Film
Zaczarowanie kina
Fotografia
Amerykański kontrast
Sztuka Dlaczego dworzec centralny jest piękny
Autor
Dyftong
Wstępniak
Wstępniak Hej hej! Witajcie w drugim numerze „ Łóżka Majora”. Jesteśmy wzruszeni tym, że tak wiele osób przeczytało nasz pierwszy numer, że trochę się roznieśliśmy po Polsce. Dajecie nam dużo motywacji by kreślić to dalej. No więc co tym razem dzieje się w naszym „Łóżku”? Na pewno będzie trochę świeżych recenzji z różnych stron, na pewno jakieś teksty krewnych i znajomych. Trochę naszych wynurzeń i trochę teorii sztuki i kultury. Czego na pewno nie będzie? Nie będzie nic o żadnych wyborach. Każdy niech się sam bawi tym tematem. Jednak w gazecie go nie znajdziecie. Nam on niepotrzebny. I tak mało co się nie pozabijamy w knajpach. Potem nas rozdzielać muszą. Więc czytajcie, komentujcie, piszcie maile, wiadomości, smsy, cokolwiek. Każda pochwała i krytyka jest dla nas ważna. Wreszcie objawiają się działy sztuka i film więc rozkoszujcie się coraz większą ilością słowa pisanego. Czytajcie!
Spis treści Wstępniak Spis treści Film
2 2 4
Fotografia
8
Filmowe słowo wstępu 4 Zaczarowanie kina 4 Samotny mężczyzna 5 Prorok 6 Pop-Eastwood 7 Amerykański kontrast Subiektywny przepis na zdjęcie
8 10
Sztuka
14
Literatura
24
Muzyka
28
Autor
32
Sztuki słowo wstępu Brutalizm. Zachwyt godny mastodonta. Impresje Miguela o MDM-ie Dlaczego dworzec centralny jest piękny Wystawa końcowa warszawskiej ASP
14 14 17 17 19
Menuet ze sprzętem różnym 24 Krew, pot, sperma i łzy Rafała Wojaczaka turpistyczne wojaże. 25 „Lwów ci tegu ni daruji!” 26 Mainstream vs. Underground? 28 Mainstream - Underground 28 Mainstream, underground i sztuka, czyli gdzie znaleźć dzieło w muzyce? 29 Crystal Castles - Crystal Castles (II) 30 Uffie - Sex, jeans and Denim jeans 31 The Drums - The Drums 31 Dżem 32 Dyftong 32
Film: Julia Bachman, Przemek Król Fotografia: Przemek Król Muzyka: Michał „Miguel” Maciejewski Sztuka: Ksawery Nałęcz-Jawecki Literatura: Przemek Król, Miguel Dział autorski: Patric „Valaris” Banaszkiewicz Korekta: Anna Militz, Julek Siemiątkowski Skład i oprawa graficzna: Beata Rączka, Oskar Gargas Grafika na okładce: Przemek Król
Zapraszamy na naszą stronę: http://lozkomajora.pl Kontakt z nami we wszelkich sprawach: lozkomajora@gmail.com
Film
4
Filmowe słowo wstępu
Zaczarowanie kina
Od teraz do „Łóżka” wprowadza się (miejmy nadzieję na stałe) dział poświęcony filmowi. Zajmuje się kinem na parę sposobów. Będziemy tu pisać subiektywnie – bo jakżeby inaczej – o tym co nam się podoba. Nie tracimy czasu na złośliwe recenzje kiepskich filmów (wychodzimy z nieco radykalnego założenia , że słabe filmy nie są godne żadnej uwagi, nawet negatywnej). Podrzucamy wam za to pomysły na wybranie się do kina, wyczulamy na to, co aktualnie warte jest zobaczenia, a często przy tym dość niszowe, słabo reklamowane i łatwe do przeoczenia. Czasem oprócz recenzji pojawi się tu jakiś tekst o przekrojowej problematyce, dotyczący kina i jego historii, dla tych, których sama współczesność nie zadowala bądź dla pełniejszego obrazu po prostu.
Jest 28 grudnia 1895. W paryskim Salonie Indyjskim, w Grand Cafe zaczyna się kino – jedyna sztuka, która ma tak dokładną, wręcz dzienną, datę urodzenia. Bracia Lumière organizują tam pierwszy płatny pokaz filmów przy pomocy opatentowanego przez siebie głośnego wynalazku – kinematografu. Wśród serii krótkich filmików największe wrażenie na widzach robi „Wjazd pociągu na stację w Ciotat”. Siedzący w pierwszych rzędach goście uciekają w popłochu przed pędzącą prosto na nich lokomotywą.
W tym numerze zaczynamy od intensywnego „Proroka” Jaquesa Audiarda, czyli naszym zdaniem najbardziej zasłużonej nagrody w Cannes i totalnego odkrycia, „Samotnego mężczyzny”, debiutującego Toma Forda. Będzie także co nieco o początkach kina i jego zaczarowaniu – enjoy! Julia Bachman Przemek Król
August i Louis Lumiere, kadr z “Wjazdu pociągu na stację w Ciotat”, 1895
Łóżko Majora Lipiec 2010
August i Louis Lumière, choć zapamiętani jako ojcowie kina, nie byli do końca świadomi potencjału jaki w nim drzemał. Uważano je, co najwyżej, za następną fazę rozwoju fotografii, nie za autonomiczną sztukę. Kamera dokonywała prostego aktu rejestracji rzeczywistości jako takiej, bez narzucania jakiegokolwiek komentarza i bez żadnego rodzaju fikcji. Wierzono naiwnie w „obiektywność obiektywu”, w to, że nie można ruchomym obrazem manipulować, ani go ufałszywić; nazywano kino nowym, doskonałym źródłem historycznym. Bolesław Matuszewski, dwa lata po pierwszych pokazach we Francji, już próbował zainicjować w Polsce powstanie Składnicy Kinematograficznej jako zbioru „pomocnych i przyjemnych w badaniu źródeł historycznych”. O fimie pisał: to, co ukazuje „jest niewątpliwe i stanowi absolutną prawdę”. Na szczęście, w jednym z pierwszych pokazów uczestniczył Georges Méliès, człowiek o wielkiej wyobraźni, malarz, kierownik teatru "Robert Houdin", i - przede wszystkim – iluzjonista. Wpada on na genialny pomysł sfilmowania swoich sztuczek magicznych przy wykorzystaniu niezwykłych możliwości kamery. Jako pierwszy tworzy coś w rodzaju efektów specjalnych: stosuje stop klatkę – zamiast kręcić, jak Lumièrowie na jednym ujęciu, zatrzymuję kamerę, a w tym czasie przestawia przedmioty i aktorów zadziwiając potem widzów filmami, w których znikają rzeczy czy pojawiają się przezroczyste duchy (dzięki zastosowaniu tzw. podwójnej ekspozycji). Nie pragnie dokumentować rzeczywistości lecz kreować własną; w założonym przez siebie w 1898 roku, pierwszym na świecie atelier filmowym Star-Film w Montreuil tworzy ogromne, bajkowe, zachwycające do dziś scenografie. W tym samym roku zdobywa sławę fimem „Diabelski zamek”, który zaczyna się od lotu nietoperza i jego przemiany w Mefistofelesa. Méliès w czasie zaledwie dwuminutowego dziełka zdąży pokazać jeszcze wyczarowanie z kotła szkieletów, duchów, wiedźmy i młodej kobiety, wszystko to otoczone tajemniczą scenerią średniowiecznego, choć ewidentnie tekturowego, zamku. Jest niezwykle płodnym artystą: pozostawia po sobie ponad 1200 (!) krótkich filmów, z których zachowa się, niestety, zaledwie sto. W każdym z nich ciągle udoskonala swoją technologię i wprowadza przełomowe innowacje. Do historii kina wejdzie jednak przede wszystkim „Podróż na księżyc” z 1902 roku, zainspirowana Herbertem Wellsem i Juliuszem Verne'em, baśniowa, teatralna i pełna wdzięku w swojej
5
Film
Samotny mężczyzna
Kadr z „Podróży na księżyc”
dziecinności opowieść. Sześciu astronomów (ubranych w płaszcze w gwiazdki) zostaje wystrzelonych na księżyc wielką armatą; powoli zbliżają się do srebrnego globu o ludzkiej twarzy, by w końcu wylądować wbijając mu się w oko. Choć na początku dostają się w niewolę księżycowych ludzi – na szczęście okaże się, że można łatwo ich unieszkodliwić poprzez dotknięcie czubkiem parasola. Wracając bezpiecznie na Ziemię z fantastycznej krainy wylądują jeszcze pod wodą, która również pełna jest cudów. Historia samego Georgesa Méliès nie kończy się niestety tak szczęśliwie. Choć jego pomysły są kontynuowane na całym świecie, on sam, poprzez wzrastającą konkurencję na rynku filmowym, stacza się na dno i zostaje bankrutem. W 1928 roku znajdują go, żyjącego w skrajnym ubóstwie, dziennikarze i przetransportowują do domu starców, gdzie niebawem umiera, w niemal zupełnym zapomnieniu. Do dziś jednak dzieli się twórców kina wg. tzw „linii Lumierowskiej” i „linii Meliesowskiej” , czyli na tych, którzy wierzą w rzeczywistość i tych wierzących w kreację, w obraz. O ile bracia Lumière zainspirowali szeroko pojętą kategorię filmów dokumentalnych, o tyle Méliès wprowadził do filmu magię, uczynił z kina sztukę, i to, jak sam mawiał: „sztukę diabelską, która dzięki trickom i efektom specjalnym uwalnia się od naturalnych fizycznych ograniczeń.” Julia Bachman
Colin Firth zdążył już nas przyzwyczaić do jakości swojego aktorstwa, utrzymującego się na bardzo wysokim poziomie, niezależnie od filmu, w którym akurat gra. Za to Tom Ford jest absolutnym objawieniem. Jego debiutancki film, „Samotny mężczyzna”, na podstawie prozy Christophera Isherwooda (znanego m.in. z tego, że jego opowiadania posłużyły za punkt wyjścia do prac nad scenariuszem do „Kabaretu” z Lizą Minnelli), przenosi nas do Kalifornii początku lat 60. Główny bohater, profesor uniwersytecki George Falconer(Colin Firth) nie może się pogodzić z niedawną śmiercią Jima, swojego partnera, ale oglądany przez nas jeden dzień jego życia, pozornie rutynowy i nieróżniący się niczym od innych, pokaże mu zupełnie nowy sposób patrzenia na świat. Świetne w tym filmie jest w zasadzie wszystko: scenariusz (choć to mniej zasługa ekipy filmowej, a bardziej Isherwooda), gra aktorska (choć Julianne Moore gra trochę poniżej oczekiwań), no i przede wszystkim praca kamery. Eduard Grau, młody (ma dopiero 28 lat i to jego trzeci film), hiszpański operator dokonał prawdziwego cudu. Praktycznie przez cały czas trwania filmu mamy do czynienia z mistrzowskimi, spokojnymi, delikatnie rozmytymi zdjęciami, wprowadzającymi atmosferę z jednej strony lekko tajemniczą, a z drugiej oddającą w jakiś sposób klimat ciepłej i słonecznej Kalifornii. Ale prawdziwy geniusz kamerzysty objawia się podczas krótkich, szybkich zbliżeń na fragmenty twarzy ludzi, z którymi rozmawia Falconer. Zabieg ten, zastosowany naprawdę perfekcyjnie, w niesamowity sposób tworzy napięcie między postaciami. Zapamiętajcie to nazwisko, Eduard Grau. O facecie będzie jeszcze głośno, a Złotą Żabę na tegorocznym Camerimage ma jak w banku. Sporym atutem filmu jest także świetna scenografia i charakteryzacja idealnie oddająca realia epoki. Czepialscy mogą zacząć marudzić na, momentami kiczowate, sceny pod wodą, w założeniu mające być odwzorowaniem stanu psychicznego bohatera, ale jest ich niewiele i nie przeszkadzają szczególnie w odbiorze filmu. Jednym słowem: niezła bomba. P. K.
