Drodzy czytelnicy, Witamy w drugim w tym miesiącu, a zarazem ostatnim wydaniu FCUKa. Ostatnim w tym miesiącu, rzecz jasna. Gdy spotkamy się następnym razem – będzie już grudzień. A początek grudnia to oczywiście czas mikołajkowych prezentów. Jeżeli macie dylemat pod tytułem jaki prezent zrobić bliskiej osobie, to proponujemy wręczyć komuś bon na reklamę we FCUKu. Solidnie zrobioną, za małe pieniądze. Jak zdobyć taki bon? Napisz do nas! Dominika Koryga
Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, PigFace, Sebastian Rzepiel, Wojciech Waloch, Nikodem Sarna, Remigiusz Grześkiewicz, Łukasz Świerkowski, Damian Łobacz, Maciej Kardaś Współpraca: Krzysztof Żak, Paweł Ptaszyński Okładka: Mateusz Papliński Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat, Wepritz84 Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl
6
Ś
mierć Hanki Mostowiak przyciągnęła przed telewizory aż 8.4 mln widzów. Jest to jeden z najlepszych wyników w tym roku. Przypomnijmy, że bohaterka serialu „M jak miłość” zginęła wjeżdżając samochodem w przydrożne kartony.
M
iędzyrzeckie bunkry zostały wpisane na listę zabytków. Lubskie bunkry to największa w Europie obronna budowla podziemna, która od teraz jest już pod ochroną konserwatorską.
N
ajwiększy klub w Zielonej Górze zostanie otwarty w andrzejki. X-Demon, który mieści się na rogu ulic Bohaterów Westerplatte i Kupieckiej startuje już 25 i 26 listopada. Na zielonogórskich klubowiczów czekają trzy sale taneczne, o łącznej powierzchni 2 tys. m2. Przy wejściu X-Demona będzie obowiązywać ścisła selekcja.
P
o długiej walce, kot prezesa PiS zakończył swój żywot. Jarosław Kaczyński stracił swojego wiernego towarzysza. 12 – letni kot cierpiał na dolegliwości związane z nerkami. Weterynarze robili co mogli, by Alik odzyskał zdrowie, jednak nie udało się go przytrzymać przy życiu. Wszystkim nam będzie go brakować.
8
win!
N
a ponad 250 tys. zł wstępnie oszacowano straty policji po zamieszkach podczas Święta Niepodległości. Jednak o wiele więcej straciła stacja TVN. Rzecznik prasowy TVN Karol Smolog poinformował że straty sięgają 2 mln złotych.
Allegronymus!
Polscy internauci połączyli siły i wymusili na Allegro.pl cofnięcie niektórych z wprowadzonych ostatnio zmian. Powróciła m.in. usunięta w nowej wersji lokalizacja sprzedającego. Krok ten utrudniał wyszukiwanie produktów i ułatwiał „pracę” potencjalnym oszustom. Największy wkład w końcowe zwycięstwo mieli użytkownicy serwisu Wykop.pl. Aż chce się krzyknąć WYKOP KU#WA!
Zasadzimy ziarno!
N
a miejsce niedawno zamkniętej Słodko-Gorzkiej wkracza Harlem. Po sześcioletniej nieobecności klub wraca do Zielonej Góry!
W
edług badań przeprowadzonych przez firmę ARC Rynek i Opinia wynika, że najbardziej dowcipni oraz inteligentni prowadzący programy rozrywkowe polskiej telewizji to Marcin Prokop I Szymon Hołownia. Najbardziej znany prowadzący to Hubert Urbański, zaś najbardziej przebojowy jest Maciej Rock.
W Kalsku powstaje jeden z największych w kraju ośrodek badawczy zajmujący się roślinami. Wartość inwestycji sulechowskiej PWSZ przekroczy 40 mln zł. Na miejscu stoją już pierwsze szklarnie, a studenci będą wkrótce sadzić... palić i legalizować?
! L I A F
Noc niepodległości! Dwóch kiboli z Gorzowa znalazło się wśród osób zatrzymanych przez stołeczną policję po piątkowych zamieszkach. To z pewnością duża strata dla kibolskiej społeczności. Na pocieszenie mamy dla nich dobrą informację. Od nowego sezonu mecze Stilonu zobaczą w kamerze TVN.... Meteo.
Siekiera 4! Nawet 12 lat za kratkami może spędzić 31 letni mieszkaniec Babimostu, który z siekierą w ręku napadł na stację benzynową żądając... 20zł. Geniusz zbrodni nie grzeszył jednak odwagą i uciekł gdy tylko kasjerka włączyła alarm. Ciekawe czy siekiera była równie „tępa” jak jej użytkownik.
MIAU
Krótki okres istnienia Czwartej Pospolitej to czas, gdy w naszym kraju uwaga szczególnie skierowana była na zwierzęta. Komunistycznego psa Cywila zastąpił jedyny słuszny Irasiad, stworzoną przez Kornela Makuszyńskiego małpkę Fiki-Miki zamieniono na Małpę w Czerwonym, a kot Filemon abdykował na rzecz miauczącego towarzysza premiera, nomen omen, Kaczyńskiego. Gdy na Krakowskim Przedmieściu Lech spędzał wieczory w towarzystwie małżonki Marii, w jednym z żoliborskich domków Jarosław z nudów odwracał kota ogonem. Budowaniu kaczyzmu w Polsce, powstaniu paktu stabilizacyjnego, skróceniu kadencji Sejmu, akcji „Smoleńsk” – w ciągu wielu lat najważniejszym politycznym wydarzeniom i wstrząsom zawsze towarzyszył kot. Rzadko pojawiał się w mediach, ale był ważną osobistością życia politycznego, co znalazło wyraz w wysłanym na adres Kancelarii Premiera liście pogróżkowym. Do listu adresowanego na Jarka nadawca dołączył trzy naboje do kałasznikowa („dla ciebie, dla matki i dla kota”). W minionych dniach wzmianka o kocio-szarej eminencji pojawiła się w mediach po raz ostatni. Alik, kot Jarosława Kaczyńskiego nie żyje. Padł. Odwalił kitę, skonał, kopnął w kalendarz, przeniósł się na łono Abrahama, wystygł, wyzionął ducha. Przerwał swój byt, zszedł, dokonał żywota, przeszedł do wieczności, wącha kwiatki od spodu, zaliczył zgon, hasa po Walhalli, śpi snem wieczystym. Według doniesień źródeł zbliżonych do anonimowych, kot został skremowany. Nie wiadomo jeszcze co na to Episkopat, ale dla Jarka chyba zrobią wyjątek, w końcu jeżeli ktoś kocha zwierzęta, to kocha też i ludzi. Nie jest znane również miejsce pochówku pierwszego kota Czwartej Pospolitej – Wawel, Powązki czy Świątynia Opatrzności. Jarosław w ciągu ostatnich miesięcy stracił wielu bliskich – w zeszłym roku, w samolocie na ruskiej ziemi, przed wyborami uciekło od niego paru kolegów, niedawno zaufanego Ziobrę i bulteriera Kurskiego spuścił własnoręcznie. Teraz kot. A jeszcze niedawno mógł wieczorem Alika zapytać: „Miał Jarek wysokie poparcie w sondażach?”. – Miau.
