nr 5 Listopad 2010
Film
Warszawski Festiwal Filmowy 2010
Sztuka
Piękni Lunatycy Video art. Video problem
Autor
Szczury
Literatura
Od ogółu do szczegółu i z powrotem
2
Łóżko Majora Listopad 2010
Spis Treści
Spis treści
3
Spis treści
Wstępniak
Spis treści
Zacznijmy od wielkich przeprosin dla naszych wiernych fanów, którzy wytrwale czekali na nowy numer. Mieliśmy kilka zawirowań związanych z rozpoczęciem roku akademickiego, jednakże dzielnie sobie z nimi poradziliśmy i wierzymy, że następny numer wydamy już 1 grudnia!
Wstępniak 3 Spis treści 3 Film 4 Warszawski Festiwal Filmowy 2010 Žižka - przewodnik po sztuce zboczonej Dorian Gray The social network Essential Killing
4 7 8 10 11
W listopadowym numerze mamy dla Was niespodziankę, która, miejmy nadzieję, na stałe zagości w naszym miesięczniku.
Fotografia 12
Nie przedłużając: oto obiecany cytat, niestety tylko jeden, za to dłuższy:
Sztuka 22
- Musimy jakoś nazwać felieton. - Nie może być „Tako rzecze tapczan generała? - To kobieta pisze, subtelniej musi być! - To może „Pamela bez silikonu”? - Jaki silikon, o czym wy mówicie! Zróbmy normalny tytuł typu: „Najsztub pyta”. - „W łóżku z Pamelą”. Załatwia łóżko i Pamelę.
Portret. Historia i studium - cz.1 Subiektywny przepis na zdjęcie
Piękni lunatycy Video art Video problem
13 18 22 24
Literatura 26 Od ogółu do szczegółu i z powrotem cz. 1 Sprawa polityczna z towarzyszami radzieckimi w tle
26
29
Autor 30
Szczury 30
W Łóżku z Pam
32
Mamy nadzieję, że Wasz apetyt został zaostrzony. Tylko nie lećcie od razu do ostatniej strony numeru! No. Naczelny
Naczelny: Film: Fotografia: Muzyka: Sztuka:
Oskar Gargas Julia Bachman, Przemek Król Przemek Król Michał „Miguel” Maciejewski Julia Bachman Ksawery Nałęcz-Jawecki Literatura: Przemek Król, Michał „Miguel” Maciejewski Dział autorski: Patrick „Val” Banaszkiewicz Korekta: Anna Militz, Julek Siemiątkowski Skład i oprawa graficzna: Beata Zofia Rączka Zdjęcie na okładce: Beata Zofia Rączka Zdjęcie po lewej: Beata Zofia Rączka
Kontakt z nami we wszelkich sprawach: lozkomajora@gmail.com
Łóżko Majora Listopad 2010
Film
4
Warszawski Festiwal Filmowy 2010
Film
Zaczęło się w 1985 roku, pod nazwą „Warszawski Tydzień Filmowy”, w kinie Kultura jako impreza studencka. W zeszłym roku, na ćwierćwiecze Festiwalu, na seanse przyszło ponad 100 tysięcy widzów. Dziś jest to prawdopodobnie najważniejszy festiwal w naszym kraju i jeden z największych w tej części Europy.
Jak było w tym roku? W tej kwestii jestem równie obiektywna, co dokument Oko nad Pragą, który był moim pierwszym filmem obejrzanym na Festiwalu w tym roku. Czyli - staram się. Na tegorocznym Festiwalu wyświetlano ponad 140 filmów pełnometrażowych i 70 krótkometrażowych. Jak z tego wybrać coś dla siebie? Niezastąpioną pomocą jest gazetka festiwalowa zawierająca program projekcji oraz krótki opis każdego filmu. Jest darmowa i zwykle można ją dostać przy przedsprzedaży biletów, w kinach festiwalowych, a także po prostu na ulicy od rozdających ją wolontariuszy. Co roku organizatorzy serwują nam kilka hitów, polskich i zagranicznych. Bilety na nie kończą się jeszcze przed rozpoczęciem Festiwalu, jak było w tym roku na przykład z polskim filmem Chrzest (reż. Marcin Wrona). Mój wybór padł głównie na produkcje czeskie. Pierwszy z filmów, Związani (org. Pouta) reż. Radim Špaček, wpisuje się w nurt powstających ostatnio u naszych sąsiadów obrazów pokazujących okres komunizmu i rozliczających się z nim. Niedawno w polskich kinach mieliśmy okazji obejrzeć Czeski błąd (org. Kawasakiho růže), obraz o znanym opozycjoniście, jego błędach, winie oraz wybaczeniu. Temat minionego systemu oraz inwigilacji poruszają też 3 sezony v pekle. Jednak jest wyraźna różnica między wspomnianymi przeze mnie filmami, a „Związanymi”.Główną postacią nie jest tu ani prześladowany dysydent, ani jego kochanka, ani znany pisarz donoszący na przyjaciela. Ten film to historia funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, Łóżko Majora Październik 2010
pokazanie i metod jego pracy, i relacji z żoną, napadów paniki, a przede wszystkim jego namiętności do Klary, kochanki śledzonego opozycjonisty. Mimo że historia dzieje się w Pradze, Hradczany zobaczymy tam tylko z okien esbeckich biur. Akcja została umieszczona w większości na peryferiach miasta - w szarych blokowiskach, hotelu robotniczym czy hucie. Kuki powraca (org. Kuky se vraci) to najnowszy film Jana Svěraka, twórcy takich filmów jak Kola, Ciemnoniebieski świat czy Butelki zwrotne. Kim lub czym jest właściwie Kuki? Jest, cytując trailer, „pewną pluszową zabawką”, czerwonym - nie różowym! - niedźwiadkiem. Do tej pory głównie siedział na półce i był ukochaną przytulanką sześcioletniego Ondry. Jest tylko jeden problem - jego właściciel ma astmę i trochę nadopiekuńczą matkę. I to ona właśnie jest przyczyną całej historii. Wyrzuca Kukiego, kurzołapa z wyłażącym wypełnieniem. Niedźwiadek budzi się na wysypisku i zaczyna się wielka podróż do domu. Po drodze spotyka różne leśne stwory, przeżywa fantastyczne przygody i ostatecznie powraca. Dwie główne zalety tego filmu to wykonanie i dubbing. Tej drugiej organizatorzy Festiwalu nie dali nam jednak usłyszeć, a właściwie totalnie spieprzyli sprawę – lektor czytający na żywo listę
5
Film dialogową nie znał czeskiego, w efekcie kwestie z następnej sceny można było usłyszeć w poprzedniej albo w ogóle. Natomiast jeśli idzie o wykonanie, to całość nie jest broń boże animacją komputerową. Zarówno Kuki, jak jego leśni przyjaciele, są marionetkami. Naprawdę polecam obejrzenie Making of na stronie filmu. Na ostatni seans postanowiłam wyjść z Czech. Pozostałam jednak w kręgu słowiańskim, konkretnie na Bałkanach. Some other stories (org. Neke druge priče) to pięć krótkich, około dwudziestominutowych filmów, nakręconych przez pięć młodych reżyserek. Ana Maria Rossi z Serbii, Hanna Slak ze Słowenii, Marija Džidževa z Macedonii, Ivona Juka z Chorwacji i Ines Tanović z Bośni i Hercegowiny stworzyły wspólnie film poruszający, kobiecy, ujmujący. Pomysłodawcą tego projektu był Serb, Nenad Dukić, krytyk filmowy, który postanowił zebrać młode artystki z republik byłej Jugosławii. Na pierwszym spotkaniu ustalono, że punktem wyjściowym każdej historii jest ciąża. W części filmów staje się ona głównym wątkiem, w innych jest jedynie zaznaczona. Absolutnie nie zgadzam się ze stwierdzeniem organizatorów, który opisali ten film jako problem macierzyństwa po wojennej traumie. Niełatwa historia lat 90 na Bałkanach jest tylko dalekim tłem tych historii, tak naprawdę mogłyby wydarzyć się wszędzie. Ten film jest dokładnie tym, co ja nazywam kinem kobiecym. Jednak Festiwal to nie tylko filmy, ale także spotkania z twórcami. Jestem gotowa zaryzykować, że te spotkania są najważniejszą częścią. Po chyba każdym seansie na sali pojawiają się twórcy w towarzystwie tłumaczy i każdy może zadać pytanie. Ci, którzy się wstydzą pytać przy całej sali, lub po prostu bardziej cenią sobie bezpośredni kontakt, mogą porozmawiać z reżyserem czy scenarzystą już po zakończeniu spotkania. Z mojego doświadczenia wynika, że z krótkiej rozmowy może wyniknąć jeśli nie przyjaźń, to na pewno ciekawa znajomość
oraz możliwość zobaczenia przez chwilę festiwalu od strony niekoniecznie dostępnej dla widzów np. wieczornego przyjęcia w kresowej restauracji czy koncertu bluesowego zorganizowanego w Harendzie. Szkoda tylko, że organizatorzy zrezygnowali z seansów w Lunie czy Kulturze na rzecz Multikina. Festiwal stracił na tym trochę atmosfery jaką dają mniejsze kina studyjne. Można się oczywiście tłumaczyć, że potrzebne są wielkie sale aby gdzieś pomieścić około 100 tysięcy widzów. Jednak przez wiele lat doskonale udawało się to zrobić w dużych salach w Kinotece. Mam też wrażenie, że przeniesienie większości pokazów do Multikina wpłynęło na ceny biletów. Jak już wspomniałam, Festiwal zaczynał jako impreza studencka i według mnie powinien tą tradycję podtrzymać poprzez przystępniejsze ceny biletów. Łóżko Majora Listopad 2010
6 Na koniec jeszcze laureaci tegorocznego Festiwalu. Wspominany przeze mnie na początku artykułu film czeskiej dokumentalistki Olgi Špatovej Oko nad Pragą (org. Oko nad Prahou) dostał główną nagrodę w kategorii pełnometrażowych filmów dokumentalnych. Warsaw Grand Prix, czyli główną nagrodę w Konkursie Międzynarodowym, zdobył film „Incendies” w reżyserii Denisa Villeneuve. Za najlepszą reżyserię został nagrodzony Olivier Masset-Depasse za film „Illegal”. Specjalną Nagrodę Jury otrzymali
