Łóżko Majora

Page 1

Łóżko

Fotografia

Dyskusja między sztuką, a odpowiedzialnością

Literatura

Emil Cioran Stalinizm. Dziewczyny i Jazz

Muzyka Shining Papblopavo & Ludziki

Autor

Drożdże -I-


Witamy w pierwszym numerze „Łóżka Majora”. Nie ma sensu domyślać się skąd nazwa pochodzi, powiedzmy że to był nasz kolektywny wybuch nadmiaru energii. Następne strony będą poświęcone wszelkiego rodzaju częściom kultury ludzkiej, do wyboru do koloru. „Zin” może się wydawać trochę chaotyczny – i prosimy o wybaczenie, taka nasza natura. Może wydawać się, że całość jest oparta na jakiejś kontrkulturze, i może nawet trochę jest, ale nie sugerujcie się tym w żaden sposób, zawartość tego jest formą przekazu naszych pomysłów, czasem opinii. Właśnie, opinie. Na tematy polityczne takowych tutaj nie znajdziecie, odcięliśmy się od tematu, nie chcemy, aby tego co przedstawiamy, kojarzono z jakąkolwiek partią, tudzież konkretnymi poglądami. Szczególnie, że wszyscy w redakcji mają zróżnicowane poglądy, i naprawdę nam już starczy fakt, że spotykając się czasami je poruszymy.

Wstępniak Spis treści Fotografia

Fotograficzne słowo wstępu Dyskusja między sztuką, a odpowiedzialnością Subiektywny przepis na zdjęcie

2 2 5 4 5 7

Literatura

12

Muzyka

21

Autor

27

Literackie słowo wstępu Emil Cioran Być lirycznym Poezja Istota poezji Stalinizm. Dziewczyny i Jazz Muzyczne słowo wstępu Tape Five Tonight: Josephine! Shining Blackjazz Pablopavo & Ludziki Telehon Koniec Świata Oranżada The Saturday Tea vs. Funktor Drożdże

12 13 15 17 19

21 21 22 23 24 25 27

Tyle słowem wstępu, czytajcie, krytykujcie, zachwycajcie się. Jak sobie tylko chcecie. Fotografia: Przemek Król Muzyka: Michał „Miguel” Maciejewski Literatura: Przemek Król, Miguel Dział autorski: Patric „Valaris” Banaszkiewicz Korekta: Anna Militz Skład i oprawa graficzna: Beata Rączka, Oskar Gargas Grafika na okładce: Alicja Leszyńska

-2-

Dennis Hopper 17/05/1936 - 29/05/2010 R.I.P

Tymczasowy adres naszej strony: http://wilkolak.ovh.org/lozko Kontakt z nami we wszelkich sprawach: lozkomajora@gmail.com


Łóżko Tutaj i w innych miejscach z chęcią umieścimy nadesłane zdjęcia i grafiki. Jesteśmy za promowaniem sztuki. Sztuki, która ma czasem wielkie problemy z przebiciem się w mainstream w czasach gdy wszystko zależy od komercyjnych mediów. Koniec z tym! Przysyłajcie nam swoje zdjęcia, swoje rysunki, grafiki, animacje i filmy. Najlepsze z prac będą zamieszczane w Łóżku, a wszystkie inne trzymające poziom znajdą swe miejsce na łóżkowej stronie. PS Oczywiście znajdziemy też kawałek miejsca dla naszych przyszłych mecenasów. :)

-3-


Fotograficzne słowo wstępu

(czy miejsca w gazecie, na jedno wychodzi), będzie on rozłożony na kilka numerów, ale postaNo więc czas start. Jak na dział o fotografii ram się utrzymać wątek i sprawić, żeby całość przystało będzie dużo i różnorodnie, od dagero- była w miarę spójna. Zaczynamy od konstruktytypii po cyfrę i od mokrego kolodionu po lomo. wizmu rosyjskiego i Aleksandra Rodczenki oraz Na pewno sporo zdjęć (autorskich i znanych), a dość subiektywnego przepisu na wykonanie jeżeli chodzi o historię tematu, to także należy zdjęcia konstruktywistycznego. się spodziewać poważnej reprezentacji, a to z Nie mając nic więcej do dodania, polecam racji tego, że w naszych realiach z tym gorzej, przejście do części właściwej działu. jak powiesz Kertesz czy Bresson to jeszcze czasem słychać odzew, ale jak powiesz Rodczenko to najprawdopodobniej gość zapyta czemu PS. W galerii publikujemy naprawdę różne przeskakujesz z foto na temat radzieckiej fizy- zdjęcia, więc jeżeli jesteś zainteresowany/a puki jądrowej, a na hasło Stieglitz dowiesz się, że blikacją, znajdź na stronie mail któregokolwiek „Bękarty” owszem niezłe ale jak na Tarantino z nas i prześlij próbki prac. dość kiepska forma. Może to trochę misyjne gadanie, ale w tym konkretnym temacie akurat Przemek Król ta kwestia jest ważna, chociażby z technicznego punktu widzenia. W temacie sprzętu natomiast należy się spodziewać bardziej tradycyjnych pozycji (co wynika z głęboko zakorzenionych osobistych preferencji niżej podpisanego) lub kompromisowo, starych unowocześnionych. Będzie też sporo o optyce oraz szeroko pojętym problemie światła i jego modyfikacji. Obiecuję, że pojawi się też kwestia zamienników (przykładowo pończocha albo zwinięta kartka papieru) oraz innych ciekawych chałupniczych metod. Co jakiś czas też się będzie pojawiał też poddział „Ciemnia”, aczkolwiek tam też znajdziecie prędzej różne eksperymentalne metody niż odpowiedź na pytanie w czym wołać Ilforda HP 5. Na koniec kilka słów na temat aktualnego numeru. Zaczynamy od awangardy XX- lecia, tematu moim zdaniem o tyle dawnego, co współczesnego. Z racji zagadnienia przydziału papieru

-4-


Dyskusja między sztuką, a odpowiedzialnością

Aleksander Rodczenko urodził się w 1891 roku w Petersburgu. Pod względem zakresu i rodzaju zainteresowań w temacie sztuki nie różnił się bardzo od innych artystów swoich czasów. Tak samo był artystą z dyplomem, tak samo zaczynał do malarstwa i grafiki żeby potem zająć się nowymi środkami wyrazu, sztuką plakatu, fotografii czy fotomontażu. Kształcił się w Kazaniu, jednym z ważniejszych rosyjskich ośrodków akademickich. Po wybuchu rewolucji październikowej, związuje się z radykalną awangardą moskiewską, Konstruktywistami i grupą LEF, aktywnie wspierającymi bolszewików i upatrującymi w ich zwycięstwie, początku końca tzw. Starej sztuki. Okres ten, przypadający na lata 20., jest uznawany za najbardziej płodny pod względem artystycznym w życiu Rodczenki. Możemy tam znaleźć nowatorskie malarstwo, gra-

fikę, a przede wszystkim fotografię, tworzoną przez artystę od 1925 roku, oraz fotomontaże, przejęte od dadaistów. Geniusz i świeżość tych dzieł polega głównie na tym, że o ile malarstwo z tego samego okresu można zestawić z wcześniejszą sztuką (chociażby z Kubizmem), to zdjęcia Rodczenki są rzeczywiście niepodobne do czegokolwiek innego. Po kilkudziesięciu latach fotografii, która starała się poprzez maksymalną dokładność w odtworzeniu realnego piękna świata, przekonać wszystkich dookoła, że jest pełnoprawną dziedziną sztuki, nagle dostajemy do ręki coś czego sobie nigdy nawet nie wyobrażaliśmy. Mamy prawdziwy, normalny świat (w wypadku fotografii nie mamy przecież możliwości tworzenia abstrakcji jako takiej), jednak sposób kadrowania i operowania perspektywą sprawia, że to już nie jest nasz dobrze znany świat. Szczególnie piorunujące wrażenie musiał zrobić na mieszkańcach ulicy Miaśnickiej w Moskwie, cykl zdjęć zrobionych przez Rodczenkę w tym miejscu. Znana oswojona przestrzeń zostaje nagle pokazana przy bardzo mocnym zaakcentowaniu geometrycznych, silnie zrytmizowanych form oraz niespotykanych dotąd perspektyw. Jednak wszystkie te środki są zastosowane z pewnym umiarem, mającym na celu nie stworzyć zupełnie nowe twory, tylko pozostawić stare na poziomie pozwalającym minimalną identyfikację i jednoczesnym pokazaniu ich od nowej strony. Interesujące w tego rodzaju działalności jest to, że gdy się nad tym głębiej zastanowić dochodzimy do wniosku, że można ją uznać za sposób modyfikowania rzeczywistości poprzez jej obrazowanie. Bo jeżeli pokażesz człowiekowi zdjęcie jego domu, w którym jego rodzina