heartFAILure
11
Bardziej .gorzko W
niz sŁodko
raz z nadejściem niedzielnego poranka, 6. Listopada z klubowej mapy Zielonej Góry zniknął klub „słodko-gOrzka”. Po ponad pięciu latach działalności jego działalność została zawieszona, a przyszłość niejasna. Co prawda w tym samym miejscu odradza się właśnie Harlem, jednak na razie jest bardziej gorzko niż słodko. Przygoda naszej firmy ze „słodko-gOrzką” rozpoczęła się w listopadzie 2008 roku, gdy otrzymaliśmy propozycję produkcji spotów reklamowych promujących klub w ramach kampanii radiowej. Dlaczego będzie nam brakowało tego miejsca? Z wielu powodów. Przede wszystkim „słodka” miała niepowtarzalną atmosferę. Nie był to lokal wielki, wręcz przeciwnie – bardzo kameralny, tym samym ludzie byli ciągle blisko siebie. Co więcej –„słodko-gOrzka” nie była miejscem dla byle kogo, toteż wspaniały klimat lokalu zaistniał dzięki ludziom wysokiej kultury – stałym bywalcom i przyjaciołom klubu. Miejsce to było dla nas i dla przyjaciół klubu terenem szczególnym. Spotykaliśmy się tam prak-
tycznie codziennie: pracując, rozmawiając, planując kolejne przedsięwzięcia i posunięcia, ale też odpoczywając, bawiąc się i spędzając miło wolny czas. Tam przeżywaliśmy nasze sukcesy i porażki, czekały na nas dobre wieści, ale i zastawały również wiadomości złe – tam dosięgła nas informacja o śmierci jednego z przyjaciół „słodkiej”, Michała Krauze – Trytona. Taniec, śpiew i koncerty, ale i poważne dyskusje, mądre rozmowy i dobre rady, wszystko to mieliśmy właśnie tam i dlatego tak trudno było zamknąć ten słodko-gOrzki rozdział przy Sienkiewicza 11. Idzie nowe. Willa RCAK przyjęła starego-nowego rezydenta. Klub Harlem już działa i trzeba oczywiście życzę im powodzenia. Ja natomiast oprócz harlemowej pomyślności życzyłbym sobie i Państwu by to miejsce przypominało chociaż trochę „słodką”, byśmy w tym miejscu mogli spotkać się jak dawniej i jeszcze raz przeżyć te wspaniałe rzeczy, o których wspomniałem kilka linijek wyżej. Czy tak będzie? Czas pokaże. Paweł Ptaszyński www.cnwmedia.pl
Programy informacyjne a obraz polskich
MEDIÓW
W ostatnich tygodniach nie brakowało wydarzeń, które bezlitośnie okupowały czas antenowy większości rodzimych programów informacyjnych, zmuszając je niejednokrotnie do zmiany planowanego rozkładu dnia, uruchomienia całej machiny do pracy „polowej” i, przez jakiś czas, do trwania w tej swego rodzaju monotematyczności. Było to, co oczywiste (i bywa przy tego rodzaju okazjach), podyktowane wagą relacjonowanych incydentów i chęcią dostarczenia widzowi jak najświeższego materiału po to, by zaspokoić jego potrzebę posiadania wiedzy o bieżących zdarzeniach, ale nie brakło tu także pościgu za sensacją, szkodliwej dla rzetelności przekazu konkurencji o oglądalność i, co za tym idzie, wybiórczości oraz niekoniecznie sprawiedliwej selekcji przy doborze zestawu informacji. Nie można też pominąć faktu, że przez takie działania przyćmione zostały nieco inne wydarzenia, które również były warte uwagi, i bynajmniej nie chodzi tu o ukrywanie poczynań rządu (choć i ten zarzut pojawiał się już niejednokrotnie). 14
T
en, nieco może prowokacyjny wstęp nie ma jednak na celu krytyki (a przynajmniej nie to jest jego głównym zadaniem) doboru tematów, ponieważ fakt, że programy informacyjne przekazują tylko niewielką część z puli newsów z kraju i ze świata, której wybór jest, przynajmniej do pewnego stopnia, zawsze kwestią arbitralną, nikogo specjalnie nie dziwi. Pokazywanie całości byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Chodzi tu raczej o poruszenie kwestii stylu i formy, którymi operują programy informacyjne i ich związku z charakterystyką pozostałej części oferty krajowych mediów – nie ulega bowiem wątpliwości, że jest to kategoria programów, które stanowią znaczącą część wszystkich wielkich stacji, a więc można podejrzewać, że istnieje tu silna współzależność. Pojawia się więc pytanie w jaki sposób forma, czy charakter „Faktów” lub „Wiadomości” odnosi się do obrazu polskich mediów w ogóle. Pilot i „faszyści” Wspomniane wcześniej wydarzenia to oczywiście lądowanie Boeinga 767 bez wysuniętego podwozia na lotnisku im. Fryderyka Chopina w Warszawie i zamieszki towarzyszące Marszowi Niepodległości, które również miały miejsce w Warszawie. Żadnemu z nich nie można odmówić sporego znaczenia – w pierwszym przypadku warte podkreślenia i uwagi było bohaterskie zachowanie polskiego pilota, dzięki któremu ocalało ponad 200 ludzkich istnień, w drugim ujawnił się problem nie tyle patriotyzmu, co polskich „oburzonych”, którzy manifestacje z okazji Święta Niepodległości wykorzystali do wyrażenia swojej frustracji i agresji, do ataku na Policję i przechodniów oraz do najzwyklejszego, ordynarnego chuligaństwa. Ponieważ w obu przypadkach punkty kulminacyjne były poprzedzone informacjami wstępnymi, które wcześniej trafiły do mediów (już na dłuższą chwilę przed lądowaniem samolotu dowiedzieliśmy się o awarii podwozia, zamieszki w Dniu
Niepodległości dało się przewidzieć już kilka dni wcześniej), stacje telewizyjne miały sporo czasu na przygotowanie się do relacji, który skwapliwie wykorzystały wysyłając reporterów, montując studia na miejscu zdarzeń i przygotowując pierwsze spoty. Kiedy więc rozpoczęła się właściwa relacja wszystko było zapięte na ostatni guzik. To, co zostało uwiecznione, zdominowało całą resztę wydarzeń z danego dnia i z godziny na godzinę stało się najczęściej dyskutowanym tematem w kraju. Kapitana Wronę chwalono pod niebiosa, chuligani zaś stali się zalążkiem dyskusji na różne tematy, w tym zarówno na temat wolności głoszenia swoich poglądów, jak i o możliwości realizacji zawodowej w kraju nad Wisłą. Niestety, poza przypadkami (odosobnionymi zresztą) sensownej i racjonalnej rozmowy oraz rzetelnego przekazu media zalane zostały całą rzeką spotów i pogadanek (bo nie rozumnych konwersacji) pobocznych (choć zależy dla kogo), które miały na celu tylko i wyłącznie albo żerowanie na negatywnych emocjach, jak to miało miejsce w przypadku filmowania roztrzęsionych członków rodzin oczekujących na bliskich z feralnego Boeinga, albo sprowadzały się do kolejnych kłótni między zwolennikami Marszu Niepodległości a środowiskami dążącymi do jego zablokowania. Śledząc programy informacyjne, można było nabrać przekonania, że tego typu rozwiązania i nawiązania do głównego tematu stanowiły większą część transmisji, a więc, że prostacki przekaz emocjonalny wziął górę nad konkretną, rzeczową informacją. Co ciekawe, co bardziej spektakularne newsy (vide: katastrofa, płacz, pożar) dużo częściej stanowią tematy w głównych serwisach wieczornych niż w pozostałych programach. Z kolei w programach emitowanych o innych porach lub też programach publicystycznych łatwiej trafić na merytoryczną dyskusję. Wniosek? W ten sposób łatwo i szybko podnosi się oglądalność. Jarmark Europa Ktoś zapyta: a jaki to ma związek z pozostały-