Film reżyser Bogdan George Apetri i scenarzysta Tudor Voican za scenariusz do filmu Periferic. Zwycięzcami Konkursu 1-2 zostało The Imperialists Are Still Alive! w reżyserii Zeiny Durra oraz Erratum w reżyserii Marka Lechkiego. Nagrodę w konkursie Wolny Duch otrzymał szwedzki film Sound Of Noise reż. Ola Simonsson, Johannes Stjärne Nilsson, który także docenili widzowie przyznając mu główna nagrodę w Plebiscycie Publiczności. W konkursie filmów krótkometrażowych zwyciężył film „Coli via” Adriana Sitaru. Anna Militz
Powyżej: kadr z filmu „Some other stories” , u dołu: kadr z filmu „Związani”
Łóżko Majora Listopad 2010
7
Film
Žižka
przewodnik po sztuce zboczonej
„Nie stawiajmy sobie pytania: „Czy nasze żądze są zaspokojone?” Ale: „Skąd wiemy, czego pożądamy?” W ludzkich żądzach nie ma nic spontanicznego, naturalnego. Nasze żądze są sztuczne. Trzeba nas uczyć pożądania. Kino jest najbardziej perwersyjną ze sztuk. Nie daje ci tego, czego pożądasz, ale mówi, jak pożądać” – to prawda. Nie od dziś wiadomo, że kino, choć nie oferuje widzowi nic poza obrazem i dźwiękiem, wzbudza pożądanie i generuje potrzeby. Nieprzypadkowo wiele ludzkich marzeń i pragnień brzmi jak scenariusze filmowe. Współczesna kultura jest audiowizualna, a to oznacza, że przeciętny obywatel więcej ogląda niż, na przykład, czyta. Czy to nie znaczące, że jesteśmy wychowankami „najbardziej perwersyjnej ze sztuk”? Wstęp tego artykułu to słowa słoweńskiego filozofa, psychoanalityka i filmoznawcy, Slavoja Žižka. Dostrzegł on fenomen uwodzącej mocy filmu i postanowił poddać około 40 dzieł psychoanalizie. Całość, Z-boczona historia kina (Pervert’s Guide to Cinema), dość chaotyczna, ale nadzwyczaj lekko i zabawnie prowadzona, została zaprezentowana 11 października w Centrum Kultury Nowy Wspaniały Świat. Žižek nie miał litości ani dla Hitchcocka, ani dla Lyncha, braci Wachowskich czy nawet Disneya – we wszystkich dziełach dokopał się do ukrytych seksualnych podtekstów, głęboko zakorzenionych lęków czy neuroz, odsłaniając w dodatku ich uniwersalny charakter. Filozof nie oszczędza
też widza, który niejednokrotnie dowiaduje się mrocznych rzeczy o sobie samym… Wszystko to okraszone jest jeszcze zabawną scenerią: Žižek mówiąc o jakimś filmie siedzi w miejscu w którym go kręcono lub w szczegółowo odtworzonym pomieszczeniu, przy takich samych efektach wizualnych. I tak wykłada o Matriksie z fotela Morfeusza, czy o Rozmowie Coppoli z balkonu, gdzie w filmie popełniono morderstwo. Mówiący z ciężkim, słowiańskim akcentem po angielsku, brodaty krasnoludek - Slavoj Žižek to aktualnie bardzo popularna na świecie postać. Osobiście jestem fanką jego nienarzucających się, błyskotliwych dróg interpretacji i umiejętności mówienia bardzo prostym językiem o skomplikowanych rzeczach i szczerze mówiąc okropnie zazdroszczę studentom Uniwersytetu w Lublanie takiego wykładowcy. Jeśli się nie boicie zajrzeć w filmy, które znacie i w siebie samych głębiej niż dotychczas lub jeśli po prostu dużo oglądacie i macie poczucie, że nie wszystko umiecie wychwycić sami, to napomknę, że Z-boczona historia kina jest już dostępna w Polsce na DVD. Julia Bachman
Łóżko Majora Listopad 2010
8
Film
Dorian Gray W zasadzie powinno się napisać dwie recenzje tego filmu. Jedną dla ludzi, którzy nie czytali książki Oscara Wilde’a, drugą natomiast dla znających literacki pierwowzór najnowszego obrazu Olivera Parkera. Byłby to zabieg ciekawy o tyle, że czytelnik nie kojarzący ani jednego, ani drugiego, prawdopodobnie uzna, że to teksty o dwóch różnych filmach. Załóżmy jednak, że jeżeli mamy do czynienia z adaptacją powieści, to wypada najpierw oryginał poznać, a potem dopiero iść do kina. Reżyser Doriana Graya ma już na swoim koncie kilka bardzo udanych przełożeń twórczości Wilde’a na język filmu, takich jak „Idealny mąż”, z bardzo dobrą grą aktorską i świetnie uchwyconym subtelnym poczuciem humoru irlandzkiego pisarza. Tym bardziej dziwi kompletna klapa jego najnowszej produkcji. Myślę, że bez większego ryzyka błędu mogę powiedzieć, że Dorian Gray to najgorsza adaptacja powieści w historii kina. Parker, z czegoś co najtrafniej będzie nazwać traktatem o powinnościach sztuki i kondycji ludzkiej duszy, zrobił tani horror, który na dodatek momentami wygląda tak, jakby ekipie nie starczyło pieniędzy na scenografię. Pod kątem fabularnym złe w tym filmie jest praktycznie wszystko. Scenariusz został napisany przez debiutanta i sprawia wrażenie jakby jego podstawą była nie powieść tylko jej streszczenie z kiepskiej jakości pomocy maturalnych. To naprawdę dzieło tak złe, że w którymś momencie zacząłem się zastanawiać czy spłycenie fabuły oryginału, dokonane wszędzie gdzie się tylko dało, nie jest przypadkiem celowym zabiegiem artystycznym, którego głębi nie dostrzegłem. Listę porażek w tej dziedzinie rozpoczyna zupełnie bezsensowne dodanie wątku trudnego dzieciństwa Doriana, mające prawdopodobnie usprawiedliwić jego późniejsze zepsucie. Nie muszę dodawać, że efekt ten nie zostaje osiągnięty. Następnie mamy zmianę dość ważnego wątku fabuły, mianowicie główny bohater najpierw wyznaje miłość i oświadcza się Sybilli Vane, a następnie ją rzuca, ponieważ ta chce za niego wyjść i założyć rodzinę. Nie dość, że dramatycznie spłyca to samą postać Doriana, to na dodatek jest kompletnie pozbawione jakiegokolwiek sensu. Z filmu można też wysnuć tezę, że XIX-wieczni dekadenci byli zwykłymi seksoholikami i pijakami i tylko ich późniejsi niezrównoważeni wielbiciele dorobili do tego jakąś mistyczno-filozoficzną otoczkę. Dzieje się tak, ponieważ nie znajdujemy tu innych przykładów zepsucia Doriana niż uczestnictwo w ciągłych orgiach, notabene wyjątkowo kiepsko sfilmowanych, co wynika prawdopodobnie z jakiejś formy autocenzury reżysera. Niestety, sam portret także nie został oszczędzony przez scenarzystę i z pozycji pewnego rodzaju zwierciadła duszy został zdegradowany Łóżko Majora Listopad 2010
do rangi gadżetu, gwarantującego głównemu bohaterowi nieśmiertelność i bezkarność. Co więcej, sama jego wizualizacja pozostawia sporo do życzenia. Ja rozumiem, że ciężko w jakiś atrakcyjny sposób przedstawić pojawienie się na obrazie „okrutnego grymasu”, ale to nie znaczy, że trzeba go od razu zastępować robakami wychodzącymi z oka namalowanej postaci. Kolejnym przejawem twórczej inwencji reżysera bądź scenarzysty jest dodanie portretowi głosu w postaci dość niecodziennych chrząknięć i chrumknięć, co chyba należy potraktować jako element humorystyczny. Akt oskarżenia kończy wprowadzenie zupełnie niezrozumiałego i zbędnego wątku z córką Henry’ego Wottona, zakochaną z wzajemnością w Dorianie. Gwoździem do trumny jest tu decyzja o obsadzeniu w roli tytułowej Bena Barnesa, znanego głównie z roli księcia Kaspiana w drugiej części Opowieści z Narni, najpewniej szykowanego już na nowego idola nastolatek. Naprawdę, myślę, że do tej roli dałoby się znaleźć aktora, który nie grałby wyłącznie tym, że jest przystojny, a o głębi psychologicznej postaci nigdy nie słyszał. Mam poważne wątpliwości czy wikipedia mówi prawdę twierdząc, że ten człowiek posiada wykształcenie aktorskie i grywa w teatrach, ale jeżeli rzeczywiście tak jest, to niestety należy ogłosić koniec angielskiego teatru. Obrazowi Parkera nie pomagają nawet tacy ludzie jak Ben Chaplin czy Colin Firth, którzy, może i owszem, (ja bym to jakoś zmienił; za dużo tutaj przecinków wychodzi) grają bardzo dobrze, ale nic nie są w stanie poradzić na to, że ich postaci zostały pozbawione wszystkiego tego, co czyniło je u Wilde’a atrakcyjnymi. Z ról kobiecych wybija się Rebecca Hall jako Emily Wotton, ale to też kolejna zmarnowana szansa na uatrakcyjnienie filmu, spowodowana kiepskim wykreowaniem postaci w scenariuszu. Jedynym jasnym punktem w tej beznadziei jest praca kamery, sprawna, płynnie przechodząca od dynamiki do statyki, prezentująca sporo bardzo wysmakowanych ujęć arystokratycznych dzielnic Londynu. Jednak najlepszy operator nie poradzi, jeżeli każe mu się filmować tanią i kiepsko zaaranżowaną scenografię, którą mamy wątpliwą przyjemność oglądać w scenach, dziejących się w zaułkach West Endu. Podsumowując. Jeżeli czytaliście Portret Doriana Graya omijajcie ten film szerokim łukiem. Jeżeli natomiast literacki pierwowzór nie jest wam znany, to od biedy można się na niego wybrać, bez znajomości powieści nie powinien już tak razić. P. K.
