nr 4 Październik 2010
Literatura
Gra w klasy czyli ułóż to sobie Podsłuchanie tłumu
Muzyka Volbeat
Film
Szkoła polska i sprawa narodowa
Sztuka
Autor
Faire Parade
Miodowa cz. II
Artfeminizm
Nieśmiertelni
Spis treści Spis treści
2
Wstępniak
Spis treści
Październik przyniósł kilka zmian w naszej gazecie: oprócz ciemności o szóstej rano i siódmej wieczorem zyskaliśmy wreszcie Naczelnego. Mamy dość autorskie spojrzenie na tę funkcję, ponieważ naszego Naczelnego trudno będzie nazwać Redaktorem, gdyż głównie asystuje przy składzie. Mimo wszystko pozostanie naczelnym, gdyż potrzebna nam jest osoba nie tyle pisząca wstępniaki i zapychająca to pustawe miejsce, co raczej ogarniająca nasze studenckie niechciejstwo, nieróbstwo i (w przypadku niektórych) pewnie też pijaństwo. Zatem gazeta zyskała Naczelnego, a Naczelny męczony o wstępniak ochrzchił resztę naszej „stopki redakcyjnej” ssakami, a ów wstępniak, który czytacie, napisała mu żona. Jest to z resztą ostatni, w tym sezonie przynajmniej. Dlaczego? Stwierdziliśmy, że nasz magazyn obejdzie się bez tej formy, o której z doświadczenia wiemy, że większość ludzi nie czyta lub jest „zapchajdziurą”. W zamian za to oferujemy Wam gagi redakcyjne, padające zazwyczaj podczas składu. Otwórzmy zatem nową erę „wstępniaków” dialogiem na temat Naczelnego pomiędzy korektą a składem: - Poza tym skład wyszedł całkiem ok. Tylko jeszcze ktoś by mógł wstępniak napisać. I tak jakby twoj facet zgłaszając się na naczelnego... to ten... on powinien.
Wstępniak 2 Spis treści 2 Film 4 O Béli Lugosi z mrocznym zakończeniem Szkoła polska i sprawa narodowa Recenzja: Salt
4 5 7
Fotografia 8 O polskiej szkole fotografii, cyfryzacji i facecie ze starą Agfą
8
Sztuka 12
Artfeminizm 12 Faire Parade 14
Literatura 16 Gra w klasy, czyli ułóż to sobie Podsłuchanie tłumu Przyjemność idealna
16 18 21
Muzyka 22
Combichrist - Making monsters 22 Dead by April - Dead by April 22 Linkin Park - A thousand suns 23 Volbeat - Beyond hell, above heaven 23
Autor 24
Cognosce te ipsum 24 Nieśmiertelni 26 Miodowa - część II 28
- ...Kiedy mój facet nie umie pisać w innym języku niż java. żona Naczelnego
Naczelny: Film: Fotografia: Muzyka: Sztuka:
Oskar Gargas Julia Bachman, Przemek Król Przemek Król Michał „Miguel” Maciejewski Julia Bachman Ksawery Nałęcz-Jawecki Literatura: Przemek Król, Michał „Miguel” Maciejewski Dział autorski: Patrick „Val” Banaszkiewicz Korekta: Anna Militz, Julek Siemiątkowski Skład i oprawa graficzna: Beata Zofia Rączka Zdjęcie na okładce: Beata Zofia Rączka Grafika po prawej: Beata Zofia Rączka
Łóżko Majora Październik 2010
Kontakt z nami we wszelkich sprawach: lozkomajora@gmail.com
Spis treści
3
Łóżko Majora Październik 2010
4
Film
O Béli Lugosi z mrocznym zakończeniem
Film
Gdybym była wampirem, chciałabym być Bélą Lugosi. Kim, do cholery, jest Bela Lugosi? – zapytacie. Mówiąc najkrócej tym bladym jak ściana brunetem, który jako pierwszy zagrał w filmie hrabiego Draculę, w czarnej pelerynie z postawionym kołnierzem, i zrobił to tak dobrze, że… Ale zacznijmy od początku.
Jest rok 1882, gdy w Lugos, w Transylwanii przychodzi na świat Béla Ferenc Dezső Blaskó – od miejsca urodzenia nazywany Bélą Lugosi. Jego kariera zaczyna już we wczesnej młodości, gdy w szkolnym kółku teatralnym grywa role złych szekspirowskich charakterów, zapewne doprowadzając do płaczu inne dzieci. Na jego korzyść niebawem zostaje wymyślone kino, które, jeszcze przed erą dźwięku, pozwala niemówiącemu po angielsku Węgrowi zagrać w 18 niemych filmach. Niebawem zadebiutuje w USA, gdzie ogromną popularność zdobywa właśnie oparte na powieści Stockera broadwayowskie przedstawienie Hamiltona Deane’a „Dracula”. Lugosi zagra tytułową rolę wampira po raz pierwszy. Kiedy w 1931 do kin wejdzie adaptacja filmowa sztuki, Lugosi na zawsze stanie się legendą.
Właściwie dlaczego po obejrzeniu „Draculi” ludzie wychodzili z kin sztywni ze strachu? Sam Lugosi zapytany o swój własny fenomen miał odpowiedzieć: „Musisz być Węgrem i być naćpany.” Węgrem, bo gwarantowało to dziwny akcent, nie wspominając już, że nie znając angielskiego aktor nie tyle odgrywał swoje kwestie, co recytował z pamięci obce sobie słowa, co czyniło jego głos jakby odrealnionym. Drugiego warunku tłumaczyć chyba nie trzeba. Film, który zapisał odtwórcę głównej roli na zawsze w historii kina, miał go jednak nie tyle wznieść na szczyt, co wykończyć. Występując w następnych produkcjach jego twarz zawsze kojarzyła się zbyt mocno z Draculą; do tego stopnia, że dalsza kariera nie była możliwa. Béla Lugosi bardzo szybko stoczył się na dno, zaszywając się Łóżko Majora Październik 2010
w swoim ciemnym domu i popadając w uzależnienie od morfiny. Niedługo potem brak propozycji angażu i samotność pozbawiły go zdrowia psychicznego – zaczął identyfikować się silnie z odgrywanym przez siebie wampirem. Lekarze stwierdzili schizofrenię. Na starość nieszczęśliwego aktora odnalazł inny szaleniec, ochrzczony najgorszym reżyserem wszech czasów: Ed Wood. Kręcił on wówczas nieomal amatorskie, tak bezsensowne i żenująco źle wykonane filmy, że niektórzy uważają je dziś za zabawne lub wręcz kultowe. Wood postanowił obsadzić Lugosiego w filmie „Plan dziewięć z kosmosu”, oczywiście jako wampira. Historię przyjaźni obydwu panów, ich przygód przy wykradaniu przypadkowych rekwizytów do filmu czy scenę „Planu dziewięć…”, w której Lugosi walczy z gumową ośmiornicą, gdzie widać jak sam oplata sobie jej macki wokół szyi, ukazał bardzo dobrze Tim Burton w filmie „Ed Wood”. Niestety legendarny Dracula nie doczekał premiery swojego ostatniego filmu, okrzykniętego potem szczytowym osiągnięciem Eda Wooda - czyli najgorszą produkcją na świecie. Béla Lugosi umarł na atak serca w 1956 roku. I tu obiecane mroczne zakończenie: kazał pochować się w swoim kostiumie Draculi. Fakt, że gdzieś leży sobie w grobie w czarnej pelerynie z postawionym kołnierzem, spędza mi czasem sen z powiek. Najwyraźniej nie jestem tu jednak wyjątkiem – podobnie jak grający Nosferatu Max Schreck, Bela Lugosi bywał oskarżany, że wciela się w wampira tak dobrze, ponieważ… po prostu sam nim jest. Nie wspominając już o członkach zespołu Bauhaus, których pierwszy singiel zaczynał się od słów: White on white translucent black capes/Back on the rack/ Bela Lugosi’s dead, by na końcu nazwać go „nieumarłym”... Julia Bachman
5
Film
Szkoła polska i sprawa narodowa Kadr z filmu “Kanał” Andrzeja Wajdy
Wypada zacząć od tego, że fakt istnienia polskiej szkoły filmowej jako spójnego nurtu, posiadającego konkretne inspiracje i artykułującego konkretne cele, jako pierwsi zauważyli francuscy krytycy, a jako jego przedstawicieli wskazali młodych reżyserów tworzących od połowy lat 50., w większości przypadków absolwentów Łódzkiej Szkoły Filmowej, skupionych wokół Zespołu Filmowego „KADR”. Jednymi z głównych cech tego prądu były, mniej lub bardziej świadoma, fascynacja włoskim neorealizmem i próby tworzenia w podobnej poetyce oraz bardzo nowoczesne założenia fabularno-montażowe. Polegały one na skupieniu się na indywidualnych przeżyciach jednostek, będących jednak w jakiś sposób reprezentantami ogółu oraz mówienie o aktualnych lub pochodzących z niedawnej przeszłości tematach. Jednocześnie była to grupa wewnętrznie bardzo zróżnicowana, szczególnie jeżeli chodzi o spojrzenie na czasy wojny i okupacji, czego najlepszym przykładem są dwa filmy z wczesnego okresu działalności polskiej szkoły filmowej, „Kanał” Andrzeja Wajdy i „Eroica” Andrzeja Munka. Mimo dzielących je różnic, oba powstały na podstawie scenariuszy Jerzego Stefana Stawińskiego, co pokazuje niezwykłą wszechstronność pisarską głównego scenarzysty Szkoły polskiej.