mi mediami? Serwowanie informacji w taki, można powiedzieć jarmarczny sposób (mający nota bene sporo wspólnego z tak poczytnymi czasopismami, jak „Fakt” i jemu podobne), odwołując się do emocji, a przy okazji do wszelakich „niskich instynktów”, nie odbiega stanowczo od poziomu rozrywek emitowanych przez wiodące stacje telewizyjne. Czy przedstawianie płaczących osób w osobnym spocie ma charakter informacyjny? Nie, nie ma. Przecież nawet dla przeciętnie inteligentnej osoby oczywiste jest, że gdy pojawia się zagrożenie, zarówno osoby zagrożone, jak ich bliscy, cierpią. Jest to po prostu szukanie taniej sensacji, bo silne emocje u innych ludzi przyciągają uwagę widzów, którzy mogą dać upust swojemu współczuciu (co akurat jeszcze jest do przyjęcia), ale częściej poczuciu radości, że to nie im przydarzyło się coś złego. Siedząc na kanapie przed telewizorem mogą w dodatku zaspokoić swoją ciekawość dotyczącą prywatnego życia innych ludzi i dowartościować się dostrzegając, że inni też miewają problemy. Przypomina to programy rozrywkowe (sic!), w których ludzie publicznie rozwiązują swoje problemy, zdrady, oszustwa i tym podobne – ich popularność wynika właśnie z powodów wymienionych wyżej. Podobnie sytuacja przedstawia się w kwestii relacjonowania wszelkiej maści zamieszek, bójek i innych wydarzeń, w których leje się krew, a ludzie kipią złością i negatywną energią. Informowanie o tym, że gdzieś nastąpiło spięcie między ludźmi i doszło do aktów przemocy nie musi sprowadzać się do pokazywania filmów zmontowanych z przewijających się (często ciągle tych samych!) krwawych zdjęć, czy nagrań najbardziej „widowiskowych” scen, pełnych brutalnych momentów. A jednak tak się dzieje, czyli zapewne znowu chodzi o osiągnięcie dużego ładunku emocjonalnego (przecież nikomu nie trzeba pokazywać, że w trakcie bójek ktoś może zostać ranny – wystarczą poglądowe materiały z miejsca zdarzenia, foto16
grafie zakrwawionych twarzy nie są niezbędne). Nie trzeba więc długo się zastanawiać, żeby ich w tych przypadkach znaleźć elementy programów rozrywkowych. Oczywiście, dyskusje na temat przyczyn takiego a nie innego rozwoju wydarzeń można zobaczyć dopiero w programach po głównych wydaniach serwisów informacyjnych, których oglądalność jest już jednak znacznie mniejsza. Powyższy tekst dotyczy jedynie ostatnich wydarzeń (one właśnie były pretekstem, żeby poruszyć ten temat), jednak przykłady na zastosowanie chwytów rodem z programów rozrywkowych w programach informacyjnych można by mnożyć. Krytyka mediów pod tym względem jest co najmniej uzasadniona, choć trudno spodziewać się zasadniczych zmian na tym polu. Telewizja i radio to instytucje w dużej mierze (jeśli nie w całości) komercyjne, a więc muszą dostosowywać się do potrzeb widzów, o których uwagę toczą nieustanną walkę, a poziom przekazu informacji utrzymywać na poziomie innych kategorii programów. W przeciwnym wypadku zginęłyby zupełnie niezauważone w natłoku konkurencji. Co z tego wynika dla nas, widzów? Chyba to, że do codziennych serwisów należy podchodzić z dystansem i korzystać z możliwie największej liczby źródeł informacji. Tylko wtedy można wyrobić sobie w miarę pewny pogląd na sytuację i wyłowić sensowne fakty z ogromu materiału kiepskiej jakości.
Nikodem Sarna
POP
TEATRALNY
O tym czego nienawidzi, poezji oraz jak to zawsze bywa – o kobietach rozmawiamy z Czesławem Mozilem w żarskim Pubie Max, w którym odbył się koncert Czesław Śpiewa Solo Act w ramach promocji płyty „Czesław Śpiewa Miłosza”.
FCUK: Drogi Wujku Czesławie, straszny z wujka kabareciarz.. Czesław Mozil: Moją intencją nie było, żeby mój występ był odbierany jak kabaret, ale jeżeli to, co ja robię ma smak kabaretu, to ja się bardzo cieszę. Twój koncert był bardzo oryginalny, przygotowujesz się do takich wyjść, czy są one spontaniczne? -Ja tym, że mam grać solo act mogę pokazać, tę swoją anarchię muzyczną, którą mam swojej głowie, na scenie. Twoja publiczność często zachowuje się tak jak na dzisiejszym koncercie? Rozmawia z Tobą, kokietuje..? -Tak zawsze tak jest. 18
Powiedź jak Ci się mieszka w Polsce? -Ciężko powiedzieć . Jak wchodzę do swojego mieszkania w Warszawie mam tam trzy walizki, a Krakowie mam meldunek. Rzadko jestem w jednym miejscu, więc nie wiem. A dlaczego wybrałeś Kraków? -Do Krakowa często przyjeżdżałem jako młody chłopak. Tam mam dużo przyjaciół, stąd ten Kraków Planujesz zostać w Polsce na stałe, czy wrócić do Danii? -Ja nie czuję, że kiedykolwiek opuściłem Polskę, albo odwrotnie, że porzuciłem Danię. Te dwa kraje położone są bardzo blisko siebie. Z Polski do Danii jedzie się samochodem pięć godzin, a sa-
molotem leci się godzinę. Ja mieszkam w dwóch krajach, mam dwa paszporty. Co Ci się najbardziej podoba w Polsce a czego nie możesz „strawić”? -Wiesz, to nie jest tak, że mnie w Polsce nie było długo, żebym mógł odpowiedzieć na to pytanie. Ja w Polsce bywam od dziesiątego roku życia. Polska nigdy nie była dla mnie daleko. Ludzie często myślą, że jak się było na emigracji, to nie było się świadkiem tych zmian. Ciężko mi odpowiedzieć na pytanie co lubię, a czego nie lubię. Czasami wszystko mnie wkurwia, czasami wszystko kocham. Przejdźmy do Twojej płyty. Do swoich utworów wybrałeś poezję Czesława Miłosza. Dlaczego właśnie tego poetę? -Mam na imię Czesław. Mam meldunek na tej samej ulicy, na której mieszkał Miłosz. Czujesz więź ? -Właściwie tak. Czuję taką dziwną więź. Nazywamy się tak samo, jestem tak samo jak on reemigrantem i mieszkam na tej samej ulicy w Krakowie. Szczerze to ja nigdy Czesława Miłosza nie czytałem. Więc dla mnie to było takie odrobienie lekcji. A wiem, że to co zrobiłem, spowoduje, że niektórzy ludzie poznają Miłosza. Niestety wielu ludzi nie zna jego twórczości, tak jak ja jej wcześniej nie znałem. Myślę, że płyta dzięki Miłoszowi brzmi bardzo epicko, co można było zauważyć w ostatniej piosence „Postój zimowy”. Było to takie doniosłe, jak trailer do filmu. -Tak, jak znasz moją twórczość, to wiesz, że to co robię jest bardzo filmowe, bardzo teatralne. Owszem to brzmi jak zwiastun do filmu. Gdybyś miał jednym zdaniem opisać swoją najnowszą płytę, co byś powiedział? -Najbardziej akustyczna, najtrudniejsza. Jestem z niej bardzo dumny. Ta płyta jest bardzo trudna, nie tylko ze względu na teksty, ale również ze względu na muzykę. Jest mało refrenów, nie jest łatwa w odbiorze. Jest inna, ale jest częścią tego co robię. Cieszę się, że moi muzycy, stworzyli taką płytę. Jak zdefiniować Twoją muzykę? Teatralny pop.
