Literadar Magazyn o książkach nr 6

Page 1

Nr 6 Kwiecień 2011 r. tekst: Piotr Stankiewicz

Wywiady z: Michałem Jakuszewskim Wojciechem Sedeńką

Wielkie nieobecne. O kobietach w literaturze

© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

Ściągnij Literadar w wersji PDF!

tekst: Tymoteusz Wronka


II tom cyklu Wojny Wikin g贸w

46


Spis treści Dołącz do nas na facebooku!

12

34

52 46

44

nr 6 kwiecień 2011 r.

29 3


Editorial

fot. Mateusz Janusz

N

Piotr Stankiewicz

redaktor naczelny

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, jednocześnie zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów i poprawek w nadesłanych materiałach.

Literadar jest wydawany przez: Porta Capena Sp. z o.o. ul. Świdnicka 19/315, 50-066 Wrocław Wydawca: Adam Błażowski Redaktor naczelny: Piotr Stankiewicz piotr.stankiewicz@literadar.pl tel. 792 291 281 Współpracownicy: Bogusława Brojacz, Juliusz Doboszewski, Grzegorz Grzybczyk, Waldemar Jagodziński, Mieczysław Jędrzejowski, Dorota Jurek, Katarzyna Kędzierska, Przemysław Klaman, Joanna Krasińska, Bartek Łopatka (polter.pl), Maciej Malinowski, Joanna Marczuk, Grzegorz Nowak, Marek Piwoński, Maciej Reputakowski, Iwona Romańska, Maciej Sabat, Krzysztof Schechtel, Łukasz Skoczylas, Michał Stańkowski, Dorota Tukaj, Michał Paweł Urbaniak, Mateusz Wielgosz, Tymoteusz Wronka, Roksana Ziora Dział książek dla dzieci i młodzieży: Sylwia Skulimowska sylwia.skulimowska@literadar.pl Newsy i społeczność: Dawid Sznajder, Natalia Szpak Korekta: Marta Świerczyńska – kierownik zespołu korektorskiego Projekt graficzny i skład: Mateusz Janusz (Studio DTP Hussars Creation)

4

nr 6 kwiecień 2011 r.

umer szósty stał się ciałem. Literadar ma pół roku. Już za tydzień planujemy wielkie spotkanie redakcji w Krakowie. Na co dzień rozproszeni po Polsce, spotkamy się wreszcie, aby porozmawiać o piśmie, o tym co nam się udało, a co wymaga dalszej pracy. Na pewno przeczytacie w przyszłym numerze o tym jak się bawiliśmy i co ustaliliśmy. Skłamałbym, gdybym powiedział, że ostatnie sześć miesięcy było nieudane. Literadar ma się dobrze, o czym zaświadczają różni paszkwilanci piszący o nas bzdury, w myśl zasady, że liczba wrogów jest jednocześnie miarą sukcesu. Z sukcesem trochę przesadzam, ale wiemy o co chodzi. Coraz mocniej stawiamy na publicystykę. W tym numerze sporo o Georgu R.R. Martinie. Przyznaję się do bycia jego wiernym fanem. Żywię przekonanie, że jest pisarzem, którego twórczość, mimo już ogromnej popularności, dopiero zaczyna wielki marsz po sławę i laury. Mam nadzieję, że tym samym aktualny numer będzie ciekawy nie tylko dla fanów jego twórczości. Polecam szczególnie artykuł Tymka Wronki podsumowujący dokonania literackie Martina. Chciałem zarekomendować też nowy dział. Otóż znana z naszych łam Sylwia Skulimowska oficjalnie objęła szefostwo nad działem książek dla dzieci i młodzieży. Gratuluję i życzę powodzenia. Jestem przekonany, że pod jej przewodem dział nie tylko będzie się rozwijał, ale stanie się mocny punktem naszej oferty. Znowu będziemy robić to, co świetnie umiemy – doradzać w wyborze najlepszych pozycji książkowych, tym razem rodzicom szukającym czegoś dla swoich dzieci. Jesteśmy w tym naprawdę dobrzy, w tym numerze znajdziecie znowu ponad 30 recenzji książek. Zapraszam do lektury. Z poważaniem Piotr Stankiewicz Redaktor naczelny P.S. Za miesiąc będzie sporo o komiksie.


Newsy Prace nad „Hobbitem” trwają

CSI: Kryminalne zagadki Ankh Morpork Prime Focus Productions zapowiedziało stworzenie serialu na podstawie książek Terry’ego Pratchetta o Świecie Dysku. Głównymi bohaterami będą członkowie Straży Miejskiej, zaś miejscem akcji będzie znane wszystkim fanom serii miasto Ankh-Morpork. Scenariuszem mają się zająć Terry Jones i Gavin Scott. Twórcy zapowiadają, że dzięki nowemu seEkranizacja „Kongresu futurologicznego” Rozpoczęły się zdjęcia do długo oczekiwanej ekranizacji „Kongresu futurologicznego” Stanisława Lema. Za projekt odpowiedzialny jest izraelski reżyser Ari Folman, autor głośnego „Walcu z Baszirem”. Jego nowy obraz ma być połączeniem filmu aktorskiego z animacją. Do obsady dołączyły ostatnio gwiazdy z wyższej

rialowi przeżyjemy niezwykłą przygodę. Będziemy mogli bliżej poznać świat geniusza wyobraźni jakim jest Terry Pratchett. Nie zabraknie tam niesamowitego krajobrazu, niezwykłych spotkań ze smokami czy wilkołakami, a także niecodziennych bohaterów, tak bardzo charakterystycznych dla Świata Dysku. Serial jest oficjalnie w fazie produkcji. Mamy zobaczyć w nim takie postaci znane z książki jak komendant Sam Vimes, sierżant Fred Colon i kapral Nobby Nobbs. Źródło: Gildia.pl półki Holywood – m.in. Paul Giamatti, znany przede wszystkim z fantastycznej roli w „Bezdrożach”, Jon Hamm, grający główną rolę w wielokrotnie nagradzanym serialu „Mad Men”, a także weteran amerykańskiego kina Harvey Keitel. Autorem zdjęć jest natomiast Polak – Michał Englert. Film jest koprodukcją międzynarodową, współfinansowaną przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Żródło: juju.pl

Jeszcze gdy ostatnia część „Władcy Pierścieni” była na ekranach kin mówiło się o tym, że w niedalekiej przyszłości ma powstać kolejna ekranizacja książki Tolkiena. Tym razem miał być to „Hobbit”. W pewnym momencie wszystko jednak ucichło, były problemy z reżyserem i z finansowaniem nowej produkcji, a szczególnie z kwestią praw

autorskich. Na szczęście na ratunek przybył Peter Jackson, który podjął się reżyserowania ekranizacji „Hobbita”. Znalazły się również pieniądze czego dowodem jest kolejne zdjęcie z planu, które udostępnił nowy reżyser. Wiadomo jest, że ekranizacja książki Tolkiena powstanie w dwóch częściach. Produkcja będzie dostępna w technologii 3D. Będziemy też mieli okazję zobaczyć aktorów z Władcy Pierścieni. Wrócą Cate Blanchett (Galadriel), Andy Serkis (Gollum), a także Ian McKellen (Gandalf ). W główną rolę Bilbo Baggins’a wcieli się Martin Freeman. Film najprawdopodobniej trafi do kin w 2012 lub 2013 roku. Żródło: Gildia.pl nr 6 kwiecień 2011 r.

5


Newsy Zmarł pisarz Marian Pankowski

W wieku 92 lat w Brukseli zmarł polski pisarz Marian Pankowski. Był cenionym poetą, prozaikiem, krytykiem literackim. Brał udział w kampani wrześniowej, aresztowany w 1942 roku, był więźniem obozów koncetracyjnych w Oświęcimiu, Gross – Rosen i Bergen – Belsen. Po zakończeniu II wojny światowej wybrał pracę naukową za granicami kraju. Na jednym z uniwersytetów w Belgii skońRadomska Wiosna Literacka 5-8 kwietnia Spotkania, wystawy, koncerty będą popularyzować literaturę. Organizowana przez Miejską Bibliotekę Publiczną Radomska Wiosna Literacka rozpocznie się już we wtorek, 5 kwietnia. Będą spotkania z autorami, wystawy oraz koncerty. Wiosna Literacka w radomskiej biobliotece potrwa do piątku, 8 kwietnia. Inauguracja we wtorek, 5 kwietnia o godz. 17 w bibliotece przy ul. Piłsudskiego 12. Otwarta zostanie wystawa fotografii Antoniego Myśliwca pt: Tajemnice cerkwii, odbędzie się też koncert Chóru Parafii Prawosławnej pw. św. Mikołaja Cudotwórcy z Kielc. Potem zaplanowano wykład Michała Płoskiego pt: Tajemnice cerkwi. Tego samego dnia o godz. 20 odbędzie się promocja książki Jerzego Wla-

6

nr 6 kwiecień 2011 r.

czył, przerwane przez wojnę studia. Otrzymał belgijskie obywatelstwo ale uczył języka polskiego na uniwersytecie w Brukseli. Marian Pankowski, nazywany był poetą prozy. Do najważniejszych pozycji w jego twórczości należą między in-

nymi „Matuga idzie”, „Pątnicy z Macierzyny”, „Rudolf ”, „Bal wdów i wdowców”, „Była Żydówka, nie ma Żydówki”. Ostatni utwór Pankowskiego opublikowany przez Ha!art to książka „Tratwa nas czeka” Źródło: Tokfm.pl

zło pt: Kot Syjonu. Wcześniej, bo o godz. 10 z czytelnikami w bibliotece w Jedlni spotka się Łukasz Dębski, ten sam autor o godz. 12 spotka się z czytelnikami w Filii Nr 2. W samo południe w bibliotece przy ul. Piłsudskiego odbędzie się spotkanie autorskie z Jackiem Milewskim pt: Nieznany świat. Program i więcej informacji

Spotkania Klubu z Kawą nad Książką

Pa

rad tel sta pa jak ści jem al

Zw Be

Książka: „Skazani na ciszę” David Lodge Data spotkania: 09 kwiecień 2011, godz. 15:00 Miejsce: Cafe Fikcja – Gdańsk Wrzeszcz ul. Grunwaldzka 99/101 (nad była restauracją Newska) Hasło rezerwacji: Miasto Słów Osoba kontaktowa: Dominika

dominika.wendykowska@miastoslow.pl

W stw po cz ko kin

m pr


Newsy

Patronaty Literadaru W związku z tym, że Literadar chce polecać swoim czytelnikom najlepsze książki postanowiliśmy udzielić naszego patronatu i jednocześnie znaku jakości następującym nowościom książkowym. Gwaratujemy tym samym ich jakość, a lekturę serdecznie polecamy. Zwiastun burzy Bernard Cornwell

Anglia, dziewiąty wiek. Wessex, ostatnie wolne państwo Anglosasów pod rządami pobożnego króla Alfreda, walczy o przetrwanie, odpierając kolejne najazdy duńskich wikingów. Uhtred z Bebbanburga, młody dziedzic ziem zajętej przez Wikingów Northumbrii,

nie wie, po której stronie walczyć. Z Duńczykami wiążą go przyjaźnie i pogańska religia. Z kolei królowi Alfredowi przysiągł wierność; Od woli Uhtreda oraz jego poczucia lojalności będzie zależało, kto zwycięży w tej cały czas od nowa wybuchającej wojnie. Losy Alfreda i Uhtreda ciągle się splatają, choć obaj nie są z tego powodu zadowoleni. Ale w ciężkich czasów sprzymierzeńców się nie wybiera Tylko współdziałanie tych dwóch ludzi może zapewnić Anglii przetrwanie. Loteria Patricia Wood

Niezwykła powieść o naturze szczęścia i roli przypadku. Iloraz inteligencji Perry’ego wynosi tylko 76 punktów, ale Perry nie jest głupi. Babcia nauczyła go wszystkiego, czego potrzebuje, by przetrwać. Kiedy babcia umiera, 31-letni Perry zostaje sam. Wkrótce potem wygrywa na Loterii Waszyngtońskiej dwanaście milionów dolarów… Na kartach Loterii poznajemy galerię żywych

postaci, zarówno podłych, jak i szlachetnych. To znakomita powieść o zaufaniu i lojalności. Zabawa w miłość Margaux Fragoso

Wstrząsająca, drastyczna i porywająca lektura, ku przestrodze wszystkim rodzicom. I nie tylko. „Zabawa w miłość” opowiada o relacji dziewczynki, później nastolatki i młodej kobiety, z mężczyzną starszym od niej o ponad czterdzieści lat. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że była ofiarą molestowania, wciąż jednak czuła niesamowity, niemal miłosny związek z Peterem. Ta historia to studium izolacji, zniewolenia i miłości wyniszczającej na wskroś, dramatyczny zapis walki ze sobą, z własnymi uczuciami i poczuciem odtrącenia przez świat zewnętrzny, a zarazem rozliczenie z przeszłością i próba odbudowania życia na nowo. Z całą pewnością jest to też pierwsza na polskim rynku książka, w taki sposób opisująca problem pedofilii. Polecamy! nr 6 kwiecień 2011 r.

7


Newsy

Społeczna Akcja „Dzielę się książkami”

O tym, że warto czytać dzieciom i z dziećmi, że kontakt z książką wpływa pozytywnie na rozwój intelektualny i społeczny, uwrażliwia na kulturę i sztukę, wiemy już chyba wszyscy. Oferta wydawnicza jest bardzo szeroka i na pewno może zaspokoić wszelkie potrzeby, pod warunkiem jednak, że w jakiś sposób dotrze do odbiorcy, czyli małego czytelnika. No i tu zaczyna się problem, którym postanowiliśmy się zająć w ramach akcji społecznej „Dzielę się książkami”. Brak nawyków czytelniczych oraz ograniczony dostęp do książek bądź całkowity jego brak to 8

nr 6 kwiecień 2011 r.

Pragniemy polecić jeszcze jedną szczególną książkę. Jest nią Drzewo światów. Jest zbiór pięknych baśni inspirowany wierzeniami ludów północy zamieszkujących tereny od Arktyki po Mandżurię. Są to opowieści o przodkach, odwadze, poświęceniu, przeznaczeniu i smutku. Wydanie jest bardzo eleganckie, a dodatkową atrak-

cją, którą rzadko można spotkać w tego typu publikacjach jest płyta z muzyką inspirowana treścią książki. Polecamy jako podkład do wyśmienitej lektury. Muzyka i książka zapewniają ucztę duchową, zabierając czytelnika/słuchacza w podróż, której długo nie zapomni. Strona wydawnictwa: www.jasnastrona.pl

bolączka dzieci przebywających w domach dziecka, placówkach opiekuńczych i szpitalach. Dlatego właśnie postanowiliśmy rozpocząć działania prowadzące do tego, żeby dzieci pozbawione do tej pory kontaktu z książkami mogły czerpać z niezwykłego źródła, jakim jest literatura. A wszystko to za sprawą rówieśników, którzy podzielą się z nimi książkami, a także wydawnictw i wszystkich Partnerów, których udział umożliwi realizację celów Akcji. Celem akcji jest: Gromadzenie książek przynoszonych przez dzieci, a także przekazywanych przez wydawnictwa, firmy, instytucje – i redystrybuowanie ich do dzieci potrzebujących, przede wszystkim w domach dziecka i szpitalach, ale nie tylko. Propagowanie idei dzielenia się z rówieśnikami

wśród dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym. Podarowanie książkom „drugiego życia” w rękach dzieci, które mają na co dzień ograniczony do nich dostęp. Akcja społeczna, skierowana przede wszystkim do dzieci, ale też rodzin, szkół, przedszkoli. Zasięg akcji: I edycja akcji będzie miała charakter lokalny, a odbędzie się w dniach 3-5 czerwca 2011 podczas Targów Książki dla Dzieci w Krakowie. Kolejne edycje będą mieć charakter regionalny i ogólnopolski. Partnerzy akcji: Partnerem Generalnym akcji jest ambasador czytelnictwa – Miasto Słów, które zrzesza miłośników słowa pisanego oraz wolontariuszy akcji promujących aktywne czytelnictwo wśród dzieci


Newsy i dorosłych. W ramach realizowanego obecnie programu „Czytamy Dzieciom”, organizacja dociera do dzieci potrzebujących, szczególnie w domach dziecka i szpitalach. W akcji „Dzielę się książkami” Miasto Słów odpowiada za dobór placówek, do których zostaną przekazane książki oraz koordynację działań związanych z dostarczaniem zebranych tomów w wyznaczone miejsca, a także organizację familijnych warsztatów aniStephen W. Hawking, Leonard Mlodinow Wielki projekt Kiedy i jak narodził się Wszechświat? Dlaczego tu jesteśmy? Dlaczego istnieje raczej coś, niż nic? Dlaczego prawa natury mają postać, która dopuszcza istnienie takich istot jak człowiek? Czy możliwe są odstępstwa od praw natury, zwane potocznie cudami? I wreszcie, czy „Wielki Projekt” naszego Wszechświata oznacza istnienie życzliwego Stwór-

macji czytelnictwa, które będą towarzyszyć pierwszej i kolejnym edycjom akcji. Współorganizatorem I edycji akcji „Dzielę się książkami” są Targi w Krakowie S.A., organizator Targów Książki dla Dzieci w dniach 3-5 czerwca 2011.

Jak wziąć udział w Akcji? Wszystkich zapraszamy serdecznie do udziału w naszej Akcji. Dzielić się książkami z dziećmi z domów dziecka i szpitali będzie można w dniach 3-5. czerwca 2011 podczas cy, który wprawił wszystko w ruch, czy może nauka potrafi wyjaśnić to w inny sposób? Te najbardziej podstawowe pytania dotyczące powstania Wszechświata były niegdyś domeną filozofii, obecnie rozważają je wspólnie uczeni, filozofowie i teolodzy. W „Wielkim projekcie” Hawking i Mlodinow wyjaśniają, że według teorii kwantowej kosmos nie ma tylko jednej historii; przeciwnie, wszystkie możliwe historie Wszechświata istnieją równocześnie. Brak jednoznacznie określonej przyszłości oznacza, że to nie

Targów Książki dla Dzieci w Krakowie. Książki dla dzieci i młodzieży (w stanie dobrym i bardzo dobrym) należy przynosić na stoisko portalu Qlturka.pl, na którym na najmłodszych czekać będą niespodzianki oraz materiały plastyczne do wykonania samodzielnych prac; gdzie będzie można wziąć udział w warsztatach z animacji czytelniczej i spotkaniach z osobami związanymi z literaturą dla dzieci (pisarzami, ilustratorami). Czekamy na wszystkich chętnych w godzinach otwarcia Targów. Naprawdę warto dzielić się książkami! Więcej o szczegółach akcji na stronie www.dzielesieksiazkami.pl historia tworzy nas, lecz to my stwarzamy historię, obserwując ją. Swoje istnienie zawdzięczamy kwantowym fluktuacjom w bardzo wczesnym Wszechświecie. Nasz Wszechświat jest jednym z wielu, które wyłoniły się spontanicznie i w których obowiązują różne prawa przyrody. Autorzy kończą swoje wywody fascynującym opisem M-teorii, łączącej istniejące teorie strun z supergrawitacją, która jest jedyną godną kandydatką na kompletną teorię wszystkiego. Bezskutecznie poszukiwał jej kiedyś Einstein. nr 6 kwiecień 2011 r.

9


Newsy Irving Stone Opowieść o Darwinie

Cały świat zna nazwisko Darwina, niewiele jednak wiadomo o nim jako o człowieku. Teraz nareszcie możemy zobaczyć i jego samego, całokształt jego działań w odpowiedniej perspektywie. Irving Stone zadziwia. Każda z jego powieści to niesłychane bogactwo szczegółów historycznych i faktów z życia bohaterów, wiernie oddane realia i autentyczny język epoki – a wszystko to ujęte w wysmakowaną literacką for-

mę i okraszone pisarską wyobraźnią. Opowieść o Darwinie musi więc zadziwiać tym bardziej: ta ogromna książka nie jest ani trochę nużąca. Kim naprawdę był ów człowiek, który nie zawahał się zaryzykować reputacji, pozycji towarzyskiej i przyjaźni, był gotów znosić brutalne ataki, szyderstwa i groźby? Skąd czerpał odwagę, by zmierzyć się z głęboko zakorzenionymi przekonaniami ludzi, co w wiktoriańskiej Anglii było chyba trudniejsze niż kiedykolwiek? Powieść Stone’a to hołd dla wielkiego naukowca, ale zarazem historia zwykłego człowieka.

Marek Tomalik Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia Stanąć na największym klifie świata… Poczuć za plecami ciepło bezkresnego kontynentu, a przed sobą chłód oceanu. Zasypiać pod kobaltowym niebem pełnym gwiazd. Przedzierać się przez wysokie trawy i niekończące się wydmy. Spotykać przyjaciół, którzy zawsze wskażą Ci drogę. Słuchać aborygeńskich mitów i opowieści poszukiwaczy złota. Nie wiedzieć, co zdarzy się jutro... Książka dla wszystkich fanów dalekich i samotnych wędrówek, pokazująca tajemnicze piękno i fenomen Australii. Napisana przez miłośnika tego dalekiego kontynentu – Marka Tomalika, znanego dziennikarza, współtwórcę Festiwalu Podróżników Trzy Żywioły, który przez piętnaście lat prowadził w Radiu Kraków program podróżniczy Globtroter. 10

nr 6 kwiecień 2011 r.

Stephen Batchelor Wyznania buddyjskiego ateisty Pasjonujący i przełomowy portret historycznego Buddy i jego przesłania. Kontrowersyjne i głęboko osobiste „Wyznania…” to pasjonująca podróż w głąb religii, która wciąż fascynuje Zachód. Ta wnikliwa, rzetelna i sugestywna książka powinna być lekturą obowiązkową dla każdego, kto interesuje się buddyzmem. Stephen Batchelor wychował się pod Londynem. W latach sześćdziesiątych, podobnie jak inni ludzie poszukujący wtedy sensu życia, zrezygnował ze szkoły i wyjechał w świat. Osiedlił się w Indiach i został buddyjskim mnichem w Dharamsali, tybetańskiej stolicy na uchodźstwie. Należał do wewnętrznego kręgu mnichów otaczających Dalajlamę. Później przeniósł

Nie ma autora lepiej przygotowanego do snucia tej wspaniałej opowieści niż Irving Stone. Ta książka jest nie tylko opowieścią o rejsie „Beagle”, pokazuje także trwającą przez całe życie intelektualną dociekliwość, która często odbijała się na zdrowiu Darwina; mówi o akademickich i religijnych kontrowersjach pomiędzy starymi przyjaciółmi; opisuje domowe szczęście z ukochaną żoną Emmą i siódemką dzieci. Irving Stone jest uznanym mistrzem powieści biograficznej. Od Udręki i ekstazy (opowieść o Michale Aniele), jego książki są popularnymi bestsellerami, wielokrotnie wznawianymi, i otoczyły sławą jego nazwisko. się do klasztoru w Korei Południowej, by zgłębiać zen. A jednak im więcej czytał o Buddzie, tym silniejszego nabierał przekonania, że sposób prezentowania i praktykowania buddyzmu stoi w sprzeczności z jego rzeczywistymi naukami. Relacjonując swoją podróż duchową od hipisa, przez mnicha do ateisty, Batchelor – znawca, nauczyciel i interpretator myśli buddyjskiej – odtwarza życie historycznego Buddy, sytuując go w konkretnych uwarunkowaniach społeczno-politycznych. Badając starożytne teksty kanonu palijskiego – a więc najwcześniejsze zapiski o życiu i naukach Buddy – autor dowodzi, że Budda był człowiekiem, który patrzył na życie ludzkie w radykalnie nowy sposób. Od karmy i życia po śmierci bardziej interesowało go pytanie, jak ludzie powinni żyć w doczesnym świecie. Zdaniem Batchelora postawa Buddy była znacznie mniej nacechowana pobożnością i religijnością niż znany nam dziś buddyzm.!

K


Klub z Kawą nad Książką – czyli coś więcej niż czytanie

Wspomnień czar… Trzy lata temu odbyło się pierwsze spotkanie Klubu z Kawą nad Książką. Chętnych było wielu, ale przyjść odważyły się tylko dwie osoby. Był to środek zimy, a na dodatek kawiarnia, w której miało odbyć się spotkanie, okazała się zamknięta, tak więc trzeba było znaleźć nowe miejsce. Jednak się udało. Rozmawialiśmy o jednej z najlepszych, moim zdaniem, książek – Middlesex Jeffreya Eugenidesa. Oczywiście w towarzystwie dobrej, gorącej kawy. Dziś… Dzisiaj Klub z Kawą nad Książką działa już w sześciu miastach – Warszawie, Krakowie, Chorzowie, Poznaniu, Gdańsku i Żyrardowie – i cieszy się ogromnym zainteresowaniem! Ale o co tak naprawdę w tym chodzi? Klub z Kawą nad Książką to jeden z programów ramowych prowadzonych przez Miasto Słów. Celem Klubu jest nie tylko skłonienie ludzi do czytania, ale przede wszystkim przekonanie ich, że warto wyjść

z domu i poznać nowych znajomych, a przeczytana książka to doskonały pretekst do niezwykle ciekawych znajomości i dyskusji. Spotkania Klubu odbywają się cyklicznie. Klubowicze wybierają książkę, czytają ją, a następnie spotykają się w kawiarni i dyskutują. Doświadczenie pokazuje, że te rozmowy nierzadko wykraczają poza ramy książek i zataczają niezwykle szerokie kręgi. Podczas spotkań klubowicze również wymieniają się książkami oraz uczestniczą w różnych konkursach okołoksiążkowych. Zawsze jest wesoło, intrygująco i intelektualnie. A co dalej… Żeby dołączyć do Klubu wystarczy wysłać maila na adres: miastoslow@miastoslow.pl Jeżeli jednak nie ma jeszcze Klubu z Kawą nad Książką w danym mieście, Miasto Słów bardzo chętnie pomoże każdemu taki klub założyć. Wszystkich chętnych zapraszamy na naszą stronę www.miastoslow.pl Naprawdę warto czytać! Agnieszka Szczęśniak nr 6 kwiecień 2011 r.

11


<<< Czytaj: Zackoza Snyderoza

Mistrz fantastycznych trendów George R.R. Martin

Z

dobywca jedenastu nagród Locusa, czterech Hugo, dwóch Nebul i jednej World Fantasy Award, kilkunastu wyróżnień mniejszej rangi, nominowany do nagród w kilkudziesięciu przypadkach. Ceniony przez fanów na całym świecie, jego utwory stają się inspiracją dla seriali, gier plaszowych czy RPG. Fan futbolu amerykańskiego, kolekcjoner figurek, fandomowy wyjadacz. O kim mowa? Oczywiście o George’u R.R. Martinie. Współczesny czytelnik fantastyki 12

nr 6 kwiecień 2011 r.

kojarzy go przede wszystkim dzięki monumentalnemu cyklowi Pieśń Lodu i Ognia. Nie każdy jednak wie, że jest to zaledwie ukoronowanie jego trwającej już kilkadziesiąt lat kariery pisarskiej. Martin próbował swych sił chyba we wszystkich podgatunkach fantastyki i niemal z każdej próby wychodził zwycięsko. Mniej udane dzieła można policzyć na palcach jednej ręki. W czym kryje się jego sekret? Przyjrzyjmy się bliżej jego twórczości, a odpowiedź na to pytanie przyjdzie sama.


Czytaj: Wywiad z Michałem Jakuszewskim >>>

Martin, obecnie kojarzony głównie z fantasy, dopiero stosunkowo niedawno sięgnął po ten gatunek: przez większość życia pozostawał twórcą science fiction, jedynie od czasu do czasu romansującym z innymi konwencjami. Zaczęło się jednak nieszczególnie. Pewnie każdy napotkał w sieci próbki pisarskie młodych ludzi pragnących zostać pisarzami. Sieć pełna jest fanfików i początków wielotomowych sag, których czytanie powoduje trwałe urazy na zdrowiu. Za czasów młodości Martina, rzecz jasna, Internetu jeszcze nie było, ale jego rolę spełniały fanziny, do których młodzi adepci sztuki pisarskiej wysyłali swe teksty. Podobnie czynił wychowany na komiksach nastoletni George. Poziom pierwszych tekstów można sobie wyobrazić – sztampowe i fatalnie napisane, powodują u czytelnika zgrzytanie zębów. Gdyby współczesny redaktor nawet mniej liczącego się pisma otrzymał na przykład opowiadanie Tylko dzieciaki boją się ciemności, odrzuciłby je po lekturze pierwszych kilku stron. Osoby prowadzące ówczesne amerykańskie fanziny na szczęście nie były tak wybredne i dopuściły do druku pierwsze opowiadania Martina. Zadziałało to mobilizująco: nastoletni chłopak z New Jersey nabrał odwagi i zyskał pewność siebie konieczną do dalszego pisania. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby mu te koszmarki odrzucono… Przeskoczmy teraz do początku lat 70. ubiegłego stulecia, złotego wieku amerykańskiej science fiction. Autorzy tacy jak Ursula K. Le Guin czy Robert Silverberg (listę tę można by jeszcze długo ciągnąć) święcą największe sukcesy, a Harlan Ellison przedefiniował już science fiction Niebezpiecznymi wizjami. Uznani autorzy szukają nowych sposobów wyrazu, a boom na fantastykę daje szanse na zaistnienie, Nowa Fala nabiera rozpędu. W tym środowisku, jeżdżąc na konwenty, obraca się już pełnoletni Martin, mający też już na koncie kilka poważnych publikacji, ale jeszcze bez spektakularnych sukcesów. Dojrzewa jednakże pisarsko i wkrótce jest gotów do napisania tekstu, który zdefiniuje jego twórczość na najbliższe kilkanaście lat. W 1974 roku ukazuje się Pieśń dla Lyanny (nowela ta obrosła legendą również w naszym kraju, nr 6 kwiecień 2011 r.

13


14

nr 6 kwiecień 2011 r.

© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone


Martin próbował swych sił chyba we wszystkich podgatunkach fantastyki i niemal z każdej próby wychodził zwycięsko

gdyż była głównym tekstem pierwszego numeru Fantastyki), która przynosi mu pierwszą poważną nagrodę i otwiera drogę do dalszej kariery. Martin pisze (głównie) science fiction, ale daleko mu do suchych i bazujących na nauce i technologii tekstów klasyki gatunku – daleko mu do opisywania np. galaktycznych wojen. Akcja zwykle toczy się kameralnie, bazując na postaciach i relacjach między nimi. U Martina sceneria kosmicznych podróży i odległych światów zamieszkanych przez przedziwne istoty jest jedynie medium, za którym idą opowieści o człowieku. Amerykański pisarz świetnie rozgrywa uczucia: jego opowiadania aż kipią od emocji, z gracją rozwija konflikty tragiczne, stawia bohaterów pod ścianą. Teksty Martina stymulują serce, a nie umysł, co stoi w pewnej sprzeczności z założeniami gatunku; być może jednak właśnie dlatego odnosi sukces. W tym nurcie powstaje szereg świetnych opowiadań, a także dwie powieści. Pierwsza z nich, Światło się mroczy, stanowi kwintesencję twórczości Martina z tamtego okresu. Chociaż brak jest w niej dynamicznej akcji czy rozbudowanej fabuły, oszałamia nastrojem: opisy umierającego świata sprawiają niesamowite wrażenie, a losy ludzkie wplecione w atmosferę nadchodzącego końca wspaniale się komponują. Nieco późniejsza Przystań wiatrów (napisana razem z Lisą Tuttle i będąca rozwinięciem wcześniejszego opowiadania) koncentruje się na poszukiwaniu własnej drogi w życiu, dążeniu do spełnienia marzeń. Jest to też najbardziej baśniowa z powieści Martina, być może za sprawą współautorki. nr 6 kwiecień 2011 r.

15


Kolejne lata to pasmo sukcesów: opowiadania takie jak Droga krzyża i smoka, Piaseczniki (chyba najsłynniejsze opowiadanie Martina; tytuł ten nosi również zbiór opowiadań wydany w naszym kraju) czy Żeglarze nocy odbijały się szerokim echem wśród czytelników. Powoli jednakże zaczęła być widoczna zmiana w tematyce. Przełom lat 70. i 80. ubiegłego wieku to błyskawiczny rozwój horroru. Anne Rice wydała Wywiad z wampirem, a Stephen King wiele ze swoich najsłynniejszych powieści. Bohater niniejszego tekstu również zaczął eksperymentować z literaturą grozy, początkowo łącząc ją ze scenerią science fiction: efektem tych prób są dwa ostatnie z wyżej wymienionych opowiadań. Okazało się, że Martin znów potrafi znaleźć złoty środek między poszczególnymi elementami: fabuły przyprawiają o dreszcz na plecach, a sceneria SF dodaje dodatkowego wymiaru obcości, jeszcze silniej oddziałując na czytelnika. Nie trzeba było długo czekać, by Martin odszedł od science fiction i zajął się czystym horrorem. W 1982 roku ukazał się Ostatni rejs „Fevre Dream” – powieść grozy w realiach historycznych. Jest to opowieść o parowcach pływających po Missisipi w XIX wieku, a wątek paranormalny jest w nim znaczącym, ale tylko ozdobnikiem. Znów najsilniejszym elementem powieści stał się nastrój, w którym bez problemu może się zatopić czytelnik. Książką tą, na spółkę z Rice, Martin zdefiniował współczesny wizerunek wampira, daleki od wzorców znanych z Draculi czy Nosferatu. Drugą powieściową przygodą z horrorem był bardziej kingowski w stylu Rockowy Armagedon, w której autor daje upust swym muzycznym fascynacjom i oddaje hołd ideałom ruchu hipisowskiego. Łącząc elementy grozy z fabułą charakterystyczną dla thrillera, Martin stworzył najbardziej osobistą i nostalgiczną powieść w swoim dorobku; niestety również najsłabszą, co zadaje kłam twierdzeniu, iż pisarze najlepiej piszą, gdy bazują na własnych doświadczeniach. Kolejne lata w twórczości pisarza nie były tak płodne: od pisania odciągnęły go inne zawodowe projekty. Niewykluczone też, że pęd do pisania osłabł u niego na skutek 16

nr 6 kwiecień 2011 r.


Oficjalna strona serialu

Zamów HBO!

nr 6 kwiecień 2011 r.

17


<<< Czytaj: Kropla krwi Nelsona

braku spodziewanych sukcesów wcześniej napisanych powieści. Druga połowa lat 80. zeszłego stulecia upłynęła więc wyłącznie pod znakiem tekstów o cynicznym i niezbyt miłym kosmicznym podróżniku, zebranych później w książce Tuf Wędrowiec. Te w sumie siedem opowiadań łączących w sobie ekologię, rozważania na temat społecznej świadomości i odpowiedzialności, a także o granicach władzy jednostki uznaje się za jedne z najlepszych tekstów w dorobku Martina. W latach osiemdziesiątych (pełnego rozpędu nabrał w dziewięćdziesiątych) ubiegłego wieku pojawił się wyraźny trend odwrotu od science fiction na rzecz jej młodszej siostry – fantasy i opowieści pełnych bohaterskich czynów, magii i fantastycznych istot. Początkowo nieśmiało, ale z roku na rok coraz częściej zaczęły się ukazywać opasłe tomiszcza, szybko przeradzające się w wielotomowe cykle. Pisarze tacy jak Raymond E. Feist, Glen Cook czy nieco później Robert Jordan święcili triumfy. Trzeba było jednakże czekać aż do połowy lat 90., by zobaczyć odpowiedź Martina. Bazując na Wojnie Dwóch Róż, stworzył wybitną sagę fantasy. Już Gra o tron stanowiła dzieło godne uwagi, ale to kolejne tomy Pieśni Lodu i Ognia potwierdziły, iż amerykański pisarz stworzył swoje opus magnum. Cykl ten łączy w sobie wszystkie zalety wcześniejszej twórczości Martina, ale wnosi też nową jakość. Do tej pory fabuła nie stanowiła istoty jego utworów: tym razem jednak wysunęła się na pierwszy plan. Amerykański pisarz nie podąża drogą Tolkiena, ale tworzy wielopoziomowe i wielowątkowe intrygi, postaci budzące gorące emocje i nieprzewidywalne rozwiązania. To wszystko sprawia, że liczba fanów cyklu rośnie na całym świecie. Nie jest to jednak klasyczne, pełne magii fantasy. Pieśń Lodu i Ognia zalicza się to tak zwanego hard fantasy, czyli nurtu stawiającego na realizm, w którym fantastyczność polega głównie w kreacji świata przedstawionego. Co prawda z tomu na tom elementów nadprzyrodzonych jest coraz więcej, ale nadal nie stanowią sedna powieści. Niestety, Martin uległ przypadłości bardzo częstej wśród autorów piszących cykle fantasy: nie potrafił się 18

nr 6 kwiecień 2011 r.