Film
9
Łóżko Majora Listopad 2010
10
Film na pomysł stworzenia Facemash’a, strony pozwalającej porównywać zdjęcia studentek Harvardu. Wkrótce ten pomysł przerodzi się w warty miliardy dolarów portal - Facebook. Ale droga na szczyt nie jest prosta i żeby dojść do celu trzeba wiele stracić. Fincher wraz ze scenarzystą Aaronem Sorkinem (nie chcę jeszcze wyrokować, bo do końca roku jest jeszcze trochę czasu, ale myślę, że facet ma w garści Oscara za najlepszy skrypt) podeszli do tak błahego, jak mogło się wydawać, tematu jak stworzenie Facebooka w sposób absolutnie genialny. Bo czym jest ten portal? To serwis społecznościowy, w założeniach, pomagający budować więzi międzyludzkie. I o tym jest właśnie film. O ludziach i relacjach między nimi. O przyjaźniach wystawionych na próbę, o niespełnionej miłości i o wszystkim, co mieści się w dwóch słowach - social network. Dla wielu będzie to po prostu kawał świetnie nakręconego, bardzo dowcipnego obrazu, jednak twórcy wyraźnie przedstawiają drugie dno. Do tego film zostaje spuentowany przepiękną sceną, w której reżyser wyraźnie zadaje widzom pytanie - czy serwisy społecznościowe tak naprawdę nie utrudniają nam kontaktowania się między sobą i wyrażania emocji? Można wręcz powiedzieć, że to „anty-facebookowy” film o Facebooku. Jak dla mnie mistrzostwo świata w kategorii Prostota Myśli i Przekazu. Klimat jest bardzo trudny do sprecyzowania i najprościej można go nazwać „fincherowskim”. Charakterystyczny dla reżysera, bardzo ironiczny humor, mroczne, przepiękne zdjęcia żywcem wyjęte z Fight Club (ten sam operator) i narracja, której z pewnością nie można nazwać klasyczną. To wszystko składa się na dzieło pełne i całkowicie autorskie.
The social network David Fincher to nazwisko znane przez każdego, szanującego się kinomana. Niestety, twórca takich dzieł jak Siedem czy Fight Club przeżywał ostatnimi czasy kryzys twórczy, czego chyba najlepszym przykładem jest Ciekawy przypadek Benjamina Buttona, który mógł zostać nakręcony przez pierwszego lepszego rzemieślnika, nie zaś artystę tego pokroju. Ale to jeszcze nie wszystko. Kolejnym projektem Finchera miał być film o zakładaniu Facebooka. Po tej informacji zwątpiłem w sens istnienia. Na szczęście niepotrzebnie. The Social Network to film wyborny i w stu procentach nacechowany stylem mistrza. Film rozpoczyna się w roku 2003, kiedy to Mark Zuckerberg (Jesse Eisenberg), po zerwaniu z dziewczyną, wpada Łóżko Majora Listopad 2010
Gra aktorska jest tu znakomita. Główne role grają wschodzące gwiazdy kina ze, znanym ze świetnego Zombielandu, Jessem Eisenbergiem na czele. Zuckerberg w jego wykonaniu to klasyczny nerd (niestety określenie w zasadzie nieprzetłumaczalne), trochę oderwany od rzeczywistości geniusz, budzący jednak sympatię, mimo raczej nieprzychylnie nastawionej do niego historii. Brawa należą się również przyszłemu odtwórcy roli Spider-Mana, Andrew Garfieldowi, który gra zdradzonego przyjaciela Marka i współzałożyciela Facebooka. Swoją klasę pokazał już w Parnassusie, ale dopiero tutaj w pełni rozwija skrzydła. The Social Network to obraz wybitny. Fincher nakręcił historię, która autentycznie porywa i wciąga bez reszty. Nie wiem czy mogę zaryzykować takie stwierdzenie, bo przed nami jeszcze m.in. premiera nowego filmu braci Coen (True Grit- zwiastun jest już w sieci), ale wydaje mi się, że to Film Roku 2010. Mocne słowa? A i owszem, ale mogę się założyć, że po seansie przyznacie mi rację. Jan Grabowski
Film
11
Essential Killing Po półgodzinie trwania seansu Essential Killing chciałem krzyczeć wniebogłosy, że oto ukazał mi się wreszcie film, który z czystym sumieniem mogę nazwać arcydziełem. Zobaczyłem coś zawierającego w sobie wszystko, co kocham w kinie najbardziej - osamotnionego bohatera, brutalną, bezkompromisową historię, a także magnetyzm, który nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. I całe szczęście, że film jest tak magnetyczny, bo przykrywa tym (choć nie całkowicie) swój największy mankament- długość. Ale o tym za chwilę. Skolimowski od razu wrzuca nas w sam środek akcji. Trwa wojna w Afganistanie. Główny bohater (Vincent Gallo) zostaje schwytany przez amerykańskich żołnierzy i wywieziony do jednej z tajnych baz na terenie Europy Wschodniej, w której jest brutalnie przesłuchiwany. Udaje mu się jednak uciec. Rozpoczyna się brutalna walka o przetrwanie. Reżyser nie przejmuje się klasycznym podziałem dramatu, dzięki czemu dokonuje rzeczy naprawdę genialnej - widz sam czuje się jak zagubiony uciekinier, który nie jest niczego pewien. Nic nie zostaje powiedziane wprost, liczy się tylko to żeby przeżyć. To absolutne mistrzostwo narracyjne, dzięki któremu Essential Killing oglądałem niczym zahipnotyzowany. O otaczającej bohatera rzeczywistości wiemy dokładnie tyle co on (czyli nic), a cały seans jest jak potężne uderzenie w głowę. Skolimowski, z dokumentalną wręcz precyzją śledzi dramatyczną podróż człowieka, który stał się ofiarą przemocy. Ofiarą wojny i jednym z milionów ludzi, którzy też zostali wrzuceni „w sam środek akcji”, bez żadnego przygotowania. To wszystko składa się na coś niezwykłego, świeżego i absolutnie genialnego. Ale, jak już wcze-
śniej pisałem, ta historia cierpi na jedną bardzo poważną chorobę - jest za długa. Tak, brzmi to trochę absurdalnie przy osiemdziesięciu trzech minutach czasu projekcji, ale to po prostu nie jest materiał na tak długi obraz. To, co przez pierwsze pół godziny wydaje się oryginalne i błyskotliwe, z każdą minutą staję się coraz bardziej nużące. Wszystko sprawia wrażenie jakby reżyser, chcąc nakręcić film pełnometrażowy, specjalnie wydłużał czas jego trwania. Moment kulminacyjny, swoją drogą naprawdę wyśmienity, następuje zdecydowanie za późno, w momencie, gdy większość widzów jest już znudzona ciągłą obserwacją gościa idącego przez śnieg. Ten film to aktorski Mount Everest, zdobyty przez jednego śmiałka. I tu też objawia się ta genialna surowość - jeden aktor, który na dodatek, przez cały obraz, uwaga, nie wypowiada ani jednego słowa! Gallo stworzył kreację, która chwyta za gardło i nie chce puścić. Nie wiemy o jego postaci nic; wszystko to tylko domysły, a on, mimo wielu okrucieństw, których się dopuszcza, budzi w widzach współczucie, a wręcz rodzaj „sympatii”. Majstersztyk. Essential Killing to trudny orzech do zgryzienia. Zimny jak lód obraz Skolimowskiego jest zarazem najgorętszym od bardzo dawna ładunkiem emocjonalnym w kinie. Efekt psuje jednak jego długość i fakt, że „surowość” staje się w pewnym momencie męcząca. Jednak, mimo wszystko, jestem w tym filmie zakochany. Niech będzie za długi, niech będzie wręcz nudny, ale dawno nic tak „nudnego” nie zaangażowało mnie emocjonalnie tak bardzo. Jan Grabowski