Kabaret? -Kabaret?! Tak podaje Wikipedia. -Ciebie nie nauczyli, że Wikipedię trzeba brać z dystansem? Nauczyli, nauczyli. -To, że ludzie się śmieją, to nie znaczy, że to jest kabaret. Ostatnia płyta to w ogóle inna bajka. Ale ten Miłosz, to już nawet troszeczkę, poezja śpiewana co? -Dla Ciebie to jest poezja śpiewana, bo Ty wiesz, że to są wiersze Miłosza. Poezja śpiewana, to jest coś czego naprawdę nienawidzę. Nienawidzę, jak ludzie biorą tekst, bo jest dobry, i myślą, że mogą podłożyć do niego jakąkolwiek muzykę. Według mnie moja muzyka jest teatralnym popem. Co Cię inspiruje? -Ja lubię współpracować z poetami, różnymi. Dla mnie najważniejsza jest muzyka. Ja wierzę w to, że każdy tekst, obojętnie czy on jest taki, czy taki, musi być prezentowany przez dobrą muzykę. Bo muzyka potrafi oswoić tekst. Ile razy słyszałaś, jak ktoś śpiewa „kocham ciebie” i nie czujesz tego. A czasami ktoś inny śpiewa „kocham ciebie” i Cię to wzrusza. Krążą plotki, że niezły z Ciebie babiarz. Jakim jesteś facetem? Romantykiem, czy tym, który porzuca? -Ja nie porzucam, ja nigdy nie doprowadzam do sytuacji, że ktoś czuję się odrzucony. Jestem normalnym facetem lubię kobiety, myślę, że w tym nie ma nic złego, póki nie mam stałej partnerki. A propos, masz stałą partnerkę ? -Nie, bo wtedy bym nie mógł…. nie mam stałej : ) A jaki jest typ twojej wymarzonej kobiety? -Nie ma takiego. Nie ma takiej kobiety, która by spełniła Twoje wymagania?! -Nie ma takiej idealnej kobiety, ponieważ kobiety są tak różne. Dzięki Bogu, w każdej można znaleźć coś pięknego. Dziękuje za wywiad. -Dzięki. Rozmawiała: Dominika Koryga Fotografia: Mateusz Papliński 19
20
w PODZIEMIACH
Co się kryje w czeluściach sieci? Cienka czerwona linia staje się coraz grubsza, wirtualny świat zjada nas niczym nasz pies karmę Pedigree, a później i tak wszyscy kończymy jak te ohydne żarcie u kogoś w dupie, a gdy uda nam się wszystko sprostować nazywają nas gównem. Nikt nie wie gdzie i kiedy on może przyjść. Sąsiad z kamerą czy kolega z aparatem. Po kilku kliknięciach będziesz gwiazdą youtube’a lub n.k, a po przypadkowym „search’u” znajdziesz swoją autobiografię na głównej kwejka, napisaną przez kogoś o nicku ,,anonim”. Przyjdzie czas, że dzieci uczyć się będą przez Internet, do pracy będziesz chodził do Internetu, a za 50 lat mistrzostwa świata w piłce nożnej będą się odbywać już tylko za pomocą FIFY2061. To naprawdę niesamowite, co kryje w sobie prostokąt z pustym polem i kursywą, a pod nim inny, mniejszy, gdzie na szarym tle jest napisane słowo ,,wyszukaj”. Użyjesz go, po czym przyjdzie czas na wiele zabawy, złości, łez, samobójstw, uzależnień, przyjdzie czas na smaczną mieszankę wedlowską naszych internetowych czasów. RURKU (-_~`)
P
ozdrowienia dla mamy i taty, których syn, w zakładce jako pierwszą stronę zapisaną ma ,,Joe monster”. Takie czasy, że mamy pokolenie młodzieży rozmawiające potocznym slangiem youtube’a. ,,Synek! Synek! Daj kamienia! Stół cały upierdolony! Nie ma lipy!”. Zabawy dla kreatywnych, wpleść w odpowiednią sytuację, miejsce i zdanie któryś epicki cytat y.t w szkole, na podwórku czy imprezie. a będziesz miał przez to więcej zaproszeń na Facebook’u. Warto? Pewnie, że tak! Dziś taka kreatywność jest doceniana i na topie. Skoro potrafisz równocześnie jechać po jakiejś obecnej sytuacji, w której się znalazłeś i z Hardcorowego Koksa, moherów z Krakowskiego Przedmieścia czy innych dzieciaków neostrady, to z powodze-
niem możesz kandydować na prezydenta dzisiejszej młodzieży, która, naprawdę pomimo głupot w sieci, popisuje się świetną ironią, poczuciem humoru i twardym swoim wewnętrznym zdaniem na temat całego wirtualnego często chorego i patologicznego świata. „OSTATNI RAZ U SPOWIEDZI BYŁEM, O CHWILECZKĘ, BO COŚ MI SIĘ FIREFOX WIESZA xD” Pamiętam, że kilka dni przez Wielkanocą wpisałem w Google hasło ,,spowiedź”. Chore, prawdziwe, dziwne, dużo jest określeń spowiedzi przez Internet. Śmieszne, zwłaszcza po tym, że jak kliknąłem na ,,wyspowiadaj się” wyskoczyła tabelka z
22
napisem ,,proszę czekać, trwa łączenie z Bogiem”. Chcesz leżeć? Śmiało! Ja nadal siedziałem, nie powaliło mnie to, zrobiło mi się przykro, nie dlatego, że musiałem zapieprzać do kościoła i czekać w kolejce do konfesjonału 2h, ale dlatego, że dostałem możliwość (oczywiście nie za ,,free”) wyspowiadania się przed laptopem, za pomocą klawiszy oraz touch pada. CO ZNAJDZIESZ, CO SZUKASZ? ,,Nazywam się Jakub Władysław Wojewódzki, mam 18 lat, przyszedłem odebrać dowód i za około 30 lat będę jeździł ferrari, śmiał się z Polsatu, siedząc w TVN, reklamował Play za ogromne pieniądze oraz miał Was wszystkich głęboko w dupie”. To pierwsza myśl, jaką nadesłały mi oczy i jaka wykształciła mi się w drodze do mózgu. Ksero dowodu Kuby robi show w Internecie może nawet i większe niż jego program. A co, jeśli w Google wpiszemy jakieś słowo lub tylko literkę? Otóż pojawią się nasze wspaniałe propozycje. Dlaczego nasze? To my je stworzyliśmy, cały naród mądrze pokazuje, czego szuka w jednej z największych przeglądarek na świecie. Dlatego, kiedy wpiszemy hasło „mój tata” w jednej z pierwszych propozycji wyskoczy nam „mój tata jest gejem”. Takich absurdów jest mnóstwo, wiele pokazuje nam, że nie łatwo jest ukryć naszą prywatność, a inne jaką to głupotą posługują się internauci, nie wiedząc, jaką to potężną broń dzierżą w swych dłoniach. WTF??? CHYBA WSZYSTKO ZMIERZA W NIEFAJNYM KIERUNKU Dziewczyna ma depresję, zostawił ją chłopak, nic na tym brudnym, szarym świecie nie trzyma jej już przy życiu, nawet rodzice, którzy według niej mają ją głęboko w dupie. Chce z sobą skończyć, tylko nie wie za bardzo jak. Nie chce mieszać rodzinie w życiu, chce to zrobić po cichu i sprawnie, bez żadnych haseł w radiu i gazetach w stylu „po nieudanej próbie samobójczej lekarze z bla bla uratowali młodą dziewczynę bla bla”. Nie chce zabaw