-5-


mieszka od pokoleń, w którym zna każdy kąt, z zupełnie innego punktu widzenia, sprawisz że w jego oczach ten dom zmieni się, kolejne spojrzenie zostanie „dodane” do bazy danej zapisanej w pamięci odbiorcy, co na poziomie indywidualnym będzie oznaczać modyfikację przestrzeni. I to właśnie jest podstawowy sens fotografii konstruktywistycznej, nie mając możliwości stworzenia niczego nowego (siłą rzeczy aparatem odtwarzamy rzeczywistość), artyście pozostaje użycie takich sposobów obrazowania i prezentacji swoich prac, żeby wpłynąć na zastane formy, przystosowując je do zmieniających się czasów. Zajmując się każdorazowo tematem rosyjskich twórców porewolucyjnych, ryzykuje się wpadnięcie w dyskusję o moralny aspekt ich sztuki. W totalitarnym państwie nie dało się pracować, być rozpoznawalnym jako artysta i mieć dostęp do materiałów, nie wpisując się w jakiś odcinek polityki władz. Rosyjscy konstruktywiści, a Rodczenko w szczególności, na początku lat trzydziestych zostali potępieni przez

-6-

partię za formalizm, jednak po złożeniu samokrytyki otrzymali szansę prowadzenia dalszej działalności, oczywiście pod warunkiem spełniania norm socrealizmu, oficjalnej sztuki od 1934 roku. Okres ten pokazał Rodczenkę jako znakomitego reportażystę (co ciekawe w ogóle niezajmującego się geometrycznymi aspektami rzeczywistości), portretującego jednakże tylko rzeczy i sytuacje, które portretować było wolno. Z tego powodu podnosi się wiele głosów potępiających taką postawę, twierdzących, że z moralnego punktu widzenia była nie do przyjęcia. W tym momencie człowiek zaczyna się zastanawiać czy kalendarz go regularnie nie okłamuje, przecież żyje na początku XXI wieku a nie XIX. Wydawałoby się, że nauczyliśmy się już, że łączenie estetyki i etyki nigdy nikomu na dobre nie wyszło, a sztuce w szczególności. Kim artysta by nie był, nie wolno łączyć jego prywatnych poglądów, postaw czy czegokolwiek innego z jego twórczością. Estetykę oceniać wyłącznie w kategoriach estetycznych, etykę wyłącznie w etycznych, nigdy jedno przez pryzmat drugiego. P.K.


Subiektywny przepis na zdjęcie

3. Ważny punkt. Idziemy na miasto, nie do lasu, i to idziemy w jego jak najbardziej zurbaniTekst ten, zapowiadany we wstępniaku, w zowaną część. Niezłym pomysłem na początek początkowej koncepcji miał być jednorazo- jest złapanie jakiegoś regularnie zaprojektowawym wybrykiem, ale po namyśle doszedłem do nego, szklanego wysokościowca. Dla ambitniejwniosku, że w zasadzie fajnie by było zrobić z szych i lubiących się namęczyć z szukaniem motego stałą rubrykę. A więc w każdym numerze, tywu poleca się stare dzielnice przemysłowe. po tekstach (lub raczej tekście, przynajmniej za- Wersja super easy – architektoniczne relikty ponim się rozkręcę) o konkretnym fotografie lub przedniej epoki, których u nas wujaszek Stalin stylu dostaniecie garść porad jak zrobić zdjęcie zostawił całkiem sporo. Nie wybieramy miejsca w podobnym klimacie, oczywiście jeżeli komuś całkowicie wymarłego, przypadkowi przechodsię ten konkretny nurt podoba. Słowa „przepis” nie nam się przydadzą. Chyba że mamy modela, nie należy traktować w tym momencie dosłow- wtedy czynnik ludzki nas nie interesuje. Analonie, raczej nastawcie się na opisy rozgryzionych gicznie do punktu 2. – leśnicy i odmawiający rotricków i specjalnych technik stosowanych przez bienia zdjęć ludziom przerzucają stronę. większość tych starych cwaniaków, czy przykła4. Jak już mamy interesujące nas miejsce, dowe zastosowanie teoretycznych wytycznych szukamy jak największej ilości rytmicznie pogatunku. Zastrzegam sobie także prawo do wy- wtarzających się geometrycznych motywów. Na magania nietraktowania moich wypocin jako początek proponuje linie proste, stosunkowo prawdy objawionej. łatwo się nimi komponuje. Jest jednak pewne ale, wybieramy linie ułożone w poziomie, albo A teraz, zgodnie z obietnicą: lepiej względnym poziomie, generalnie preferowany przedział to ok. 20-45 stopni. Konstruktywizm 5. Ustawiamy kadr wedle własnego wi1. Zasadniczo poleca się wzięcie do tej zabawy analoga. Po prostu kwestia tego, że mile dzimisię, aczkolwiek motywy znalezione w widziany byłby mocno kontrastowy efekt koń- punkcie 4 powinny być głównym elementem. cowy, a w takim przypadku analog dający nam Gdy już mamy ustawiony cały kadr, przekrzytakie możliwości będzie tańszy. Bierzemy czar- wiamy go tak, żeby nasze poprzednio ukośne linie, wyprostowały się praktycznie do jakichś nobiały film, kolory schrzanią nam cały efekt. 2. Krótki obiektyw. Realne 35 mm to abso- 5-10 stopni (do takiej operacji przydaje się stalutne maksimum (dla tych co mnie nie posłu- tyw). Na tym etapie przydaje się właśnie szechali w punkcie 1 i mają śmieszny ekranik z tyłu rokokątny obiektyw, który pozwoli nam z jedaparatu – 18mm), a tak naprawdę przydałoby nej strony mieć na tyle szeroki kadr żeby móc się i mniej, ja np. ostatnio się bardzo polubiłem w nim zmieścić bez problemu duże obiekty, z pentaxowym 28 mm 1:2,8. Patologiczni fani a jednocześnie takie np. 28mm w ładny spoarmat mających wysokie właściwości obronne sób delikatnie zniekształci nam krawędzie. mogą od razu przerzucić stronę.

-7-


6. Czekamy na nieświadomego niczego przechodnia i strzelamy zdjęcie w momencie kiedy pojawi się tam gdzie chcemy. Mając modela nie musimy na nikogo czekać. 7. Kwestia kontrastu i ekspozycji. Poleca się zacząć od jasnego, letniego dnia, gdzieś ok. godziny 14. Jest to niezły wybór z kilku powodów. Po pierwsze ostre światło dam nam od ręki duże kontrasty, które są w omawianym temacie bardzo na miejscu. Po drugie, absolutnie podstawowa jest tu wysoka głębia ostrości. Fani rozmazanego tła i innych takich bajerów są proszeni o przejście do sekcji fotografia humanistyczna. Jeżeli chodzi o samą głębię to polecam na początku nie patyczkować się, zamknąć przysłonę do oporu i dobrać do tego czas naświetlania (znowu statyw może być niezłym pomysłem). Aha i przy ostrym świetle niegłupim pomysłem jest założyć lekki filtr ocieplający, chociażby zwykłego skylight’a. Chodzi o kwestię przepaleń, które przy czerni i bieli powinny dać się poskromić tym sposobem. Ad. 1 i 2 – Przykład odnosi się do małego obrazka, kto ma średni format albo miech pewnie sam umie sobie wszystko przeliczyć. Na następnych stronach znajdują się zdjęcia prezentujące możliwe do uzyskania efekty. P.K.

-8-


-9-


- 10 -


- 11 -


Literackie słowo wstępu

Przed Wami dość świeża rzecz, pierwsza edycja działu Literatura, w pierwszym numerze „Łóżka majora” (nie pytajcie o nazwę, ktoś inny wam to wyjaśni). Dział specyficzny z dwóch powodów. Po pierwsze prowadzony symultanicznie przez dwóch redaktorów, Miguela i mnie, ludzi z dość nietypowo wybudowanymi połączeniami w mózgach, mającymi różne fobie i paranoje, generalnie z pewnym zacięciem artystycznym (lub pseudoartystycznym, zależy od momentu i punktu widzenia). Ponadto, literatura jako taka jest dla nas obu trochę poboczną pasją (co nie zmienia faktu, że obaj mamy za sobą semestr lub dwa studiów mniej lub bardziej około literaturoznawczych). Czy to wyjdzie temu działowi na zdrowie? Ponownie, zależy od punktu i momentu, jeden powie, że się nie będziemy przykładać, a drugi, że „niesiedzenie” w temacie daje nam świeżość spojrzenia. Prawdopodobnie po kilku numerach zobaczycie, że obie te odpowiedzi da się całkiem nieźle uzasadnić. Jeżeli chodzi o drugi powód, to jest nim fakt, że wchodzimy w temat rozległy, pełen grząskich gruntów, bagien miejscami, krętych ścieżek i ogólnie elementów utrudniających życie. Ale jak to mówią górale, łatwy to jest tetris panocku, a w życiu bywa różnie, więc wchodzimy w temat głową do przodu. Czego możecie się spodziewać? Różnych rzeczy, na pewno będą teksty mocno teoretyczne, na pewno będzie sporo recenzji, nie zdziwcie się też jak w którymś numerze zobaczycie zapis naszej kłótni na temat jakiegoś mało istotnego szczegółu w mało znanej książce. Jedyne czego możecie być pewni to