Czytaj: Wywiad z Wojciechem Sedeńką >>>

ograniczyć. Seria planowana początkowo na trzy, maksymalnie cztery tomy, zaczęła się rozrastać – obecnie planowanych jest siedem tomów, ale nie jest powiedziane, że na tym się skończy. Nie byłby to problem, gdyby kolejne tomy ukazywały się regularnie. Pierwsze trzy części ukazały się co prawda w dwuletnich odstępach, ale na czwarty przyszło czytelnikom czekać aż pięć lat. A Dance with Dragons, kolejny tom, jest zapowiedziany na tegoroczne lato – sześć lat po Uczcie dla wron. Jeśli ukaże się w terminie, autorowi zostanie dopisanie jeszcze dwóch części. Nic więc dziwnego, że fani poważnie się niepokoją, czy Martinowi uda się dokończyć cykl. Tym bardziej że ten sam przyznaje, iż ma problem z kończeniem cykli (w planach miał m.in. kontynuację przygód Tufa). Niedokończonych projektów jest zresztą więcej, na szczęście niektóre z nich ujrzały światło dzienne. Dotyczy to przede wszystkim Wyprawy łowcy pisanej wraz z Gardnerem Dozoisem, a dokończonej przez Daniela Abrahama. Niemniej kończenie cyklu przez kogoś innego jest przez fanów rozpatrywane jako ostateczność, chociaż być może prawdopodobna. Panuje powszechna opinia, że Martin stał się bardziej autorem, a mniej pisarzem: lubi spotkania z fanami, konwenty, fandomowe życie (od lat zresztą), a mniej interesuje się pisaniem nowych utworów. Istnieje jednak szansa, że Martin, za sprawą serialu realizowanego przez HBO, zyska nową mobilizację. Czy tak się stanie, pokaże czas. Martina można uznać za pisarza podążającego za trendami i modami w fantastyce. Nigdy nie wyznaczał nowych kierunków,

a podążał za wzorcami popkulturowymi akurat dominującymi na świecie. Nie jest jednakże naśladowcą, bezkrytycznie kopiującym czyjeś pomysły. Każdy temat, za jaki się zabiera, przerabia na swój sposób. Lekkim piórem potrafi wykreować świetne fabuły i ciekawych bohaterów. Nie robi mu różnicy, czy ma straszyć, czy też wzruszać – na każdym polu czuje się swobodnie i robi z emocjami czytelnika, co tylko zapragnie. Nie można go nazwać geniuszem literatury, ale w swoim fachu jest niezrównanym mistrzem. Warto jednocześnie zwrócić uwagę, że Martin nie jest wyłącznie pisarzem: w latach 80. i 90. ubiegłego wieku pracował w Hollywood przy tworzeniu scenariuszy do seriali i sztuk telewizyjnych. Od lat redaguje również serię Wildcards (w planach wydawniczych znajduje się jej już dwudziesty pierwszy tom) składającą się ze zbiorów powiązanych ze sobą opowiadań o superbohaterach pisanych przez różnych autorów. W ostatnich latach ukazało się też kilka innych antologii pod jego redakcją. Niedługo ukaże się w Polsce antologia Pieśni Umierającej Ziemi poświęcona Jackowi Vance’owi. Na zakończenie wszystkich zainteresowanych twórczością Martina odsyłam do trzytomowej Retrospektywy: zbioru ponad trzydziestu utworów, przekrojowo pokazujących dorobek amerykańskiego pisarza, okraszonych odautorskimi komentarzami i historiami z jego życia. Znaleźć tam można rozwinięcie poruszonych tu wątków, a także ogrom innych informacji. Dla ciągle rosnącej grupy fanów Martina jest to pozycja obowiązkowa. Tymoteusz Wronka nr 6 kwiecień 2011 r.

19


Wokół Gry o tron

C

hoć George R.R. Martin znany jest obecnie niemal każdemu fanowi fantasy na świecie i większości szanujących się fanów science fiction, byłoby nieporozumieniem postrzegać go tylko jako pisarza książek o tej tematyce. Jego droga zawodowa i twórcza pełna była różnorodnych epizodów.

Należałoby wspomnieć choćby o jego pracy jako wykładowcy kreatywnego pisania czy bardzo ważnym dla jego kariery etapie, kiedy to tworzył scenariusze dla Hollywood. Nie wszystkie jego książki miały szczęście stać się uwielbianymi przez miliony przebojami wydawniczymi, o czym otwarcie pisze we wspomnieniowej części trzytomowej antologii Retrospektywa. Bez wątpienia jednak jego saga Pieśń lodu i ognia na stałe wejdzie do kanonu największych dzieł fantasy. I dobrze, bo to świetne powieści, stworzone przez dojrzałego twórcę o ogromnej i nieskrępowanej wyobraźni. To, czym zdecydowanie nie zaskarbił sobie miłości czytelników, to długie okresy przerwy 20

nr 6 kwiecień 2011 r.

w dostarczaniu im kolejnych odsłon swojego opus magnum. Na szczęście jakość jego pisarstwa sprawia, że w momencie ukazania się kolejnego tomu wszyscy są gotowi mu wszystko zapomnieć, uznając, że warto było czekać każdą minutę. Z pewnością będzie tak i tym razem.

Telewizja HBO rozpoczynając 17 kwietnia (HBO Polska wyemituje pierwszy odcinek 18 kwietnia br.) emisję serialu na podstawie pierwszego tomu sagi, z jednej strony niezaprzeczalnie osłodzi wspomniane oczekiwanie, z drugiej zaś sprawi, że zapowiedziana na lipiec premiera kolejnej części stanie się wydarzeniem o dotychczas niespotykanym na gruncie literatury fantasy zasięgu i wadze medialnej. Jest to dla samego Martina niewątpliwie powód do dumy i swoista nobilitacja, że telewizja specjalizująca się w produkowaniu doskonałej jakości seriali (Rodzina Soprano, ostatnio Zakazane imperium) postanowiła wziąć na warsztat jego prozę i przenieść ją na ekrany milionów telewizorów. Powinno to także napawać nadzieją fanów fantasy, którzy od


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

czasu trylogii Jacksona nie mieli zbyt wielu okazji do piania z zachwytu nad dziełami filmowymi eksploatującymi tę stylistykę. Oznacza to również, iż w przypadku sukcesu komercyjnego różni decydenci z mniejszymi obawami będą wykładać pieniądze na kolejne tego typu przedsięwzięcia.

Na pewno duże znaczenie dla powstania serialu miały wcześniejsze doświadczenia Martina z branżą filmową i jego czynny udział w pracach nad scenariuszem oraz podczas zdjęć i postprodukcji. Niewykluczone, że Martin, tworząc swój cykl, od początku brał pod uwagę jego adaptację filmową, co zaowocowało niemal gotowym materiałem na scenariusz, który to fakt pod-

kreślają twórcy serialu. Dodatkowo podział na tomy ułatwia przystosowanie fabuły do reguły sezonowości, typowej dla dzisiejszych produkcji telewizyjnych.

Warto

jednak zwrócić uwagę, że to nie branża filmowa pierwsza odkryła prozę Martina jako źródło inspiracji. Amerykańska firma Fantasy Flight Games produkująca gry planszowe wypuściła na rynek jeden ze swoich pierwszych hitów – grę osadzoną w realiach wykreowanego przez pisarza świata. Autorem gry i jednocześnie właścicielem firmy był Christian Petersen, obecnie uznany na świecie designer gier planszowych. Gra, w której poszczególni gracze wcielali się w głowy najważniejszych nr 6 kwiecień 2011 r.

21


W międzyczasie powstaje komiks na podstawie pierwszego z serii opowiadań (The Hedge Knight – Wędrowny rycerz), których akcja ma miejsce kilkadziesiąt lat przed głównymi wydarzeniami z Gry o tron. Jest to o tyle istotne, że sam Martin deklaruje się jako wielki entuzjasta sztuki komiksowej, we wspomnieniach twierdzi, że to właśnie komiksy i historie w nich opowiadane wywarły na niego największy wpływ. W następnych latach publikuje kolejne opowiadania z tej serii, kibicując przekładaniu ich treści na język obrazków i chmurek. Ostatnie – The Mystery Knight – nie ma jeszcze swojej komiksowej wersji. W podobnym czasie, w 2005 roku, kanadyjska firma Guardians of Order, wydaje grę RPG bazującą na świecie wykreowanym przez pisarza. Cieszy się ona sporym uznaniem w środowisku miłośników gier fabularnych, jak i samego Martina. On sam był niegdyś zapalonym graczem, o czym wspomina wielokrotnie podczas spotkań na konwentach i w wywiadach. Mimo iż

22

nr 6 kwiecień 2011 r.

© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

rodów znanych z Pieśni lodu i ognia, walcząc o supremację na mapie Westeros, okazała się przebojem wydawniczym nie tylko w Stanach, ale na całym świecie. Otworzyła też poniekąd drogę do sukcesu zaczynającej wówczas firmie, która dziś jest światowym potentatem w produkcji planszówek. Gra miała identyczny tytuł co pierwszy tom sagi, a była o tyle nowatorska, że zmuszała graczy do stałej interakcji, zaprzęgała też takie mechanizmy jak zdrada, odwrócenie sojuszy czy podwójny blef, co w doskonały sposób oddawało charakter i ideę cyklu Martina. Doczekała się kilku wznowień i dwóch dodatków zatytułowanych tak samo jak kolejne tomy książek.


© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

Sean Bean, grający Eddarda Starka, wcielał się wcześniej kilkanaście razy w rolę Sharpe’a, bohatera cyklu powieściowego Bernarda Cornwella, który z kolei jest jednym z ulubionych pisarzy Martina

nr 6 kwiecień 2011 r.

23


grami tego typu. Na całym świecie organizowane są turnieje, poszczególne karty osiągają często bardzo wysokie ceny na rynku kolekcjonerskim. Sama gra po kilku sezonach zmienia format, zmieniając też część zasad i grupę docelową, jako linia wydawnicza jest jednak z powodzeniem kontynuowana do dziś.

gra sprzedaje się bardzo dobrze, firma niestety kończy działalność (okoliczności nie są do końca jasne), a prawa wracają do autora. Nie jest to jednak koniec z grami fabularnymi osadzonymi w jego świecie. Kilka lat później Green Ronin Publishing wydaje zbiór zasad, a następnie obszerny podręcznik stanowiący ogromne kompendium wiedzy o świecie – Pieśni lodu i ognia. I znowu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gra zdobywa rzesze nabywców i szereg nagród środowiskowych. Jest doskonałym narzędziem umożliwiającym kontakt z twórczością Martina pomimo braku wciąż wyczekiwanej, kolejnej powieści.

Fantasy Flight nie próżnuje i, idąc za ciosem, wydaje kolekcjonerską grę karcianą A Game of Thrones CCG, która staje się również bardzo popularna w Polsce. I znowu jest to sukces komercyjny, który pozwala konkurować z najbardziej popularnymi 24

nr 6 kwiecień 2011 r.

Kolejnym pomysłem na wykorzystanie koncepcji Martina w grze planszowej jest najnowsza gra amerykańskiego producenta. To dodatkowo interesująca pozycja z racji tego, że została ona niedawno przetłumaczona i wydana po polsku przez firmę Galakta z Krakowa. Mowa o Bitwach Westeros. Tym razem jest to gra bitewna, w której przyjdzie nam dowodzić wojskami podczas tych samych bitew, które toczą się na kartach powieści. W pudełku znajdziemy ponad 130 plastikowych figurek żołnierzy i dowódców, mnóstwo żetonów oraz mapę, którą możemy przed rozgrywką dowolnie modyfikować. Każda bitwa stanowi odrębny scenariusz pozwalający nam szczegółowo odtworzyć starcia pamiętane z Pieśni lodu i ognia. W wersji podstawowej mamy do dyspozycji dwóch największych wrogów – rody Starków i Lannisterów. Gra z pewnością jest gratką dla miłośników strategii, a połączenie jej z fabułą ulubionych książek dodaje tylko smaku całej rozgrywce. Ogromna zaś ilość różnorodnych figurek ma szanse wywołać miłe skojarzenia u tych, którzy w dzieciństwie kolekcjonowali i toczyli zaciekłe boje za pomocą tzw. miniaturek. Na Zachodzie ukazało się już kilka dodatków do gry, rozszerzających możliwości graczy, wprowadzających kolejne jednostki


i rody. Na razie wciąż czekamy w tym zakresie na ruch polskiego wydawcy, choć patrząc na popularność wydanej wcześniej również przez Galaktę planszówki Gra o tron (nakład dawno się wyczerpał), można sądzić, że także i ta pozycja okaże się co najmniej dochodowa. I znów w dużej mierze dzięki popularności twórczości Georga R.R. Martina.

dukcja serialu na jej postawie przez HBO. Prawda jest taka, że od dawna wszyscy się tego spodziewali. Na długo przed tym, zanim do prasy zaczęły przeciekać informacje o planowanej ekranizacji, fani sagi tworzyli strony z pomysłami na obsadę, proponując castingi marzeń. Kilka lat temu faworytem do roli Jaime’ego Lannistera był nieżyjący już Heath Ledger.

Już teraz można kupić koszulki z herbami rodów występujących w książkach, figurki bohaterów, a nawet repliki broni przez nich używanych. Pieśń lodu i ognia obrosła w szereg pobocznych przedsięwzięć komercyjnych, czego najnowszym i najbardziej spektakularnym przejawem jest pro-

Niestety, stawka aktorska serialu nie obfituje w gwiazdy największego formatu. Być może to dobrze, gdyż celebryci bywają kapryśni i rozchwytywani, a produkcja serialu wymaga innego reżimu pracy i zwykle (także i w tym przypadku) planowana jest na kilka lat. Z pewnością niebagatelną

nr 6 kwiecień 2011 r.

25


© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

Sporo emocji wzbudził również Peter Dinklage jako Tyrion Lannister. Jest to chyba najbardziej lubiana i jednocześnie złożona postać wykreowana przez Martina

26

nr 6 kwiecień 2011 r.


rolę odgrywają tu również gaże. Ci mniej znani są po prostu tańsi, co czyni przedsięwzięcie bardziej rentownym. Niewątpliwie największą gwiazdą jest Sean Bean grający Eddarda Starka, znany choćby z roli Boromira we Władcy pierścieni. Ciekawostką jest to, że Bean wcielał się wcześniej kilkanaście razy w rolę Sharpe’a, bohatera cyklu powieściowego Bernarda Cornwella, który z kolei jest jednym z ulubionych pisarzy Martina. Sporo emocji wzbudził również Peter Dinklage jako Tyrion Lannister. Jest to chyba najbardziej lubiana i jednocześnie złożona postać wykreowana przez Martina.

To, co z pewnością stanowi przedmiot obaw fanów, to rozmach filmu i wierność w stosunku do wizji pisarskiej. Podobnie jak kiedyś obawiano się, czy Peter Jackson zdoła wiernie ukazać Tolkienowskie Śródziemie z całym jego bogactwem, tak i tutaj potencjalne ryzyko spłycenia i tandety jest duże. (Na przykład niegdyś telewizji Hallmark zdarzało się kręcić „monumentalne” sceny w studio z kilkunastoma statystami). I znowu – oglądając inne produkcje HBO, ale przede wszystkim trailery Gry o tron, mo-

Dlatego też sporo było głosów pełnych obaw, czy na pewno to dobry wybór i czy Dinklage poradzi sobie z wysoką poprzeczką postawioną przez samego autora. Czas oczywiście pokaże, lecz tak naprawdę prawdziwym probierzem będą wyniki oglądalności. HBO zdarzyło się w swojej historii porzucać rozpoczęte projekty, jak choćby ciekawy, ale trudny Carnivale. Na szczęście to odosobnione przypadki i większość produkcji okazywała się sukcesem. Miejmy nadzieję, że tak będzie i tym razem.

żemy chyba spać spokojnie. Z pewnością po premierze pierwszego odcinka pojawią się głosy niezadowolonych zwolenników kanonicznego podejścia do oryginału. Jednakże język filmu, co brzmi jak banał, jest zupełnie inny od języka powieści, na szczęście jednak George R.R. Martin ten język zna i rozumie. Miejmy zatem nadzieję, że zadbał, by jego dzieło nic na przekładzie nie straciło. Piotr Stankiewicz

© 2011 Home Box Office, Inc. Wszystkie prawa zastrzeżone

r.

nr 6 kwiecień 2011 r.

27


Od lat tłumaczy Pan największe dzieła światowej fantastyki. Można powiedzieć, że to Pana specjalność? Chyba można powiedzieć, że tak. Tłumaczę fantastykę od samego początku i stanowi ona zdecydowaną większość mojego dorobku. Czy potrzebne są jakieś specjalne umiejętności lub cechy, żeby dobrze tłumaczyć fantastykę? Dobra znajomość fantastyki i miłość do niej, a także ogólna wiedza i oczytanie są przydatne wszystkim tłumaczom. Trzeba po prostu lubić tekst, który się tłumaczy, i rozumieć go, wiedzieć, co autor chciał w nim powiedzieć i dlaczego zrobił to właśnie w taki sposób. Nie ma nic gorszego dla tłumacza niż lekceważenie tekstu i niechęć do jego formy literackiej. Które pozycje w swoim dorobku uważa Pan za najbardziej znaczące? Czy są książki, których Pan żałuje, że nie przetłumaczył, bo zrobił to ktoś inny? Myślę, że najlepszymi literacko książkami, jakie przetłumaczyłem, były powieści niedawno zmarłego Roberta Holdstocka Las ożywionego mitu i Lavondyss, które, niestety, przeszły w Polsce właściwie bez echa, ponieważ w latach dziewięćdziesiątych, praktycznie biorąc, nie było u nas koniunktury na ambitniejszą literacko fantastykę. Jeśli chodzi o powieści, które chciałbym przetłumaczyć, zapewne trochę takich by się znalazło, ale raczej hamuje mnie świadomość, że i tak mam za dużo pracy. Zresztą nie mogę się uskarżać, bo mam to szczęście, że tłumaczę w zdecydowanej większości książki, które mi się podobają. 28

nr 6 kwiecień 2011 r.


Fot. Archiwum M. Jakuszewskiego

Martin znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie

Michał Jakuszewski to jeden z najbardziej znanych i lubianych tłumaczy fantastyki. Przełożył większość uznanych dzieł światowej fantastyki. Tłumaczonymi przez niego książkami zaczytywałem się będąc jeszcze nastolatkiem. Spotkaliśmy się ze względu na numer poświęcony Martinowi, ale rozmawiamy nie tylko o nim. Zapraszam serdecznie. Piotr Stankiewicz

nr 6 kwiecień 2011 r.

29


Nie żałuje Pan Koła Czasu Roberta Jordana? Przetłumaczyłby Pan na język polski trzy najważniejsze cykle fantasy ostatnich dwóch dekad. Raczej nie. Koło Czasu jest stanowczo za długie, żeby można je było łączyć z dwoma innymi cyklami o zbliżonej objętości. Przetłumaczył Pan na język polski większość prozy George’a R.R. Martina. Jak ocenia Pan jego twórczość? Jestem wielkim fanem Martina już od roku 1982, kiedy przeczytałem Pieśń dla Lyanny w pierwszym numerze „Fantastyki”. Kiedy kilka lat później w moje ręce wpadł

zbiór jego opowiadań Sandkings, przetłumaczyłem mój ulubiony tekst z tego zbioru – Kamienne miasto – tylko dla siebie. Wtedy (był to chyba rok 1987 albo 1988) spodobał mi się tak bardzo, że po prostu poczułem, że muszę coś z nim zrobić, nawet jeśli szanse umieszczenia go w jakimś czasopiśmie nie wydawały się zbyt wielkie. Ten tekst leżał u mnie przez ponad dziesięć lat, nim Zysk wydał zbiór Piaseczniki, w którym się znalazł. Potem były kolejne książki. Śledził Pan rozwój jego talentu? Tak. Po roku 1989 sprowadzanie książek z zagranicy stało się łatwiejsze i kurs dolara przestał być zaporowy, więc śledzenie twórczości ulubionych pisarzy nie wymagało już nadzwyczajnych zabiegów. Czy jest coś, co odróżnia Martina od innych twórców? Cecha lub nawyk zauważalny tylko dla fachowca – tłumacza? Każdy pisarz ma pewne nawyki, ale Martin nie należy do szczególnie trudnych pod tym względem. Jego pisarstwo ma pewne cechy charakterystyczne, ale raczej nie w warstwie językowej. Gra o tron pierwotnie tłumaczona była przez kogoś innego, tłumacząc kolejne części, musiał Pan poprawiać i ujednolicać pierwszą wersję. Jaki jest Pana stosunek do kontynuowania cudzych przekładów? Nie lubię krytykować pracy kolegów, ale tamto tłumaczenie faktycznie zawierało sporo błędów. Drugie wydanie jest poprawione, ale zasługa za to przypada w pierwszej kolejności Jackowi Pniewskie-

30

nr 6 kwiecień 2011 r.


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

mu z wydawnictwa Zysk i S-ka, który wykonał większość czarnej roboty i codziennie wieczorem dzwonił do mnie, by skonsultować wprowadzone poprawki. Czy w trakcie pracy nad tłumaczeniem konsultował Pan ewentualne wątpliwości z Martinem? Tak. Adres mailowy Martina jest publicznie dostępny i autor odpowiada na listy oznaczone w temacie, że pochodzą od tłumacza, nawet jeśli niekiedy trwa to dość długo. Martin każe swoim fanom bardzo długo czekać na kolejne części. Ten czas przekłada się na jakość czy to tylko objaw niemocy twórczej? Nie chciałbym bawić się w psychoanalizę Martina. Osobiście jestem zdania, że jest to efekt pewnych błędów konstrukcyjnych popełnionych w pierwszych trzech tomach (zwłaszcza związanych z przesadnym upodobaniem do cliffhangerów). Wersja oryginalna kolejnego tomu (A Dance with Dragons) zapowiedziana jest na lipiec tego roku. Kiedy spodziewa się Pan dostać gotowy tekst do tłumaczenia? Wydawca wspomniał, że mogę go dostać pod koniec maja. Oczywiście pod warunkiem, że Martin najpierw go skończy, co wcale nie jest pewne. Czy przewidziane są szczególne środki ostrożności na wypadek „wycieku” przed premierą? Zapewne tak. Podejrzewam, że dostanę tekst tylko w postaci wydruku, jak było z Ucztą dla wron, co utrudniłoby mi jego

rozpowszechnienie, ale tak czy inaczej wydawca musi po prostu mi zaufać, bo przecież muszę mieć dostęp do tekstu jako takiego. Plotki głoszą, że ma Pan ustawiony priorytet na tłumaczenie Martina, inni mówią, że to dotyczy tłumaczenia książek Eriksona. Jaka jest prawda? W tej chwili Martin musi być priorytetem z uwagi na serial, a także na długi okres oczekiwania fanów. Na szczęście, wydawca Eriksona zapewnił, że nie będzie mi robił trudności, jeśli się spóźnię. Z drugiej strony mam już przetłumaczony kawałek Okaleczonego Boga i do końca maja powinienem spokojnie uporać się z pierwszą połową, a w przypadku gdybym nie dostał tekstu do lipca, być może nawet z całością. nr 6 kwiecień 2011 r.

31


Z zawodu jest Pan lekarzem. Dlaczego wybrał Pan pracę tłumacza? Zacząłem tłumaczyć w latach osiemdziesiątych, kiedy działające w Polsce kluby fanów fantastyki wydawały nielegalnie tzw. klubówki. Również w łódzkim klubie Phoenix chcieliśmy podjąć tego typu działalność i znalazło się kilka osób, które były gotowe zająć się tłumaczeniem. Okazało się, że wychodzi mi to nieźle, a potem ustrój się zmienił, możliwości legalnego wydawania książek znacznie się rozszerzyły, skontaktowali się ze mną ludzie z poznańskiego wydawnictwa Rebis i tak to poszło. Czy tłumaczenie tekstów medycznych nie jest przypadkiem lepiej płatne?

Jeśli liczyć od słowa – zapewne tak, ale jeśli liczyć poświęcony czas i wysiłek – z całą pewnością nie. Może Pan opisać swój warsztat? Od czego Pan zaczyna, jakie są kolejne etapy pracy, zwłaszcza w przypadku tak sporych rozmiarów książek? Rozmiary książki właściwie nie mają tu znaczenia. Zaczynam od tego, że siadam i piszę, ale zawsze kilka razy dokładnie sprawdzam napisany już tekst, ponieważ zdaję sobie sprawę z własnej omylności. Tłumaczenie to akt twórczy, spółka z autorem czy tylko rzemiosło? Moim zdaniem spółka z autorem, czy może raczej próba odzwierciedlenia jego twórczości w nowym języku. Z jednej strony należy się wystrzegać zbyt daleko posuniętych ambicji twórczych, zwłaszcza przekonania, że potrafimy coś napisać lepiej niż autor, ponieważ łatwo może nas to zaprowadzić na manowce, a z drugiej strony rzemiosło, choć niezbędne, nie zawsze wystarcza, wskazany jest również pewien stopień współgrania, z braku lepszego określenia. Na przykład tłumaczenie Eriksona przychodzi mi z dużą łatwością, ponieważ po prostu potrafię myśleć tak jak on, ale są też autorzy, których twórczość cenię, ale których nie chciałbym tłumaczyć, gdyż pewne cechy ich stylu są dla mnie obce. Czy uczestniczył Pan w pracach nad tłumaczeniem serialu? Niestety, nie. Nikt nie kontaktował się ze mną w tej sprawie. Zresztą, biorąc pod uwagę, że nie ja tłumaczyłem pierwszy tom, raczej trudno byłoby na to liczyć.

32

nr 6 kwiecień 2011 r.


Czy nie boi się Pan, że ktoś skopie tłumaczenie serialu? Trochę się boję, pamiętając o wpadkach, do jakich niekiedy dochodziło w tej dziedzinie, ale, jak już wspomniałem, właściwie niewiele mógłbym w tej sprawie zrobić. Jeśli powstanie drugi sezon, być może spróbuję coś zadziałać, mając wsparcie w postaci swojego nazwiska na stronie tytułowej. Czy zaczynając tłumaczyć Grę o tron, spodziewał się Pan, że będzie to jeden z najbardziej znaczących cyklów fantasy ostatnich 20 lat? Tak, pod koniec lat dziewięćdziesiątych to było już jasne. W czym Pana zdaniem tkwi fenomen Martina? Myślę, że przede wszystkim w znakomitym warsztacie pisarskim oraz w umiejętności tworzenia wyjątkowo barwnych, a do tego zróżnicowanych postaci. W fantasy nie ma zbyt wielu autorów, którzy to potrafią. Co więcej, Pieśń lodu i ognia pojawiła się w momencie, gdy wśród fanów fantasy dawało się odczuć narastające znużenie tradycyjnym schematem opartym na walce dobra ze złem, questach, kolekcjonowaniu magicznych artefaktów itd. Dlatego można powiedzieć, że Martin znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Czy czyste gatunkowo fantasy ma się dobrze? Myślę, że tak. Książki Rothfussa i Sandersona niedawno osiągnęły pierwsze miejsca na liście bestsellerów,

co rozproszyło obawy, że po zakończeniu cyklów Jordana i Goodkinda zabraknie lokomotyw ciągnących za sobą cały gatunek. Abercrombie i Lynch, którzy piszą nieco mniej typową fantasy, również są bardzo popularni, nie brak też ambitniejszych autorów, jak Abraham, Bakker i K.J. Parker, próbujących wyrazić nowe treści w gatunkowym kostiumie. Kto jest pańskim ulubionym bohaterem sagi? Trudno jest wybrać tylko jednego. Jeśli muszę to zrobić, to chyba Daenerys. Może Arya? Uprzejmie dziękuję za wywiad. Ja również. nr 6 kwiecień 2011 r.

33


Kultura masowa sprzyja zanikaniu podziałów gatunkowych Wojtek Sedeńko to jeden z najbardziej zasłużonych animatorów ruchu fandomowego w Polsce. Znawca fantastyki, redaktor i wydawca. Od lat organizuje Międzynarodowy Festiwal Fantastyki w Nidzicy. Był pierwszym redaktorem polskiej edycji Gry o tron. W tym roku zaś dzięki jego staraniom Polskę odwiedzi sam George R.R. Martin. Rozmawiamy o kondycji fantastyki, Martinie i serialu na podstawie jego prozy i kilku innych niezmiernie interesujących rzeczach. Zapraszam serdecznie. Piotr Stankiewicz

34 Fot. www.sedenko.pl

nr 6 kwiecień 2011 r.


go dowy on.

ewicz

Zajmuje się Pan od lat zawodowo fantastyką. Był Pan pierwszym polskim redaktorem Gry o tron. Czy sądzi Pan z perspektywy czasu, że zmieniła ona oblicze gatunku fantasy na świecie? Czy też jest może podzwonnym wskazującym na rozmycie się podziałów gatunkowych? To dwa problemy. Sądzę, że w przypadku Gry o tron i twórczości Martina, odrębne. Saga Martina niewątpliwie jest najlepszym współczesnym utworem fantasy. Nie chciałbym tu zranić uczuć tolkienologów, ale pod względem narracyjnym, bohaterów i jeszcze kilku kwestii jest to pewnie dzieło lepsze niż Tolkiena. Rozmach mają podobny. Martin nie skupił się jednak na mitologii, języku. On swojego świata nie kreował wstecz równie głęboko jak Tolkien, ale z pewnością czytając Pieśni lodu i ognia, czujemy oddech stuleci. Proszę też zwrócić uwagę na to, jak Martin stopniuje napięcie i dawkuje magię. W pierwszym tomie, właściwie poza wstępem, magii nie ma w ogóle. To trochę dziwne jak na fantasy, prawda? Ale u Tolkiena było podobnie. Czytelnik ma świadomość, że ta kraina jest magiczna, ale magią jest tu wiedza, informacja. Nikt nie szafuje czarnoksięską mocą, by przynieść sobie wody ze studni – tylko idzie i kręci kołowrotem. Tak ma być. Martin jest pisarzem, który wyszedł z fandomu i fanowskich fascynacji czytelniczych. I czytelnikowi jest bardzo bliski, doskonale wyczuwa pragnienia odbiorcy. Ta saga nie zmieniła oblicza gatunku, ona wywodzi się z tego, co w fantasy najlepsze. Jest doskonale zaplanowana, ale jednocześnie pełna emocji. Choćby szafowanie

życiem bohaterów. Martin nie oszczędza ich, jak w prawdziwym życiu. Często ledwie kogoś polubimy, a on w połowie tomu zostaje brutalnie zamordowany. Martin nie ma litości dla swych postaci. Są to zdecydowanie książki fantasy i do żadnego innego gatunku przydzielone być nie mogą, a tym samym nie świadczą o rozmyciu gatunków. Choć ich pomieszanie to znak dzisiejszych czasów. Od lat obserwuję zanikanie podziałów. Sprzyja temu kultura masowa, a sądzę także, że rozwój Internetu, jako najbardziej masowego medium. Internet to znakomite miejsce do badania marketingowego, wystarczy pośledzić fora, z różnych dziedzin, by wysnuć wnioski i dać oczekiwany produkt. Stąd dzisiaj wydawcy kreują „nowe gatunki” literackie, aby sprostać po-

nr 6 kwiecień 2011 r.

35


Fot. www.sedenko.pl

trzebom czytelników, czasem te potrzeby tworząc albo płynnie przechodząc z jednego wyczerpanego handlowo gatunku do drugiego. Przykładem może tu być przejście od sztucznie wywołanej mody na romans paranormalny do steampunku. Są to akcje długofalowe i przygotowane przez wydawców i PR. Kreuje się modę, po wyeksploatowaniu i wyznaczeniu nowego kierunku, daje się coś pośredniego, by przejść w końcu w nowy trend. To moje twierdzenie znakomicie oddaje slogan zamieszczony przez jednego wydawcę w reklamie w ostatnim numerze „Nowej Fantastyki”: „W świecie machin parowych dama bez duszy walczy z wampirami i romansuje z wilkołakiem”. A nad tym napis: „Książki fantastycznie kobiece!”. Mamy więc paranormal, wampiry i wilkołaki na tle mechanicznego antu-

36

nr 6 kwiecień 2011 r.

rażu steampunku. I jeszcze to wciskanie, że to literatura dla kobiet. Litości! Za tymi modami nie stoją pisarze. To są najczęściej książki pisane na zamówienie. Takie rzeczy fantastyka już przewidywała dość dawno. Problem w tym, że dla młodego odbiorcy to wszystko jest nowe, jest wspaniałą plasteliną do ugniatania w garściach pijaru i wydawców. Starszy czytelnik na to się nie nabierze, ale i nie jest targetem tego typu produkcji. Zresztą produkcja to dobre słowo, bo literaturą nie sposób tego nazwać. Zastanawiam się, czy ogromny sukces Martina, do którego z pewnością przyczyni się nowy serial HBO i jego rosnąca popularność nie sprawią, że część odbiorców nie będzie świadoma faktu, że to fantasy. W tym sensie może dojść do


rozmycia fundamentów jego prozy, swoistego zaprzeczenia ojcostwa. Czy serial zwiększy popularność? Raczej tak, nawet jeśli będzie nieudany. HBO robi rzeczy bardzo dobrze przygotowane, Martin uczestniczył w pracach od scenariusza do postprodukcji, więc będzie OK. Inna rzecz, popularność. Wskaźniki oglądalności są bezlitosne. Jeżeli serial będzie zbyt zakręcony, wielowątkowy, tak jak książka, to amerykański czytelnik może się pogubić. Tak wpadły przekombinowane, ale przez to dobre seriale: Caprica czy Flashforward. Bądźmy jednak dobrej myśli. Odbiorcy będą wiedzieli, że to fantasy. Nowe pokolenie zna ten termin doskonale. Ale na pewno będzie rzesza ludzi przekonanych, że to serial historyczny, na kanwie jakichś wydarzeń mających rzeczywiście miejsce w przeszłości. Wydaje mi się, że nawet Tolkiena na początku tak odbierano. Chciałbym prosić o wskazanie tych największych – Pana zdaniem – współczesnych twórców fantasy. Z tym nie ma problemu. Mój ulubiony gatunek to science fiction, ale niewątpliwie jest to tylko szczep fantasy, która była pierwsza, a może w ogóle pierwsza, jeśli sięgniemy po epos Gilgamesza. Wyrosłem już z lektur błahych, jak heroic fantasy typu howardowskiego. I nigdy takiej fantasy nie lubiłem, bo dotarła ona do Polski za późno, kiedy nie byłem już młodzieńcem, którego fascynowałyby opowieści o mocarzu, co wrogów nabijał na miecze, a kobiety na co innego. Lubię utwory, w których wykreowany świat nie jest płaski, lecz dopracowany,

fabuła prowadzona wielowątkowo i nie trąci banałem typu: drużyna goni za artefaktem albo artefakt goni drużynę, przemieszczają się z punktu A do punktu B, po drodze tracą połowę składu, po części poprzez zdradę, a na końcu ratują świat przed niemożliwym do pokonania Złem, które nie jest w stanie pokonać nieskazitelnej miłości łączącej dwójkę bohaterów. Bo Zło okazuje się w finale obrzydliwie głupie, naiwne i za bardzo wygadane. Pod ten scenariusz wpisuje się 95% fantasy. Niestety. Czytam te pozostałe 5%, ale mam zwyczaj, że próbuję prozy każdego autora. Czasem wystarcza mi kilka kartek, by rzucić książkę w diabły. Tak więc kanon. Martin i Tolkien to klasa sama dla siebie. Tego drugiego przeczytałem pod koniec lat 70. i bardzo wpisuje się w powyższy scenariusz, ale Tolkien zrobił świat złożony z wielu warstw, który można odczytywać na wiele sposobów, żyjący własnym życiem i udała mu się bardzo trudna sztuka, niedostępna zastępom jego naśladowców – mianowicie przy całym monumentalizmie, pompatyczności i eschatologii nie popadł w śmieszność. Fantasy jest przeważnie naiwna, a ci kapłani czarnoksiężnicy dukający jakieś czary wychodzą karykaturalnie. Tolkienowi się udało. Udało się tym, którzy za fantasy brali się z humorem. Terry Pratchett, John Morresssy, Jack Vance – tych autorów warto czytać. Są nietuzinkowi. Znakomita jest saga Eriksona – Malazańska Księga Poległych – w sierpniu ukaże się w Polsce jej zakończenie, wtedy będziemy mogli ocenić całość. I przekonamy się, czy Erikson może napisać coś więcej. Te wielkie sagi, powieści rozbite na 10 tomów, po 800 stron każdy, mnie osonr 6 kwiecień 2011 r.

