Szanowni czytelnicy, Oddajemy w Wasze ręce 13-ty numer Fcuka. Wiele osób mogłoby rzec, iż pechowy. Jakież to by było mylne stwierdzenie. Otóż dla nas trzynastka jest jak najbardziej szczęśliwą liczbą. Właśnie ten numer jest numerem, który poprzedza zmiany. A zmiany będą duże. Za dwa tygodnie o tej porze, będziecie mieli przyjemność (taką mam nadzieję), czytać nowe odmienione czternaste wydanie naszego magazynu. Za wiele nie mogę zdradzić, ale chętnie podzielę się informacją, że nasz szanowny Redaktor Michalewicz wyemigrował na wyspy i będzie dla nas pisać z londyńskim akcentem. Więcej w kolejnym, czternastym Fcuku. Do zobaczenia. Dominika Koryga
Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Grzegorz Ufa, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, Natalia Kozłowska, PigFace, Sebastian Rzepiel, Wojciech Waloch Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat, Wepritz84 Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl
Tupot białych mew Zwykle nie ma reguły na to, czy i kiedy przyjdzie. Częstość i intensywność jego wizyt też pozostaje kwestią wysoce indywidualną, jako że do jednych nie zagląda prawie wcale, innym zawraca głowę co niedzielę, i albo pojawi się, ale zaraz wychodzi, albo siedzi przez dzień cały. Jego wysokość kac, bo o nim właśnie mowa, to nic innego jak skrót od terminu: kurewska abrakadabra czachy. Tak się składa, że akurat gdy piszę niniejszy tekst, targają mną różnego rodzaju diabły i demony dnia wczorajszego. Każdy wie jak wyglądają zgubne skutki picia wódki, niemniej jednak alkohol jest potrzebny. Andrzej Poniedzielski powiedział kiedyś nawet że alkohol był dawno temu ustrojowym płynem fizjologicznym, który w drodze ewolucji został wyprowadzony poza nasz organizm, i teraz trzeba go uzupełniać, nabywszy go w drodze kupna w opakowaniach o popularnych pojemnościach: setki, dwusetki, połówki, zero-siedem i litra. I zazwyczaj po uzupełnieniu płynu fizjologicznego zewnętrznego w ilości większej niż pół litra, pierwszym zdaniem, które wypowiadam po przebudzeniu dnia następnego jest: „O, ja pierdolę…”. Nie pomaga klin, bo od razu bym się porzygał, nie pomaga modlitwa o szybki zgon, nie pomaga nawet, kurwa, rosół. Jeżeli w jakimkolwiek języku znanym ludzkości jest słowo, które najtrafniej oddaje to, co się wówczas z człowiekiem dzieje, to będzie to wyłącznie rosyjski wyraz „piździec”. Słowo praktycznie nieprzetłumaczalne. Piździec to piździec, nasza polska „chujnia” nie oddaje nawet w najmniejszym ułamku dramatyzmu sytuacji. Najlepsza rzecz, jaką można zrobić to spróbować powoli, nie zrzygawszy się przy tym, uzupełnić niedobór wody i udać się na spoczynek, słowem - przekimać całoniedzielnego kaca, bo niby czemu nie? Jest też druga metoda. Można przecież w ogóle do kaca nie dopuszczać. Nie jest to jednak bajka dla każdego, bo wymaga po pierwsze mnóstwa wolnego czasu, a po drugie – środków finansowych. Jak masz czas i pieniądze (czyli pieniądze i pieniądze), to siadasz w restauracji, walisz gorzałę, a potem na niezłej bani patrzysz w wentylator na ścianie i mówisz do siebie: „Kurde, jak ten czas leci”.
heartFAILure
9
10
W
czwartkowe popołudnie tłum zombie po raz drugi przypuścił atak na Zieloną Górę. W centrum miasta doszło do krwawego starcia z żołnierzami . O przebiegu wydarzeń rozmawiamy z Pawłem Kamińskim głównodowodzącym całej akcji. FCUK: Był to II Zielonogórski Zombie Walk. Wpisze się on na stałe do programu Winobrania? Paweł Kamiński:Myślę, że tak. Staramy się współpracować z Urzędem Miasta. Dzięki tej współpracy mogliśmy zorganizować ten event, to on był naszym głównym sponsorem. Zatem możemy już zacząć kompletować strojie na przyszłoroczny Zombie Walk? -Jesteśmy jak najbardziej otwarci na organizację tego typu eventów, nie tylko przy winobraniu. Chcemy również uczestniczyć w innych zielonogórskich wydarzeniach. Jako organizator, aktywnie wziąłeś udział w przemarszu. „Grałeś” żołnierza. W przyszłym roku wcielisz się w postać zombie? -Bycie w armii było dla mnie o tyle łatwiejsze że
jako główny organizator musiałem być cały czas na miejscu, żeby wszystkiego dopilnować. Korowód prowadziła moja koleżanka ze stowarzyszenia Zielonogórskiej Fantastyki Ad Astra. Jaki cel miała ta akcja? Czysta zabawa, czy jakaś wyższa idea? -Skontaktowaliśmy się ze stacją krwiodawstwa i krwiolecznictwa w Zielonej Górze i zaprosiliśmy ich do współpracy. Z chęcią przyjęli nasze zaproszenie. W tym roku mieliśmy okazję połączyć efektowny rekreacyjno – rozrywkowy event skierowany do mieszkańców, z czymś pożytecznym. Czyli nie było odwrotnie - Regionalne Centrum Krwiodawstwa skontaktowało się z wami? -Nie, chcemy robić fajne rzeczy dla miasta, chcemy się bawić z mieszkańcami Zielonej Góry. Jeśli przy okazji tego możemy też pomóc, to czemu nie. To jest dla nas dodatkowa satysfakcja. Oprócz fajnej zabawy, robimy coś korzystnego. Zdarzają się też inne eventy w ciągu roku? -Tak oczywiście, np. w tym roku byliśmy na Dniach Województwa Lubuskiego w Łagowie. A w najbliższym czasie będziemy mogli wziąć▶
16
udział w jakimś happeningu organizowanym przez Ad Astre? -Może nie w najbliższym czasie, bo w tej chwili trwają Bachanalia Fantastycznie, którymi się zajmujemy. Na pewno będziemy się starali jak najczęściej pokazywać w Zielonej Górze. Czy frekwencja była zadawalająca? -Liczba uczestników w jednym i drugim przypadku była bardzo satysfakcjonująca. Jak ludzie reagowali na Zombie? -Myślę, że pozytywnie. Okazało się, że mieszkańcy Zielonej Góry chcą się bawić. Celem Zombie Walk nie było straszenie ludzi. Chodziło o to byśmy my bawili się dobrze w pochodzie, oraz mieszkańcy, którzy nie zdecydowali się na aktywny udział. Podczas finałowego starcia żołnierze dostali ostry wycisk, przetrwało chociaż kilku? -Niestety polegliśmy tam wszyscy. Na całe szczęście, jak widać, mamy się dobrze. Najlepiej ucharakteryzowani Zombie zostali nagrodzeni. Kto wygrał? -Wygrała całkiem spora grupa osób. Staramy się
dawać ludziom coś oprócz dobrej zabawy. Dostaliśmy duże wsparcie ze strony miasta i Urzędu Marszałkowskiego. Byli także wewnętrzni sponsorzy tej akcji. Nagrody były z naszej strony podziękowaniem za to, że ludzie przyszli, że chcieli z nami rozweselić Zieloną Górę. To na koniec powiedź mi jeszcze co dokładnie łączy Zielonogórski Zombie Walk z Dead Island. -Odezwaliśmy się do firmy Techland, która jest producentem gry Dead Island i w ramach współpracy umożliwili nam zrobienie pokazu ich produktu. Pokaz był obsługiwany przez firmę Grodajnia.pl. Będziemy starali się w ramach Zombie Walk wciągać jak najwięcej osób zainteresowanych współpracą z nami, by ten event był jak najbardziej atrakcyjny. W takim razie życzę powodzenia i dziękuje za wywiad. -Dziękuje
Rozmawiała: Dominika Koryga
20
A kultura tu
podobno jest...