- 12 -

tego, że nie zaczniemy tu pisać o Kalicińskiej. Sprawa smaku, jak mawiał klasyk. Jedyne co możemy obiecać to, to że w sekcji teoretyczno-literackiej będziemy się starali zachować zasadę „1 numer – 1 temat”, natomiast jeżeli chodzi o recenzje, postaramy się o rzeczy świeże, ale niech Potocki waszych oczu nie zdziwi. Na zakończenie kilka słów o numerze. Na warsztat bierzemy Emila Ciorana, rumuńskiego filozofa w zasadzie prawie całego XX wieku, bo skubany przeżył wszystkie najbardziej znaczące wydarzenia naszych czasów, od I wojny światowej poczynając na Jesieni ludów kończąc. U nas człowiek mniej znany, a jeżeli już znany to można o nim usłyszeć np. „głupi faszysta” (serio, kiedyś takie stwierdzenie na temat Ciorana usłyszałem), co, moim skromnym zdaniem, nie tyle co mija się z prawdą, co nie wyczerpuje tematu. Zresztą kto znający całą sprawę powie, że Legion św. Michała Archanioła nie miał krzty uroku, ten kłamca i hipokryta. Na koniec pozostaje mi powiedzieć, że Cioran z pewnością jeszcze na naszych łamach się pojawi (w tym dziale lub innym) i nakłonić do przejścia dalej. Enjoy! Michał „Miguel” Maciejewski Przemek Król


Emil Cioran Być lirycznym

Dlaczego człowiek nie może trwać zamknięty w samym sobie? Dlaczego goni za wyrazem i formą, usiłuje wyzuć się z wszelkich treści i jakoś uładzić chaotyczny, niesforny proces? Czy nie byłoby pożyteczniej zatonąć w nurcie wewnętrzności, nie myśląc zgoła o żadnej obiektywizacji, i smakować tylko z cichą rozkoszą najintymniejsze swoje porywy i poruszenia? Gdyby to się człowiekowi udało, przeżywałby w sposób nieskończenie wprost intensywny i bogaty cały ów wewnętrzny wzrost, który dzięki doświadczeniom duchowym może osiągać pełnię. Rozmaite, wielopostaciowe przeżycia stapiają się w jeden wielki, nadzwyczaj płodny płomień. W wyniku takiego wzrostu podobnego do piętrzenia się morskich fal lub zachwycenia muzyką, rodzi się doznanie aktualności, skomplikowanej obecności treści duchowych. Gdy człowiek pełen jest samego siebie - nie w sensie pychy, ale bogactwa - gdy odczuwa mękę wewnętrznej nieskończoności i krańcowego napięcia, znaczy to, że żyje w sposób tak intensywny, iż czuje, jak umiera z nadmiaru życia. Doznanie to jest tak rzadkie i dziwne, że właściwie powinniśmy przeżywać je krzycząc. Czuję, jak to jest, gdybym musiał umrzeć z nadmiaru życia, i zastanawiam się, czy ma jakikolwiek sens szukanie wyjaśnienia. Kiedy wszystko, co nosisz w sobie jako duchową przeszłość zaczyna nagle pulsować w tobie z niesłychanym napięciem, kiedy całkowita, zupełna obecność aktualizuje zamknięte w tobie

doświadczenia i gdy rytm traci swoją równowagę i jednostajność - wówczas z wierzchołków życia spadasz w śmierć, choć w jej obliczu nie ogarnia cię owa groza, jaka towarzyszy męczącej obsesji śmierci. Jest to uczucie podobne do tego, jakiego doznają kochankowie, gdy w kulminacyjnym momencie szczęścia przelotnie, choć wyraziście, staje przed nimi obraz śmierci; albo do chwili niepewności, kiedy właśnie rodzi się miłość i razem pojawia się przeczucie końca lub porzucenia. Ci, którzy potrafią wytrzymać tego rodzaju doświadczenia aż do końca, są nader nieliczni. Powściąganie treści domagających się obiektywizacji, tamowanie energii dążących do eksplozji zawsze grozi poważnym niebezpieczeństwem, jako że może nadejść chwila, gdy nie da się już panować nad wzbierającą energią. Wówczas następuje załamanie, które jest wynikiem nadmiaru. Są przeżycia i obsesje, z którymi nie sposób dalej żyć. Czyż ratunkiem nie jest wtedy wyznanie ich? Straszne doświadczenie i napawająca grozą obsesja śmierci stają się niszczące, gdy przechowywane są w świadomości. Gdy mówisz o śmierci, ocalasz coś z siebie, ale jednocześnie coś z twojego bytu umiera, gdyż

- 13 Emil Cioran


aktualność zobiektywizowanych treści ginie ze świadomości. Z tego samego powodu liryzm stanowi bodziec do rozpraszania subiektywności, ponieważ wskazuje na rozpłomienienie się w człowieku życia, którego nie można okiełznać i które niepowstrzymanie domaga się wyrażenia. Być lirycznym znaczy nie móc trwać zamkniętym w samym sobie. Ta potrzeba uzewnętrznienia jest tym intensywniejsza, im liryzm jest intymniejszy, głębszy i bardziej skupiony. Dlaczego liryczny jest człowiek, gdy cierpi lub jest zakochany? Dlatego, że te stany, jakkolwiek różnej natury i różnie ukierunkowane, wypływają z najgłębszych i najintymniejszych warstw naszego jestestwa, z istotowego centrum naszej podmiotowości, które jest czymś w rodzaju strefy projekcji i promieniowania. Liryczny stajesz się wtedy, gdy życie w tobie pulsuje jakimś elementarnym rytmem i gdy doznanie to jest tak potężne, iż syntetycznie mieści w sobie całość sensu osobowości. To, co jest w nas jedyne i specyficzne, urzeczywistnia się w formie tak ekspresywnej, że pojedynczy osobnik osiąga rangę powszechnika. Najgłębsze subiektywne przeżycia są zarazem doświadczeniami najbardziej uniwersalnymi, gdyż dosięgamy w nich najpierwotniejszych złóż życia. Prawdziwa interioryzacja wiedzie do powszechności niedostępnej tym, którzy pozostają gdzieś na peryferiach. Pospolita interpretacja powszechności upatruje w tym raczej formę złożoności rozciągłej niż wsobność jakościową, bogatą. Dlatego liryzm jest dla nas zjawiskiem peryferyjnym i poślednim, produktem duchowej niezborności. Tymczasem należałoby zauważyć, że liryczne zasoby subiektywności świadczą o nadzwyczajnej wewnętrznej świeżości i głębi.

- 14 -

Są ludzie, którzy stają się liryczni tylko w rozstrzygających momentach życia, niektórzy zaś wyłącznie w chwili agonii, kiedy cała ich przeszłość aktualizuje się i porywa ich niczym potok. Większość wszakże poddaje się liryczności w następstwie doświadczeń zasadniczych, gdy wzburzenie najgłębszych warstw ich osobowości osiąga szczytowy paroksyzm. Na przykład kiedy ludzie o nastawieniu obiektywnym i bezosobowym. obcy samym sobie i głębokim aspektom rzeczywistości stają się więźniami miłości - doświadczają uczucia, które uruchamia wszystkie ich rezerwy osobowe. Fakt, że niemal wszyscy ludzie układają wiersze, gdy kochają, dowodzi, że środki myślenia pojęciowego są zbyt ubogie, aby mogły wyrazić ich wewnętrzną nieskończoność i że liryzm, jaki w sobie noszą, może się w sposób adekwatny zobiektywizować jedynie wykorzystując tworzywo płynne i irracjonalne. A czy nie jest podobnie z przeżywaniem cierpienia? Nigdyś, człowiecze, nie podejrzewał, co w sobie chowasz i co skrywa w sobie świat, żyłeś peryferyjnie i beztrosko, a tu nagle doświadczenie najpoważniejsze po doświadczeniu śmierci (jako przeczuciu umierania) - cierpienie - bierze cię w swoją władzę, przenosząc cię w rejony istnienia niesłychanie skomplikowane, gdzie twoja subiektywność rozpada się na kawałki, jakby ogarnięta potężnym wirem. Być lirycznym wskutek cierpienia znaczy przeżywać proces wewnętrznego płonięcia i oczyszczenia; wówczas rany przestają być po prostu zewnętrznymi objawami bez głębszych komplikacji, owszem, zyskują udział w samym jądrze naszego jestestwa. Liryzm cierpienia to pieśń krwi, ciała i nerwów. Prawdziwe cierpienie ma źródło w chorobie. Dlatego w prawie wszystkich choro-