Łóżko Majora Listopad 2010
Fotografia
12
Łóżko Majora Listopad 2010
Port
Fotografia
13
tret. Historia i studium - cz.1 Łóżko Majora Listopad 2010
14 Czy tego chcemy, czy nie, fotografia powstała jako młodsza siostra malarstwa. Właściwie nawet to określenie należałoby uznać za zbyt słabe, zważając na okoliczności powstania i prawnego „usytuowania” wynalazku Niepce’a w świecie. Lepszy wyrazem byłoby tu słowo „służąca”, co potwierdzają zachowane materiały, z których jasno wynika, że rząd francuski wykupił patent na nowy wynalazek w celu „zabezpieczenia” malarstwa, a dopiero potem, po licznych konsultacjach z ówczesnym środowiskiem artystycznym, uznał, że jednak fotografia nie zagraża tradycyjnej sztuce i można oddać ją ludziom. Jak można się łatwo domyśleć, dzieło Niepce’a przejęło większość tematów funkcjonujących w sztukach wizualnych. Wiązało się to głównie z faktem, że początkowo fotografia miała być używana głównie jako studium malarstwa, w praktyce będąc sprowadzona do roli pomocy naukowej. Została skierowana przede wszystkim do studentów, ponieważ mało który szanujący się profesor którejkolwiek europejskiej Akademii Sztuk Pięknych chciał mieć cokolwiek do czynienia z tym dziełem szatana, na dodatek danym światu przez Francuza. Na swoje szczęście, fotografia w tamtych czasach stała na zbyt niskim poziomie technicznym, żeby skutecznie grać zaplanowaną dla niej rolę, co uchroniło ją przed utknięciem w niesamodzielności przynajmniej do początku XX wieku. W zasadzie nie ma nic dziwnego w tego rodzaju oczekiwaniach ówczesnych malarzy, jeżeli przypomnimy sobie, że camera obscura (czyli jedna z ważniejszych składowych nowego wynalazku) służyła im przynajmniej od XVI wieku. Biorąc to pod uwagę, możemy sobie spokojnie wyobrazić, że epokowe z dzisiejszego punktu widzenia odkrycie sposobu na utrwalenie naświetlonego obrazu, było dla nich tylko unowocześnieniem znanego od kilkuset lat przyrządu i kolejnym udogodnieniem ich pracy.
Fotografia tujący życie rybaków z Newhaven. Ważnym aspektem tego przypadku jest jego silne połączenie z malarstwem. Hill był malarzem (jego rola w duecie polegała na komponowaniu scen i ustawianiu modeli) i pozostał nim do końca życia, mimo jednoczesnego zaangażowania w eksperymenty fotograficzne i współpracę z Adamsonem. Inną istotną rzeczą było zastosowanie kalotypii zamiast dagerotypu, cechującej się zmniejszoną ilością detali i ogólnie większą „malarskością zdjęcia”. Mimo początkowej popularności, śmierć
Jednym z pierwszych, a zarazem też jednym z najważniejszych tematów fotograficznych przejętych od malarstwa, był portret. Tu także ciężko się dziwić, ponieważ dziedzina ta praktycznie od zawsze była jednym z głównych pól zainteresowań większości mediów stworzonych przez człowieka. Co więcej, jest to chyba jedyny temat sztuki „przydatny” i władzom, i społeczeństwu, i artystom. W pierwszym przypadku stwarza możliwości wizualnej gloryfikacji, zawsze skuteczniej działającej na poddanych niż jakikolwiek inny jej rodzaj. Pożytkiem społeczeństwa jest otrzymanie sztuki łatwej w odbiorze (oczywiście tak długo jak mówimy o klasycznym portrecie) i mającej walory historyczno-edukacyjne. Natomiast artyści dostają do ręki temat, w którym mogą popisać się zarówno mistrzostwem techniki, jak zdolnościami tworzenia przekazu treściowego, zarówno jawnego, jak i ukrytego (np. „Straż nocna” Rembrandta”). Jednymi z pierwszych portretów w historii fotografii były szkice do obrazu przedstawiającego sygnatariuszy aktu powstania Wolnego Kościoła Szkocji, wykonane w latach 40. XIX wieku przez Davida Octaviusa Hilla i Roberta Adamsona. W dorobku obu panów znajdziemy także wiele zdjęć o tematyce społecznej, jak chociażby cykl dokumenŁóżko Majora Listopad 2010
Zdjęcie ze strony tytułowej: R. Adamson i D.O. Hill , Fisher Lassies, 1843-48, kalotyp; u góry: R. Adamson i D.O. Hill, Fisherman Ashore, 1843-48, kalotyp; po prawej: Robert Adamson, David Octavius Hill i Robert Adamson, 1845, kalotyp
Fotografia
15
Łóżko Majora Listopad 2010
16 Adamsona w 1848 roku przerywa pasmo sukcesów duetu i zsuwa ich prace w zapomnienie na kilkadziesiąt lat, kiedy to zostają odkryte m. in. przez Alfreda Stieglitza. Kilka lat przed powstaniem pierwszych prac Hilla i Adamsona, w 1839 roku, Alexander Wolcott tworzy pierwszy w Ameryce i na świecie portret dagerotypowy. Wydarzenie to jest jednym w kluczowych w karierze portretu fotograficznego. W ekspresowym tempie zaczynają powstawać zakłady oferujące w korzystnej cenie usługę
Łóżko Majora Listopad 2010
Fotografia błyskawicznego jak na tamte czasu uwiecznienia podobizny klienta, np. w jakimś ważnym momencie jego życia, czy przed szczególną uroczystością. Gdy w 1853 roku A.A Martin wynajduje ferrotypię, nazywaną „dagerotypią dla ubogich”, następuje jeszcze większa popularyzacja nowego medium, spowodowana kolejnym obniżeniem kosztów produkcji. Warto zauważyć, że Polska w tym czasie nie pozostawała daleko w tyle za Zachodem, gdyż pierwszy zawodowy zakład fotograficzny został otwarty w Warszawie już w 1841 przez Józefa Giwartowskiego. Mimo dużego
17
Fotografia zróżnicowania poziomu zakładów portretowych, zarówno pod względem wyposażenia, jak i talentu ich pracowników, raczej ciężko nazywać ich działalność sztuką, głównie z powodu braku intencji jej tworzenia. Ówcześni fotografowie po prostu starali się jak najlepiej wykonać swoją pracę, szczególnie, że klient płacił za konkretne efekty, im więcej, tym więcej wysiłku trzeba było włożyć w zdjęcie. Oczywiście nie powinno to mieć dużego wpływu na naszą estetyczną ocenę tych prac. Często zdarza się, że przeglądając stare archiwa trafiamy na zdjęcia o niezwykłym potencjale
artystycznym. Odróżnia je od pełnoprawnych dzieł sztuki jedynie fakt, że w tamtych czasach nikt nie myślał jeszcze, że nowe medium może być nośnikiem sztuki. Nikomu więc nie przychodziło do głowy tworzyć coś więcej poza mniej lub bardziej udanym rzemiosłem. c.d.n.