No i mamy prawie końcówkę września. Tym różnimy się od uczniów, że mamy miesiąc wakacji gratis. Pewnie większość z Was ten miesiąc spędza na praktykach lub po prostu udaje, że praktykuje. Ja osobiście jestem „panią nauczycielką plastyki” w szkole podstawowej. Nie narzekam, chociaż wiadomo, że wolałoby się spać do 12 i siedzieć do późnych godzin wieczornych na facebooku.
Nie wiem jak Wam, ale mi rok akademicki zaczyna się 7 października. Czyli mam jeszcze tydzień na zaliczenie paru koncertów, połażenia po knajpach, zrobienia prawka i na jako takie fixum dyrdum, czyli nasze potoczne „fiubzdziu”. Chociaż szczerze Wam się przyznam, że tęsknie za Zielonką. Za moim pokojem we Wcześniaku i tym rannym łomotaniem pracowników magazynu (czy cholera wie, czego) znajdującym się naprzeciwko mych okien. I znowu godzina 6 rano a tam wózki widłowe pędzące po nierównej nawierzchni, soczyste „KUR*A!!!” padające, tak około 3 razy na minutę… i tak do późnej nocy. Raz hałasowali do 2 w nocy, to nie wytrzymałam i wydarłam się przez okno – nawet trochę poskutkowało. Październik to miesiąc zbawienia dla tego miasta. Znowu wracają studenci wolni. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. Z roku na rok wydaje mi się, że ta masa staje się coraz bardziej szara i głupawa. Ale to nie ważne. Znowu rozkwitną akademiki, znowu zapełnią się lokale, poleje browar. Studia jak to studia. Raz lepiej raz gorzej. W Zielonce nie ma co narzekać na nudę. Jest wiele wydarzeń kulturalnych lub też mniej. Jeszcze we wrześniu odbywa się tu winobranie. Nie jestem koneserem wina, ale to zielonogórskie jest wyjątkowo paskudne (kupiłam rok temu butelkę wina rodzicom, jakieś ¾ stoi w stanie nienaruszonym). Deptak staje się jednym wielkim cygańskim straganem, gdzie każdy może nam coś wcisnąć za pół darmo. Milion stoisk z żarłem. Pajda ze smalcem, ziemniaki, bigos. No proszę ja Was. Żeby to miało jakieś normalne ceny. Spotkamy tu baby sprzedające koronkowe majty, artystów sztuki ludowej „made in china”, malarzy wybitniejszych niż nie jeden Matejko. Po prostu wszystko, o czym możemy zamarzyć. Kolejną atrakcją są koncerty. Coś dla starych i coś dla młodych. W sumie nie wiem, co grało. Czekałam na program winobraniowy długo i się go kurde nie doczekałam. Na facebooku nic nie było dane wcześniej niż tydzień. Kto taki sympatyczny i rozgarnięty umieszcza plan imprezy tydzień przed? Dowiedziałam się, że gra Proletaryat tylko dlatego, bo kumpel do mnie zadzwonił. Ogólnie wtedy uczyłam się do poprawki z historii sztuki. Z tego, co wiem kolejną gwiazdą była Kasia Cerekwicka – kto to? Dobra nie czepiam się koncertów zaraz będzie, że jestem nie tolerancyjna. Ale proszę, wręcz apeluję nie karmcie społeczeństwa tandetą i kiczem, bo z roku na rok głupieje. No i mój ulubiony motyw winobrania, czyli nocleg. Jak się bawić, to się bawić i najlepiej zostać tu na parę dni. Ale jak się nie ma znajomych, czy stancji to można sobie ewentualnie na dworcu pokoczować. Akademiki zamknięte. I tyle w tym temacie. Wracając do roku akademickiego, nie zapominajmy, że co chwila się coś dzieje. A to wernisaż – na które Państwa zapraszam, bo mało osób wie, że istnieje wydział artystyczny i że jest fajna miejscówka, gdzie odbywają się naprawdę niezapomniane wernisaże połączone z imprezami integracyjnymi. (Galeria PWW).