Obraz Wajdy, chronologicznie pierwszy, opowiada historię powstańczego oddziału usiłującego się przebić z Mokotowa do wciąż walczącego Śródmieścia, jednak z powodu okrążenia przez Niemców, jedyną droga ucieczki pozostają miejskie kanały, główne miejsce akcji filmu. Niedługo po zejściu pod ziemię, kompania około czterdziestu powstańców gubi się w ciemnościach i dzieli na trzy grupy błąkających się po omacku ludzi, z których żaden nie dożyje następnego dnia. Wajda stworzył obraz naprawdę wstrząsający, pokazując ludzi, którzy przysięgali oddać życie za ojczyznę, a giną śmiercią czasem zupełnie bezsensowną, jak Mądry, który odnajduje wyjście tylko po to, by na powierzchni zostać rozstrzelanym przez niemiecki patrol. Jedną z bardziej poruszających scen w filmie jest zakończenie historii ciężko rannego Koraba i łączniczki Stokrotki, którym resztką sił udaje się dotrzeć do Wisły, ale po dotarciu na miejsce okazuje się, że przejście blokuje mocna krata i nie ma jej czym usunąć. Odczucia widza pozostają jednak pozytywne, przy całym bezsensie i tragiczności sytuacji dalej uważamy, że widzimy bohaterów heroicznie oddających życie za wolność i niepodległość, co więcej, jesteśmy dumni z posiadania takiej karty w historii. Efekt ten potęguje jeszcze wrażenie, że ta grupka powstańców to
Łóżko Majora Październik 2010
6
Film
ostatni ludzie walczący jeszcze za Warszawę, mający przeciwko sobie niezliczone rzesze Niemców, którzy otaczają ich zewsząd i nie da się z nimi wygrać więc pozostaje tylko śmierć.
czów podczas okupacji było tysiące, więc przestańmy sobie wreszcie opowiadać bajki jak to wszyscy dzielnie walczyliśmy z okupantem i nikt nie oddał nawet guzika od munduru.
„Eroica” to zupełnie inne spojrzenie na ten sam temat. Na fabułę filmu składają się dwie luźno powiązane ze sobą nowele. Pierwsza z nich, „Scherzo alla pollacca”, przedstawia powstańcze losy warszawskiego cwaniaka, Dzidziusia Górkiewicza, którego poznajemy podczas wojskowego szkolenia cywilnych ochotników. Musztrę przerywa jednak nalot, podczas którego główny bohater postanawia zdezerterować z powodu większego przywiązania do własnej skóry niż do sprawy narodowej. Wraca do domu, do Zalesia, gdzie natyka się dwa duże oddziały węgierskiej artyle-
Fabuła drugiej noweli, „Ostinato – lugubre”, opowiada historię polskich oficerów uwięzionych w niemieckim oflagu, położonym w Alpach. Munk stara się tu z kolei poruszyć inny problem, czyli przyczyny klęski Polski w 1939 roku. Akcja filmu, choć dzieje się na przełomie 1944 i 1945 roku, to treściowo odnosi się do wydarzeń wcześniejszych o 5 lat, czego przykładem jest choćby dwóch oficerów starających się znaleźć błędy w kampanii wrześniowej i przyczyny klęski. Głównymi bohaterami są tu porucznik Kurzawa i podporucznik Szpakowski, którzy pojawiają się w obozie po upadku Powstania i trafiają do społeczności, której przewodzą przedwojenni zawodowi oficerowie, często ze szlacheckimi korzeniami. Po kilku kolejnych scenach widz nie ma już wątpliwości co było przyczyną polskiej klęski, reżyser jasno wskazuje na kompletnie oderwanych od rzeczywistości oficerów, szczególnie porucznika Korwina – Makowskiego, który bez przerwy wzywa każdego w polu widzenia do stawienia się przed oficerskim sądem honorowym, zapewniając, że każdemu może dać satysfakcję. Nowela ta jest ewidentnym aktem oskarżenia, pokazującym kto i z jakiego powodu doprowadził do katastrofy, a Munk przy jej użyciu demontuje kolejny narodowy mit.
Eroica - Edward Dziewoński jako Górkiewicz
rii, skłonne dołączyć się do powstańców. Problem polega na tym, że ktoś musi przedrzeć się do Warszawy i zdobyć oficjalną zgodę dowództwa, czego podejmuje się Dzidziuś, traktując jednak to zadanie bardziej jako przygodę niż ważną misję. Munk pokazuje nam w tym filmie kompletnego antybohatera, odmawiającego ginięcia za sprawę, ratującego się przekupstwem i nie stroniącego od alkoholu oraz szabrownictwa. Jednak jest to tylko jedna strona medalu, Dzidziuś bowiem okazuje się być zdolnym do heroicznych czynów za jakie należy uznać kilka podróży do walczącej Warszawy i z powrotem. Po prostu, jego sposobem na życie jest ciągłe balansowanie między bohaterstwem a tchórzostwem, przy czym nie jesteśmy w stanie dostrzec motywacji jego czynów (w końcowej scenie wraca do walczących powstańców czy do kochanki?). Przez wprowadzenie tej postaci reżyser chce nam przekazać, że takich GórkiewiŁóżko Majora Październik 2010
Andrzej Wajda i Andrzej Munk to dwaj bezsprzecznie najwięksi przedstawiciele wczesnego okresu rozwoju polskiej szkoły filmowej. Różnice między nimi pokazują całkiem nieźle dwa główne prądy pojawiające się w tym nurcie. Pierwszy, którego przykładem jest „Kanał” pokazuje historię w sposób niepodkolorowany, jednak poprzez zastosowanie konkretnych środków wyrazu nie dekonstruuje narodowych mitów. Natomiast filmy Munka, w szczególności „Eroica”, to sztuka dużo bardziej krytyczna, stawiająca dużo pytań i dająca mało odpowiedzi, nowoczesna zarówno pod względem formy jak i treści. Gdyby tylko Munk nie zginął tak wcześnie i nakręcił jeszcze kilka filmów, kto wie, może dziś w podręcznikach figurowałby jako prekursor polskiego postmodernizmu. P. K.
Film
Salt W tym miesiącu, dla odmiany, nie będzie o filmie genialnym, zachwycającym ani szczególnie błyskotliwym. Będzie za to o filmie niezłym, wybijającym się ponad standardowy poziom gatunku, dobrze zagranym, słowem o kawałku przyzwoitego rzemiosła. A mowa o „Salt” z Angeliną Jolie w roli głównej, który od niedawna można zobaczyć także w polskich kinach. Obraz ten został stworzony przez ludzi znających się na swoim fachu. Reżyserem jest Phillip Noyce („Czas Patriotów”), natomiast za scenariusz odpowiada Kurt Wimmer („Equilibrium” oraz „Rekrut”), dwóch ludzi ewidentnie zafascynowanych szpiegowsko-sensacyjnym kinem lat 90. Fabuła dość luźno opiera się na jednym z opowiadań Fredericka Forsytha ze zbioru „Fałszerz” i opowiada historię agentki CIA, Evelyn Salt (Angelina Jolie), która podczas rutynowego przesłuchania rosyjskiego zbiega, Wasilija Orłowa (Daniel Olbrychski), zostaje przez niego oskarżona o bycie radzieckim szpiegiem. Opowiadana przez Orłowa historia jest mocno naciągana, serwuje nam się tu raczej kiepską bajkę o supertajnym radzieckim programie, polegającym na porywaniu rosyjskich niemowląt, wychowywaniu ich na superszpiegów, a następnie podmienianiu na dzieci zachodniej klasy średniej. Cała akcja miała za zadanie stworzyć siatkę uśpionych agentów, czekających na Dzień X (prawda, że uroczy kryptonim?), żeby na dany sygnał podnieść matuszkę Rosję z kolan i ostatecznie pokonać zgniły Zachód. Co tam, że Związek Radziecki dawno upadł. Niezłomni agenci trwają na swoich posterunkach, aby wykonać zadanie. To zdecydowanie najgorszy element filmu. Pierwowzór, czyli opowiadanie Forsytha, miało o tyle więcej sensu, że przy podobnie zawiązanej intrydze, akcja działa się w połowie lat 80., kiedy obowiązywały jeszcze zimnowojenne reguły gry. Ale tego wszystkiego dowiadujemy się w pierwszych 15 minutach filmu, kto przez to przebrnie może być już spokojny, dalej jest już lepiej.
7
scen egzystencjalnych przemyśleń, czy „niezwykle ważnych dyskusji” z Głównym Złym. Tutaj najważniejsza jest akcja, wydarzenia następują po sobie błyskawicznie, a im więcej eksplozji i powalonych wrogów tym lepiej. Według mnie, brak pretensji do czegoś więcej należy zaliczyć filmowi na plus, to po prostu rasowy przedstawiciel swojego gatunku, w którym liczy się czysta rozrywka i nic więcej. Wysoki poziom reprezentuje też gra aktorska. Poza bardzo wiarygodną Jolie, ewidentnie największym atutem tego filmu jest świetny Daniel Olbrychski, który, choć nie dane nam jeszcze było go zobaczyć w klasycznym filmie akcji, staje na wysokości zadania. Jego kreacja zdecydowanie zapada w pamięć, nawet mimo faktu, że gra on tu rolę raczej drugoplanową, chociaż ważną dla fabuły. Z aktorów, o których warto wspomnieć, mamy tu kojarzonego zazwyczaj z młodym niemieckim kinem, Augusta Diehla w roli męża Salt, który swoją epizodyczną rolę odgrywa nadzwyczaj dobrze. Jeżeli miałbym się pokusić o jakieś podsumowanie i ocenę „Salt” to powiedziałbym tak, jeżeli ktoś uważa, że ma bardzo wysublimowany gust filmowy, ogląda wyłącznie dawnych mistrzów i absolutnie ubóstwia Felliniego i Antonioniego, to powinien się trzymać od tej produkcji z daleka. Jeżeli jednak znajdzie się ktoś mniej ortodoksyjny, to jestem skłonny polecić mu ten obraz, szczególnie na leniwe słoneczne popołudnie. P. K.