Łóżko Majora Lipiec 2010
Film
6
Prorok Najnowszy obraz Jaquesa Audiarda powala. Fabularnie, jest to kolejne wzięcie na warsztat motywu „mistrz i uczeń”, ale forma w jakiej cała historia została opowiedziana, zachwyca. Chociaż słowo zachwyca, nie jest tu najlepsze, większość scen wywołuje naprawdę różne emocje, ale żadnej nie nazwałbym zachwytem. Film opowiada historię 19-letniego Malika El Djebeny (Tahar Rahim), który trafia na 6 lat do więzienia za pobicie policjanta. Jest analfabetą, nie ma żadnej rodziny, znajomych, może liczyć wyłącznie na siebie. W więzieniu szybko dostaje się pod wpływ, trzymającego w garści cały zakład, bossa korsykańskiej mafii, Lucianiego (świetny Niels Arestrup). Pierwszym zadaniem jest zabójstwo innego arabskiego więźnia, Reyeba (Hichem Yacoubi), który ma niedługo, w zamian za skrócenie wyroku, zeznawać przeciwko Korsykanom. Malik wykonuje wyrok (chyba najbrutalniejsza scena w filmie, zabójstwo żyletką ukrytą w ustach) i gdyby reżyserowi zabrakło wyobraźni, to w tym miejscu skończyłaby się historia Reyeba. Niedługo po zabójstwie, stary Arab powraca jako duch i odtąd towarzyszy Malikowi już do końca filmu, pełniąc rolę spersonifikowanych wyrzutów sumienia połączonych z kimś w rodzaju mentora. Łóżko Majora Lipiec 2010
Po tym epizodzie, główny bohater pnie się coraz wyżej w więziennej hierarchii, zdobywając wpływy i umiejętności, aż w końcowej scenie widzimy jak wychodzi z więzienia. „Prorok”, to zdecydowanie mocne kino. Praktycznie w całości dzieje się za kratami, ukazując całą brutalność tego świata, bez grama lukru. Dodatkowo, bardzo ciasne kadry, jakby ograniczone pole widzenia ludzkiego oka, wytwarzają wrażenia uczestnictwa w oglądanych wydarzeniach, co jeszcze zwiększa intensywność filmu. Mamy tutaj także popis świetnego aktorstwa, każda postać jest zagrana bardzo przekonująco. Spektakl ten jest zdominowany przez aktorów grających dwie główne postacie i trzeba przyznać, że odnajdują się w swoich rolach bezbłędnie. Rahim gra praktycznie jak naturszczyk, natomiast Arestrup zachowuje całkowitą kontrolę, czasami nawet ocierając się o teatralność. Film dostał Grand Prix na zeszłorocznym festiwalu w Cannes i nie skłamię, jeżeli powiem, że to najbardziej zasłużona pozycja w tej kategorii od dłuższego czasu. Jest mocno, szybko, z pomysłem i nie ma happy endu – czego chcieć więcej? P. K.
7
Film
Pop-Eastwood Wpływ Clinta Eastwooda na zachodnią kulturę jest dość oczywisty, ale duża część młodszego pokolenia nie zdaje sobie z tego sprawy. Tutaj mogę swobodnie napisać, że człowiek, który w tym momencie ma 80 lat, taką krzepę, i ciągłą wolę do pracy, nie jest osobnikiem częstym. Nie jest więc dziwne, że nawet jeśli nie należy do ludzi „głośnych” w tym momencie, należy wiedzieć, że coś się zawsze po jego stronie dzieje. Sam fakt kulturowości wschodniej w Polsce, w połączeniu z trwającym od ponad 20 lat przeskoku w kulturę zachodnią, jest łatwo zauważalny. Jednak wpływy obyczajowości zachodniej ukazują się głównie w formie dzisiejszej. Łatwo dostępne używki, ciągłe imprezy. Polska bardziej konserwatywna nadal przeżywa swoją rewolucję seksualną. Jedna rzecz się nasuwa, obyczajowość zachodnia jest tutaj bardziej europejska, i właśnie brak nam ludzi pokroju Paula Newmana, Johna Wayne’a, albo właśnie Clinta Eastwooda. Brak nam „twardziela”, nie stereotypowego brutala, ale również człowieka, który akceptuje uczucia. Różnica polega na tym, że on wie, kiedy je zatrzymać. Nie mówię tutaj o „Brudnym Harrym”. Mówię bardziej o połączeniu wszystkich ról Clinta Eastwooda, wliczając na koniec „Gran Tori-
no”, gdzie Eastwood grający dość typową dla siebie postać, zmienia się na oczach widza. Akceptuje „inność” ludzi, i zauważa tych, którzy mają w sobie wystarczająco pokory, aby posłuchać chwilę osoby, która być może przynudza, ale ma coś do powiedzenia. W życiu Eastwood cały czas pracował, nie pozwalał sobie na „spoczęcie na laurach”. Oczywiście, robił sobie przerwy, ale nigdy nie polegały one na zapomnieniu o swojej pracy. Od młodych lat zatrudniał się w przeróżnych miejscach, roznosił gazety, był nawet hutnikiem w fabryce. Oczywiście, są setki ludzi na tym świecie, których życiorys jest podobny. Można napisać więcej – oni nie mieli tyle szczęścia, żeby móc się załapać na pracę w Universal Studios. Jednak nic nie zmienia faktu, że w całym naszych zachłyśnięciu zachodem, nowinkami technologicznymi, możliwościami, brak nam dwóch rzeczy – odwagi nie polegającej na czystej bezczelności, no i pokory. Ludzie lubią iść do celu „po trupach”, nie zwracając uwagi na innych. Clint Eastwood (nie mówię tutaj tylko o postaciach przez niego granych) jest kimś, kto osobę, którą spychał z drogi o tym uświadamiał – „niepotrzebnie stanąłeś mi na drodze”. Nasze pokolenie mają tendencję do prostego wbijania noża w plecy. I właśnie dlatego potrzeba czasem kogoś, kto odwróci się nagle, stając z nimi twarzą w twarz, i powie: „Go ahead, make my Day.” Val
Łóżko Majora Lipiec 2010
Fotografia
8
Amerykański kontrast W pierwszej połowie XX wieku powstaje w fotografii symboliczny podział na fotografię europejską, nazywaną też humanistyczną, ze skupieniem się na człowieku i raczej spokojnymi odcieniami szarości niż wysokimi kontrastami, oraz fotografię amerykańską, zajmującą się przede wszystkim tematami przyrody i przestrzeni, za cel stawiającą sobie pokazanie naturalnego piękna w wyrazistych odcieniach. Twórcą, który przyczynił się, w prawdopodobnie największym stopniu, do wykrystalizowania się drugiego z tych nurtów był Ansel Adams. Urodził się 20 lutego 1902 roku w San Francisco, w rodzinie XVIII-wiecznych irlandzkich imigrantów. Po początkowych problemach edukacyjnych (wyrzucono go z kilku szkół prywatnych) i próbach nauki w domu, Adams poświęca się grze na pianinie. Pierwsze zdjęcie robi przypadkiem, podarowanym mu przez ojca aparatem (Kodak Brownie box), podczas wycieczki do Yosemite National Park w 1916 chcąc zatrzymać wspomnienie piękna doliny, która robi na nim na tyle silne wrażenie, że będzie do niej wracał praktycznie przez całe życie. Następnego roku przyjeżdża tam kolejny raz, tym razem z lepszym aparatem i statywem. Kilka lat później wstępuje do klubu Sierra, zajmującego się ochroną dzikiego kalifornijskiego krajobrazu, z którym pozostanie związany do końca życia. Praca fotograficzna Ansela Adamsa to przede wszystkim zdjęcia dzikiej amerykańskiej przyrody, robione często na zlecenie rządu (jak słynne „The Tetons and the Snake River” z 1942) lub na własny użytek, wykorzystywane potem w licznych kampaniach rozwoju polityki ekologicznej i zwiększeniu nakładów na ten cel.
Pomimo początkowej fascynacji piktorialnym stylem Alfreda Stieglitza i technikami ręcznego modyfikowania obrazu, jego styl ewoluuje w stronę oczyszczenia formy. Szczególnie gdy poznaje Paula Stranda, jednego z głównych przedstawicieli straight photography, krytycznej wobec piktorializmu. Grupa ta postulowała skupienie się na robieniu zdjęć „broniących” się samodzielnie, zamiast poddawaniu ich coraz dalej idącym retuszom, mającym je upodobnić do klasycznego malarstwa, czym zajmowali się fotografowie z otoczenia Stieglitza. Koncepcje te wpływają na twórczość Adamsa do tego stopnia, że w 1932 odcina się całkowicie od swoich wcześniejszych zdjęć i zakłada razem z Imogen Cunningham i Edwardem Westonem grupę „f/64”, kładącą duży nacisk na realistyczne i ekstremalnie ostre odwzorowanie rzeczywistości. Nazwa pochodzi od ustawienia przesłony, f/64, dającego otwór o średnicy 1/64 długości obiektywu, co pozwala na uzyskanie bardzo dużej głębi ostrości, wychodzącej poza zdolność postrzegania ludzkiego oka. Członkowie grupy domagali się także utworzenia nowych zasad kompozycji dla fotografii, niezależnych od malarstwa czy jakiejkolwiek innej dziedziny sztuki. W praktyce wyglądało to różnie, wystarczy rzut oka na większość zdjęć Adamsa, żeby zauważyć że wyglądają one bardzo podobnie do klasycznych francuskich czy angielskich pejzaży.
Ansel Adams, Rose and Driftwood, 1933
Ansel Adams, Monolit, 1927
Łóżko Majora Lipiec 2010
W tamtym okresie Adams zaczyna także tworzyć zbliżenia roślin i materiałów (Rose and Drfitwood, 1933) oraz pracuje nad ciągłym polepszeniem jakości zdjęć pod względem tonalności i kontrastu, co owocuje wymyśleniem Systemu strefowego w 1941 roku. Wynalazek ten jest jedną z największych zasług Ansela Adamsa dla rozwoju techniki fotograficznej i fotografii w ogóle, popychając tę dziedzinę do przodu o całe dekady. System ten nie tylko pozwala zachować kontrolę nad tonalnością zdjęcia w stopniu wcześniej nieosiągalnym, ale także osiągnąć niezwykły poziom kontrastu poprzez precyzyjne ustawienie ekspozycji oraz określenie parametrów wywołania. Mimo że większość zdjęć Adamsa to portrety dzikiej przyrody, można znaleźć kilka wyjątków, będących dowodem na ciągłą pracę koncepcyjną oraz ewolucję po-
9
Fotografia glądów tego artysty. W latach 30. był jednym z niewielu amerykańskich fotografów, którzy odmówili tworzenia tzw. „fotografii ze względu na ludzi”, mającej silny społeczny kontekst i polegającej głównie na portretowaniu skutków wielkiego kryzysu. Jednak po ataku na Pearl Harbour, w odruchu sprzeciwu wobec jawnej dyskryminacji Japończyków mieszkających w USA, zdobył przepustkę do Manzanar, obozu internowania w dolinie Owens, gdzie stworzył niezwykły esej fotograficzny zatytułowany „Born Free and Equal: the story of Loyal Japanese-Americans”.
Ansel Adams zmarł 22 kwietnia 1984 z powodu wady serca. Praktycznie do końca życia był aktywy zawodowo i artystycznie, wspierał także sprawę ochrony dzikiej przyrody. W 1980 roku, Jimmy Carter odznaczył go Prezydenckim Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem w USA, a jego zdjęcie, „The Tetons and the Snake River”, znalazło się jako jedna ze 116 fotografii na złotej płycie, którą umieszczono na pokładzie sondy kosmicznej Voyager, jako wiadomość dla pozaziemskich cywilizacji. P. K.
Ansel Adams, The Tetons and the Snake River, 1942
Łóżko Majora Lipiec 2010
Fotografia
10
Subiektywny przepis na zdjęcie Tym razem tekst w dwóch częściach, jak zwykle z powodu polityki określonej ilości miejsca w numerze. A więc po pierwsze, przepis na zdjęcie w stylu Adamsa za chwilę przed wami, a dla bardziej zaawansowanych i posiadających trochę lepszy sprzęt, na stronie, w sekcji artykuły, tekst o systemie strefowym.
Krajobrazówka 1. Standardowo polecany analog, przede wszystkim z powodu lepszych osiągów w temacie kontrastu i możliwości zastosowania systemu strefowego. Film oczywiście czarnobiały. 2. Tym razem olewamy całkowicie przestrzeń miejską, ewentualnie instalujemy się na jakimś dachu celem złapania panoramy, ale preferowany jednak las i to jakiś w miarę urozmaicony, jakieś pagórki, bagna i inne ekscesy byłby bardzo na miejscu. Całą operację należy przeprowadzić w dzień przy dość ostrym świetle. 3. Bierzemy statyw i w miarę szeroki obiektyw (tak w przedziale 18-35 mm). To pierwsze się przyda do uniknięcia poruszeń przy zamkniętej przysłonie, a to drugie do uchwycenia szerokiego kadru, na którym możemy się pobawić kompozycyjnie. 4. Kiedy już znajdziemy się na terenie, który sobie wcześniej umyśliliśmy, szukamy odpowiedniego punktu, preferowany jakiś pagórek z dobrym widokiem. 5. Komponujemy sobie jakiś ładny „malarski” pejzażyk, pilnując żeby była w miarę równa ilość świateł i cieni, żeby były zachowane przestrzenie negatywne i żadne zbyteczne chaszcze nie wchodziły nam w kadr. Przy odrobinie szczęścia ostre słońce przebijające się przez drzewa da nam ładne plamy światła, a duża jego ilość pozwoli dodatkowo podkręcić kontrast. 6. Ekspozycja. Podstawowa rzecz, którą robimy od razu, czyli zamykamy przysłonę do minimum, ile fabryka dała, zazwyczaj to będzie f/16 albo 22. Jedną z najważniejszych rzeczy, jest osiągnięcie jak największej głębi ostrości, a że mamy statyw nie musimy się martwić poruszeniami. Dobieramy czas (możemy obniżyć ekspozycję o jedną albo dwie przysłony żeby podkręcić cienie) i voila, mamy nasze zdjęcie. P. K.