Koncerty. No kochani w tym roku czeka nas parę naprawdę dobrych imprez. Z tego, co me gumowe ucho wyłapało do miasta zawita Kult, Kazik i el-Dupa, Buldog no i największa gwiazda Kamil Bednarek (ołjeeee!),oczywiście z tą gwiazdą żartuje. A co do żartu… co to jest ma 10 metrów, piszczy i nie nosi jeszcze staników? Pierwszy rząd na koncercie Bednarka. Ale suchar, nie? Dobra wracając do koncertów to warto zaglądnąć do Filharmonii. Mówię poważnie. Czasami są tam świetne koncerty np. muzyki filmowej. Ta instytucja organizuje niespodziewanie darmowe koncerty. Niestety nigdzie nie jest napisane, że się coś takiego odbędzie, ale zawsze łatwiej znaleźć informację o tym, że coś takiego miało miejsce. Najlepiej odwiedzać stronę filharmonii. Warto też wybierać się na koncerty kapel, które są z obrębu Zielonej Góry. Często grają w Barze u Grzech…a . Miejscówa bardzo fajna. A to się chwali. Jeśli chodzi o knajpiarstwo, tak wiem uwielbiacie to! To dla tych tak zwanych „klimatycznych” polecam Lochy czy Cztery Róże. Mam nadzieję, że w tym roku lokale przygotują jakieś atrakcje dla studenciaków typu karaoke czy rockoteki. Miło by było. Chociaż ja cieszyłabym się z porządnych Bachanalii bez Dody i Comy. Pamiętajcie: student, studentowi studentem! Dlatego warto się informować o wydarzeniach kulturalnych. Zapraszać siebie wzajemnie na Lastfm czy Facebooku. Niestety, Zielona Góra ma to do siebie, że słabo reklamuje imprezy. W tych czasach najlepszą reklamą jest Internet. Pozdrawiam Acidolka
22
24
Gatunek: Freestyle / Hip Hop / Rap Miejsce: Szprotawa, Poznań Wytwórnia: DIY Strona www: http://www.myspace .com/szkdnk Osiągnięcia: wydanie jednego LP i dwóch EPek , wygrana w kilku bitwach freestylowych . Fcuk: Wydałeś właśnie EPkę „Wszędzie” - dotarły już do Ciebie pierwszy sygnały o tym jak przyjęła się płyta? Szkodnik: A więc troszkę macie stare info, ponieważ „Wszędzie” ma już pełny roczek :) Mój ostatni projekt to krótka Ep „Zimny Prysznic”. Na „Wszędzie” udało mi się zebrać solidną ilość dobrych mc z lubuskiego i dolnegośląska więc płyta chyba nie jest najgorsza. Jak przyjął się „Zimny Prysznic” ciężko mi powiedzieć ale mam nadzięję, że do kogoś dotarło to co chciałem przekazać opisanymi na niej historiami. Aktualnie trwają pracę na płyta, która robię wspólnie z TMK aka Piekielnym oraz Dawem, który wyprodukował wszystkie bity na ten projekt. Myślę, że pod koniec roku uda nam się już puścić to w obieg. I powoli zaczynam pracę nad drugim LP ale na to jeszcze będzie trzeba troszeczkę poczekać. Wybacz, chodziło mi oczywiście o „Zimny Prysznic”. Wiem że planujesz nakręcenie klipu do jednego z kawałków. Kiedy możemy się go spodziewać? -Co do klipu to tylko plany i co z tego wyjdzie dopiero się okaże. Na początku września zagrałeś w Gliwicach support przed koncertem OSTRego. Jak wspominasz ten koncert? -Świetna impreza!! To bez dwóch zdań był mój najlepszy koncert. Publika pomino iż mnie nie znała przywitała mnie bardzo fajnie i myślę, że dobrze się bawiła podczas mojego występu. Pozdrawiam organizatorów tego koncertu i wszystkich świetnych ludzi, których tam poznałem
W którym środowisku czujesz się najlepiej - nagrywając w studio, dając koncerty czy freestylując na bitwach? -Każda z tych sytuacji ma swój osobny klimat i w każdej czuję się świetnie, chociaż udziału w bitwach nie biorę od około roku. Koncerty to okazja do poznania ciekawych ludzi, wypromowania w danym mieście siebie i znajomych. Nagrywki w studio to raz skupienie a raz pełen chillout , w zależności od tego co się nagrywa. Ale w większości przypadków i tak jest ogrom śmiechu itd. Na bitwy jeżdzę sporadycznie, ostanio byłem w Głogowie, gdzie udało mi się bitwę wygrać i może w tym roku zawitam bronić tytułu o ile będzie na to czas. Szprotawa nie wydaje się dobrym miejscem na „’wybicie się”... - Dlaczego? Dziś i tak każdy promuje się przez internet. Jeżeli ktoś jest w czymś dobry i poświęca się temu co robi to może coś osiągnąć mieszkając gdziekolwiek. Poza tym władze miasta oraz Szprotawski Dom Kultury pomagają nam w przeróżny sposób, od organizacji koncertu po wyposażenie studia więc chyba nie jest tak źle :) ■
26
KULTURA FREETEKNO Muzyka elektroniczna jest monstrualna w rozmiarach swoich wpływów. Gdybyśmy chcieli zająć się zdefiniowaniem jej gatunków, podgatunków, odłamów, itp. – zajęłoby nam to bez mała, ogrom czasu i potrzebowalibyśmy do tego całej gwardii speców. Jednak wciąż stereotypy obcinają jej nóżki i podcinają skrzydełka.
P
ierwsze szablonowe skojarzenia związane z muzyką techno – białe rękawiczki, gwizdki, dziewczęta ubrane skąpo, mężczyźni bezwłosi i silni, źrenice powiększone nienaturalnie, no i z głośników mało skomplikowana melodyjka, tzw. „łupanka”. Stereotypy ograniczają wizję świata i zubożają ją bestialsko – w tym wypadku również to zrobiły. Obok tego sztampowego wyobrażenia o techno, rozwinęła się cała gałąź kultury niezależnej związana z muzyką elektroniczną. Chciałabym pochylić się nad odroślą, istniejącą od lat 90 - freetekno. Zaczęło się w Anglii (przełom lat 80 i 90), squat parties i pierwsze, niezależne festiwale. Wraz ze wzrostem odbiorców, pojawiły się problemy z władzami i służbami bezpieczeństwa (nie obyło się bez dramatycznych pacyfikacji) , nie przeszkodziło to jednak w rozprzestrzenieniu się ruchu. Już w połowie lat 90 freetekno obecne jest w większości krajów Europy. Dla postronnych nie jest jednak widoczne. Informacje o teknivalach (niezależne, często nielegalne festiwale) są traktowane z największą dyskrecją. Przykazywane tylko zaufanym osobom, dane gps często przesyłane są na kilka dni przed imprezą.
Pasjonaci pokonują wtedy nawet kilkaset kilometrów, by dotrzeć do celu. Ta spora ostrożność spowodowana jest zagrożeniem ze strony władz, które do tej pory traktują teknivale, jak niebezpieczeństwo. Free tekno is for free people - na tym polega cały fenomen. Ludzie związani z tym ruchem łączą się w sound systemy, które organizują free parties, robią to z czystej chęci zabawy i obcowania z wolnymi ludźmi - w kulturze freetekno nie chodzi o pieniądze. Artyści często zmieniają pseudonimy i wytwórnie, gdyż nie są zainteresowani profitami. Klimat imprez tego typu, jest niepowtarzalny. Lokalizacja znana jest tylko nielicznym osobom, więc przyjeżdżają, tylko ci, którzy chcą tam być. Czuć w powietrzu szacunek, wolność i tekno. Daleko od miast i zabudowań, aby nikomu nie przeszkadzać. Są zasady, których przestrzegają wszyscy – tym samym jest bezpiecznie.
Paulina Łatanik
TEKALOG 1. Szanuj naturę 2. Szanuj siebie 3. Szanuj innych 4. Jeśli nie chcesz zostawić psa w domu, opiekuj się nim 5. Parkuj mądrze 6. Bądź ostrożny, jeśli chodzi o imprezę [info: zatrzymaj je tylko dla siebie i twoich przyjaciół] 7. Jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo swoje i innych [jeśli widzisz coś złego: przemoc, agresję, lub coś innego nie zwlekaj z udzieleniempomocy] 8. Nie niszcz, ani nie kradnij sound systemowych sprzętów 9. Szerz empatię 10. Uśmiechaj się, przakazuj pozytywną energię i miej dobre nastawienie. Pamiętaj: TY JESTEŚ IMPREZĄ
28
Jak w „Scooby-Doo”
. . Przed seansem załozyłem, ze jedynym ratunkiem dla nowego filmu Almodovara jest Antonio Banderas. Znany, aktor, doskonały warsz, wszechstronny . tatowo, nie stronia,cy od wyzwan i z duza, doza, dystansu do samego siebie. Dodatkowo, ja bardzo, ale to bardzo nie lubie, Pedro, Almodovara. Jego , bełkot dorównuje. tylko Paolo Coelho. Musicie zrozumi e c moja rozpacz, gdy , „Skóra, w której zyje”,, film, po którym miałem jechac jak po przysłowiowej starej kobyle, okazał sie, porcja, naprawde, solidnego kina.