Jak na filmy w tym stylu przystało, mamy tu masę świetnie zrealizowanych scen walki oraz jeden naprawdę rewelacyjny pościg. Stanowczo, pod kątem widowiskowości „Salt” nie można nic poważnego zarzucić. Agentka Salt jest bardzo dobrze wyszkolona, przy czym szczególne uzdolnienia wykazuje w dziedzinie materiałów wybuchowych (sceną stworzenia przez Jolie czegoś w rodzaju bazooki z materiałów biurowych, środków czyszczących i gaśnicy). Nieźle sobie też radzi ze sztukami walki i technikami kamuflażu. Kolejną zaletą filmu jest jego naprawdę szybkie tempo. Praktycznie nie znajdziemy w tym obrazie dłużących się Łóżko Majora Październik 2010
Fotografia
8 Fotografia
O polskiej szkole fotografii, cyfryzacji i facecie ze starą Agfą Polska fotografia zdecydowanie nie ma się czego wstydzić. Mamy na koncie takich ludzi jak Witkacy, Tadeusz Rolke, Zofia Rydet, Ryszard Horowitz czy Wojciech Prażmowski, uznanych, rozpoznawalnych w świecie twórców. Mamy także Łódzką Szkołę Filmową, jedną z bardziej prestiżowych uczelni w Europie, wciąż kształcącą świetnych młodych fotografików. Wszystko to składa się na nasz wkład w rozwój tej dziedziny sztuki, w rozumieniu zarówno europejskim, jak i światowym. Jednak to tylko wierzchołek góry lodowej, co więcej, napisano o nim już tyle, że naprawdę ciężko byłoby stworzyć w tym temacie coś oryginalnego. Niezwykle interesujący jest niższy, można powiedzieć społeczny, pułap tego zjawiska, czyli polska fotografia amaŁóżko Majora Październik 2010
torska, powstająca po II wojnie światowej. Pomijam już fakt, że pierwszym aparatem średnioformatowym, zaprojektowanym i wyprodukowanym w bloku wschodnim, był polski dwuobiektywowy Start, produkt naprawdę na wysokim poziomie, łączący łatwość obsługi z naprawdę niezłymi możliwościami. Jednak z różnych powodów nie stał się on najpopularniejszym sprzętem wśród polskich fotografów-amatorów. Prawdziwą rewolucją, która sprawiła, że mieliśmy w Polsce prawdopodobnie największy w Europie odsetek fotoamatorów, było dopiero pojawienie się w połowie lat 50. radzieckich małoobrazkowych Zenitów. Każdy, mający jako takie pojęcie o fotografii zgodzi się, że to marka-legenda. Jak na tamte czasy bardzo dobry aparat,
Fotografia
posiadający do dziś cenioną optykę i trochę gorszej jakości korpus (z powodu jego masywności i toporności do dziś pokutuje o nim pewien dowcip, mówiący, że twór ten posiada również właściwości obronne, głównie do obrony Związku Radzieckiego). Po prostu, kwintesencja radzieckiej techniki. Jednak z powodu stosunkowo niskiej ceny i dużej dostępności na polskim rynku stał się do tego stopnia popularny, że spokojnie można zaryzykować twierdzenie, że praktycznie każdy kto zaczynał robić zdjęcia pomiędzy połową lat 50. a końcem lat 70. uczył się warsztatu właśnie na tym aparacie. Powstaje więc masa społecznych i sportowych reportaży, nieprzebrane ilości portretów i kilometry zdjęć rodzajowych, a wszystko to tworzone na
9
przyzwoitym poziomie formalno-technicznym. Żal tylko, że większość z tych zdjęć nie doczekała naszych czasów, a pozostałe do dziś leżakują w magazynach czasopism czy państwowych instytucji oraz prywatnych archiwach. Historia Zenita kończy się też w ciekawy sposób. Aparat ten osiągnął dziś specyficzny poziom „kultowości”, sprawiający, że każdy nastolatek, chcący się popisać przed znajomymi swoim rzekomym profesjonalizmem, sięga właśnie po jeden z modeli tej marki. Jednocześnie każdy, kto trochę bardziej zainteresuje się fotografią po góra pół roku zmienia aparat (najczęściej na niemiecką Praktice) i dołącza do grona ludzi twierdzących, że jak Bóg chce kogoś bardzo pokarać to daje mu Zenita. Nie zmienia to faktu, że model Łóżko Majora Październik 2010
10
Sniper jest dziś wśród kolekcjonerów uważany za niezły nabytek, a wśród polskich fotoreporterów był przez dłuższy czas podstawowym wyposażeniem. Tak rozwija się fotografia w Polsce do początku lat 90. Po reformie gospodarki i otwarciu rynku, w sklepach pojawiają się już stricte zachodnie aparaty, w pełni automatyczne analogowe lustrzanki i kompakty, takich marek jak Canon, Nikon czy Pentax. Ceny, początkowo zaporowe, powoli zaczynają spadać i spora część fotoamatorów, mniej więcej do 1995 roku, jest w stanie odłożyć Zenity i Praktiki na półkę i zaopatrzyć się w zachodni sprzęt. Dawni amatoŁóżko Majora Październik 2010
Fotografia
rzy przekształcają się w profesjonalistów - samouków i zapełniają redakcję gazet i czasopism, powstających jak grzyby po deszczu po upadku cenzury. W tym okresie możemy zauważyć spadek popularności fotografii wśród ogółu, spowodowany w dalszym ciągu wysokimi cenami sprzętu. Na horyzoncie jednak jest już nowa era, dla niektórych do dziś będąca najgorszym grzechem cywilizacji i synonimem upadku kultury, cyfryzacja. Tak naprawdę era cyfrowa nie rozpoczyna się pojawieniem pierwszych cyfrowych aparatów pod koniec lat 90. Początkowo były tak drogie i tak kiepskiej jakości, że
Fotografia
11
80% populacji chcę się nimi podzielić z innymi. W tym momencie wchodzą rozmaite serwisy pozwalające na nieograniczoną publikację zdjęć, różne photoblogi, a wreszcie Facebook, serwis totalny, odpowiadający totalnym potrzebom wizualnej kultury. Aktualnie sytuacja wygląda tak, że możesz pojechać w dowolne miejsce na świecie, zobaczyć wszystko, ale jeżeli nie zrobisz tam zdjęć i nie zamieścisz ich na „fejsie” to tak jakby cię tam nigdy nie było. Ostatecznie dołączamy do Zachodu. Mniej więcej w tym samym momencie kiedy Kodak, najstarsza firma fotograficzna na świecie, publikuje oświadczenie, że ostatecznie zamyka dział rozwoju technik analogowych. Ciekawym zakończeniem tej historii jest fakt, że dziś Polska jest prawdopodobnie jedynym krajem, w którym ludzie zaczęli podświadomie uważać, że to oczywiste, że aparat fotograficzny jest cyfrowy a nie analogowy. Rok 2010. Apogeum ery cyfrowej. Spacerując po Warszawie z moim cyfrowym Canonem spotykam w pewnym momencie starszego pana, stojącego obok ławki, na której stoi śmieszny drewniany neseser. Pan pali fajkę, przygląda się budynkowi przed nim, po czym pochyla się nad neseserem i naciska na nim jakiś dziwny guzik. Podchodzę bliżej, przyglądam się i rozpoczynam rozmowę. Okazuje się, że to nie neseser, tylko stary pudełkowy aparat Agfy, kupiony w stanie muzealnym na targu staroci i doprowadzony do stanu używalności przez fotoamatora-majsterkowicza. Prawdopodobnie jeden z ostatnich działających w tym kraju. Aparat w zasadzie nieistniejący. P. K. Zdjęcia: Robin Hilgier
uznawano je wyłącznie za nowinkę technologiczną, która może mieć jakieś zastosowanie za kilkanaście lat. Prawdziwym początkiem ery cyfrowej jest dynamiczny rozwój Internetu i telefonów komórkowych z wbudowanymi nowoczesnymi aparatami fotograficznymi. Dopiero ten moment przenosi fotografię na zupełnie nowy poziom. Jeżeli każdy może mieć aparat za złotówkę, to każdy robi zdjęcia, jeżeli każdy robi zdjęcia, to przynajmniej Łóżko Majora Październik 2010
Sztuka
12
ruchu Grrrls z lat 90-tych, sztuki krytycznej i abject art-u. Operują szokującą estetyką kiczu, alter-porno i japońskiego kawaii, opowiadając się za kulturą niską i występując przeciwko jej wyśmiewaniu i traktowaniu jako gorszej. Aktywność SGMA koncentruje się w internecie, gdzie znajduje się manifest grupy, komiksy, teledyski elektro i przede wszystkim zbiór błyskotliwych, choć nieraz brutalnych, makam pisanych za pomocą tipsów. Uprawiają też street art, na ulicy zostawiają po sobie głównie proste graficznie plakaty, szablony i murale. Anarcho-feministyczna, wywrotowa, damska formacja jest kontrowersyjna z zasady. Stawia na szok i prowokację, zarówno na poziomie treści, uwalniającej z pełną mocą frustrację, jak i ociekającej kiczem, agresywnej formy. Nigdy nie zapomnę mojego zdziwienia, gdy zachęcona znalezionym na mieście plakatem, odwiedziłam stronę SGMA.art.pl, która z miejsca brutalnie zaatakowała mnie estetycznie za pomocą Hello Kitty, plakatu jakiegoś porno, świecących dyskotekowych kul i komiksu o tym, jak wkurwiona Britney Spears ścięła włosy.
Sztuka
Lubię Ściętą Głowę za trzy rzeczy. Po pierwsze, nie boją się naruszyć tabu – umieją dostrzec przemilczany problem, który wielu przeciętnym ludziom umyka albo którego po prostu nie chcą dostrzec. Po drugie, mają poczucie humoru; ich nie rzadko cierpki przekaz dzięki obśmianiu staje się lżej strawny i łatwiej przyswajalny. I wreszcie, po trzecie, uprawiają błyskotliwy i rozsądny feminizm, którego w Polsce tak bardzo potrzebujemy.