Oczywiście, praktycznie każdy się zgodzi, że bez emocji czy przeżyć (niektórzy rozdzielają te dwa pojęcia, nie bez racji, co warto zauważyć), nie tylko poezja, ale sztuka w ogóle nie istnieje. Nawet futuryści, którzy uznawali potrzebę natchnienia za należącą do przeszłości, w końcu przekonali się, że nie da się pisać całkowicie bez emocji, a prawdziwą linią sporu jest to do jakiego stopnia należy je kształtować i kontrolować. Jednak postawienie na samą kwestię nadmiaru budzi pewne wątpliwości. Co na przykład z dekadentyzmem, w którym, jak w „Na wspak” Huysmansa, przesyt stopniowo rodzi niedosyt i powstaje pętla, ale każde kolejne koło jest węższe z powodu ciągłej pogoni za nowymi doznaniami. Tutaj nadmiar przeżyć nie powoduje ich ekspresji tylko komasację czy nawet implozję, będącą pewnym „wyzerowaniem” całego cyklu. Pomijam już fakt, że jeżeli wyobrazić sobie koncepcję Ciorana na bardzo podstawowym poziomie to dojdziemy do wniosku, że poezja czy sztuka w szerokim ujęciu, jest przypadkową nadwyżką cieczy, która wylewa się z naczynia do którego ktoś po prostu za dużo nalał. Sama konstrukcja postaci poety w teorii rumuńskiego filozofa pozostawia też sporo do życzenia. Cioran pisze, że Ci, którzy nie uzewnętrzniają swoich emocji, to albo tacy, którzy potrafią je utrzymać w sobie i przeżywać nie trwoniąc ani kropli, albo tacy, którzy są całkowicie lub prawie całkowicie pozbawieni tego aspektu życia, więc siłą rzeczy kwestia nadmiaru ich nie Dla Ciorana fundamentalne znaczenie ma dotyczy. Jednych i drugich jest raczej niewielu. kwestia nadmiaru emocji. Zaczyna od posta- Z takim razie cała reszta, która jest zdolna do wienia pytania co by było gdybyśmy byli wsta- wyrażania emocji (a raczej niezdolna do zanie wchłonąć i utrzymać dowolną ich ilość, chowywania ich dla siebie, bo z tekstu można przeżywając je w pełni, nieskażone formą. odnieść wrażenie, że według autora ta pierw-

bach kryją się moce liryczne. Tylko ludzie wegetujący w jakiejś skandalicznej niewrażliwości zachowują stosunek bezosobowy do choroby, która skądinnąd zawsze prowadzi do osobowego pogłębienia. Stajemy się liryczni tylko w następstwie totalnej organicznej zapaści. Liryzm przypadkowy ma źródło w czynnikach zewnętrznych, z których zniknięciem znika też ich wewnętrzny korelat. Nie ma autentycznego liryzmu bez szczypty wewnętrznego szaleństwa. Charakterystyczne jest, że początek choroby psychicznej cechuje się fazą liryczną, w której znikają wszelkie zwykłe bariery i granice, aby ustąpić miejsca niesłychanie płodnemu wewnętrznemu upojeniu. W ten sposób tłumaczy się poetycka produktywność z pierwszych faz choroby psychicznej. Szaleństwo można rozważać jako napad liryzmu. Dlatego zadowalamy się sławieniem liryzmu, aby nie wysławiać szaleństwa. Stan liryczny to stan poza formami i systemami. Nieokreślone, płynne wewnętrzne prądy zlewają się w jeden poryw, wszystkie elementy życia duchowego stapiają się jakby w jeden idealny nurt - i wytwarzają mocny, pełny rytm. Wobec wyrafinowania kultury o maskujących wszystko, skostniałych formach i ramach, liryzm jest wyrazem barbarzyństwa. W tym właśnie tkwi jego wartość, że jest barbarzyński, to znaczy jest tylko krwią, szczerością i płomieniem.

Poezja

- 15 -


sza grupa stoi wyżej w hierarchii) to artyści, w tym wypadku poeci. „Fakt, że niemal wszyscy ludzie układają wiersze, gdy kochają, dowodzi, że środki myślenia pojęciowego są zbyt ubogie, aby mogły wyrazić ich wewnętrzną nieskończoność i że liryzm, jaki w sobie noszą, może się w sposób adekwatny zobiektywizować jedynie wykorzystując tworzywo płynne i irracjonalne.” Na przykładzie tego cytatu dość dobrze możemy zobaczyć, że Cioran trafnie odnajduje źródło poezji. Jednak zapomina o pewnej dość istotnej kwestii. Zdecydowana większość wierszy pisanych przez zakochanych (niżej podpisany jest skłonny zaryzykować stwierdzenie, że jakieś 95%) to całkowicie niestrawna grafomania. Sytuacja ta dowodzi, że przeżywanie owszem jest istotne, bez tego po prostu nie mamy „materiału”, ale żeby coś nazywać poezją, twórca musi też umiejętnie posłużyć się właśnie wzgardzonymi przez Ciorana „środkami myślenia pojęciowego”. Wiersz sam w sobie jest emocją, której ktoś nadał formę, zakodował ją. I teraz żeby ktoś inny „kupił” tę emocję, jej forma musi być po pierwsze czytelna, a po drugie atrakcyjna. Idąc tym tropem, dochodzimy do wniosku, że właściwie to zewnętrzna część jest istotniejsza, uczucia przecież, pomijając sposób ich przeżywania, wszyscy mamy takie same, miłość to miłość, nienawiść to nienawiść, cała sprawa rozbija się więc nie o „co” tylko o „jak”, co przynależy do sfery formy. W tym momencie należy też uznać, że najważniejsze w postaci poety jest nie nieumiejętność radzenia sobie z nadmiarem emocji, tylko umiejętność kontrolowania ich i opisywania. Gdyby przyjąć perspektywę Emila Ciorana, doszlibyśmy do wniosku, że tworzenie nie ma

- 16 -

żadnego celu, jest tylko skutkiem ubocznym naszego braku kontroli nad emocjami. Założenie to nie uwzględnia jednej istotnej rzeczy - pamięci i problemu jej ograniczeń. W większości przypadków impulsem do tworzenia nie jest nadmiar przeżyć i silna potrzeba pozbycia się ich (sam pomysł, że przelewając emocje na papier, czy na jakikolwiek inny materiał pozbywamy się ich z własnej psychiki jest co najmniej dziwny), tylko wręcz odwrotnie, potrzeba zachowania w jakiejkolwiek formie jak największej ilości przeżyć, a gdyby pójść jeszcze głębiej, to będzie to potrzeba pokonania własnych ograniczeń. Piszemy nawet nie tyle, żeby upływ czasu nie zatarł konkretnego wrażenia w naszym umyśle, a raczej żeby przezwyciężyć efekty tego zatarcia. Sensem horacjańskiego exegi monumentum nie jest zapewnienie nieśmiertelności sobie, tylko własnym przeżyciom, pokonując wpływ czasu na pamięć, a trwanie ich dłużej niż nasze własne życie jest pewnego rodzaju skutkiem ubocznym. Cały proces ma jeden słaby punkt, wspominany już wcześniej. Tworzenie to nadawanie formy (w tym przypadku zapisu) treści (emocjom, przeżyciom, czy wrażeniom). Nic co istnieje poza sferą psychiki nie może się składać tylko z jednej z tych rzeczy. Kłopot polega na tym, że nadanie określonej formy wymaga od nas umiejętności posługiwania się odpowiednimi narzędziami, których opanowanie nigdy nie jest doskonałe. Prawdopodobnie jeżeli ktoś byłby w stanie w stopniu całkowitym opanować jakieś narzędzie twórcze (np. język) doszedłby do wniosku, że problem leży w niedoskonałości samego instrumentu, a po pokonaniu tego aspektu znalazłoby się pewnie coś jeszcze innego. Dzieje się tak


dlatego, że proces nadawania formy jest zawsze skażeniem treści, samej w sobie niewyrażalnej. Uzyskujemy efekt lepszy lub gorszy, czasem nawet przebłysk geniuszu, ale nigdy nie ideał. Im bardziej staramy się nadać czemuś kształt, tym bardziej zaciera się pierwotna treść; z kolei jeżeli dbamy bardziej o materiał to, w którymś momencie, efekt przestaje być czytelny nawet dla nas samych, zatracając tym samym swój cel. Problem formy jest jednak głębszy niż indywidualny akt tworzenia. Kultura, rozumiana jako całość dorobku człowieka, nie istnieje bez opisanego wyżej procesu, wszystko co nas otacza jest efektem tego właśnie kompromisu, między treścią a formą. P.K.