P. K.
poniżej: D.O. Hill, obraz przedstawiający osoby, które podpisały się pod deklaracją niezależności Wolnego Kościoła Szkocji, 1843-66
Łóżko Majora Listopad 2010
Fotografia
18
Subiektywny przepis na zdjęcie
Witamy po przerwie, dzisiaj będzie krótko, treściwie i na prosty temat bo jeden z członków redakcji proszący o anonimowość zarzucał mi ostatnio branie na warsztat zbyt skomplikowanych rzeczy. A więc przed wami Portret inscenizowany 1. Pierwsza rzecz, czyli sprzęt. Bierzemy raczej krótki obiektyw (przedział 30-50mm). Jeżeli ktoś się dziwi, że do portretu nie polecam tzw. „portretówki”, czyli lunety w okolicach 100mm, to przypominam, że zgadza się, tego typu zabawki zazwyczaj przydają się w poruszanym przez nas temacie, ale tylko tak długo jak długo siedzimy w studiu i zajmujemy się klasycznym portetem. W momencie wyjścia w plener i zmiany koncepcji będą nam tylko dokładać balast w torbie. Aparat dowolny, zależy od skoncentrowania wizji. Jeżeli wiesz dokładnie co chcesz zrobić i na dodatek chcesz to zrobić w czarnobieli, to bierzesz analoga. Jeżeli natomiast Twój pomysł jest raczej mglisty i interesuje Cię kolor, nie ma sensu wyrzucać pieniędzy na film, KodaChrome i tak już nie produkują. 2. Kolejna istotna sprawa, to miejsce i aranżacja. Jak sama nazwa wskazuje, portret inscenizowany to coś więcej niż zdjęcie twarzy modela lub własnej. Jeżeli chodzi o lokalizację to tym, którzy nie mają dostępu do studia, albo czegoś co można w nie przekształcić, polecam wyjście w plener, szczególnie wybór miejskiego parku w słoneczny, jesienny dzień może być strzałem w dziesiątkę. Łóżko Majora Listopad 2010
Pozostaje nam tylko aranżacja, która przy takich warunkach w zasadzie sama się narzuca, wystarczy skomponować ubiór modela pod kolory za oknem i voila, można iść działać. Bardziej ambitnym polecam rzucić okiem na albumy z malarstwem krajobrazowo-portretowym i poszukać inspiracji w jakiejś formie intertekstualności. 3. Tak więc mamy już modelkę/modela, sprzęt i lokalizację, potrzebujemy już tylko zakomponować plan i zrobić zdjęcie. Od tego punktu niestety jesteście już zdani na siebie i własną pomysłowość (lub wrażliwość, zależy jak kto uważa). Jedyne co mogę jeszcze dodać to garść porad i wskazówek ogólnych. Rzecz pierwsza to zwrócenie uwagi na oświetlenie, słońce puszczone przez drzewa da nam mocno kontrastowe, „impresjonistyczne” plamy, ciekawy efekt da też, zastosowanie punktowego pomiaru światła na mocno oświetlone miejsca w centrum kadru. Sprawi to, że bardziej ocienione krawędzie kadru i dalszy plan staną się jeszcze ciemniejsze co doda zdjęciu specyficznej „aury”. Inną sprawą jest dobranie tła, szczególnie istotne w pełnych portretach, warto rozejrzeć się za czymś nieregularnym, od czego będzie się dobrze odcinała twarz modela czy modelki. Na koniec jeszcze jedna rada dla bardziej początkujących, łatwiej się komponuje kadr w oparciu o elementy architektoniczne. No i jak zwykle garść przykładów. P. K.
Fotografia
19
Łóżko Majora Listopad 2010
20
Łóżko Majora Listopad 2010
Fotografia
Fotografia
21
Łóżko Majora Listopad 2010
Sztuka
Sztuka
22
Piękni lunatycy Weźmy nowojorskiego przechodnia z 2007 roku. Idzie sobie 5th Avenue i – jak to przechodzień – śpieszy się. W jednym ręku aktówka, w drugim kawa, w myślach aktualny plan dnia. Skręca w West 53rd Street i nagle, ku własnemu zdziwieniu, zatrzymuje się. Wszystko wokół cichnie i spowalnia, ruchliwa jak mrowisko ulica odpływa, a przechodzień po prostu stoi i patrzy… Przed nim jest budynek Museum of Modern Art. Na jego ścianach widnieje gigantyczna instalacja złożona z kilku wielkich ekranów. Być może jest to największy film, jaki przechodzień kiedykolwiek widział. Od obrazu bije zupełnie nietypowy dla wielkiego miasta spokój. Jest tam jasno, niezbyt kolorowo, ruch jest oszczędny. Widzi ręce zwisające z łóżek, sennie otwierające się rano powieki, bose stopy w łazience i kogoś leniwie biorącego prysznic. Troskliwe celebrowanie intymnych czynności. Jest to piękne, inne niż wszystko wokół, pełne cichego ciepła. Pod spodem widnieje napis „Sleepwalkers. Documentation of the exhibition. Doug Aitken”. To drugi, po nagrodzie festiwalu Biennale w Wenecji (1999) moment, gdy Łóżko Majora Listopad 2010
głośno jest o słynącym z wyrafinowanych instalacji multimedialnych artyście i z pewnością jego najlepiej zapamiętana praca. Aitken swoimi Lunatykami połączył bowiem w genialny sposób sztukę wystawianą w galerii ze streetartem. Różnica między nimi to przecież widownia: do galerii przychodzą zainteresowani sztuką, a sztukę ulicy oglądają wcale niespodziewający się, czy szukający jej przechodnie. Artysta zdołał zgromadzić jednych i drugich, bo zarówno wszyscy odwiedzający MoMA, jak i po prostu Ci, którzy obok niej akurat przechodzili, nie mogli pozostać obojętni na tak wielkoformatowy, urzekający, ruchomy obraz. I ciekawostka na koniec: stosunkowo nowe odkrycie świata sztuki, Aitken, aktualnie zawitał w Toruniu. Możemy się pochwalić jedynym na świecie festiwalem bilbordów artystycznych organizowanym przez Galerię Rusz - Międzynarodowy Festiwal Sztuki na Bilbordach Art Moves, w którym uczestniczył. Wśród pozostałych 21 artystów padały takie nazwiska jak Ken Lum , Mark Titchner, Stefan Bruggemann , Karl Haendel czy Kasper Sonne. Festiwal skończył się 17-tego października. Julia Bachman Ja
Sztuka
23
Łóżko Majora Listopad 2010
24
Sztuka
Video art Video problem
Sztuka wideo w Polsce jest właściwie na marginesie. Wrocławski festiwal WRO jest jedynym wydarzeniem jej poświęconym. Jednak i w kraju, gdzie rynek sztuki ogranicza się do malarstwa i wzornictwa przemysłowego, zaczynają pojawiać się prace wykorzystujące film jako pełnoprawną formę dla dzieł na światowym poziomie. I bynajmniej nie myślę tu o Polskiej Szkole Filmowej, Wajdzie, Hasie i innych wielkich reżyserach filmu fabularnego. W kraju nad Wisłą forma filmowa jest używana głównie jako łatwa i skuteczna w przekazywaniu treści intelektualnych w nagraniach Katarzyny Kozyry czy Zbigniewa Libery, które szokują nas obrazem, ale stanowią tylko pretekst do refleksji. Mało natomiast jest malarskiego, ekspresyjnego filmu nawiązującego do konwencji “człowieka z kamerą”. Moje zainteresowanie takim video art’em rozpoczęło się od wakacyjnej wystawy Pipilotti Rist w Warszawskiej galerii Heppen Transfer.Poza monografią Billa Violi, był to drugi jaki widziałem (w ciągu ostatnich ośmiu lat) zbiór prac jedynie filmowych, gdzie wideo nie jest dodatkiem do większej, zbiorczej wystawy, ale główną atrakcją. Uderzyła mnie wteŁóżko Majora Listopad 2010
dy moc ekspresji prac “I Want to See How You See / Portrait of Cornelia Providoli” i “Aujourd'hui (I Couldn't Agree With You More)". Szczególnie drugie nagranie, pełne kolorów, przenikających się obrazów i myśli, zwróciło moją uwagę na osobliwy charakter tej sztuki. Zrozumiałem wtedy, że nie można traktować tego rodzaju prac jako dodatków do zapełnienia dziury na wystawie lub sztuczki użytej by “nowymi mediami” przyciągnąć do galerii młodzież. Forma ta wymaga zupełnie innego charakteru percepcji widza. Angażuje więcej zmysłów niż muzyka czy malastwo, co zwyczajnie wymaga innej formy wystawienniczej. Dzieła takie jak te z wspomnianej wystawy muszą być eksponowane oddzielnie, jak eksponowało się “Krzyk” Muncha, zanim nie został skradziony. Wszytko dlatego, że odbiór ruchomego obrazu wymaga większego skupienia dla zdekodowania przekazu, w przypadku filmu treściowego. Oraz podporządkowuje sobie całą przestrzeń wystawienniczą, dla osiągnięcia efektu wrażeniowego, w przypadku abstrakcji. Największą jednak siłą sztuki wideo jest łatwość, z jaką łączy oba te efekty, za pomocą zarówno efektów wizualnych, jak i dźwięko-
Sztuka
wych. Prostota zmiany konwencji, nastroju i przekazu. Na tym właśnie polega ogrom możliwości, jakie Pipilotti Rist tak wspaniale wykorzystuje, a które polscy artyści, według mnie, zawężają do przekazu treściowego. Ta różnica w pojmowaniu wideo, jaką staram się unaocznić, występuje oczywiście w świecie sztuki powszechnie. Wystawa Videorama w Zachęcie Narodowej Galeri Sztuki, wspaniale ukazuje różnorodność twórczą, tym razem na przykładzie artystów austriackich. Wybrane przez kuratorów Wiedeńskiego Kunsthalle, dzieła z Ursula Blickle Videoarchiv prezentowane będą do dwudziestego listopada. Kuratorzy świadomi opisywanej wieloistości video art’u, przygotowali przestrzeń odpowiednią do jej podziwiania: pustą salę z pufami do siedzenia. Bardzo mądrze dzieła zostały podzielone w podgrupy: Narracja, Abstrakcja, Transformacja, Działanie, Ruch i Animacja. Nagrania wyświetlane są po kolei, tak że każde z nich może stworzyć własną projekcję rzeczywistości, a zarazem tworzą większe całości, z których każda wymaga trochę innego odbioru.