Artfeminizm Prezentujemy obrzeża kultury, kwestie wstydliwe jak napalenie starych panien, erotyzm męskiej agresji, prostytucja, alienacja, przymusowość ukrywania poczucia porażki, stygmatyzacja Innego jako terrorysty oraz typy ludzkie będące symbolem nieudacznictwa – tak zaczyna się manifest nowej, bo powstałej niecałe trzy lata temu, grupy artystycznej Ścięta Głowa Marii Antoniny (w skrócie SGMA). Jej nazwa ma się kojarzyć z rewolucją, z buntem przeciwko temu, co do tej pory królowało. To, co robi SGMA niektórzy nazywają artfeminizmem - przy pomocy takich środków jak komiksy, grafiki, ulotki, plakaty, klipy muzyczne z elektro czy krótkie, arabskie formy literackie, kontestuje współczesną mass kulturę i miłościwie nam panujący patriarchat. Wywodzą się z trzech podstawowych źródeł: punkowo-feministycznego Łóżko Majora Październik 2010
13
Sztuka
Podsumowaniem niech będzie mój ulubiony cytat z manifestu SGMA, który być może zachęci was do odwiedzenia strony: Jeśli okoliczności są zaprawdę nieciekawe polecamy: - pogardzanie światem - królowanie Są to sformułowania związane w zachowaniem w klubach nocnych i lansem imprezowym, ale nadają się do zastosowania również za dnia. (…) Więc pogardzanie światem polega na okazywaniu pogardy innym osobom poprzez wywyższenie głowy do którego można jeszcze dodać splunięcie pod nogi. Królowanie natomiast polega na panowaniu. Trzeba panować i królować nad resztą poprzez dotykanie nieznajomych osób, obmacywanie ich i krążenie z wyrazem zblazowania na ustach po klubie w poczuciu bycia gwiazdą, która nie cofnie się przed niczym, nawet może uderzyć. Julia Bachman
Logo grupy na jednym z miejskich plakatów
Łóżko Majora Październik 2010
Sztuka
14
Faire Parade Łóżko Majora Październik 2010
Sztuka
15
"Zachęta" Narodowa Galera Sztuki Wystawa "Na Pokaz (Faire Parade)" Annette Messager 11.09. -14.11. Bardzo trudno jest mi opisać tę artystkę i jej twórczość w jednym tekście. Może dlatego że jej sztuka nieustannie ewoluuje od końca lat sześćdziesiątych, zmieniają się zainteresowania i tematy? Może dlatego że po prostu jestem mężczyzną, a przekaz Annette Messager jest bardzo kobiecy? Może dlatego że po obejrzeniu retrospektywy artystki w Zachęcie, w mojej głowie jest tylko kłębowisko niezwiązanych ze sobą myśli? Takie są przynajmniej moje notatki z wystawy. Przez to właśnie boję się postawić jakąkolwiek stanowczą tezę na temat francuskiej artystki. Zacznijmy od tego, że Annette Messager urodziła się w 1943r., a na jej twórczość znacznie wpłynęły wydarzenia roku 1968. Na pierwszy okres artystycznej ekspresji przypadają rozważania na temat miejsca kobiety w społeczeństwie i przypisywanych jej ról. Można powiedzieć, że jest to sztuka bardzo feministyczna, choć nie wiem czy sama artystka chciałaby być tak odbierana. Na pewno jest w niej dużo o samej Messager. Ponieważ była pionierką kobiecej sztuki we Francji, walczyła ze stereotypami kobiety-artystki, a także dobrej żony i matki. Wszystko to doświadczyło ją tak, że po tym, co zobaczyłem, dla mnie jest kimś w rodzaju ekspertki w sprawach życia społecznego kobiet. Później artystka zajęła się ciałem i jego symboliką. Bada też moc słowa, wypisując je na ścianie kredką, szaleńczo powtarzając lub haftując na płótnie. Wszystkie etapy twórczości artystki zostały odzwierciedlone w warszawskiej galerii. Faire Parade jest wystawą, na której Annette Messager popisuje się swoją sztuką. Prezentuje różne prace "na pokaz", bez kolejności chronologicznej lub kategorialnej. Bardzo ciekawe jest właśnie to zestawienie obiektów niezwiązanych ze sobą ani formalnie ani tematycznie. Widać to już od początku, w pierwszej sali. Na jednej ze ścian wisi Historia Sukienek, mocna kompozycja tkanin i słów, przywodząca na myśl jakiś dziewczęcy krzyk lub wyznanie. Po drugiej stronie Trofea, czyli fotografie części ciała potraktowane jako podkład do dziecięcych rysunków, przedstawiających cały bestiariusz potworów spod łóżka. Atmosferę tych dwóch grup prac, zdecydowanie bardzo kontemplatywnych, rozdziera Zagroda Z Poduszkami, instalacja poduszek z wyłażącymi z pomiędzy nich stworami, objeżdżana dookoła przez jedną ciągniętą po podłodze poduszkę. Na tym przykładzie widać bogactwo technik używanych przez Annette Messager. Do opisanych dochodzi jeszcze szycie wypchanych manekinów, robienie na drutach i dosłowne "mazanie" fotografii w Moich Zawiściach. Techniki, które wydają się być kobiecymi, mało ważnymi czynnościami codziennymi ukazują w rękach artystki dużą moc przekazu. W dodatku Francuzka używa ich tak wymyślnie, że technika doskonale dopełnia treść dzieła (lub
Annette Messager, Moje trofea (pierś jako miś) / Mes Trophées (sein nounours), 1988, akryl, pastel na cz-b fotografii, 25 x 25 cm, kolekcja/fot. artystka Po lewej: Annette Messager, Doomestic (detal), 2000, poduszki, materiał, sznurek, 300 x 335 x 30 cm, kolekcja Musée d’Art moderne de la Ville de Paris, fot. artystka;
vice versa). Poruszającym dziełem jest Doomestic (detal) przedstawiające skrępowanych ludzi, którzy przypominają mi związane przed pieczeniem mięso. Bardzo ciekawe jest też Przyjemność-Nieprzyjemność, praca która zajmuje całe pomieszczenie i ogarnia nas ze wszystkich stron. Zwisające wypchane napisy i lusterka kierują wydźwięk przekazu do widza. Niech każdy, przechodząc, poczuje ten odwieczny dylemat, tak jak miliony przed nim. Świetne prace wykorzystujące podstawowe kwestie naszej kultury: ciało, słowo i symbolikę. Zwieńczeniem ich jest specjalnie zaadoptowana dla Zachęty praca Wietrzyk, którą osobiście zapamiętam bardzo dobrze. Jest tak efektowna, że pierwszy raz w życiu wystraszyłem się w galerii. Płachta czarnego jedwabiu pokrywająca wiele obiektów na ziemi, które ukazują się tylko, kiedy podświetli się je od spodu ,a wiatr porwie jedwab w powietrze. Polecam i uprzedzam - ja się wystraszyłem, kiedy zobaczyłem co jest pod spodem, ale może wy zinterpretujecie Wietrzyk inaczej, bo jak wspominałem na początku, nie można powiedzieć nic pewnego na temat ekspresji Annette Messager. Ksawery Nałęcz-Jawecki
Łóżko Majora Październik 2010
Literatura
16
Literatura
Gra w klasy, czyli ułóż to sobie
Z tamtej strony Paryż, dzielnica łacińska. W za ciasnym pokoju, przy jazzie i bluesach z winylu, siedzi Klub. Według siebie są bohemą, według społeczeństwa - irytującymi biednymi emigrantami. Mówią o sztuce, o filozofii czy o swoich poplątanych życiorysach. Palą za dużo, piją za dużo. W tym wszystkim Horacio Oliveira i Maga. On - uparty racjonalista, którego życie toczy się zupełnie przypadkowo. Ona - ta, która będzie krążyć nocą po ulicach Paryża tak długo, aż znajdzie czerwony sznurek. On jej nie kocha, on ją zdradza, on ją traci. Ona staje się jego obsesją. Z tej strony W spokojne życie Travelera i Tality wkracza Horacio, wracający do kraju. Przy litrach wypijanej mate, w upalne sjesty i niemniej gorące wieczory Buenos Aires, ściera się życiowy Łóżko Majora Październik 2010
bałagan Oliveiry z porządkiem jego przyjaciela. Kłótnie z niezrozumiałych dla nikogo powodów, dwuznaczna rola Tality w tych rozgrywkach. I niejasne, urwane zakończenie. Tyle o fabule, czy raczej jednej z fabuł. O Grze w klasy można napisać wiele i większość będzie prawdą. Pierwsze polskie wydanie w 1968 roku stało się, jak informuje obwoluta książki, niemal z miejsca - i na długie lata - biblią polskiej młodzieży. Jednak są też złośliwe głosy, że owszem biblią, ale pseudointelektualistów. Interpretacji tej książki jest tyle, co czytelników. Ale nie można się temu dziwić - Cortázar dał nam 155 kawałków do ułożenia według własnego uznania. Książka dzieli się na trzy części. Przytoczona przeze mnie historia to streszczenie dwóch pierwszych, rozdziały od 1 do 56. I w tym momencie można z czystym sumie-
Literatura
17
Klucz jest jednak tylko wskazówką, propozycją. Moją książkę można czytać, jak się komu podoba, mówi Horaciowi Morelli, postać, która pojawia się dopiero kiedy sięgniemy do trzeciej części. Jego filozoficzne rozważania w Morellianie wielokrotnie przerywają nam bieg zdarzeń. Aż w końcu wpada w nie sam - wpadając pod samochód. Jest to porte-parole autora, w szpitalu Horacio dostaje od niego klucz do mieszkania, ma uporządkować jego prace. Klub znajduje jego książkę składającą się z ponumerowanych kartek, ułożonych w wielu różnokolorowych teczkach. Tak właśnie jest z Grą w klasy - masz klucz, masz ją ułożyć, ale właściwie zrób to tak, jak chcesz. Struktura książki, różnorodność formy tekstu (piosenki, pomieszane dialogi, rozdział 34, w którym monolog Oliveiry miesza się z tekstem czytanego przez niego opowiadania) odzwierciedlają główny problem w niej zawarty. Chaos kontra porządek. Horacio przez cały czas miota się pomiędzy próbami uporządkowania swojego życia, a tym jak faktycznie żyje - od miasta do miasta, od pracy do pracy, od jednej kochanki do następnej. Nie może znieść zupełnie pozbawionego racjonalizmu sposobu myślenia Magi, mimo że jej magiczny, odrealniony świat go pociąga, a swoim przyjaciołom zazdrości ich małżeństwa, tak bliskiego ideału, ich wzajemnego dopełnienia i zrozumienia. Ma świadomość, że każda próba działania według planów, zasad, jest złudna: (...) raz jeszcze zaprowadziłem ów fałszywy porządek, który ukrywa chaos, raz jeszcze udałem, że pogrążony jestem w głębiach życia, których w rzeczywistości dotykałem zaledwie czubkiem stóp. Świat i życie to dziecinna gra w klasy, z jednej strony całkowicie przypadkowa, z drugiej twarde reguły, które sprawiają, że zły rzut szkiełkiem niszczy cały wysiłek. Tak jak Horacio zmieniając miejsca, kobiety, szukając swojego celu życia, my skaczemy po książce próbując odgadnąć jej sens i znajdujemy ciągle nowy, który trzeba ułożyć z tej plątaniny.
niem książkę zamknąć. Przeczytaliśmy właśnie coś pomiędzy romansem a obyczajówką, z odrobiną filozofii, spróbowaliśmy klimatu dzielnicy łacińskiej i jazzu oraz odrobinę gorącego powietrza Buenos Aires. Tylko że dostaliśmy coś jeszcze - trzecią część książki. Z różnych stron (rozdziały bez których można się obejść). I tu właśnie tkwi fenomen tej książki. Króciutkie rozdziały będące wycinkami z gazet, tekstami piosenek, fragmentami poezji. Także brakujące części historii. Jak więc czytać Grę w klasy ? Na początku książki autor podarował nam klucz. Wtedy jednocześnie czytamy właściwą historię oraz dodatki z trzeciej części, kierując się odnośnikami na końcu rozdziałów. I nigdy nie kończymy, ponieważ dwa ostatnie mają odnośnik do siebie nawzajem, tworząc pętlę.