P
roblemem Hiszpana zawsze było poprowadzenie historii od punktu A do punktu B. Być może dlatego, że to ekranizacja książki. Zagmatwanie obrazu czasami bywa jego plusem, ale nasz Pedro nie dość, że zwykł skupiać się na sobie tylko zrozumiałych symbolach, to jeszcze nie do końca zależy mu, żebyśmy to my cokolwiek zrozumieli. To jedna interpretacja. Druga pochodzi od żeńskiej części widowni, wedle której nie rozumiem, że Pedro jest bardzo emocjonalny, a ja nie. Hmm. „Skóra, w której żyję” nie wali do nas drzwiami i oknami. Wręcz przeciwnie – żeby się wybrać na seans, trzeba najpierw przeboleć plakat. -Hej, na co idziesz? –Na nowy film Almodovara. – A o czym jest? Mają tu plakat? –Taa, wisi o... aaa, nieważne... Banderas wciela się w rolę Roberta, chirurga oszalałego z miłości i owładniętego rządzą zemsty. Po czym i na kim? Nie będę Wam psuć tego filmu. Jak w starym, dobrym kinie, niemal cały czas trzyma się nas w napięciu i prawie nikt nie jest tym, kim się wydawał na początku, jak w „Scooby-Doo”. Almodovar nigdy nie był twórcą skromnym. Scenografie tonące niemal w przepychu, mnóstwo symboli, pełne bogactwo środków wyrazu. W tym kontekście jego nowy obraz zaskakuje prostotą. I tym właśnie wygrywa – nie ma tu mowy o żadnym niechlujstwie, ale szlachetny brak szaleństwa z formą, skupia naszą uwagę na treści. A treści tu mamy mnóstwo. Jednak Pedro pozostaje Pedrem, więc tu i ówdzie mamy wtrącone elementy niejednoznacznej perwersji i różnych seksualnych fiksacji. Gdzieś w połowie filmu tempo siada, a sam
reżyser skupia się na emocjach. Nudą wieje, aż okiennice trzaskają. Na szczęście końcówka ma kopa i przywraca obraz do żywych. „Skóra, w której żyję” to najlepszy film Pedro Almodovara, jaki widziałem. Intrygujący, ciężki, a przy tym lekkostrawny jak na taki rodzaj kina. Co prawda, jeszcze nie skonsultowałem werdyktu z żadną przedstawicielką płci pięknej, ale póki tego nie zrobię, mogę „Skórę...” z czystym sumieniem polecić. Szczególnie osobom takim, jak ja sam, do hiszpańskiego reżysera uprzedzonych. Jeśli tylko Almodovar pójdzie w tę stronę, to (cytując ostatnie zdanie padające w „Casablance”) to może być początek pięknej przyjaźni.
Michał Stachura
30
M
oże mój znajomy ma rację twierdząc, że to wybitnie nieheteroseksualne czasy dla muzyki. Cipowate granie, cienkie głosiki. A my chcemy pierdolnięcia, jakby to powiedział Adolf. Żeby takiego doświadczyć na płycie, będziemy chyba musieli poczekać na drugi album Them Crooked Vultures. Zaś osobą z największą ilością testosteronu na scenie pozostaje wokalistka The Kills i The Dead Weather, Alison Mosshart. I to naprawdę nie ma nic wspólnego z tym, że dwóch gości postanowiło ochrzcić swój zespół „Girls”. Prasa twierdzi, że brzmią jak Elvis Costello, The Beach Boys i Buddy Holly. Serio?! Holly w kilkanaście miesięcy na scenie wywrócił ją do góry nogami, The Beach Boys nagrali „Kokomo”, a napięcie, jakie Costello wytworzył w jednym „I Want You” wystarczyłoby, żeby zaopatrzyć Nowy Jork w energię elektryczną na pół miesiąca. Co mają Girls? Mają melodie, OK. Świeże, jak uzębienie Shawna Macgowana, ale niech im będzie. Nagrali melodyjną płytę. Super. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zasługi. Nic na początku tej jesieni nie jest takie, jak
powinno. Zawiodło Kasabian, nie udało się SuperHeavy, ani Red Hotom. Nowi też nie zachwycają. Z pierwszych pięciu piosenek z tego albumu nie pamiętamy nic. Potem przychodzi bardzo dobre „Vomit” i na chwilę przychodzi nadzieja. Może nie są pupilkami indie prasy na darmo? Następnie przychodzi reszta płyty. Tak, kurwa, na darmo. „Just a Song”, „Magic” i “Love Like River” to totalny pustostan kompozycjny. “Hej, słyszałem, że jak się zagra akord C, a potem F, to będzie zajebista piosenka. Cohen i Dylan tak robili, mi też się uda”. Gdyby włączyli tę płytę Pacino w filmie „Bezsenność”, film nie miałby zakończenia, bo wszyscy by od razu zasnęli. Ja zasnąłem. Już trzeci raz biorę się za skończenie tej recenzji. Niełatwo przychodzi mi to pisać, ale „Father, Son, Holy Ghost” to kolejny przykład przerostu formy nad treścią i porażka młodych w starciu ze starymi. Chcecie robić indie pop? Słuchajcie The Wrens. Chcecie grać surf rocka? Po nagraniu „Surfin’ Bird” nie ma takiej potrzeby. Chcecie brzmieć jak The Beach Boys, Holly, Costello...? Po co? Ich płyty już mamy. Tom Waits powiedział kiedyś o The Eagles, że jedyny pożytek z ich płyty to osłona na kurz dla talerza gramofonu. Jeśli więc chodzi o krążek Girls, to „wiecie, co z nim zrobić”.