25
Filmy prezentują bardzo różny poziom i myślę, że część może być dla polskiego widza niezrozumiała, bo narusza konwencje filmowe do jakich przyzwyczaił nas tak światowy przemysł filmowy, jak i polscy twórcy. Mimo że do prezentowanych prac wideo można mieć różny stosunek, każdy kto zobaczy choć kilka, powinien łatwo zauważyć mnogość używanych środków i moc jaką ma w sobie ruchomy obraz. Według mnie, ta siła niedługo zyska więcej zwolnników wśród polskich kuratorów sztuki i wideo monografie nie będą do nas przyjeżdżać tyko z zachodu. Szczęśliwie lub nie, Videorama to bardzo długa wystawa, dlatego zdążyłem zobaczyć jedynie część poświęconą Działaniu. W następnym numerze postaram się o całościową recenzję austriackich filmów. Spodziewajcie się też bardziej naukowych tekstów o video art’cie, traktując powyższy jako wstęp lub zapowiedź problematyki. Ksawery Nałęcz-Jawecki
Łóżko Majora Listopad 2010
Literatura
Literatura
26
Od ogółu do szczegółu i z powrotem Kryminał to jeden z tych gatunków literackich, których powstanie wiąże się z zabawnym przypadkiem. Pierwsze powieści z tego nurtu datuje się na lata 80. XIX wieku, czyli schyłek popularności literatury realistycznej. Jest to spostrzeżenie ważne o tyle, że dzieła Arthura Conan Doyle’a czy Agathy Christie nigdy by nie powstały gdyby nie dojście do artystycznej „władzy” Balzaca czy Stendhala, ponieważ to oni pierwsi zaczęli tworzyć dzieła, których czytelnikiem mógł być każdy, kto tylko umiał czytać, a nie jedynie przedstawiciele wąskich elit. Wiązało się to owszem z odrzuceniem szeroko pojętej artystyczności literatury głównego nurtu i praktycznym unicestwieniem poezji na przynajmniej kilkanaście lat, ale żaden z wcześniejszych „wielkich” nie mógł się poszczycić choćby ułamkiem ogólnej liczby czytelników, jaką mieli przedstawiciele realizmu. Zabieg ten okazał się być ostatecznie mało przemyślany, ponieważ to do jego krytyki sprowadzał się główny zarzut modernistów, a że zdążyli już wtedy posiąść zdolność definiowania dyskursu, to twórczość pisarzy takich, jak wspomniani już Balzac czy Stendhal, jest do dziś uznawana za synonim nie-sztuki i rzemieślnictwa. Jednak mimo faktu, że artyści fin de siecle’u stanowczo odrzucili wymóg tworzenia dla kogokolwiek, to w tzw. „szerszemu odbiorcy” została już zaszczepiona pewnego rodzaju potrzeba czytania powieści. A że przyroda nie znosi próżni, to odpowiedzią na te potrzeby, w zasadzie na drodze przypadku, stały się powieści detektywistyczne, będące pierwszymi kryminałami. Sherlock Holmes (Basil Rathbone) i Doktor Watson (Nigel Bruce)
cz. 1
„To elementarne Watsonie” Ten cytat znają chyba wszyscy, nawet Ci którzy nie mieli nigdy w ręku żadnego z dzieł Arthura Conan Doyle’a. Zabawny jest fakt, że wcale nie jest to najpopularniejsze powiedzenie Sherlocka Holmes’a, głównego bohatera pierwszego pełnokrwistego cyklu powieści detektywistycznych. Co prawda za prekursora gatunku uważa się Edgara Allana Poe i jego Zabójstwo przy Rue Morgue, jednak to książki Conan Doyle’a stworzyły pierwszy kanon tego, jak powinien wyglądać wzorcowy przedstawiciel gatunku. Pojawia się tu słynna metoda dedukcji, która nie tylko określa jedyny poprawny sposób prowadzenia śledztwa, czyli zastosowanie logiki i racjonalizmu (co jest kolejnym dowodem na realistyczny rodowód powieści detektywistycznej), ale też wyklucza jakiekolwiek nadprzyrodzone i nierzeczywiste wątki w powieści, ponieważ założenie jest takie, że detektyw musi (logicznie i rozumowo) rozwiązać zagadkę pod koniec książki. Inna ważna cecha tego rodzaju kryminału to taka konstrukcja fabuły, żeby czytelnik był w stanie sam odkryć tożsamość mordercy, co chyba najbardziej przyczyniło się do eksplozji popularności tego typu literatury na przełomie wieków i jej do dziś niegasnącego powodzenia. Liczby nie kłamią, czy się komuś to podoba czy nie, Agatha Christie jest najpoczytniejszą pisarką wszech czasów, a ponad dwa miliardy sprzedanych egzemplarzy jej powieści, przetłumaczonych w sumie na ok. 45 języków, gwarantuje, że jeszcze przez jakiś czas nikt nie odbierze jej tego tytułu. Jako ciekawostkę można też dorzucić fakt, że w samej tylko Francji jej książki rozeszły się w nakładzie 40 milionów sztuk, co daje prawie dwa razy większy wynik niż następnego w kolejce Emila Zoli. Napiszmy porno, udajmy, że to kryminał i zbijmy na tym majątek Specyficzną odmianą powieści detektywistycznej jest literatura sensacyjno-awanturnicza, zwana także powieściami pociągowymi, czy literaturą kuchennych schodów, z powodu jej dużej popularności wśród służby. Działalność taka święciła triumfy (oczywiście na miarę własnych, dość skromnych możliwości) w latach 20. i 30. XX wieku i była w większości przypadków najzwyklejszą w świecie próbą zarobienia na popularności autorów takich jak Conan Doyle, Christie, Chesterton, czy innych pisarzy ważnych dla gatunku. Pomysł wydawał się genialny w swej prostocie,
Łóżko Majora Listopad 2010
27
Literatura
Powyżej: Humphrey Bogart jako Sam Spade U dołu: sir Arthur Conan Doyle Raymond Chandler
wystarczyło wymyślić dość nieskomplikowaną sprawę, najczęściej z widowiskowym morderstwem w centrum, a następnie tak prowadzić akcję, żeby główny bohater spotykał na swojej drodze na przemian oprychów, z którymi walczył z różnym poziomem skuteczności, oraz piękne kobiety, z którymi romansował, najczęściej skuteczniej niż w punkcie pierwszym. Na koniec wystarczyło dorzucić soczyste opisy obu rodzajów działalności „detektywa” i voila, bestseller dla ludu, względnie pruderyjnych pensjonarek, gotowy. Niestety powieści tego rodzaju rzadko kiedy odnosiły spektakularny sukces komercyjny, głównie dlatego, że ich autorzy w swojej strategii przeoczyli dwa istotne fakty. Po pierwsze pensjonarki z powodu wrodzonej pruderii chętniej pożyczały takie pozycje niż same kupowały, co kończyło się najczęściej nabyciem jednego egzemplarza na całą pensję, w tajemnicy przenoszonym z jednego pokoju do drugiego. Drugi błąd to obranie niższych warstw za target literatury, z powodu łatwości w wpasowaniu się w ich mało wyszukany gust. Wszystko świetnie, tylko należało też pamiętać o tym, że wśród służby i robotników w tych czasach umiejętność czytania nie była taka znowu oczywista, co więcej sam koncept czytania dla przyjemności nie był w tych środowiskach bardzo spopularyzowany, nie wspominając już o prozaicznym braku pieniędzy na książki. Co Łóżko Majora Listopad 2010
Literatura
28 ciekawe do naszych czasów przetrwało sporo egzemplarzy tej literatury, więc ktoś zainteresowany historią gatunku może bez problemu sięgnąć przykładowo po taki „klasyk” jak „Tajemnica pokoju nr 13” Dextera Colina. Właściwie jedyną bezsprzeczną zasługą tych książek jest fakt, że w 2. połowie XX wieku wyewoluowała z nich nowoczesna powieść sensacyjna, łącznie z będącym jej odmianą thrillerem politycznym w stylu Ludluma czy Forsytha. Który to jest ten zły, czyli mówi Chandler Pod koniec lat 20. wydaje się, że kryminał upada, zarówno Conan Doyle jak i Chesterton są już za szczytowym punktem swej kariery, a Christie dopiero się rozkręca. Jednak już 1930 roku gatunek zaczyna ewoluować w zupełnie nową formę, przede wszystkim za sprawą Dashiella Hammetta i jego „Sokoła maltańskiego”, którego główny bohater, Sam Spade, był tak kompletnie niepodobny do jakiejkolwiek innej postaci występującej w dotychczas napisanych kryminałach, że początkowo ciężko było stwierdzić, czy to nie on właśnie jest czarnym charakterem. Pomysł Hammetta twórczo rozwinął Raymond Chandler. Jego Phillip Marlowe
Agatha Christie
Łóżko Majora Listopad 2010
już w niczym nie przypomina Sherlocka Holmesa czy Herkulesa Poirot. Jest notorycznie pijany lub skacowany, drzwi zamiast wytrychem otwiera kopniakiem i ma masę problemów psychologicznych mających istotny wpływ na jego zdolności śledcze. Razem z bohaterem musiała się zmienić także rzeczywistość, bo dajmy na to do Doyle’owskiej Baker Street 221b mógłby, delikatnie mówiąc, nie pasować. Więc u Chandlera nie mamy już do czynienia z dobrym i harmonijnym światem, którego dobro i harmonia zostały okresowo zaburzone przez zdegenerowaną jednostkę, tylko ze skorumpowanym i upadłym światem, którego zło i zepsucie zostało okresowo zaburzone przez prywatnego detektywa grającego rolę ostatniego sprawiedliwego, co najczęściej powoduje jego upodabnianie się do ściganego mordercy. Ostatnim ciekawy novum jest przywrócenie do literatury motywu femme fatale, obowiązkowo pojawiającej się w czarnym kryminale, najczęściej w krytycznym momencie zdradzającej bohatera lub wpadającej w jakieś poważne tarapaty i wymagającej ratunku, co uniemożliwia bohaterowi schwytanie Głównego Złego w momencie, kiedy ma nad nim chwilową przewagę. c.d.n.