Jeśli Gra... Was wciągnie zobaczycie, że jest książką, do której się wraca, i wraca się z tym niespokojnym wrażeniem, że wcale się jej nie skończyło. Jeśli zirytowało Was, że na samym wstępie zdradziłam co się dzieje w książce, pamiętajcie, że wcale nie napisałam o czym książka jest. Przeczytanie na dwa podstawowe sposoby nie wyczerpuje ciekawości, nie daje wszystkich możliwych odpowiedzi. Aż korci, żeby znaleźć ten własny porządek, porzucić przekazany nam klucz i bawić się tekstem. Ci, których naprawdę wciągnie rzucanie szkiełkiem, wyjdą i poza tę powieść, sprawdzając zabawę na innych tekstach. A sam Cortázar nas prowokuje, nazywając jedną ze swych późniejszych książek 62. Model do składania, ale to już zupełnie inna historia... Anna Militz na zdjęciu: Julio Cortázar
Łóżko Majora Październik 2010
18
Literatura
Podsłuchanie
tłumu Łóżko Majora Październik 2010
Literatura Młody peruwiański dziennikarz, Santiago Zavala, przeżywa wewnętrzny kryzys. Pracuje w kiepskim brukowcu, brakuje mu formalnego wykształcenia (co akurat martwi go najmniej), czuje obrzydzenie do własnej rodziny i przepełnia go poczucie przegapienia życiowej szansy, co malowniczo opisuje określeniem skurwiłeś się Zavala. Pewnego dnia wybiera się do rakarni w celu odzyskania psa żony, zabranego jej z podejrzeniem wścieklizny. Na miejscu natyka się na człowieka, którego nie widział już od dłuższego czasu, Ambrosia, dawnego czarnoskórego szofera swojego zmarłego ojca. Obaj, zadowoleni z niecodziennego spotkania (w tamtych czasach ludzie z różnych warstw społecznych spotykali się bardzo rzadko), postanawiają usiąść gdzieś i porozmawiać o dawnych czasach. Wybór pada na „Katedrę”, pobliski tani bar, w którym zasiadają obydwaj bohaterowie i przy kolejnych piwach zaczynają spowiadać się sobie nawzajem. Tak zaczyna się Rozmowa w Katedrze Maria Vargasa Llosy, jedno z największych osiągnięć literatury latynoamerykańskiej, przy czym jest to jednocześnie książka bardzo europejska. Autor wykorzystał doświadczenia Joyce’a, Balzaca, Faulknera i innych klasyków literatury by stworzyć powieść totalną, w której poznane historie dwóch ludzi przeplatają się i zazębiają z historią całego społeczeństwa. W połączeniu ze specyficzną manierą formalną Llosy, pole-
19
gającą na ciągłym łamaniu ciągu fabularnego i przeplataniu ze sobą scen, partii dialogowych czy całych fragmentów książki, daje to wrażenie stania w punkcie, w którym możliwe jest podsłuchanie wszystkich ludzi jednocześnie. Dodatkowym smaczkiem jest cytat z Balzaca poprzedzający samą powieść, mówiący, że kto chce być prawdziwym powieściopisarzem ten musi ogarnąć całe społeczeństwo, bo powieść jest historią prywatną narodów. Na samą fabułę składają się dwie historie, Santiago i Ambrosia, które cofają czytelnika o dekadę, do jesieni 1948 roku, na chwilę przed zamachem stanu generała Manuela Odrii. Zavala jest najmłodszym synem szanowanej i bogatej rodziny i właśnie po raz pierwszy odmówił posłuszeństwa ojcu, postanawiając zamiast na Uniwersytet Katolicki, zwyczajowo przeznaczony dla wyższych sfer, iść na studia do San Marcos, humanistycznej uczelni, będącej w tamtych czasach ośrodkiem szczególnego fermentu intelektualnego i politycznego. Jego decyzja zbiega się w czasie z wprowadzeniem dyktatury co jeszcze bardziej radykalizuje nastroje wśród postępowych studentów. Ambrosio natomiast okazuje się być beneficjentem zamachu, ponieważ, z powodu kiedyś wyświadczonej przysługi, awansuje z prowincjonalnego kierowcy autobusu na szofera don Cayo Bermudeza, będącego nowo mianowanym szefem Służby Bezpieczeństwa. Wydarzenie to wprowadza do
San Marcos zdjęcie po lewej: Mario Vargas Llosa
Łóżko Majora Październik 2010
20 opowieści kilka kolejnych osób, takich jak, Ministra Spraw Wewnętrznych, kochankę pracodawcy Ambrosia, jej przyjaciółkę czy dwóch sympatycznych policyjnych cyngli. Przy tym wszystkim akcja obu głównych wątków jest zawiązana w taki sposób, że jeden i drugi mają mniej więcej tę samą linię fabularną, tak że większość wydarzeń widzimy z dwóch różnych punktów widzenia. Kiedy Ambrosio opisuje swoją pracę dla Bermudeza, to Santiago przeplata jego historię swoimi wspomnieniami studenckiej konspiracji, kiedy Ambrosio opowiada jak był szoferem ojca Zavali i woził go na poszukiwania syna, ten zaczyna odtwarzać rzucenie studiów, wyprowadzkę z domu i początki pracy w gazecie. Jednocześnie podział na dwa główne wątki jest dość umowny i próby sztywnego ich wydzielenia są raczej skazane na porażkę. Przykładowo, pojawia się kilka historii, których opowiadanie rozpoczyna jeden z bohaterów a następnie pałeczkę przejmuje drugi. Są też fragmenty, które nie należą do żadnego z głównych nurtów fabuły czy urywające się opisy wydarzeń, mające pokazać, że Rozmowa w Katedrze mimo całego swojego rozmachu pokazuje tylko wycinek rzeczywistości, a autor bardziej przypomina dokumentalistę niż twórcę. A wszystko to wymieszane ze sobą i dodatkowo przeplatane teraźniejszymi przemyśleniami Ambrosia i Santiago, którzy zostali tak wykreowani, żeby byli swoim przeciwieństwami. Pierwszy jest pełen wigoru i optymizmu, symbolizuje witalność pierwotnej kultury, natomiast pesymistycznie nastawiony do życia i pogrążony w depresji Zavala uosabia dekadencję i apatię cywilizacji, czyli po raz kolejny dostajemy dwa różne spojrzenia na świat.
Literatura Rozmowa w Katedrze ma też inny wymiar. Jest opowieścią o społeczeństwie pod ciśnieniem wojskowej dyktatury, odmalowującą nie tylko mechanizmy działania autorytarnej władzy, ale też reakcje i postawy obywateli. Rzeczą, która zwiększa poziom totalności tej powieści, jest fakt, że na jej społecznym portrecie nikogo nie brakuje. Llosa opisuje zarówno wiejską i miejską biedotę, przekupywaną lub zmuszaną do przychodzenia na wiece poparcia dla władzy, jak i bogatych posiadaczy ziemskich i przemysłowców, którzy popierają dyktaturę, bo za drobną łapówkę albo publiczne wyrażenie poparcia dla rządu mogą dostać lukratywne kontrakty od państwa. Interesującym zabiegiem jest decyzja autora, żeby nie umieszczać postaci prezydenta Odrii bezpośrednio w żadnej scenie, co sprawia, że czytelnik zaczyna się zastanawiać kto naprawdę rządzi w tym państwie, jego nominalny przywódca czy wolący pozostać w cieniu generałowie, trzymający w garści głowę państwa. Mario Vargasowi Llosie udało się stworzyć powieść, która przez swój totalny charakter straciła swoje konkretne historyczno-geograficzne znaczenia, a zyskała bardziej uniwersalnych charakter. Nie jest już istotne, że akcja książki dzieje się w Limie, bo wydarzenia i mechanizmy w niej opisane mogły się wydarzyć w dowolnym momencie czasoprzestrzeni. Wszystko to sprawiło, że w latach 70. po Rozmowę w Katedrze sięgnęła również polska inteligencja, szukająca odpowiedzi na pytania powstające w wyniku radykalizacji walki politycznej. Bo czym różnią się protesty na San Marcos od naszego Marca’68 ? P. K.