37


Fot. www.sedenko.pl

Impreza na dziedzińcu zamku w trakcie Międzynarodowego Festiwalu Fantastyki

biście bardzo denerwują. Czemu pisarze nie tworzą powieści 300-stronicowych, jak choćby Patricia McKillip, której książki są, nota bene, znakomite. Albo Marina i Siergiej Diaczenko z Ukrainy. Kapitalne powieści fantasy. Niby nic się nie dzieje, akcja niemrawa, a oderwać się od nich nie sposób. Oni znaleźli swój styl – piszą fantasy, ale są to jednocześnie powieści psychologiczne, stawiają przed bohaterami niebywałe pro38

nr 6 kwiecień 2011 r.

blemy, z którymi ci muszą sobie poradzić. Taka Vita nostra, Kaźń (zupełnie dickowska czy chciałoby się rzec dostojewska powieść) czy Dolina sumienia. Długie cykle mogą zgubić. Odczuł to Robert Jordan z epickim Kołem Czasu. Pierwsza trylogia zapowiadała się na arcydzieło. Ale potem zabrnął w ślepy zaułek, namnożył światów, wątków i nie potrafił z tego wybrnąć. Do końca życia. Teraz za


Absolutnie polecam Ursulę K. Le Guin. Choć ja bardziej cenię sobie jej cykl SF – Hain, to Czarnoksiężnik z Archipelagu był znakomity i jest to dzieło niedościgłe. Potem Le Guin popełniła grzech pychy, który zdarza się wielkim pisarzom, ludziom bardzo inteligentnym. Jej twórczość zmieniła się w moralitety, a ja tego nie lubię. W cyklu Hain poszła w jakieś anarchistyczno-utopijne klimaty, a w kolejnych tomach Ziemiomorza w nachalny feminizm. Dlatego należy czytać jej powieści pisane do lat 80. Polecam też Guya Gavriel Kaya, przesympatyczny człowiek, był u nas w Nidzicy (Pratchett i Diaczenki zresztą też), a jego Fionavarski Gobelin to bardzo dobra książka. Szkoda, że już na rynku jej nie ma, a wydawca wydaje jakieś późniejsze jego powieści. John Crowley – ten jest znakomity, ale to proza dla elity, dla ludzi oczytanych, potrafiących wyczuć wszystkie smaczki.

niego dokończył to Sanderson. Finał grubości trylogii. Ci ludzie nie znają umiaru. Sapkowski jest klasą dla siebie. Dostrzegł to już cały świat. W amerykańskim „Locusie” właśnie czytałem narzekania, dlaczego jeszcze w USA nie wydano całej sagi wiedźmińskiej, a zna ją już cała Europa. Amerykanie w ogóle odkrywają inne nacje, krytycy o niczym innym tam już nie piszą.

Sam Martin, czy to przez skromność, czy z szacunku wskazuje Tolkiena jako swojego mistrza, wymienia w tej roli również kilku innych pisarzy. Czy przewiduje Pan, że teraz to on stanie się dla wielu mistrzem? Być może dostrzega Pan już nowe, wschodzące gwiazdy. On już jest mistrzem. Gardner Dozois nazwał go tak jakieś dziesięć lat temu i według Dozoisa stało się to wtedy, gdy do Martina zaczęto porównywać innych. On pisze w stylu trochę już zapomnianym, jak z dawnych pulpowych magazynów – tworzy kapitalnych bohaterów, z którymi czytelnik natychmiast się identyfikuje. nr 6 kwiecień 2011 r.

39


Wielu autorów fantasy skupia się dzisiaj na budowaniu światów, tworzeniu fabuły. Bohaterowie zaś są sztampowi jak w grach komputerowych. Następuje zmiana warty, starzy mistrzowie odchodzą lub przestają pisać, ich miejsce próbują zająć nowi. Niektórzy są wartościowi – Jeffrey Ford, Jeff VanderMeer, w Rosji Nik Pierumow. Czy im się uda? Ja się obawiam, że kariery będą robić autorzy rzeczy błahych i wtórnych, zrozumiałych nie dla elit czytelniczych a dla mas. Potrafiący spłodzić takie Pottery na przykład. Od lat organizuje Pan Festiwal Fantastyki za zamku w Nidzicy, zjeżdża się tam krajowa śmietanka fantastów, przyjeżdżają też znakomici goście zagraniczni. W tym roku gwiazdą będzie sam George Martin. Jakie są oczekiwania w związku z tą edycją festiwalu? Nigdy nie miałem oczekiwań wobec festiwalu, raczej uczestnicy mieli oczekiwania wobec mnie (śmiech). Przygotowując pierwszy festiwal w 1994 roku, nie miałem pojęcia, że tak się ta impreza rozrośnie. Przez cztery dni w czerwcu zamek krzyżacki w Nidzicy staje się stolicą ludzi czytających fantastykę. Stawiam na literaturę, bo się na niej znam. Próbowałem rozszerzyć formułę o graczy, którzy zdominowali już konwenty fantastyki, ale się nie udało. Festiwal w Nidzicy to jednak impreza dla moli książkowych, miłośników kina, malarstwa. Także muzyki i komiksu. Co roku staram się zapraszać gości zagranicznych. Byli u nas m.in. Terry Pratchett, Guy Gavriel Kay, Brian W. Aldiss, John Crowley, Robert Silverberg, byli 40

nr 6 kwiecień 2011 r.

Niemcy – jak Thomas R.P. Mielke, byli Hiszpanie i Czesi. Było też mnóstwo autorów rosyjskich, bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że większość liczących się autorów rynku rosyjskojęzycznego. Był taki rok, że gościliśmy 17 rosyjskich autorów, wydawców, poetów. Czasem skupiam się wyłącznie na polskich autorach, bo mieliśmy boom na rodzimą fantastykę, wtedy do Nidzicy zjeżdża cała czołówka z kraju. Chciałbym robić coraz większe festiwale, mamy możliwości i pomysły, niestety sprawa zawsze rozbija się o sponsorów, o których bardzo ciężko. W tym roku rzeczywiście gwiazdą będzie George R.R. Martin – trudno dzisiaj o bardziej znanego pisarza w tej branży. Chcemy go naprawdę dobrze ugościć. Czekamy na tę wizytę trzy lata – tak ma zajęty kalendarz ten pisarz. Czy podziela Pan obawy fanów w kwestii dokończenia cyklu Pieśń lodu i ognia przez Martina? Nie znam obaw fanów. Raczej nie czytam opinii czytelników, bo one najczęściej bardzo rozmijają się z prawdą. Nie cierpię gdybania. Wydaje mi się, że Martin ma dzieło rozpisane od A do Z, czasem jakieś wątki mu się rozrastają, ale to normalne w trakcie pisania historii o tak epickim rozmachu. A że jest bardzo zajęty innymi projektami, to się to rozciąga w czasie. Jeżeli zaś te obawy są oparte na przypadku Roberta Jordana, który rozchorował się i zmarł przed zakończeniem cyklu Koło Czasu, to takie ryzyko zawsze istnieje.


Fot. www.sedenko.pl

Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

Wojtek Sedeńko z Andrzejem Sapkowskim Jak wygląda obecnie scena fantasy w Polsce? Mówi się o wielkiej trójce: Brzezińska, Kres, Sapkowski. Z tym, że ta pierwsza skończyła już swój cykl o Twardokęsku, Sapkowski od dawna nic fantasy nie napisał, a Kres przestał pisać w ogóle. Widzi Pan kandydatów na nowe gwiazdy? Autorów jest mnóstwo. Zależy też, co uważamy za fantasy. Definicja, jaką przykładają do szufladkowania literatury Anglosasi jest bardzo szeroka, dla nich to cała fantastyka poza stricte naukową fantastyką. Ja raczej węższą stosuję. Sapkowski wyszedł daleko przed szereg i nie widać za nim gończej sfory. Dziś Kres zrezygnował z pisania, czego żałuję, ale

w ostatnich tomach cyklu o Szerni czuło się, że jest wypalony. Anna Brzezińska ma swoich fanów, Ewa Białołęcka długo zwleka z zakończeniem swojej sagi. Ten, który byłby w stanie napisać dobrą fantasy, czyli Jacek Piekara, zabawia młodych czytelników raczej słabymi utworami, dają mu poklask, ale ja w tym nie znajduję nic dla siebie. Ucichł Andrzej Ziemiański. Popularny jest Jacek Komuda, ale on pisze powieści historyczne, a wpakowano go do szuflady z fantasy. Jest jeden autor, Robert M. Wegner, który w polskiej fantasy może zawalczyć. Widzę przed nim przyszłość. Wydaje Pan w Solarisie głównie fantastykę. Czy jest jakiś klucz, według którenr 6 kwiecień 2011 r.

41


42

nr 6 kwiecień 2011 r.

Fot. www.sedenko.pl

go dobiera Pan wydawaDo Nidzicy ne przez siebie książki? przyjeżdżają całe Jeżeli kluczem może rodziny być zwrot „dobra fantastyka”, to jest to ten klucz. Książki wydajemy w kilku seriach i pod nie są dobierane. W Klasyce Science Fiction znajdują się powieści ważne dla gatunku, często nagradzane, ale to nie jest dla mnie wyznacznik. Często lepsze powieści znajdziemy wśród tych, które przegrały z laureatami. Tam też daję powieści, które coś wniosły do fantastyki, jakiś jeden z jej tematów wyniosły na wyży- Sztandarową jest coroczny almanach Kroki ny – np. szukając najlepszej powieści w nieznane, reaktywowany po 30 latach leo klonowaniu ludzi, sięgnąłem po Kate gendarny tytuł, obecnie w wyborze Mirka Wilhelm, o telepatii – po Bestera, religii – Obarskiego. Zaraz reanimujemy drugi znapo Heinleina itd. ny polskiemu czytelnikowi tytuł – RakietoDo serii Rubieże daję powieści z pogra- we szlaki, antologię klasycznej fantastyki, nicza – takie, które mogłyby spodobać się na początek w wyborze Lecha Jęczmyka, czytelnikowi spoza kręgu fantastyki. Jak potem w moim. Tu będą opowiadania starjuż tu powiedzieliśmy, te granice pomiędzy sze, ale naprawdę prawdziwe perły. gatunkami powoli się zacierają. Najwięcej W czerwcu ukaże się antologia w wybowydajemy w ogólnej serii Fantastyka, tutaj rze George’a R.R. Martina Pieśni Umierająraczej szukam książek z kręgu twardej SF, bo cej Ziemi. Kilkudziesięciu autorów z pierww fantasy nie znajduję dzisiaj wielu rzeczy, szej ligi napisało opowiadania w scenerii które by mi się podobały. z Umierającej Ziemi Jacka Vance’a. Ten ameWażny dział dla nas to antologie i al- rykański autor okazał się być inspiracją dla manachy. W fantastyce opowiadanie jest kilku pokoleń pisarzy. Ta książka ze strony podstawową formą literacką, gdyż fanta- Solaris będzie promowała wizytę Martina styka wyszła z magazynów groszowych. w Polsce. A może na odwrót, on swoją wiOpowiadanie to pomysł, dobra puenta, zytą wypromuje ją u nas. I to będzie fantasy reżim objętości. Wydajemy sporo antologii. w najlepszym wydaniu.



O zdradliwości zapożyczeń (5)

Kongenialny Maciej Malinowski jest mistrzem ortografii polskiej (katowickie „Dyktando”), autorem książek „(...) boby było lepiej. Mistrz polskiej ortografii pokazuje, jak trudna jest polszczyzna, i namawia językoznawców do... zmian w pisowni (Kraków 2002 r.); „Obcy język polski” (Łódź 2003 r.) oraz „Co z tą polszczyzną?” (Kraków 2007 r.). Od 2002 r. prowadzi rubrykę językową w ogólnopolskim tygodniku „Angora”.

Nie warto używać wyrazów pochodzenia obcego, kiedy nie zna się dobrze ich znaczenia. Okazuje się, że uchybienia tego rodzaju przytrafiają się nawet osobom znanym i uznanym, piszącym do różnych gazet i czasopism, zwykle nieźle posługującym się piórem. Jakiś czas temu w jednym z numerów miesięcznika „PANI” Krystyna Janda w tekście „Powód do dumy” (cykl „Listy 44

nr 6 kwiecień 2011 r.

polecone”) ujawniła, że nie rozumie znaczenia przysłówka kongenialnie. Odpowiadając zatroskanej czytelniczce, która boleje nad tym, że zawód fryzjerki postrzegany jest jako profesja drugiej, czy nawet trzeciej kategorii, napisała tak: – Dwie sztuki teatralne, które w moim życiu zawodowym mają wielkie znaczenie – „Edukacja Rity” […] i „Shirley Valentine”, którą gram do dziś, choć mija 17 lat od premiery – napisał fryzjer damski [Willy Russell – mój przypis]. Zrobił to wspaniale, k o n g e n i a l n i e [rozstrzelenie moje]. Dlaczego? Bo fryzjerzy doskonale znają naturę ludzką. Są powiernikami, psychologami, doradcami. To terapeuci pań i panów, którzy pod pretekstem włosów przychodzą wypłakać się na ich piersi. Pozwierzać się, poradzić, porozmawiać” – Zrobił to kongenialnie, czyli jak? – chciałoby się zapytać. – Więcej niż genialnie, wybitnie, fantastycznie, fenomenalnie? Otóż właśnie nie, Pani Krystyno. Kongenialność nie jest jakąś genialnością szczególną, wyjątkową. Przymiotnik kongenialny znaczy 1. ‘dorównujący pod każdym względem oryginałowi’, 2. ‘pokrewny


komuś geniuszem, talentem’. Powstał z łacińskiego wyrazu congenialis (con- ‘współ, razem’ i genialis ‘genialny, przyjemny, dotyczący ducha’). Jak widać, w formie kongenialny (kongenialnie, kongenialność) tkwi przedrostek kon- (łac. con-, od cum) o znaczeniu ‘z czym, razem z’ (to samo znaczą przedrostki: co- przed samogłoskami, np. koedukacja, i często przed h, np. kohabitacja; col- przed l, np. kolaudacja, od collaudatio ‘pochwała’, i cor- przed r, np. korelacja, z łac. correlatio ‘współzależność’). Kongenialny może więc być np. przekład książki (czyli tak samo świetny jak oryginał), czasem mówi się o kongenialnej inscenizacji (równie genialnej jak wystawiane dzieło) czy kongenialnym wykonaniu jakiegoś utworu muzycznego (czyli prawie tak doskonałym jak interpretacja mistrza). Z przyjemnością czytam, kiedy ktoś pisze, że „Ulisses” Jamesa Joyce’a przetłumaczony na język polski przez Macieja Słomczyńskiego jest przekładem kongenialnym (krakowski translator pracował nad tym 10 lat, ale umiał to zrobić, gdyż angielski był jego ojczystym językiem, tłumacz miał matkę Angielką) albo że remake Infernal Affairs przygotowany przez Martina Scorsese („Infiltracja”) jest kongenialny, tzn. że mamy do czynienia z filmem wyborowym. Jakiś czas temu nie ustrzegł się, niestety, błędu Grzegorz Turnau. W słowie wstępnym do płyty „Café Sułtan (piosenki „Kabaretu Starszych Panów”) napisał: „Przybora – mistrzowskie połączenie piosenki lirycznej i żartobliwej. Mistrzostwo polega na tym, że nie widać „szwów”. (...) Dodam, „szwów” nie widać również w k o n g e n i a l n y ch

[rozstrzelenie moje] kompozycjach Jerzego Wasowskiego”. Być może piosenkarz, wstawiając do tekstu przymiotnik kongenialny, chciał podkreślić, że muzyka Wasowskiego jest tak samo znakomita jak teksty Przybory. Jeśli tak było, to Turnau rozumował źle – porównanie musi się odnosić do tej samej dziedziny twórczości. „Szwów” nie widać również w genialnych kompozycjach Jerzego Wasowskiego – wystarczyło napisać i tym samym ustrzec uwag... Teraz o innej sprawie. W jednym ze„Szkieł kontaktowych” Tomasz Sianecki nie potrafił wyjaśnić Krzysztofowi Daukszewiczowi różnicy między briefingiem i konferencją prasową (zdradził jeszcze, że nie wie, czym jest lunch, a czym brunch). Przychodzę koledze z pomocą… Press briefing albo briefing [wym. briefing] (z ang. ‘odprawa, informacja, streszczenie sprawy’) to ‘krótkie spotkanie z dziennikarzami, żeby coś pilnie wyjaśnić’. Zwykle przedstawia się jakieś stanowisko, oświadczenie (np. rządu, partii, instytucji itp.), ale nie przewiduje się zadawania pytań. Podczas klasycznej konferencji prasowej pojawiają się, rzecz jasna, pytania dziennikarzy i trwa ona zwykle dłużej niż briefing. Lunch [wym. lancz], skrót od luncheon [wym. [lanczon], to lekki posiłek spożywany w trakcie krótkiej przerwy w pracy (zwykle ok. 13.00). Brunch [wym: brancz] z kolei to ‘posiłek między śniadaniem a wczesnym obiadem; inaczej mówiąc – późne śniadanie’ (gdzieś do godz. 12.00). Słowo to jest połączeniem pierwszych dwóch liter wyrazu breakfast (‘śniadanie’) z ostatnimi literami wyrazu lunch (br- + -unch). nr 6 kwiecień 2011 r.

45


Mateusz Wielgosz

rys. Maciej Dybał

Zackoza Snyderoza Uraczył widownię półtoragodzinnym teledyskiem o spoconych Grekach, odgrzał martwego zombie-kotleta, zmierzył się z komiksowym kolosem i nakręcił bajkę dla dzieci. Przyprawiono mu wiele gęb. Niektóre słusznie, niektóre całkiem absurdalnie. Rzućmy okiem na kilka z nich.

Zack Snyder wizjoner Jak wszyscy wiemy, reklama kłamie. Nic nowego, ale czasem rozmiar tych bzdur wciąż potrafi zrobić wrażenie. Podoba mi się to, co serwuje widowni Zack Snyder, ale jak, u diabła, można go promować jako wizjonera? Facet zaczął od remake’u, zekranizował dwa komiksy i książkę. Kiedy wreszcie spróbował stanąć na własnych nogach, skończyło się raczkowaniem ze sporymi ambicjami. Wyrobił sobie nazwisko 46

nr 6 kwiecień 2011 r.

i własny styl. Zobaczymy, czy będzie dalej harcował – co może przynieść różne efekty, czy wróci do efektownego kolorowania dzieł innych. Zack Snyder ignorant Zasadność ponownego kręcenia staroci to temat na długą debatę. Istotne, że nie jest to wdzięczna okazja do wybicia się. Tymczasem Snyder świetnie zagospodarował swoją szansę, kręcąc nową wersję Świtu żywych

tru na sn ży są Sn cz że ka oj cię ob we bę to wy w ro uj uw ni


m a, kę e, h.

lej knia

trupów. Nie był ślepo zapatrzony w oryginał, jakikolwiek kultowy by był. Zamienił snujące się zombie w biegające za mięsem żywe trupy, niezorientowani mogli nawet sądzić, że ta nowa jakość to jego pomysł, ale Snyder po prostu potrafi się uczyć i „zapożyczył” to z 28 dni później. Wiedział również, że straszenie widza to za mało, że trzeba pokazać mu trochę chorych obrazów, jak np. ojca zagryzanego przez córkę czy ciężarne zombie. Dorzucić trochę obrzydliwości pokroju zombiakowej starej, grubej baby i nastolatki będą piszczeć z zachwytu. Ponadto, choć film wizualnie nie jest tak wyrobiony jak to, co zobaczymy w następnych latach, było tam sporo dość ciekawie zrealizowanych ujęć i scen, by na reżysera zwróciło uwagę kilku władnych, którzy później pozwolili mu się rozkręcić.

Zack Snyder dureń „Entertainment Weekly” umieścił Snydera w połowie stawki na liście 50 największych mądrali w Hollywood. Decyzję uzasadniono tym, że rzekomo na nowo zdefiniował kino sandałowe. Wkraczamy na śliski grunt, bo 300 jest ekranizacją. Bardzo wierną ekranizacją króciutkiej i prostej jak drut noweli graficznej Franka Millera.

Fot. Warner Bros Entertaiment

oci est aoją ch

Fot. Warner Bros Entertaiment

a

nr 6 kwiecień 2011 r.

47


Fot. Warner Bros Entertaiment

kobiecą, to puszczalska królowa nie jest najlepszym pomysłem. A jednak mimo tych niezręczności, braku gwiazdorów, braku scenografii (poza jedną sceną film nakręcono w całości w zielonym studio) wyczarował hit. Co jak co, ale sami fani komiksów nie zostawili w kasach niemal pięciuset milionów zielonych waszyngtonów. Snyder wziął specyficzny klimat komiksu i zbudował na nim znacznie więcej. 300 to już nie tylko włócznie, peleryny, kaloryfery i dumne teksty Spartan. To również teledyskowy montaż, muzyka z masą elektroniki, aktorzy drący się tak, 48

nr 6 kwiecień 2011 r.

że mogliby zdmuchnąć dymki z komiksowych kadrów. Można się śmiać z tego prostego podkręcenia, ale oznacza ono świetne wyczucie klimatu, które zaowocowało filmem jednoczącym totalnych nerdów z młodzieżą bez karków. W kinach zasiedli obok siebie zasmarkani okularnicy i śliniący się łysole. Ktoś tu chyba nie jest w ciemię bity. Zack Snyder cudotwórca Po zbudowaniu mostu między trzema paskami a flanelową koszulą poprzeczka powędrowała w górę. Strażnicy to ogromne, misterne komiksowe dzieło Alana Moore’a. Co gorsze, otoczone kultem, a to praktycznie przekreśla szanse ekranizacji na zadowolenie jednocześnie fanów i szarych widzów. Snyder znów postawił na wierność oryginałowi. Tym razem nawet muzykę podsuwały mu komiksowe stronice. A jednak, mimo nieraz dosłownych kadrów, reżyser pozwolił sobie na trochę swobody i poprawił oryginał. Dzieło Alana Moore’a bez wątpienia jest wybitne, ale wydaje się trochę przeładowane, miejscami przegadane, a wreszcie niezręczne w finale. Filmowi Strażnicy nie dość, że biorą to, co najlepsze i najistotniejsze z komiksu, odcinając grafomanię, to jeszcze serwują sensowniejsze i bardziej konsekwentne zakończenie. Jeśli spojrzeć na to z boku, dojdziemy do wniosku, że gość, który nakręcił bandę spoconych Greków w spowolnionym tempie, otrzymał zadanie ekranizacji ogromnej,

Fot. Warner Bros Entertaiment

Termin ten z reguły wywołuje u mnie uśmiech politowania na myśl o rozpaczliwej ucieczce przed słowem „komiks”. Tu jednak zdaje się pasować idealnie. Wróćmy jednak do tematu – czy spryciarz z tego Snydera, czy tylko odtwórca? Do prostego materiału źródłowego dodano fatalnie wymyślony i zrealizowany wątek królowej – sprawdził się tylko jako dodatkowe minuty. Ubogacenia fabularnego nie stwierdzono, a jeśli miał dodać do męskiego kina silną postać

m ge ic w m ni bi wi og

so dz ni ks ba pe wi dl


my dę mej,

Zack Snyder niańka z piekła Po takim dorobku trudno wyobrazić sobie coś bardziej skrajnego niż bajka dla dzieci. Jak się jednak okazuje, Snyder sprawnie przemycił swój styl do ekranizacji trzech książek z serii Strażnicy Ga’Hoole. Wysycone barwy, epickie sceny, kombinowanie z tempem. Legendy Sowiego Królestwa wprawiają mnie w zdumienie. Oficjalnie to film dla dzieci, ale oglądając to, co wyprawiają

Fot. Warner Bros Entertaiment

misternej historii, obwieszonej plakietkami geniuszu, kultowości, epokowego dzieła i czego tam jeszcze. Wyjście obronną ręką w tej sytuacji chyba istotnie zasługuje na miano cudu. A co najmniej tak należy ocenić różnorodny, ale ogólnie pozytywny odbiór Strażników. Zmorą była tu kategoria wiekowa, która przy tak dużym budżecie ograniczyła znacznie rentowność filmu.

Fot. Warner Bros Entertaiment

ma uała mwe Co m, śla oów er ść m ły ce. w, dy e’a się awi ze aze

Fot. Warner Bros Entertaiment

oeym żą bie le.

nr 6 kwiecień 2011 r.

49


Fot. Warner Bros Entertaiment Fot. Warner Bros Entertaiment

Fot. Warner Bros Entertaiment

te realistyczne, zupełnie niekreskówkowe sowy, myślę, że po premierze nastąpiła u młodszych widzów plaga mokrych prześcieradeł. Dalsze zamieszanie wprowadzają genialnie podłożone głosy wygłaszające oklepane kwestie i fabuła, w której czuć, że oglądamy wariacko przycięte i upchnięte w jeden film trzy książki. Często w odniesieniu do produkcji z Hollywood można mieć wrażenie, że próbowano zrobić film dla każdego. Tu z kolei mamy casus filmu dla nikogo. No, może z wyjątkiem wąskiej grupy odbiorców, którzy dadzą się ponieść niesamowitej grafice i nastrojowi głupiut50

nr 6 kwiecień 2011 r.

kiej, sztampowej opowieści. Jeśli chodzi o wyniki kasowe, nie było katastrofy, ale kategoria wiekowa nie pomogła tak, jak można było się spodziewać. Zack Snyder gawędziarz W 2007, tuż po czterdziestce, Snyder postanawia się usamodzielnić i napisać własny scenariusz. Pomimo nie najlepszych wyników ostatnich dwóch filmów Sucker Punch otrzymuje zielone światło. Zack ma już nazwisko i renomę, czas dać mu szansę, by stanął na własnych nogach. Historia grupki pacjentek szpitala psychiatrycznego

pl m m zw ni ro ste cy Su po gn ru ta da a„

m zo dy


dzi aż-

er ać ch er ma nria go

Fot. Warner Bros Entertaiment

Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

planujących ucieczkę brzmiała jak idealny materiał dla tego reżysera. Trywialna fabuła miała nie tylko być prosta – miała też pozwolić Snyderowi zarzucić widza całkowicie nieskrępowanymi, fantastycznymi wizjami rodzącymi się w umysłach dziewcząt. Niestety, sprawa się posypała i mimo zachęcających zwiastunów, już niemal jest pewne, że Sucker Punch przyniesie spore straty. Film potwierdza świetną rękę reżysera do designu, tworzenia nastroju, scen akcji i doboru muzyki. Jednak trudno w nim dojrzeć talent do prowadzenia aktorów czy opowiadania historii. Całość nie klei się zupełnie, a „morał” jest cokolwiek zastanawiający. Czy to oznacza, że już dokładnie wiemy, na co stać Snydera? Raczej nieprędko zostanie on obdarzony podobnym kredytem zaufania. Fabularnie Sucker Punch

sugeruje, że reżyser nie cierpi na przerost ambicji, a to dobry znak. Może dzięki temu nie będzie próbował za wszelką cenę udowodnić czegoś światu. Obecnie pracuje nad wznowieniem cyklu o Supermanie dla Warner Bros., a to idealna okazja by odbił się od dna (choć takie określenie może być krzywdzące). Man of Steel to świetny obiekt dla krzykliwej stylistyki tego reżysera, bez wątpienia będzie dystrybuowany w kategorii wiekowej PG-13, co ułatwi zadowolenie inwestorów. To są pewniaki. Powstaje tylko pytanie, czy Zack Snyder potwierdzi opinię, że pracując nad ekranizacjami, jest w stanie nie tylko zaimponować stylem, ale i wzbogacić materiał, który wpadł mu w ręce, by wycisnąć z niego 150%. Liczę jednak, że ten mentalny nastolatek zbliżający się do piątego krzyżyka nie powiedział ostatniego słowa. nr 6 kwiecień 2011 r.

51


a n o s l e N i w r k a l p o r K

zósta

Fot. shutterstock.com

s Odsłona

52

nr 6 kwiecień 2011 r.


Dzisiaj dwie krople krwi miast jednej, lecz ręczę Wam, że obie nelsońskie. Krótko mówiąc, macie okazję do rozsmakowania się w dialogu. Tematem kobieta, jako centralny punkt męskiej literatury. Jako jej punkt odniesienia, oś obrotowa, napędzające ją paliwo. Inspirująca muza, powód niekończącej się fascynacji. Z pewnością też. Ale częstokroć i na odwrót. A więc wobec niej lęk, pogarda, niechęć, przedmiot miast podmiotu. Nierzadko również i absencja, a więc świat bez kobiet.

Jak to jest, Piotrze – niektórzy pisarze nie zauważyli, że nie sami faceci łażą po tym świecie? A może nie czuli się na siłach, żeby tę kobiecą obecność opisać? Wiesz, wejść w ich szpilki? Tym razem to ja pozwolę sobie zaproponować podkładzik do lekturki: Rozumiem, że nie tylko w szpilki? Bo odkrywanie kobiety jako całości, pasja temu towarzysząca, fascynacja zgoła szalona – są, a przynajmniej bywają – częstym motywem w książkach męskich, zdawałoby się. Częściej jednak mamy do czynienia z sytuacją, w której pisarz

mężczyzna kobiecych bohaterów unika albo umieszcza kobiety w sytuacjach stereotypowych lub uwłaczających ich godności. I nie chodzi mi o lewackie równouprawnienie, ale zwyczajną przyzwoitość i uczciwość wobec prawdy. I znowu – nie oczekuję, że w książce o pracownikach platformy wiertniczej będziemy mieli do czynienia z bogatą galerią typów kobiecych. Kiedy byłem dzieckiem, obejrzałem Ptaki Hitchcocka. Od tej pory nie lubię, a wręcz boję się ptaków. Pytanie, co obejrzeli ci faceci pisarze, o których wspominasz? Bo że nie czuli się na siłach, aby kobiety opisać to pewne. nr 6 kwiecień 2011 r.

53


Zwykle pisarz nie czuje się na siłach, żeby opisać sporo rzeczy. Wówczas przychodzi właściwy moment na badania. Szczęśliwy ten, kto pisze o czymś, co dobrze zna i rozumie. Może dlatego więcej męskich książek o alkoholikach i wykolejeńcach niż o kobietach i relacjach z nimi. Może tak musi być? Sądzisz, że Trylogia byłaby lepsza, gdyby Sienkiewicz lepiej rozkminił fraucymer? Świetny przykład. Sienkiewicz, Dumas, ale i Tolkien, Cook i połowa innych fantastów. Kobiet albo nie ma wcale, albo są śmiertelnie nudne, względnie szpilki zamieniają na traperskie buty. Zwróć uwagę na to, że jedyną pełnokrwistą postacią w całej Sienkiewiczowskiej Trylogii jest Baśka – facet w skórze Magdaleny Zawadzkiej. Dumas – niby nieco lepiej, ale tu kobiety spełniają rolę ołtarzyków, do których modlą się np. bohaterscy muszkieterowie. I ponownie – jedyna fajna babka to na wskroś męska Milady de Winter. Jedna fajna kobita na 2000 stronic. Piszesz, że lepiej jest opisywać tematy, 54

nr 6 kwiecień 2011 r.


na których się zna – z pewnością masz rację, to częstokroć odróżnia grafomanię od wartościowych tytułów. Niemniej jednak Dumas to był kobieciarz, cholera jasna! Może więc jest tak, że rzeczywiście my – faceci – mamy ogromny problem z oddaniem kobiecej złożoności, sensualności i zjawiskowości. Nasz, nie ukrywajmy, prosty świat, nie tylko nie rozróżnia wystarczającej liczby kolorów, ale i wystarczającej liczby emocji, odcieni i całego tego skomplikowanego stuffu. A jeśli mam rację, to należy uznać, że pisarz umiejętnie tworzący kobiece postaci jest wyjątkiem, nie regułą, że nie trzeba być zakompleksionym introwertykiem z pryszczami na twarzy, żeby po prostu nie umieć porządnie rozkminić tego fraucymeru? Na obronę części z tych pisarzy można powiedzieć, że w czasach, które opisywali, kobiety często pełniły charakterystyczne role społeczne, i w takich je umiejscawiali. Milady była wyjątkowa jak na swoją epokę, Baśka nr 6 kwiecień 2011 r.

55


– no cóż – też chyba nie jest typowym przykładem żony rycerza „znad kresowych stanic”. Skoro wspomniałeś o fantastach, to nie sposób nie wspomnieć też o Martinie, u którego kobiety są odmalowane wyśmienicie, pełną paletą barw i odcieni. Dodajmy, że Martina ciężko uznać za kobieciarza. Jego kobiety są zaprzeczeniem tez, które tutaj stawiamy. Są wielowymiarowe, kobiece, męskie, zdradliwe, naiwne. Zawsze zaś nieprzewidywalne. I tu dopatruję się indolencji wielu autorów. Zapominają lub nie umieją wyłuskać i uwypuklić tej dominującej cechy kobiet, którą Wergiliusz ujmował następująco: Varium et mutabile semper femina – Kobieta jest zawsze istotą chwiejną i zmienną U zakompleksionych mizoginów kobiety będą stałe i przewidywalne, zgodne z oczekiwaniami, można rzec. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że Ci takimi chcieliby je uczynić i znać w rzeczywistości. Kobieta przelewa się jak woda przez palce, przechodzi jak rtęć przez papier. I taką ją schwytać i opisać jest sztuką. W istocie – takie uchwycenie prawdziwej i zjawiskowej natury kobiecej facetom zdarza się albo bardzo rzadko, albo w ogóle. Ta woda przez palce to ładnie powiedziane, tymczasem pisarze robią stopklatkę, zatrzymując się na jednym aspekcie swych bohaterek, takimi je pozostawiają. Albo zdradziecka, albo sex-bomba, albo zdradziecka sex-bomba. Względnie nieatrakcyjna intelektualistka albo ciepła romantyczka o promiennym uśmiechu. Więc jak już raz się promiennie uśmiechnie, to już do końca książki tak się uśmiecha. 56

nr 6 kwiecień 2011 r.

Jak raz zrobi głównemu bohaterowi awanturę, to już do końca dzieła piekło będzie mu urządzać. Nie ma tej zmienności, tej ulotności. Krótko mówiąc, nie umiemy ubrać w słowa kobiecej natury. To jedno, a co z tymi, którzy są właśnie mizoginami, takimi facetami, którzy boją się przeciwnej płci, częstokroć ją nienawidząc? Dla mnie wzorcowym tego przykładem jest zbiór opowiadań Charlesa Bukowskiego, który obecnie czytam, a który sprowokował mnie w ogóle do poruszenia w Kropli tematu kobiecego. Więc Bukowski nie potrafi o kobietach pisać inaczej, niż tak: „Przecież człowiek mija się z setką ruchadeł, idąc dziesięć minut główną ulicą pierwszego lepszego miasta Ameryki – jedyna różnica polega na tym, że te udają, że są ludźmi”. I tak non stop – co zobaczy jego bohater, czyli zazwyczaj do pewnego stopnia on sam, jakąś kobietę, to od razu cycki, tyłek, takie to a takie, wziąłem ją do domu, potem wziąłem ją od tyłu, potem wypiliśmy wino, potem przegoniłem ją z domu i poszukałem ruchadła kolejnego. Wszystko ocieka seksem, ale nie w sposób zmysłowy, lecz przeciwnie – wulgarny, prostacki, jak samotny facet brandzlujący się przy pornosach. A w tle jakiś taki kocioł lęków – tekst o facecie, który przy dominującej partnerce zmniejsza się do rozmiaru 15 cm, aby w finałowej scenie posłużyć jej za wibrator, inny o pięknej kobiecie, która szpeci się brzytwą, uważając że jako piękność nie może mieć normalnych relacji z innymi ludźmi itd. itp. Tu dopiero Freud miałby używanie. I przyznam Ci się, Piotrze, czym zapewne niezbyt zaskoczę, że smutne to dla mnie


jakieś i pokopane, taka nienawiść, taki lęk, taka dawka brutalnej perwersji. Skąd się to, cholera jasna, bierze? Koniecznie musi być tu w tle jakaś dominująca matka? Może słaby ojciec albo dziwne siostry. Przyznam, że choć trudno ignorować wpływ dzieciństwa i młodości na dorosłość, to na dłuższą metę nie brzmi to przekonująco. Biję żonę, bo tata bił mamę, albo mam złe relacje z kobietami, bo zdominowała je relacja z mamusią. Oczywiście, mógłbym napisać kolejne 5 stron o tym, jak ludzie uwikłani we własną przeszłość lub dzieciństwo pieprzą sobie życie. Z drugiej strony jednak – że wrócę do casusu mojego lęku przed ptakami – jeśli okoliczności postawiłyby mnie w sytuacji, w której musiałbym z ptakami obcować lub je zabijać, to pewnie bym to robił. Życie wymusza rekapitulację naszych postaw, a jeśli mamy z tym problem, to zostajemy w tyle. Myślę zatem, że w sporej grupie przypadków mizoginia to wybór, często na podbudowie doświadczeń, ale wybór. Że niby łatwiej, prościej, nie trzeba się zastanawiać lub też jest się czym odróżnić od pięknoduchów, co walą farmazony o zgłębianiu, fascynacji i pięknie. Jest jak jest, niech inni sobie gadają dyrdymały. Wszyscy wiedzą, że baby są fałszywe i nie umieją jeździć. Dobrze się z nimi pracuje tylko z pozycji szefa. Bo są głupie. Albo dziwki, które dziwnym trafem nie sypiają tylko z nim. Skoro lęk przed kobiecością, to chyba doskonałym przykładem jest Bruno Schulz, choć nie czuję się dobrze, przywołując tego biednego popaprańca. To z

tej, wydawałoby się, słabości on uczynił manifest swojej sztuki. I świat, co gorsza, to docenił. Minęła godzina i wciąż zastanawiam się, kto byłby dobrym przykładem literackiego mizogina. Mam w głowie kilkanaście przykładów literackich wytrysków mizoandrii, ale to będą pisarki. Ba, zaczynam w myślach wymieniać wszystkie te książki, w których to kobiety pisarki gnoją bohaterki kobiety. I wiesz co, Kris? Poddaję się. Nie znam, jestem głupi i nieoczytany. Albo ja sam jestem mizoginem i nie dostrzegam tego ładunku nienawiści do kobiet u żadnego ze znanych mi pisarzy. Ich poszczególni bohaterowie – zgoda – są tacy, co nie lubią. Brak zdolności i umiejętności do komplementarnego i ujmującego ujęcia natury kobiecej – znajdę mnóstwo takich miernot. Ale mizogin czystej wody – nie wiem. Może Przybyszewski, ale to truizm. Powiem Ci więcej – i to będzie mój manifest. Nie wierzę w ying i yang, damskomęskie uzupełnienie. Wierzę w świat męski i świat kobiecy, które się czasem spotykają i mają sobie wiele do zaoferowania, ale nie wszystko. I tak chyba jest też w literaturze, skoro ta ma być refleksem rzeczywistości. Mężczyźni spotykają kobiety i postrzegają je tak a nie inaczej – prostacko czasami. I żywię przekonanie, że gdybyś czytał literaturę kobiecą, wiedziałbyś (i mi tę prawdę przekazał), że tam jest analogicznie z kobietami i ich spojrzeniem na mężczyzn. Może trzeba się pogodzić z faktem, że kobiety i mężczyźni rodzą się różni i ma to wpływ na wszystko, łącznie z literaturą. Naleciałości kulturowe tylko pogłębiają tę nr 6 kwiecień 2011 r.