P. K.
Literatura
29
Sprawa polityczna z towarzyszami radzieckimi w tle Morderstwo w Alei Róż to książka, na którą warto zwrócić uwagę chociażby ze względu na jej autora. Tadeusz Cegielski (prywatnie ojciec Maxa Cegielskiego) na co dzień jest historykiem na Uniwersytecie Warszawskim. Ponadto jest też dość wysoko postawionym masonem w jednej z lóż rytu szkockiego. A żeby było jeszcze zabawniej, ma na swoim koncie publikację trzech dużych, przekrojowych prac o wolnomularstwie, w których odkrywa większość sekretów swojego bractwa. Co prawda czasy się zmieniły, a loże są jawnie i legalnie działającymi stowarzyszeniami, ale i tak uważam, że piastowanie stanowiska Wielkiego Mistrza przy takim dorobku jest pewnym osiągnięciem. Jako wisienkę na torcie można dodać, że miał różne powiązania z Juliuszem Nowiną Sokolnickim, byłym samozwańczym prezydentem RP na uchodźstwie (m.in został przez niego odznaczony krzyżem komandorskim z koroną Prywatnego Orderu Świętego Stanisława). Jak widać postać niezwykle barwna. I ten niezwykle barwny profesor historii postanawia nagle, mniej więcej 3 lata temu, napisać powieść, a konkretnie kryminał osadzony w pierwszej połowie lat 50., w PRL-u. Akcja książki rozpoczyna się w niedzielę palmową 6. marca 1954, dokładnie rok i jeden po śmierci Stalina. Ryszard Maria Wirski, przedwojenny komisarz Policji Państwowej, w trakcie okupacji funkcjonariusz tzw. Granatowej Policji, a dziś o dziwo kapitan Milicji Obywatelskiej (co odpowiada jego przedwojennemu stopniowi), zostaje wezwany do pozornie prostej sprawy samobójstwa sekretarza partii, Bogusława Szczapy. Dość szybko okażę się, że dochodzenie jest trudniejsze niż się z początku wydawało, głównie z powodu bez przerwy wtrącających się do śledztwa oficerów bezpieki, ewidentnie w jakiś sposób zamieszanych w całą aferę. Jednym z ciekawszych aspektów tej książki jest jej osadzenie w gatunku. Cegielski wykonał naprawdę kawał dobrej roboty, przekopując się przez historię i zachowane pozycje polskiego i zagranicznego przedwojennego kryminału. Co jeszcze ciekawsze, jego zainteresowanie tematem sytuuje się raczej na niższych półkach, wśród powieści pociągowych czy szeroko pojętej „literatury kuchennych schodów”, jak jest ona określana w powieści. W toku akcji trafimy na przynajmniej dwie istotne dla samej fabuły pozycje, „Tajemnicę pokoju nr 13” i „Czarną pyjamę”, natomiast sporo innych pojawi się na drugim planie. Co więcej, pierwszą ze wspomnianych książek znajdziemy także w dedykacji, uznaną za reprezentacyjną dla całego gatunku, a sam tytuł książki Cegielskiego swoim kształtem, w dość oczywisty sposób, nawiązuje do poetyki klasycznego kryminału.
Konstrukcja rzeczywistości w Morderstwie w Alei Róż także zasługuje na uznanie. Może sama Warszawa nie została odwzorowana z tak fotograficzną dokładnością jak np. Wrocław u Krajewskiego, jednak Cegielski nadrabia to wysmakowanymi kreacjami postaci. Plejada charakterów rozciąga się od chamowatego majora Kowadły, oficera bezpieki z tzw. „awansu społecznego”, idzie dalej przez młodych funkcjonariuszy MO, niewykształconych, ale przedstawionych dość jednoznacznie jako „good guys”, następnie zahacza o generała Krochmalskiego, mimo swojego partyjnego rodowodu rzeczowo i profesjonalnie nadzorującego śledztwo, a kończy na spokojnym i wysublimowanym Wirskim, absolwentem wydziału prawa UW i tęskniącym za starymi dobrymi czasami. Cegielski poprzez te portrety droczy się z czytelnikiem, z przymrużeniem oka żonglując stereotypami i mieszając konwencje, żeby pod koniec zaskoczyć go zupełnie innym rozwiązaniem niż ten się domyślał. Kolejnym świadectwem wysokiej próby poczucia humoru autora są nazwiska przewijających się postaci, w mocno przerysowany sposób uwydatniające istniejące między nimi różnice społeczne. I tak mamy, z jednej strony, serię postaci o nazwiskach takich jak Kowadło, Rękawek czy Cegiełka, o ewidentnie chłopskiej proweniencji, a z drugiej, będących zdecydowaną mniejszością, reprezentantów przedwojennej inteligencji o nazwiskach takich jak Wirski czy Brodzki. Zabiegiem, który można uznać za osłabiający całą książkę jest pewne istotne złamanie formuły klasycznego kryminału. Cegielski prowadzi fabułę powieści w taki sposób, że czytelnikowi pozostaje tylko śledzić następujące po sobie wydarzenia i zwroty akcji, nie może jednak „zgadnąć” kto zabił. Po prostu, konstrukcja tekstu uniemożliwia prawidłowe rozwiązanie zagadki przed dotarciem do zakończenia. Wywołuje to pewien zgrzyt, ponieważ ciężko znaleźć powód dla czegoś takiego w szeroko rozumianej grze z konwencją, namiętnie uprawianej przez Cegielskiego, co więcej, sprawia to też, że zakończenie wydaje się lekko nielogiczne i sztucznie oddzielone od reszty fabuły. Podsumowując, dostaliśmy właśnie kolejną świetną powieść, wpasowującą się w trwającą od jakiegoś czasu modę na kryminał. Co więcej, to pewien powiew świeżości na naszym zdominowanym przez Krajewskiego i innych lepszych lub gorszych naśladowców Raymonda Chandlera rynku, a że każda rzecz w zręczny sposób wyłamująca się z ogólnej konwencji jest w moim mniemaniu warta uwagi, to z czystym sumieniem polecam tę pozycję. P. K.