San Marcos
Łóżko Majora Październik 2010
Literatura
21
Przyjemność idealna Tomasz Piątek to jeden z najwybitniejszych i jednocześnie najbardziej znienawidzonych współczesnych polskich pisarzy. Spora część krytyków i społeczeństwa najchętniej widziałaby go przynajmniej za kratkami, a jakby zalegalizowano egzekucję przez wbicie na pal to myślę, że wiele byłoby takich, którzy by się podpisali pod wyrokiem. Jednymi z lżejszych oskarżeń rzucanych pod jego adresem były rzeczy takie jak: demoralizacja młodzieży, namawianie do brania narkotyków czy bycie agentem obcego wywiadu, czy Pierwszym Ćpunem Rzeczypospolitej (jeden z tytułów nadanych mu przez prasę). Piątkowi udało się osiągnąć to wszystko jedną, krótką książką, opublikowaną w 2002 roku Heroiną, i mimo że od tego czasu wydał już dziesięć tytułów, jest i prawdopodobnie jeszcze długo będzie znany przede wszystkim ze swojego debiutu. Zacznijmy od faktów. Po pierwsze, autor ewidentnie wie o czym pisze, dwanaście lat uzależnienia to w tym temacie background godny Williama Burroughsa, ojca i mistrza gatunku, w którym porusza się Piątek. Drugą kwestią jest fakt, że większość rzeczy opisanych w książce wydarzyła się naprawdę. W ogóle Heroina ma formę dziennika, oczywiście bardzo nieścisłego i nieułożonego, mającego tyle porządku na ile może sobie pozwolić narkoman zainteresowany głownie tym gdzie, jak i kiedy zdobędzie następną działkę. Jeżeli chodzi o samą akcję, to jest ona bardzo nieskomplikowana. Najczęściej mamy tu do czynienia z zapętlonym schematem: stan upojenia – trzeźwość - zdobycie kolejnej porcji – znalezienie odpowiedniego miejsca i znowu stan upojenia. Rozczaruje się ten, kto oczekuje fantastycznych, narkotycznych wizji, praktycznie każdy odlot jest opisany tak samo schematycznie, zresztą i tak prawdopodobnie jedyną grupą, do której trafią opisy doznań ciepła, miękkości i przyjemności są byli lub aktualni heroiniści. Ciężko tu też mówić o jakichś pogłębionych portretach postaci czy szczegółowych opisach otoczenia. Natomiast za ewentualne elementy humorystyczne, od biedy, można uznać konstrukty filozoficzne i pseudofilozoficzne tworzone z nudów przez jednego z bohaterów, takie jak system, w którym człowiek jest odbytem wszechświata. Więc w czym tkwi moc tej książki, jeżeli większość jej elementów jest dość mierna? W dwóch rzeczach. Pierwszą jest absolutne mistrzostwo formalne, to w jaki sposób Piątkowi udaje się łączyć lekkość i spontaniczność stylu z niesamowitą precyzją językową naprawdę powala na kolana. Co ciekawe, autor dorobił się już pisarskiej legendy, mówiącej, że nad pierwszymi siedemnastoma stronami powieści pracował dwa lata. Ile w tym prawdy trudno powiedzieć, ale też nietrudno w to uwierzyć. Druga sprawa natomiast pochodzi bardziej z dziedziny ideologii niż faktów. Gdy się wgłębić w Heroinę okazuje się, że dostaliśmy do ręki nie tyle co bezsensowny dziennik ćpuna, co kompletną i dopracowaną mitologię, o tyle specyficzną, że dzielącą świat
Tomasz Piątek
na dwie części. Jedną (i przy okazji dominującą) jest spersonifikowana Heroina, istniejąca jako byt całkowicie świadomy i posiadający wszystkie cechy istoty ludzkiej z małym tylko wyjątkiem nie posiada własnego ciała. Tutaj na scenę wchodzi druga część uniwersum, czyli ludzie. Dla naszego quasi-bóstwa lub, zależnie od punktu widzenia, demona są oni wyłącznie skorupą, czymś w rodzaju szybko niszczącego się ubrania, ciągle wymienianego na nowe, co dzieje się w momencie zabicia starego nosiciela przez nowego, najczęściej w porachunkach między dilerami i uzależnionymi. Warto dodać, że główna bohaterka z każdym przejściem staje się silniejsza, coraz bardziej wypełnia nową formę tak, że dla jej oryginalnego właściciela nie zostaje już miejsca. Niedawno nakładem W.A.B’u ukazało się trzecie wydanie omawianej powieści, pierwsze z przedmową autora. Przedmową istotną o tyle, że pojawia się w niej ważne ostrzeżenie. Piątek twierdzi, że on jako były narkoman, będący dożywotnio w grupie ryzyka nie jest w stanie czytać tej książki z powodu tego, w jak kuszący sposób przemawiają do jego umysłu obrazy heroinowej ekstazy. Więc drogi czytelniku, jeżeli nie jesteś w stanie odpowiedzieć twierdząco na pytanie Czy jestem byłym heroinistą? to zdecydowanie polecam sięgnąć po tę książkę zanim zostanie zakazana. P. K.
Łóżko Majora Październik 2010
Muzyka
22
Combichrist
Dead by April
Hmm. Czasem poszerzanie horyzontów muzycznych może zaprowadzić każdego w miejsca, których wcześniej nie widział i nawet nie chciał widzieć. A jak już znajdziesz się w tym miejscu, czujesz zagubienie, które jednak szybko przemija, jeśli znajdziesz dobry, ciepły kąt, który tak bardzo przypomina Ci Twoje ulubione miejsca.
A to Ci dopiero niespodzianka. Zespół metalowy, który dumnie określa siebie jako pop metal explosion. Szwedzi z Dead by April dokładnie wpisują się w określenie, które sami stworzyli. Zespół założony w 2007 roku przez Jimmiego Strimmela to ciekawe pomieszanie melodeathu, metalcore'u i ewidentnie popowych wokali, czasem spotykanych w zespołach post-hardcore'owych.
Making monsters
Dead by April
Combichrist gra muzykę aggrotech. To mieszkanka agresywnego techno, industrialu, ebm i elementów muzyki metalowej, zwłaszcza w sferze wokalnej, chociaż czasem zdarzą się jakieś naprawdę soczyste riffy. Ale na tyle przekształcone, że nieprzyzwyczajone ucho może ich nie wyłapać.
Muzyka
Nowa płyta Combichrist, już piąta w ich dorobku, nie przynosi nic nowego w tym gatunku. Dalej jest to soczyste, mocne granie elektronicznych bitów, basów, perkusyjnych sampli i momentami ostrej gitary. Wszystko przyprawione nieco brudną otoczką, nieraz nawet bardzo noisową. Taka impreza techno dla ludzi z długimi włosami. Wokalnie jest naprawdę poprawnie. Andy LaPlegua nie ma może wybitnego śpiewu, ale jest on charakterystyczny, dobry growl i bardzo głęboki, melorecytujący. Teksty o życiu, upadku świata. W tym akurat ciężko się wyróżniać. Brakuje mi trochę porządnych optymistów na tym świecie.
Tak więc kończąc już tą recenzję, chciałbym zwrócić uwagę na ten zespół, bo naprawdę jest warty polecenia, jako taka dość nietrudna, ale bardzo przyjemna odskocznia od dzisiejszej szmiry, która panuje na popularnym rynku muzyki elektronicznej. A po co mamy się katować jakąś szmirą? Miguel
Sama płyta jest naprawdę na poziomie. Żaden kawałek nie miałby problemu, przy odpowiedniej promocji, szaleć po alternatywnych listach przebojów. Chłopaki mają dobre ucho do melodii, grają naprawdę dobrze i względnie ciężko, więc rozochocone nastolatki powinny być szczęśliwe. Ale co dla miłośników klasycznych brzmień? Zespół gra równo, nie wchodzą w żadne solówki, ale każdy z nich jest dobrze wyszkolony technicznie i nie musi wstydzić się tego, że publika jest taka, a nie inna. Co do wokalów – to jestem wręcz powalony tą sprawą, ponieważ zarówno Jimmie jak i drugi wokalista Pontus (co prawda już nie będący w zespole), śpiewają może i trochę za słodko, ale jest to głos dobry, naprawdę mocny i pasujący wbrew pozorom do takiej muzyki. A do tego Jimmie umie w swoim dobrym tonie zagrowlować, więc nierzadko na koncertach można się zdziwić, że obie linie wokalne są wykonywane przez jednego wokalistę. Największym przebojem tej płyty był utwór „Losing you”, ale chłopaki już wcześniej zdobywali popularność poprzez MySpace. Niestety, zespół niechętnie wyjeżdża poza Szwecję, nad czym wybitnie ubolewam, bo zobaczyć ich na koncercie jest moim skrytym marzeniem. Podsumowując - jeśli masz bardziej otwarte uszy, dużo chęci i nie masz problemu ze słuchaniem melodeathu, to naprawdę warto byś posłuchał tego zespołu. Chociażby w ramach przyrodniczej ciekawostki. Miguel
Łóżko Majora Październik 2010
23
Muzyka
Linkin Park
Volbeat
Cuda i dziwy. Zespół tworzący podstawy nu metalu nagrał płytę, która kpi z konwencji jakichkolwiek muzyk ciężkich. Płytę, która łączy elementy popu i elektronicznego rocka. Jest to bardzo zaskakujące połączenie, zważając na ich pierwsze dwa albumy. Linkin Park był dla mnie podbudową w nauce słuchanie cięższych brzmień. Masywne gitary i rapowano-krzyczany wokal był pewnym wzorem dla tworzącej się sceny metalu alternatywnego. Ale niestety już przestali. Czy szkoda?
Elvis żyje i ma się naprawdę dobrze. Chociaż może w formie cielesnej nic z niego nie pozostało, to jego duch ciągle jest płodny, wciąż się mnoży w różnych formach, czasem mu bliższych, czasem dalszych. Ale zawsze naprawdę przebojowych i tęskniących do lat 50- i 60-tych.