Michał Stachura
Z
męczeni koncertowaniem, z całkowicie innymi pomysłami na muzykę, członkowie Blink 182 ogłosili w 2005 roku przerwę w działalności. W czasie rozwodu każdy pracował na własny rachunek z różnym skutkiem. Projekty, w których maczali swe palce Mark, Travis czy Tom ciężko byłoby zliczyć. Zbliżał się szósty rok banicji, kiedy do internetu trafiły informacje na temat reaktywacji zespołu i plany nagrania nowej płyty. Mijały dni, tygodnie, miesiące aż nadszedł długo oczekiwany dzień premiery „Neighborhoods”. Jaki jest Blink 182 A.D. 2011? To pytanie nurtowało mnie od dawna i z przykrością muszę stwierdzić, że nawet po odsłuchaniu płyty nie uzyskałem zadowalającej odpowiedzi. Najnowsza pozycja w dyskografii kalifornijskiego trio to próba znalezienia wspólnej płaszczyzny pomiędzy kultowymi „Cheshire Cat”, „Dude Ranch” czy „Enema of The State”, a zamykającym dotychczasową dyskografię „Blink 182”. Popowe melodie przenikają się tu z nawiązaniami do klimatów art-indie rockowych. Młodzieńczy sznyt i głupawe teksty odeszły w zapomnienie. Nasi bohaterowie dojrzeli i postanowili dać temu dowód na „Neighborhoods”. Krążek otwiera kompozycja „Ghost on The Dancefloor” będącym wariacją na temat klimatu znanego z poprzedniego wydawnictwa i elektronicznych nawiązań. „Blinkowy” styl uległ radykalnej zmianie co może być szokiem dla starych fanów. Na szczęście następny na liście jest „Native”. Brudna linia basu dzielnie walczy z gitarowym szałem i rytmicznymi wygibasami Travisa o palmę pierwszeństwa. Prawie cztery minuty
klasycznego czadu. Singlem promującym wydawnictwo jest kompozycja „Up All Night”, prawdziwy walec. Zaczyna się niewinnie od rytmu i kosmicznych fal, by chwilę później uderzyć potężnym riffem. Perkusyjna gimnastyka i co rusz zmiana klimatu. Wow! Niestety po tak obiecującym początku koniec może być tylko gorzki. „Snake Charmer” to ponura wariacja na pograniczu twórczości braci Madden i ich Good Charlotte. Największym zagrożeniem dla „zaklinacza” w walce o gniota dekady są zdecydowanie „This is Home”, muzyczna zmora z klawiszami w tle oraz „Love is Dangerous”, który katuje pipkowatym dance-klimatem, syntezatorami i epicko spieprzonym potencjałem. Sytuację ratuje, niestety tylko na chwilę, „Kaleidoscope” z najbardziej zwariowanym fragmentem wybijanego rytmu w dorobku Travisa Barkera. Hi hat, crash, werbel, tom, stopa, hi hat – brzmi niezwykle chaotycznie, ale ma feeling! Jeszcze tylko koszmarne nawiązanie do nowego projektu Chino Moreno z Deftones pod postacią „Fighting the Gravity” i koniec. Na początku tekstu zadałem pytanie: Jaki jest Blink 182 A.D. 2011? Niestety po czterdziestu dziewięciu minutach „Neighborhoods” odpowiedzi nadal brak. Płyta niczym szczególnym się nie odznacza. Ot, solidne gitarowe granie. Brakuje jednak jaj, mięcha, klimatu, który zawsze towarzyszył kompozycjom B182. Dużo tu niespójności, poszukiwań i zimnej kalkulacji. Co prawda bawiłem się lepiej niż przy okazji „Gold Cobra” Limp Bizkit, jednak nie zmienia to faktu, że przed kalifornijskim trio jeszcze dużo pracy.
Łukasz Michalewicz
31
32
S
t. Vincent, mimo krótkiego stażu na scenie, debiutantką nie jest. Od jej debiutu minęły ledwie cztery lata, a Annie Erin Clark raczy nas już trzecią płytą. Zarówno poprzednie „Marry Me”, jak i „Actor” cieszyły się względami słuchaczy i krytyki, która radośnie przyklejała jej łatki typu „baroque pop” (co to w ogóle znaczy?!) i tym podobne. Trzeci album St.Vincent, „Strange Mercy” dostarcza różnych emocji. Chwilami jest naprawdę dobrze. Intrygująco. Tak, że się chce, no. Ale mimo wszystko nie oszukujmy się. To płyta, którą już dawno nagrałaby Polly J. Harvey, gdyby tylko chciało jej się babrać we współczesnej alternatywie. Weźmy takie „Dilettante”. Brudne gitary, chwilami niby-taneczna pulsacja, charakterystyczny, nieco zawodzący zaśpiew. Najlepszy utwór na tej płycie jest kalką. Dziwne tym bardziej, że pierwowzór jeszcze nagrywa i ma się dobrze. Wybudowała sobie PJ pomnik za życia, nie ma co. Wcale nie dziwię się prasie, która przyznaje nałogowo tej płycie noty bliskie maksymalnym. Tego materiału świetnie się słu-
cha. Doskonale zaśpiewane, napisane i wyprodukowane kawałki, polane sosem gorzkich, kobiecych wyznań. Jednocześnie mądre i przystępne. Niestety, w każdym momencie tej płyty gdzieś ukryte jest hiperłącze do momentu z płyt Harvey. Może nawet z płyt, których ta jeszcze nie nagrała, ale na tyle przesyconych jej stylem, że nie mamy wątpliwości co do pierwowzoru. Gwoździem do trumny St. Vincent wcale nie jest ślepe naśladownictwo. Nie oszukujmy się – pełno tego dzisiaj w muzyce. Może nawet zostało nam tylko to. Jednak to, czym „Strange Mercy” przegrywa, to brak głębi. Gdy PJ Harvey wrzeszczy „Who The Fuck”, czujemy na sobie jej wściekłość. Gdy Polly płacze, płaczemy razem z nią. A St. Vincent to wyrób emocjopodobny. Bliski ideału, jeśli chodzi o formę, ale pusty, jeśli chodzi o treść. Cały czas nie wiem, czym, do cholery, jest barokowy pop. Cały czas nie rozumiem do końca fenomenu St. Vincent, szczególnie, że PJ Harvey żyje i ma się dobrze. „Strange Mercy” trafia do wielkiego wora z napisem „średnie, na raz” i jest jednym z miliona płyt, które dostają wszędzie świetne oceny, a o których za rok nikt nie będzie pamiętać. Szkoda? Może tylko ze względu na urodę Annie Clark. Ta przynajmniej jest oryginalna
Michał Stachura
34
F
anów eklektyzmu poprzedniego albumu, nowe dzieło Les Claypoola i kolegów, może z początku odrzucić. Od pierwszych dźwięków słychać, że Primus wraca do korzeni – bujającego, funkującego, ale w gruncie rzeczy dość topornego metalu. Za 2-3 razem poczucie humoru lidera grupy i jego potężne brzmienie basu pokonuje wątpliwości. Jak dobrze, że Primus wrócił. Nie wiem jak wy, ale ja mam całkiem skonkretyzowane wymagania względem tego zespołu. Wiadomo, że nie ma tu miejsca ani na rzewne ballady, ani kompozycyjne fikołki. Nazwa Primus nie zostanie wpisana złotymi literami na kartach muzycznej historii za piękne melodie. Ta grupa ma tylko jedno zadanie i wyraża się ono w krótkim haśle: rock and roll. Czyli bujać i kołysać. I to się właśnie dzieje przez niemal godzinę trwania tej płyty.