57


przepaść, bo od chłopca wszak się wymaga, a od dziewczynki oczekuje. I powiem Ci jeszcze jedno, lubię takie książki, które nie komplikują zanadto tych spraw. Bukowski był bucem, pytanie, czy przypadkiem nie na pokaz. Był literatem, ciągle bez grosza, uwikłanym w hazard i alkoholizm. Trzykrotnie żonaty, ze złymi wspomnieniami z dzieciństwa. Według mnie wyżywał się piórem. Jak Nietsche i paru innych kolesi z kompleksami. Kilku innym brakowało talentu lub polotu, część miała wątki kobiece gdzieś, bo pisali dla mężczyzn. Ostatnio czytałem powieść Shantaram. Główny bohater zakochuje się w Karli, która ma tajemnice i jest skomplikowana. Wszystko to w egzotycznych scenografiach Bombaju. Totalnie skracając, to była świetna postać kobieca, wiesz, odcienie, tajemnice, tralalala. I co z tego, skoro mnie do bólu zmęczyła ta historia, choć być może prawdziwa. Czy jestem prostakiem? Myślę, że nie o prostactwo tu chodzi i nie o brak wrażliwości. Bo widzisz, fakt stworzenia wspaniałej postaci kobiecej nie czyni jeszcze dzieła. To tak, jakby stworzyć gromadę fantastycznie dopracowanych postaci, a potem kazać im chodzić w kółko i mamrotać pod nosem wyświechtane teksty. Też dobre to nie będzie. Więc nie tu pies, bo przecież nie musimy sobie udowadniać, że dobra powieść może obyć się bez postaci kobiecych, podobnie jak i męskich. No i gdzie ty, a gdzie Bombaj, tak na marginesie haha. 58

nr 6 kwiecień 2011 r.

Piszesz, Piotrze, że w literaturze kobiecej zapewne jest tak samo, że nieprzystające światy i niemożność ich opisania. Być może, ale nie wydaje mi się, abyśmy powinni zadowalać się taką konstatacją – że my kobiet opisać nie potrafimy ani nas one. Że tak było, jest i będzie. To droga na skróty. Myślę, że powinniśmy wymagać od pisarzy prób tworzenia jednak postaci obojga płci i to nie papierowych czy prostackich a ciekawych i pełnokrwistych. A skoro nam tu dobrych przykładów nie starcza, to może warto napisać w ten sposób: ktokolwiek zna świetne książki mężczyzn, ciekawie opisujące kobiety lub odwrotnie, niech do nas pisze! Obiecujemy, że w kolejnej Kropli przygotujemy takich dzieł zestawienie. Co ty na to, panie naczelny? Dla mnie bomba, niech ludzie piszą, dowiemy się, jak mało wiemy. Że Balzac, Tołstoj, Meyer i Rodziewiczówna. A wracając i kończąc. Powinniśmy wymagać od pisarzy obojga płci kreowania pełnokrwistych postaci – obojga płci, bene. Znajdą się na pewno takie i tacy, którzy będą tę krew w postaci pompować. Wiadomo, będą też inni, gorsi. To, czego bym nie chciał zobaczyć, to literatury „równouprawnieniowej”. Jest gejowska, lesbijska, filatelistyczna, więc i pewnie takiej uświadczymy. A ja nie chcę. Nie chcę czytać o kobietach na siłę wtłoczonych w męskie uniformy albo facetach, którym zbrzydło lub zgoła nigdy nie lubili być prawdziwymi facetami.



Męska rzecz, Damskie sprawy czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał Urbaniak

Pod napięciem

W

tej książce para bohaterów, znanych z wcześniejszych części cyklu, musi wytropić przestępcę posługującego się groźną bronią, jaką jest... prąd elektryczny. I tym razem nasi zawodnicy stają w przeciwnych narożnikach, choć w trakcie wymiany ciosów obrywa się głównie książce.

D. Jak się czujesz po lekturze Pod napięciem? Namówiłam Cię na nią, bo Deaver to jeden z bardziej lubianych przeze mnie autorów powieści sensacyjnych. No i jakie wrażenia? M. Moje nerwy wciąż są napięte do ostatnich granic! A poważnie: skończyłem i powiem Ci, że zawsze mnie takie książki trochę śmieszą. 60

nr 6 kwiecień 2011 r.

D. Co może być śmiesznego w sytuacji, w której zagrożone jest ludzkie życie? M. Może raczej śmieszy mnie sam sposób czytania takich powieści. Wciągam się w potencjalną zagładę świata i nie przeszkadza mi to w jednoczesnym chrupaniu orzeszków, piciu herbaty, sprawdzaniu poczty czy słuchaniu muzyki.


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

D. Nie przesadzaj z zagładą świata! U Deavera nie ma mowy o żadnym globalnym terroryzmie. Zresztą, może przybliżmy czytelnikom scenę wydarzeń, niech sami osądzą. M. Akcja dzieje się w Nowym Jorku. Krzysztof Varga w Alei Niepodległości słusznie nazwał to miasto: „ulubionym poligonem apokalipsy, jakby sam Pan Bóg przejawiał wyjątkowo zajadły antyamerykanizm”. Faktycznie, biedny Nowy Jork jest chyba doświadczany dotkliwiej niż Jeruzalem. D. Ja w tym nic dziwnego nie widzę. Zlokalizowanie akcji prawie wszystkich części serii z Rhyme’em w Nowym Jorku ma co najmniej dwa uzasadnienia: po pierwsze, Deaver, jak każdy szanujący się pisarz, przywiązuje dużą wagę do wiarygodności realiów swoich powieści, a więc najłatwiej mu się pisze o miejscach, które dobrze zna, na przykład o mieście, gdzie przez ładnych parę lat pracował. Po drugie, w odróżnieniu od takiego na przykład Herculesa Poirot, któremu żadnej trudności nie sprawiało przemieszczanie się po całej Anglii, Rhyme nie może podążać na wezwanie w dowolny zakątek Stanów i skoro przed swoim tragicznym wypadkiem, na skutek którego został raz na zawsze przykuty do wózka inwalidzkiego, był nowojorczykiem, to raczej logiczne, że nim pozostanie… M. Z wiarygodnością realiów to chyba trochę Deaver przeszarżował! Spójrz na to: „Sachs zrzuciła granatową marynarkę, ale

miała spodnie w tym samym kolorze oraz bawełnianą bluzkę z rozpiętym guzikiem u kołnierzyka, spod którego połyskiwały perły”. Bez przesady! Tu się ważą losy świata, a ja czytam o bawełnianej bluzce agentki Sachs. D. A gdyby rzeczywiście miało chodzić o losy, czy nie uważasz, że nawet thriller musi się składać z czegoś więcej niż z opisów zbrodni i scen pościgu? M. Musi być jeszcze jakiś durny drugoplanowy wątek romansowy… D. Na szczęście u Deavera go nie ma. Wiemy, że Rhyme’a i Sachs łączy coś więcej niż tylko wspólna praca; wiemy, i to wszystko. Wracając do cytatu : dla mnie ta bluzka i perły są częścią portretu Sachs, tak jak melonik i wypomadowane wąsy Poirota, a fajka i czapka z daszkiem Sherlocka Holmesa. Żeby było jasne, ja tu nie stawiam znaku równości między bohaterami ani autorami, tylko podkreślam, że bohater, który ma określone cechy zewnętrzne, jest bardziej wyrazisty. M. Dlatego chyba najbardziej lubię kota Koko z cyklu Kot, który… Lilian Jackson Braun. Niepotrzebne mu ciuchy, fajeczki czy perły. I nie ględzi tyle, co się niestety zdarza Rhyme’owi… D. Kotu się nie zdarza, ale autorce i owszem… Tomy gdzieś od dwunastego w górę są systematycznie coraz słabsze, gdzie im do Pod napięciem! Jeślibym miała o coś do Deavera pretensje, to nie nr 6 kwiecień 2011 r.

61


o zaprezentowanie kolekcji cywilnych strojów Amelii, tylko o to, że po kilka razy w każdym tomie podkreśla, jaka to atrakcyjna kobieta. Że zgrabna i wysportowana, to oczywiste, w końcu służba w policji wymaga pewnej sprawności fizycznej, ale gdyby przy tym nie była pięknością o bujnych rudych włosach, tylko myszowatą szatynką z nosem jak kartofelek, to by była gorszym detektywem? M. Czemu nie czepiasz się Rhyme’a? Swoją drogą to ciekawa postać. Zwykle ci detektywi są uosobieniem doskonałości, a sfrustrowany czytelnik ma ochotę po prostu walnąć ich deską do prasowania. Deaver przesadził trochę w drugą stronę. D. Wcale nie przesadził! Dla mnie to duży plus, że zamiast superherosami, obsadził akcję postaciami, którym jednak czegoś brakuje, bo nawet policyjnej miss dokucza artretyzm, a oprócz niej jest i Rhyme z jego kalectwem, i Sellitto – rozwiedziony czterdziestolatek z nadwagą, i Pulaski, któremu brakuje pewności siebie… Normalni ludzie! M. Zadbał o poprawność polityczną, co? I w ogóle jest dla czytelnika na tyle usłużny, że aż nadgorliwy. Wyjaśnia mu nawet to, co rozumie się samo przez się, jak wtedy gdy agenci znajdują ślady na miejscu zbrodni i „będą musieli zdjąć odciski butów monterów, żeby porównać je ze śladami i wyeliminować pracowników z kręgu podejrzanych”. Ja wiem, że Rhyme jest genialny i w ogóle czapki z głów, ale czytelnikom 62

nr 6 kwiecień 2011 r.

chyba nie trzeba prawić oczywistości, bez których nie obejdą się najwyraźniej pracownicy geniusza. D. A nie wpadło Ci do głowy, że po Deavera może sięgnąć ktoś, kto naprawdę nie miał do tej pory pojęcia, jak wyglądają detale pracy policji? M. Jakim cudem? Nie dość, że powieści kryminalne nie tracą na popularności, to jeszcze telewizja raczy nas serialami fabularno-dokumentalnymi. Chyba nawet nie trzeba być fanem Christie, Conan Doyle’a czy choćby W11, żeby wiedzieć, że: „Zadanie detektywa zabezpieczającego ślady polega nie tylko na znalezieniu i przeanalizowaniu dowodów; śledczy musi także zadbać, aby materiał pozostał w nienaruszonym stanie i doprowadził do skazania sprawców (…)”. Zapisałem to sobie w zeszyciku z aforyzmami. D. Ironia ironią, ale nigdy nie wiadomo, czy się nie przyda… A jeśli znudzi Ci się praca krytyka i wpadniesz na pomysł, żeby napisać powieść kryminalną? M. Na pewno nie przeczytasz u mnie takich oczywistości jak u Deavera: „Włosy należały do ulubionych narzędzi kryminalistycznych Rhyme’a. Można je było wykorzystać do pobrania próbki DNA (…), a ich kolor, faktura i kształt mogły sporo powiedzieć o wyglądzie podejrzanego. Z większą lub mniejszą dokładnością można było określić wiek i płeć”. Popatrz, moja droga, ile to się człowiek może dowiedzieć z takiego thrillera,


który chwilami ma ambicje na podręcznik kryminalistyki. Z tego wniosek, że łysych trudniej złapać. D. Czy Ciebie naprawdę nie wciąga taki drobiazgowy wgląd w przebieg śledztwa? Dla mnie to jedna z zalet powieści Deavera i wcale mi nie przeszkadza, że pewne informacje powtarzają się w kolejnych powieściach. Stąd wiem, że i łysego można zidentyfikować, przecież oprócz włosów zostawia wiele innych śladów, choćby odciski palców. M. To też mi nie umknęło! Jak widzisz, jestem tak spostrzegawczy jak Rhyme. Zapisałem sobie też ten fragment: „Istniało kilkadziesiąt sposobów ujawniania utajonych odcisków, ale jednym z najlepszych w przypadku metalowych powierzchni było wykorzystanie kleju Super Glue, cyjanoakrylanu dostępnego w zwykłym sklepie”. Może powinien udzielać więcej takich praktycznych porad? D. On ma przedstawić wiarygodne realia zbrodni i śledztwa – i to robi. I to jak! Jako prawnik z zawodu, na pewno nie miał zbyt dużego pojęcia np. o funkcjonowaniu sieci energetycznych i o właściwościach prądu, więc musiał włożyć sporo trudu w zdobycie tych wiadomości i poskładanie ich tak, żeby nikt go nie przyłapał na nieścisłościach. M. Wiesz, to rzeczywiście bardzo miło ze strony Deavera, że się przygotował pod kątem merytorycznym – a jednak mógł sporą część tej wiedzy zachować dla siebie. Zdarza mu się przynudzać, a to potrafi uśmiercić nawet najlepszy thriller.

Jeffery Deaver urodził się 6 maja 1950 r. w niewielkiej miejscowości Glen Ellyn nieopodal Chicago. Jego ojciec trudnił się układaniem haseł reklamowych, podczas gdy matka zajmowała się domem. Jedynym jego rodzeństwem jest młodsza siostra – Julie Reece Deaver, która znana jest z pisanych przez nią powieści młodzieżowych. Swoją pierwszą książkę napisał w wieku jedenastu lat. (Za Wikipedia)

D. Ale musisz przyznać, że fascynujące jest to namierzanie sprawcy za pomocą znalezionych na miejscu przestępstwa paru grudek ziemi i okruchów pokarmu, te analizy potencjalnych mechanizmów zbrodni, to wczuwanie się w psychikę złoczyńcy nr 6 kwiecień 2011 r.

63


i wnioskowanie, co by się zrobiło na jego miejscu. A przy tym wszystkim Rhyme nie ma nóg, na których mógłby pogonić za przestępcą, nie ma rąk, którymi mógłby go złapać i skuć… to znaczy, ma w sensie dosłownym, tylko nie może z nich zrobić użytku. To, można powiedzieć, mózg w stanie czystym, mózg, który zwycięża nad niemocą ciała. M. Za to użytek z nóg i rąk robi pomocnica Rhyme’a, Amelia Sachs. To jedna z tych irytujących kobiet, które są gotowe narazić własne życie, żeby tylko ocalały dowody zbrodni. Widzi, że Specmonter zastawił pułapkę, i zamiast się ratować i wyjść tym włazem, idzie po schodach, bo to zbyt ważny ślad. One w tych książkach zwykle takie są. D. Amelia ma do wyboru: otrzeć się o śmierć, ale zachować dowody, albo uciekać i zawalić śledztwo. Dla mnie to zupełnie logiczne, że wybrała to pierwsze, w końcu po kim, jak nie po policjantach spodziewamy się godnej obywatelskiej postawy? M. To nie godna postawa, tylko głupota. Kiedy tylko widzę ten motyw na filmach albo czytam o tym w książkach, wrzeszczę „spływaj stamtąd, idiotko!” choć wiem, że bohaterkę zawsze uratuje jakiś książę na białym koniu… D. Nie wiem, czemu czepiasz się kobiet i gdzie spotkałeś takiego księcia z misją ratunkową?! M. Na przykład u Mary Higgins Clark to standard. 64

nr 6 kwiecień 2011 r.

D. Taka już jest specyfika thrillerów, że policjanci i detektywi muszą się pakować w sytuacje prawie bez wyjścia i muszą z nich jakoś uchodzić, bo gdyby każdy akt odwagi czy brawury przypłacali życiem, to zbrodnia pozostałaby bezkarna, a przecież tu chodzi o to, żeby sprawiedliwości stało się zadość. I wcale w tych ryzykownych krokach nie celują kobiety – u Deavera równie skłonny do wpadania w tarapaty jest najmłodszy członek ekipy Rhyme’a, Pulaski. (Jaki miły polski akcent, prawda?). M. Tak, też mnie to wzruszyło niezmiernie. D. W każdym razie u innych autorów to samo przydarza się głównym bohaterom, i to niejeden raz – weźmy chociażby Jacka Reachera, Myrona Bolitara, nie mówiąc już o postaciach z podrzędniejszych utworów. Przecież sam Rhyme znalazł się na wózku właśnie z tego powodu, że nie oszczędzał się, badając miejsce zbrodni! M. I to są właśnie skutki godnej obywatelskiej postawy. D. W tym akurat Rhyme jest lepszy od przeciętnego obywatela i od nas samych – że stać go było na tę postawę, że jeśli ma do kogoś czy do czegoś żal, to do losu, a nie do siebie, bo nie ma wątpliwości, że postąpił tak, jak należało. M. Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie niebotycznie wkurza w thrillerach. Często główny bohater pod koniec książki wpada w pułapkę zabójcy. Tak jest też w Pod napięciem. I co robi czarny charakter, którego


imienia nie będziemy zdradzać? Wdaje się z Rhyme’em w dyskusję, popełniając błąd wszystkich czarnych charakterów. Takiego bezbronnego delikwenta można przecież zlikwidować w ciągu kilku sekund. Jednak w tym momencie złoczyńca zawsze przemienia się w gadułę – i w rezultacie to go gubi. D. Tu bym szukała wyjaśnienia psychologicznego. Pospolity bandzior na pewno nie bawiłby się w pogawędki ze sparaliżowanym inwalidą, którego mógłby udusić jedną ręką. Tylko że przeciwnik Rhyme’a nie jest pospolitym bandziorem. On sam uważa się za artystę zbrodni, a artysta potrzebuje widowni. Przecież on pławi się w satysfakcji, że przechytrzył swoją ofiarę, ale satysfakcja byłaby niepełna, gdyby nie mógł tej ofierze zademonstrować, jak mu się to udało. M. Eee tam. Dobry magik nigdy nie zdradza swoich sztuczek. Dobry zbrodniarz, jak widać, też by lepiej na tym wyszedł. D. Sęk w tym, że dla niego ta cała misterna układanka jest grą, on swoje działanie postrzega tak jak szachista, który potrafi w nieskończoność opowiadać o wygranych partiach i delektować się gambitami i matami! Więc w końcu ktoś rozgryza jego styl gry i po arcymistrzu. M. Właściwie jeszcze bardziej żenująca jest scena, w której Rhyme ostatecznie zwycięża nad X-em. Wtedy obaj wdają się w miłą pogawędkę, w której genialny kryminalista odsłania wszystkie karty i etapy

dochodzenia do prawdy, a skuty kajdankami X go podziwia. Śmiechu warte! D. Bo Rhyme też potrzebuje uznania! Przecież niewiele brakowało, żeby ta sprawa była jego ostatnią… Dla niego zwycięstwo nad X-em jest nie tylko zwycięstwem nad X-em, ale także nad samym sobą, a właściwie nad swoim ułomnym ciałem! M. Tak się składa, że Rhyme ma całe audytorium, które chętnie pozachwyca się jego zdolnościami. Mógłby im o wszystkim opowiedzieć. Wtedy X do końca swoich dni zastanawiałby się, jak ten Rhyme do tego doszedł. To byłaby dopiero zemsta ze strony geniusza! D. Ale Rhyme nie potrzebuje się mścić! On jest od przechytrzenia przestępcy, jego strategia to: powtarzać, analizować, powtarzać, analizować… Popatrz, jak on rozpisuje ten swój arkusz danych. Za każdym razem, kiedy dochodzą nowe fakty, i tak znowu pokazuje wszystko, co było wiadomo do tej pory, żeby można było ogarnąć całość. I może dzięki temu systemowi Rhyme jest tak skuteczny? A niezależnie od tego uważam, że Deaver zrobił cholernie dobrą robotę, kreując takiego bohatera. Rhyme to dowód na to, że życie nie kończy się wraz z utratą władzy w rękach i nogach, że nawet człowiek, który oddycha za pomocą aparatury medycznej, który nie jest w stanie funkcjonować bez opieki drugiej osoby, może coś zrobić dla innych i dla siebie. M. Jednym słowem, ważniejsze przesłanie, niż intryga... nr 6 kwiecień 2011 r.

65


Fot. shutterstock.com

Książki, które przeczytam synowi mojemu ankiewicz Piotr St

Odarpi syn Egigwy

B

ardzo pragnę, aby mój syn Patryk był w przyszłości dzielnym chłopcem. Oczywiście jestem pewien, że większość rodziców, w szczególności ojców, podziela takie pragnienie, choć w moim odczuciu różne osoby mogą mieć wobec tej dzielności różne oczekiwania i sposoby jej definiowania. Sporo dziś mówi się o „radzeniu sobie w życiu”, inteligencji emocjonalnej, która pomaga lepiej rozumieć i oddziaływać na otoczenie, wreszcie, jak przed laty śpiewał Czesław Niemen, „sukces najwyższą miarą jest”. Nie taką dzielność miałem na myśli. 66

nr 6 kwiecień 2011 r.

I nie znaczy to, że nie zależy mi na sukcesie mojego syna. Również ci, którzy sądzą, że postanowiłem rozwodzić się nad miałkością wartości rządzących światem będą w błędzie. Chciałbym po prostu, aby Patyś był dzielny jak Odarpi – dlatego postanowiłem mu kiedyś o nim przeczytać, a Wam teraz o tym opowiedzieć. Nie pamiętam już dobrze, czy po raz pierwszy sięgnąłem tą książkę sam, czy też czytała mi ją moja Mama. Jestem prawie pewny, że to drugie. Miałem zatem 6 lat, a moja Mama czytała mi historie o małym eskimoskim chłopcu, który był bardzo dzielny i poznawał twarde reguły życia na mroźnej Grenlandii. Potem wielokrotnie do tych historii wracałem, często marząc


i

i wyobrażając sobie, że to ja jestem ich bohaterem. Fascynujące opisy drapieżnej i surowej przyrody, pełne niebezpieczeństw polowania i pokonywanie kolejnych etapów na drodze do dorosłości i uznania w grupie – chyba nie ma chłopca, który wzgardziłby taką fabułą. Pamiętam, że opisy zwyczajów kulinarnych Eskimosów były w książce na tyle sugestywne, iż wielokrotnie prosiłem w domu o surowe mięso (Dziadek Zygmunt, były wojskowy, raz prawie się zgodził, niestety wkroczyła Babcia). Powiedzieć, że książka ta opisuje surowe warunki życia na biegunie północnym to tak jakby w odniesieniu do Hamleta stwierdzić, iż ten jest o trudnych relacjach ojczyma z pasierbem. Mamy tu do czynienia z historią chłopca, który wkracza w dorosłość, a ta dla Eskimosa jest wieczną walką o życie, i to w sensie dosłownym. Każdy dzień dla dorastającego Odarpiego jest okazją do nauki kolejnych niezbędnych do przeżycia umiejętności. Uczy się zatem powozić psim zaprzęgiem, budować schronienie ze śniegu, przede wszystkim zaś uczy się polować. Zapewnienie pożywienia rodzinie, ale też całej społeczności małej osady jest osią opowieści o małym Eskimosie. Głód, oprócz mrozu, jest tu największym wrogiem ludzi, bohaterowie ze zgrozą myślą o chwili, gdy zabraknie im życiodajnego mięsa. Dlatego Odarpi musi nauczyć się zabijać zwierzęta. Polowanie i zabijanie jest z góry wyznaczoną mu rolą – ma zostać myśliwym. W książce nie brak scen drastycznych z punktu widzenia naszego, gnuśnego społeczeństwa. Często też opisy oprawiania upolowanej zwierzyny i konsumowania co smakowitszych kąsków surowego mię-

sa, mogą przyprawić delikatniejsze osoby o nudności. Oto mały chłopiec musi wbić bez wahania harpun w ciało milutkiej foki, którą my znamy z figli w cyrku lub oceanarium. Wyobrażam sobie tych rodziców, którzy będą zdecydowani chronić swoje dzieci przed takimi treściami. Nie potępiam ich oczywiście, ale chcę dla mojego syna czegoś innego. Chciałbym, aby miał okazję poznać Odarpiego i jego, odchodzący na naszych oczach, świat. Oto jego rówieśnik ( za kilka lat) musi odnaleźć w sobie odwagę i gotowość do wyrzeczeń, poczuć ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale za innych, poznać swoje możliwości i określić ich limit. To bardzo ważne zdobycze. I nie oczekuję, że Patyś będzie gotów zabijać małe sarenki bez cienia żalu. Chciałbym jednak, żeby był gotów na robienie tego, czego wymaga od niego określona sytuacja. Nie chcę, żeby poddawał się w obliczu trudności i cedował odpowiedzialność na innych. To dla mnie znaczy być dzielnym. nr 6 kwiecień 2011 r.

67


Z drugiej strony Odarpi syn Egigwy pełen jest wnikliwej obserwacji społecznej dotyczącej Eskimosów. Sporo szczegółów może umknąć przy pobieżnej lekturze, ale należy docenić fakt, iż Centkiewiczowie z dużą starannością opisali zwyczaje, wierzenia i codzienność związaną z życiem w tak nieprzyjaznych człowiekowi warunkach. Polecam fragmenty poświęcone ścisłym podziałom ról społecznych na męskie i kobiece. Również początkującym feministkom. Jednym z najistotniejszych wątków jest zasugerowana już tytułem relacja Odarpiego ze swoim ojcem Egigwą. Choć w wielu miejscach jest mowa o tym jak bardzo Odarpi kocha swoją mamę (jest dla niego najpiękniejszą istotą na świecie) czy siostrzyczkę Ivaloo, jednak to ojciec odgrywa najważniejszą rolę w kształtowaniu głównego bohatera. Relacja chłopca z Egigwą jest

68

nr 6 kwiecień 2011 r.

ciepła, pełna miłości i oddania, ale oparta na ogromnym szacunku i bezwzględnym posłuszeństwie, bo tego wymagają trudne warunki życia. Większość zna pewnie ze szkoły historię o Anaruku, chłopcu z Grenlandii. Wiele osób pewnie jej nie lubi, choćby dlatego, że była lekturą. Odarpi syn Egigwy to książka cieplejsza (sic!) w wymowie i skupiająca się na w większym stopniu na relacjach i uczuciach. Jest zdecydowanie dedykowana starszym dzieciom, niesie ze sobą mnóstwo wiedzy, ciekawych szczegółów, przede wszystkim zaś, jak napisałem wyżej, opisuje świat, który powoli przestaje istnieć. Eskimosi już nie mieszkają w igloo, polują rzadziej lub wcale, przede wszystkim zaś wyniki badań mówią o powszechnym wśród nich alkoholizmie, wywracającym ustalony od wieków porządek społeczny i reguły życia.


Dz

iec

DINOZAURY W BIBLIOTECE Destrukcja pożera książki. Dosłownie. Czasem łaskawie tylko je obślini. To normalne w jej wieku, niedawno skończyła roczek. Jej starsza siostra, w chwilach rodzicielskiego zwątpienia zwana Demolką, pożera książki tak, jak należy, to jest metaforycznie. Z wdziękiem prawdziwego trzyletniego bibliofila woła naście razy dziennie: „Maamooo, choodź, poczytamy sobie...”. Biblioteka tuż za rogiem, więc proszę bardzo. Kurtki, czapki, rękawiczki, wózek, torebka... a nie, lepiej plecak, telefon, miś mały, miś duży, buty, pochłaniacze uwagi o krótkim okresie ważności dla Destrukcji (obiegowo zwane zabawkami)… i klucze. Wychodzimy. NARESZCIE. Wyprawa do biblioteki w towarzystwie Destrukcji to ryzykowne posunięcie. Zabawki starczają na kilka minut, potem mała chce maszerować między regałami. Lubi zrzucać książki z półek, a jeszcze lepiej przegródki z literami. Tak, przegródki są najlepsze, bo trudniej mamie odstawić je na właściwe miejsce i czasem znów uda się wtedy uciec. Bibliotekarze są cierpiliwi, a ja szybka. Wybieram więc książki chaotycznie i w pośpiechu. Co pod ręką, to moje. No,

iec

ez

ac

zy

tan

ie

chyba że z daleka okładka nieprzyjemnie kłuje w oczy. Tym razem jednak miałam upolować dinozaury. Prehistoryczne monstra to ulubieńcy mojej starszej córki. Dobroduszny triceratops, pancerny ankylozaur, zwany przez Demolkę dinozaurem w pidżamie i okrutny allozaur to nasza domowa, wielka trójka. Zamiast berka zły dinozaur goni dobrego... do upadłego... Biedni sąsiedzi. Gdy więc jedną ręką chwytałam albumy o dinozaurach, a drugą ujarzmiałam wiercącą się Destrukcję, kątem oka zauważyłam przemieszczajacą się Demolkę. Nic szczególnego, powiecie. A jednak! Jak to ma w zwyczaju, ruszyła do „pani biblioteczki” i wręczyła jej wybrane samodzielnie książki. Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast zwyczajowego pakietu motoryzacyjnego, przetykanego pozycjami o zwierzątkach, przygodach ukochanych Muminków i żółwia Franklina zobaczyłam z daleka jaskrawo różową ksiażeczkę Hello Kitty. Nie demonizujmy różowego, kolor jak kolor, ale żeby moja Demolka...? Cóż, wypożyczone, koniec, zaklepane. Zresztą niech będzie, to przecież książki dla niej. Tak sobie naiwnie myślałam... Teraz, gdy codziennie czytam Hello Kitty co najmniej pięć razy, mam już inne zdanie. Bogata w doświadczenie ostrzegam Was: Hello Kitty uzależnia! nr 6 kwiecień 2011 r.

69


Kłótnia z siostrą, groźna burza, złośliwe wietrzysko... Tak, nawet słodka Kitty ma czasem zły dzień. Zazwyczaj uśmiechnięta i wesoła kotka wygina usta w podkówkę i mruży gniewnie oczy. Prosta, nieskomplikowana historyjka o emocjach. Dobry punkt wyjścia do rozmów z dzieckiem o uczuciach. Zapewne głównym celem twórców książki była nauka najmłodszych pociech rozpoznawania nastroju po mimice twarzy. Pomysł nie do końca udało się zrealizować – animacyjne buźki ze strzałkami i spiralami wywołują u małego czytelnika lekkie zdziwienie i niedowierzanie. Plusem książki są duże, barwne ilustracje. Gruba, wyraźna kreska i intensywne kolory na długo przykują wzrok wielu dzieci. Tytuł: W dobrym humorku Tłumaczenie: Małgorzata Fabianowska Wydawnictwo Egmont Seria: Hello Kitty Liczba stron: 24 Cena: 19, 90 zł Twarda oprawa 70

nr 6 kwiecień 2011 r.

Zabawne scenki z życia malutkiego gryzonia o wdzięcznym imieniu Bobo. Choć przypomina wiewiórkę, w rzeczywistości jest koszatką. To uroczy, uśmiechnięty brzdąc, który, jak chyba każdy dwulatek, sporo płacze, czasem mimo nocnej pory nie chce spać i oczywiście chlapie, rozlewa i brudzi. Duże przygody małego Bobo (i jego rodziców) to w rzeczywistości codzienne sytuacje, takie jak wyjście do sklepu czy na plac zabaw, wizyta lekarza lub urodzinowe przyjęcie. Zwyczajne historie są nadzwyczajnie opowiedziane i zilustrowane przez Markusa Osterwaldera. Pomarańczowo-niebieskie rysunki pełne są ciepła i humoru. Zdania pod obrazkami są króciutkie i proste. Kultowa już książeczka skierowana jest do najmłodszych, około dwuletnich czytelników. Daje też dużo radości starszym dzieciom. Tytuł: Bobo. Historyjki obrazkowe dla najmłodszych dzieci Autor: Markus Osterwalder Tłumacz: Maria Borzęcka Wydawnictwo Hokus Pokus Ilustracje: Markus Osterwalder Liczba stron: 128 Cena: 18,90 zł


kret w grubych okularach, lampki z kwiatu konwalii, tata kumak schowany za gazetą i modystka osa – książeczka urzeka humorem i wesołymi, barwnymi ilustracjami. Rymy są tak wdzięczne i miłe dla ucha, że dziecko szybko uczy się samodzielnie kończyć zdania wierszyka. Kontakt z książką uprzyjemnia też twarda oprawa i papier dobrej jakości. Niepozorna żabka da się lubić! „Jestem zgrabna Nawet tak! Rzęsy śliczne długie mam Tylko pytam się zdumiona Czemu jestem tak zielona”

Tytuł: Żabka mała Autor: Barbara Żołądek Wydawnictwo Jedność Ilustracje: Ola Makowska Liczba stron: 56 Cena: 12 zł Twarda oprawa

Wierszem pisana i z humorem rymowana przygoda małej, zielonej żabki. Doktor

POD LUPĄ !!! DLA DZIECI W WIEKU UCZY BAWI CIESZY OKO – SZATA GRAFICZNA CIESZY UCHO – EFEKTY DŹWIĘKOWE WIERSZEM PISANE Z KRAINY FANTAZJI Z ŻYCIA WZIĘTE – AUTOR O CODZIENNOŚCI AUTOR BAJKI OPOWIADA AUTORYTET O ŻYCIU I ŚMIERCI – POWAŻNE TEMATY AUTOR PRZYBLIŻA HISTORIĘ AUTOR STRASZY DODATKOWE ATRAKCJE – NIETYPOWE DEKORACJE DOROSŁY TEŻ POLUBI

W DOBRYM HUMORKU 2-3 ! !!

BOBO 2-4 !! !! !!

ŻABKA MAŁA 2-5 ! !! !!!

-

-

-

√ -

√ √

√ √ -

-

-

-

-

-

-

-

!!

!

nr 6 kwiecień 2011 r.

71


Recenzje książek

74 76 77 81 82 84 86 88 89 90 92 94 96 97 98 100 102

72

Excalibur 1Q84 Podróże z tej i nie z tej ziemi Czaropis Duch Ognia Biblia dziennikarstwa Ender na wygnaniu Hotel Pekin Kiedy ulegnę Mały Brat Otuleni deszczem Rytuał Pamięć Ziemi Kinoman Początek nieszczęść królestwa Jillian Westfield wyszła za mąż Steampunk

nr 6 kwiecień 2011 r.

104 106 107 108 110 112 114 116 117 119 121 122

Demon z Bagiennego Boru Ostatnią kartą jest śmierć Konklawe Okruchy codzienności Rytuał Rosyjska zima Rozkosze Emmy Theodore Boone. Młody prawnik Zabójcza ziemia Throgal #32. Bitwa o Asgard Viator Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie 123 Niepokorne. Kobiety, które zmieniały świat 124 Przestań całować żaby 126 Czarny horyzont


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

nr 6 kwiecień 2011 r.