Istota poezji

Jak człowiek staje się poetą? W swoim eseju „Być lirycznym” Emil Cioran stawia tezę, że tylko przeżywający najcięższe emocje – czyli miłość i śmierć – mogą być poetami. Wtedy ich struktura wręcz domaga się tego. Krzyczy o to. Ale czy tak jest naprawdę? Czy na pewno tylko miłość i śmierć mogą wywołać w zwykłym człowieku poetę? Przez wiele setek lat utrzymywał się etos poety rzemieślnika, utalentowanego, ale wciąż rzemieślnika, który tygodniami poszukiwał upragnionego rymu. Tak więc, co było w tym kanonie istotą poezji? Umiejętności. Wyuczone elementy, znajomość rytmiki, słownika i teorii wersyfikacyjnych. Tylko że gubiono gdzieś po drodze najbardziej zasadniczy element – emocje. Potem można było oczywiście w skomplikowanym układzie niedokładnych rymów i heksametr doszukiwać się odczuć podmiotu

lirycznego. Przecież emocje powinny być na pierwszym planie. Ale ich nie było. Poeta manufakturzysta, produkujący swoje twory, które ze względu na podręczniki do poetyki zwano szumnie wierszami. Podziwiam ich talent i niesamowite umiejętności kreacji rymów i rytmów. Lecz większość jest bardzo wymęczona. Potem nadeszła era romantyzmu. I tutaj też objawiło się mnóstwo wytrenowanych ludzi, którzy skupiali się na dwunastozgłoskowcach. Ale wreszcie do wierszy zaczęły przekradać się emocje. Zaczęli pojawiać się poeci, którym forma przeszkadzała. Nie do pomyślenia były wiersze bez rymów, o nie nie. Jeszcze dalej siedzieliśmy w średniowieczu. Lecz można było tworzyć już coś na kształt liryki bezpośredniej. Odpowiednio nafaszerowany emocjami młody człowiek mógł już pozbyć się tego co się działo w jego głowie. Twórczość Norwida to przecież same takie wymioty. Nieakceptowane przez ówczesnych twórców i krytyków. Zapomniane, a potem odkopane i odkurzone, stały się podwaliną dla poezji Młodej Polski. Nawet Mickiewicz pozwalał sobie na takie szaleństwa. Ale tylko czasem i żeby broń Boże nie przesadzić. Nadchodzi modernizm – w Polsce zwany Młodą Polską. No i tu zaczyna robić się ciekawie. Forma coraz bardziej ucieka od poezji. Sztuczne granice ją niszczą. Francuscy poeci pokolenia Baudelaire'a i Rimbaud zaczynają pisać to, co mają w głowie. Nie interesuje ich dokładny rym do co trzeciego wyrazu w co drugim wersie. Mają emocje. Targa nimi wielki ogień, musi uciec. Piszą. Składnie czy nie – jest to prawdziwa poezja. Dopiero tutaj zaczyna się liryka w pełnym słowa tego znaczeniu. Piszą i spalają się w wewnętrznym ogniu. Weltschmertz Goethe-

- 17 -


go pojawia się w nowej, pełniejszej formie. Oni niszczą siebie wyzwalając ten płomień. A potem? Potem bywa różnie. Historia poezji jest pełna takich wzlotów i upadków. Wielu poetów wypala się, ale pisze uparcie dalej, chociaż ich twórczość traci moc. Za to technika opanowana jest do perfekcji. Jednak nadchodzą czasy poetów wyklętych. Oderwanych od rzeczywistości poprzez swoje choroby lub zwyczajną nadwrażliwość. Bursa, Poświatowska, Grochowiak, Wojaczek. Piszą o brudzie, miłości, krwi i rozpaczy. Turpizm zapoczątkowany przez Grochowiaka, później rozwijany mocno przez Wojaczka. Poświatowska ze swoją bezsilną nienawiścią wobec świata, który pozbawia ją przyjemności. Który pozbawia ją możliwości emocji, tylko dlatego, że może jej to zaszkodzić. Umierają. Żyją. Ich emocje nie tracą na aktualności. Dlaczego Rimbaud czyta się dalej z żywym zainteresowaniem, a na przykład Tuwim lub chociażby Kochanowski to ciekawostki historyczne? Bo Rimbaud był żywy. Miał serce i głowę rozpalone. Wypaliły mu się szybko, ale on to zrozumiał. Uciekł od poezji, nie popadł w maniakalną rutynę.

pięcia. Natężenie Twojego ego rozsadza Ci głowę. Wyniszcza Cię, czujesz się podle. Wyraź to. Bierzesz kartkę, kredkę, długopis, ołówek, klawiaturę. Cokolwiek. Piszesz. Wybijasz rytm równy, albo i nie. Przecież nie każda głowa działa jak maszyna. Poetą możesz być w każdym momencie. Tylko jest warunek – nie tłumienie emocji i moc. Jak nie działają na Ciebie silne emocje to się nie wyrzucisz na zewnątrz. Nie pogromisz przerośniętego „Ja”, które stara się pochłonąć Twoje jestestwo. Uwalniasz się poprzez poezję. Więc jak? Bycie poetą to bycie samoukiem. Nie nauczysz się nigdy jak wyrażać emocje. Nikt Ci tego nie pokaże. Przecież jesteśmy jednostkami, każdy z nas ma indywidualne cechy. Tak więc piszcie. Każda emocja która was dręczy może stać się czymś genialnym. Niech powstanie naród poetów. Bo tylko wtedy wyjdziemy z podziemi. I nie tylko Kochanowski i Rej będą wielcy, nie tylko Mickiewicza i Słowackiego będziemy opiewać. Każdy będzie mógł być swoim wieszczem. Ale nie bójcie się swoich głów. Tylko wtedy gdy zgubiliście drogę do wyrażenia siebie możecie pozwolić sobie na przerażenie. Nigdy więcej.

Więc jak to jest być lirycznym? Gdy czujesz emocje, jakiekolwiek, to wiesz, Poezja to wielka siła. Bądźmy liryczni. Nie że musisz się ich wyzbyć. Przecież nie musi to płońmy jak pochodnie. Przecież nie warto. być agonalny stan. Niektórych rozbija nieudany mecz naszej reprezentacji. Albo chociażby krzyMiguel wo położony widelec. I wtedy możesz napisać. Wiersz, piosenkę, prozę, cokolwiek. Wyrazić siebie. Każda wena pisarska wywodzi się z emocji. Albo umiejętności. Ale czy wtedy jest weną? Wena musi być emocjonalnym wymiotem. Musi wytworzyć się wskutek nadmiernego na-

- 18 -


Stalinizm. Dziewczyny i Jazz

Nikomu kto żył w tamtych czasach nie trzeba tłumaczyć jak wyglądała Polska schyłku stalinizmu. Nędza, na ulicach widoczne gołym okiem ślady wojny i wszechwładza UB. Andrzej Krajewski, w swojej debiutanckiej powieści „Skyliner”, odmalowuje ten świat w trochę innych barwach. Jego bohater, dwudziestolatek o zdecydowanie prozachodnich przekonaniach, zaczyna swoją opowieść od jednego z popularniejszych problemów młodzieży tamtych czasów - wezwania na komisję wojskową. Jednak jego przypadek różni się od standardu faktem, że z racji bycia modelowym przykładem elementu antysocjalistycznego, grozi mu wcielenie do kompanii karnej co, jak wiadomo, jeszcze nikomu na dobre nie wyszło. Jedynym rozwiązaniem jest ucieczka na Zachód. Przyjemność ta jednak kosztuje okrągłe sto tysięcy, a czasu do przyjścia zawiadomienia o terminie extra coraz mniej. Akcja powieści dzieje się w 1954 roku, we Wrocławiu, podnoszącym sie w dalszym ciągu po Festung Breslau. Co i rusz napotykamy opisy zrujnowanych domów, wraków czołgów i wozów bojowych czy innych charakterystycznych elementów krajobrazu po bitwie. Narracja pierwszoosobowa zapewnia nam szybkie tempo akcji i wiele barwnych przemyśleń głównego bohatera. W tych ostatnich dominują dwa elementy: chłopstwo zalewające miasto i znienawidzone ZMP (traktowane przez

narratora bardziej jako typ umysłowości niż organizacja sensu stricte). Stosunek bohatera do szeroko pojętych warstw niższych poznajemy już na samym początku książki, kiedy dowiadujemy się o jego ziemiańskim pochodzeniu i o tym, że rodzina od strony matki została ciężko doświadczona podczas rabacji galicyjskiej. Mówiąc oględnie, chłopstwo zostaje tu uznane za