A teraz kilka przykładowych efektów:
Łóżko Majora Lipiec 2010
11
Fotografia
Przemek Król, 2010
Łóżko Majora Lipiec 2010
12
Łóżko Majora Lipiec 2010
Fotografia
13
Fotografia
Przemek Król, 2010
Łóżko Majora Lipiec 2010
Sztuka
14
Sztuki słowo wstępu
Brutalizm.
Ponieważ termin „sztuka” jest w dzisiejszym świecie tak nie definiowalny i drażliwy, zastanawiając się nad myślą przewodnią tego działu, miałem niełatwe zadanie. Chciałem znaleźć inspirację dla czegoś oryginalnego, ciekawego tak, aby nie zanudzać czytelników. Ponieważ zaś sam jestem wymagającym czytelnikiem, zadręczałem się formułą działu aż do przedawkowania Martini.
Brutalizm jest uważany za jeden z najbardziej nielubianych i niezrozumiałych stylów architektonicznych XX wieku, a coraz częstszym wyburzeniom danych obiektów, towarzyszy ogólna aprobata mieszkańców okolicznych terenów. Brudne, ciężkie, brutalne, betonowe, przerażające – dla niektórych piękne.
Oczywiście nie znalazłem jednak żadnej nowej, ciekawej i w dodatku trzymającej poziom formuły działu. Moje nadzieję na dość jednorodną wymowę okazały się nietrafione, a usystematyzowanie naukowe „sztuki”- niemożliwe. Przedstawiam wam, więc dział chaosu, entropii i zaniedbania. Dział zagubionych tekstów, odrzuconych zdjęć i pominiętych murali. Oto i on dział „sztuka” Łóżka Majora. Może będzie was straszył nocnymi koszmarami albo rozweselał w leniwe letnie popołudnia. Nie wiem. Wasz wybór. Jeśli chodzi o niniejszy numer. Mamy w nim teksty tak różne, jak ich autorzy. Co ciekawe okazało się, że motywem przewodnim jest budowanie, remontowanie i wyburzanie domów. Czyli ogólnie architektura od podszewki. Mamy więc gościnny występ Agaty Duch i jej tekst o brutalizmie, niezwykłym. godnym uwagi nurcie architektury. Potem liryczny głos Miguela o MDM-ie i na koniec tematów budowlanych krzyk Anny Militz w obronie Dworca Centralnego. Uraczę was jeszcze opisem tego, kto i jak piszczy w trawie na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. I to byłby koniec pierwszego składu działu, hucznie nazwanego „Sztuka”.
Zachwyt godny mastodonta.
Brutalizm został rozpowszechniony w latach 70 tych, ale jego początki wywodzą się z inspiracji Le Corbusierem, a zwłaszcza jego późno modernistycznymi Unité d'Habitation w Marsylii oraz Secretariat Building w Chandigarh. Brutaliści mówili, że użycie materiałów w architekturze powinno być przemyślane na nowo. Należy odrzucić kontekst i metafory, wyzbyć się przekonania, że ściany betonu są czymś więcej niż materiałem konstrukcyjnym. Dlatego brutalistyczne budowle są pozbawione wykończenia, a gdy podejdzie się bliżej, w oczy rzuca się tekstura drewna, używana do szalunków odciśniętego na surowym betonie. Przełomowym obiektem w architekturze brutalizmu była szkoła w Hunstanton w Anglii, zbudowana przez Petera i Alison Smithson w 1949 roku. Cechowała się wyeksponowaną stalową konstrukcją, nieotynkowanymi ceglanymi murami, odsłoniętymi belkami stropowymi i widocznymi przewodami instalacyjnymi. Była inspiracją dla wielu, powstających po niej budynków.
Ksawery Nałęcz-Jawecki
Dzielnica mieszkalna Park Hill (Sheffield)
Łóżko Majora Lipiec 2010
Brutalizm jest powiązany z modernizmem i minimalizmem, często z nimi mylony. Mają wiele wspólnych cech, takich jak fascynacja geometrią, zbrojenie betonem i regularnością. Brutalizm cechuje się przede wszystkim przerażającym użyciem elementów, pozornie niepasujących do reszty konstrukcji, co wywołuje wrażenie nieregularności, sprawiającej, że opinie na jego temat są aż tak skrajne. Inną, często powtarzającą się cechą, jest przeniesienie na zewnątrz wielu elementów budynku, które w typowych znajdują się wewnątrz, takich jak np. klatki schodowe, korytarze, estakady i przejścia podziemne. Były widoczne już z zewnątrz budynku, a także nie przecinały się nawzajem.
Sztuka Wielu współczesnych krytyków tego stylu twierdzi, że jest on nieludzki i nie nawiązuje do kontekstu. Największą wadą miałoby być to, że budowle zamiast przyciągać i integrować społeczności, tak na prawdę alienują jednostki przytłoczone nieprzyjazną i przerażającą architekturą. Masy surowego betonu nie są w stanie wtopić się w otoczenie, wyglądają obco i groźnie. Kolejnym argumentem przeciwko brutalizmowi jest to, że czas nie obchodzi się łagodnie z materiałem używanym do budowania obiektów w tym stylu. Beton bardzo szybko czarnieje, pojawiają się zacieki, często wdają się grzyby, a w skrajnych przypadkach konstrukcje zostają porośnięte mchem, albo nawet pękają. Nie dziwi więc fakt, że żadnym innym wyburzeniom nie towarzyszą tak liczne demonstracje radości sąsiadów jak ma to miejsce w przypadku budowli brutalistycznych. Jednym z kosmicznych, brutalistycznych obiektów jest główna siedziba Ministerstwa Transportu Drogowego w Tbilisi, stolicy Gruzji. Jest to dzieło gruzińskiego architekta - Georga V. Chakhavy. Budynek znajduje się w dość oryginalnym, jak na biurowiec ministerstwa, miejscu, bo na stromym zboczu doliny, tuż przy drodze szybkiego ruchu, oddzielającej obiekt od rzeki. Sam gmach ministerstwa jest metaforą tego, czym zajmuje się urząd, wygląda bowiem jak wielopoziomowe skrzyżowanie autostrad. Poszczególne segmenty biurowe to mosty, które spoczywają na olbrzymich filarach, skrywających klatki schodowe i windy. Poszczególne departamenty są w oddzielnych bryłach i ustawione są względem siebie prostopadle.
15 Kolejną, jedną ze słynniejszych reprezentantów brutalizmu, jest powstała w 1961 roku dzielnica mieszkalna Park Hill (Sheffield), zaprojektowana przez J.Lynn, I.Smith, J.L.Womersleya (widoczna w lewym dolnym rogu). Została oparta na socjologicznej koncepcji kontaktów międzyludzkich, pozbawiona sylwetki i elewacji i wzniesiona z materiałów w stanie naturalnym. Jednym z bardziej kontrowersyjnych budynków jest powstały w 1977 roku Royal National Theatre w Londynie, którego architektem jest Sir Denys Lasdun. Książę Karol powiedział na jego temat, że „budowa tego teatru była sprytnym sposobem na budowę betonowego silosu elektrowni atomowej w centrum miasta, bez wzbudzania podejrzeń”. Ciekawe jest to, że według badan sondażowych budynek jako jedyny znalazł się zarówno w top ten najpiękniejszych i najbrzydszych budynków Londynu. Niezwykle charakterystyczny jest Habitat 67, czyli kompleks mieszkaniowy, zaprojektowany przez izraelskiego architekta mieszkającego w Kanadzie - Moshe Safdiego z okazji wystawy Expo 67’ w Montrealu, która została poświęcona problemom mieszkalnictwa. Habitat 67 to próba pogodzenia dwóch niezwykle ważnych celów, czyli zapewnienia mieszkańcom zindywidualizowanej przestrzeni na terenie o wysokiej intensywności zabudowy. Efektem jest blok, powstały z układanki domków jednorodzinnych.
Łóżko Majora Lipiec 2010
Sztuka
16
Habitat 67
Royal National Theatre w Londynie,
Royal National Theatre w Londynie
Katowicki dworzec
Polska również może się pochwalić swoimi brutalistycznymi reprezentantami. Zdecydowanie za najsłynniejszy uchodzi powstały w 1959 roku katowicki dworzec, posiadający unikalną konstrukcje kielichową. Żelbetonowe kielichy nawet dziś, pomimo grubej warstwy brudu i sadzy, zdradzają fakturę surowego betonu z widocznym szalunkiem desek. I chociaż katowicki dworzec jest wizytówką brutalistycznej polskiej architektury, dziś grozi mu wyburzenie, bądź też przebudowa.
Wydaje się, że czasy brutalistycznych konstrukcji odeszły, masowo wyburzane, wzbudzają już wyłącznie niechęć i odrazę estetów. Jednakże równocześnie zachwyceni architekci z ówczesnej epoki mówili, że „barbarzyńska siła brustalistycznych, olbrzymich, blokowatych występów i wystających wsporników, mnożących się nad iglastymi drzewami ogrodu botanicznego, budzi zachwyt godny mastodonta” i warto pomyśleć nad tym, że to, co dziś uważane za piękne, za 50 lat może być synonimem ekstremalnej brzydoty.
Łóżko Majora Lipiec 2010
Agata Duch
17
Sztuka
Impresje Miguela o MDM-ie
Dlaczego dworzec centralny jest piękny
Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa. Dumny twór początków socjalizmu w Polsce. Siermiężny socrealizm. Ale naprawdę uroczy. Zawsze, gdy idę z Centrum, lubię popatrzeć na to przepiękne brzydactwo.
Trzydziestoletni brud, w remont wierzę, ale że przestanie śmierdzieć - nie, to syf, kiła i mogiła - takie komentarze można znaleźć pod artykułami o planach rewitalizacji Dworca Centralnego. W rankingu przeprowadzonym przez Gazetę Wyborczą w 2008 został uznany za jeden z najgorszych dworców kolejowych w kraju. Również kontrola Najwyższej Izby Kontroli w tym samym roku stwierdziła, że pod względem stanu technicznego, Centralny plasuje się na końcu listy. Tak dziś wygląda zbudowany w latach 19721975 według projektu Arseniusza Romanowicza, postmodernistyczny „najnowocześniejszy dworzec Europy”.