z psychologami i terapeutami, chce odejść i nigdy nie wrócić. Na pomoc przychodzą Google. Tam znajdziemy człowieka, który w Szwajcarii prowadzi nietypowy interes. Całkowicie legalnie (oczywiście za zgodą klienta) wstrzykuje truciznę osobom, które nie mają zamiaru stąpać po tej ziemi. Dziewczyna umawia się na „śmierć”, wyjeżdża z pieniędzmi na egzekucję i przepada na wieki. Rodzice i znajomi już nigdy jej nie zobaczą żywej ani martwej, gdyż pewien Pan, który szczyci się ową profesją, pali zwłoki swych klientów. Oprócz takich ludzi, na forach internetowych możemy umówić się na kawał przeżycia pełnego adrenaliny i niepewności. To nie skok na bungee ani ze spadochronu. Możesz tu umówić się na seks z nieznajomym, z nieznajomym zarażonym wirusem niedoboru odporności, zwanym częściej wirusem HIV. Fajna zabawa na zasadzie albo, albo. Albo się zarażę, albo nie, skok na bungee przy tym wysiada. WARTO SIĘ WYLOGOWAĆ I CZASAMI ZRESETOWAĆ SWÓJ MÓZG Wirtualny świat coraz częściej staje się ogromną częścią naszego życia. Sieć o znaczeniu sieci rybackiej nie ma dziś praktycznie żadnego znaczenia w młodym, nowoczesnym środowisku. Mamy się tego bać? Tak, jak mawiają nam wszyscy mędrcy, wszystkie mamy, a w szczególności wszyscy barmani: „wszystko jest dobre, ale w odpowiednich dla nas ilościach”. Jeśli chcesz żyć w spokoju, po prostu uważaj, bo Internet staje się pewnego rodzaju paparazzim, może kilkoma zdjęciami, tekstami, filmikami i hasłami zniszczyć nam życie. Dopóki jest coś zgodne z prawem i Twoja myszka od kompa nie jest zamknięta w „klatce”, to korzystaj ile można! Świat daje nam możliwości zaglądania za dekolt innym. Dlatego nie zapomnij przy rejestracji na każdy rodzaj portalu podać wiek, pełnoletniość, kiedy to pominiesz być może ominie Cię niezła zabawa.
Maciej Kardaś
24
DROGA do zmian
Z jakimi problemami można przyjść do psychoterapeuty? Czym jest hipnoza i w jaki sposób może wpłynąć na nasze życie? Na te pytania odpowiada Jakub Bieniecki - zielonogórski psychoterapeuta, członek Polskiej Federacji Psychoterapii oraz Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Integratywnej. FCUK: Czym jest psychoterapia? Jakub Bieniecki: Można by rzec, że psychoterapia jest drogą do zmiany w celu poprawy swojej sytuacji życiowej, w szczególności kiedy doświadczamy jakiegoś rodzaju cierpienia psychicznego
lub fizycznego. Znaczy to, że psychoterapia poza objawami chorób czy zaburzeń psychicznych (np. zaburzenia depresyjne, lękowe, jedzenia) zajmuje się też problemami z ciałem (bóle, choroby), a także trudnościami w życiu codziennym (np. znalezienie
pracy, poprawa relacji w związkach partnerskich). Ważną kwestią w psychoterapii jest diagnoza, czyli odpowiedź na pytanie skąd się biorą moje dolegliwości i do tego służą zawsze konsultacje wstępne. Nie jest to jeszcze psychoterapia. Dopiero po konsultacjach psychoterapeuta ustala z pacjentem problem, potrzebną ilość spotkań i zasady pracy. Słowem - ustalany jest kontrakt i można zacząć pracę psychoterapeutyczną. Czym się różni psychoterapeuta od psychologa? -Potocznie mówimy, że jeśli masz problem to powinieneś iść do psychologa. Jest to błędne myślenie, ponieważ nie każdy psycholog jest psychoterapeutą, a co za tym idzie, nie posiada kompetencji do prowadzenia psychoterapii. Psycholog jest magistrem studiów psychologicznych na uniwersytecie. Posiada wiedzę na temat psychologii jako nauki, jej historii, różnych działów, koncepcji, badań, w tym także metod testowych. Po dodatkowych szkoleniach może prowadzić testy, badania, diagnozy. Natomiast psychoterapeuta jest wykwalifikowanym specjalistą w zakresie psychoterapii, który poza ukończeniem studiów magisterskich lub medycznych (psychologii, pedagogice, socjologii, teologii, medycynie, czy nawet matematyce) przeszedł co najmniej 4-letnie szkolenie w psychoterapii. Szkolenie to obejmuje co najmniej 1200 godzin, w tym wiedze z zakresu psychoterapii (m.in. diagnoza, etyka, psychopatologia, podstawy, czy metody psychoterapii), staż kliniczny, praktykę pod superwizją i co najważniejsze – psychoterapię własną. To ostatnie właśnie wyróżnia psychoterapeutę wśród innych zawodów takich jak: terapeuta uzależnień, pedagog, psycholog (w tym kliniczny), czy lekarz psychiatra. Psychoterapia własna jest niezwykle ważnym elementem szkolenia, gdyż od tego często zależy, czy psychoterapeuta nie szkodzi pacjentowi. Warto dodać, że psychoterapeuta zazwyczaj jest zrzeszony w jednym z ok. 20 towarzystw psychoterapeutycznych. Dlatego powinniśmy wybrać psychoterapeutę, a nie przedstawiciela innego za-
wodu. Oczywiście do psychologa możemy iść, jak najbardziej, pod warunkiem, że jest też psychoterapeutą. Z jakimi problemami można do psychoterapeuty przyjść? -Można przyjść ze wszystkim, co sprawia nam w życiu kłopot lub cierpienie – od trudności osobistych, w relacjach z innymi ludźmi (w związku, w rodzinie) po zaburzenia i choroby zarówno psychiczne jak i fizyczne. Najczęściej pomocy szukają osoby doświadczające zaburzeń depresyjnych, lękowych (nerwic), psychosomatycznych, uzależnień, które nie pozwalają nam funkcjonować na co dzień. Często trudności sprawiają też zaburzenia osobowości (np. borderline). Pary najczęściej szukają rozwiązania w przypadku zdrady lub kryzysu. Warto dodać, że pewni psychoterapeuci specjalizują się w danej dziedzinie, co podyktowane jest szkoleniem i doświadczeniem. Każdy psychoterapeuta powinien uczęszczać na superwizję . Na czym ona polega? -Superwizja jest spotkaniem psychoterapeuty z tzw. superwizorem – doświadczonym psychoterapeutą, często nauczycielem psychoterapii. Superwizja może być grupowa, co podnosi jej efektywność. W trakcie takiego spotkania omawiany jest proces psychoterapii danego pacjenta. Zawsze pacjent jest anonimowy, podaje się tylko płeć i wiek, bowiem dane nie mają znaczenia. Psychoterapeuta zgłasza trudności w pracy z danym pacjentem, w szczególności jeśli psychoterapia nie posuwa się naprzód. Sugestie superwizora dotyczą procesu, pacjenta, jego psychopatologii, ale także osobistych ograniczeń samego psychoterapeuty, których ten często nie dostrzega. W przypadku tych ostatnich, psychoterapeucie wskazuje się potrzebę psychoterapii własnej i rozwiązania swoich trudności. To wszystko pozwala przywrócić psychoterapię na właściwe tory i zazwyczaj przynosi efekt w postaci wyleczenia pacjenta. Superwizja zatem służy i psychoterapii i psychoterapeucie, a w szczególności pacjentom. Jeśli informacje o superwizji danego specjalisty nie znajdują się np. na 25