A thousand suns
Beyond hell, above heaven
Może nie do końca, A thousand suns jest zaskakującym przemieszaniem. Próżno szukać tam gitary. Podobno gdzieś jest, ja po potrójnym przesłuchaniu niestety jej nie znalazłem, może poza drobnymi wstawkami kojarzącymi się z rockiem progresywnym. Dużo roboty za to mają odpowiadający za sample i bitmaszynę człowiek oraz basista. Wokale są ciekawe. Dużo krzyku, kojarzą się nieraz z noisowymi podkładami. Chester dalej jest jednym z najlepszych wokalistów rockowych ostatnich lat, jednak teraz nie pasuje trochę do muzyki. Słucha się tego naprawdę dziwnie. Nawet zaskakująco. Mike Shinoda rapuje dalej na swoim dobrym poziomie, nie ma na co narzekać pod tym względem. Nowa płyta Linkin Park jest znacznym przesunięciem w łagodniejszą stronę tej formacji, zaprezentowanej na poprzedniej płycie. Jednak jest to ogólnie dzieło kompletnie deprecjonujące poprzednie dokonania. Podobno tylko krowa nie zmienia poglądów. Tylko że w tym przypadku, krowa zrobiła dwa obroty, zakołowała się i ni cholery nie wie, gdzie jest. Jeśli ktoś lubi muzykę lekką, ale dobrej jakości i melodyjną, na pewno polubi tą płytę. Jednak dawni fani nie znajdą w tym wszystkim nic ciekawego. To już nie ten sam Linkin Park. Nu metal umarł. I musimy się z tym pogodzić. Miguel
Volbeat nawiązuje do Elvisa bardzo silnie. Rockabilly pomieszane z heavy metalem sprawia, że słuchanie tej płyty nawet dla mniej odpornego słuchacza, nie powinno stanowić większego kłopotu. Przecież to dalej jest Elvis, nic się nie zmienia. Mimo mijających 50 lat. Zacznę od tekstów i wokalu oraz gości. Teksty to lekko prześmiewcze opowieści gangsterskie, trochę rozrywki, trochę życia. Mnóstwo dobrej zabawy, którą naprawdę warto podjąć. Wokalista brzmi ewidentnie na takiego, który wychowywał się na nagraniach czasów Presleya i spółki. Głos jest mocny, wyraźny i na tyle oryginalny, że wiadomo skąd inspiracja, jednak nie do końca identyczny. Gości jest niewielu. Na uwagę w sumie zasługują dwaj - Mille Petrozza, wokalista niemieckiego Kreatora, oraz wokalista Napalm Death - Barney Greenway. Obaj wnoszą sporą odmianę do wokali Michaela Poulsena, więc warto jest zainteresować się tymi panami bliżej. Muzycznie jest naprawdę fajnie. Porządny metalowy rock'n'roll, okresowo z groove metalowym zacięciem, trochę elementów deathu się też znajdzie. Porządny kawał soczystej muzy, która łamie szczęki w barach i wychodzi, nie płacąc rachunku. Gitary grają, bas buczy, a perkusista ma dobrą zabawę. Płyta Beyond hell, above heaven jest jedną z najlepszych w dotychczasowym dorobku grupy Volbeat. Konsekwencja, z jaka tworzą swoją muzykę, jest naprawdę słuszna, powinni dalej iść tą drogą i nie martwić się o to, że może być to zła droga. Skoro komuś coś wychodzi, niech nie bawi się w eksperymenty. Chyba, że pomysły są na wyczerpaniu. Ale Ci panowie się na to nie skarżą. Muguel
Łóżko Majora Październik 2010
24
Autor
Cognosce te ipsum Stanął przed Labiryntem pewny siebie, w rozkroku, jakby gotów do walki. Zmierzył wzrokiem monumentalną budowlę i, będąc pod wrażeniem jej rozmiarów, zamarł. Szybko odrzucił jednak natrętną myśl, że jest w stosunku do niej zaledwie błahym, ledwie dostrzegalnym pyłkiem, nic nie znaczącym maleńkim człowiekiem i ruszył do przodu. Zatrzymał się dopiero pod widniejącym nad tajemniczym wejściem napisem: „Cognosce te ipsum” „Poznaj samego siebie” – szepnął. Wziął głęboki oddech i teraz już naprawdę pełen obaw, wszedł. Gdy znalazł się w środku, nim cokolwiek zdołał ujrzeć, grunt osunął mu się spod stóp, zgubił też poczucie orientacji i kierunku, poczuł dziwne, mdłe uczucie zawirowania, a obraz przed oczami stracił swoją konkretność. Znalazł się w czymś nieokreślonym, bezkształtnym, a przez to tak dotąd nieznanym, że jego zdumienie przerodziło się w strach, a narastający strach w szaleństwo. Szaleństwo również było inne, niż wszystko, co dotąd znał; nie umiał przypisać mu żadnych przymiotników. Omamiło jego zmysły i tak pędził w bezruchu, ogłupiony kolorami, choć jednocześnie zupełnie ślepy. Tak właśnie poznał to, co było pierwsze – Chaos.
Autor
Wreszcie poczuł coś namacalnego. Było to małe i lepkie. Po chwili jednak zaczęło rosnąć. Wydawać z siebie ledwie wyczuwalny zapach. I dźwięk. I ruszać się. Wciąż stawało się większe i większe, aż w końcu zaczęło go otaczać ze wszystkich stron. Było coraz bardziej zrozumiałe, a coraz mniej chaotyczne. I wreszcie stało się.
Łóżko Majora Październik 2010
Autor
25
Tkwił w parującym jeszcze od procesu tworzenia, ale skończonym Labiryncie. Miał on neutralny kolor i proste, gładkie ściany o harmonijnej formie prostokąta. Był na wskroś logiczny, uporządkowany, piękny. Miał swój koniec, początek i wyznaczone kierunki. Tak, Labirynt był bardzo ludzko pomyślany. On, już nie ogłupiały, ruszył dalej. Czuł się teraz prawie bezpiecznie. Zyskał wreszcie z powrotem grunt pod stopami i niebo nad głową, gdyż korytarz był otwarty od góry. Poczuł także nagły, silny instynkt drogi, więc odrzucił marsz i zaczął biec. Biegł dla samego biegu, nie szczędząc sił i nie myśląc o celu, co dawało mu beztroskie wrażenie szczęścia. Istniała tylko teraźniejszość, więc to, co robił, robił od zawsze i na zawsze. Nie wybierał pomiędzy zakrętami, po prostu jak najszybciej przedzierał się przez nie do przodu. Najpierw był bakterią, potem rybą, płazem, gadem, ptakiem. Wreszcie, gdy jego małpie ręce zaczęły gubić sierść, zatrzymał się. Powoli obrócił się za siebie i zobaczył przeszłość, którą już znał. Później, z drugiej strony ujrzał dalszą część korytarza, ku której pędził, czyli przyszłość. Tak właśnie wymyślił czas i stał się tym samym człowiekiem. Zdał sobie sprawę ze swojego rozumu i poczuł silną ciekawość podejmowania decyzji, chęć posiadania wiedzy. Coraz silniejsze zainteresowanie popchnęło go naprzód. Zapragnął kontynuować podróż z jeszcze większym entuzjazmem ale… nie mógł. Ze schematycznego Labiryntu przeniósł się w ten prawdziwy, zwany światem i mógł teraz najwyżej rozglądać się uważnie dookoła, próbując odgadnąć, którędy biegnie korytarz. Miał na to w dodatku mało czasu. Dostrzegł za sobą jeszcze jeden, ostatni napis: „Gdyby rozum ludzki był tak prosty, że moglibyśmy go poznać i zrozumieć, bylibyśmy tak głupi, że nie zrozumielibyśmy go i tak.” J. B. grafika: Ala Leszyńska
Łóżko Majora Październik 2010
26
Autor
Nieśmiertelni Mamo... Tato... Gdzie ja jestem? Wewnątrz ... Jestem w wodzie. Namaczam się. Mięknę. Nabieram barwy. Uciekam. Biegnę co sił. Budynki za moimi plecami obracają się z łoskotem w gruz i pył. Nawet gdy na nie nie patrzę, ciągle je widzę. Zbyt dobrze je znam. -Nie jesteście moimi rodzicami! - Krzyczę zdyszany. Głos z nieba odpowiada: -Nie jesteśmy. -Dlaczego więc umyliście mnie z brudu złudzeń i fałszywych kolorów, dlaczego?! -Sam tego chciałeś. Głos zamienia się w burzę. Pada deszcz. Przygniata mnie. Krople mnie miażdżą. Przewracam się. Błoto. Płynie krew. Oglądam miazgę – to moje ręce i nogi, to ich resztki... Czerwień i biel przenikają się jak rzygi. Odpływają ode mnie. Krew toczy mi się z ust. Nie. To wino, jak krew. Trzeźwieję coraz bardziej. Chleb moich kości, wino mojej krwi, błoto moich dróg. Nastała cisza. Nie ma już miast. Puste przestrzenie i nareszcie wolny głos, tak donośny w tej ciszy... Już nigdy nie napotka żadnej przeszkody. Patrzę wokoło. Nie wiem... Ale nie potrzebuje wiedzieć. To, w którą stronę pójdę, nie ma już znaczenia. Wyciągam nową rękę – jest jeszcze taka młoda. Nie jest skażona, bo nic jeszcze nie wie. Sięgam w górę. Palce jeszcze blade, miękkie i delikatne rozwierają się niczym kwiat... Wychodzi słońce. Ziemia schnie, błoto zamienia się w twardą popękaną skorupę. Moje nowe nogi zaschły w niej głęboko. Nie mogę nimi poruszyć. Odgryzam sobie stopy. Wiję się jak gad. Skorupa rozsypuje się w piach. Biały piach. Kokainowy piach. Osypuje się w dół. Tonę. Spadam do niższej części klepsydry. Jeszcze sypie mi się na głowę. Indianin chwyta mnie za rękę. Zabiera do ogrodu. Daje mi do ręki stary korek z pozłacaną gwiazdą i wysuszony, delikatny kwiat. Dotyka mnie ręką w brzuch i moje ciało przeszywa ból. Padam na ziemię, trzęsę się i boję. Indianin znika. Coś się dzieje – stoję na nogach, ani śladu bólu (nie licząc niegroźnego wspomnienia). Czas jakby zgęstniał i zawilgotniał. Zwierzęta wokoło tracą nazwy. Zakazane jabłko okazuje się być zdrowe, dozwolone i wiem, że nigdy już nie zaznam grzechu pierworodnego. Ewa, całkowicie naga dotyka swoimi palcami drżące, literackie ciało Julii. Obie jęczą zmysłowo, a trawa wokoło aż lepi się od wilgoci. Każda część ich skóry pręży się i napina, widzę to wyraźnie. Liżą się po plecach, po szyi, po piersiach, a stara skóra schodzi z nich płatami odsłaniając nową, nieskazitelną, jeszcze nic nie wiedzącą... Teraz znów mogą. Patrzę z pożądaniem na swoje młode ręce. Mentalny penis staje aż do bólu. Teraz będę biegł. Patrzę na alejkę – drzewa rosną z szumem. Zdrowe i świeże. Takie pierwsze... Zaczynam czuć rozczulającą tęsknotę do tego, co już było. Mitologizuje wszystko co udało mi się zapamiętać. Ruszam. Krok za krokiem. Coraz szybciej. Ziemia drży mi pod stopami. Budynki wznoszą się na nowo z zapierającą dech, epicką siłą. Wychodzi słońce – wielkie i czyste. Obok burza pełna piorunów i ulewa wielkich strug deszczu. Połykam je, spragniony piję nie mogąc ugasić nienasycenia. Wyciągam rękę i słyszę swój czysty głos: -Niech stanie się bóg!