Budowane w latach 50 budynki MDMu to typowe kamienice czasów Bieruta. Z jednej strony nawiązują do przedwojennych wzorców, z drugiej podkreślają proletariacką stronę swej natury. Piękno i brzydota. Burżuazja i proletariat. Tak – mnóstwo w tym osiedlu polityki. Ale zostawmy politykę. Przyjrzyjmy się budynkom. Mają ponad 50 lat, ale trzymają się świetnie. Bogate zdobienia, rzeźby. Widać, że dbają o to. Bardzo. Chce się tam spacerować. Robotnicy patrzą na mnie wzrokiem wskazującym na to, że możliwe, że jestem reakcyjnym elementem, prawicowym odchyleniem. Albo to zatarte rysy, erozja przecież i tu daje o sobie znać, dają taki obraz. Właśnie, robotnicy. Uwielbiam patrzeć na ich postacie. Twarda, robotniczo-chłopska ręka spoczywa wtedy na mnie i wskazuje mi, że to właśnie w nich jest droga. Ale ja im nie wierzę. Inaczej nie byliby tylko reliktem przeszłości. Plac Konstytucji – mijam go często. Punkt przesiadkowy w nocnych eskapadach. Puby. Knajpy. Restauracje. Kluby. Wschód, zachód, północ południe. Gdzie chcesz, tam pojedziesz. I na pewno nie pozostaniesz trzeźwy, on na to nie pozwoli. Nie wiem oczywiście gdzie tam konstytucja była. Nie widziałem jej w życiu. Niestety. Mogę tak snuć bzdury o tym miejscu długo. Przecież magia przyciąga, nieważne gdzie się znajduje. Przechodniu, błagam Cię. Kiedykolwiek tam jesteś, kiedykolwiek tam będziesz, stań i przypatrz się. Zobaczysz w oddali tupiącą historię. I zmęczone miasto, któremu ta historia nigdy nie chciała dać odpocząć. A potem się zakochaj w Warszawie. Miguel
Pierwsze decyzje o budowie Dworca Centralnego zapadły już w 1946 roku, jednak ze względów finansowych decyzję odkładano. Przez ten czas wielokrotnie zmieniały się koncepcje dotyczące wyglądu budynku, wszystkie autorstwa Romanowicza. Po dojściu do władzy w 1970 roku, Edward Gierek obiecał warszawiakom trzy inwestycje: odbudowanie Zamku Królewskiego, trasę WZ oraz nowoczesny dworzec kolejowy. Dwa lata później rusza budowa, zaplanowana na 1100 dni. Mimo że w czasie budowy nadal kursowały pociągi oraz nie zostały zamknięte ulice w okolicach przyszłego dworca, budowa przebiegała ekspresowo. Dodatkowym czynnikiem wpływającym na tempo pracy był zbliżający się VII Zjazd PZPR. I tak, 5 grudnia 1975 roku, dwa dni przed Zjazdem, Centralny został oddany do użytku. Dziś - obwieszony billboardami, z korytarzami zapchanymi przez budki z kebabami, kioski, małe sklepiki ze wszystkim. Kiedyś - obiekt zachwytu. Kilka dni po otwarciu "Życie Warszawy" pisało: Przez trzy dni Dworzec wypełniony był jak w dniach największego szczytu pasażerskiego, […] ludzie tłumnie wypełniali barki kawowe, sklepy z upominkami, salony Cepelii, delikatesy, kwiaciarnie. Warszawiacy przychodzili podziwiać nie tylko fantastyczną, postmodernistyczną konstrukcję ze stali i szkła, z dachem o kształtach ukradzionych z filmów SF. Przyciągały ich tu także nowinki techniczne - ruchome schody sprowadzone z Francji, elektroniczne zegary z Włoch, a przede wszystkim pierwsze w kraju drzwi automatyczne prosto ze Szwajcarii oraz... jedyny w mieście automat z napojami. Dworzec szybko stał się częścią kultury popularnej naszego kraju. Utrwalony w wielu serialach: Czterdziestolatku, Zmiennikach, czy w pierwszym odcinku 07 zgłoś się. Czerwono-białą fontannę, stojącą w przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem Marszałkowskiej z Chałubińskiego, można zobaczyć w Brunecie wieczorową porą. Jak w większości nowo otwartych budynków, na hali dworca urządzano pokazy mody. Trwa dyskusja: burzyć czy modernizować? Zanim padnie ostateczna odpowiedź na to pytanie, proponuję wycieczkę na Centralny i odnalezienie śladów dawnego piękna. Łóżko Majora Lipiec 2010
Sztuka
18
Dworzec Centralny w dniu otwarcia fot. PAP/CAF/Witold Rozmysłowicz
Zacząć najprościej, przechodząc przez automatyczne drzwi, po dziecięcemu zachwycić się, że otfiera siee..!, a gdy już znajdziemy się w hali głównej, zatrzymać się i spojrzeć do góry. Odrobina wyobraźni, która pozwoli nam zdjąć brud z szyb i rozjaśnić wnętrze. Nie zauważyliście wcześniej? To wcale nie przestarzałe, szare klocki. To piękna, paradoksalnie lekka, wciąż nowoczesna struktura, wypełniona przestrzenią. Porównanie do katedry może się wydać obrazoburcze, ale taka była właśnie koncepcja tego projektu. Katedra podróży ze skrzydlatym dachem, świątynia, w której zaczynamy i kończymy nasze podróże. Zejdźmy na perony, cechujące się nierównomiernym zielonkawym oświetleniem. To światło przez wielu wskazywane jest jako wada; narzeka się, że powoduje skupianie się podróżnych w miejscach jaśniejszych, ciemniejsze pozostawiając złodziejom i bezdomnym. Jednak według mnie powoduje niesamowity klimat, zupełnie odmienny od jasnej i przestronnej hali. Przestrzeń jest tam starannie upchana w geometryczne kształty, ludzie idący sąsiednimi peronami pojawiają się i znikają w kolejnych „okienkach” jakie tworzą słupy między torami. Im dłużej się przyglądamy, tym większe jest poczucie odrealnienia, ludzie stają się tylko jakąś ozdoba, urozmaiceniem do niewzruszonej Łóżko Majora Lipiec 2010
dyktatury wielościanów. Równie niesamowity jest ostatni, zachodni pasaż dworca, niedaleko zejścia na dworzec WKD. Zalepiony sklepikami jak inne, jednak zazwyczaj brak tam żywej duszy. Na perony prowadzą z niego ruchome chodniki, nad którymi zamontowane są lustra, które sprawiają, że zejście zaczyna przypominać szyb kopalni. Więc gdzie jest piękno Centralnego? W katedralnej budowie sali głównej? W kształcie dachu? We wręcz turpistycznej przyjemności z przejścia peronami? W niezrozumiałej dla nikogo numeracji torów? W labiryncie przejść? A może w zagubionej fontannie, na miejscu której stoi sklep samoobsługowy, może w wielokulturowości, może w mrocznym klimacie, legendach o porwaniach prostytutek i bezdomnych. Ja widzę je we wszystkich tych cechach, w kontrastach tego miejsca. I mówię NIE wyburzaniu Centrala, i mówię stanowcze TAK uratowaniu go przed samoistnym wyburzeniem! Anna Militz
19
Sztuka
Wystawa końcowa warszawskiej ASP Jak co roku w czerwcu, studenci ASP w Warszawie organizują, razem z profesurą, wystawę najlepszych prac. Każda z pracowni wystawia swoje perełki, niezależnie od toku studiów i zaawansowania twórcy. I jak co roku wybrałem się na dogłębne zwiedzanie wystaw Wydziałów Grafiki oraz Malarstwa z nadzieją zobaczenia czegoś świeżego, twórczego i pozbawionego komercji. Czemu poszedłem na ASP z tak rozbuchanymi nadziejami? Ponieważ wiem, że często osoby młode, twórczo zaangażowane, a zarazem pod opieką profesorów, potrafią stworzyć prace o wiele przewyższające te, które świecą czterocyfrowymi cenami w popularnych galeriach. Poza tym, jest coś niepowtarzalnego w klimacie studiów artystycznych. Miejsce, otoczenie, terminy. Prawdopodobnie w swoim rozpoczynającym się życiu, artyści już nigdy nie będą mieli okazji do tworzenia w tak dużej grupie ludzi, porównywania prac, inspirowania się innymi i korzystania z większego doświadczenia kolegów w danej technice. Wszystko to tworzy z czerwcowych wystaw coś wartego obejrzenia. A jak było w tym roku? Śpieszę wyjaśnić.
LEWA STRONA – GRAFIKA Przekraczając bramy ASP udałem się od razu do wejścia po lewej stronie. Mijając portiernię, dumnie opisaną jako „SECURITY”, jak zawsze zostałem otaksowany wzrokiem przez pana „ochroniarza”. Ochroniarzy na Grafice jest dwóch. Jeden został przez studentów ochrzczony Stalinem, drugi – Hitlerem. Nigdy nie wiem, czy powiedzieć guten Morgen czy dobryj den’ ponieważ dla mnie są nierozróżnialni. Czemu zawdzięczają swoje przydomki? Nie wiem, ale wchodząc tego dnia na wydział, czułem że coś jest nie tak. Hitler/Stalin był bowiem wpatrzony w ekran laptopa i wzrokowa kontrola była tylko tak pro forma – wcześniej panowie zawsze traktowali swoją pracę bardzo poważnie. Zaniepokojony tą sytuacją, udałem się zwiedzać dobrze mi znane mury, obwieszone kilometrami kwadratowymi studenckich prac.
Po pierwsze, na Wydziale Grafiki, widać bardzo duży rozdźwięk między pracami rysunkowo-malarskimi, a wszelkimi pracami projektowymi, plakatowymi czy też fotograficznymi. Malarstwo i rysunek stoją niestety na niezmiennym, nudnym i raczej średnim poziomie. Za to prace te królują na korytarzach wydziału. Zupełnie nie wiem dlaczego. Psują wrażenie, są często bardzo przytłaczające, napadają na nas dużą ilością wtartego w papier węgla, czarną, grubą, chropowatą kreską. Malarstwo zaś jest tendencyjne i niezmienne od prawie trzydziestu lat. Wiem to dzięki mojej mamie, której koledzy ze studiów są teraz profesorami, i która co roku narzeka na skostniałość profesury w dziedzinie malarstwa i rysunku. Ale cóż, graficy nie mają malować. Szkoda tylko, że ściany korytarzy aż uginają się od słabych rysunków, a pracownie malarskie wyglądają jakby je wytapetowano. Dobre wrażenie zrobiły na mnie jedynie prace dwóch artystek piątego roku: Karoliny Witowskiej oraz Teresy Wasilewskiej. Pierwsza z nich, konsekwentnie przez cały rok malowała obrazy o różnej tematyce, stosując jednak stały motyw estetyczny. Dlatego cykl jej obrazów przebija się spod Ikeowych tapet. Natomiast dwa obrazy Teresy uderzają delikatnością techniki, paletą pastelowych barw. Szarość i beż dominują w tle, a postać wyłaniająca się z czegoś podobnego do mgły, również utrzymana jest w tej tonacji. W dodatku są to prace na dużym płótnie co potęguje efekt. Słowem – odważnie jak na grafikę, gdzie głównie maluje się kolorowo, abstrakcyjnie i koniecznie „płaszczyznowo” – ulubione pojęcie używane przez prof. Grzegorza Pabel. Ale dość krytyki negatywnej. Przecież to, co najciekawsze na Grafice to pracownie Grafiki Warsztatowej, Plakatu i Książki oraz Ilustracji. Ta pierwsza prowadzona przez prof. Andrzeja Węcławskiego prezentowała w tym roku dobry poziom. Co ciekawe, tematyka prac była nieco inna niż zwykle. Wcześniej w tej pracowni królowały konkrety. Prace ukazujące przedmioty, widoki i ludzi. Wszystko najczęściej osiągano za pomocą czarnej oraz szarej farby drukarskiej. Tym razem pracownia prezentowała się bardzo „wrażeniowo”. Zabawy geometrią, żywa kolorystyka i niepokorna, ręczna kreska sprawiały wrażenie „malarskości” grafik. Wszystko zrobione głównie na ploterze, choć technika łączona - ploter plus prasa graficzna, również znalazła
Prace Tomasza Kędzierskiego
Łóżko Majora Lipiec 2010
Sztuka
20 uznanie. Czyje prace były najlepsze? Tomasza Kędzierskiego. W środowisku zyskał on duże uznanie swoim cyklem dyplomowym „Słońce”. Prace te zapraszają nas do optycznej zabawy, mocno przetworzonymi powidokami zdjęć słońca. Metoda tworzenie kompozycji z dużych, wyraźnych „pikseli” dała możliwość oszukiwania ludzkiego oka, grafiki tańczą, zmieniają się wraz z poruszaniem się obserwatora, wreszcie pozwalają widzieć coś innego dla każdego z nich. Pochwalę się też pracami mojej siostry - Aleksandry Nałęcz-Jaweckiej, których siłą jest wspólne oddziaływanie wizualne. Niestety nie możecie zobaczyć filmów wyświetlanych na grafikach, dlatego musicie uwierzyć mi na słowo, że był to cykl nietypowy i nowatorski. Połączono bowiem technikę wydruku, prasy graficznej, a na to nałożono jeszcze film wyświetlany z rzutnika, co ożywiło grafiki dotąd nieruchome. Plakat to w Warszawie dwa nazwiska: Majewski i Wasilewski. Razem z profesorem Buszewiczem tworzą tzw. BMW. Jest to ogromna maszyna studencka napędzająca życie warszawskiej ASP. Każdy z panów posiada własną pracownię, każdy prowadzi ją na wysokim poziomie. Tym razem najbardziej podobała mi pracownia plakatu prof. Wasilewskiego, ponieważ plakaty prezentowane na wystawie, poruszały trudne tematy: polityczne, obyczajowe i społeczne. To ogromny plus tej pracowni, gdzie kładzie się nacisk na wydźwięk, a nie estetykę, dlatego oglądając nie trzeba się długo zastanawiać: ale o co chodzi? jak często zdarza
Łóżko Majora Lipiec 2010
się w pracowni profesora Majewskiego. Choć oczywiście przez to pracownia traci w sferze formalnej prac. Jednak funkcją plakatu jest przecież informowanie i wydaje mi się, że warto czasem zrezygnować z artystyczności względem prostego przekazu, który powinien być łatwo dostrzegalny, przyciągający uwagę i zapamiętany. Pracownia książki jak zwykle mnie zaskoczyła. Nie tylko dokładnością detali i niecodziennymi pomysłami lecz również nowymi zadaniami jakie profesor zadawał w ciągu tego roku studentom. Nowością, o której mówię jest talia kart. Każdy student miał za zadanie zaprojektować własną talię tak, aby kompozycje na każdej z nich były różne. Niektórzy wybrali konwencję opowiastki obrazkowej, niektórzy konwencję kolekcji, jeszcze inni zaprojektowali talię tak, że tylko w pewnym ułożeniu kart, obrazek stworzony z całości, ujawnia swoje znaczenie. Niezależnie od realizacji uważam, że takie zadanie jest bardzo dobre. Odbiega, w procesie twórczym, od myślenia o jednym dziele, w dodatku zmusza do wyrażenia się w miniaturze jaką jest karta. Ciekawe i twórcze, tak trzymać. Jeśli chodzi o ilustracje, nie mam wiele do powiedzenia. Nie dostrzegłem niczego szczególnego, choć pracowania prof. Januszewskiego jest niewątpliwie dobra, to po kilku latach, już mnie nie zaskakuje. Może ilustracje i historyjki przez nie opowiadane były mniej cukierkowe i dziecinne niż zwykle, ale to wszystkie różnice.
21
Sztuka Natomiast bardzo dobre, jak zwykle, wrażenie zrobiły na mnie pracownie fotografii. Są dwie i niestety nie wiem kto je prowadzi. Prezentowane są tutaj głównie zdjęcia studyjne, robione na wysokim poziomie. Tematyka była w tym roku różna. Choć uwagę przykuwały dwie prace zaangażowane społecznie i politycznie w dyskurs antyimperialnych USA. Interesujące i odważne. Bo kto normalnie umieszcza trzy nagie kobiety na tle flagi Stanów Zjednoczonych z krzyżami katolickimi wypalonymi na czole? Wielki plus za przełamanie mdłych, artystycznych konwencji. Niestety często twórców traktujących o sprawach społeczno-politycznych, traktuje się jakby utracili licencję na artyzm, bo w polskim światku podejmowanie tematów „niskich” jest znieważające. Mam nadzieję, że dzięki takim artystom jak Artur Żmijewski ta sytuacja się zmieni. Słowo podsumowujące: Wydział Grafiki nie powala. Mimo kilku wyjątków i nowości, prezentację tego roku psuje natłok bezzasadnych, kiepskich prac malarskich i rysunkowych. Po prostu trudno jest cieszyć oczy perełkami umieszczonymi gdzieś po kątach. jeśli zalewa nas wszechobecna przeciętność.