26
stronie internetowej zawsze można go o to zapytać. Jeśli idziemy do osoby, która nie superwizuje się lub, co gorsza, nie widzi takiej potrzeby, to najpewniej idziemy do osoby, która się nie rozwija, nie ukazuje swojej pracy innym, ma zadarty nos, lub problemy osobiste, których boi się ujawnić (a które widać przy superwizji). Nikt co prawda nie narzuci nam obowiązku superwizji, ale nawet psychoterapeuta z certyfikatem nie będzie profesjonalistą bez superwizji. Jest to światowy standard w naszej pracy. Minimum to choćby superwizja koleżeńska – rozmowa z psychoterapeutą bez statusu superwizora. Co dzieje się za drzwiami gabinetu? -Zależy w jakiej modalności (nurcie) psychoterapii pracuje dany specjalista. Zazwyczaj psychoterapia polega na rozmowie, ale innej niż towarzyska. Dotyczy ona problemów, objawów, życia pacjenta, a także tego, co dzieje się w gabinecie. W trakcie tej pracy dochodzą do głosu często trudne emocje i przeżywanie ich w gabinecie jest czymś właściwym i rozwojowym. Czasami psychoterapeuta daje zadania do wykonania między sesjami lub wykorzystuje inne techniki pracy jak np.: praca z ciałem (np. trening oddechowy), hipnoza, trening uważności, ustawienia (np. praca z krzesłami, przedmiotami), techniki projekcyjne (rysunek), itd. Mógłbyś powiedzieć coś więcej o hipnozie? -Hipnoza jest przyjemnym stanem relaksu i rozproszenia uwagi, który dla psychoterapii ma tą zaletę, że w tym stanie docieramy szybciej do nieświadomości i omijamy sporo oporu pacjenta przed zmianą. Nie znaczy to, że można zrobić wszystko, co się chce z pacjentem. To trochę tak, jak zadzwoni budzik i „wciskamy drzemkę”, a ktoś już chodzi po mieszkaniu – śpimy, ale słyszymy co się dzieje i choć to męczące – w każdej chwili możemy się obudzić. Mamy filmowe wyobrażenie o hipnozie, jakoby ta pozwalała zrobić wszystko, co się nam wmówi. Polecam się do tego zdystansować. Trzeba chcieć hipnozy, mieć zaufanie do osoby, z którą pracujemy. Potencjał tej me-
tody jest wielki i wspaniale jest móc wykorzystać go dla dobra pacjentów. Może was rozczaruję, ale nie ma kolorowych światełek, czy innych efektów specjalnych :) Częściej w hipnozie opamiętamy coś poprzez nasze ciało, niż zobaczymy przelatujące obrazy. Do tego część osób mocno kontrolujących, introwertycznych ma trudności z wejściem w trans (hipnozę), potrzebują zatem więcej czasu. Mówimy tu o głębszej hipnozie, bowiem w transie bywamy niemal codziennie – nie skupiamy się na stopach kiedy tańczymy, albo wciskami sprzęgło w samochodzie. Nasza uwaga skierowana jest na coś istotnego, a resztę robimy odruchowo, właśnie nieświadomie, w transie. W Stanach Zjednoczonych zazwyczaj każdy obywatel ma swojego psychoterapeutę. W Polsce jest to jeszcze postrzegane za krępujący fakt. Myślisz, że mentalność Polaków się zmienia? -Tak, aczkolwiek powoli, i to z kilku powodów. Po pierwsze, psychoterapia nie jest jeszcze tak popularna, po drugie, ludzie mylą profesje (psycholog, psychiatra, psychoterapeuta). Brakuje specjalistów, no i psychoterapia jest prawie niedostępna w ramach środków publicznych. Trzeba zatem udać się prywatnie, a przeciętny koszt wizyty to 60-100zł, nie każdego też stać. Psychoterapia też nie może doczekać się dobrej ustawy o zawodzie, ponieważ niektóre środowiska (np. tylko medyczne) lub towarzystwa chcą przejąć monopol i „położyć łapę” na psychoterapii, zagarniając ją dla siebie. To ograniczyłoby możliwości kształcenia w tym zawodzie, a przez to także dostęp pacjentów do psychoterapii. Polska Federacja Psychoterapii, którą reprezentuję, jest organizacją zrzeszoną w Europejskim Towarzystwie Psychoterapii (EAP), a której zależy na tym, by standardy kształcenia do zawodu psychoterapii oraz jakość usług psychoterapeutów w Polsce, była na wysokim, europejskim poziomie. Ponadto naszym najważniejszym celem jest dobro pacjentów, dlatego promujemy psychoterapię, dostarczamy wiedzy po to, aby pacjenci znaleźli dla siebie odpowiednich specjalistów, a tym samym skuteczną pomoc. Dziękuję
wszystkim, którzy popierają nasze działania, w tym petycje, bo gdyby nie to, nasz zawód regulowałby monopolistyczny gniot. Jak długo jesteś psychoterapeutą? -Właściwie od rozpoczęcia szkolenia, czyli od 3-4 lat. Czy praca psychoterapeuty nie odbija się na życiu prywatnym? -Praca psychoterapeuty jest owszem trudna, ale jednocześnie fascynująca i przyjemna. Jeśli kogoś ona obciąża powinien się szybko zająć tym w superwizji, a następnie w terapii własnej. Tak to już jest, że kiedy ciąży nam emocjonalnie pacjent, myślimy o nim w domu, to prawdopodobnie poruszył w nas coś ważnego „z tej samej beczki”. Stąd ta nieustanna potrzeba superwizji, o której mówiliśmy. Natomiast psychoterapia odbiła się w moim życiu bardzo pozytywnie :) Aż boję się pomyśleć, gdzie i kim bym był, gdyby nie te 4
lata szkoleniowej psychoterapii własnej, za co jestem niesamowicie wdzięczny mojemu terapeucie i grupie terapeutycznej. Dzięki doświadczeniom z psychoterapii mam jakby wewnętrzną zgodę i miejsce dla wielu ludzi i ich problemów, które są często wykluczane. Czym zajmujesz się po wyjściu z pracy? -Tym, czym inni ludzie, codziennymi sprawami i hobby. Lubię las, góry, spotkania z przyjaciółmi, gotowanie. Sporo życia spędzam przed komputerem. Natomiast po wyjściu z gabinetu zawsze jestem czujny na to, co zostaje we mnie po sesji, bo to ważny wskaźnik w tej pracy. Następnie szybko ogarniam materiał – diagnoza, proces, konceptualizacja, wątpliwości. Jednak kiedy chowam klucze od gabinetu w kieszeni, myślami jestem już w domu. Rozmawiała: Dominika Koryga Fotografia: Mateusz Papliński
Zmiany. Wymiany.