73


Bohaterowie tej opowieści to ciemne cienie, zrodzone w blasku pięknej historii. Mamy tu Lancelota-zdrajcę, tchórza i mordercę, który ginie śmiercią nędznika. Merlin to plugawy staExcalibur rzec, chutliwy, wścibski i pyszałkowaty. Morgana ma ciało straszliwie oszpecone Bernard Cornwell bliznami po oparzeniach. Sam Artur to tylko bękart królewskiego rodu. Tylko jeden Galahad przypomina swój pierwowzór – dobrego rycerza, towarzysza i przyjaciela. Kto czytał poprzednie tomy Trylogii Takie są trzy tomy arturiańskiego Arturiańskiej (lub ich recenzje w Litera- cyklu. Wiele w nich się dzieje, żywodarze), ten wie, co Bernard Cornwell robi ty maluczkich splatają się ze sprawami z arturiańską legendą. Kto nie czytał, za największych. Dzieci bawią się przed chwilę się dowie, że ten naturalizowany domem u stóp wzgórza, na którym w USA Anglik bez ostatni żyjący pardonu odziera druidzi próbują mitycznego króla na powrót sproCzytelnik zostaje Artura z wszelkiej wadzić dawnych mistyki, magii i po- z wrażeniem nasycenia, bogów do Brytawątki są dopieszczone nii. Plugawy świat, złoty. Chciałoby się rzec, że z wielkiej i w pełni opowiedziane w którym rozpadalegendy, jednego jące się ruiny rzymz filarów kultury skich budynków rycerskiej, która stanowią szczyt zbudowała Europę, nie zostaje nic, prócz architektonicznych dokonań, kąpiel krwi, potu, spermy i fetoru wyprutych bierze się raz do roku, człowiek w wieku flaków. Złota opowieść o wdzięcznych lat czterdziestu jest uznawany za starca, rycerzach zredukowana jest do konflik- a magia druidów i kapłanów to sztucztu między dobrem i złem, rozgrywki ki iluzji i psychologiczne zagrywki. o władzę i wiecznego, samczego dążenia I w tej surowej, naturalistycznej wizji do sławy. Tu bohaterowie mają niskie Artur odpływa w srebrną mgłę. Legenda pobudki, skierowany ostrzem w twoje ożywa w ostatnim momencie, duch Cagardło miecz trzyma wróg, który chce melotu spływa znikąd i ogarnia ostatzgwałcić twoje córki – a nie przeciw- niego mitycznego bohatera. Dziwny to nik, z którym łączy cię szlachetna ry- zabieg, Cornwell w jednej chwili burzy walizacja. swój wielki, pieczołowicie budowany 74

nr 6 kwiecień 2011 r.


gmach prawdopodobieństwa. Ale jednocześnie przyjemnie jest myśleć, że w najgorszym ze światów (tym prawdziwym) może się zdarzyć rzecz niezwykła. To co dobre, szybko się kończy – trzeci tom Trylogii Arturiańskiej połyka się szybko. Jest bardzo sprawnie napisany – po Cornwellu nie można spodziewać się niczego mniej. Pieczołowitość rekonstrukcji znamy już z poprzednich tomów. Konstrukcja bohaterów, zwroty fabuły – te elementy pozostają niezmiennie dobre. Czytelnik zostaje z wrażeniem nasycenia, wątki są dopieszczone i w pełni opowiedziane. W kronice losów Artura pióra Derfela Cadarna nic nie zostaje pominięte, Cornwell, który od niego spisuje, kopiuje wiernie i wielce udatnie. Jedy-

ne, do czego można by się przyczepić to styl narracji – momentami można mieć wrażenie, że autor czuł jakąś presję na zakończenie opowieści. Chwilami tekst wydaje się bardziej suchy i lakoniczny niż w pierwszym tomie. Mniej tu mięsistych bitewnych kąsków, potoczystych opisów. Niemniej jednak, Excalibur jest solidnym zwieńczeniem bardzo dobrego cyklu. Tytuł: Excalibur Autor: Bernard Cornwell Tłumaczenie: Paweł Korombel Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica Warszawa 2011 Liczba stron: 580 Cena: 42,90 zł

nr 6 kwiecień 2011 r.

75


kursach. Wybrał to zajęcie głównie ze względu na nieregularne godziny pracy, dzięki którym może sobie pozwolić na doskonalenie warsztatu pisarskiego. Ale i w jego postaci możemy bez trudu odnaleźć coś inne1Q84 go, nie do końca realnego – wspomnienie z wczesnego, bardzo wczesnego dziecińHaruki Murakami stwa, które zjawia się bez zapowiedzi i nie pozwala mu normalnie funkcjonować. Dwa wątki, prowadzone zupełnie oddzielnie i pozornie bez związku ze sobą, powoli zaczynają się przeplatać, dodając Dwoje ludzi – Aomame i Tengo – i dwie sobie nawzajem znaczeń i możliwości interopowiadane na przemian historie składają pretacji, by w końcu przynieść rozwiązanie, się na 1Q84, najnowszą powieść znanego ja- które tylko prowokuje do dalszych pytań. pońskiego pisarza. Autor – którego dziadek Odpowiedzi na nie być może przyniosą był buddyjskim duchownym – studiował te- kolejne tomy trylogii, które ukażą się już atrologię, potem proniedługo. A więc wadził klub jazzowy. warto poczekać, bo Swoją pierwszą książ- Niepowtarzalny styl, wartka Murakami propokę, Hear the Wind narracja, przystępny język nuje nam ciekawą Sing, napisał w wielekturę, stanowiącą sprawiają, że książki nie ku 30 lat. Wysłał ją coś zupełnie nowemożna po prostu odłożyć na konkurs literacki go w jego dorobku. na półkę i zdobył uznanie juroPowieść ta bowiem rów, zajmując pierwróżni się znacznie od sze miejsce. Niedługo wcześniejszych dzieł potem został obdarzony zaufaniem czytelni- japońskiego mistrza. Jednak aby to szerzej ków, którzy pokochali go za styl, wyobraźnię wyjaśnić, trzeba by zdradzić zbyt wiele i mądrość płynącą z jego książek. szczegółów, których odkrywanie jest jedną Aomame nie jest zwyczajną dziewczyną. z największych przyjemności czytelniczych. Jak możemy się dowiedzieć z opisu na okład1Q84 już poprzez swój tytuł nawiące, to instruktorka sztuk walki, która po go- zuje do znanej na całym świecie powieści dzinach zajmuje się mordowaniem ludzi na George’a Orwella Rok 1984 – antyutopii zlecenie. Jakby tego było mało, poznajemy przedstawiającej życie w totalitarnym spoją w nietypowej sytuacji. Pozornie proza- łeczeństwie, którym rządzi Wielki Brat. iczna czynność, jaką jest jazda taksówką, Jej bohaterem jest Smith, człowiek, który u Murakamiego nabiera niebywałego zna- próbował zbuntować się wobec systemu. czenia. Tengo z kolei uczy matematyki na Niezwykle sugestywny opis życia w czasach, 76

nr 6 kwiecień 2011 r.


kiedy dzieci donoszą na własnych rodziców i są za to nagradzane, na długo pozostaje w pamięci czytelników. Nic więc dziwnego, że i bohaterowie Murakamiego rozmawiają o tej książce, żyjąc w roku 1984. Znajomość jej nie jest jednak konieczna do zrozumienia akcji 1Q84. Wystarczy wsłuchać się w to, co mówią o niej postaci. Recenzowana powieść nie należy do łatwych. Choć niepowtarzalny styl, wartka narracja, przystępny język sprawiają, że książki nie można po prostu odłożyć na półkę. Wciągająca akcja zapewnia sensacyj-

Podróże z tej i nie z tej ziemi Józef Baran

Józef Baran to multiinstrumentalista słowa; choć główną domeną jego działalności jest poezja, nieobce mu są też formy dziennikarskie (Autor! Autor! Rozmowy z ludźmi pióra i palety), a jego dziennik (Koncert dla nosorożca. Dziennik poety z przełomu wieków) jest jednym z najciekawszych i najmądrzejszych dzienników literackich opublikowanych w ostatnich latach. Okazuje się, że i to nie wszystko, bo teraz dano czytelnikom sposobność poznania Barana – reportera – w której to roli artysta

ne atrakcje i kryminalne zagadki, a wspaniale nakreśleni bohaterowie – atmosferę odmiennego świata. Tam, gdzie zacierają się granice między rzeczywistością a literaturą, prawdą a fikcją, poznajemy smak przygody. Tytuł: 1Q84 Autor: Haruki Murakami Tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott Wydawnictwo: Muza S.A. 2010 Liczba stron: 480 Cena: 44,99 zł

sprawdza się nie gorzej, niż ludzie żyjący z tylko poznawania i opisywania mniej lub bardziej odległych regionów świata. Różnica tkwi właściwie tylko w tym, że czynnikiem sprawczym wojaży autora w takim samym – jeśli nie większym – stopniu jak globtroterska pasja, są rozmaite uwarunkowania zawodowo-rodzinne: odwiedziny u prowadzącej iście kosmopolityczny tryb życia córki i mieszkających za granicą przyjaciół czy udział w kongresach literackich. Jednak każdy taki wyjazd, czy to wycieczka za miedzę (czyli na dawne polskie Kresy, dziś znajdujące się w granicach Ukrainy), czy egzotyczna podróż na antypody, jest dlań pretekstem do bacznego obserwowania zastanej tam rzeczywistości i snucia refleksji. Czasem te refleksje są liryczne, poetyckie: „A jak przejmująco szumi wiecznością – przyłożona do uszu – muszla nocy!...”; „Węgielki po ognisku rozgrzebanym na rozległych wzgórzach, ziemskie SOS nadawane niebu. Wszystko świeci: domy, ulice, auta — robaczki świętojańskie, szeregowe nr 6 kwiecień 2011 r.

77


połączenie, ocean ocean ocean, noc noc noc” (interpunkcja oryginału). Czasem ironiczne: „Podejrzenie przelatujące przez głowę: że im twarze mocniej odlane z jednej bryły, im słabiej odbijają się na nich uczucia – nie tak jak na naszych słowiańskich i śródziemnomorskich gębach – tym większy w państwie porządek?”; „Brazylijczycy biją nas również na głowę w … pożegnaniach. To odrębny rytuał godny epopei. Po pięć, sześć razy podają sobie ręce, wpadają w ramiona, ściskają, obejmują, odchodzą, wracają i znów ich rozmowa toczy się jak gdyby nigdy nic, a dygresje porywają ich w daleką podróż, przy której tracą poczucie czasu. Obserwowałem to zjawisko parokrotnie i traciłem nadzieję, że kiedykolwiek się rozstaną”. Niekiedy zatrącają o kwestie filozofii bytu: „Naszym sukcesem (błędem ewolucyjnym? – D. T.) i jednocześnie dramatycznym aktem było wyodrębnienie się jednostki ze wspólnoty plemiennej i rytuałów. Uwierzyliśmy w bosko-ludzkie ‘ja’, pragniemy dla siebie życia nawet po śmierci i to w ziemskim indywidualnym wymiarze: czy nie za dużo żądamy, czy nie za bardzo zżera nas pycha?”. Wreszcie – bywają i prozaiczne, zdroworozsądkowe: „Do dziś ciemnoskóre kobiety prostują tu włosy i wybielają się kremami. Czy nie jest to pozostałość starego kompleksu?”.

Te rozważania i typowo reporterskie notatki, dotyczące historii, gospodarki, przyrody etc. opisywanych krajów, przeplatają się z fragmentami zupełnie osobistymi, upamiętniającymi spotkania z przyjaciółmi czy przebieg wieczorów autorskich, a lekki, potoczny język – z czystą literacką polszczyzną. Każdy z dziewięciu rozdziałów autor uzupełnił garstką wierszy stanowiących reminiscencje danej podróży. Dla czytelnika nieznającego jeszcze twórczości Barana jest to doskonała okazja do przekonania się o jakości jego poetyckiej wyobraźni i sprawności operowania słowami; dla kogoś, kto tę twórczość zna i śledzi od lat – paradoksalnie może to stanowić pewien minus, albowiem prawie wszystkie zamieszczone tu wiersze były już publikowane w tomikach wydanych w ostatnich latach, głównie w Tańcu z Ziemią i Rondzie, a tak chciałoby się czegoś nowego… Jednak nawet z tym zastrzeżeniem Podróże z tej i nie z tej ziemi to lektura niezmiernie satysfakcjonująca.

Józef Baran to multiinstrumentalista słowa. Teraz danoczytelnikom sposobność poznania Barana – reportera

78

nr 6 kwiecień 2011 r.

Tytuł: „Podróże z tej i nie z tej ziemi” Autor: Józef Baran Wydawnictwo: Zysk i S-ka, Poznań 2010 Liczba stron: 260 Cena: 29,90 zł


ny przez autora efekt, ponieważ powieść Birkegaarda jest niezwykle spójna, zwarta i jednowątkowa. Jeżeli chodzi o formę, jest wręcz doskonała w swojej prostocie i świetnie nadaje się do adaptacji filmowej. Biblioteka cieni Jakie elementy fabuły można zatem zdradzić, żeby do końca nie zepsuć lektury? Mikkel Bierkegaard W jej trakcie czytelnik napotka na tajemniczą śmierć, grupę miłośników książek, młodego adwokata, wplątanego w intrygę z powodów osobistych, ludzi obdarzonych niezwykłymi zdolnościami pozwalającymi Biblioteka cieni to debiutancka powieść kontrolować innych oraz tajne stowarzyduńskiego informatyka, Mikkela Birkegaarda, szenie o nie do końca jasnych zamiarach. określana najczęściej jako thriller, co może być Głównym bohaterem jest obiecujący prawnieco mylące, bowiem wpisuje się ona w kilka nik, John Campelli. Musi on zmierzyć się gatunków, począwszy od kryminału, ocierając z trudną przeszłością i pełną wyzwań rzeczysię o sensację i elementy fantasy. Na wstępie wistością, w którą zostaje wciągnięty wraz należy potencjalnego czytelnika ostrzec, gdyż z niespodziewanie otrzymanym spadkiem opis na tylnej okładce jest spoilerem dla około – kultowym wśród kopenhaskich bibliopołowy książki. Wydawca przekroczył ramy filów antykwariatem i tajemnicami, jazwyczajowego streszkie kryje w sobie czenia, które powinno zamknięta i pilnie Biblioteka cieni opowiada o ludziach zachęcić do zapoznastrzeżona podziemna kochających książki i choćby nia się z treścią książki, biblioteka. Pozna niedlatego każdemu, kto podziela tę pasję, powieść czytać się będzie i podając informacje, zwykłych ludzi i sanaprawdę dobrze do których bohater mego siebie od strony, o której istnieniu do dociera przez blisko tej pory nie miał poję200 stron, odebrał tej części lektury możliwość wywołania napięcia. cia. I przeżyje kilka wręcz filmowych przygód. Pomysł kontrolowania umysłów za poDlatego ten, kto jeszcze nie czytał, niech notmocą czytania jest z pewnością nowatorski kę od wydawcy zostawi sobie na koniec. Powieść rozpoczyna niesamowicie – i to jedna z mocnych stron powieści. barwnie opisana scena, która niepostrzeże- Podobnie język, który jest zarazem prosty nie przenosi czytelnika do samego środka w kontraście do typowego amerykańskiego wydarzeń, pod warunkiem że nie jest on wodolejstwa, a jednocześnie każde zdanie jest świadomy jej zakończenia. Tak naprawdę pełne treści i zawiera sporo informacji podakażde uchylenie rąbka treści Biblioteki nych w zwięzły, ale nie nadmiernie lakoniczny cieni może zepsuć starannie zaplanowa- sposób. Z pewnością miało na to wpływ donr 6 kwiecień 2011 r.

79


bre (poza kilkoma dziwnymi neologizmami) polskie tłumaczenie, z czym ostatnio, niestety, mamy coraz rzadziej do czynienia. Akcja, choć budowana z widoczną precyzją, utrzymuje napięcie na raczej średnim poziomie, być może z powodu dosyć przewidywalnych rozwiązań, od których Bierkegaardowi nie udało się uciec. Przyczynia się do tego również nieco ubogi sposób oddania relacji między bohaterami, szczególnie w sferze emocjonalnej. Mimo tego podczas lektury z łatwością można wejść w klimat starego antykwariatu, tajemnicy, którą kryje, i z zainteresowaniem śledzić rozwój wydarzeń aż do niezłego, chociaż trochę wobec podobnych pozycji wtórnego, punktu kulminacyjnego. Ogólnie po lekturze pozostaje wrażenie, że jest to pięknie zbudowana, skończona całość, w której każdy detal jest na swoim miej-

80

nr 6 kwiecień 2011 r.

scu i wnosi coś istotnego. Chciałoby się tylko, żeby akcja nieco bardziej trzymała w napięciu. Biblioteka cieni opowiada o ludziach kochających książki i choćby dlatego każdemu, kto podziela tę pasję, powieść czytać się będzie naprawdę dobrze. Osoby wrażliwe estetycznie docenią opisy, obrazy, które autor plastycznie maluje słowami, zachwycą się również jej idealną formą. Fani thrillerów mogą jednak poczuć się zawiedzeni, gdyż nadzwyczaj silnych emocji raczej nie doświadczą. Tytuł: Biblioteka cieni Autor: Mikkel Bierkegaard Tłumaczenie: Bogusława Sochacińska Wydawnictwo: Świat Książki, 2011 Liczba stron: 432 Cena: 39,90 zł


wyglądałaby rozmowa o Czaropisie. Jednak tym razem domniemywać można, że wspomniany pierwiastek nowości jest szczery, bowiem powieść jest debiutem młodego autora. Zatem może faktycznie, gdzieś za Czaropis marketingowym łowieniem naiwniaków czeka na nas prawdziwie nowatorska wizja? Blake Charlton Cóż więc dostajemy w pierwszym tomie serii „Prawdopodobnie najlepszych książek na świecie”? Rzeczywiście, zupełnie nowe podejście do fantasy! I jednocześnie, to wciąż znane każdemu czytelnikowi fantaDzień dobry, panie autorze. Niech mi sy. Jak to możliwe? Wystarczyło zamiast na pan napisze nową powieść fantasy. Tylko mieczu, skoncentrować się na magii, a przy wie pan, taką nową, oryginalną. Żeby nie okazji zamienić tę mistyczną, tajemniczą było tam tego wszystkiego, co jest u Tol- i niewyjaśnioną sztukę w naukę o ścisłych kiena i tego drugiego, no… Howarda. Wie zasadach. Zasadach, dodajmy, zbudowapan. Sprawa jest prosta. Musi być po nowe- nych na podręcznikach dla osób upośledzomu, ale fantasy. Bo przecież wszyscy lubimy nych ortograficznie (do których zaliczał się tylko takie nowe rzeczy, które dobrze zna- sam autor – stąd znajomość tematu). my. No i niech pan pamięta, panie autorze, Oprócz tej nowinki mamy wszystko, elfy – nuda, miecze czego po cyklu fan– nuda, krasnoludy tasy można się spoJedyne, co zostaje w – nuda, pierścienie dziewać. Zagłada w wulkanach – nuda, głowie to cała językowo- świata, którą sprobarbarzyńcy – nuda. -hakerska magia – za nią wadzi złowieszczy Młody bohater, któdemon, co czyha Charltonowi należy się ry dorasta w trakcie gdzieś w oddali. piąteczka z plusem rozgrywających się Młody nieudacznik, dookoła niego wydaktóry okaże się ostatrzeń, jeszcze ujdzie, nią nadzieją białych. bo dużo młodzieży będzie się z nim identy- Stary, mądry mentor poświęcający się dla fikować. Do pisania, panie autorze, do pisa- ucznia. Młodzieńcza pasja do starszej kolenia! A my wydamy panu książkę, reklamu- żanki, podziemne rasy i hakowanie cudzych jąc ją jako najbardziej innowacyjne fantasy, serwerów. Znaczy, zaklęć. odkrycie gatunku na nowo i wynalezienie Całość w miarę trzyma się kupy. Nie koła przy okazji. porywa, nie rozkłada na łopatki. Da się Gdyby agent literacki Blake’a Charlto- Czaropis czytać, ba – da się nawet czytać go na zamawiał u niego książkę, tak pewnie z niejaką przyjemnością. Ale żeby aż „najnr 6 kwiecień 2011 r.

81


lepsze książki na świecie”? Zdecydowanie nie. Fabuła jest miałka i ciągle mamy wrażenie, że to wszystko już gdzieś czytaliśmy – czy u Eddingsa, czy w Eragonie. Bohater zalicza kolejne questy, pokonuje wrogów, wspina się na drzewa i dowodzi armią, tylko po to, żeby zdobywać levele i nowe umiejętności czarowania. Również i Przeciwnik (bo w każdym fantasy musi być Przeciwnik) nie zwala z nóg. Ot, kolejny czarny charakterek, o którym zapomina się po zamknięciu książki. Jedyne, co zostaje w głowie to cała językowo-hakerska magia – za nią Charltonowi należy się piąteczka z plusem. Sceny tworzenia czarów czy magicznych pojedynków to zdecydowanie najlepsze fragmenty powieści. Lśniące słowa zaklęć zawieszone w powietrzu, ściany inkantacji, które trzeba rozpruć metajęzykiem. Przeciwnicy

Duch Ognia Graham Masterton

Książkę rozpoczyna pełne okrucieństwa zdarzenie, jakim jest porwanie samotnej kobiety, a następnie zgwałcenie jej przez trzech zamaskowanych mężczyzn. Po nocy pełnej upokorzenia i bólu kobieta zostaje sama do 82

nr 6 kwiecień 2011 r.

przerzucający się urywkami tekstów, które oplatają i związują w rzeczywistość, blask, kolory – to wszystko bardzo przemawia do wyobraźni czytelnika i szkoda, że zostało rozmydlone kiepską fabułą. Wiadomo jaki czytelnik sięgnie po ten tom. I pewne jest, że dostanie właśnie to, czego szukał – z małą dokładeczką w postaci nietuzinkowej magii. Równie pewne jest, że laik i „niefan”, szukający następcy Tolkiena, rozczarują się Czaropisem. Jak mawiało się w mojej szkole: „Siadaj! Trója!”. Tytuł: Czaropis Autor: Blake Charlton Tłumaczenie: Marek Pawelec Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Warszawa 2010 Liczba stron: 608 Cena: 35 zł

momentu, kiedy przychodzi do niej chłopiec nazywający ją swoją mamą. Po chwili bucha on płomieniem o temperaturze tak wielkiej, że spala ciała obojga na popiół. Jest to pierwsze z serii wydarzeń dokonywanych przez mężczyzn, dla których zbrodnie te są, jak sami je nazywają, egzorcyzmami. Za każdym razem, po okrutnych zdarzeniach, pojawia się trzynastoletni chłopiec buchający płomieniem i spalający ofiarę. Zagadkę tę próbują rozwiązać Ruth Cutter – inspektor pożarowy – oraz matka cierpiącej na chorobę zwaną zespołem Williamsa dziewczynki Amelii. Osoby z tym schorzeniem charakteryzuje życzliwe usposobienie, zamiłowanie do muzyki, a także słuch absolutny. Dziewczynka twierdzi, że słyszy głosy osób znajdujących się w piekle i pragną-


cych się z niego uwolnić. Z każdym dniem śledztwa i zbliżania się do rozwiązania zagadki staje się ona coraz bardziej rozdrażniona, a głosy wyraźniejsze i natarczywe. Zdarzenia nie mają jasnego wyjaśnienia. Stopień zwęglenia znalezionych zwłok jest bardzo duży. Nikt nie jest pewny, co mogło go spowodować. Pomóc w rozwiązaniu tej zagadki może Amelia, dzięki swoim niezwykłym zdolnościom. Jedną z głównych ról w książce odgrywają dusze osób znajdujących się w Piekle. W niemal każdej religii na świecie można znaleźć pojęcie piekła jako miejsca zesłania grzeszników po śmierci. W powieści została wykorzystana teoria o wiecznym powtarzaniu się momentu śmierci jako elementu kary. Fabuła skupia się na duszach znajdujących się w tzw. dziewiątym kręgu, do którego trafiają osoby zmarłe w wyniku pożarów, aby przez całą wieczność płonąć żywym ogniem. Z powodu cierpienia, jakiemu są poddani, pragną się stamtąd uwolnić, nie licząc się z tym, jak wiele zniszczeń mogą dokonać. Są zdesperowani i jedyne, o czym są w stanie myśleć, to chwila ulgi w bólu. Stanowią tym samym realne zagrożenie dla ludzi na Ziemi. Co ciekawe, osoby te nie trafiają do Piekła za swoje złe uczynki, ale z powodu rodzaju śmierci, jaka ich spotkała, i cierpią często niesłusznie. Kręgi piekielne w Duchu ognia dzielą się właśnie według rodzaju śmierci dusz w nich przebywających. Jest to wyraźnie uproszczone nawiązanie do dantejskiej wizji Piekła, gdzie

podział na kręgi zdefiniowany był ze względu na moralne aspekty życia doczesnego. Autor w bardzo dokładny sposób opisuje wszystkie popełniane przez trzech zamaskowanych mężczyzn zbrodnie. Dla osób o słabych nerwach opisy te mogą być zbyt drastyczne i bezpośrednie. Są na tyle dosłowne, że nie zostawiają wielkiego pola dla wyobraźni. Zastanawiać może, czy na pewno takie opisy są potrzebne i czy dodają książce wartości. Zamiast budować powoli napięcie oraz atmosferę grozy, autor skupia się na drobiazgowych opisach gwałtów i bolesnej śmierci palonych żywcem zwierząt oraz ludzi. Nie wzbudza to w czytelniku uczucia strachu, ale litość i niesmak. Dla wielu może być to zbyt mocne zderzenie z okrucieństwem, brutalnością oraz poniżeniem. Jeśli będzie to pierwsze zetknięcie z prozą Mastertona, to skutecznie zniechęci do zapoznania się z kolejnymi pozycjami autora. Zaś zakończenie powieści (zawarte w zaledwie kilku zdaniach) jest banalne i przewidywalne. Brakuje w nim powolnego odkrywania kart i dochodzenia do prawdy. Dla osób oczekujących spektakularnego rozwiązania zagadki może być ono wielkim rozczarowaniem.

Jest to wyraźnie uproszczone nawiązanie do dantejskiej wizji Piekła

Tytuł: Duch Ognia Autor: Graham Masterton Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Wydawnictwo: Albatros 2010 Liczba stron:383 Cena: 29,40 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

83


Biblia dziennikarstwa Praca zbiorowa

Wśród zamieszczonych w Internecie opinii o tej książce napotkać można kilka wypowiedzi krytycznych lub sceptycznych w rodzaju: „nic specjalnego, można sobie darować”, „przypomina wykłady na studiach, jedne lepsze, drugie gorsze”; niełatwo jednak pojąć, co anonimowi recenzenci mają jej za złe. To, co niekoniecznie udało się autorom, to tytuł – nie dość, że nieco pretensjonalny, to i mało oryginalny, bo dawno temu identyczną nazwą ochrzczono (nie zrobił tego autor ani wydawca) Karafkę La Fontaine’a Wańkowicza, stanowiącą małą skarbnicę wiedzy z zakresu głównie publicystyki i reportażu prasowego – i wtrącenie w tekst „kapsułek” z podaną w telegraficznym skrócie historią XX-wiecznego dziennikarstwa polskiego. (Byłoby znacznie wygodniej, gdyby te fragmenciki zebrano w całość i zamieszczono na końcu, ale dla osoby poważnie zainteresowanej tą tematyką to i tak za mało). Oczywiście, czytelnik powinien sobie zdawać sprawę, że przeczytawszy Biblię dziennikarstwa, nie stanie się automatycznie uniwersalnym żurnalistą, gotowym 84

nr 6 kwiecień 2011 r.

do pracy zarówno w radiowych wiadomościach i telewizyjnym talk-show, jak i w czasopiśmie o dowolnym zasięgu i tematyce. Powinien też zrozumieć, że – niezależnie od tego, czy dopiero marzy o pracy w mediach, czy już ją ma i idzie mu całkiem nieźle (co wcale nie dyskwalifikuje go jako odbiorcy książki, bo nawet mając za sobą kilkanaście lat działalności dziennikarskoredaktorskiej, można się z niej dowiedzieć wielu rzeczy, które pomogą udoskonalić warsztat czy zrozumieć wcześniejsze niepowodzenia!) – nie wszystkie zawarte w zbiorze teksty są dla niego. Niektóre mogą go znudzić nie dlatego, że ich autorzy źle piszą, lecz dlatego, że dotyczą tematyki, która go po prostu nie interesuje. Bo w zasadzie nie ma tu zagadnienia, które by nie zostało poruszone: dziennikarstwo informacyjne, śledcze, sportowe, motoryzacyjne, naukowe… Wywiad, reportaż, felieton, recenzja, rysunek satyryczny, fotografia prasowa, infografika, redakcja, korekta. Mniej i bardziej znani ludzie mediów wprowadzają nas w tajniki swojej pracy – każdy na swój sposób. Ten nadaje swojemu tekstowi formę nieomal instrukcji obsługi określonego rodzaju formy dziennikarskiej, tamten luźno opowiada o swoich sukcesach i porażkach, przytacza anegdotki, podaje ciekawostki dotyczące sprzętu czy warsztatu. Jeden ani na chwilę nie zapomina, że przemawia z wyżyn sukcesu: „[…] skazano mnie na medialną śmierć już osiem lat temu. Ci, co mnie skazywali, już dawno potracili swoje programy”; inny, który miałby może więcej powodów do dumy, w ogóle nie daje czytelnikowi odczuć swojego gwiazdorstwa, tylko rzeczowo przekazuje konkretne wskazówki:


„Jeśli piszemy o […], zastanówmy się, czy na pewno chcemy […]” albo skromnie wyznaje: „Nie uważam, żeby to akurat dziennikarz miał prawo mówić ludziom, kto ma rację, a kto nie”. Przy tym zróżnicowaniu niemożliwe jest po prostu, żeby wszyscy identycznie ocenili wszystkie teksty. Mnie najbardziej odpowiadają te autorstwa Katarzyny Bielas, Renaty Gluzy, Wojciecha Jagielskiego, Jerzego Jarniewicza, Mariusza Szczygła i Wojciecha Tochmana, Adama Wajraka, Pawła Walewskiego oraz Marzanny Zielińskiej (kolejność alfabetyczna), a w ogóle bardzo mało jest takich, które przeczytałam wyłącznie z recenzenckiego obowiązku, nic specjalnie z nich nie wynosząc. A zamiast pointy – trzy rady – które przypadną do gustu nie tylko przyszłym dziennikarzom:

1. W. Orliński: „[…] Czytaj. Człowiek, który dużo czyta, ma dużo do napisania”; 2. A. Wajrak: „[…] z czytaniem nie należy kończyć nigdy. Poznając to, co inni napisali, stajemy się bogatsi. Czytać należy ciągle”; 3. S. Szczepłek: „Przewodnik, który nie wie, nie zna, nie słyszał, nie dotknął, nie rozumie, nie pamięta – przestaje być przewodnikiem”. Tytuł: Biblia dziennikarstwa Autor: Praca zbiorowa (red. Andrzej Skworz i Andrzej Niziołek) Wydawnictwo: Znak, Kraków 2010 Liczba stron: 800 Cena: 89,90 zł Oprawa twarda

nr 6 kwiecień 2011 r.

85


Ender na wygnaniu Orson Scott Card

Ender na wygnaniu Orsona Scotta Carda jest na tle całego cyklu o Enderze książką dość szczególną. Według chronologii wydarzeń fabuła umieszczona jest po pierwszej, legendarnej już i najbardziej obsypanej nagrodami Grze Endera, a przed jej niemal równie utytułowaną kontynuacją – Mówcą umarłych. Akcja więc rozgrywa się pomiędzy wydarzeniami już wcześniej opisanymi, znanymi fanom serii już od dawna. Porównań do obu wymienionych książek Ender na wygnaniu nie może zatem uniknąć. Czy zawsze wychodzi z tychże porównań obronną ręką, to już zupełnie inna sprawa. Ci, którzy jeszcze Gry Endera nie czytali, powinni rozważyć przeczytanie jej przed resztą tej recenzji. Jeśli jednak nie zechcą, tytułem uproszczonego wyjaśnienia: cykl opisuje odległą o kilkaset lat przyszłość, w której ludzkość opanowała Układ Słoneczny, opracowała technologię lotów międzyplanetarnych i stworzyła flotę kosmiczną, ale wciąż

dzieli się na narody i państwa, prowadzące dyplomację i wojny. W tym świecie wymiana informacji i opinii odbywa się za pośrednictwem elektronicznej sieci informacyjnej, a politykę tworzy się wypowiedziami i artykułami w sieci, zamiast na międzynarodowych szczytach i konferencjach. Taki świat, niedługo przed rozpoczęciem akcji Gry Endera, atakują obcy – pozaziemskie istoty, które bez choćby próby nawiązania kontaktu rozpoczynają krwawą walkę. Sam Ender jest niemal nadludzko inteligentnym chłopcem, który wraz z jemu podobnymi dziećmi trafia do ponadnarodowej instytucji wojskowej, mającej za zadanie wyszkolić genialnych dowódców, żeby odeprzeć wyżej zaawansowanych technologicznie obcych i odwrócić losy wojny. Tu spoiler, za który uprzejmie przepraszam, lecz bez tego wyjaśnienia nie da się o recenzowanej książce pisać: małoletni żołnierze spełniają swoje zadanie i pod dowództwem Endera wygrywają wojnę. Chłopiec powraca jako zwycięzca, który dokonał niemożliwego, a oprócz podziwu ludziom towarzyszy lęk przed jego umiejętnościami i nim samym. Autor określił Endera na wygnaniu tak: „To prawdziwa historia, której brakowało”. Żołnierz, generał, zwycięski dowódca wraca oto po pokonaniu wroga do domu i staje (oraz stawia wszystkich pozostałych) przed nieuchronnym pytaniem – co dalej? Zarówno Ender, jak i jego podwładni są dla swoich narodów wymarzonymi dowódcami do prowadze-

Pod koniec książki przyspiesza ona w sposób nieco sztuczny

86

nr 6 kwiecień 2011 r.


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

nia wojen na Ziemi, bronią do wykorzystania. Umiejętności, jakimi się wykazali podczas wojny, są już legendarne. Tymczasem Ziemi daleko jest do powszechnej zgody po zwycięstwie nad najeźdźcami z kosmosu. Zawiązują się spiski, eskaluje rywalizacja pomiędzy krajami, pojawiają się oskarżenia pod adresem niedawnych wojennych bohaterów. W krótkim czasie staje się jasne, że Ender nie może wrócić na Ziemię. Swoim zwyczajem, Orson Scott Card wykorzystuje fantastyczną fabułę do rozważań nad ludzką moralnością, motywami działań i odpowiedzialnością za skutki swojego postępowania. Ender nie jest już nieświadomym dzieckiem – dokładnie wie, co zrobił, i zdaje sobie sprawę z tego, jakie konsekwencje przyniosły jego wybory. Wie też, że uczyniły go bardzo samotnym. Tym razem największymi wyzwaniami, przed jakimi stanie, są te, które sam sobie stawia. Mając do dyspozycji bohatera, który potrafi w większości ludzi czytać jak w otwartych księgach, Card prowadzi analizę ludzkich emocji, przyczyn, dla których czynimy to, co czynimy i tego, jak krótkie i ulotne są chwile odpowiednie na to, żeby coś ważnego dla drugiego człowieka zrobić czy powiedzieć. Wreszcie pokazuje, że nawet superinteligentni geniusze bywają omylni, gdy pojawiają się emocje. Na uczuciach pojedynczych bohaterów rozgrywa i tym razem swój ulubiony temat – porozumienie i ogromną trudność jego osiągnięcia. Pomiędzy gatunkami, pokoleniami, dwojgiem ludzi.

Wszystko to opisane jest pięknym językiem, oddanym przez znakomite tłumaczenie. Jeśli można mieć jakieś zarzuty, to jedynie do rozplanowania fabuły. Przez pierwsze rozdziały książki toczy się ona spokojnie i leniwie. Aż dziw czasem bierze, że już tyle stron przeczytanych, a tu jeszcze wszystko wygląda, jakby akcja dopiero się zawiązywała. Nieuchronnym skutkiem pod koniec książki przyspiesza ona w sposób nieco sztuczny, rozwiązując się nie tyle nieoczekiwanie, co zaskakująco szybko. Niemniej – dla powieści, której dalszy ciąg znany jest większości czytelników, zanim jeszcze po nią sięgną – taki zabieg może być usprawiedliwiony. Niestety nie przysłużyło się Enderowi na wygnaniu jego umieszczenie w chronologii serii. Bez znajomości pozostałych części powieść jest niedostatecznie czytelna. Po serię książek o Enderze z całą pewnością warto sięgnąć, po jej najnowszą odsłonę również. Ze świadomością, jakie jest jej miejsce w szeregu i jakie są jej opisane powyżej wady i zalety.