Jeśli o mnie chodzi, to „Green Naugahyde” jest dziełem na miarę „Frizzle Fry” czy „Pork Soda”. Proste riffy, zabawny wokal, dowcipny tekst, zakręcony bas. Tak, jak 20 lat temu Primus to przede wszystkim te elementy. Nie ma tu już przebojów w stylu „My Name Is Mud”. Nie ma drugiego „Too Many Puppies”. Ale „Hennepin Crawler” i „Extinction Burst” to niemal równie udane numery. A to nawiązanie w tytule „Eyes of the Squirrel”! Powodzenie płyty Primusa po części zależy od tego, czy podchwycimy żart Claypoola, czy nie. Na szczęście na tym krążku te żarty są jak najbardziej udane, co zdecydowanie ułatwia przełknięcie tego, miejscami całkiem ciężkostrawnego, muzycznego kotleta. Jak zwykle, po ten zespół sięgniecie tylko, gdy poczujecie potrzebę. Primus to nie grupa na każdą okazję. Wręcz często tylko „od święta”. A jednak dobrze jest wiedzieć, że kiedy już zajdzie niedobór metalowego, zbasowanego groove’u w naszym życiu, ta płyta to coś, co ten głód zaspokoi.
Michał Stachura
S
ampling is the new producing! Te słowa są idealnym odzwierciedleniem wcześniej wspomnianych słów Amerykanina. DJ Shadow należy do ginącego gatunku producentów muzycznych, którzy swoje kompozycje tworzą praktycznie tylko i wyłącznie w oparciu o sample pochodzące z różnych źródeł. Pozycja numer siedem w dyskografii „Cienia”, to kolejna porcja wspaniałej, „cudzej” muzyki. Od czasu swojego pełnometrażowego debiutu, styl artysty przeszedł olbrzymie zmiany. Być może wynikały z ciągłych artystycznych poszukiwań, być może są wynikiem panującej mody. Hip hopowy styl znany z „Entroducing..” czy „Private Press” na najnowszym krążku ustępuje miejsca rockowo-downtempowym mezaliansom. Otwierający „Back to Front (Circular Logic)” nie zwiastuje takiego obrotu spraw. Klasyczny bit wzbogacony „telewizyjnymi” wstawkami i odliczaniem rodem z „Ulicy Sezamkowej” jest tylko przecudnym preludium. Dwie minuty i trafiamy w sam środek trashowej nawałnicy. Metalowy riff cuchnie Slayerem niż zwłoki stęchlizną. [Metalowy riff cuchnie Slayerem bardziej niż zwłoki stęchlizną. (?)] Perkusja wybija hipnotyczny, niespieszny rytm, by w finale przyspieszyć i ustąpić miejsca wokalnym wrzutom Josha. Magia stylu Shadowa polega na nawiązywaniu do różnych gatunków czy twórczości innych artystów. Jednak nie jest to ślepe naśladownictwo, a raczej zabawa ze słuchaczem w „jaka to melodia”. Przykład? „Stay the Course” z udziałem Taliba Kweli i Posdnousa, który brzmi niczym spotkanie The Herbaliser z DJ Vadimem. „The Less You Know,
The Better” to płyta-teleturniej. Co rusz nasze uszy atakują znane dźwięki, poddane odpowiedniej obróbce i ubrane przez to w całkowicie nowe szaty, które sprawiają, że nie można się od niej uwolnić. „Warning Call” to wypadkowa pomiędzy brzmieniem UNKLE (Davis współpracował z grupą przy ich debiucie „Psyence Fiction”) - riff przewodni, a The Storkes – śpiewający w nim Tom Vek brzmi niczym Julian Casablancas! Cóż za fantazja! Z kolei „Tedium” to wycieczka w ambient, będąca idealnym wstępem do „Enemy Lines”, który brzmi niczym kolejna produkcja Pink Floyd. Wachlarz możliwości DJ Shadowa naprawdę budzi podziw. Miesza, tnie, wkleja, obraca, modyfikuje każdy dźwięk z zegarmistrzowską precyzją i funduje nam godzinę muzyki z najwyższej półki. Mógłbym tak pisać i pisać w nieskończoność, ale słowa nie oddadzą w żaden sposób niesamowitości tej płyty. Josh Davis po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem samplingu, a jego głowa wręcz roi się od coraz to bardziej zaskakujących pomysłów. „The Less You Know, Than Better” to absolutny majstersztyk. Koniec. Kropka.
Łukasz Michalewicz
35
36
ANTYCHRYST
NA
EKRANIE
Październik zbliża się wielkimi krokami. Nim się obejrzymy wybije Godzina „0” i ruszymy do urn, by tam oddać najważniejszy głos. Kampania wyborcza trwa w najlepsze. Plakaty, ulotki, spoty reklamowe etc. są wszędzie. Nawet tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy....
Łukasz: „Satanizm wkracza na salony”, o tak! Czciciele Czarnego Księcia zacierają ręce! Jedzenie kotów, łamanie krzyży, plucie na Biblię już teraz w jedynym niepowtarzalnym pakiecie. Przekaz podprogowy raz w tygodniu za pośrednictwem twojego telewizora. Chwalmy Czorta, Nergal w „Voice of Poland” nauczy nas jak rysować pentagram! Pojawienie się Adasia w telewizji wywołało prawdziwy huragan. Protestują wszyscy. No bo jak to tak, by przestępca, zbrodniarz i SATANISTA pełnił rolę publiczną i występował w roli autorytetu. Michał: Wściekłość naszych krzyżowców musi potęgować fakt, że Nergal odzywa się w miarę sensownie. Wbrew wszystkim krucjatom nie zjadł (jeszcze) kota z poświęconego Czarnemu Panu ołtarza z ciał Piaska i Kayah. Z drugiej strony - wszelkie liberalne wymachiwanie szabelką w obronie szefa Behemotha ucina przeraźliwa nuda wionąca od „Voice of Poland”. Tak czy owak, sprawa wygląda na poważną. Właśnie jakaś Bardzo Ważna Komisja złożona z Samych Poważnych Ludzi stwierdziła, że Nergal w TVP to zamach na demokrację. Jestem cholernie ciekaw uzasadnienia... „No, bo jak, szatany w telewizorni? Na chwilę przed niedzielą? W kraju NASZEGO papieża?! Ojcze Tadeuszu i święta Rozgłośnio dopomóż!” Łukasz: Mistrzostwo! Absolutne mistrzostwo w rozpieprzaniu tego kraju i robieniu z siebie idiotów. Gdybym miał moc, środki i chęci, to wręczył-
bym każdemu posłowi Sejmowej Komisji Kultury i Środków przekazu, głosującemu za ustawą rafandynkę, flagę Polski i Maryję-termos! Jak do tej pory, Adaś nie powiedział nic na temat swoich poglądów/kariery/pentagramów. Ocenia uczestników i ich głosy, wszak sam jest artystą i coś tam wie. Niestety jego poglądy, znane z powodu wszelakich afer, kwestionują 50 miejsce Behemotha na liście Billboardu i wysokie miejsce wśród najbardziej rozpoznawanych na świecie polskich artystów. Jakim imbecylem trzeba być?! Nie potrafię zrozumieć, ani racjonalnie wytłumaczyć kolejnych wystąpień dostojników kościelnych czy posłów-patriotów. Czepiają się chłopaka i tyle. Nergal jest na tyle inteligentnym człowiekiem, że nie odwali szopki w TV. Wierzy w to, co wierzy, ma swoje przekonania, ale się z nimi nie afiszujE tylko przyjmujE spokojnie na klatę wiadro „publicznych” rzygów! Michał: TVP mnie trochę zaskoczyło - spodziewałem się raczej lansowania zagubionego chłopca (z białaczką), uratowanego dla opinii publicznej przez niejaką Dorotę R. Nic z tych rzeczy - oczywiście w Dwójce nie napierdala nagle Behemoth, ale przyjemnie jest widzieć, że Adam sobie pogada bez tego ciężaru i smrodu. 37
Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że „Voice of Poland” ma ze wszystkich rodzimych talent show najciekawsze jury, które paradoksalnie ma najmniej do powiedzenia. Ale to nic, jeśli Telewizja Publiczna odeprze moherowe i moheropodobne ataki, to, jak dla mnie, spełni swoją misję. A jeśli chodzi o Nergala i jego ścieżkę artystyczną, to na pewno będzie żałować tej całej szopki. Choć na pewno daleko mu będzie do narzekania, jak Behemoth znowu wyląduje na pierwszym miejscu OLiSu. Łukasz: Ja nie oglądam „Voice of Poland”, bo razi w moje uczucia estetyczne. Wkurwiają mnie programy typu: „wpadnij, zaśpiewaj i zostań supergwiazdą”. O kant dupy to do rozbicia. Rynek muzyczny w Polsce leży i kwiczy, a jedyną szansą na zaistnienie jest „chałtura w publicznej”. Tak naprawdę te programy to tylko pompki popularności dla jury. Co rusz rzucają jakimś komentarzem na temat uczestników, który odbija się echem i ciągnie ich ku górze - vide Wojewódzki, o którym znowu się mówi, czy Sablewska, która na „Pudelku” jest ostatnio częściej niż Doda. Ty, a przecież Piasek jest gejem! Dlaczego to nie zainteresowało duchownych? Nie boją się, że będzie dobierał się do męskich uczestników programu, a TVP pokaże to bez przerw na reklamy? Przecież homoseksualizm też jest sprzeczny z nauką Kościoła i wartościami, którymi kierują się „obrońcy moralności”! Kurwa, wiem! Oni się tak lansują! Łapią się z całych sił najpopularniejszego tematu i wyciskają z niego ile idzie, tylko po to, by być na szczycie. Ciekawe kto im doradza z PR. Michał: Tu chyba chodzi o coś innego - kiedy Nergal występuje w TVP, należy go nabić na pal. Ale gdy chodzi o Piaska, ci obrońcy moralności proszą o jego numer. Tak naprawdę wszystkie „Idole”, „Mam Talenty”, etc., nie dały nam ani jednej interesującej osobowości muzycznej. Rynek dzięki nim nawet nie drgnął do przodu, dobierając sobie pasujące mu gwiazdeczki z tych programów. Wszyscy patrzą na Brodkę jak na zbawienie alternatywnego popu, ale przecież to też jest obliczony chwyt marketingowy! Korzystając ze sztuczek producenc-
kich, eksploatowanych do zarzygania poza granicami naszego pięknego kraju, nagrała płytę totalnie zachowawczą. Po prostu trochę inaczej ustawiono pokrętła. W warstwie tekstowo-melodycznej Hey nagrywał takie rzeczy dekadę temu. I nawet Hey już się tych dźwięków wstydzi. Łukasz: Rynek nie drgnął, bo tak naprawdę nie istnieje. Ilu mamy debiutantów w Polsce każdego roku? Czy artyści wydają single? Bieda. Rynek skupiony jest wokół kilkunastu świnek, które niechętnie oddadzą miejsce przy korytku. Polska to muzyczny zaścianek i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić. Wstyd wstydem, ale najważniejsza jest pełna kiebza! Zawsze będzie chodzić o pieniądze. A o pieniądzach to ja nie rozmawiam. Dlaczego? Bo ich nie mam. „Pieniądze to nie wszystko, ale wszystko bez pieniędzy to chuj” - jak mawiał klasyk. Najważniejsze, by zarobić, a się nie narobić - chyba ktoś znalazł złoty środek. Skandale przyciągają uwagę widowni, widownia daje pieniądze, księgowi liczą, zainteresowani się cieszą. Hejtuję Nergala w TV, bo „dwójka” zarobi na reklamach. Hejtuję Kościół za farmazony na temat Darskiego, bo babcie będą dawać więcej na tacę. Hejtuję polityków, bo za chwilę mamy wybory, a oni się reklamują za darmo. Michał: Taaa, zdecydowanie politycy wyczuli pismo nosem i Nergala sobie wyrywają. Kto na nim najwięcej skorzysta? Sam Nergal zapewne, któremu na pewno za sprawą całego zamieszania wpadają srebrniki do sakwy. I choć daleko mu do sprzedawczyka (chyba), to nikt jeszcze nie narzekał na nadmiar gotówki. Perspektywa wyborów mnie przeraża. Środowiska liberalne są zbyt liberalne, a Palikot zapewne sam zrobiłby sobie laskę, byleby pokazać, jaki on postępowy. Pieprzę to. W sytuacji, w której nie ma świętych, mam zamiar dokonać przewrotu stanu i samemu koronować się na króla. Nie będzie głosowań, kampanii wyborczych, w ogóle - wyborów. Żyć, nie umierać!
Michał Stachura i Łukasz Michalewicz
40
Majtki z Grilla! W
inobranie. Fajne święto to to jest. Ja tegoroczne zapamiętam dzięki trzem rzeczom: golonce ( podstawa żywieniowa na tego typu imprezach, tylko płaci się jak za zboże) Break Dancerowi, czyli karuzeli znanej amatorom mocnych wrażeń (moja postawa w trakcie jazdy przypominała trochę odprawianie egzorcyzmów ;p) i wreszcie temu, na czym znam się najlepiej, czyli stylowej stronie tego święta. Dodam od razu, że koszmarnej. I mam tu na myśli dobra, które się sprzedaje jak i otoczenie, w którym się je sprzedaje. Brzmi pokrętnie, ale zacznijmy od początku. Wielkich rzeczy się po tych winobraniowych straganach nie spodziewałam. Ale zawsze istnieje choćby cień szansy, że przyjedzie ktoś, kto tym razem nie spróbuje wcisnąć mi spodni, które w dotyku przypominają przetopioną reklamówkę. Niestety, statystyczny uczestnik Winobrania, w ferworze wrażeń, otoczony przez miliony stoisk, opatulony zapachami cukrowej (mniam!) waty i prażonych orzeszków, ogłuszony muzyką z disco-polowych stoisk, nie jest w stanie racjonalnie myśleć! I przekonany o niebywałej okazji, która go właśnie spotkała, kupuje tony niepotrzebnych rzeczy. Modowych koszmarków. Cudaczne legginsy, „gustowne” torebki, wspomniane wyżej plastikowe spodnie i buty, których nie powstydziłaby się prawdziwa królowa kiczu. Nie wspomnę o wszechobecnych skórach i futrach. O co właściwie chodzi z tymi skórami? To się kupuje jako pamiątkę z Winobrania? I tak stoją, jeden obok drugiego, na
przemian. Kurteczki i gotowana kukurydza, bielizna, a przy niej wali dymem z grilla, a na grillu pół świniaka. Matko Boska od tekstyliów. I co ja potem kupię? Uwędzone majtki? To mój taki prywatny apel: Zostawmy ubrania tam, gdzie ich miejsce... w sklepie! I nie mówię tu wcale o luksusowych butikach czy centrach handlowych. Ceny tych wszystkich „stylowych” bubli na Winobraniu były czasem tak wysokie, że niejeden second-hand z porządną odzieżą powinien się poczuć urażony. Czepiam się trochę? Bo nie lubię badziewia. Winobranie niech gra, niech sie kręcą karuzele i leje wino, ale o „ałtfit” lepiej zadbać w innym terminie. No chyba, że lubicie zapach podpałki do grilla w swojej garderobie. Ja zostanę przy golonce.