STRONA PRAWA – MALARSTWO Wydział Malarstwa prezentuje się za to, jak inny świat. Już wchodząc, widzimy ogromną rzeźbę „z prawdziwego zdarzenie”, która mimo braku polotu wytwarza artystyczną
atmosferę. Przechodząc ledwie dziesięć metrów z wydziału na wydział, klimat i podejście do sztuki zmieniają się diametralnie. Ponieważ jest to Wydział Malarstwa, najmocniejsze artystycznie jest oczywiście malarstwo i rysunek. I mimo że ten wydział ma opinię skostniałego, udało mu się mnie zaskoczyć. Zacznijmy jednak od podstaw. Odmiennie od Wydziału Grafiki na murach korytarzy widzimy mało prac, starannie oddzielonych tak, aby każda miała miejsce dla siebie. Już ta prosta zagrywka „kuratorska” daje efekt lepszej ekspozycji prac. Ale nie chodzi tylko o triki. Prace rysunkowe są po prostu bardzo dobre. Ich twórcy opanowali technikę, na poziomie dającym im możliwość wyrazu, na wiele różnych sposobów. Choć nie zobaczymy tu tak wielu różnorodnych technik jak na grafice, perfekcja posługiwania się ołówkiem, węglem i sepią jest tak duża, że śmiało możemy cieszyć się oglądając prace wykonane z podobnych materiałów. To jakby stopień wyżej. Kiedy nie oceniamy jakości rysunku i jak odwzorowana jest postać, lecz kiedy myślimy o tym, co jest narysowane i co nam to mówi. Ważną sprawą jest też, to że prace oznaczone jako „wyróżnienie” są tego naprawdę warte. Ale na rysunku świat się nie kończy. Zabawne jest to, że choć w tym miejscu, najwięcej powinienem pisać o malowaniu, byłoby to zbyt nudne. Ponieważ malarstwo na Wydziale Malarstwa jest po prostu najmniej ciekawe. Nie można odmówić studentom techniki, niektórzy opanowali ją równie dobrze jak rysunek. Jednak widać, że przez wpływ osobowości profesorów, w każdej pracowni maluję się trochę tendencyjnie. Na wyróżnienie zasługują za to prace Jardana Sobierajskeigo i Tomasza Lisowicza.
Prace Aleksandry Nałęcz-Jaweckiej
Natomiast tym, na co chciałbym zwrócić wam uwagę, jest Pracownia Wiedzy o Działaniach i Strukturach Wizualnych profesora Jacka Dyrzyńskiego. Zdecydowanie gra tutaj rolę gwiazdy wydziału. Tajemnicza nazwa prawda? Studenci zajmują się tutaj wszystkim. Robią rzeźby, spawając kawałki prętów (Paweł Stręk), wypalają naczynio-domy z gliny (Łukasz Wolf ) i wykonują pełnowymiarowe makiety wnętrza łodzi podwodnych (Łukasz Strupiechowski). I to nie jest żart. Wykorzystuje się tutaj różne materiały, uczy studentów myślenia przestrzennego, jak i optyki (wspaniałe makiety mini-domków, do których wnętrza możemy zajrzeć przez malutkie „okna”, co w połączeniu z zastosowaniem luster, daje iluzję dużej przestrzeni wewnątrz). Na szczególną uwagę zasługuje praca Magdy Magdziarz, łącząca technikę papierową z przestrzennością. Ciekawa kompozycja „ptaków” sprawia wrażenie jakby ich stado, miało zaraz wyfrunąć przez okno. Ciekawym ćwiczeniem, wykonanym na wiele sposobów, jest „jeden materiał w różnych postaciach, jeden kolor w różnych materiałach”. Tytuł mówi sam za siebie, studenci naprawdę napracowali się Łóżko Majora Lipiec 2010
Sztuka
22 nad znalezieniem różnych przykładów danego materiału czy koloru. To zdecydowanie moja ulubiona pracownia, z obu tych wydziałów. Najbardziej nowatorska w tematach i formie, zarazem tradycyjna w podejściu do materiału. Zero cyfrowości, tylko rękodzieło. Ta mieszanka daje niezwykłe efekty. Jest jeszcze jedna ciekawa pracownia na malarstwie. Odkryłem ją dopiero w tym roku i zrobiła na mnie dobre wrażenie. Chodzi mi o Pracownię Tkaniny Artystycznej prof. Doroty Grynczel. Wchodząc ujrzałem kilka standardowych płócien o postmodernistycznych, abstrakcyjnych i nudnych deseniach. Jednak wraz z zagłębianiem się w pracownię, znów odkrywałem coś nowego. Nie miałem pojęcia, że tak można użyć włóczki. Bowiem zwykłe tkaniny przerodziły się w trójwymiarowego ptaka, siatkę rozciągniętą na przestrzeni całej pracowni oraz wyszywankę żołnierzy złudnie przypominających Rycerzy Mówiących NI! z „Świętego Grala” Monty Pythona. Bogactwo formy w tym samym materiale. Powtarzam się, bo mówiłem o tym już przy rysunku. Ale tak właśnie jest. Prowadzi mnie to do jednego wniosku. Porównując Wydziały Grafiki i Malarstwa, pierwszy zaskakuje mnogością technik, nowoczesnością i użytkowością, drugi zaś, dopracowaniem tych samych technik do perfekcji, przekazem artystycznym i klimatem, który rzeczywiście zatrzymuje trochę czas.
SŁOWO KOŃCOWE W tym roku było więc trochę zawodu Wydziałem Grafiki, ale udało się wydobyć perełki. Było zaskoczenie Wydziałem Malarstwa i jego dziwnymi regułami łączenia tradycji, z nowymi pomysłami. Cóż mogę powiedzieć na koniec. Czymkolwiek byście się nie interesowali z dziedziny sztuki wizualnej, jakiekolwiek mielibyście sympatie twórcze i cokolwiek myślelibyście o Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie: przyjdźcie, zobaczcie bo możliwe, że Ci ludzie będą kiedyś wielcy. A jeśli nie? Tak czy owak, będzie to dla was nowe doświadczenie. Ja chodzę na wystawę końcowo roczną od pięciu lat i za każdym razem dostrzegam coś nowego.
Łóżko Majora Lipiec 2010
Ksawery Nałęcz-Jawecki
23
Sztuka
Prace Aleksandry Nałęcz-Jaweckiej
Łóżko Majora Lipiec 2010
Literatura
24
Menuet ze sprzętem różnym Powojenny literacki turpizm jest jednym z niewielu przykładów naszego oryginalnego wkładu w literaturę światową. Specyficzne połączenie, pojawiającego się już w sztuce, motywu brzydoty i unikatowych w skali Europy przeżyć pokolenia „Współczesności” dały całkiem nową jakość. Niezwykle ważną rolę w powstaniu tego nurtu pełniło doświadczenie pokoleniowe autorów, na które najczęściej składały się wojna, Powstanie Warszawskie i stalinizm. Nie każdy jednak potrafił przejść w miarę suchą nogą do 1956 roku. Niektórzy, jak Baczyński, giną w powstaniu, inni, jak słusznie zapomniani niektórzy z tzw. pokolenia „Pryszczatych”, grzęzną na stałe w socrealizmie. Dopiero po tych dwóch, można powiedzieć „selekcjach”, powstaje pokolenie „Współczesności”, do którego zalicza się także Stanisław Grochowiak, jeden z głównych przedstawicieli turpizmu, nurtu wyjątkowo popularnego w literaturze tamtych lat. Urodził się 24 stycznia 1934 roku w Lesznie, gdzie mieszkał do przeprowadzki do Wrocławia w 1953 roku. Debiutuje w 1951 wierszami „Ave Maryja” i „Notuje deszcz”, jednak w pełni zauważony zostaje w 1956 roku, gdy publikuje pierwszy kompletny tom zatytułowany „Ballada rycerska”, po którym zdobywa opinię najbardziej interesującego młodego poety od zakończenia stalinizmu. W tym samym roku ukazuje się też jego pierwsza powieść „Plebania z magnoliami”, jednak zostaje uznana za mniej nowatorską niż utwory poetyckie, m.in. z powodu pojawiania się w niej rozwiązań charakterystycznych dla literatury produkcyjnej. Twórczość Grochowiaka zalicza się do turpizmu, nurtu literackiego akcentującego i afirmującego brzydotę. Specyfiką stylu tego autora jest bardzo silna, widoczna gołym okiem, inspiracja twórczością symbolistów francuskich, szczególnie Baudelaire’em i Verlaine’em (ten ostatni na dodatek kilka razy staje się głównym bohaterem wiersza). Z kolei, w ściśle określonych regułach stosowania kolorów (każdy coś symbolizuje, czarny - śmierć, zielony - rozkład, czerwony - życie itp.) możemy się dopatrywać, wcale nie tak dalekiego, echa modernistycznej synestezji poetyckiej, jednego z ulubionych środków wyrazu Arthura Rimbaud. Jedną z ciekawszych rzeczy w poezji Grochowiaka jest to, że nie znajdziemy u niego postępującej radykalizacji warstwy formalnej. O ile w pierwszych dwóch tomikach, „Balladzie rycerskiej” i „Menuecie z pogrzebaczem”, trafiamy praktycznie wyłącznie na wiersz wolny w stylu „Dies irae” Kasprowicza jeżeli chodzi o formę zapisu, to późniejsze utwory zaczynają zmierzać w stronę klasycyzmu i modyfikacja ta nie omija także warstwy treściowej. Oczywiście jeden i drugi okres to bezsprzecznie turpizm, jednak różnią się one od siebie, co jako ewolucję koncepcji artystycznej należy zaliczyć poecie na plus. Imponująca jest także u Grochowiaka lekkość operowania nawiązaniami do twórczości przeszłych epok, takie jak, wspomniane już, stosowanie chwytów wziętych z francuskiego symbolizmu czy, cieszące się wyjątkowym upodobaniem autora, wprowadzanie postaci słynnych poetów. Łóżko Majora Lipiec 2010
Modelowy przykład pierwszego okresu to utwór „Płonąca żyrafa”, który znajdziemy we wspomnianym już tomiku „Menuet z pogrzebaczem”. Wiersz ten jest do bólu turpistyczny pod względem treści, natomiast jeżeli chodzi o formę, mamy do czynienia z czystym wierszem wolnym. W drugiej części utworu trafiamy też na bardzo czytelne odwołanie do „Mięsa kobiet” Jasieńskiego, czego jednak można się było spodziewać po tytule samego zbioru, budzącym skojarzenia z polskim futuryzmem. Chociaż można ten fragment uznać także za wyraz traumy wojennej w stylu „Ocalonego” Różewicza. Jednak deklaracja podmiotu lirycznego, że pisze ten wiersz dla dwóch zreumatyzowanych osłów, co z kolei każe nam przypomnieć sobie klimat obrazów Dalego i wczesnych filmów Luisa Buñuela, wskazuje bardziej na awangardowy rodowód wiersza. To chyba jest najbardziej interesujące w twórczości Grochowiaka, łączenie tradycji awangardowej z modernistyczną, jednocześnie pozostawiając miejsce na ostatnie mistrzowskie pociągnięcie. Zestawienie „Menuetu z pogrzebaczem” i „Agrestów”, tomiku wydanego w 1963 roku, dość dobrze pokazuje ewolucję poety. Tym razem nie mamy już do czynienia z dzikimi i pozbawionymi jakiegokolwiek usystematyzowania wierszami wolnymi, lecz z utworami, które spokojnie można stawiać na jednej półce razem z takimi arcydziełami Baudelaire’a jak „Albatros” czy „Padlina”. Obu artystów łączą bardzo duże podobieństwa stylu. I tu, i tu dostajemy sonet, poddany co prawda lekkim modyfikacjom formalnym, ale zostało to zrobione tak zręcznie, że zmiana jest praktycznie niezauważalna. I tu, i tu mamy kunsztowną formę sonetu połączoną z zupełnie nieprzystającą do niej treścią, dotykającą tematu bólu, rozkładu, śmierci i brzydoty. I tu, i tu mamy ten sam cel poezji, czyli nakłonienie odbiorcy do akceptacji rzeczywistości ze wszystkimi jej aspektami. Jest to chyba najbardziej paradoksalna i wyrafinowana cecha turpizmu, użycie motywu śmierci do „promocji” życia. Zmiany w swoim stylu Grochowiak tłumaczył zazwyczaj słowami „bunt nie przemija, bunt się ustatecznia”. Wypadałoby raczej powiedzieć: bunt się uszlachetnia. P. K. .