- 19 -


grupę dość destrukcyjną. Natomiast ZMP to już zupełnie inna bajka. Wszechmocna w szkołach wyższych i niższych organizacja jest tu najwyraźniejszym symbolem znienawidzonego systemu. Główny bohater, zdeklarowany bikiniarz, różni się od zetempowców dosłownie wszystkim, od stroju, przez słuchaną muzykę, noszoną fryzurę i używany język, po szeroko rozumiane poglądy społeczno-polityczne, oczywiście przy założeniu, że standardowy zetempowiec ma jakieś swoje poglądy. Nie zdziwiłbym się gdyby w poczet różnic zaliczały się też preferencje kulinarne, tego jednak możemy się tylko domyślać. Kolejnymi dwoma istotnymi elementami powieści są jazz, w którym bohater jest zakochany do szaleństwa (jego radio jest nastawione non-stop na amerykańskie stacje dla żołnierzy stacjonujących w Niemczech) oraz liczne przygody z kobietami, których narrator także jest wielkim entuzjastą. Sposób prowadzenia fabuły, z charakterystyczną drugorzędną rolą szerszego kontekstu historycznego i achronologizmem, budzi skojarzenia z klasyczną powieścią szkatułkową w stylu „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Podobnie jak tam, mamy tu do czynienia ze zmniejszeniem znaczenia głównego wątku na korzyść wspomnień bohatera, przeplatających się ze sobą i uruchamiających po drodze kolejne. Zabieg ten daje jeszcze jeden efekt, sprawia, że sceneria zostaje właściwie wyrwana ze swojego historycznego kontekstu (rozczaruje się ten kto oczekuje emocjonujących opisów ucieczek przed ubekami czy analiz ówczesnej sytuacji politycznej ), co w połączeniu z wszechobecnym jazzem i silną „amerykańskością” głównego bohatera, pozwala nam poddać się złudzeniu, że

- 20 -

Wrocław w tamtych czasach nie różnił się dużo od Nowego Yorku czy San Francisco. „Skyliner” jest bardzo adekwatnie reklamowany jako nowy Tyrmand. Rzeczywiście czytając powieść Krajewskiego ciężko się opędzić od skojarzeń z „Dziennikiem 1954”. Te same realia, bardzo podobne nastawienie bohatera do rzeczywistości, obaj autorzy w swojej krytyce systemu skupiają się z grubsza na tych samych elementach, głównie zapóźnieniu cywilizacyjnemu kraju i ludziom wysługującym się nowej władzy, z głupoty, cynizmu czy innych niskich pobudek. Podobnie jak u Tyrmanda, nie znajdziemy tu także polemiki ideologicznej czy politycznej z komunizmem. Pojawiają się zarzuty, że w tekście widać bardzo silnie wątki autobiograficzne (Krajewski urodził się w 1933 roku, a w latach 50. mieszkał we Wrocławiu), że to wspomnienie młodości, które zawsze jest kolorowe. Podnoszącym ten argument chciałbym przypomnieć, że nie jest to podręcznik historii najnowszej tylko romans łotrzykowski. Tak jak już to było wspomniane, książka poddaje nas złudzeniu mającemu niedużo wspólnego z prawdą historyczną. Jednakowoż ja temu złudzeniu poddałem się z dużą przyjemnością i z czystym sumieniem mogę polecić „Skylinera”, każdemu mającemu podobne podejście do literatury. P.K.


Muzyczne słowo wstępu

Pamparampam! Tak tak, wiem, dziwny początek wstępniaka. Ale przecież muzyczna dusza to jest to, więc czemu na wstępie nie śpiewać? Przed wami pierwsze spotkanie z działem muzycznym „Łóżka Majora”, które mam niewatpliwy zaszczyt prowadzić jako reżyser, scenarzysta i jedyny aktor. Pasjonuję się muzyką. Bardzo. Od lat. Dokładnie od 9 roku życia słucham namiętnie i nałogowo muzyki wszelkiej. Przechodziłem przez mnóstwo fascynacji ale dalej nie ma złego gatunku – są podli wykonawcy. Jestem Miguel, mam lat tyle ile powinienem i mogę was zarzucić informacjami z pierwszych stron pudelka jak i niszowych portali o dark-ambiencie. Do wyboru do koloru. Żadnych ograniczeń. Recenzje, teksty, rozmyślania, kłótnie, polemiki. Tak to ma wyglądać. Jak będzie? Zobaczymy. W tym numerze recenzje. 4 płyty, każda z innego gatunku, inaczej odbierana i inni jej słuchają. Tylko jedna nie nadaję się zbytnio do słuchania, pozostałe są naprawdę świetne, mam nadzieję że dzięki mnie zainteresujecie się tym co pojawia się na współczesnym rynku muzycznym i to nie tylko tym o którym słychać w radio.

Tape Five Tonight: Josephine!

Nudny wieczór przy komputerze. Kolejna godzina mijająca na klikaniu a to na jednym portalu, a to na drugim, a to przejrzałem co mam w dokumentach. No bo dopiero 2 w nocy, po co iść spać? Wtem na moje głośniki spływa swingowe błogosławieństwo. I wieczór przestał już być nudny. Nogi same poderwały się do tańca i tak przez całą noc, aż w końcu zmęczony padłem na łoże. Tape Five to niemiecki kolektyw muzyczny łączący elementy muzyki etnicznej, retro, jazzu i popu z taneczną elektroniką. Podobno są straszną podróbką Parov Stelara. Ja sądzę, że jednak Tape Five jest do rozgrzania parkietu, a Parov do tego by z tego parkietu ludzi wygonić. Płyta składa się z 12 piosenek, intra i intermezzo. No i jest tanecznie. Bardzo. Nogi od pierwszego kawałka same biegną na parkiet. A potem

I słuchajcie dobrej muzyki. Michał „Miguel” Maciejewski

- 21 -


tupią jak płyta się skończy, bo takiej muzyki rzadko jest dość. Muzycznie jest jak w big-bandach. Sekcja dęta buczy aż miło, trzęsą się od perkusji szyby, klarnet dodaje temu eleganckich smaczków. A wszystko podbijane nowoczesnymi bitami, które sprawiają, że swing znowu może być wspaniały i trafiać do dość ubogiej w tych czasach młodzieży i wygonić ich z electro-półświatka. Wokalnie też jest znakomicie. Czwórka wokalistów znakomicie spisuje się w swoich kawałkach. Renda Boykin swoim silnym, bluesowo-jazzowym głosem roznosi piosenki na kawałki, Henrik Wager wspiera swoim śpiewem rozgrzewanie desek w tańcbudach, zaś Yuliet Topaz i Ian Mackenzie koją, ale i kołyszą. Płyta zawiera też dwa ciekawe smaczki. Jeden to śpiewany przez wyżej wymienionego Iana, klasyk rockowy lat 70 czyli „Far Far Away” zespołu Slade, który zaskakuje ciekawą aranżacją na pograniczu swingu i rocksteady. A drugim smaczkiem jest motyw ze „Smurfów”, improwizowany i zagrany z przytupem. Słuchajcie, jeśli potrzebujecie dobrej płyty która rozniesie wam parkiet, to w ciemno zdobywajcie „Tonight: Josephine!”. Nie przekazują tu szczególnych treści, nie ma tu wielkiego przekazu. Jest mnóstwo dobrej zabawy. Więc miłośnikom muzyki z przekazem, a także fanów jazzu opornych na nowinki, przeganiam precz od tej płyty. Bo nie chcę widzieć skwaszonych min, gdy znowu będę tańczył w metrze przy „Bad boy good man”. Miguel

- 22 -

Shining Blackjazz

„Miazga, czołg, cholerny walec!” - takie myśli toczyły się po moim łbie gdy przesłuchałem po raz pierwszy płytę grupy Shining. Chłopaki wiedzą, co tygryski lubią najbardziej. Oj wiedzą.

Płyta „Blackjazz” to pierwsza promowana ogólnoświatowo płyta grupy. Wywodzący się z akustycznego awangardowego kwartetu zespół ewoluował w jedną z najciekawiej zapowiadających się grup awangardowego metalu na świecie. Czego nie ma na tej płycie? Chwili wytchnienia. Tylko tego brakuje. Sekcja rytmiczna pracuje jak dobrze naoliwiona maszyna, chociaż co najciekawsze – na co dzień grają w zespołach trochę bardziej konwencjonalnych, tu jakiś pop, tu jakiś jazz czy jakiś inny delikatny rock. A tu proszę – odważyli się na coś takiego.