zamiany...
Czasem nadchodzi taki dzień, taka chwila w życiu każdego człowieka, kiedy postanawia coś zmienić w swoim życiu. Niektórzy poprzestają na zmianie skarpetek, innych zadowala zmiana samochodu, jeszcze inni zamieniają się na mieszkania lub domy. Zmiany w życiu ludzkim z reguły zawsze oznaczały również zmiany statusu społecznego lub moralnego. Zamienisz mieszkanie na dom – czujesz się lepiej, bo masz więcej przestrzeni, a twój kot ma więcej miejsca do srania po kątach. Zmienisz malucha na poloneza – Twój status społeczny podnosi się wielokrotnie. Większe auto, więcej przyjemności z jazdy itp. Od dawien dawna, zanim jeszcze przebiegli Fenicjanie wynaleźli monety, handel odbywał się jedynie w sposób wymienny. Chłop, który miał sześć kur szedł na targ, wymieniał kury na zboże, ze zboża piekł chleb i miał jedzenie na kilka tygodni. Wiadomo, mięsko z kury dobre, ale sześć kur zjadłby w tydzień, a chleba ze zboża starczyło mu na trochę dłużej. Ciekawe jakby to było, gdyby owa zasada obowiązywała nadal. Coś za coś, a nie coś za pieniądze. Zapewne wybierałbym się co tydzień do supermarketu, który przez instytucję wymiany zamieniłby się w wielki targ, na którym zbieraliby się wszyscy, którzy chcą coś nabyć i jednocześnie się czegoś pozbyć. Ja mam taki połamany parasol. Mam go, bo mam, bo szkoda wyrzucić, ale pożytku z niego żadnego. Leży po prostu i zbiera kolejne warstwy kurzu, marnując się przy tym. A ile on radości może jeszcze komuś dać? W sumie to niewiele, ale może udałoby mi się go na coś wymienić. Więc wchodzę z tym swoim parasolem na ten targ, i czekam. I czekam. Czekam… po kilku godzinach podchodzi do mnie klient mówiąc, że ten parasol jest co prawda zepsuty, ale jemu by się przydał, bo z drutów zrobi sobie wieszaki. Że też o tym sam nie pomyślałem! No, ale cóż jak postanowiłem, że oddam to oddam. Za parasol dostaję zapałki, które później zamieniam na śledzia namiotowego, za którego następnie dostaję wycieraczkę od trabanta, za którą kupuję szklankę cukru, którą następnie wymieniam na garnek emaliowany prosty, za który otrzymuję szpikulec do grilla. Właśnie taki szpikulec, jaki był mi potrzebny na dzisiejszego grilla do obracania mięsa. Wychodzę zadowolony z targu, lecz po chwili przypominam sobie, że nie mam mięsa na tego grilla, więc wracam z powrotem, aby przehandlować szpikulec na mięso, potem mięso na grilla, potem grilla na szpikulec, a szpikulec na.. no sami zresztą wiecie. Zmiany w życiu nie zawsze dobrze się kończą, czasem doprowadzają do upadku idei, dla której chcieliśmy cokolwiek zmieniać. Sama zmiana skarpetek nie skończy się dobrze, jeżeli zmienimy je na jeszcze brudniejsze. Sama zamiana malucha na poloneza nic nam nie da, jeżeli polonez nie ma silnika lub foteli. Nawet zamiana zepsutego parasola może nam nic nie dać, jeżeli nie będziemy mieli co zrobić z rzeczą za niego otrzymaną. Przy zmianach, zamianach, wymianach, przemianach, należy pamiętać po co to robimy. Nie wystarczy zmienić nazwiska z Malinowski na Stuhr aby być sławnym. Nie wystarczy wymienić męża 28
na młodszy model aby samej być młodszą. Może nie wystarczyć również przemiana brzydkiego kaczątka w łabędzia, jeżeli wokół będą same gęsi. Ale czasem wystarczy wymienić się z kimś numerem telefonu, aby zmienić swoje życie, czasem wystarczy zamienić z kimś kilka słów, aby wiedzieć, że to z tą osobą chce się spędzić resztę swoich dni. Zmiany i zamiany są fajne, często prowadzą do lepszej sytuacji, do lepszego życia i do lepszego samopoczucia. Należy jednak pamiętać o tym, aby wszelkie zmiany były dokonywane z umiarem i głową, bo nie wszystko co wydaje nam się być dobrym, w rzeczywistości takim jest. Nieraz przecież superfura kupiona okazyjnie okazała się kupą nic niewartego złomu, a dom, który otrzymaliśmy w zamian za nasze spółdzielcze mieszkanie okazał się być ruiną i studnią bez dna, na którego remont wydajemy nasze wszystkie pieniądze, a i tak ciągle się coś sypie. Nieraz jednak okazywało się, że ten dom, który właśnie kupiliśmy był najlepszą inwestycją w naszym życiu i nie lada okazją. Każda zmiana ma swoje dobre i złe strony, lecz najważniejsze jest to, aby żadna nie była wymuszona. Bo co innego jest zmieniać coś z własnej woli i się na tym przejechać, a co innego zmienić coś, bo tak trzeba było lub ktoś nam kazał i też się na tym przejechać. Przy tej drugiej opcji chyba bardziej boli. Bo każda zmiana, nawet ta najmniejsza może odmienić nie tylko wasze, ale i cudze życie. Słyszeliście o efekcie motyla?