Autor określił Endera na wygnaniu tak: „To prawdziwa historia, której brakowało”

Tytuł: Ender na wygnaniu Autor: Orson Scott Card Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2010 Liczba stron: 400 Cena: 32 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

87


cina się od swoich kolumbijskich korzeni przez zmianę imienia i nazwiska – ostatecznie to właśnie Ameryka umożliwiła mu błyskotliwą karierę międzynarodowego konsultanta. Zamożny, wykształcony Frank zna Hotel Pekin receptę na sukces i chętnie dzieli się swoją wiedzą z innymi, prowadząc szkolenia dla Santiago Gamboa biznesmanów i ucząc ich, jak się ubierać, zachowywać, co i jak mówić, aby właściwie prezentować się przed światem. Pewnego dnia firma, w której pracuje, wysyła go do Chin. Frank, uzbrojony jedynie w potoczną Częsta wśród ludzi Zachodu fascyna- wiedzę i garść stereotypów, przekonany jest, cja Orientem sprawia, że półki księgarń że szkolenie przebiegnie bezproblemowo, zalewane są przez pozycje opisujące życie a on sam wniesie do Państwa Środka nieco w egzotycznych krajach, rzekomo z zupełnie amerykańskiego ducha. Na swojej drodze nowego punktu widzenia. W większości są spotka jednak ludzi, którzy pomogą mu to książki niegodne uwagi, bazujące na po- zobaczyć Chiny z innej perspektywy, a taktocznej wiedzy i utrwalające jedynie stereo- że zmuszą go do przemyśleń nad kilkoma typy. Hotel Pekin jest w tym gronie chlub- istotnymi sprawami. nym wyjątkiem. Jak napisałam Santiago Gamwcześniej, Hotel PeKsiążka przypomina boa ma wiele do kin wyróżnia się pozybowiem, że zanim powiedzenia na tetywnie wśród innych zabierzemy się za mat życia w wielopowieści, mających poznawanie obcej kultury, ambicję opisywania kulturowym świecie powinniśmy najpierw i kontaktów między życia w egzotycznym cywilizacjami. Urokraju – zapewne dlapoddać krytyce własną dził się w Bogocie, tego, że ta książka nie studiował w Madrystara się tego robić. cie, a następnie w Paryżu, gdzie zgłębiał Zamiast ciekawostek i barwnych opisów loliteraturę… kubańską, zaś obecnie mieszka kalnych obyczajów otrzymujemy raczej rodzaj w Indiach. Można zatem spodziewać się od duchowego portretu oraz błyskotliwą reflekautora otwartości i zdolności do przekra- sję nad charakterem międzykulturowych czania granic, także w pisaniu. spotkań. Bardziej niż na specyfice chińskiej Frank Michalski to człowiek sukcesu, cywilizacji, Gamboa skupia się na arogancji prawdziwy self-made-man, świadectwo speł- Zachodu, przekonanego o uniwersalności nionego amerykańskiego snu. Na dowód własnych wartości. Frank nie jest na pierwszy przywiązania do amerykańskiej kultury od- rzut oka zbyt sympatyczną postacią, jednak w 88

nr 6 kwiecień 2011 r.


konfrontacji z zupełnie innym światem zaczyna nabierać ludzkich cech – nie tylko uznaje prawo innej kultury do własnego charakteru, ale także wykracza poza prostą fascynację egzotyką, stawiając sobie ważne pytania. Co istotne, autor na te pytania nie odpowiada, ale pozwala czytelnikowi na przemyślenia. Gamboa nie popada w banał, zgrabnie wymyka się schematom – to wielka zaleta tej książki, ponieważ ze strony na stronę lektura staje się coraz bardziej interesująca. Hotel Pekin nie jest powieścią podróżniczą, bliżej mu do Bildungsroman i refleksji nad możliwością komunikacji pomiędzy

Kiedy ulegnę Chang-Rae Lee

Chang-Rae Lee urodził się w Korei w 1965 roku. W wieku trzech lat wyemigrował wraz z rodziną do Stanów Zjednoczonych. Zanim został pisarzem, pracował jako analityk finansowy na Wall Street. Wydał między innymi powieści Native Spiker oraz Gest Life. Polski czytelnik ma okazję poznać jego powieść Kiedy ulegnę (The Surrendered). Na pierwszych stronach rzecz dzieje się w 1950 roku w Korei ogarniętej wojną. Poznajemy jedenastoletnią June uciekającą

kulturami. Dzięki temu książka jest ciekawsza i chyba nawet bardziej przydatna dla kogoś, kto pragnie poznać Chiny. Przypomina bowiem, że zanim zabierzemy się za poznawanie obcej kultury, powinniśmy najpierw poddać krytyce własną i nabrać do niej dystansu – a to wyjątkowo cenna nauka. Tytuł: Hotel Pekin Autor: Santiago Gamboa Tłumaczenie: Barbara Jaroszuk Wydawnictwo: Muza 2010 Liczba stron: 208 Cena: 24,99 zł

z dwójką młodszego rodzeństwa na południe, gdzie ma nadzieję znaleźć schronienie przed pożogą wojny, która zdążyła już zabrać jej rodziców. Wkrótce traci również rodzeństwo. Traumatyczne przeżycia powodują głębokie rany w psychice dziewczynki. Kiedy trafia do sierocińca prowadzonego przez siostry zakonne, nie umie już się śmiać, nawiązywać przyjaźni, jest zamknięta w sobie, czasami bywa agresywna. W sierocińcu znajduje swoje miejsce również amerykański żołnierz, Hector, który zabrał June z drogi i w ten sposób uratował przed śmiercią głodową. On także jest napiętnowany ciężkimi przeżyciami wojennymi. Do sierocińca przybywa małżeństwo – pastor Tanner z żoną Sylvie. Losy głównych bohaterów dramatu siłą rzeczy splatają się ze sobą. Późniejszy sposób życia oraz wybory, jakich dokonują, wynikają bezpośrednio z ich traumatycznych przeżyć z czasów wojny. Są skazani na samotność bez miłości i umiejętności zaufania komukolwiek, zamknięci w murach zbudowanych wokół siebie. nr 6 kwiecień 2011 r.

89


Biorąc książkę do ręki, można od razu zauważyć, że nie będzie to lektura łatwa i przyjemna, którą czyta się jednym tchem dla relaksu. Potwierdza to przede wszystkim niezwykle skąpa ilość dialogów. Na oko ponad 90 procent objętości dzieła zajmuje część opisowa. To jednak nawet w najmniejszym stopniu nie świadczy o nudnej treści. Zmusza tylko do uważnego czytania, wręcz zagłębiania się w tekst. Autor powieści przyjął sposób narracji, który nie pozwala na przewidywanie, co wydarzy się dalej. Poszczególne rozdziały nie są spójne chronologicznie. Z czasów dzieciństwa June pisarz przeskakuje do jej ostatnich lat życia, kiedy to postanawia ona odnaleźć Hectora, który nie wie, że jest ojcem jej syna. To postanowienie wznieca iskierkę nadziei na wyłom w murach otaczających życie tych trojga, którzy nigdy nie byli rodziną: matki, ojca i syna. W tej klamrze przedstawione jest życie Hectora, jakie prowadzi po powrocie z wojny, a także dzieciństwo Sylvie, również poza porządkiem chronologicznym. Czasami wręcz trudno się połapać, co wydarzyło się wcześniej, co zaś później.

Mały Brat Cory Doctorow

90

nr 6 kwiecień 2011 r.

Lee bardzo wyraziście, niezwykle obrazowo opisuje brutalne sceny przemocy, od których aż roi się w powieści. Robi to precyzyjnie a zarazem bez emocji, jakby był naocznym świadkiem, którego nic nie jest w stanie poruszyć. Wrażliwsze osoby nie powinny sięgać po tę książkę „do poduszki”, narażą się bowiem na nocne koszmary. Sposób narracji jest fascynujący. Czytelnik może odnieść wrażenie, że czyta w myślach bohaterów, krok po kroku uczestniczy w ich życiu, poznaje ich najskrytsze sekrety, przy czym nigdzie nie ma słów krytyki, oceny zachowań. Jest tylko samo życie i konsekwencje dokonywanych wyborów. Do refleksji, przemyśleń, dyskusji w gronie przyjaciół. Książka mądra, wnikliwa, napisana precyzyjnym, ciekawym językiem. Daje satysfakcję, że czas jej poświęcony został doskonale wykorzystany. Tytuł: Kiedy ulegnę Autor: Chang-Rae Lee Wydawnictwo: Świat Książki 2010 Liczba stron: 490 Cena: 39 zł

Cory Doctorow jest znanym działaczem propagującym wolność słowa – na przykład to jeden z ważniejszych popularyzatorów idei creative commons, czyli zamieszczania utworów w sieci i znalezienia złotego środka między prawami autorskimi a możliwością korzystania z prac innych. Tematyka swobody wypowiedzi, a także szerzej pojętej wolności jest mu więc bliska, co znajduje odzwierciedlenie w jego utworach. Za przykład na pewno może posłużyć Mały brat.


Pomysł na powieść zrodził się prawdopodobnie w wyniku zaostrzenia kontroli państwa po atakach terrorystycznych. Taki też jest zresztą wyjściowy punkt fabularny: w San Francisco dochodzi do zamachu bombowego, na skutek czego służby federalne obejmują cały stan specjalnym nadzorem, skupiając się przede wszystkim na kontroli swoich obywateli. Nie podoba się to m.in. genialnemu nastoletniemu hakerowi, który wypowiada służbom prywatną wojnę. Książka Doctorowa została wydana w USA w ramach serii Young Adults, czyli z założenia jest powieścią młodzieżową. Wskazują na to między innymi nastoletni bohaterowie i ich codzienne problemy i fascynacje: szkoła, gry sieciowe (co prawda niejeden dorosły również połknął tego bakcyla), pierwsza miłość. Bez wątpienia niejeden nastolatek odnajdzie w Małym bracie elementy charakterystyczne też dla własnego życia. Jednakże powieść została napisana w taki sposób, że również dorosły czytelnik poświęci jej czas bez poczucia jego zmarnowania. Dzieje się tak przede wszystkim z trzech głównych powodów. Po pierwsze, problemy młodzieżowe nie są wyolbrzymiane i wysunięte na pierwszy plan. Kluczowy jest wątek związany z oporem wobec organów państwa, a życie osobiste postaci to tylko dodatek w tle. Jest też miłym urozmaiceniem, pozwala lepiej poznać bohaterów i nawiązać z nimi więź emocjonalną, ale nie stanowi czynnika dominującego. Po drugie, bohaterowie wykreowani przez Doctorowa są bardziej dojrzali, niż wskazywałby na to ich wiek. Mają oczywiście wcześniej wspomniane typowe dla nastolatków problemy, ale w ich zachowaniu rzadko można dostrzec reakcje dziecinne

czy nieprzemyślane. Decyzje podejmują na zimno i ze świadomością ewentualnych konsekwencji, uparcie dążą do celów, których nie ma w standardowym zbiorze aspiracji nastolatków. Wreszcie po trzecie, książka zawiera naprawdę sporo ciekawych informacji z zakresu działania sieci komputerowych, zabezpieczeń i kodowania. Większość fabuły dotyczy właśnie stworzonej przez bohaterów sieci i próby obrony jej przed zakusami wrogów – stąd też wielokrotnie podane są (w przystępnej formie) informacje z zakresu branży IT. Laikowi w tej dziedzinie powieść Doctorowa dostarczy więc sporej ilości nowej wiedzy. Małego brata można oceniać na dwóch płaszczyznach: fabularnej i ideologicznej. Pierwsza z nich wypada pozytywnie – jest to sprawnie napisana powieść sensacyjna, łącząca w sobie elementy fantastyki (chociaż tej jest stosunkowo niewiele) oraz thrillera. Akcja trzyma w napięciu, cały czas podtrzymuje zainteresowanie losami postaci. Gorzej niestety wypada warstwa ideologiczna: tutaj kanadyjskiemu pisarzowi nie udało się w pełni uciec od moralizowania i patosu bazującego na amerykańskim micie wolności obywatelskiej. Być może wymowa powieści trafia do serc czytelników zza oceanu, ale osoby, które wyrosły w nieco innym kręgu kulturowym, będą raczej zirytowane pojawiającą się często wolnościową propagandą. Tytuł: Mały Brat Autor: Cory Doctorow Tłumaczenie: Barbara Komorowska Wydawnictwo: Otwarte, 2011 Liczba stron: 378 Cena: 32, 90 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

91


Otuleni deszczem Charles Martin

Są czasami książki, o których nie wiadomo co powiedzieć, dopóki nie skończy się ich czytać. Otuleni deszczem jest właśnie taką książką. To już kolejna powieść Charlesa Martina, która doczekała się miejsca na amerykańskich listach bestsellerów. Autor Kiedy płaczą świerszcze, Gdzie rzeka kończy swój bieg, Umarli nie tańczą i Maggie nieodmiennie porusza trudne problemy. Jego bohaterowie zmagają się z tragediami, o których zwykle się wie, ale rzadko się zna lub przynajmniej rzadko znać by się chciało. Otuleni deszczem skupia się na losach Tuckera, pochodzącego z rodziny patologicznej, dojrzałego już mężczyzny. Jego ojciec, Rex, miał nieprzeciętny talent do robienia pieniędzy, nie łączyło się to jednak z przejawianiem jakichkolwiek pozytywnych uczuć. Nieodłącznego towarzysza znalazł on w alkoholu i, jak można się domyślić, nie była to zdrowa relacja, co

odbiło się nie tylko na życiu Rexa, ale też na życiu dwóch jego synów. Jedynym ratunkiem przed całkowitym wykolejeniem emocjonalnym okazała się dla nich pewna kobieta z palcami poskręcanymi przez artretyzm, czarnoskóra opiekunka – Ella Rain. Teraz dorosły Tucker musi wrócić do swojego dawnego domu, by rozprawić się z demonami przeszłości. „Mama” Ella już nie żyje, jednak los stawia na jego drodze dwie dawno niewidziane, ale kochane osoby: przyrodniego brata Mutta i towarzyszkę dziecięcych zabaw chłopców – Katie. Autor balansuje pomiędzy narracją pierwszo- i trzecioosobową. Głównym bohaterem powieści, tym, który zwraca się do czytelnika przez pryzmat własnego „ja”, jest Tuck. Z drugiej strony wiele uwagi poświęcone jest osobie Mutta, o którym w powieści mówi się „on”, co ma być może pewien związek z jego zaburzeniami psychicznymi. Akcja nie odgrywa w tej książce szczególnie ważnej roli i nie o to zresztą chodzi. Zdarzenia są tylko pretekstem do tego, by opowiedzieć historię już przeżytą, zbudować ją na nowo z odłamków wspomnień kilku osób. Powrót do przeszłości jest dla bohaterów swego rodzaju terapią, tym cięższą, że zmuszającą do przeanalizowania po raz kolejny zdarzeń, o których najchętniej dawno by już zapomnieli. Ta terapia, mimo że trudna, jest jednak skuteczna i, jak pokazuje Martin, jeżeli się przez nią przebrnie, można wyjść w końcu na emocjonalną prostą.

Powrót do przeszłości jest dla bohaterów swego rodzaju terapią

92

nr 6 kwiecień 2011 r.


Trzeba zaznaczyć, że choć jest to lektura piękna i o bardzo pozytywnym przesłaniu, autor nie unika potknięć. Irytować może nieco dziecinne ujęcie religii, o której mówi się tu bardzo dużo. Właściwie, ponieważ traktuje o niej większa część książki, osoby odczuwające awersję do tej tematyki nie powinny raczej dopisywać Otulonych deszczem do swojej listy „do przeczytania”. Oczywiście, pojęcie Boga musiało ulec pewnej infantylizacji, a to ze względu na fakt, że najczęściej wspomina o nim Ella – prosta kobieta, która swoje przemyślenia kieruje do małych jeszcze chłopców. Jest to na swój sposób drażniące. Jednak to książka o tyle ważna, że autor

wielokrotnie zwraca uwagę czytelnika na pewne istotne sprawy, takie jak wartość dzieciństwa czy jego rola w kształtowaniu przyszłego życia człowieka. Z tego powodu powinni po tę pozycję sięgnąć rodzice i to nie tylko ku przestrodze (gdy obserwujemy, co stało się z synami Rexa), ale również dlatego, że można się z niej paru rzeczy nauczyć (w tym celuje sama końcówka). Tytuł: Otuleni deszczem Autor: Charles Martin Tłumaczenie: Katarzyna Wydra Wydawnictwo: WAM 2010 Liczba stron: 422 Cena: 34,90 zł

Portal cieszący się ogromną popularnością, dedykowany głownie mniejszościom seksualnym oraz osobom heteroseksualnym zainteresowanym kulturą i problematyką środowiska LGBT. Porusza i komentuje problemy przede wszystkim kulturalne, społeczne i lifestylowe, ale również z kręgu zdrowia i urody.

nr 6 kwiecień 2011 r.

93


Doskonały uwodziciel. Jak zdobyć każdą kobietę Olivier Kuhn

A to ciekawe! Przeczytać książkę, która prawdopodobnie nigdy nie powinna była trafić w ręce kobiety. Rozbroić i… wyśmiać mężczyzn – choć nie uogólniajmy – wystarczy samego autora, który całkiem poważnie rozpisuje tajniki skutecznego podrywu, flirtu, uwodzenia, zaciągania do łóżka. Ale cóż, w dobie ksiąg o siusiakach, cipkach i sztuce pierdzenia chyba nic nie powinno dziwić. W każdym razie zniewala naiwność autora, odbiorców i, niestety, przedmiotu tego osobliwego „wykładu”. Podręcznik, tak, tak – podręcznik uwodzenia – jest skonstruowany niczym prawdziwa księga psychologii. Mimo złudnych nadziei to nie żadne puszczanie oczka do odbiorcy. Są w nim poważne zasady, wskazówki, przykłady, a wszystko sprawia wrażenie niezwykle kompetentnego, roi się też od nazwisk – samych autorytetów, guru flirtu! – i przytaczanych tytułów, wszystko potwierdzone empirycznie. Wydawałoby się, że to biblia każdego nowoczesnego mężczyzny, must have tego i kolejnych sezonów. I ok, niech i tak będzie, ale trzeba to dookreślić: biblia pauperum, bo niczym innym, jak pseudointelektualnymi wywodami dla ubogich nazwać tego nie można. 94

nr 6 kwiecień 2011 r.

Kuhn z rozbrajającą szczerością opowiada o tym, jak działać na kobiety. Kim jest współczesny mężczyzna, jak powinien się zachowywać, by wysępić numer telefonu od kobiety, jak powinien wyglądać . I chodzi nie tyle o ćwiczenie siły charakteru, co o… odpowiednie oddychanie, stanie, poruszanie się, dobieranie garderoby, patrzenie, mimikę. Owszem, osobowość jest ważna, ale nie ma ona nic wspólnego z tą naturalną, którą każdy w sobie ma. Tutaj trzeba grać, wypuścić dobrą nawijkę blondynce (brunetce, rudej, młodej, starej – byle pięknej fizycznie) na ławce, być przy tym prawdziwym samcem alfa, bo kobiety to lubią (?!), arogantem i dandysem. Oddychać przeponą, mówić basowym głosem, założyć coś przyciągającego uwagę i ekscentrycznego (np. różowy szal), zmyślać swoje zainteresowania, dopasowując je do partnerki, udawać, że jest się nią szczerze zainteresowanym, zbajerować i… iść do następnej, bo normę trzeba wyrobić, a ta średnio wynosi kilkadziesiąt kobiet dziennie. Przecież żadnej ładnej nie można przepuścić. Trudno określić, czy współczucie bardziej należy się autorowi, czy odbiorcom, którzy dadzą się zwieść wskazówkom (żeby złośliwie nie powiedzieć – cosmowskazówkom) i – jak na dobrych uczniów przystało – którzy będą z precyzją naśladować poczynania swojego mistrza. Nie są to bowiem żadne wymyślne sposoby, by – pod pretekstem poderwania kobiety – stać się lepszym człowiekiem czy bardziej się dowartościować jako mężczyzna. Przeciwnie, to nakłanianie, by całkowicie wyzbyć się swojego charakteru na rzecz udawania, dopasowywania się, grania określonej roli,


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

która – według autora – nie powinna zostać zdemaskowana (do tego czasu „randka” już dawno się musi się skończyć, bo przecież nie chodzi o związek, a o zdobywanie i „zaliczanie” kobiet). Jaki więc cel ma książka? Ani to sztuka manipulacji (już to byłoby lepsze), ani nauka o tym, jak być prawdziwym mężczyzną, jak polepszyć swoje relacje z kobietami, jak pozbyć się wstydu czy zainteresować drugą osobę. Na pewno lektura dostarczy niezłej rozrywki, bo Doskonały uwodziciel to wręcz skarbnica tandetnych tekstów na podryw. Trzeba jednak uświadomić sobie pewną rzecz – nie do każdych realiów można zawarte w książce porady dostosować. Utrzymana jest ona raczej w klimacie wielkomiejskim i to takim rodem z Seksu w wielkim mieście, gdzie nikt nie ma większych zmartwień niż źle dopasowana koszula od Armaniego, kobiety są gorące, a mężczyźni mogą sobie dowoli wybierać, przebierać, wybrzydzać. I gdzie – przede wszystkim – szczerość, osobowość i charakter nie mają wielkiego znaczenia, za to liczy się dobra zabawa i łóżko będące w wiecznej gotowości. Mimo niektórych nie do końca spalonych uwag, kobiety w podręczniku uwodzenia traktowane są zupełnie przedmiotowo niczym trofea do zdobycia i ofiary, na które trzeba polować. Ciężko uwierzyć, by dały się uwieść w tak płytki sposób. Kuhn chce się jawić jako wybitny znawca kobiecej natury, a tak naprawdę jego sposoby bardziej przypominają prostytuowanie się niż wyrafinowane flirtowanie. Bodaj jedyną zaletą Doskonałego uwodziciela jest przekonywanie, by ćwiczyć swoją samoocenę i nie wątpić w swoją wartość – to dobra wskazówka nie tylko dla

mężczyzn. Ale niestety, dla autora wartością są buty z wężowej skóry czy drogi garnitur, które sprawiają, że czuje się lepszy. No i babki na to lecą… Na pewno może spodobać się fakt, że flirt w książce traktowany jest jako sztuka, a zatem podrywacz powinien być artystą. To zupełnie przeczy stereotypom i niektórym współczesnym metodom podrywu rodem spod budki z piwem, więc zasługuje na uwagę. Jednak co z tego, że flirt jest sztuką, skoro nie ma żadnego związku z prawdziwymi emocjami? No, chyba że bierze się pod uwagę tylko adrenalinę, która zawsze wydziela się podczas podrywu. Wtedy nie jest to sztuka a sport, bardziej lub mniej ekstremalny. I gdzie kończy się gra? Cóż, podręcznik bardziej mnoży pytania, niż na nie odpowiada. Mimo założeń Doskonały uwodziciel to żadne kompendium wiedzy o komunikacji międzyludzkiej, studium emocjonalnych zbliżeń czy analiza kontaktowania się w lepszy sposób. Niby napisana dla wszystkich, ale jak zostało wspomniane – książka nie powinna trafić w ręce kobiet. W męskie też nie, bo się panowie zaskoczą. (Ilu ma takie trendy koszule? A buty? A różowy szal? Marsz do sklepu!). Ale ubaw przy czytaniu jest po pachy, chyba dla obu płci. Tytuł: Doskonały uwodziciel. Jak zdobyć każdą kobietę Autor: Olivier Kuhn Tłumaczenie: Bożena Kurzydłowska Wydawnictwo: Hidari 2010 Liczba stron: 225 Cena: 29 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

95


dreszczyku emocji. Książka sprawia wrażenie dobrze wykonanej pracy, stworzonej wedle powszechnie znanych reguł gatunku, ale przy tym mało ciekawej. Trudno zaangażować się w nią bez reszty. Być może wina Pamięć Ziemi leży po stronie niezbyt udanych dialogów. Możliwe również, iż satysfakcji dostarczyłOrson Scott Card by czytelnikowi lepszy opis stworzonego przez Carda świata, zróżnicowanej geograficznie i etnicznie planety o sympatycznej nazwie „Harmonia”. Z pewnością przydałoby się także lepsze wyjaśnienie niektórych Książki science fiction mogą dawać zwrotów akcji. swoim odbiorcom nadzwyczajną radość. Z drugiej strony, wierni fani gatunAutorzy nie są tu ograniczeni przez twar- ku mogą znaleźć w omawianej książce de wymogi otaczającej nas rzeczywistości pewne interesujące wątki. Card stworzył – jedyne granice to te, które sami wyty- bowiem świat posiadający oryginalną reczą. Ich wyobraźnia ligię i normy obymoże tworzyć wizje czajowe. Głównym nowatorskie, śmiałe, Pozostaje mieć nadzieję, bohaterem Pai przez to – arcyciemięci Ziemi jest że w dalszych tomach kawe. Wszystko to nietypowy nastolahistoria Nafaia i jego stanowi wyjątkową tek imieniem Narodziny będzie trochę zaletę tego typu litefai, którego dużo bardziej wciągająca ratury. Zdarzają się bardziej od pracy jednak także książki, w przedsiębiorktóre pozornie wprostwie kupieckim wadzają czytelnika w ten nowy, szczególny ojca zajmuje nauka. Jego rodzina otrzyświat, ale nie potrafią sprawić mu tej niepo- muje specjalną misję od Nadduszy nadwtarzalnej przyjemności odkrywania czegoś zorującej całą planetę. Tak zaczyna się niezwykłego, zaskakującego, trudnego do wielka i niebezpieczna przygoda Nafaia, wyobrażenia. Do takich książek należy nie- w czasie której dowie się on szczegółów stety Pamięć Ziemi Orsona Scotta Carda. dotyczących natury Nadduszy, pozna Na pozór niczego książce nie brakuje – jest skomplikowany świat wielkiej polityki, śmiało rozwinięta intryga, jest główny bo- a przy tym będzie zmagać się z własnymi, hater postawiony przed zadaniem, które niedowierzającymi mu braćmi. Jak sobie wydaje się niewykonalne, są urządzenia ty- z tym wszystkim poradzi i od kogo otrzypowe dla fantastyki naukowej. A jednak ca- ma wsparcie? Tego dowiedzą się tylko ci, łość nie wzbudza ciekawości, czyta się ją bez którzy zdecydują się na lekturę. 96

nr 6 kwiecień 2011 r.


Według informacji z okładki, Pamięć Ziemi to pierwsza z pięciu części cyklu stworzonego przez Carda. Koniec omawianej książki rzeczywiście zawiera w sobie elementy pozwalające na kontynuowanie opowieści w następnym tomie. Pozostaje mieć nadzieję, że w dalszych tomach historia Nafaia i jego rodziny będzie trochę bardziej wciągająca. Zwłaszcza że w Pamięci Ziemi poznajemy mieszkańców tylko jednego miasta – do odkrycia pozostają więc jeszcze liczne krainy, do wyjaśnienia zostaje też wiele szczegółów dotyczących tajemniczej religii i zwyczajów

Kinoman Walker Percy

Na wieść o tłumaczeniu nieznanego w Polsce arcydzieła u większości czytelników przyspiesza puls – możliwość poznania książki ważnej, świetnie napisanej i poruszającej jest chyba dla każdego spełnieniem czytelniczych marzeń. To właśnie obiecuje okładka Kinomana, na której widnieje napis „Klasyka literatury amerykańskiej”. Zaliczanie autora do jednego z najwybitniejszych pisarzy swojego pokolenia, nagrodzenie książki National Book Award w 1962 roku – to

ludzi żyjących na „Harmonii”. Wszystko to stanowi niezły potencjał dla świetnej sagi science fiction. Pierwsza książka z serii z pewnością go nie wykorzystuje, pozwala jednak mieć nadzieję, iż zostanie on wykorzystany w kolejnych odsłonach tej historii. Tytuł: Pamięć Ziemi Autor: Orson Scott Card Tłumacz: Edward Szmigiel Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011 Liczba stron: 293 Cena: 32 zł

wszystko może solidnie zaostrzyć apetyt czytelnika. Walker Percy, zmarły w 1990 roku, przedstawiał w swojej twórczości realia amerykańskiego Południa i specyficzny typ wrażliwości jego mieszkańców. Jeśli dodać do tego fascynację egzystencjalizmem, otrzymamy niezwykle melancholijną mieszankę, z której wyjść może naprawdę udana literatura. Bohater Kinomana, Binx Boiling, to dobiegający trzydziestki makler giełdowy, weteran wojny w Korei, kawaler, w wolnym czasie chodzący do kina i zajmujący się, jak to sam określa, „poszukiwaniami”. Czym są owe poszukiwania? Tego autor nie precyzuje do końca – domyślać się można, że w przybliżeniu chodzi o znalezienie sensu życia. Konserwatywna rodzina uważa Binxa za czarną owcę, mimo że ten troskliwie opiekuje się niepełnosprawnym bratem i niestabilną emocjonalnie kuzynką. Swoje wygodne i beztroskie życie uważa on jednak za puste, dlatego poszukiwanie sensu staje się dla niego nadrzędnym celem. nr 6 kwiecień 2011 r.

97


Problematyka poruszana w Kinomanie jest ważna, nośna i może stanowić punkt wyjścia zarówno dla filozoficznych rozważań, jak i dla lekkiej powieści. Percy zatrzymał się jednak w pół drogi pomiędzy tymi gatunkami, wskutek czego książka jest zwyczajnie nudna. Akcja toczy się powoli, przez większą część książki nie dzieje się właściwie nic, ponadto obfituje ona w dziwne, nieuzasadnione przeskoki, które sprawiają wrażenie chaosu i czynią powieść trudniejszą w odbiorze. Główny bohater jest nijaki – wszelkie emocje są tu ledwie zarysowane, po doświadczeniach, związanych z przeżytą wojną, nie ma w zasadzie śladu. Dużo ciekawszą postacią jest jego kuzynka Kate – depresyjna, niepewna, rozbita wewnętrznie dziewczyna posuwa akcję do przodu i dodaje książce charakteru, kojarzącego się nieco z Sylvią Plath. Można oczywiście zakładać, że autor celowo uczynił swego bohatera tak przeciętnym, czyniąc z niego everymana, aby nadać powieści uniwersalny charakter. Niestety, Kinoman nie sprawdza się także jako traktat filozoficzny. Choć fa-

Początek nieszczęść królestwa Robert Foryś

98

nr 6 kwiecień 2011 r.

scynację Sartrem i Mdłościami widać tu na każdym kroku, brakuje oryginalnej myśli i sprawności literackiej, która pozwoliłaby na stworzenie równie przenikliwego i poruszającego dzieła. Trudno powiedzieć, czy Kinoman od czasu swojego pierwszego wydania (w 1961 roku) zestarzał się tak, że przestał być oryginalny, czy też nigdy taki nie był. W obu przypadkach – to pewne – nie mamy do czynienia z arcydziełem. Kinomana można przeczytać, nie jest to zła powieść, ale na półkach każdej księgarni znajdziemy wiele innych, lepszych książek o dorastaniu wiecznego chłopca i powieści egzystencjalnych. Jeszcze raz okazuje się, że rekomendacje na okładce mogą być źródłem głębokiego rozczarowania. Tytuł: Kinoman Autor: Walker Percy Tłumaczenie: Marek Fedyszak Wydawnictwo: Wydawnictwo Sonia Draga 2010 Liczba stron: 239 Cena: 31,00 zł

Początek nieszczęść królestwa to kolejna po Za garść czerwońców książka Roberta Forysia, której akcja została osadzona w czasach Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Kontusze i szable, wąsy oraz podgolone czupryny, wreszcie złota wolność i szlachecka fantazja – te czasy to wdzięczny temat dla historycznej powieści kryminalnej ze szczyptą fantastyki, żeby wspomnieć Komudę, a wcześniej Hena lub Łozińskiego. Czy autorowi udało się wykorzystać potencjał drzemiący w ciekawej scenerii?


Głównym bohaterem książki jest Jo- mem, powstaniem Chmielnickiego, rosnąachim Hirsz, znany czytelnikom ze wspo- cymi wpływami Jaremy i widmem wojny mnianego już zbioru opowiadań. Hirsz to domowej. Autor prowadzi jednak akcję nieinstygator królewski, człowiek mający za za- jako obok tych wielkich wydarzeń, przez co danie tropić spiski i intrygi zagrażające Ko- stanowią one jedynie tło dla zasadniczego ronie. Jest on więc połączeniem agenta wy- wątku. wiadu i detektywa, od którego starań zależy Nie można pozbyć się wrażenia, że Hirsz dobro Rzeczypospolitej. Joachim to czło- i jego banda są uderzająco podobni do druwiek twardy, odważny i waleczny, potrafią- żyny inkwizytora Mordimera Madderdicy rozgryźć niejedną na, znanej z książek intrygę, w czym po- Te czasy to wdzięczny temat Jacka Piekary. Trudmagają mu nadprzyno powiedzieć, czy dla historycznej powieści rodzone zdolności. podobieństwo było kryminalnej ze szczyptą Mimo jezuickiego w jakimś stopniu zafantastyki, żeby wspomnieć wychowania nie mierzone, czy jedystroni od kobiecych Komudę, a wcześniej Hena nie autor inspirował lub Łozińskiego wdzięków i do tego się nieświadomie, nie ma trudności ze tworząc bohateznalezieniem chętrów swojego cyklu. nych kobiet. Słowem, bohater jakich wielu. Podobieństw jest znacznie więcej, ale nie Choć ma zadatki na bycie znacznie ciekaw- można zarzucić Forysiowi zupełnego braku szą postacią – szczególną rolę odgrywają tu oryginalności. wspomniane zdolności i niejasna przeszłość Początkowo książkę czyta się naprawdę – autor jednak nie potrafi albo nie chce wy- szybko (choć możliwe, że to przez charaktekorzystać drzemiącego w nim potencjału. rystyczną dla Fabryki Słów dużą czcionkę) Jak każdy kryminał, książka zaczyna się i pierwsze stronice zapowiadają może nieod morderstwa. W Warszawie, do której zbyt wyszukaną, ale przyjemną rozrywkę. właśnie zjeżdża się na Sejm szlachta z całej Niestety, wraz z przechodzeniem do kolejPolski, zostają znalezione zwłoki zakonnicy. nych rozdziałów zaczyna wiać sztampą, któEwidentne morderstwo staje się począt- rej co niektórzy bardziej wybredni czytelnikiem śledztwa, które doprowadzi Hirsza cy nie będą w stanie znieść. Kolejne starcia w najbardziej brudne i niebezpieczne za- i szczegółowo opisywane śmierci wydają się kątki XVII-wiecznej stolicy. Fabuła kręcić do siebie podobne, wszystkie kobiety są tak się będzie wokół uciekających z ogarniętej samo piękne i powabne (autor używa wobec buntem Ukrainy zakonnic i ich tajemnic. nich nawet podobnych epitetów), a kolejne Jednak prócz głównego wątku w powieści, erotyczne opisy pojawiają się praktycznie rzecz jasna, pojawia się wiele spraw pobocz- w każdym rozdziale. Oczywiście nikogo nie nych wraz z przełomowymi wydarzeniami dziwi obecność tego typu scen w literaturze historycznymi – wspomnianym już Sej- rozrywkowej, jednak w wypadku powieści nr 6 kwiecień 2011 r.