Do wokalisty też nie mogę się przyczepić. Jak trzeba – to zawarczy. Jak nie trzeba – to ciekawie zaśpiewa, tu mu wyjdzie ciekawa wokaliza, tu fajny falset. Widać, że nie pierwszyzna w jego wykonaniu, konsekwentnie rozwija swoje możliwości. Gatunkowo – jest bardzo różnorodnie. Poprzez wykorzystania całego spektrum instrumentarium tradycyjnego dla ciężkiej muzyki – czyli gitara, bas, perkusja, przez syntezator po saksofon, który dodaje całości jeszcze bardziej psychodelicznego brzmienia. Mamy elementy black metalu, jazzu, fusion, industrialu, trochę EBM czy trancecore'u. Każdy fan ekstremalnych doznań muzycznych znajdzie tu coś dla siebie. Płyta „Blackjazz” to propozycja dla ludzi o mocnych muzycznych nerwach, nie bojących się naprawdę ciężkich brzmień które mogą zniszczyć bębenki i śmiertelnie wystraszyć sąsiadów. Jeśli kochaliście Johna Zorna, Atheist, Cynic czy chociażby polską Nyię – powinniście koniecznie posłuchać tą płytę. Ale ortodoksyjnych fanów metalu ostrzegam – to nie dla was, przy tym nie da się zbytnio machać włosami. ;) Miguel

Pablopavo & Ludziki Telehon

Nareszcie!!! Płyta Pablopavo była zapowiadana już od mniej więcej 2007 roku. A wreszcie pod koniec 2009 roku pojawiła się na świecie. Myślałem, że

jako dziecko rodzone w bólach może mieć jakieś wrodzone wady – ale nie. 10 w skali Apgar. W pełni sprawne, zdrowe i drze się w niebogłosy. Pablopavo, jako jeden z głosów zespołu Vavamuffin, dał się poznać jako znakomity wokalista, jego na wpół śpiewany, na wpół rymowany styl był bardzo charakterystyczny, a przez wielu jest uznawany za jednego z najlepszych polskich nawijaczy poruszających się w klimacie dancehall/raggamuffin. Wielu myślało pewnie, że Pablo, skoro jest tak „regałowy”, to solówkę poleci tak samo, będziemy mieli kolejną solidną porcję tanecznej muzyki z Jamajki z lekkim słowiańskim zacięciem. A tu nie. Wstęp niby jeszcze jest trochę w stylu Vava, ale pierwszy kawałek, zresztą i tytułowy i sin-

- 23 -


glowy pt. Telehon, to typowe elektroniczne szaleństwo eksperymentujących hip-hopowców. Potem już jest różnie – a to ballada trochę w klimacie 5'nizzy, a to jakieś funkowe klimaty, trochę przaśnego reggae, refleksyjnego jazzu albo klasycznego hip-hopu. Do wyboru, do koloru – widać, że Pablo długo i zawzięcie pracował ze swoimi Ludzikami nad podkładami, żeby płyta brzmiała świeżo i naprawdę różnorodnie. Ale najważniejsze dla mnie są tu teksty. I dochodzę do wniosku, że wreszcie mamy warszawskiego barda na miarę XXI wieku. Człowieka zakochanego w Warszawie, żyjącego tym miastem, będącym uczestnikiem prozy życia. Miłosne historie - obie piękne i smutne zarazem – są specyficzne dla Warszawy – bo w końcu to tutaj mamy najwięcej przyjezdnych, spotykają się ludzie z całego kraju, kochają i zasilają różnorodnością. Zostawiając refleksje o miłościach stolicznych – jest tu i nocne życie, i wspomnienia nastolatka, refleksje człowieka w jakiś sposób doświadczonego przez życie na temat wartości pamięci i obietnic czy, w końcu, tradycyjnie już buntowniczo przeciwko sytuacji politycznej i społecznej. Pablopavo – człowiek młody duchem, chociaż metryka nie jest dla niego aż tak łaskawa, skończył już 32 lata. Ale jest niekwestionowanym liderem w wyścigu o to, kto pisze teksty najlepiej trafiające do młodych – bo każda epoka ma swojego barda. Ja swoim ogłaszam Pablopavo – bo też kocham to cholerne miasto z iglicą w tle. Miguel

- 24 -

Koniec Świata Oranżada

No tak. Kolejna płyta zespołu Koniec Świata. A końca nie widać. Szczerze przyznam, nie jestem entuzjastą tego zespołu odkąd po znakomitej płycie pt. „Kino Moskwa”, pokarali mnie „Burgerbarem”. No i niestety niewiele się zmieniło. Koniec Świata to polski zespół grający pomieszanie ska, reggae, punka i jakichś różnych

domieszek muzycznych, zależnie od koncepcji kompozytora. Grają razem już 10 lat, wydali, włącznie z tą, 5 studyjnych płyt, no i mają strasznie wysokiego gitarzysto-wokalistę. Naprawdę grali kiedyś dobrą muzykę. Nie mam pojęcia gdzie się zagubili. „Oranżada” to 13 piosenek. W czym 12 to normalne wersje, a 13 to lekko przearanżowana


wersja piosenki „Pust Wsiegda”. Nie chcę być złośliwy, ale dobrze, że tak mało. Muzycznie jak jest? Jak zwykle. Tutaj można sobie pokicać, tu nawet nóżką zarzucić, tu się pobujać. Na czoło wysunięta jest trąbka i gitara, reszta trochę z tyłu, co by nie przeszkadzała. Nie ma ani polotu, ani też szczególnej wpadki. Nawet jakaś harmoszka się trafiła, żeby było w jednej piosence bardziej piracko. Tekstowo to jest to, co mnie odrzuciło od płyty poprzedniej. Kiedyś to ich teksty były absurdalne, ale jednocześnie bawiły i intrygowały. Teraz stracili ten absurd. Wtopili się w jednoznaczny tłum regałowo-punkowych zespołów śpiewających o tym, jak jest źle, jak trzeba niszczyć system itp. itd. Najlepiej z całej płyty wypada piosenka z gościnnym występem Tomka Kłaptocza, zresztą piosenka tytułowa. Naprawdę mnie wciągnęła. Ale niestety jako jedyna. Podsumujmy. Płyta średnia. Całkowity przeciętniak, który kupią starzy fani i młode rozchichotane alternatywne dziewczynki, które są za mało tru, żeby być indie. Szkoda. Bo chłopaki naprawdę mogli wiele zdziałać. Ale poszli trochę na łatwiznę. Nie zmienili ani na jotę brzmienia. Nie wrócili do poziomu który zaprezentowali na „Kinie Moskwa”. Taplają się w tym alternatywnym błotku i są szczęśliwi. Ale na tym mają swój Koniec Świata. Miguel

The Saturday Tea vs. Funktor

Wchodząc wieczorem do HRC zawsze mam wrażenie, że to miejsce, pomimo swojej tzw. „komercjalizacji”, klimatem przyciąga nawet tych, którzy takowej nie lubią. Spotykam znajomych, ludzi z innych zespołów, którzy przyszli zobaczyć „kolegów po fachu”. Kupuję piwo, staję pod sceną gadając z wokalistą kolejnego zespołu, który dzisiaj NIE gra. Sprzęt rozkłada TST, zespół Janka Wiśniewskiego. Chłopaki kiedyś grały Brit-Rocka, w mój gust akurat mało trafiając, ale potrafiłem docenić „szoł”. Potem zaczęli bardziej interesować się punkiem, co w połączeniu dało swoisty pop-punk. Perkusja działała świetnie, trzymała zespół w ryzach, basista spokojnie, w skupieniu robił swoje, a Janek… Janek pomimo swej szybkości, technikę ma bardzo chaotyczną, pomijając fakt, że jego styl śpiewania i poruszania się po scenie przypomina połączenie Iana Curtisa z Joy Division i Kurta Cobaina. „Little girl” robi największą furorę, i rzeczywiście ten kawałek ma w sobie kopa. Rytm mają dobry, ale wokalista sprawia wrażenie, jakby silił się na artyzm. Ale jak mówiłem, „szoł” można docenić. Na koniec swojego koncertu oddaje gitarę perkusiście, i sam zaczyna biegać od ściany do ściany, obijając się o nie. Schodzą ze sceny, w ciszy, nie patrząc na boki. Tu zaczyna się skandowanie. „FUNKTOR, FUNKTOR”. Widać różnicę w doświadczeniu, Funktor grał o wiele więcej koncertów od TST, i grają dłużej. Trzaska na wokalu robi wrażenie, ubrany w pelerynę i sztuczne afro. Tutaj za-

- 25 -


czyna się inny rodzaj show, wokalista ma znakomity kontakt z publicznością, zabawia ich, i sam się przy tym świetnie bawi. Zaczyna się od „Brzuszków”, podczas innych piosenek wciągają dziewczyny na scenę, ubaw po pachy. Muszę przyznać, że Majk, grający na gitarze, gra niesamowicie. Chłopak niepozorny, ale widać, że stara się zapiąć wszystko na ostatni guzik. Zespół grający Funk połączony z mocnym uderzeniem raz na jakiś czas, naprawdę rozgrzewa ludzi w Sali, szczególnie, że na koniec ludzie krzyczą „bis”. Koncert. To już jest koncert. Tak jak nie mam wiele przeciwko TST, to nie robią takiego wrażenia i takiego „Funu”, jak Funktor. Logiczne było kto „wygrał”, tylko nie było jury. Chłopaki z TST potrzebują więcej doświadczenia, zaś wokalista powinien śpiewać bardziej zrozumiale, bo czasem ciężko rozróżnić to od zwykłego krzyku. Jednak przyznać im muszę, że potrafią się wczuć w to co grają, a już na pewno Janek. Val