Fashion Victim
42
„Po prostu przyszli do nas przez , pustynie”
P
o chwilowej absencji twórczej pan świnia nada komunikat nr3.Dziś wskoczymy do Syrii i przygoda związana z poszukiwaniem jeziorka oraz Beduinów. Niestety i tym razem sex w minimalistycznym wydaniu. Miejsce akcji:miasto odkryte w 1900r, a pochodzące z ok 2000p.n.e położone pomiędzy pustynią, pustynią i...pustynią. Palmyra,gdyż o nim mowa, stała się cichym świadkiem pustynnej wyprawy dwóch wioskowych głupków (pana Miłego i pana Świni). Pomysł narodził się po przestudiowaniu mapy okolicy i wypatrzeniu śladów jeziorka tuż nieopodal. Wyglądało to monumentalnie. Otóż krótki skok za mury, spacerek po pustyni (ot taki na
250ml wody na dwie osoby). Oczywiście gdzieś w zamyśle, pomysł odnalezienia beduinów i zrobienia wystawy z cyklu Underfiregallery (dla wyżej wymienionych). No więc duet nasz, pełen dobrych chęci i podniety w związku z „przekąpaniem” się w jeziorku (jak wiadomo ok 50 stopni i pustynia nastraja dosyć optymistycznie, jeżeli mowa o jakichkolwiek „przekąpaniach”). Zaopatrzeni w plecaki, trochę daktyli i 250ml wody ruszyliśmy dziarskim krokiem ku... Przyspieszając fakty, jeżeli słyszeliście kiedyś o fatamorganie, byłem jednym z wielu którzy wiary temu zjawisku nie dawali, ale po ok 4h spacerowania w kierunku jeziorka, które notabene widziałem ot już tu za pustynnym rogiem, pozwoliło mi▶
48
w zjawisko to uwierzyć pełną gębą:):). Oczywiście jeziorka nie było (po powrocie dowiedzieliśmy się, że może i jest, ale po obfitych opadach deszczu pory monsunowej, której tam nie ma,wiec jeziorka też nie ma. Powiem jednak szczerze, że widziałem załamujące się fale i bliki słońca na nich. Widziałem fale łechtane miłym wietrzykiem,widziałem KURWA to jeziorko!!!!. Pan Miły trochę widział, trochę nie widział i był bardziej sceptycznie nastawiony. Dobra, jeziorka nie ma, ale jak już jesteśmy gdzieś na pustyni, to może warto poszwendać się i dotrzeć do wyżej wymienionego ludu pustynnego którym są wypasacze wielbłądów czyli Beduini. Ruszyliśmy więc w jedną ze stron i szliśmy tak chichocząc i rozprawiając o zagadnieniu śmierci z odwodnienia. Po czasie nazwijmy to X, dotarliśmy do mini farmy położonej tradycyjnie po środku niczego. Pan farmer i właściciel małego wężyka z wodą (gdzieś po środku pustyni!!!), poczęstował nas kilkoma łykami. Napełniliśmy butelczynę +
prezent w postaci kilku daktyli. Na coś w rodzaju pytania, „PANIE A GDZIE BEDUIN???”, wskazał ręką po horyzont i jak mniemamy odpowiedź brzmiała „GDZIEŚ TAM” Nie przejmując się odległością, kolejny raz dziarski krok, chichotanie i rozprawianie o śmierci. Po ok 5h spacerku, w oddali pojawił się zarys namiotu, ku któremu nasze kroki skierowaliśmy. Oczywiście od razu wątpliwości związane z kurtuazją i etykietą, czyli pytania w stylu a co jak same kobiety, a jak to, ze obcy i same kobiety itd. itp. Na szczęście nie było samych kobiet, gdyż był także pan Beduin. W każdym razie dotarliśmy do ludzi pustyni, po kilku zdaniach w rożnych językach świata, nie wiadomo jak pojawiło się kolejnych dziesięciu panów B (zawsze pada pytanie, „a jak się porozumiewaliście?”, otóż jeden z panów B, zajmował się organizowaniem karawan dla przyjezdnych, więc miał opanowany angielski w stopniu żadnym + 1,ale jak już wiem z doświadczenia, więcej nie trzeba). Po
szybkiej namiotowej wystawie Underfiregallery, prezentacji pistoletów i karabinów (panowie B tłumaczyli, że to na wilki, ale coś nam mówiło, że powód jest inny, zwłaszcza w związku z bliskości granicy z Irakiem i sądząc po gabarytach broni, wilki tego roku muszą być baaaardzo duże:). Nastał czas na kolację w towarzystwie ok...dwudziestu pięciu panów B. Jeden namiot, wielkie naleśniki z cukrem (kuchnia i pokój dziecięco - kobiecy w namiocie nr2), rozmowy o życiu (na pytanie skierowane do naszego hospodyna, „jakim cudem ci dwaj znaleźli się w tym miejscu?” odpowiedź brzmiała „PO PROSTU PRZYSZLI DO NAS”,następnie sto pytań do i sto pytań od, po kolacji w ramach rewanżu odśpiewaliśmy z panem Miłym: przybieżeli do Betlejem i hymn polski (wszystko na wesołą nutę), oklaskom nie było końca. Po ok 5h przyjęcia, panowie B,zaczęli się rozjeżdżać ku swoim stadom wielbłądów, a nas wsadzono na motorki bez świateł i w środku nocy jechaliśmy na pełnej qrwie, przez
pustynie. Na koniec lądowanie u jednego z panów B, a tam dwunastu braci, cztery siostry i herbatka. Po tym wszystkim powrót do pokoju w Palmyrze, chichotanie + szisza, oraz mecz frajerów z Chelsea z Barceloną (1:2). PS :hahaha qrwa w akcie desperacji, dnia poprzedniego pan Miły o mało co nie zaczął czytać Grocholi:). Na szczęście pan Świnia zakończył Sinobrodego,Vonneguta i pan Miły mógł się nim nasycić. Ot, jak człowiek może nisko upaść podczas dłuższych wycieczek. Grochola???????? Nie wspomnę, jak karma dopadła pana Świnię i w jednym z pakistańskich hosteli jedyna książka jaką znalazł, był...Dziennik B.Jones:):):). No ale powinienem pamiętać, że karma nie zając dopadnie zawsze!!! To już jednak temat na inną historie:) L(amen)T ■