99


Forysia można odnieść wrażenie, że „zgrabne tyłeczki” i „ciężkie, sterczące piersi” są sposobem na przykrycie mało ciekawej fabuły. Znacznie ciekawszy od głównego wątku jest sposób kreacji świata i wplatania do niego motywów fantastycznych. Demony, czarownice i istoty z legend na co dzień są niezauważalne dla zwykłego śmiertelnika, a niebezpieczeństwa grożącego z ich strony świadomi są tylko nieliczni. Subtelność, z jaką zostały potraktowane elementy nadprzyrodzone, zdecydowanie zasługuje na uznanie. Niestety, na tym pochwały się kończą. Autor ma dużo możliwości na uczynienie fabuły interesującą – wielkie wydarzenia historyczne w tle, intryga, demony czy wreszcie romans głównego bohatera z Katarzyną Tarską dają wiele szans, ale żadna z nich nie zostaje w pełni wykorzy-

Jillian Westfield wyszła za mąż Allison Winn Scotch

Allison Winn Scotch, jak informuje opis z okładki, jest amerykańską felietonistką magazynów kobiecych (między innymi Glamour, InStyle i Shape), a ponadto autor100

nr 6 kwiecień 2011 r.

stana. Poszczególne wątki równie dobrze mogłyby toczyć się zupełnie oddzielnie i nie wykluczone, że znacznie lepiej sprawdziłyby się jako seria opowiadań niż powieść. Wydawnictwo Fabryka Słów jak zawsze proponuje czytelnikowi atrakcyjnie wydane książki, które zachęcają do zakupu. Niestety, ładna oprawa to zbyt mało, żeby czytana książka na długo zapadła w pamięć. Można mieć tylko nadzieję, że ostatnia powieść Roberta Forysia nie będzie początkiem nieszczęść autora, a co gorsza czytelników, którzy może dadzą mu jeszcze szansę przy kolejnych publikacjach. Tytuł: Początek nieszczęść królestwa Autor: Robert Foryś Wydawnictwo: Fabryka Słów 2010 Liczba stron: 312 Cena: 29.90 zł

ką wielu bestsellerów, z których jeden – Jillian Westfield wyszła za mąż – ostatnio trafił na polski rynek. Życie tytułowej bohaterki wydaje się wprost idealne. Ma kochającego męża Henry’ego, śliczną córeczkę, piękny dom. Jednak ten pozornie sielski obrazek skrywa drugie dno – codzienną rutynę spod znaku zabrudzonej tapicerki w samochodzie, wizyt w pralni chemicznej, wiecznej nieobecności męża odbywającego podróże służbowe czy obowiązkowych zachwytów nad świetnie rozwijającym się dzieckiem. Znudzona i osamotniona Jillian wciąż rozmyśla o tym, co by było, gdyby kiedyś podjęła inne decyzje. Jak ułożyłoby się jej życie, gdyby dla Henry’ego nie porzuciła Jacksona? Co by było, gdyby nie


zrezygnowała z kariery? Albo gdyby pozostała Wychodząc od nierealistycznego pomysłu bezdzietna? Pewnego ranka Jillian nieoczekiwa- przeniesienia w czasie, Allison Winn Scotch nie przenosi się w czasie o siedem lat wstecz. podejmuje właściwie zawsze aktualną probleNadal pracuje w prestiżowej agencji reklamo- matykę i trzeba przyznać, że robi to w przewej, jednak nie ma dzieci i jest dziewczyną konujący sposób. Sporo w Jillian Westfield Jacksona. Czy będzie umiała ułożyć sobie życie wyszła za mąż zaskakująco celnych obserwacji na nowo? Jak teraz potoczą się jej losy? obyczajowych. Sytuacje, w jakich stawia swoich Brzmi jak szablonowa, trywialna opowiast- bohaterów, należą do typowych. Egoizm, brak ka z kolejnym wcielezrozumienia, kłótnie o niem Bridget Jones? drobiazgi, jałowe rozNie warto się uprze- Czytelnik w problemach mowy, rozczarowanie dzać. Allison Winn codziennością, rutyna Jillian i jej mężczyzn Scotch nie realizuje może odnaleźć swoje pomału uśmiercająca schematów charaktemiłość, zanik pożycia własne, a nawet ich rystycznych dla takiej seksualnego, osamotrozwiązanie literatury. Stworzyła nienie we dwoje czy powieść może i łatwą wreszcie zdrada to bow odbiorze, ale wcale lesne kwestie, z któnie zabawną (a przecież z nurtem chick-lit często rymi współcześnie boryka się wiele związków. łączy się humor). Niebanalny pomysł z przenie- Tym samym czytelnik w problemach Jillian i jej sieniem bohaterki w czasie nie jest pretekstem mężczyzn może odnaleźć swoje własne, a nawet do tworzenia komicznych scen. Autorce cho- ich rozwiązanie. dzi o rzetelne pogłębienie psychologii postaci, Jak wspomniano wyżej, Allison Winn a zwłaszcza głównej bohaterki. Jillian zastanawia Scotch jest autorką wielu bestsellerów, szkosię nie tylko nad konsekwencjami, jakie niesie da, że na razie na gruncie polskim znamy ze sobą manipulowanie czasem. Zadaje sobie tylko jeden z nich. Amerykańska pisarmnóstwo pytań o przyczyny rozpadu dawnego ka stworzyła powieść nie tylko przyjemną związku z Jacksonem i oddalenia się od męża w lekturze, ale przede wszystkim niebanalną w przyszłym życiu. Wreszcie postanawia spo- i dotykającą kwestii będących zawsze na czatkać się z niewidzianą od dawna matką. Tęskni sie. Jillian Westfield wyszła za mąż to coś za malutką córką, która przecież może się już więcej niż dobre czytadło i na pewno warto w ogóle nie narodzić. Retrospekcje pozwalają poświęcić tej książce swój czas. bohaterce spojrzeć na wiele zachowań czy zdarzeń z innej perspektywy, a niejednokrotnie Tytuł: Jillian Westfield wyszła za mąż także dojść do konstruktywnych wniosków Autor: Allison Winn Scotch i przewartościować swój światopogląd. W kon- Tłumaczenie: Martyna Tomczak sekwencji szereg spraw rozgrywa ona inaczej – Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte 2011 nie zawsze słusznie. Jednak przede wszystkim Liczba stron: 270 Jillian poznaje lepiej samą siebie. Cena: 32,90 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

101


niuszy (Maszyna Lorda Kelvina Jamesa P. Blaylocka) czy całkiem nowe podejście do znanych motywów (Siedemdziesiąt dwie litery Teda Chianga), po dziwne oraz szalone opowieści (szczególnie Wiktoria Paula Di Filippo) i wariacje w konwencji historii Bartłomiej Łopatka alternatywnej (Minuty ostatniego spotkania Stefana Chapmana). Różnorodność to olbrzymia zaleta zbioru. Pozwala ona czytelnikowi zaznajomić się z wszelkimi odmianami steamSteampunk punku – od klasycznych po te najbardziej zwariowane. Każdy tekst stanowi odrębantologia ną, unikalną całość, na tyle zróżnicowaną, że każdy znajdzie coś dla siebie. Większość z nich zaskakuje oryginalnością, w wielu zaś można odkryć ciekawe nawiązania do naSteampunk to estetyka, po którą sięgają szej rzeczywistości. pisarze zafascynowani epoką wiktoriańską Wszystkie opowiadania stoją na doi XIX wiekiem w ogóle, maszynami paro- brym poziomie literackim, jak i językowym. wymi oraz szalonymi Niektóre z nich wynalazkami, znanywybijają się jednak Miłym dodatkiem są mi choćby z powiezdecydowanie pokrótkie opracowania ści Juliusza Verne’a. nad resztę – m.in. autorstwa znawców Nurt ten od kilku lat wspomniany wczei badaczy steampunku, staje się coraz bardziej śniej utwór Chianga które przybliżają popularny na Zachooraz Dar ust Iana ten gatunek dzie, u nas dopiero McLeoda. W Stenieśmiało zaczyna się ampunku znajduje pojawiać – jednym się także jeden draz pierwszych tego przykładów jest antologia styczny oraz wyjątkowo zapadający w paSteampunk pod redakcją Ann i Jeffa Van- mięć tekst – Spotkanie parowego człowieka derMeerów. z prerii i Mrocznego Jeźdźca Joe R. LansdaKsiążka ta stanowi doskonały przekrój le’a. Ta literacka aluzja do Wehikułu czasu przez cały gatunek, zawierając w sobie przedstawia konsekwencje zaburzenia czautwory wyjątkowo różnorodne – od hu- soprzestrzeni przez bohatera powieści Welmorystycznych wariacji naukowych (Klub lsa. To utwór krwawy, wulgarny i brutalny, Księżycowego Ogrodnictwa Molly Brown), zdecydowanie nieprzeznaczony dla młodprzez klasyczne współzawodnictwo ge- szych czytelników – z tego powodu wyróż102

nr 6 kwiecień 2011 r.


nia się wśród reszty antologii pod względem języka oraz estetyki. Miłym dodatkiem są krótkie opracowania autorstwa znawców i badaczy steampunku, które przybliżają ten gatunek, omawiając jego korzenie, ujęcie popkulturowe oraz najważniejszych przedstawicieli formy powieści graficznych – stanowią interesujące uzupełnienie wiedzy czy też użyteczny wstęp do tematyki. Pozycja równie dobrze sprawdza się jako zbiór opowiadań dla fanów wieku pary, jak i wprowadzenie dla tych, którzy nigdy wcześniej o nim nie słyszeli.

Zebranie w jednym tomie tak zróżnicowanych i szalonych tekstów tego podgatunku fantastyki to doskonały przekrój i zapowiedź zbliżającej się popularności steampunku w Polsce. Tytuł: Steampunk Autor: antologia, redakcja: Jeff i Ann VanderMeer Wydawca: Ars Machina 2011 Miejsce wydania: Lublin Tłumacz: Andrzej Jakubiec Liczba stron: 344 Cena: 31,90 zł

KONKURS Konkurs nr 1 Jak nazywa się miecz rodowy Tarlych? Do wygrania zestaw książek Georga R.R. Martina Konkurs nr 2 Wymień 3 znane postaci historyczne posądzane o skłonności pedofilskie. Do wygrania 5x Zabawa w miłość

Na odpowiedzi czekamy do 15.05.2011 r. pod adresem konkursy@literadar.pl.

x5

Laureaci z nr 5 Literadaru: Jolanta Janas, Joasia z Tarnowca, Maciej Święchowicz, Piotr Hankus. Gratulujemy! nr 6 kwiecień 2011 r.

103


Demon z Bagiennego Boru Helena Sekuła

Najtrudniejsze są początki – tym stwierdzeniem można skwitować niemal każdą sytuację, również wrażenia literackie. Jednak o ile w życiu droga pod górę może prowadzić na szczyt, o tyle w literaturze trudny początek może skutecznie zniechęcić do reszty lektury. Demon z Bagiennego Boru nie jest jednoznacznie złą powieścią, ale niestety trudno stwierdzić, by był zachęcający. A szkoda, bo nie dosyć, że fabuła obiecująca, to jeszcze zobowiązujące nazwisko i skutecznie przyciągający uwagę czytelnika tytuł. Dwóch milicjantów – Bej i Załęski – prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa cykliniarza Stelmaszczyka. Początkowo rutynowe postępowanie doprowadza ich na ślad fałszerzy dzieł sztuki. Każdy kolejny krok śledczych prowadzi do piętrzących się zagadek, których rozwiązywanie znacznie wykracza poza ich oczekiwania. Sprawę dodatkowo komplikuje osobliwy mieszkaniec doliny Biebrzy – strzygoń o trupiej czaszce zamiast twarzy – który, przynajmniej według okolicznych mieszkańców, nie jest aż taki straszny, jak się wydaje. Zdecydowanie zaletą powieści jest jej nieprzewidywalność, a co za tym idzie – ciągłe 104

nr 6 kwiecień 2011 r.

utrzymywanie czytelnika w nieświadomości i napięciu, niezaspokajające jego domysłów ani ciekawości, ale stale je potęgujące. Tak samo jak na światło dzienne wychodzą kolejne zagadki i okazuje się, że nic nie jest tym, na co wygląda, tak i pojawiają się kandydaci do ich rozwiązywania, nie zawsze działający w porozumieniu z milicją. Tajemniczy upiór o trupiej twarzy wprowadza do powieści element grozy, skutecznie zmylając tych, którym dorobek literacki Hanny Sekuły jest obcy. Książce daleko bowiem do horroru i nawet na mieszkańca małej chatki w Bagiennym Borze znajdzie się wytłumaczenie. Wszyscy bohaterowie są wyraziści i pełni indywidualizmu, a ich charaktery naturalne i wiarygodne, każdy ma swoje miejsce wyznaczone w fabule. Sprawiają oni wrażenie niemal wziętych z rzeczywistości, a nie kreowanych dla literackich potrzeb. Powieści nie można też odmówić klimatu, będącego dopełnieniem fabuły – nastrojowego, prowadzącego czytelnika przez bagienne zakątki. Niestety, mimo licznych zalet książki, cień kładzie na niej warstwa językowa. Określenie twórczości Heleny Sekuły mianem powieści milicyjnych jest adekwatne do stosowanego przez autorkę języka. Demon z Bagiennego Boru został pierwotnie wydany w 1981 roku, a pisarka brylowała na literackich salonach, obok Kłodzińskiej i Edigeya, jako autorka kryminałów milicyjnych. Ergo język rodem z PRL-u będzie jej znakiem firmowym, co nie oznacza, że trzeba go bezkrytycznie akceptować. Ciężko przebrnąć już przez szczerze zniechęcający, mnożący wątki i niespieszny początek powieści, a spotęgowanie


niezbyt pozytywnych wrażeń zwrotami jewskiego w Eryniach, a oddający przecież i słownictwem wyjętym z lamusa ani tro- klimat przedwojennego Lwowa. chę nie ułatwia zmiany nastawienia. Nie Jednak powieści z gatunku kryminału milijest to li tylko literacka stylizacja – au- cyjnego nie powinno się rozpatrywać poza nim torka, znająca milicyjny światek nie tylko ani konfrontować z innymi kryminałami. Mają z wyobraźni, przenosi na karty powieści one bowiem swój specyficzny klimat i swoje język wprost wyjęty prawa, także językoz lat siedemdziesiąwe, które wielu będą Wszyscy bohaterowie urzekać, ale równie tych XX w., wtedy właśnie rozgrywa wielu będą zniechęcać są wyraziści i pełni się akcja powieści, indywidualizmu, a ich i nawet ciekawa fabuwszystko więc pała nie będzie wystarcharaktery naturalne czająco przekonywać. suje. Nie będzie on i wiarygodne jednak prosty w Niemniej jednak dla odbiorze dla współfanów milicyjnych czesnego czytelnika, perypetii i twórczości który swoją przygodę z milicyjnym krymi- Heleny Sekuły przygoda ze wznowioną wersją nałem dopiero zaczyna, co często spowal- jej powieści może być przyjemnością. nia tym samym lekturę i śledzoną akcję. Owszem, z racji osadzenia fabuły w mro- Tytuł: Demon z Bagiennego Boru kach peerelowskiej rzeczywistości, nie ma Autor: Helena Sekuła co spodziewać się slangu rodem z Krymi- Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2010 nalnych zagadek Las Vegas czy współcze- (seria Klub Srebrnego Klucza) snych literackich kryminałów. Znacznie Liczba stron: 318 bardziej przyjazny jest choćby język Kra- Cena: 29,90 zł

nr 6 kwiecień 2011 r.

105


Ostatnią kartą jest śmierć Anna Klejzerowicz

Każdy miłośnik kryminałów wie, że skonstruowanie intrygującej i zaskakującej powieści tego gatunku jest trudnym zadaniem, bliższym matematycznemu równaniu niż swobodnej artystycznej ekspresji. Dlatego też, gdy pojawia się ciekawy pomysł, warto zwrócić uwagę na książkę, pomijając nawet pewne warsztatowe niedociągnięcia, które można wybaczać debiutantom. Problem w tym, że Anna Klejzerowicz – pisarka, dziennikarka, autorka powieści i opowiadań – bynajmniej debiutantką nie jest. Książka zaczyna się interesująco: Weronika znajduje się na życiowym zakręcie – straciła pracę w gazecie, w której tworzyła rubrykę kryminalną, rozstała się z partnerem, przeszła kryzys, który sprawił, że zadaje sobie ona coraz więcej pytań. Z ciekawości udaje się do wróżki Semiramidy, która ostrzega ją przed grożącym jej niebezpieczeństwem. Kilka miesięcy później Weronika dowiaduje się, że wróżka zginęła w tajemniczych okolicznościach. Mąż Semiramidy zwraca się do dziennikarki o przeprowadzenie śledztwa, w którym duże znaczenie odgrywać będzie symbolika kart tarota. 106

nr 6 kwiecień 2011 r.

Niewątpliwą zaletą książki jest fakt, że intryga została zawiązana w sprawny sposób, a powieść szybko nabiera rozpędu, do pewnego momentu nawet wciąga. Niestety, ów rozpęd skutkuje nadmierną prostotą – ciężkim grzechem dla powieści kryminalnej, której istotą powinna być zagadkowa, zawikłana intryga. Ostatnią kartą jest śmierć to powieść krótka, a autorka nie wprowadza zbyt wielu wątków i bohaterów, przez co rozwiązanie łatwo jest przewidzieć już w połowie lektury. Odnosi się wrażenie, że Klejzerowicz bardzo się spieszy, aby akcję doprowadzić do końca. Szkoda, bo po autorce znać sprawność w pisaniu – podołała nawet wyzwaniu, jakim było wplecenie w akcję masy informacji o tarocie. Czytelnik otrzymuje wiedzę na ten temat w sposób przejrzysty i naturalny, nie ma tu długich monologów i suchych wywodów, których można by się było obawiać. Nadmierny pośpiech sprawia niestety, że potencjał książki pozostaje niewykorzystany. W rezultacie otrzymujemy mało oryginalną, przewidywalną powieść, którą wprawdzie szybko się czyta, ale równie szybko się o niej zapomina. Może gdyby było to opowiadanie, zasługiwałoby na wyższą ocenę – na powieść to jednak trochę za mało. Nazwisko Anny Klejzerowicz warto zapamiętać – ma ona rzadki dar tworzenia lekkiej i bezpretensjonalnej prozy. Szkoda, że w Ostatnią kartą jest śmierć nie wykorzystuje w pełni swojego talentu. Tytuł: Ostatnią kartą jest śmierć Autor: Anna Klejzerowicz Wydawnictwo: Oficynka 2010 Liczba stron: 188 Cena: 24,90 zł


Abstrahując od inspiracji autora, należy zauważyć, że czytelnik, który sięgnie po tę książkę ze względu na tytuł, poczuje się nieco rozczarowany. Zanim bowiem wydarzy się tytułowe konklawe, trzeba przebrnąć Konklawe przez niemal pół książki. Po dotarciu do rozdziału o śmierci papieża i konieczności Fabrizio Battistelli wybrania nowego, czytający szybko opuszcza Watykan i znów o konklawe nie ma ani słowa, gdyż akcja toczy się przede wszystkim wokół starań głównego bohatera, Riziera z Pietracuty, dążącego do złapania zabójcy Ostatnimi czasy można zaobserwować swego przełożonego. W tym celu dzielny pewną prawidłowość dotyczącą literatu- bohater podróżuje po Europie, przeżywary beletrystycznej: sukces jednej książki jąc różne przygody, także łóżkowe, choć wpływa istotnie można się zastanana treść kolejnych. wiać, czy te ostatnie Przykładem tego są faktycznie nieNieco w krzywym rodzaju publikacji zbędne dla dalszezwierciadle są liczne powiego przebiegu akcji. przedstawione zostają I tak oto po licznych ści wywodzące się w prostej linii od podróżach i przestruktury Watykanu bestsellera Dana żytych przygodach Browna Kod Leonarbohater dowiaduje da da Vinci. Odkąd się, że poszukiwany książka ta odniosła wręcz niewyobrażalny przez niego zabójca wcale zabójcą nie jest, sukces, receptą na dobrą sprzedaż stał się a morderstwo, które stało się przyczyną jego tytuł albo zawierający zestawienie znanego europejskich wojaży to samobójstwo, będąnazwiska z „tajemniczym” rzeczownikiem ce skutkiem, jak to ciekawie, choć w nieco typu sekret, kod, tajemnica, zagadka, albo zawoalowany sposób ujmuje autor, pociąnawiązujący do ważnego wydarzenia. Fa- gu tworzonego czasami przez naturę, który brizio Battistelli w tytule umieszcza tylko sprzeczny jest z jej prawami. jedno słowo, a obeznani w literaturze poNieco w krzywym zwierciadle przedstapularnej z pewnością odniosą w pierwszej wione zostają struktury Watykanu. Riziero, chwili wrażenie, że omawiana książka po- którego zatrudniono w Dykasterii Finanwstała na fali sukcesu Aniołów i demonów, sów Kościoła jako asystenta Rewizora Ksiąg, w której to powieści istotnym elementem podczas pierwszej rozmowy z przełożonym fabuły jest hierarchia kościelna oraz wy- dowiaduje się, że zaletą jest to, że nie zna bór nowego papieża. się na księgowości i tak też powinno zostać. nr 6 kwiecień 2011 r.

107


Brat zaś, który pokonuje kolejne szczeble kościelnej kariery, informuje Riziera, iż nie jest on wystarczająco przewrotny, by zrobić karierę w hierarchii kościelnej. Za lekturą książki przemawia fakt, że autor ciekawie nakreślił życie codzienne w osiemnastowiecznej Italii. Dzięki staraniom tłumacza czytelnik uzyskuje w przypisach dodatkowe informacje ułatwiające zrozumienie lektury. Bez konieczności sięgania do innych źródeł dowiedzieć się można m.in. czym jest woda Tofany i kim w ogóle Tofana była, czym jest Pasquino i jaką pełni funkcję, kiedy paulus był monetą Państwa Kościelnego. Choć na okładce widnieje informacja, że książka jest powieścią kryminalno-przy-

Okruchy codzienności Elizabeth Strout

Amerykańska pisarka, Elizabeth Strout, znana jest w Polsce jak do tej pory jedynie z dwóch powieści: Nie odstępuj ode mnie i Okruchy codzienności. Ta druga książka została nagrodzona w 2009 roku prestiżową Nagrodą Pulitzera. To znaczące wyróżnienie – które każe zestawiać Strout z pisarzami tej klasy co John Updike, Michael Cunningham czy Annie E. Proulx – jest w pełni zasłużone. 108

nr 6 kwiecień 2011 r.

godową, można ją polecić jedynie osobom, które lubią czytać powieści przygodowe. Czytelnik rozmiłowany w kryminałach nie znajdzie tu dla siebie nic ciekawego. Także dla czytelnika chcącego poznać mechanizmy rządzące konklawe nie ma w omawianej powieści nic interesującego poza faktem, że podczas tego wydarzenia może dojść do świętokupstwa. Tytuł: Konklawe Autor: Fabrizio Battistelli Tłumaczenie: Barbara Czarniawska Wydawnictwo: Oficynka 2010 Liczba stron: 240 Cena: 29,90 zł

Okruchy codzienności to właściwie zbiór powiązanych ze sobą opowiadań rozgrywających się w małym amerykańskim miasteczku. Centralną – bo obecną w każdej z tych historii – postacią jest Olive Kitteridge. Jej charakterystyka nie należy do łatwych – kobieta zostaje przedstawiona na różnych etapach życia, w rozmaitych rolach i odcieniach swej skomplikowanej osobowości. Stanowi główną bohaterkę niektórych opowiadań, w innych przemyka jedynie w tle, a w kilku jest tylko wspomniana. Opierając się na opiniach mieszkańców miasteczka, można ją określić mianem apodyktycznej żony dobrodusznego aptekarza, surowej matki skłonnego do depresji specjalisty od pielęgnacji stóp czy też wymagającej nauczycielki matematyki, która cieszy się respektem swoich podopiecznych. Takich odniesień jest mnóstwo, a postać Olive i tak wymyka się jednoznacznym


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

uogólnieniom. Zresztą lektura wszystkich opowiadań z Okruchów codzienności wcale nie gwarantuje całkowitego poznania tej niezwykłej kobiety. Jednak przedstawienie pani Kitteridge bywa często jedynie pretekstem dla ukazania innych ludzi z ich fascynującymi historiami. Aptekarz przeżywa zauroczenie swoją urzekającą pracownicą. Przyszły psychiatra nie potrafi poradzić sobie z własnymi problemami. Pianistka nieco przebrzmiałej urody upija się, aby okiełznać nie tylko cowieczorną tremę, ale i życie. Młoda dziewczyna zmaga się z anoreksją. Pozornie idealnemu małżeństwu zagraża nagły kryzys. Śmiertelnie chory mężczyzna nieustannie planuje dalekie podróże, choć wie, że nie zostało mu

wiele czasu. Porzucona panna młoda myśli o niedoszłym mężu, którego nadal kocha. Strout w tych łudząco prostych opowieściach ujawnia cały kalejdoskop marzeń, rozczarowań, frustracji, cierpień i nadziei zwyczajnych ludzi. Ma przy tym rzadką zdolność stwarzania wyrazistych portretów przy użyciu niezwykle delikatnej, subtelnej kreski. Ponadto bohaterowie są wiarygodni psychologicznie, a ich życiorysy przekonujące – takie scenariusze pisze przecież samo życie. Polski tytuł – różniący się od oryginalnego Olive Kitteridge odsyłającego do głównej bohaterki – kładzie nacisk na specyfikę tej prozy. Strout przede wszystkim zwraca uwagę na szczegóły. Dzięki temu w tych zazwy-

Ta proza broni się sama i po prostu zachwyca

Zobacz Portfolio! nr 6 kwiecień 2011 r.

109


czaj dość przygnębiających opowiadaniach codzienność nabiera prawdziwej magii. Podniesienie mitenki, zrywanie liliowców, przyjazne pozdrowienie, rozkrojenie pączka, kosz z ofertami biura podróży, świetlik na suficie czy koszula kupiona w sprzedaży wysyłkowej – te proste czynności czy mało wyszukane rekwizyty stanowią tytułowe okruchy codzienności i stają się komplementarnymi elementami poszczególnych historii, współtworząc tę rzeczywistość, pełną goryczy, ale również nadziei. Można śmiało stwierdzić, że Okruchy codzienności to zbiór opowiadań wybitnych. Elizabeth Strout nie serwuje zwietrzałych konceptów, nie zaskakuje niespodziewanymi puentami, nie szafuje nagłymi zwrotami akcji, ucieka od sprawdzonych schematów, nie pozwala sobie na gotowe rozwiązania, nie sili się na wyjaśnienie niewiadomych. Być może właśnie w tym tkwi ogromna siła jej książki. Prostota idzie tu

Rytuał Mo Hayder

Pewnego majowego poranka policyjny nurek Pheobe „Pchła” Marley znajduje na dnie kanału ludzką rękę. Po reszcie ciała 110

nr 6 kwiecień 2011 r.

w parze z prawdziwością: historie są autentyczne, bohaterowie pełnokrwiści, ich dylematy zrozumiałe, a emocje – choć zazwyczaj nienazwane po imieniu, ukryte między wierszami – czytelne. Można dodać do tego niewątpliwą sprawność warsztatową Strout, przemyślaną konstrukcję i – zasługujący na oddzielną uwagę – piękny, miejscami prawie poetycki język. Czy trzeba więcej peanów? Nie. Ta proza broni się sama i po prostu zachwyca. Okruchy codzienności to jedna z tych książek, których nie można przegapić. Tytuł: Okruchy codzienności Autor: Elizabeth Strout Tłumaczenie: Ewa Horodyska Wydawnictwo Nasza Księgarnia 2010 Liczba stron: 341 Cena: 39,90 zł Informacje dodatkowe: twarda oprawa Nagroda Pulitzera 2009.

ofiary nie ma ani śladu, ale następnego dnia zostaje znaleziona druga ręka i wszystko wygląda na to, że ich właściciel nadal żyje. Komisarz Jack Caffery wraz z Pchłą muszą rozwikłać zagadkę, zanim dojdzie do kolejnej tragedii, i zmierzyć się ze złem znacznie przekraczającym ludzkie pojęcie. Brytyjska pisarka nie szczędzi czytelnikom brutalnych obrazów, a każda kolejna jej książka zahacza o inne sfery zwyrodniałej ludzkiej psychiki. Powieści są więc klasycznymi thrillerami, przeznaczonymi dla czytelników o mocnych nerwach, trzymającymi w napięciu, zawierającymi nie tylko obrazy makabry i okrucieństwa, ale również


głęboko zarysowane szkice psychologicz- czy Pchła. Przestaje bowiem być swoistym ne bohaterów. Każdy z nich ma w książce „rekwizytem”, postacią, która ma dostarczyć osobne miejsce, nikt nie jest przypadkowy jedynie powodów do wyostrzenia innych, czy mniej ważny. Wszyscy mają swoje histo- ważniejszych osób zajmujących się rozwiąrie, swoje własne światy z własnymi krymi- zaniem jego zagadki. To może nastręczyć nalnymi scenariuszami, które nieraz prawie czytelnikowi problemów z odpowiednim nie odbiegają od ich zawodowej rzeczywi- ustosunkowaniem się do bohaterów – czy stości. Każdy z bohaterów toczy walkę na będzie on identyfikował się z ofiarą, czy przemian z demonami przeszłości i z okru- z jej wybawicielem? Z każdym z nich coś cieństwem prawdziwego świata i stara się jest nie tak, żadnego nie można nazwać jedodnaleźć w nieprzychylnej teraźniejszości. noznacznie pozytywnym, ciężko też uznać Taka kreacja bohateich za postaci negarów, przenikanie ich tywne. Jakiekolwiek Jedno jest pewne historii i niełatwych stanowisko zajmie charakterów z okro– wielbicieli mocnych czytelnik – będzie pieństwami, z jakimi musiał przejąć czyjeś thrillerów czeka stykają się w pracy, brzemię. następna dawka potęguje mroczny Wreszcie trzecią świetnej prozy klimat powieści, na płaszczyzną będą której obrazy nałożohistorie Caffery’ego ny jest swoisty filtr, i Marleya, ich perymający wyróżnić odcienie szarości i zgni- petie, zmagania z losem i mozolne próby łego – niczym woda w bristolskim kanale prześlizgnięcia się przez kolejny dzień. Obaj – zielonego. dotknięci osobistym nieszczęściem, każdy Fabuła Rytuału rozpięta jest jakby na inaczej radzący sobie z własnymi trudnymi trzech płaszczyznach: pierwsza, i oczywista, doświadczeniami, będą dostarczać powieści będzie dotyczyła zbrodni i kroków prowa- motywów niezupełnie od niej oderwanych, dzących do jej rozwiązania. I tak znajduje ale jednak stanowiących pewien wyłom się ręce, które są poddane badaniom, pro- w płynnym toku. Nie tylko rozwiązanie krywadzi się dalsze poszukiwania, identyfikuje minalnej zagadki jest dla policjantów priosię ofiarę, szuka powiązań, a we wszystko za- rytetem. Ich historie, choć osobne, będą dla angażowana jest grupa policjantów. Drugą, czytelnika osobliwą zagadką, pozwalającą paralelną płaszczyzną będzie historia chło- nie tylko brać udział w policyjnym śledzpaka, narkomana, „właściciela dłoni”, który twie, ale również śledzić osobiste tajemnice padł ofiarą wynaturzonych zwyrodnialców bohaterów, być jakby ponad nimi. Jednak – w jaki sposób do tego doszło, co czuł, co dogłębna znajomość wszystkich trzech go czeka. Poznając jego środowisko i histo- płaszczyzn, a więc niejako pozbawienie czyrię, przeżywa się prawdziwe katusze. Bo- tającego pewnej ciekawości i niepewności hater ten nie jest mniej ważny niż Caffery nie sprawia bynajmniej, że powieść staje się nr 6 kwiecień 2011 r.

111


nudna i przewidywalna. Nic bowiem nie dzieje się od razu, a każdy epizod mający przybliżyć poszczególny motyw jest wprowadzany powoli i odpowiednio stopniowany. Poza tym stale pozostaje nadrzędna kwestia – kto jest mordercą? Ażeby się tego dowiedzieć, trzeba już iść posłusznie śladem Jacka i Pchły. Żaden wątek, wprowadzony przez Mo Hayder do powieści, nie jest przypadkowy. Wszystko splata się i dopełnia, wpływając na realność powieści i uwiarygodniając postaci, choć nie da się ukryć, że historia tajemniczych wierzeń, krwawych obrzędów i wciąż żywych pierwotnych instynktów wydaje się absurdalna. Nie ma jednak powodów, by brytyjskiej pisarce nie wierzyć. Nic bowiem nie jest przejaskrawione, nastawione jedynie na obrzydzenie czytelnika. Przeciwnie – bardziej wyostrza jego

Rosyjska zima Daphne Kalotay

Dla większości z nas zima to zwyczajna pora roku. Kilka miesięcy gdy ziemia pokryta jest śniegiem, a temperatura w całej swojej złośliwości permanentnie utrzymuje się poniżej zera. Zima jednak może być 112

nr 6 kwiecień 2011 r.

zmysły, uwrażliwia na okrucieństwo i ludzką krzywdę w prosty i brutalnie dosadny sposób. Z pewnością Rytuał nie jest ostatnią książką, w której swój udział mają komisarz Caffery i sierżant Marley. Wydawnictwo ma w planach wydanie kolejnej powieści Mo Hayder. Ciekawe, jakie tym razem ujście znajdzie dla siebie zło, z którym będzie musiał się zmierzyć ulubieniec brytyjskiej pisarki. Jedno jest pewne – wielbicieli mocnych thrillerów czeka następna dawka świetnej prozy. Tytuł: Rytuał Autor: Mo Hayder Tłumaczenie: Ewa Penksyk – Kluczkowska Wydawnictwo: Sonia Draga 2010 Liczba stron: 408 Cena: 32,00zł

czymś więcej. Zbyt rzadko zauważamy, że ona przychodzi nie tylko na zewnątrz. Może przyjść i do wewnątrz. A taka zima – jeżeli jej na to pozwolimy – trwa dłużej, czasem ciągnie się tak długo, że aż staje się porą ludzkiego życia. Taka zima utrzymuje się latami, które w ten sposób zmarnowane, nigdy już do człowieka nie wrócą. Taka właśnie straszna zima była udziałem Niny Riewskiej – bohaterki niespotykanie mądrego debiutu Daphne Kalotay. Riewska, główna postać Rosyjskiej zimy, jest byłą primabaleriną przesławnego Teatru Bolszoj, kobietą wciąż piękną, choć straszliwie zmęczoną życiem i ciężką chorobą. Od lat mieszka w Bostonie, gdzie trafiła, wyjechawszy niegdyś ze Związku Radziec-


kiego z powodów „nie tylko politycznych”. któremu Nina postanowiła powierzyć swoje Tutaj też postanawia pewnego dnia wy- kosztowności. Ci i inni bohaterowie mają stawić na aukcję pokaźną kolekcję swoich własne historie, własną – każdy na swój klejnotów: kolczyków, naszyjników, kolii, sposób – skomplikowaną przeszłość. I kiebransolet, spinek do włosów. Choć wszyst- dy ich losy niespodziewanie zaczynają się ze ko wydaje się toczyć zwyczajnym trybem, los sobą splatać, stopniowo łączyć i zazębiać jak chce dodać całej sprawie pikanterii. Nagle do w najdelikatniejszym mechanizmie, wówczas domu aukcyjnego przychodzi anonimowa czytelnik nie może pozostać obojętny. Dużą prośba o dołączenie do zbioru przedmiotów rolę pełni retrospekcja zdarzeń oraz inwerwisiora z bursztynu bałtyckiego. Ten wisior, sja czasowa. Skutkiem ich zastosowania jest choć Riewska zaprzecza, jakoby kiedykol- stworzenie zbioru pozornie niezwiązanych wiek należał do niej, ze sobą fragmentów idealnie pasuje do narracji, których obecnych tam już całokształt tworzy Oprócz dobrego pomysłu kolczyków i paru dopiero względnie i odrobiny polotu innych precjozów. pełny obraz historii pisarskiego w utworze To dość brutalnie można odnaleźć prawdziwą ukazanej w Rosyjuświadamia kobiecie, skiej zimie. Daphne przyjemność czytania że pomysł pozbycia Kalotay subtelnie się biżuterii nie był próbuje nam uświajednak do końca domić, jak wielką przemyślany. Raz puszczonego w ruch me- rolę odgrywa w ludzkim życiu pamięć – to chanizmu nie można jednak zatrzymać – po- w jej obrębie zatrzymujemy wspomnienia, woli otwierają się drzwi do przeszłości Niny. pielęgnujemy je, czasem nawet nimi żyjeZa nimi kryje się historia niezwykle skompli- my. Z niej też próbujemy niektóre obrakowana, przepełniona bólem, cierpieniem… zy usunąć – zwykle z marnym skutkiem. i niezwykle w tym cierpieniu ludzka. Mówi też (a może przede wszystkim) o tym, W Rosyjskiej zimie występuje narra- jak nieodgadnioną siłą jest miłość. Z jej cja personalna, prowadzona z bardzo wie- tysiącami odcieni, milionami przeróżnych lu perspektyw. Swoją historię opowiada odsłon, miłość jest mocą tak nam bliską, tak w ten sposób Nina – raz jako młoda dziew- dobrze nam znaną… a zarazem tak nieprzeczyna, później z punktu widzenia pierwszej niknioną, że aż obcą. Kochać możemy partsolistki Moskiewskiego Teatru Wielkiego, nera, dziecko, wreszcie – jak Nina Riewska wreszcie siedząc na wózku w swoim bo- – sztukę. Dla niej taniec był sposobem na stońskim mieszkaniu. Tak mówią też inne zapomnienie o problemach, jakiekolwiek by postacie, przede wszystkim Grigorij Soło- one były. Zapamiętać się w tańcu – wyjść na din, nauczyciel akademicki i tłumacz lite- scenę i zniknąć. Fizycznie pozostać, duszą ratury rosyjskiej oraz Drew Brooks, przed- ulecieć gdzieś daleko. I kochać. Bo według stawicielka Bellera – domu aukcyjnego, Daphne Kalotay cud miłości może spotkać nr 6 kwiecień 2011 r.

113


każdego, nawet tych, którzy nie mają już na nią nadziei, czy to ze względu na wygląd, wiek, czy takie zwykłe i w swej zwykłości tragiczne przyzwyczajenie do samotności. Autorka snuje swoją opowieść z wprawą wymagającą od pisarza albo dużego doświadczenia, albo ogromnej ilości pracy, bez wspominania nawet o talencie. Trzeba zwrócić uwagę, że Rosyjska zima została napisana niezwykle rzetelnie, a to się chwali – oto oprócz dobrego pomysłu i odrobiny polotu pisarskiego w utworze można odnaleźć prawdziwą przyjemność czytania czegoś, nad czym twórca naprawdę pracował. I takie właśnie dzieła mógł mieć na myśli

Rozkosze Emmy Claudia Schreiber

Pierwsze zdanie budzi czujność. Zachłannie czytamy dalej, zdziwienie narasta i już po chwili wiemy, że Rozkosze Emmy to książka wyjątkowa, warta nieprzespanej nocy. Claudia Schreiber ma nas w garści. Czerwona, wesoła okładka z małym prosiakiem zdaje się obiecywać lekką i zabawną lekturę. Właściciel dużego, wilgotnego ryjka zazwyczaj nie kojarzy 114

nr 6 kwiecień 2011 r.