Łóżko Majora Listopad 2010
Autor
30
Szczury Dzwony. Dzwony biją nam w głowach. Dzwony nas zabijają. Miażdżą nam czaszki, łamią palce, wyciskają łzy. Trą kapslem po szybie, paznokciem po tablicy... Budzą nas. Jesteśmy więc obudzeni na wieczność. Wstajemy ze swych legowisk, tak bezpiecznie brudnych. Zakładamy na siebie spodnie, koszule, choroby. Powarkujemy z cicha. Nasza jaskinia nie napawa nas dumą. Za oknem breja codzienności i brudne zimno. Inne szczury, zupełnie jak odbicie z lustra, nie są naszymi szczurami. Nasza samotność sięga korzeni. Głęboko... Bardzo głęboko. Oddycham spokojnie, chociaż sapię niezdrowo, zbyt głośno. Kiedy wychodzę na ulice, inni dziwnie się na mnie patrzą. Patrzą wrogo. Przypuszczam, że się boją. Albo chcą się bać... Czuję, że chcą żebym sam się bał. Ja nie odczuwam tego strachu. Raczej bunt, chociaż też już coraz rzadziej, kiedy wiszę swoim szczurzym ciałem nad otchłanią szaleństwa. Próbuje wtedy desperacko utrzymać się pazurami na krawędzi zdrowia psychicznego wierząc, że jeszcze jest się czego trzymać. Pozbędę się tego naiwnego odruchu pewnie dopiero kiedy zdechnę.
Autor
A prawda jest okrutna, szczurza sierść może się co najwyżej lepić. Nie uwolnisz się od tych oków, które nas trzymają, jeśli chcesz żyć, nie możesz odejść zbyt daleko od śmietnika. Wszystko to marność. To dlatego nikt z nas nie wspomina już chleba czyjegokolwiek, powszedniego. Prędzej papierosy w zestawie z zapalniczką. Bóg, w którego pokładaliśmy niegdyś nadzieje, siedzi pod sklepem i teraz pokłada nadzieje w nas, tak samo zawiedziony. Jego syn wkrótce trafi do pierdla, pewnie jak zawsze nie za swoje grzechy. I tak właśnie jest - nikt z nas tu nie jest niczemu winien, po prostu zdychamy po cichu. Zbawienie i życie wieczne zostało gdzieś pogrzebane razem ze smokami i białymi plamami na mapie. My mamy teraz rynsztok pełen ochłapów z masarni życia i ani nie umiemy się z tym zgodzić, ani walczyć. Wielkie rzeczy, zwycięstwa i porażki, miłość i nienawiść, nadzieje i rozczarowania. Wszystko to płonie i wypala się. Zostaje jedynie ślad w naszej pamięci, tak samo marny jak my sami. Sam nie wiem, kiedy to się stało, muzy zaczęły pocić się i krwawić ,a polegać możemy już tylko na mojrach. Papieros w moim ręku. Właśnie tyle może mnie teraz cieszyć. Pomiędzy dwoma brudnymi, szczurzymi pazurami. Kiedy wydycham dym, zatrzymuje się w pozlepianej sierści, tuląc się do mnie, i łasząc. Ja i on, jesteśmy wobec siebie właśnie szczurzy i szczerzy, tak samo brudni, pozlepiani, śmierdzący i marni... Unicestwiamy się nawzajem w cichym porozumieniu, wsłuchując się w rytm moich kroków i bezgłośnie wspominając wiersze pana Marcina. Już nie Edwarda, ani nie Beaty - nie obiecujemy sobie nic. Bo to jest tak, że my, szczury, nie powinniśmy dzisiaj nic obiecywać. Michał „Dżem” Gągała
Łóżko Majora Listopad 2010
Autor
31
Łóżko Majora Listopad 2010
32
Długo zastanawiałam się jakim tematem najlepiej zacząć cykl felietonów, z której strony dać się poznać na początek. Ogólnie rzecz biorąc, tematy da się ująć w dychotomię: banalne i oryginalne. Z jednej strony, oryginalność jest dziś wysoko ceniona, może więc czymś was zaszokować?... Przychyliłam się jednak w stronę banału, uznałam bowiem, że to, co mówi nieznany nam człowiek na banalne tematy, znacznie silniej określa go w naszych oczach niż opowieść oryginalna, w przypadku której mamy bardzo ograniczoną – jeśli w ogóle – możliwość porównania z innymi opowieściami, a więc innymi ludźmi. I tak właśnie przedstawiam wam się, na początek pisząc o... miłości.
W Łóżku z Pam
Temat to obgadany, opisany, ośpiewany do granic możliwości na przestrzeni wieków, a jednak wciąż do bólu, do znudzenia aktualny i nieokreślony. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że gdy zapytać grupę osób o definicję miłości, dostaniemy tyle odpowiedzi, ile było osób, a jeśli nie, to zapewne po dociekliwszej rozmowie okaże się, że miłość według tych ludzi jest jednak zupełnie czym innym, a poprzednie odpowiedzi były kulturowo „wklepanymi” do głowy formułkami. Czy istnieje w ogóle możliwość znalezienia uniwersalnej odpowiedzi na pytanie „czym jest miłość”, jakiejś obiektywnej prawdy? Nie ma przecież ekspertów od miłości; żaden pisarz, poeta, psychoterapeuta, spowiednik, rozwodnik – żadna z tych osób nie będzie, mimo ogromu swojego doświadczenia, pewna natury miłości, gdyż miłość ma nieograniczoną ilość możliwych wcieleń. Nie ma też chyba na świecie osoby, której miłość by w życiu nie zaskoczyła, choćby samą swoją nieobecnością, czy też odwrotnie – nadmiarem, wielością. Są jednak takie rzeczy w tym temacie, nad którymi warto się pochylić, zastanowić. Czy myśleliście kiedyś o tym, czy to możliwe, aby miłość miała w sobie jakiś czynnik niezależny od uwarunkowań kulturowych, rodzinnych, okoliczności, w których żyjemy? Zawęźmy dla ułatwienia temat do tak zwanej miłości romantycznej, gdyż to ona przysparza zazwyczaj najwięcej kłopotów merytorycznych. Koleżanka opowiedziała mi obejrzany przez siebie program na Discovery. Przedstawiał on wioskę gdzieś na afrykańskiej sawannie, w której nazajutrz miał odbyć się aranżowany przez rodziców ślub dwojga młodych ludzi. Tradycja ta sięga samych początków, najdawniejszych historii plemienia, nikt nie zna innego sposobu zawierania związków małżeńskich. A jednak przed kamerą pojawia się przyszła panna młoda, młodziutka dziewczyna, około piętnastu lat, i płacze, choć wie, że jej nie wolno, i płacząc, wyznaje, że jest zakochana w chłopcu z sąsiedniej wioski, z którym już nigdy nie będzie jej dane spędzać czasu. Po takim doświadczeniu naprawdę trudno byłoby zbić argument o istnieniu uniwersalnej, niezależnej od kultury cząstki miłości.
Łóżko Majora Listopad 2010
Autor
Jest jednak pewna implikacja powyższej teorii, która mnie niepokoi – owa uniwersalność bezsprzecznie oznacza czysto biologiczne podłoże miłości, tej samej, którą zwiemy romantyczną, metafizyczną, nieodgadnioną. Miłość ta postrzegana jest jako tajemnica, której człowiek może uchylić li i jedynie rąbek. I miałaby ona wynikać wyłącznie z powstania odpowiednich reakcji chemicznych w naszych mózgach, które mają miejsce, ponieważ z zapachu danej osoby nasze pierwotne mechanizmy przedłużania gatunku „wyczytały” materiał genetyczny odpowiedni do zapewnienia nam zdrowych potomków? Chyba nikt tak naprawdę w to nie wierzy. Na pewno nikt, kto miłości doznał. Ale w gruncie rzeczy, jakby przyjrzeć się teoriom miłości związanym z nauką (czy to nie jest przypadkiem oksymoron?), można zauważyć, że na przykład Freud, uważany przez szeroką publikę za ojca i najważniejszą osobę psychologii (w samej swojej dziedzinie nie otrzymuje on tyle szacunku, raczej pobłażanie, ale z jego teorii psychologia jednak w jakiejś mierze czerpie), oprócz jednego z tytułów swojej pracy nie używa właściwie słowa „miłość”. Jego teoria wskazuje silnie, że prawdopodobnie równał on miłość z pożądaniem fizycznym. Widzimy więc, że biologiczna teoria miłości bynajmniej nie jest odosobniona w swoich „bezdusznych” konstatacjach. Na początku wzburzyła mnie ta koncepcja. Jak to, miłość romantyczna, ta, która tyle istnień niszczy i tyle naprawia, ma być po prostu fizycznym pociągiem do biologicznie odpowiedniej dla nas osoby?! A potem przyszła refleksja: tak naprawdę – co to za różnica, jakie uwarunkowania mają nasze uczucia? Czy to, co czujemy do ukochanej czy ukochanego, męża, żony, kochanki, kochanka, może zmienić nasza świadomość owej „biologiczności”? Czy jest ona w stanie zabić w nas metafizykę romantycznej miłości? Pamela Kucińska
Autor
33
Łóżko Majora Listopad 2010
Autor
34
To miejsce na Twoją
REKLAMĘ
Łóżko Majora Listopad 2010