- 26 -


Drożdże Drożdże, drożdże, drożdże… Wstaję z fotela, rozglądam się po znajomych twarzach. Twarzach, które widzę od 2 lat codziennie. Światła w Sali odbijają się od szklanych i metalowych obiektów. Metalowe obiekty. Wszystko jest z jakiejś plastali, czy innego materiału, lecimy w przestrzeni wielkim, ok. trzy tysiące tonowym żelastwem. Dwa lata. Moja mózgownica tak bardzo pragnie jakiegokolwiek zróżnicowania dnia, godzin, minut, że nie wytrzymuję w fotelu kilku drobnych chwil. Zjadłbym coś. Pizzę. CHCĘ KURWA PIZZĘ. - Daniels… uspokój się. – Rzuca niedbale kapitan. Siadam powoli. – Ściągnąłem was do pokoju odpraw, bo mam bardzo dobrą wiadomość. Cisza. Ludzie wbijają wzrok w kapitana Bryce’a, jakby wytłumaczył im właśnie tajemnice nieśmiertelności, albo co najmniej urodził właśnie trojaczki. - Błagam, darujmy sobie dramatyczne pauzy. – odezwała się Dr. Iwanowna. - Mamy przed sobą planetę. Obwód ¾ ziemii, klimat raczej chłodny. Większość pokryta lodem i śniegami, tylko na równiku jest zmarzlina i nawet śladowe ilości roślin. - Boże, miałem nadzieję, że to coś więcej. Jaką ja sobie kurna nadzieję robiłem. – Mechanik główny, poniekąd brat kapitana, był człowiekiem od zawsze sfrustrowanym, zapewne z powodu że to jego brat, a nie on, jest kapitanem. - Jest coś więcej. – Kapitan heroicznie przywraca nadzieję. Nawet podnosi rękę z palcem skierowanym w sufit. – Otóż na planecie tej, jak łatwo się domyślić, jest tlen, skoro jest woda. Stwierdziłem, że przyda wam się odetchnąć świeżym

powietrzem. Ale nie to jest głównym powodem mojego zainteresowania tym globem. Zajrzałem do raportów związanych z tym systemem, i akurat na tej planecie, z powodu dużych ilości palladium, znajduje się stacja wydobywcza. - No i mamy szansę dostać trochę tego palladium. – dorzuciła pani doktor. O tak. Okazja do rozmowy z kimś obcym. Z kimś, kogo nie musiałem oglądać przez ostatnie dwa lata przelotu. - Dokładnie. Planowałem przerzucić lądownik w okolicach równika, ale niestety sama stacja znajduje się dwa i pół tysiąca kilometrów od niego. Dlatego wylądujemy od razu pod samym punktem docelowym. Mam nadzieję tylko, że warunki pogodowe nam nie przeszkodzą. Warunki pogodowe. Żesz do kurwy nędzy, przecież to jest pieprzone piekło. Już w momencie lądowania mieliśmy problemy z czujnikami, walnęliśmy w grunt tak mocno, że przez chwilę się zastanawiałem, czy przypadkiem nie scaliły mi się wszystkie kręgi szyjne. Po wyjściu na zewnątrz, pomimo grubego kombinezonu, miałem wrażenie, że palce mi odmarzną. Musieliśmy używać obiegu z maskami tlenowymi, bo stężenie tlenu pozostawiało wiele do życzenia. „Odetchnąć świeżym powietrzem”. Cieszę się, że nasz drogi kapitan poleciał z nami. Niech się chłopak dotleni. Nawet papierosa nie mogę zapalić. Bryce pokazuje palcem w stronę ledwo widocznych świateł, próbujących się przebić przez zasłonę śnieżycy. Jakieś trzysta metrów. Zmierzamy powoli do celu. Po trzech minutach mam wrażenie, że się w ogóle nie zbliżyliśmy. Śnieg, śmiertelna cisza, tylko wiatr zawodzi. W słuchawkach nic, nikomu nie chce się marnować

- 27 -


tlenu. Idziemy zwartą grupą, żeby się nie pogubić. Po nieokreślonym czasie, dochodzimy do metalowej ściany, z dwiema lampami. Po chwili znajdujemy bramę, szczelnie zamkniętą. Obok interkom. Kapitan podchodzi do niego, naciska duży zielony przycisk, i po chwili brama się otwiera. W środku ciemno. - Mam nadzieję, że to nie jest mroczna opuszczona stacja, której wszyscy pracownicy zostali rozerwani przez pozaziemskie insekty, a my nie jesteśmy tą grupą śmiałków, z której może przeżywają dwie osoby, i ostatecznie tryumfalnie odlatują po wysadzeniu Siedliszcza zła? - Stare ziemskie filmy Ci mózg wyprały, Haim. – Rzuca doktor Iwanowna. Haim jest naszym „komandosem”. Mamy na pokładzie ok. dziesięcioosobową grupę żołnierzy, gdyby ktoś wpadł na pomysł nas abordażować w kosmosie. Haim jest jej kapitanem, i na takie wypady zawsze idzie z nami. Nie jest taki głupi, jeśli podstawić go do stereotypu faceta chodzącego z gnatem cały czas. Oczywiście każdy członek załogi, niezależnie od zajęcia, nosi przy sobie pistolet służbowy, ale tylko Haim i jego oddział, to ludzie szkoleni wojskowo i doświadczeni pod tym względem. Brama się zamyka, świetlówki w hali się zapalają. Hala jest olbrzymia. W zasadzie jest to garaż, wypełniony skrzyniami z nieokreśloną zawartością. W większości, bo logiczne jest to, że jest tu też palladium. Sufit znajduje się na wysokości przynajmniej siedmiu metrów, stoi też dookoła kilka wózków. - Witamy na stacji Ofelia 8. Stacja jest w pełni

- 28 -

zautomatyzowana, wszelkie informacje można znaleźć w każdym panelu kontrolnym, tudzież planowym. – żeński, zrobotyzowany głos (Szlag, jakie to typowe), uświadamia mnie o fakcie, że jednak z nikim nowym sobie nie pogadam. A to wskazuje na kolejny fakt – nic dobrego do jedzenia tu nie znajdę. Może jakieś racje awaryjne. - Co za bzdura. – Tanja, zastępczyni kapitana, która na domiar złego wygląda jak sekretarka z kiepskiego pornosa (blond włosy, duży biust, idealna buźka, i te durne okulary – kto w tych czasach osi okulary?! Każdego stać na korekcję), szlaja się za kapitanem cały czas. - Nie jest wcale źle – wszyscy spoglądają na kapitana zdejmującego maskę, gogle, i kaptur termiczny. – Możemy po prostu wziąć palladium, i sobie pójść. – Kapitan wskazał transporter stojący pod przeciwległą ścianą hali. – Weźmiemy transporter, przewieziemy tyle, ile nam potrzeba. - Kapitanie? - Tak? - Skoro jest to stacja w pełni zautomatyzowana, to czemu są tutaj wózki przewozowe, i transporter? – Pyta Tanja. Cisza. - Nie dość, że naprawdę zaczynam się czuć, jak w filmie klasy C, to jeszcze do tego sama się nad tym zastanawiam. – pani doktor czuje się nieco zdezorientowana. – Jednak jest to proste do wytłumaczenia. Jest to stacja wydobywcza, więc ktoś musi przylatywać po wydobyty tu materiał, droga Tanju. Kapitan podchodzi pod panel kontrolny. Stuka chwilę w klawisze, po czym marszczy brwi. Rozgląda się dookoła, po czym mamrocze coś pod nosem.


- Coś nie tak? – zapytuję, podchodząc do niego. - Potrzeba hasła do aktywacji pojazdów i do otwarcia drzwi na górne poziomy stacji. Zajmiesz się tym? - Mogę spróbować. – spoglądam na konsolę, która wygląda, jakby miała ponad pięćdziesiąt lat. I ewidentnie oprogramowanie wygląda na tak stare. Otwieram klapkę pod pulpitem, i podłączam wytrych. Obieg wygląda na dość prosty, do tego odpowiada za wszystkie urządzenia i drzwi na stacji, co jest dość mało bezpiecznym rozwiązaniem, jeśli ma chronić budynek. Wyłapuję łącza, i nagle zaczynają się schody. - System wewnętrzny bezpieczeństwa naruszony, proszę o wpisanie kodu centralnego, w przeciwnym razie odpowiednie kroki zostaną podjęte wobec intruzów. – Syntetyczny głos przebija się przez hałas syreny alarmowej. Czerwone światła walą po oczach z każdej strony. Wszyscy gapią się na mnie. - Nawet nie zdążyłem zacząć! – Krzyczę. - Do wprowadzenia kodu zostało: 10, 9, 8… - w suficie otwierają się klapy, z nich zaczynają się wysuwać wieże automatyczne. Kalibru na tyle dużego, że strzał w głowę wysadzi ją jak arbuz. - Spierdalamy!!! – krzyczy kapitan. Biegniemy wszyscy do bramy. - 5, 4… -Drzwi są zablokowane! – Krzyczy Haim. Matko jedyna, nie chcę, żeby to były ostatnie słowa, jakie usłyszę. - 2, 1… O kurwa. C.D.N. Val

- 29 -


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.