- I oddzielam ruchem dłoni dobro od zła. Widzę chmury nieopisane, pełne szarości i szeptów. Pęka mi serce. Przez każdy por w skórze sączy się pot wymieszany z krwią. Nie mogę zapłakać, choć próbuję... Wyciągam papierosa. Ostrożnie, by nie umoczyć go w mych nieczystościach. Podpalam. Zamykam oczy. Zaciągam się głęboko. Michał Gągała
Łóżko Majora Październik 2010
Autor
27
grafika: Ala Leszyńska
Łóżko Majora Październik 2010
28
Autor
Miodowa część II
Popatrzmy na człowieka zakochanego. Miłość, czasem uznawana za temat głupi, słaby, czasem za podwaliny człowieczeństwa. Czy człowiek musi być człowiekiem w takim razie? Bo czy bez miłości by nim nie był? I czy w tym wypadku chodzi o jego miłość, czy też miłość żywioną przez kogoś do niego? Można by tak dywagować, ciągnąć ten pseudofilozoficzny bełkot w bezkresy czasu, ale nie po to jednak jest ta opowieść. Ściślej rzecz biorąc, postawimy sobie na białym tle przykład człowieka zakochanego. Bardzo mocno. Kimkolwiek by on nie był, czy też politykiem, bankierem, żebrakiem, albo mógłby należeć do różnych subkultur, być punkiem, czy też metalem. Niezależnie od tego, człowiek, gdy kocha prawdziwie drugą osobę, wpada w pewnego rodzaju utratę zdrowego rozsądku. Byłby w stanie oddać swoje życie, aby uchronić ukochaną osobę. Ale czy to jest brak rozsądku? Bo czymże jest rozsądek sam w sobie? Trzeźwe spojrzenie na świat? Ciężko być w takim wypadku kimś trwałym w przekonaniach, skoro rozsądek każe nam wybierać drogę… rozsądną. W takim razie czy rozsądek robi z nas konformistów? Jak zwykle mnie poniosło. Wracając do miłości, która jest powodem tylu złamanych serc na świecie, jest ona małym złośliwym rakiem, który może być dla człowieka czymś, co go (o dziwo) uzdrowi albo zupełnie zdezintegruje. Jakże wiele kobiet i mężczyzn płakało, i jeszcze będzie płakać, z powodu miłości. Wielu ludzi zapewne nazwało by miłość złą, bo taka się może czasem wydawać. Niesprawiedliwa, niezrozumiała, czy też zupełnie bezsensowna, jest niczym najczarniejsza z otchłani. Ale gdybym twierdził, że miłość jest TYLKO taka, byłbym niesprawiedliwym człowiekiem. Miłość ma swoją piękną, wręcz cudowną, stronę. Jest być może pełna wyrzeczeń, ale za nie często człowiek jest wynagradzany spokojem serca i ducha, a co za tym idzie, spokojną, szczerą miłością. Rozwodząc się nad tym tematem, wróćmy do człowieka na białym tle. Zakochanego. Co takiemu człowiekowi się wierci w głowie? Zapewne obiekt westchnień, każdy ruch, działanie tudzież słowa tejże postaci. Stoi on po środku jakiegoś niezrozumiałego bałaganu, który nazywany jest otoczeniem, powoli wytracając umiejętność odczytywania tego, co się wokół niego dzieje. Posadźmy go na ławce. W parku. Jakimś parku „X”. Siedział tam, paląc papierosa, zmęczony, zdołowany. Miał wrażenie, że nie umie już żyć. Porzucony przez osobę, która go kocha, próbował pokochać inną, a nawet trzy. Ale nic z tego, nadaremnie się starał. Teraz czuł się jeszcze głupszy niż wcześniej, gdyż zranił te trzy kobiety. Czuł niesmak w ustach, niespowodowany papierosem, tylko beznadziejną sytuacją w jakiej się znalazł. Tak przynajmniej uważał. Tak, właśnie w momencie, kiedy zgasił papierosa, pojawił się za jego plecami znany już nam osobnik ubrany na biało. Po krótkiej chwili człowiek siedzący na ławce wyczuł obecność „białego” jegomościa. Obrócił się, i ze zdziwieniem, spojrzał na niego. W ciszy, która rozpostarła się wokół nich, dało się wyczuć pewne natężenie. Cisza stawała się coraz gęstsza, jak smoła przyczepiała się do uszu, zalewając bębenek. Człowiek w bieli uśmiechnął się. Mgła zagłuszała panującą dookoła ciszę, zaś Rob zastanawiał się, gdzie się znalazł. Wielki wilk albinos, który go tu przyprowadził, zniknął gdzieś we mgle, każąc Robowi „nigdzie się nie ruszać”. Jak bardzo typowy by ten nakaz w danym momencie nie był, wyglądało to dołująco. I tak jak zawsze w takich momentach, również Rob nie wytrzymał i ruszył w kierunku, w którym udał się wilk. Po kilku krokach zaczął się zastanawiać, czy w ogóle znajdzie jakiś punkt zaczepny, bo otaczała go gęsta, biała jak mleko mgła. Słyszał tylko własne kroki, wszystko dookoła trwało w jakiejś beznamiętnej stagnacji. Przystanął na chwilę, aby przemyśleć swoją sytuację. Stał i stał, aby powoli zastygnąć tak samo jak otoczenie. Na tyle się w nie zanurzył, że nie zauważył, jak jakiś osobnik natknął się na niego we mgle. „Natknął” to mało powiedziane. Raczej w niego wszedł. - O przepraszam – powiedział nieznajomy, uchylając kapelusz. Rob ocknął się z zamyślenia przy kolizji, po czym spojrzał na niego osłupiały. Kapelusz nie był zwykłym kapeluszem, gdyż był skórzanym, typowo kowbojskim nakryciem głowy. Osoba ta miała na sobie długi płaszcz, tzw. „out back”, w tym wypadku beżowy. Był rozpięty, a pod spodem widniała elegancka kamizelka, biała koszula i karmazynowa chusta. Dżinsy były nieco potargane, na nogach widać było kowbojki. Przy pasie wisiała para rewolwerów, bez przyjrzenia się ciężko było powiedzieć jakich. Nieznajomy miał krótko przystrzyżoną kozią bródkę. Włosy koloru mahoniowego wystawały spod kapelusza, sięgały z tyłu końca karku, zaś z przodu były ładnie wyrównane. - Zgubił się pan? – zapytał „kowboj”. Dopiero teraz Rob zauważył, że ów mężczyzna przygląda mu się z zaciekawieniem od jakiegoś czasu. - Nie… - wybąknął Robert, ale chwilowa refleksja kazała mu zmienić zdanie - … w zasadzie to tak. - Aaa, jest pan nowy! Rafał jestem! – podał dziarsko dłoń Robowi. Ten zaś, nieco zaskoczony, uznał jednak, że jest to równie absurdalne jak reszta dzisiejszych wydarzeń, dlatego nie przejął się jakoś specjalnie. Łóżko Majora Październik 2010
Autor
29
- Ja jestem Rob… - powiedział Robert niepewnie, jego myśli ulatywały mu z głowy, tworząc skomplikowane wiry obrazów i dźwięków nad jego osobą. Widocznie Rafał uznał to za normalne, gdyż nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Za to Rob się zdziwił. Rafał tylko uśmiechnął się nieznacznie, uznając to za typowe dla nowo przybyłych. Nie ma już pionierów. Nie w dzisiejszej kulturze. W kulturze, która według własnego kaprysu uznaje kogoś za nowego, lepszego tudzież nawet awangardowego. Myśli Roberta wirowały coraz szybciej, przybierając różne formy. Były to formy nieopisanej głupoty, jak i formy czystego geniuszu. - Ej! – Rafał zamachnął ręką przed twarzą Roba – bo zaraz odlecisz! Robert ocknął się nagle, a wszystkie myśli wróciły do jego głowy. - Co… co to było? – zapytał się nieco skołowany Rob. - Myśli. Tak zwany „odpływ myśli”. Cisza jaka zapadła, dawała wrażenie, jakby aktorzy na próbie przewracali kartki skryptu, aby zobaczyć, co mają dalej mówić. - Nie trudno się tu zgubić. – przerwał ciszę Rafał. – Ale po jakimś czasie się przyzwyczajasz. I tak zawsze trafiasz tam gdzie chcesz. - Co… - wymamrotał Rob, ale nie dokończył, bo się nieco bał rozmawiać z nieznajomym. - Nie bój się pytać, kto pyta, MNIEJ błądzi. - A nie jest to „kto pyta, NIE błądzi”? - Niby tak, ale ja wymyśliłem własną wersję. Bo bez błądzenia czasem ciężko się spytać. To jak miało zabrzmieć twoje pytanie? W głowie Roba znów zakotłowały się myśli. „Błądzi się zawsze”? Co to miało znaczyć? Czy to była jakaś pseudoaluzja? Jakim cudem w ogóle taki człowiek jak ów „Rafał” się tu znalazł? Czy też popełnił samobójstwo? Val fotografia: Beata Zofia Rączka
Łóżko Majora Październik 2010
Autor
30
To miejsce na Twoją
REKLAMĘ
Łóżko Majora Październik 2010