25
Literatura
Krew, pot, sperma i łzy
Rafała Wojaczaka turpistyczne wojaże. Rafał Wojaczek – geniusz, degenerat, alkoholik, schizofrenik, poeta, pisarz, menel, skandalista. Jak go nie nazwiecie – pewnie w dużym stopniu będziecie mieli rację. Wojaczek był postacią wyjątkową w polskiej poezji. Jego krótkie i bujne życie, pełne emocji i buntu, zakończone tak brutalnym odcięciem, na zawsze wpisało się do naszej kultury. Teraz może i trochę zapomnianej – w końcu ciężko w jakimkolwiek podręczniku znaleźć jego wiersze – bo jednak jest za brutalny, zbyt trudny dla współczesnej, już i tak ograniczonej, młodzieży. Ale entuzjaści dalej go pamiętają. Dalej go chwalą i kochają. Ale za co? Przecież ten człowiek w gruncie rzeczy pisał obrzydliwe rzeczy. No właśnie – paskudztwo, obrzydlistwo. To się nasuwa nieprzygotowanemu czytelnikowi, gdy czyta chociażby „Piosenkę z najwyższej wieży”. Przecież to opis najbardziej okrutnych i wyrafinowanych sadomasochistycznych tortur jakie widziałem w kulturze. Ale Ci, którzy turpizm – jak fachowo określamy zachwyt poety brzydotą i obrzydliwością – uznają za cudowny środek poetycki, znajdą w tym wierszu niesamowite piękno. Obraz rozbierania duszy na części, odzierania siebie samego aż do esencji duszy.
No właśnie – do czego właściwie Wojaczkowi był ten turpizm? Właśnie do tego, aby okazywać poprzez niego uczucia. Uważał on, że najprościej kontestować zastaną rzeczywistość, w której egzystował ze względu na przymus, poprzez emocjonalny ekshibicjonizm. A gdy ubierał to w skrajną brutalność- rozumieli go tylko Ci, którzy mieli rozumieć. Jemu podobni, introwertycy, którzy nie pasują do żadnych czasów. Bo geniuszem jest się tylko wtedy gdy mija się swoją epokę. Ale Wojaczek nie miał szans na znalezienie swojej epoki. Jego egzystencja powinna znajdować się poza czasem i przestrzenią. Wiersze Rafała Wojaczka mają wymiar uniwersalny. Bo on nie buntował się przeciwko komunistom. Oni mu w gruncie rzeczy nie przeszkadzali, tak samo zresztą jak on im. Jemu przeszkadzało to że żył, że musiał zmagać się z rzeczywistością, coraz bardziej pogrążając się w szaleństwie. Ostatecznie krew odnalazła krew, a śmierć dopadła Wojaczka. Mimo że jeszcze się starał ratować, wypisał listę tego co wziął, aby go odratować, miał iść następnego dnia na leczenie do szpitala psychiatrycznego. Jednak turpistyczne motywy odnalazły zbłąkaną duszę poety i wycisnęły ją z jego ciała. Przez to straciliśmy świetnego poetę. Zyskaliśmy za to legendę. Miguel
Łóżko Majora Lipiec 2010
Literatura
26
„Lwów ci tegu ni daruji!” Kolejny numer i kolejny Krajewski, wprawdzie Marek, a nie Andrzej (panowie nie są spokrewnieni, o ile mi wiadomo) i dziedzina trochę inna, ale zapewniam, kunszt porównywalny. Autor „Końca świata w Breslau” zabiera nas tym razem do przedwojennego Lwowa, ale zanim to zrobi, czekają nas jeszcze dwa krótkie epizody we Wrocławiu. Najpierw A.D. 2008, a potem 1949, pełniące funkcję podwójnej klamry. Właściwa fabuła zaczyna się, jak to u Krajewskiego, nie tyle od zabójstwa, co od znalezienia ofiary, z którą sprawca jak zwykle nie obszedł się łagodnie. Jest jednak pewna różnica. Trup ma postać dwuletniego chłopca, Henia Pytki, na dodatek sprawa wygląda na żydowski mord rytualny. Policjanci zabezpieczający miejsce zbrodni, po wstępnych oględzinach, stwierdzają, że we Lwowie jest tylko jedna osoba mogąca poprowadzić śledztwo, znany z poprzedniej powieści Krajewskiego, „Głowy Minotaura”, komisarz Edward Popielski. On jednak, jak na złość odmawia wykonania tego zadania, ponieważ właśnie postanowił przejść na emeryturę, co budzi w mieszkańcach Lwowa, delikatnie mówiąc, pewien sprzeciw. Książka, mimo że zdecydowanie godna polecenia, jest dość nierówna. Niewątpliwie, na jej plus można zaliczyć fakt, że daje nam nowego bohatera. Czytelnik mógłby nie wytrzymać siódmego tomu z Eberhardem Mockiem w roli głównej, szczególnie, że przesyt tą postacią dość mocno już dało się odczuć w „Głowie minotaura”. Funkcjonowanie w praktyce tego zabiegu jest o tyle interesujące, że nowy i stary bohater Krajewskiego nie różnią się od siebie praktycznie niczym. Nie zgadza się tylko narodowość, wygląd (Popielski jest łysy i szczuplejszy) i fakt, że lwowski komisarz jest epileptykiem, co z kolei wprowadza do powieści ciekawy wątek polegający na tym, że jego dzień pracy, pomijając pewne wyjątki, zaczyna się o szóstej wieczorem, a kończy o drugiej w nocy. Mamy więc do czynienia z praktycznie identycznym bohaterem, jednak nabieramy się na powiew świeżości, uważając kosmetyczny lifting za wielką zmianę. Nie mam bladego pojęcia, jak Krajewskiemu udało się osiągnąć taki efekt, ale dowodzi to naprawdę wysokiego kunsztu pisarskiego. Chyba największym plusem jest drobiazgowe odwzorowanie lwowskich regionalizmów w dialogach postaci. To, do jakiego stopnia Krajewski odtworzył tamten dialekt naprawdę budzi podziw, a specyficzne połączenie polskiego, naleciałości ukraińskich i wtrącanych co jakiś czas germanizmów (akcja powieści dzieje się w maju 1939, co oznacza, że większość postaci urodziła się jeszcze pod panowaniem Franciszka Józefa) daje książce naprawdę niesamowitą siłę wyrazu. Jednak, żeby nie było zbyt pięknie, autor z nieznanych powodów, co jakiś czas, wtyka te regionalizmy do opisów narracyjnych, co brzmi już tragicznie, szczególnie, że zazwyczaj w ustach narratora możemy się spotkać z pewŁóżko Majora Lipiec 2010
ną „barokowością” języka („Nikt z lwowskich uliczników i robotników nie podziwiał różanopalcej Eos, która rzeźbiła trójkątne dachy szpitala Sióstr Miłosierdzia”). Gdyby cała powieść była tak wystylizowana, to należałoby po prostu uznać, że historię opowiada jeden z kliparowskich batiarów. A tak, co kilkadziesiąt (lub kilkanaście, to zjawisko występuje dość nieregularnie) stron zostajemy uraczeni mieszanką literackiej polszczyzny z np. słowem „womitować”. Kolejnym, zdecydowanym plusem „Erynii” jest fakt stosowania przez Popielskiego bardziej klasycznych metod śledczych, w przeciwieństwie do Mocka, będącego raczej zwolennikiem metody „najpierw wal potem pytaj”. Mamy tutaj i wizję lokalną, i tworzenie portretu psychologicznego, i wertowanie policyjnych archiwów w poszukiwaniu podobieństw do wcześniejszych śledztw. Także sama intryga jest tu dużo bardziej finezyjna i skomplikowana, Popielskiemu kilka razy wydaje się, że doszedł po nitce do kłębka, jednak za każdym razem okazuje się, że szedł fałszywym tropem albo trafił na ślepy zaułek. Fabule stanowczo służy także pozbycie się wreszcie wątków okultystycznych, których w książkach Krajewskiego było już zdecydowanie za dużo. Niestety, autor nie uwolnił się jeszcze od jednego namiętnie stosowanego zabiegu. W „Eryniach”, podobnie jak w poprzednich powieściach Krajewskiego, męczy zbyt duża „celowość” fragmentów, które, mimo że na pierwszy rzut oka wyglądają na kompletnie poboczne i niezwiązane z fabuła, to chwilę później okazuje się, że właśnie naprowadziły dzielnego komisarza na nowy genialny trop. Można było przecież zostawić kilka takich urywków całkowicie niezwiązanych z intrygą, w charakterze smaczków, pokazujących koloryt miasta albo jakieś specyficzne cechy jego mieszkańców. Krajewskiemu chyba przydałaby się jeszcze jedna albo dwie wycieczki do Lwowa, zanim napisze kolejne części cyklu o Popielskim. Zdecydowanie czuć w książce fakt, że nie zna tego miasta tak dobrze jak Wrocławia, oczywiście, jak zwykle kwestie topograficzne są załatwione bezbłędnie, ale daje się zauważyć, że opis konkretnych miejsc stracił na plastyczności w porównaniu do obrazu Breslau. Za to, można powiedzieć, w ramach pewnej rekompensaty, dostajemy dużo lepsze opisy postaci, zarówno tych głównych jak i przypadkowych. Co tu kryć, książka doskonała nie jest, wad ma dość sporo (te przytoczone to oczywiście nie wszystkie), oprawa wizualna ewidentnie straciła na przejściu z W.A.B.- u do Znaku, ale mimo wszystko to dalej jest stary dobry Krajewski, dalej się go przerzuca w góra dwa dni, a oderwanie się od niej w niektórych momentach jest trudniejsze od rzucenia palenia.
P. K.
27
Literatura
Jan Kuśmidrowicz, Lwów zimą, 1925
Łóżko Majora Lipiec 2010
Muzyka
28
Mainstream vs. Underground? Co pierwszego przychodzi nam na myśl, kiedy myślimy o szeroko rozumianym „undergroundzie” ? Jakaś bardzo niszowa działalność, dajmy na to muzyczna albo performerska, wykonywana przez osobnika lub osobniczkę w ciemnych kolorach, włosy ufarbowane na ciemny granat i ufryzowane na artystyczny nieład, czarna koszula i czarne rurki, względnie wersja retro, czyli czarny golf i kaszkiet. Niezłym pomysłem są też ciemne okulary, obowiązkowo w grubych oprawkach. A teraz pytanie konkursowe, jak często mieliście do czynienia w takich sytuacjach z sztuką, robiącą wrażenie na publice, nie tylko dlatego, że krytycy nazywają to sztuką ? Właśnie. To, że sama otoczka nie sprawi, że rzemiosło stanie się arcydziełem, wiemy od dawna. Więc, co w takim razie jest nośnikiem sztuki ? Zacznijmy od ogółu czyli od rozprawienia się z pojęciami „underground” i „mainstream”. Zwykło się uważać, że główny nurt, czyli szeroko rozumiana popkultura, jest be, że nie jest nośnikiem żadnych wyższych treści, epatuje seksem i w ogóle jest nastawiona wyłącznie na zysk. Ale czy na pewno wiemy o czym mówimy? Weźmy przykład „Light my fire”, legendarnego kawałka The Doors. Mamy 1967 rok, praktycznie każdy się zgodzi, że to moment największego w historii starcia mainstreamu i kontrkultury, do której zdecydowanie należeli Doorsi. I co się dzieje ? „Light my fire” ląduje na pierwszym miejscu amerykańskich list przebojów. Jeżeli zdefiniujemy mainstream jako coś popularnego o niskiej wartości, cieszącego się szerokim odzewem, a underground jako coś niszowego, co podoba się nielicznym, to w żaden sposób nie da się tego zespółu zaklasyfikować do tej drugiej kategorii. Z drugiej strony, nie można im także odmówić naprawdę wysokiego poziomu artystycznego. Rozwiązanie tego paradoksu jest proste, trzeba tylko wyjść poza ciasny podział na komercyjny mainstream i artystyczny underground. Sedno problemu leży w tym, że przyjęło się łączyć twórczość niszową z wysokim poziomem artystycznym. Natomiast jeżeli przyjąć, że najważniejszą cechą sztuki, tym co decyduje o jej istocie, jest jej funkcja kreacyjna, to przestaje nas w tym momencie interesować jej odbiór. Pogląd przeciwstawny jest kompletnie absurdalny, nawet nie z powodu tego, że należałoby spalić 90% światowych zbiorów muzealnych jako obrzydliwą komercję, w dodatku najczęściej robioną na zamówienie bogaczy. Głównym jego błędem jest fakt, że usuwa osobowość artysty z procesu tworzenia. Idąc dalej tym tropem, budzimy się w świecie, w którym sztukę wytwarzają komputery, np. losowo zestawiając ze sobą nuty z wgranej wcześniej bazy danych, a ten utwór, który nie podoba się praktycznie nikomu zostaje uznany za czysty artyzm i zaczyna go słuchać coraz więcej ludzi, co z kolei przeczy jego „artystyczności”. Tymczasem idąc tropem, który uznaje kreację za istotę procesu twórczego, nasuwa nam się pytanie o granicę świadomego wpływu na dzieło. Tutaj odpowiedź także jest prosta, nie łudźmy się, że Łóżko Majora Lipiec 2010
u początków każdej ze znanych nam sztuk leżał intencjonalny zamysł artystyczny. Tym co cechowało pierwszych twórców, była najczęściej pasja eksperymentatorska w przypadku muzyki, malarstwa czy rzeźby, lub pragnienie poznania technicznych możliwości medium, jak to było w przypadku fotografii czy filmu. Oczywiście, ciężko też obronić twierdzenie o wyższości intuicji nad świadomością w procesie twórczym czy odwrotnie. Te dwa rozwiązania są równoprawne w omawianym temacie, chociaż każde z nich cechuje inny typ artysty, istotny jest sam fakt kreacji, a nie to jak do niego doszło. Jednak warto zauważyć, że jeżeli ktoś na siłę stara się stworzyć wiekopomne dzieło (w dowolnej dziedzinie), to najczęściej jest to niestrawny gniot, choć zdarzają się przypadki, kiedy nikt tego otwarcie nie powie, ponieważ wokół rzekomego „dzieła” zdążyła powstać już undergroundowa otoczka. Więc jak to jest z mainstreamem i kontrkulturą? Najczęściej to po prostu dwie etykietki, system wymyślony przez wytwórnie płytowe, domy aukcyjne, czy kogoś jeszcze innego, kto zarabia na istnieniu rynku sztuki. Działa to na starej zasadzie mówiącej, że jeżeli w takiej sytuacji doprowadzić do silnej polaryzacji wprowadzając dwa pojęcia, wokół których ludzie będą mogli się grupować, mając jednocześnie przed oczami swojego „wroga”, to taki układ wywoła dużo większe napięcie, a co za tym idzie zwiększy zyski. A każdy kto kupuje tę bajkę, zapomina o jednej ważnej rzeczy, czyli o tym, że jedynym kryterium postrzegania jakości sztuki, jest jej indywidualny odbiór czyli gust. A przecież De gustibus non est disputandum. P. K.