Stanisław Staszic, mówiąc niegdyś o talencie niczym kawałku szlachetnego, choć surowego metalu, który „dopiero pilna praca obrobi i wartość wielką nada”. Rosyjska zima jest owocem właśnie takiego talentu. Opowiada historię o klejnotach, a wśród tysięcy książek dostępnych w dzisiejszym świecie sama stanowi prawdziwą perłę. Tytuł: Rosyjska zima Autor: Daphne Kalotay Tłumaczenie: Ewa Morycińska-Dzius Wydawnictwo: Świat Książki Liczba stron: 416 Cena: 36,90 zł

się z bólem samotności, miłością czy przemijaniem, a o tym właśnie jest powieść niemieckiej pisarki. Autorka przekornie, idąc tropem kotleta schabowego, w nietypowy sposób opisuje historię uczucia dwojga zagubionych w życiu ludzi. Emma to indywidualistka. Nie przejmuje się tym, co myślą o niej ludzie. Jest silną, twardą kobietą. Od siedemnastego roku życia samotnie prowadzi duże gospodarstwo. Hoduje kury, krowy i świnie. Te ostatnie samodzielnie zarzyna i przerabia na smaczną kiełbasę. Max żyje wygodnie w wielkim mieście. Kocha muzykę klasyczną i uwielbia gotować. Zawsze jest świetnie zorganizowany, ma spokojne usposobienie. Pracuje jako księgowy w salonie samochodowym. Wszystko w porządku? Każdy ma swoje tajemnice i lęki... Emma izoluje się od świata. Jej


gospodarstwo, dom, w którym się wychowała, rodzinna wieś, wszytko przypomina jej o pełnym przemocy dzieciństwie. Boi się jednak rozpocząć nowe życie w innym miejscu. Zna się tylko na hodowli zwierząt. Miasto – czy raczej wielkomiejska dżungla – budzi w niej lęk. Nie zna się na ekonomii, biznesie i finansach. Jej gospodarstwo bankrutuje. Max znajduje ukojenie w schematycznym, uporządkowanym życiu. Jest niezwykle pedantyczny i ostrożny. „Jego książki stały systematycznie ułożone na półce. Nieprzeczytane. Książki do czytania wypożyczał. Własnych egzemplarzy nie tykał, chciał je zachować na wypadek, gdyby zamknięto miejską bibliotekę. Myśl, że zabrakłoby książek, których jeszcze nie czytał, napawała go lękiem. Wszystko, co mogło się skończyć, napawało Maksa lękiem”. Niedługo miało skończyć się jego życie – jest śmiertelnie chory. Niespodziewanie, niczym rycerz pędzący swej księżniczce na pomoc, Max zjawia się w życiu Emmy z workiem pieniędzy. Jednak „żyli długo i szczęśliwie” w wykonanu tej pary mocno odstaje od baśniowych norm. Książka Claudii Schreiber jest nieszablonowa, oryginalna i zaskakująca, daleko jej do banalnego romansu. Na wpół zdziczała Emma z rzeźnickim nożem w dłoni potrafi i rozbawić, i zszokować. Największym atutem są świetnie nakreślone sylwetki bohaterów. Wraz ze swymi ułomnościami, przyzwyczajeniami, lękami i nadziejami są bardzo

ludzcy. Nawet postacie drugoplanowe zdają się wychodzić poza papierowe ramy powieści. Mocną stroną Rozkoszy Emmy jest też mnogość poruszanych tematów. Kiełkujące uczucie miłości Maksa i Emmy nie jest najważniejsze. Wędrując po kartach powieści, zetkniemy się ze śmiercią i samotnością. Poznamy rozgorycznie chorego Maksa, przyjrzymy się, jak wygląda jego rozrachunek z życiem. Dowiemy się też, co myśli o życiu i śmierci kobieta-rzeźnik. Emma kocha swoje zwierzęta. Od starej maciory zaznała więcej miłości niż od własnej matki. Swoje świnie traktuje wyjątkowo, wręcz po królewsku. Głaszcze je, rozmawia z nimi, rozpieszcza. Mimo to, gdy nadchodzi właściwy moment, szlachtuje je. Naturalny cykl dobiega końca. Odbiera świnom życie, prawie nie zadając im bólu. Traktuje to jako swój obowiązek wobec hodowanych zwierząt. Śmierć z rąk obcego człowieka przyniosłaby im więcej cierpienia. Tragikomedia Claudii Schreiber odniosła w Niemczech duży sukces. W 2006 roku reżyser Sven Taddicken przeniósł fabułę powieści na ekrany kin. Zarówno filmowy finał, jak i książkowe zakończenie budzą mieszane uczucia. Warto wyrobić sobie swoje własne zdanie. Tytuł: Rozkosze Emmy Autor: Claudia Schreiber Tłumacz: Ryszard Turczyn Wydawnictwo: Świat Książki, 2010 Liczba stron: 208 Cena: 24,90 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

115


Theodore Boone. Młody prawnik John Grisham

Tytułowy Theodore Boone to amerykański nastolatek, który rozwiązać musi poważny problem prawniczy i moralny. Trudno oprzeć się wrażeniu, że książka – ze względu na głównego bohatera i jednoznaczność opisywanej sytuacji – przeznaczona jest dla młodego czytelnika. Należy jednak zostawić rodzicom decyzję, czy ich dziecko powinno czytać Grishama. Nawet jeśli jest to Grisham w wersji „light”. Związki tytułowego bohatera z prawem są niemal wszechogarniające. Theodore ma więc rodziców prawników, większość wolnego czasu spędza w kancelarii, często bywa w lokalnym sądzie, udziela porad prawnych kolegom. Nawet jego pies ma prawnicze imię. Nietrudno domyślić się, iż młodzieniec jest zafascynowany sądownictwem i aż nie może doczekać się chwili, kiedy sam wdzieje togę i pogna na salę rozpraw jako pełnoprawny uczestnik procedur procesowych, a nie tylko jako obserwator. Tak samo

jak Theodore, tak i wszystkie inne postacie występujące w książce są jednowymiarowe. Nie przeszkadza to jednak w lekturze tekstu, który jest dobrze napisany i łatwy w odbiorze. Wszystko tutaj dzieje się szybko, wszystko logicznie łączy się w całość. Nie przeszkadza nawet to, że w gruncie rzeczy intryga jest bardzo przewidywalna. Wszystko dlatego, iż Grisham wciąga w swoją opowieść czytelnika i prowadzi do tego, że bardzo szybko ów czytelnik zaczyna – chcąc lub nie – kibicować młodemu Boone’owi. Dość ciekawym aspektem książki jest opis najnowszych metod komunikacji (np. poprzez Facebooka), wykorzystanie w intrydze zdjęć satelitarnych itp. Książka jest nowa i to w pewien sposób łączy ją z otaczającą nas rzeczywistością, a przez to ją uwiarygodnia. Nawet jeśli wszyscy bohaterowie Grishama są jednoznaczni. Dodatkowy plus stanowi opis stosunków społecznych bogatego amerykańskiego miasta – na kłopotach z nimi związanych zasadza się problem, który rozwiązać musi Theodore Boone. Jedynym wyraźnym minusem tej książki są nieliczne błędy edytorskie – np. przecinek umieszczony w środku wyrazu. Nie ma ich jednak wiele i nie przeszkadzają one w odbiorze treści. Theodore Boone. Młody prawnik to nietypowa dla Grishama książka. Fani amerykańskiego pisarza powinni wziąć pod uwagę fakt, że ma ona na celu raczej

Wszystko tutaj dzieje się szybko, wszystko logicznie łączy się w całość

116

nr 6 kwiecień 2011 r.


wychowanie sobie nowego grona wiernych czytelników, niż usatysfakcjonowanie tych, którzy wierni są już od lat. Jeśli przygody młodego Boone’a ich nie zachwycą, pozostaje czekać na zapowiadaną na wrzesień premierę najnowszego thrillera Grishama pod tytułem Spowiedź.

Zabójcza ziemia Jack Higgins

Jacka Higginsa, używającego w swojej ponad 50-letniej karierze pisarskiej również kilku innych pseudonimów (w rzeczywistości jego nazwisko brzmi Harry Patterson), nie trzeba nikomu przedstawiać. Większość miłośników książek i z pewnością wszyscy zwolennicy sensacji znają prznajmniej jedną z ponad sześćdziesięciu powieści, które ten brytyjski twórca wydał do tej pory. Część z nich, jak choćby Orzeł wylądował czy Modlitwa za konających, została zekranizowana. Ulubioną tematyką autora są konflikty zbrojne, począwszy od II wojny światowej, przez zimną wojnę, po współczesny terroryzm. Zabójcza ziemia należy do cyklu powieści, które łączy postać głównego bohatera, Seana Dillona, byłego członka IRA. W zamian za współpracę

Tytuł: Theodore Boone. Młody prawnik Autor: John Grisham Tłumacz: Maciej Nowak-Kreyer Wydawnictwo: Amber 2010 Liczba stron:239 Cena: 29,80 zł

z elitarną grupą do „zadań specjalnych” przy rządzie Wielkiej Brytanii uniknął on kary śmierci. Tym razem ma przeciwko sobie okrutnych i bezwzględnych bojowników Al-Kaidy i rosyjskiego wywiadu, a jego misją jest uratowanie przetrzymywanej w Iraku dziewczynki, półkrwi Arabki, porwanej z Anglii przez własnych krewnych – islamskich fundamentalistów. Czy uda mu się skutecznie stawić im czoła? To raczej pytanie retoryczne. Jako powieść sensacyjna, Zabójcza ziemia jest tak sztampowa, jak to tylko możliwe. Czarnymi charakterami są Rosjanie (na czele z Putinem, tutaj słowiańskim odpowiednikiem Osamy), których łączą ciemne interesy z arabskimi terrorystami. Owszem, trzeba przyznać, że Higgins sili się momentami na nieco głębszą analizę postaci, próbując pokazać racje czy dylematy drugiej, tej „złej”, strony. Jednak obywatele Matki Rosji również pojawiają się po stronie „dobrych”. W grupie Dillona, której czytelnik kibicuje, znajdują się przestępcy, byli terroryści i szpiedzy, co nie przeszkadza w odbieraniu ich jako bohaterów jednoznacznie pozytywnych. Bowiem wspomniane zabiegi, stanowiące próbę wyjścia z tego iście westernowego podziału, nie równoważą ogólnego wrażenia „czarno-białości”. I dlatego nr 6 kwiecień 2011 r.

117


w sensie psychologicznym powieść spłynie ny jest zadziwiająco proste i przebiega niepo czytelniku jak po kaczce i nie zostawi śla- oczekiwanie spokojnie, co można uznać za du w postaci choćby cienia refleksji. plus w kontraście do typowego dla gatunku Mimo to Zaapokalip t yc z n e g o bójcza ziemia nafinalnego spustoZabójcza ziemia należy szenia. pisana jest bardzo sprawnie, widać Lektura książki do cyklu powieści, które tutaj dziesięciolecia Higginsa to zatem łączy postać głównego wprawy pisarskiej czysta rozrywka, bohatera, SeanaDillona, nadająca się na spęi od strony warsztatu byłego członka IRA nie można tej pozydzenie miłego wiecji niczego zarzucić. czoru przy herbaCzyta się ją dobrze cie, dla wszystkich, i lekko, akcja trzyma w napięciu, głównie ze którzy mają ochotę na oderwanie się od względu na ciekawy przebieg, bo kto wygra, codziennych dylematów egzystencjalwiadomo od pierwszej strony. Powieść nie nych oraz dla wiernych fanów sensacji. jest pod żadnym względem innowacyjna, Ci, którzy z lektury chcą wyciągnąć coś a poczucie, że czytało/oglądało się coś po- więcej, oraz wielbiciele starszych, kuldobnego setki razy, towarzyszy czytelnikowi towych już dzisiaj powieści tego autora, przez większość czasu. Momentami moż- będą mocno rozczarowani. na odnieść wrażenie, że jest przygotowana specjalnie pod scenariusz filmowy i całkiem Tytuł: Zabójcza ziemia prawdopodobne, że w przyszłości pojawi Autor: Jack Higgins się jej wersja ekranowa. Jeden z niewielu Tłumaczenie: Jakub Kowalczyk nietypowych elementów to zakończenie, Wydawnictwo: Fabryka sensacji, 2010 które mocno rozczarowuje, jeżeli chodzi Liczba stron: 368 o poziom natężenia emocji. Z drugiej stro- Cena: 29,90 zł

118

nr 6 kwiecień 2011 r.


Throgal #32. Bitwa o Asgard Grzegorz Rosiński, Yves Sente

Na komiksach o Thorgalu wychowało się zapewne całe pokolenie i obok Yansa czy Asteriksa stanowiły one główną lekturę młodzieży u progu transformacji; była to też jedna z nielicznych serii, która ukazywała się w Polsce cały czas, mimo załamania się rynku komiksów w latach dziewięćdziesiątych. Późniejszy jego renesans również nie osłabił popularności tej serii – chociaż wśród nowych czytelników nie zyskała ona już takiej popularności. Lata mijają, a Thorgal cały czas się ukazuje, pomimo zmienionego składu autorskiego. Zresztą zmian w serii ostatnimi czasy było wiele, a Bitwa o Asgard to doskonały tego przykład. Omawiany komiks jest bezpośrednią kontynuacją albumów Ja, Jolan oraz Tarcza Thora; finalizuje również główny wątek stanowiący ich wspólną oś. Przypomnieć należy tylko, że w roli głównej zamiast Thorgala pojawia się jego syn, Jolan. W Bitwie o Asgard jego zadaniem jest zdobycie w Asgardzie jabłka wiecznej młodości, ale jak to bywa w takich przypadkach, sprawy się komplikują i dochodzi do walnej bitwy, w której marionetkowa armia Jolana ściera się z gigantami Lokiego. To krótkie i zdawkowe streszczenie,

ale niestety wyczerpujące, gdyż w albumie niewiele więcej się dzieje. Jest wiele scen, które zajmują sporo miejsca, jednak nic nie wnoszą do samej opowieści. Na przykład co nr 6 kwiecień 2011 r.

119


jakiś czas pojawiają się „przebitki” o losach Thorgala, które prawdopodobnie mają być łącznikiem z następnymi tomami, lecz do historii opowiadanej w Bitwie o Asgard pasują jak kwiatek do kożucha. Warto poświęcić kilka słów postaci Jolana. Odchodząc, Jean Van Hamme wymógł, by nowy bohater serii był równie szlachetny, jak jego poprzednik. Yves Sente jako nowy scenarzysta dotrzymuje obietnicy, ale robi to zbyt dosłownie. Być może brakuje mu umiejętności, które pozwoliłyby stworzyć postać z krwi i kości. W rezultacie Jolan to mydłek (jak określiliby go zapewne bohaterowie Trylogii). Daleko mu do własnego ojca, który choć był protagonistą bez skazy, został wykreowany z wyczuciem i tzw. pazurem. Dlatego też wyżej krytykowane fragmenty z Thorgalem w roli głównej i tak są znacznie ciekawsze fabularnie. Już jakiś czas temu, przy okazji Zemsty hrabiego Skarbka, Grzegorz Rosiński zdecydował się na używanie pędzla, co wyraźnie przełożyło się na charakter grafik również w Thorgalu. Styl polskiego rysownika (chociaż skoro obecnie tworzy obrazy, a nie rysunki, to być może powinno się go określać mianem malarza?) kilkukrotnie zmieniał się w ramach serii. To właśnie ta zmiana jest najpoważniejsza, jednakże sprowadza się ona nie tylko do narzędzia i techniki, ale też charakteru plansz: są one znacznie bardziej bajkowe i kolorowe, a linie miększe. Formą przypominają pierwsze albumy z serii (Zdradzona czarodziejka, Wyspa wśród lodów). Nie jest to nowa tendencja, bo obecna w cyklu już od Ofiary, ale cały czas się pogłębiająca. Niestety eksperyment ten należy uznać za niezbyt udany, odzierający Thorgala z charakteru, który został wypracowany przez lata. 120

nr 6 kwiecień 2011 r.

Bitwa o Asgard zamyka pierwszy, bez udziału Van Hamme’a, minicykl w ramach przygód o dzielnym Thorgalu. Nie sposób więc uciec od wybiegających szerzej podsumowań. Rekapitulacja raczej nie pozostawia złudzeń: czasy świetności Thorgala przeminęły już dawno temu, a zmiana scenarzysty nie przyniosła powiewu świeżości i odmiany w stosunku do końcowych tomów pisanych przez Van Hamme’a. Przygody wikinga i przybysza z gwiazd, a także jego rodziny, to nadal przyjemne opowieści. Niestety tylko przyjemne. Lektura nie przynosi dreszczyku emocji i nie działa na wyobraźnię. Łatwo zrozumieć, dlaczego seria jest cały czas ciągnięta, ale być może należało ją zakończyć na Wilczycy, ostatnim naprawdę udanym komiksie w serii? Tytuł: Throgal #32. Bitwa o Asgard Autorzy: Grzegorz Rosiński, Yves Sente Wydawnictwo: Egmont, 2010 Liczba stron: 48 Cena: 22,99 zł


Viator Lucius Shepard

Tytuł: Viator Autor: Lucius Shepard Język: angielski Wydawnictwo: Night Shade Books Liczba stron: 170 Cena: 25 $ nr 6 kwiecień 2011 r.

Na zachodzie to już mają

Lucius Shepard to autor popularny wśród czytelników anglojęzycznego fantasy i science fiction. W swojej karierze zdobył większość branżowych nagród, takich jak Hugo, Nebula, Locus Award, World Fantasy Award i tak dalej, ale praktycznie biorąc, jest nieznany polskiemu czytelnikowi. Jak dotąd po polsku ukazała się jego jedna powieść (Life during wartime, nie wiadomo dlaczego zatytułowana Zielony kocur diabła) i jedno opowiadanie (w zbiorze Wielka księga fantasy pod redakcją Mike’a Ashleya). Wydawnictwo MAG zapowiada, że zbiór opowiadań fantasy autorstwa Sheparda zostanie wydany w drugiej połowie bieżącego roku w ramach serii Uczta Wyobraźni. Recenzowany tutaj tytuł to krótka powieść (170 stron, format, w którym Shepard czuje się chyba najlepiej), która ukazała się w 2004 roku. Wydaniu Night Shade Books trudno cokolwiek zarzucić – bardzo ładna graficznie, zdejmowana obwoluta, więc nie zniszczy się podczas czytania, twarda oprawa, wysokiej jakości szycie i papier. Na pewno ta książka jest wydana lepiej niż większość pozycji fantastycznych dostępnych na rynku. Viator opowiada historię Thomasa Wilandera, wynajętego do zbadania statku – tytułowego Viatora – unieruchomionego od dwudziestu lat na wybrzeżu Alaski. Pracodawca uparcie nie zdra-

dza prawdziwego celu misji, podczas gdy czworo ludzi przebywających na pokładzie zaczyna zachowywać się coraz dziwniej, jakby byli ogarnięci obsesją na punkcie statku (dla przykładu, jeden z nich kataloguje różne formy rdzy dotykającej Viator), a Wilanderowi zaczynają się śnić niesamowite i przerażające sny. Tak, jakby statek zaczynał się budzić. Shepard dodaje do tego jeszcze wątek obyczajowy skupiony na relacji Thomasa, człowieka, któremu niejedno się w życiu nie powiodło, z Arlene, prowadzącą sklep w osadzie oddalonej o parę godzin drogi od wraku Viatora. W efekcie dostajemy powieść, która bardzo umiejętnie przeskakuje między gatunkami: jest tu horror w stylu Lovecrafta (od pewnego momentu Viator zaczyna przypominać nawet jego opowiadania o Krainach Snów), obszerny wątek obyczajowy, a także studium psychologiczne powoli tracącego nad sobą kontrolę, zdystansowanego wobec reszty załogi Wilandera – przypominające nieco niektóre z opowiadań J. G. Ballarda. Shepard skutecznie buduje napięcie, skupiając się na niewielkich zdarzeniach i szczegółach, powoli i starannie wprowadza coraz więcej fantastycznych elementów. Nie ma w Viatorze nieoczekiwanych zwrotów akcji czy oszałamiającej fabuły – to raczej powieść przeznaczona do przeczytania na jeden raz, w ciszy i spokoju – tak, żeby można było docenić kunszt Sheparda. Jako taka, sprawdza się wyśmienicie; i nawet stosunkowo niewielka liczba stron nie staje się wadą.

121


i bardziej odległe tereny. W końcu trafiają do małego miasteczka o nazwie Blintzowe Łaźnie. I tu sytuacja wymyka się im spod kontroli. Okazuje się bowiem, że w mieście plaga panuje już od dawna. I, co dziwniejsze, Zadziwiający Maurycy i jego trudno spotkać tam jakiegokolwiek szczura. Czyja to wina? I jak inteligentne zwierzęta edukowane uratują się z opresji? O tym właśnie opowiagryzonie da Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie. Książka jest zbudowana wedle Terry Pratchett typowego dla Pratchetta pomysłu i pełna wyjątkowego, absurdalnego humoru. Jej poMaurycy jest kotem. I to kotem wy- przedni przekład, pod tytułem Zadziwiająjątkowym. Z pewnych powodów (poznają cy Maurycy i jego uczone szczury, ukazał się je tylko ci, którzy zdecydują się na lektu- w roku 2004 – więc jest to pozycja już znana rę książki) potrafi on myśleć abstrakcyjnie polskiemu czytelnikowi. oraz posiada świadomość własnego istnieSzczury w powieści Pratchetta tworzą nia. Mało tego – potrafi też mówić! Dzięki doskonale prosperującą małą społeczność, temu wszystkiemu w której ścierają się Maurycy może wejść interesy starych, Jest to powieść w sojusz z podobpamiętających jeszdla tego autora typowa cze czasy, gdy były nymi do niego istotami. Tak się akurat – znajdziemy w niej jego zwykłymi gryzoskłada, że najbardziej charakterystyczny humor niami, i młodych, podobne do niego dla których umiei sposób prowadzenia są… szczury, któjętność mówienia narracji re również uzyskały i czytania jest czymś w magiczny sposób oczywistym. Szczury samoświadomość zastanawiają się nad i zdolność abstrakcyjnego myślenia. Dołącza swoją naturą, zadają sobie nawzajem pytado nich jeszcze pewien niezbyt bystry chło- nia metafizyczne, mają nawet coś w rodzaju piec. Wspólnie ta wesoła gromada postana- świętej księgi. Są świetnie zorganizowane wia zarabiać pieniądze na ludzkiej łatwo- i lojalne wobec siebie. Choć nie zawsze powierności – inscenizuje więc plagi szczurów trafią poradzić sobie z nową sytuacją, bari każe płacić sobie za ich zakończenie. Do dzo starają się urzeczywistnić wspólny cel. pewnego momentu świetnie się to udaje. Stanowią przeciwieństwo ludzkiej społeczW poszukiwaniu nowych miast gotowych ności Blintzowych Łaźni, której poszczególzapłacić za zakończenie plagi nasi bohatero- ni członkowie ukrywają różne rzeczy przed wie muszą zapuszczać się w coraz to nowe innymi i zarabiają ich kosztem. Pratchett 122

nr 6 kwiecień 2011 r.


pokazuje ludzi z punktu widzenia inteligentnych zwierząt i jest to perspektywa o tyleż nowa, co zaskakująca. Okazuje się bowiem, że to ludzie zachowują się nielogicznie, są bezdennie głupi i nieszczerzy. I, jak to zwykle bywa, wszystkie te cechy w końcu obracają się przeciw nim. Spośród licznych książek opisujących Świat Dysku Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie to pierwsza pozycja napisana z myślą o młodszych czytelnikach. Nie stanowi to jednak żadnej przeszkody dla dorosłych fanów Pratchetta. Jest to powieść dla tego autora typowa – znajdziemy w niej jego charakterystyczny humor i sposób prowadzenia narracji. Książka zaangażuje nas

Niepokorne. Kobiety, które zmieniały świat Cristina de Stefano

Zaproponowany tytuł, odbiegający w znacznej mierze od włoskiego oryginału, brzmi niewątpliwie dumnie, ale niestety zawartość książki pozostaje czasem w sprzeczności z oczekiwaniami, które może żywić czytelnik. Pierwsze rozczarowanie pojawia się w momencie, gdy po spojrzeniu na spis treści okazuje się, że nie ma wśród kobiet ani jednej Polki, choć niewątpliwie

emocjonalnie, wprowadzi w jedyny w swoim rodzaju świat, pozwoli na chwilę całkowitego oderwania się od rzeczywistości. To najprawdopodobniej główne przyczyny popularności dzieł Pratchetta, a przygody inteligentnego kota, inteligentnych szczurów i mało inteligentnego chłopca nie zawiodą wiernych fanów brytyjskiego pisarza. Tytuł: Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie Autor: Terry Pratchett Tłumacz: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011 Liczba stron:212 Cena: 29,90 zł

kilka naszych rodaczek, jak chociażby Maria Skłodowska-Curie, miało istotny wpływ na rozwój i kształtowanie otaczającego nas świata – świata, jeśli nie w skali makro, to przynajmniej tego w skali mikro. Kolejnym rozczarowaniem może być fakt, że według spisu treści jedynie Amerykanki mogą być postrzegane jako te, które odgrywały istotną rolę w zmienianiu świata (a zatem nie tylko Polki zostały pominięte, co może być na swój sposób pocieszające). Rozczarowań powyższych można by uniknąć, gdyby w tytule zaznaczono, że autorka zaplanowała publikację o osiągnięciach kobiet amerykańskich. Dokonując wyboru zaledwie 20 biografii do swej publikacji, Cristina de Stefano miała niewątpliwie twardy orzech do zgryzienia, a wybór, jak zwykle w publikacjach tego rodzaju, musiał być subiektywny. Autorka przedstawiła losy niepokornych nr 6 kwiecień 2011 r.

123


kobiet – zarówno takich, których nazwiska po dziś dzień wymawia się z szacunkiem, jak i takich, które właściwie na życie potomnych nie miały najmniejszego nawet wpływu. Do grupy tych pierwszych zaliczyć niewątpliwie należy Berenice Abbott, autorkę zdjęć będących ikonami światowej fotografii, Ruth Benedict, antropolożkę wojenną i autorkę raportu dotyczącego zachowań Japończyków na wypadek wojny, Rachel Carson, która na przekór przedstawicielom przemysłu chemicznego udowadniała zgubny wpływ pestycydów na środowisko. W drugiej grupie znajdują się m.in. Tasha Tudor, autorka i ilustratorka książek, prowadząca w XX w. życie osadzone w realiach wieku XIX, Mary Frances Kennedy Fisher, amerykańska pionierka literatury kulinarnej, dla której pisanie i gotowanie stanowiły największą pasję, Josephine Nivison, żyjąca w cieniu męża malarza niespełniona malarka, urządzająca po kłótniach małżeńskich strajk głodowy. Czytając poszczególne biografie, odnosi się miejscami wrażenie, jakby podglądało się życie opisanych bohaterek przez dziurkę od klucza. Na taki odbiór treści bez wątpienia

Przestań całować żaby Madeleine Lowe

124

nr 6 kwiecień 2011 r.

wpływa fakt, że autorka nie szczędzi brutalnych opisów. I tak dla przykładu o mężu Josephine Nivison dowiadujemy się, iż włóczył on „żonę po domu, uderzając jej głową o meble”, matka Dorothy Dandridge była bita przez swą kochankę, aż zaczęła płakać, a potem dlatego, że płakała. W każdy rozdział wplecione zostały umiejętnie cytaty z pamiętników opisywanych postaci, ich listów bądź wypowiedzi osób bliskich. Dzięki temu lektura książki niewątpliwie jest ciekawsza, choć dociekliwych czytelników może zasmucić to, że źródła cytatów pozostają tajemnicą autorki. Książka warta jest polecenia wszystkim lubiącym czytać biografie takich osób, których życie potoczyło się w sposób niezwykły, nawet jeżeli koleje ich losów, wbrew zapowiedziom tytułu, nie zmieniły świata. Tytuł: Niepokorne. Kobiety, które zmieniały świat Autor: Cristina de Stefano Tłumaczenie: Jolanta Sas-Wydro Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie 2011 Liczba stron: 232 Cena: 36,00 zł

Przestań całować żaby. Czas rozejrzeć się za Księciem z Bajki. Tak brzmi pełny tytuł książki. Kojarzy się on dosyć jednoznacznie ze znaną bajką, w której książę zaklęty w żabę odzyskuje swoją naturalną postać na skutek pocałunku miłości pięknej księżniczki. Autorce jednak nie chodzi o to, aby „całować żaby i zamieniać je w książęta”. Stanowczo odradza takie praktyki. Jej zdaniem żaba pozostaje żabą i należy się od niej trzymać z daleka. Natomiast celem powinno być znalezienie


Ściągnij Literadar w interaktywnej wersji PDF! >>>

„Księcia z Bajki” w jego naturalnej postaci. Tyle w kwestii tytułu. Madeleine Lowe możemy poznać bliżej, czytając Wstęp z podtytułem Po prostu tego nie łapię, w którym krótko skupia się na swoim życiorysie, jednocześnie wyjaśniając, dlaczego powstała ta książka. Jak podaje, jej dzieciństwo było szczęśliwe, miała kochających rodziców, relacje z nimi oraz jej bratem układały się poprawnie. Nic nie wskazywało na to, że jako osoba dorosła będzie się umawiała z „żabami”, przeżywając wiele rozczarowań. Poza tym ma córkę, której przyszłe związki z mężczyznami są dla matki bardzo ważne. Autorka po wielu „żabich” związkach wyszła na prostą, znalazła nareszcie swojego „księcia”, który obecnie jest jej mężem: „Po obcałowaniu całej kolonii ropuch cztery lata temu znalazłam wreszcie mężczyznę, z którym chcę spędzić resztę życia”. Jej doświadczenia i przemyślenia zaowocowały omawianą przeze mnie książką. Można by pomyśleć, że jest to kolejny poradnik dla sfrustrowanych kobiet, recepta na idealny związek czy inne podobne utopie. Jednak zamiast tego otrzymujemy porcję doskonałej lektury dla wszystkich kobiet, a może nie tylko… Pisarka w niezwykle wnikliwy, pełen humoru sposób analizuje sytuacje, kiedy szukając „księcia”, wiążemy się z „żabą”. Poszczególne rozdziały mają humorystyczne tytuły. Pierwszy z nich – Jak rozpoznać żabę? Pięćdziesiąt prostych kroków – zawiera opis „dziesięciu typów facetów, których nie powinnaś dotykać nawet końcem bardzo długiego kija”. Można tu poznać cechy Pana Kłamcy, Pana Tyrana, Babiarza, Maminsynka i wielu innych. W rozdziale drugim autorka skupia się na tym, jaki wpływ może mieć na wybór partne-

ra dzieciństwo, otoczenie, wychowanie, relacje z innymi w czasie dorastania i wiele innych doświadczeń. Trzecia część traktuje o tym, jakie największe błędy popełniają kobiety w kwestii doboru partnera, daje też wskazówki, jak tych błędów unikać. W czwartym rozdziale przeczytamy o tym, co dzieje się po zerwaniu i jakie korzyści mogą płynąć z bycia singielką. Rozdziałów jest w sumie osiem, ostatni – I żyli razem długo i szczęśliwie – podsumowuje w praktycznych podpowiedziach, jak utrzymać związek z „księciem” i sprawić, że będzie on satysfakcjonujący dla obu stron. Należy podkreślić, że jest to książka napisana z potężną dawką humoru, za którym kryje się wnikliwa analiza wszelakich nieudanych związków i przyczyn ich powstawania, zarówno po stronie mężczyzny, jak i kobiety. Autorka podkreśla jednak, że zdarzają się szczęśliwe związki, podając jako jeden z przykładów swoje obecne małżeństwo. Zabawną formę poradnika uwydatniają również czarno-białe ilustracje żab, które sprawiają wrażenie śmiesznych, całkiem sympatycznych stworzeń. Z całą odpowiedzialnością można polecić niniejszy poradnik wszystkim kobietom, niezależnie od statusu bycia lub nie bycia w związku, wieku, wykształcenia czy jakichkolwiek innych różnic. Jest on źródłem solidnej wiedzy, podanej w zabawny sposób, podnoszący na duchu, dający wiele pozytywnej energii. Tytuł: Przestań całować żaby Autor: Madeleine Lowe Tłumacz: Aleksandra Motyka Wydawnictwo Esprit 2010 Liczba stron 196 Cena 29,90 zł nr 6 kwiecień 2011 r.

125


Czarny horyzont Tomasz Kołodziejczak

Tomasz Kołodziejczak to jeden z autorów polskiej fantastyki realizujący się głównie w latach 90.; związany niegdyś z legendarnym klubem Tfurcuf, podobnie jak Rafał Ziemkiewicz czy Feliks W. Kres. Ma w swoim dorobku raptem kilka powieści, w większości jednak przyjmowanych z uznaniem, jak np. jedna z pierwszych polskich książek z gatunku space opera – Kolory sztandarów. Przez ostatnie lata, zajęty działalnością wydawniczą, publikował tylko nieliczne opowiadania. Zapowiedzią niniejszej książki były dwa utwory: Klucz przejścia oraz Piękna i Graf, zamieszczane w antologiach. Czarny horyzont stanowi, co prawda, odrębną całość, ale ze względu na nawiązania do treści wspomnianych opowiadań, lepiej się z nimi wcześniej zapoznać. Łatwiej będzie też wejść w nietuzinkową wizję Europy po inwazji sił spoza naszych wymiarów. Kontynent został rozdarty na obszar zajęty i bezlitośnie okupowany przez demoniczne balrogi oraz tereny (w tym Polskę) chronione przez elfy przybyłe w pościgu za Złem. Powiedzmy otwarcie: Kołodziejczak stworzył dzieło wyjątkowe. Głównie dzięki 126

nr 6 kwiecień 2011 r.

językowi powieści. Autor zaprzągł do swojej kreacji wszelkie dostępne źródła słowotwórcze: od Biblii poczynając, przez baśnie i przesądy, na kanonie fantasy kończąc. Balrogi i jegrzy, elfy i koboldy, ludzka technika wzmacniania magią, orbitalne satelity z magicznego drzewa, nanokadabry, awatary bojowe to składniki tej oszałamiającej technomagicznej mieszanki. Zabawa słowem jest podparta naprawdę widowiskowymi opisami, szczególnie urzekającymi, gdy mowa o czarach. Bardzo pomysłowo zarysowany jest wpływ magii na życie społeczeństwa. Mocno przejmują obrazy zniewolonych narodów Zachodu, zmienionych w bezmyślnych niewolników, ginących za byle przewinę, i hodowanych dla swej krwi i strachu, którym zasilane są instalacje bojowe Złych. Po drugiej zaś stronie Polska, kraj względnej wolności, jutrzenka swobody niewolników. Rządzi w niej król-elf, ochrzczony jako Bolesław w przedziwnym mariażu magii i religii. Ludzie żyją tam w miarę szczęśliwie, pomimo nieustającego zagrożenia zewnętrznego i wewnętrznych tarć (bunty starokatolików, działania agentury balrogów etc.). Jakość fabuły niestety nie nadąża za opisem. Akcja jest liniowa: mamy wyprawę, jest nieznane zagrożenie, w tle misja ratunkowa i skomplikowane relacje ojca z synem. Trudno o większy banał, zwłaszcza że brak właściwie wątków pobocznych. Na całą powieść jest tego zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę, że intryga nie urzeka oryginalnością ani przesłaniem. Brakuje jakiegoś drugiego dna, które, mówiąc kolokwialnie, aż by się prosiło zastosować. Autor zdaje się nie mieć nawet cienia wątpliwości do inten-


cji elfów, choć sam (być może ironicznie?) wspomina o Wyjściu z cienia Janusza Zajdla (o sfałszowanym najeździe na Ziemię, podbitą przez jej rzekomych obrońców). Do tego przebieg wydarzeń urywa się jakby w pół zdania, pozostawiając czytelnika z licznymi pytaniami. Pojawiły się opinie, że Czarny horyzont wpisuje się w nurt narodowokatolicki czy prawicowy. Opis Polski, która przetrwała atak Zła, także dzięki swojej tradycji i religii, oraz stanowi źródło nadziei dla udręczonych mieszkańców Zachodu, jest jednak tylko zabawną konwencją. Za takim ujęciem nie idzie żadna głębsza refleksja nad kondycją duchowości współczesnego człowieka Zachodu (w tym Polaka). Mogące się nasunąć skojarzenia z głoszoną przez niektórych polskich metropolitów ideą ewangelizacji Unii Europejskiej poprzez dawanie chrześcijańskiego świadectwa są pozorne. W gruncie rzeczy religia przedstawiona przez Kołodziejczaka ma niewiele wspólnego z katolicyzmem, jest raczej obrazoburcza, pełna współczesnego i słowiańskiego zabobonu (np. wzmacnianie „dobrej magii” przez budowanie miast w oparciu o feng shui czy wykorzystywanie mocy związanych z roz-

drożami). Jeżeli miał być to zakamuflowany przytyk do płytkości i pogańskiej religijności Polaków – to raczej nieudany. Nie wiadomo też, czy pomysł na Europę w szponach Zła stanowi coś więcej niż tylko pretekst do opisów bezprecedensowego okrucieństwa. Trudno także znaleźć charakterystyczne dla prozy hurra-patriotycznej przekonanie o wyższości naszych trącących „ułańszczyzną” cech, czyniących nas wyjątkowym narodem w Europie i świecie. Mogłoby się wręcz zdawać, że Polska Kołodziejczaka przypadkiem dostąpiła ocalenia, a akcja równie dobrze mogłaby się toczyć choćby w Rurytanii. Po przyjęciu powyższych zarzutów należy uznać, że dostaliśmy do ręki świetnie napisany – podkreślmy to wyraźnie – wyrazisty i kolorowy bedeker po świecie techno fantasy. Możemy mieć tylko nadzieję, że Tomasz Kołodziejczak rozwinie jeszcze swoją wizję, a wtedy przeczytamy coś nie tylko wyjątkowego, ale i wybitnego. Tytuł: Czarny Horyzont Autor: Tomasz Kołodziejczak Wydawnictwo: Fabryka Słów Liczba stron: 280 Cena: 31,90 zł

nr 6 kwiecień 2011 r.

127


128

nr 6 kwiecień 2011 r.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.