Mainstream - Underground Spoglądając na wszelkie nurty muzyki, jak i sztuki w ogóle, zauważyć można podział na tę popularną, której tytuły znają wszyscy, jak i tę, do której ludzie muszą dotrzeć sami, szukając nowych wrażeń. „Underground” jest w kontrkulturą, odskocznią od muzyki popularnej, często nazywanej komercyjną. Z jednej strony bez muzyki mainstreamowej, underground by nie powstał, ale zależność ta działa też na odwrót, gdyż bez kontrkultury sam nurt popularny nie miałby gdzie szukać nowości. Działa tutaj pewnego rodzaju kolejność, underground tak naprawdę prędzej czy później staje się popularny, a wobec niego powstaje nowy, kolejny zbiór muzycznego „offu”. Efekt kontrkulturowy teoretycznie tutaj zanika, muzyka „podziemna” staje się popularna. Ale co to zmienia? Dla większości ludzi „inteligentnych” komercjalizm praktycznie niszczy wartości estetyczne , degeneruje sztukę. Po części jest to na pewno prawda, wystarczy popatrzeć na ludzką psychologię. Człowiek, który odnosi sukces, odczuwa coraz większy problem z motywacją do pracy. Dostał już pieniądze i po prostu mu się nie chce. Jednak jest też druga strona medalu – lepsze osiągi materialne niekoniecznie wskazują na gorsze osiągi estetyczne. Więcej argumentów, niż ten powyższy, raczej ciężko znaleźć.
29
Muzyka Spójrzmy na Rolling Stonesów – zespół w swoim czasie na tyle popularny, że dzieci na początku podstawówki miały pojęcie o czym mowa. Zespół, który dzisiaj zaczyna być znowu wspominany, i ludzie słuchający nowego „undergroundu” (oczywiście w zależności od gustu muzycznego), docenią grających staruszków. Oni już od dawna nie muszą ruszać palcem. Pieniędzy mają od zagrzybienia, a w razie czego znajomości, i jestem pewien, że jest ich więcej niż palców u rąk i nóg. Akcja, czyli mainstream, wywołuje reakcję, czyli underground. Proste, a zarazem dla niektórych jeszcze niezrozumiałe. Faktem jest, że obydwie strony składają się w całość, drugie w końcu staje się pierwszym, tylko po to, by kolejny objaw „buntu” wobec mainstreamu okazał się tym pierwszym popularnym. Moda zatacza koło. Granica jest tutaj wystosowana tylko i wyłącznie z powodu walorów melodycznych. Niektórzy gustują w innej muzyce niż Ty. Pomijając fakt, że ludzie cały czas mają tendencję do mówienia „ja ich jeszcze znałem, zanim stali się popularni”. Czy to jest pewnego rodzaju zazdrość? I czy to źle, że stali się popularni? Muzyk grający przed publicznością, mówiący, że nie chce zarobić na muzyce, zazwyczaj okłamuje samego siebie. Przecież dla niego to idealna praca – robi to co kocha, a do tego jeszcze na tym zarabia. Czy nie to jest ideałem pracy? To teraz spójrzmy na Metallicę – zespół, który prawie każdy zna. Zespół uwielbiany przez całe lata. Zespół, który zmieniał swoje brzmienie nieraz. I tutaj chyba najgłupszym stwierdzeniem jest „Metallica gra pod publikę”. A to jest jakiś zespół, który tego nie robi? Znajdźcie mi zespół, który gra tylko po to, żeby go nienawidziła każda publika. Każda, bo są różne rodzaje, oczywiście z powodu, znowu, gustu. Powiem więcej – Metallica jest zespołem, który nie do końca grał kiedykolwiek pod publikę. Otóż ten zespół grał pod różne publiki. I tak jak uwielbiam nadal Slayera, to wiem, że jest to zespół, który grał zawsze pod publikę! Pod tę jedną publikę, która zawsze go kochała. I nie, nie mam im tego za złe. Czy Metallica straciła swoje walory estetyczne? Dla jednych tak, dla innych nie. Mogę powiedzieć swobodnie, że jest to jeden z zespołów pokazujących, jak bardzo jest się otwartym na muzykę. Podejrzewam, że gdyby płytę „St. Anger” wydał zupełnie inny zespół, płyta ta była by dość lubiana. Tutaj dość zabawne jest to, że wobec sztuki ludzie nadal są potwornie konserwatywni. Nie mówię o stereotypowym „konserwatyzmie”, czy o wiązaniu tego z religią. Chodzi mi o pewnego rodzaju ostracyzm – ludzie zakonserwowani w jakimś poglądzie („ten zespół jest żałosny”), będą mieli raczej problem ze zmianą poglądu. Jedna osoba, która będzie próbowała im pokazać drugą stronę medalu, nie ma szans na powodzenie, gdyż tamtych jest więcej, i w tym momencie nawet argument najwyższej jakości ma szansę zostać zbytym.
Muzyka w dzisiejszym świecie może równie dobrze zastępować religię. Jest to rzecz bardzo personalna, każdy lubi to co chce. Dlatego powiem wprost – tak jak np. mogę powiedzieć, że większość „artyzmów” Lady Gagi wydaje mi się zupełnie bez sensu, to nie zmienia to faktu, że ktoś inny może to doceniać. Sztuki nie ocenia się przez to, że ktoś zaczyna zarabiać na tym pieniądze, że ktoś staje się popularny. Sztuka to tak naprawdę tylko nasze upodobania, i to, że ktoś podobne upodobania potrafi ukazać w takiej a nie innej formie. Utrata walorów estetycznych jest być może po prostu utratą jednej publiczności, a zdobyciem drugiej. Tylko tutaj jest jeden szkopuł – zespół mający tysiące fanów po latach, nagrywa płytę zgoła inną. To jak teraz tym oburzonym tysiącom, setki nowych fanów odważą się powiedzieć „Ej, ta płyta była fajna!”? Val
Mainstream, underground i sztuka, czyli gdzie znaleźć dzieło w muzyce?
Muzyka jako wytwór artystyczny pojawił się dość wcześnie w historii kultury. Ale w dzisiejszych czasach odnalezienie artyzmu w muzyce to dość trudne zadanie, przynajmniej dla ludzi o dość konserwatywnych poglądach. Ale zacznijmy od początku. Co to jest mainstream? Mainstream to komercja. Muzyka przebijająca się do szerszego słuchacza, która atakuje uszy nie tylko tych zainteresowanych. Także tych którzy przypadkiem mijają klub, pub czy łażą po sklepie. To taka muzyka, na której się zarabia. Dużo zarabia. Strasznie dużo zarabia. Underground i wszelka alternatywa gardzą utworami komercyjnymi. Bo jak to? Tak trzepać kasę na biednych nieosłuchanych ludziach. No i tam właśnie podobno nie ma sztuki. Właśnie w tej komercji, w tej pulpie zalewającej nas z każdej strony. Mainstream w teorii gardzi sztuką, bo sztuka jest dla jednostek wyrafinowanych. Oczywiście dalej podaję definicję ze strony alternatywnej strony sceny. Tej podziemnej, która kisi się w małych klubach i gra dla 50 osób. Właśnie – underground. Dla mnie undergroundem jest muzyka, której muszę godzinami szukać po różnych forach, stronach czy innych źródłach, by znaleźć jedną piosenkę w fatalnej jakości. Ale oni tworzą Sztukę. Wielką Sztukę. Chociaż nikt ich nie usłyszy, bo nie pomyślą że sztuka bez odbiorcy nie istnieje. Ale oni chcą być szukani. I w końcu siedzą gdzieś na tyłach popularności stron na myspace i tyle mają z siebie. No więc właśnie – gdzie w tym wszystkim sztuka? Okazuje się, że wszędzie. Że w każdej muzyce da się znaleźć elementy piękna. Sztuki. Łóżko Majora Lipiec 2010
Muzyka
30 Przykłady by się przydało podać prawda? No to zaczynamy. Lady Gaga. Tak, ta straszna, komercyjna Lady Gaga, która z miejsca zniszczyła całkowicie dotychczasowy układ w muzyce pop i sprawiła taką rewolucję, że teraz wszystkie gwiazdki popowe próbują grać coś podobnego. Ale tylko w jej przypadku doprowadzono do powstania dzieła. Perfekcyjne dobranie muzyki, tekstów które docierają do mas i do tego image wokalistki, tworzą bardzo sugestywny kolaż, przebijają się do świadomości współczesnego świata i go zmieniają. A czy nie po to jest sztuka? Dobra, spójrzmy na trochę mniej znanych, trochę mniej popularnych. Ale dalej to komercja – przecież zarabiają na swojej muzyce piękne pieniądze. I nawet próbują grać tak, by się to publiczności podobało. Hańba! Mówię o zespole Behemoth. Przecież zaczynali jako kompletny underground. Kompletna nisza, grali ordynarny pagan black metal, aż zęby skrzypiały. A teraz? Proszę bardzo. Muzyka taka deathowo-black metalowa, elementy jakiegoś orientu. Sprzedają się bardzo dobrze, zwłaszcza zagranicą. Złe, komercyjne świnie! Ale przecież każda piosenka to majstersztyk. Zawsze podziwiałem Nergala za umiejętności kompozytorskie, bo on tworzy prawdziwe arcydzieła. Perełki. I to jest sztuka. No dobrze, ale co z drugiej strony. Takiej undergroundowej, że hej! Wystarczy sobie przejrzeć pierwszy lepszy portal konkretnej sceny muzycznej. Jakiś darkwave, ambient, czy nie wiem – może jakiś sludge metal. Większość zespołów, które tam nagrywa, pokazując jak bardzo są niszowe, starają się wygryźć swoją drogę do komercyjnego świata muzyki. Oczywiście udając, że wcale nie, że my przecież gramy tylko dla siebie, po to by uzewnętrzniać naszą artystyczną duszę. Ale wskażcie mi artystę, który autentycznie gardzi tym by zarabiać na swojej sztuce. Owszem, pewnie i innych rodzajach sztuki są tacy. Ale w muzyce? Przecież muzyka współczesna po to jest, by dawać ludziom radość, a drugim dawać kupę pieniędzy za tą radość. Dobra, ale brakuje pointy. A ona jest taka - w każdym gatunku muzycznym znajdujemy perełki. W muzyce popowej jest mnóstwo sztuki, prawdziwego pop artu, sztuki dla ludu. Dla mas. Ale musimy wreszcie wyjść z grajdołka elitarności sztuki i uznać, że wszystko to, co ludzie uznają za piękne, może być sztuką. Miguel
Łóżko Majora Lipiec 2010
Crystal Castles Crystal Castles (II)
8-bitowa scena musi być coraz bardziej wściekła. Nie dość, że pierwszy zespół wybił się z ich środowiska do mainstreamu, przez co powstało mnóstwo oskarżeń o plagiaty i zdradę ideałów, a teraz do tego przestają ich już promować. Crystal Castles porzucili ostrość. Porzucili radykalizm. Dają się słuchać tym, którzy nie potrzebują hałasu by uznać coś za muzykę. Enigmatycznie prawda? To teraz po ludzku. Crystal Castles swoim debiutem wbili się w scenę elektroniczną z wielką siłą, noisowe podkłady i zaangażowany wokal dały znakomitą muzykę. Alice Glass stała się jedną z bardziej rozpoznawalnych wokalistek elektroniki, bardziej ze względu na zachowania sceniczne niż śpiew, ale to już nieważne. Pojawiali się na najważniejszych festiwalach. I nadeszła nowa płyta. I nastało zdziwienie. I nastało poruszenie. I część wyznawców trzasnęła drzwiami, a nowi się zainteresowali. Bo nowa płyta, kolejna już o tytule identycznym z nazwą zespołu jest zupełnie inną drogą do tanecznych przebojów. Odeszli od noisowego, 8-bitowego skrzypienia. Nie krzyczą tak dużo. Grają spokojniej, mniej hałasują. Nie straszą już. Wciągają. Na parkiety i do słuchania. Wreszcie jest to muzyka, do której nie trzeba przechodzić treningu na black metalu by to prościej przyjąć i strawić. Uszy są spokojne. Zdarzają się mocniejsze momenty - ale tylko po to by zaraz potem się uspokajać. Trochę smaczków się objawia – dla mnie najciekawszy jest samplowany fragment kawałka z ostatniej płyty Sigur Rosa, z charakterystycznym zaśpiewem Jonsiego. Wyciszająca pieśń. Płyta nie przypadnie do gustu tym, którzy oczekują kolejnej dawki punka w syntezatorowej otoczce. Ale Ci miłośnicy muzyki tanecznej, którzy lubią porządne rozgrzewacze parkietu i nie mają uprzedzeń, to na pewno się przy tym albumie świetnie zabawią. Miguel
31
Muzyka
Uffie
Sex, jeans and Denim jeans Szkoda. Bardzo szkoda. Ta płyta powinna wyjść dwa lata temu. Jeszcze przed nadejściem ery Lady Gagi. Myślę, że wtedy Uffie byłaby bardzo zauważalna. Ale wtedy jeszcze szalała, potem zbierała się po traumach. Dlatego teraz objawia się pierwszym pełnoprawnym albumem. Uffie to 23 letnia wokalistka, z pochodzenia Amerykanka, z wyboru Francuzka, dokładnie dziewczyna z Paryża. Wychowała się tam, tam tworzyła i tworzy. I wychodzi jej to naprawdę bosko. Wiem, że męczące może być elektroniczne granie. Ale ona wzięła do tego najlepszych z najlepszych. Zwłaszcza wielkie wrażenie robią podkłady Mr. Oizo, legendy francuskiej sceny elektronicznej. Więc jaka jest płyta? Dość leniwa. Przyspiesza okresowo, ale tylko tak by wybudzić słuchacza z transu, w który go regularnie wprowadza. Poza tym jest naprawdę ciekawa. Na wpół rapowany, na wpół śpiewany, przesterowany okresowo wokal może ciekawić, może zachwycać, ale może też niesamowicie denerwować. Do tego niekiedy Uffie ma tendencje do dziecięcych zaśpiewów, mi to się naprawdę scyzoryk w kieszeni otwierał. Podkładowo – nu dance, house, electro. Mocno komputerowo i sztucznie. Ale to nie znaczy, że nieznośnie. Tekstowo – ciekawe obserwacje poczynione na przestrzeni imprezowych lat przez autorkę. Słucha się ich dobrze. Akcent nie razi, chociaż jest pomieszaniem amerykańskiego i francuskiego angielskiego. To trzeba usłyszeć. Muzycznych gości jest całych dwóch. Jeden z nich to znany na całym świecie Pharell Williams, producent, raper i wokalista. Tutaj trochę nietypowo, za pierwszym razem go nie poznałem zupełnie. Drugim gościem zaś jest były basista The Rapture, Mattie Safer Dobra, to podsumowanie – dziewczyna ma talent, ma ciekawy głos, ma dobrych producentów i mogłaby być europejską odpowiedzią na Lady Gagę. Ale wcale nie chce. Bo jednak komercja to nie dla niej, ona tworzy dla siebie. A że ludzie słuchają tego przy okazji - to tym fajniej. Bierzcie się za jej płyty – gwarantuję dobrą zabawę i odpoczynek od elektronicznego kiczu współczesnego popu. Miguel
The Drums The Drums
Nie będę ukrywał – gdyby nie to, że po zagranicznych portalach muzycznych zaczął się przewalać zespół The Drums, to w życiu bym o nich nie usłyszał. Ale jednak uznałem, że trzeba uzupełnić dyskografię o właśnie tę płytę. No to jest. I jest naprawdę słusznie. The Drums to zespół skadający się czterech chłopaków z Nowego Jorku, istniejący dwa lata. To ich debiutancki album i naprawdę słychać, że nie mieli jeszcze jak zatracić młodzieńczej energii twórczej. Płyta jest niezwykle dynamiczna i co najważniejsze – sympatyczna. Po prostu nie sposób się nie uśmiechnąć, słysząc dźwięki, które wydobywają z instrumentów. Grają fuzję indie rocka z post-punkiem, co daje bardzo ciekawe efekty. Zaśpiewy wokalisty bywają irytujące, ale naprawdę widać, że wychował się na dobrych wzorcach i wie jak prowadzić swój wokalny rozwój. Sekcja rytmiczna jak w typowej muzyce lat 80 jest mocna, ale dość monotonna. Nadaje to wszystkiemu transowy sznyt, ale gitarowe zagrywki nie dają słuchaczowi usnąć. Czuć radość z grania. Czuć młodość. Ale też duże umiejętności. Mają talent. I nie dziwię się, że tak szybko przebili się do debiutu. Słuchajcie The Drums. Namiętnie i ciągle. Aż do przemęczenia. Do podium kandydatów na najlepszą płytę 2010 roku w kategorii indie robi się coraz większa i ciaśniejsza kolejka. Zobaczymy, co pokażą następne miesiące. Póki co The Drums są moimi wielkimi faworytami o ten tytuł. Miguel
Łóżko Majora Lipiec 2010
Autor
32
Dżem Mówią na mnie Dżem, i właśnie dlatego zawsze staram się przedstawiać jako Michał. Ewentualnie jest to „Michał - Dżem”, bo jestem wielbicielem wolności, co za tym idzie wyboru. To właściwie tyle o mnie. W ramach wstępu jednak powiem coś o małej dziewczynce z autobusu numer 125. Ona tam zawsze jest. Z jakiegoś powodu musi tam być. Ja bym to nazwał błędem logicznym, systemu, świata, czegokolwiek. Błędy jak już zaistnieją zaczynają być ważniejsze od przyczyny. Powiedziała mi, że ten zeszyt to świetna zabawka. Wszystko było by do przegryzienia, gdyby nie facet za nią, bez twarzy, bez imienia, bez żadnej cechy. Jego beznamiętny głos wwiercający się w świadomość, podświadomość i jeszcze niżej, głębiej - „Naprawdę” (Naprawdę, naprawdę, naprawdę, naprawdę, naprawdę...) W ramach walki z tym absurdalnym obrazem organizm zaczyna szukać logiki, przyczyny, ciągów itp. W ramach negacji postanowiłem wytatuować sobie całe życie na palcu. Nawet to czego się zajebiście wstydzę. W ten sposób mój mózg nie będzie próbował przejąć odpowiedzialności za tłumaczenie wszystkiego co widziałem. Słyszeliście że Warszawa ma Starówkę? Nie pojmuję tego. Nie Stare Miasto, tylko Starówkę. Ten zegar tam bije godziny jakby to było ważne. Co za różnica? Ogólny zamysł, schemat jest, jasne w nocy niby mniej ludzi, albo coś... Nie ma tutaj żadnego jasnego przełomu, jasnego punktu zwrotnego. Mandala czasu, kanon na milion głosów w różnych odstępach czasu, wszystko to symbolem stałości, która jest symbolem zmian, które są symbolem stałości, która jest... Krąg życia. Aż się porzygać można czasem od tego kręgowania się nawzajem. (Czy kiedyś ktoś wreszcie spojrzy nieco w głąb siebie i wreszcie przyzna mi okrutną racje, iż każdy musi mieć w głębi duszy, bądź co tam sobie w nas siedzi, potrzebę zanotowania wielkiej doraźnej katastrofy, tragedii, punktu zwrotnego? - Nie ja nie chcę. To przecież straszne.) Jakby tak o tym myśleć, to aż chciałoby się zatrzymać i odetchnąć chociaż chwilę. Słyszałem nie tak dawno temu, że jacyś mityczni ludzie wykupili Kraków. Plan jest jasno nakreślony, chodzi o to, żeby wywieźć go w ciężarówkach do Acapulco. Dobrze, że nie siedzę w Krakowie. Co to by się działo... Oby ten kamień, na którym siedzę jeszcze chwilę, nie był sprzedany i wywieziony. A może właśnie powinienem się tym zainteresować?! Nie zgodzić? Nie wiem co to da. Jestem zbyt mały i chwała Bogu, nikt jeszcze nie chciał mnie kupić. A mnie tak dręczy ciekawość – dopóki nic mi się nie dzieje, dopóki się nie boję, nie mogę jej przezwyciężyć – co będzie wtedy z ludźmi? Na pewno wyzdrowieją. Ze wszystkich cywilizacyjnych Łóżko Majora Lipiec 2010
chorób – święte drzewo albo coś tym guście uleczy wszystkich z raka, depresji, ptasiej grypy. Co prawda podejrzewam, że zaczną w końcu chorować na wilki i niedźwiedzie, na węże, złamane nogi i to dziwne uczucie w żołądku, ale do tego czasu na pewno czeka ich utopia, której nie będą mieli czasu zauważyć. Jeśli chodzi o mnie, to chciałbym, żeby zaczęli czcić jakiegoś strasznego, nowego boga. Najlepiej z głową węża i nogami byka. Szamani będą ciągle wstawieni meskaliną i nikt ich nie zamknie za to do więzienia, bo i tak tylko oni będą umieć czytać, przechowywać pamięć przodków i tramwaji i budzić podziw, strach, respekt. Nawet absolutna nowość, to wciąż powielane schematy, ciągle znane motywy. Nie chcę się zgodzić z tym, że to w nas tkwi ta monotematyczność, szarość i odrobina fałszu. Więc? Michał „Dżem” Gągała
Dyftong Knajpa jak knajpa, ale z dobrym klimatem. W tle leci Gillespie. Mężczyzna siada przy stoliku w kącie, i czeka. Ewidentnie na coś czeka. Atmosfera jest gęsta od dymu i drących się gęb. Piotr zapala papierosa. Wyczuwa delikatne drżenie w skroni. Albo mu się wydaje. Raczej nacisk. Do środka wchodzi Ona, brunetka w czerwonej sukience, jej kształty, opływowe, cudownie wkomponowują się w „Blueberry Hill” Armstronga, które właśnie leci. On ją poznaje. Podchodzi do niego, i zadaje pytanie, trywialne, ale tak często używane: - No co tam? – Po drodze całus w policzek. - Nie narzekam. A u Ciebie? - A, różne bzdury, ale nie jest źle. – uśmiecha się. Ten uśmiech od razu poprawia mu humor. - Piękna sukienka – rzuca On, zapalając kolejnego papierosa. - Dziękuję – Ona wyjmuje papierośnicę, starą, posrebrzaną. Zapala. - Coś zamawiasz? Ja chyba strzelę pszeniczne. Dziewczyna chwilę się zastanawia. - Nie mam ochoty na Martini dzisiaj, więc również piwko. On rusza w stronę baru, zastanawiając się, czy obraz kobiety w czerwonej sukni, przy takiej muzyce, pijącej piwo, działa w jakikolwiek dobry sposób. Stwierdza, że zaprzecza to pewnej ikonie wystosowanej przez kulturę, ale stwierdza również, że ma to bardzo głęboko w dupie, i nie wie czemu się nad tym zastanawia. - Koniaczek poproszę – błąd. – To znaczy dwa Pszeniczne. Barman pokazuje marki, On wybiera markę. Płaci, wraca do stolika. - Cudowne miejsce – mówi dziewczyna.
33
Autor Mężczyzna uśmiecha się tylko, i popija piwo. Siedzą we dwójkę, śmieją się ze swoich opowieści. Po kilku chwilach spędzonych na miłej pogaduszce, wracają do domów, rozchodząc się przy jakimś skrzyżowaniu, i śmiejąc się z żartu rzuconego na pożegnanie. Ona, wchodząc do mieszkania, zrzuca buty, włącza czajnik elektryczny. Zmywa makijaż w łazience, zaparza herbatę. Kładzie się do łóżka z książką, popijając z filiżanki. On, wchodzi do mieszkania, zrzuca marynarkę, koszulę, buty. Bierze piwo z lodówki i siada na kanapie, przy włączo-
nych wiadomościach. Rano świt przebija swoje promienie przez okno, cząsteczki światła odbijają się od gładkich, szklanych powierzchni. Podnosi się z łóżka. On, i Ona. W swoich mieszkaniach. Ona zaparza kawę, on też. Ona idzie do łazienki, myje się. On też. Ona się maluje, on się goli. Ona używa perfum, On też. O przepraszam, on WODY KOLOŃSKIEJ. Ona zjada sałatkę, On zjada kanapkę. OnaOnOnaOnOnaOnOnaOn. Obydwoje wychodząc z mieszkań, zapalają papierosa. On zwykłego, Lucky Strike’a. Ona She mentolowego. Obydwoje idą do pracy. Obydwoje. Val
fot. Beata Zofia Rączka 2010
Łóżko Majora Lipiec 2010