Łukasz Świerkowski
29
30
Z
nany wszystkim Darth Vader otrzymał Oscara. James Earl Jones został uhonorowany statuetką za całokształt twórczości. Najbardziej pamiętany jest głos aktora, który został podłożony pod postać czarnego charakteru z legendarnych „Gwiezdnych Wojen”.
B
lack Sabbath wraca na scenę muzyczną. Ozzy i spółka reaktywują zespół. Postała nowa płyta oraz zaplanowana jest trasa koncertowa. Ikona heavy metalu wraca na scenę w wielkim stylu oraz w oryginalnym składzie. Nowa płyta zaplanowana jest na jesień przyszłego roku.
A
nimacja „Kot w butach” podbija sale kinowe. Bajka drugi tydzień z rzędu znajduje się na szczycie amerykańskiego box office’u. Studio DreamWorsk na animacji „Kot w butach” zarobiła kolejne 33 miliony. Łączny dochód z bajki wyniósł dotychczas 75,5 miliona dolarów w dwa tygodnie!
P
otwierdziły się informacje o tym, że na Przystanku Woodstock 2012 zagra Anthrax. Kapela pojawi się drugiego dnia 18 edycji festiwalu. Anthrax jest zespołem grającym muzykę trash metal obok takich zespołów jak Metallica, Slayer i Megadeth, którzy należący do tzw. Wielkiej Czwórki tego gatunku. Przypomnijmy, że Przystanek Woodstock odbędzie się 2-4 sierpnia 2012 roku w Kostrzynie nad Odrą.
Z
namy już pierwszego headlinera, który zagra na przyszłorocznym Open’erze. Mowa o Bjork. Kolejna edycja festiwalu odbędzie się w dniach 4 – 7 lipca 2012 roku na lotnisku Gdynia Kosakowo. Bilety na Opener’a będzie można nabyć już od 1 grudnia 2011r.
32
MIEJSCE ,
W KTORYM JESTEM
11 listopada w zielonogórskiem Snooker Klubie wystąpił Miuosh, czołowy reprezentant śląskiej sceny rap, współzałożyciel wytwórni MacFlo oraz założyciel Fandago Records. Przed koncertem opowiedział nam o swoich inspiracjach, planach na najbliższą przyszłość. FCUK: Skąd pomysł zagrania koncertu w Zielonej Górze w klubie Snooker? Miuosh: Miałem grać w Zielonej Górze na imprezie plenerowej w sierpniu, ze względu na pogodę ta impreza nie wypaliła, data była przesuwana, ale mnie w tym okresie nie było w Polsce, ponieważ mi też należą się wakacje. Uznaliśmy, że lepiej będzie zrobić to jesienią w klubie, nie martwiąc się o warunki atmosferyczne. Jakie były Twoje inspiracje kiedy zaczynałeś przygodę z Hip Hopem? -Najbardziej lukratywnym raperem w historii jest dla mnie Tupac. Oprócz tego zawsze wywierała na mnie wpływ twórczość DMX, Puff Daddy, początki z Bad Boy Entertainment, Notorius z B. I.G., ogólnie lata 92-97, moim zdaniem powstawał wtedy najlepszy rap, z którego czerpię do dzisiaj paten-
ty i będę czerpał dalej. Kogo cenisz najbardziej, jeśli chodzi o początki rapu w Polsce? -Na początku rapu w Polsce najbardziej do mnie trafiała i była moim zdaniem najlepsza muzyka ze sceny warszawskiej i kieleckiej. Jest wiele składów i płyt, o których moglibyśmy długo mówić, najważniejsze to: Trzyha, ZIP Skład, Wzgórze Ya-Pa 3, trochę później RHX, Płomień 81, Borixon, Tede, producenckie płyty Volta, Tysiąc z Częstochowy i wielu innych, którzy są wielcy i którym należy się szacunek, bo na niego zapracowali. Dlatego mówię o nich, żeby wszyscy o nich pamiętali. Na pewno nie powiem, że wychowałem się na śląskim rapie, bo wtedy nie dało się na nim wychowywać, dopiero usłyszałem śląski rap po wyjściu płyty „19 południk”.
Oprócz tego, że wydajesz własne płyty, prowadzisz również wytwórnię Fandango Records i wydajesz płyty innych, głównie śląskich raperów. Wydania jakich płyt możemy się spodziewać w najbliższym czasie i czy planujesz wydanie jakiejś nowej postaci w swojej wytwórni, czy możemy się spodziewać raczej starej gwardii Fandango? -Na wiosnę wydajemy płytę HST, ikonę śląskiej sceny hiphopowej, jednego z niewielu żyjących tak dobrze prosperujących śląskich legend rapu, ponieważ nikt z równorzędnie tworzących z nim kilka lat temu, nie jest w stanie dorównać do jego poziomu obecnie. Liczę bardzo i życzę najlepszego Pesante, planuję wspólny projekt z chłopakami z Textyla, 19SWC, a na samym końcu mojej skromnej osobie Miuoshowi, bo mi się już dobrze wiedzie. Liczę, że te płyty wstrząsną sceną i tego życzę chłopakom, pozdrawiam ich. Podczas wizyty w Zielonej Górze z tego co dowiedziała się nasza redakcja nagrywałeś numer z Voskovymi . Była to jednorazowa akcja czy planujecie szerszą współpracę? -Chłopaki zrobili remix na płytę Projektor „Remiraż” i na nową płytę Projektora już powstawały kawałki do ich bitów. Puq okazał się takim a nie innym człowiekiem, dlatego z nim tej muzyki nie chcę robić, może na moją następną płytę jakieś bity wezmę od Voskovych. Zawsze z chłopakami z uśmiechem na twarzy będę podchodził do jakichkolwiek kolaboracji, na pewno nie mam w planach robić z nimi jakiejś płyty jeden do jednego, czyli producent i raper, i powiem szczerze, że z nikim w Polsce bym nie poszedł na taki układ, bo jest mnóstwo doświadczonych, utalentowanych ludzi, którzy zasługują, żeby to podzielić między siebie. Która z płyt wydanych w tym roku na Polskiej scenie zrobiła na Tobie największe wrażenie? -Płyta, którą cenię bardzo i o czym chciałbym wspomnieć, bo jeszcze nie miałem okazji, mimo, że wyszła w zeszłym roku to „Totem leśnych ludzi” Gurala. Natomiast, jeśli chodzi o ten rok, to bezsprzecznie numerem jeden jest Hades, którego płyta jest dla mnie zupełnie ponad wszystkie inne, potem na pewno Ten Typ Mes „Kandydaci na sza-
leńców” i Sokół z Marysią Starostą. Oprócz tego powstało wiele naprawdę dobrych singli, jednak żadna z płyt nie była już tak dobra jako całość. Mówimy cały czas o scenie, a jakim człowiekiem jest Miuosh i co robi poza sceną? Czy Twój tryb życia jest bardzo intensywny i męczący? -Oprócz działalności na scenie poświęcam się również pracy w wytwórni, mam dwa psy, kobietę, którą kocham, mieszkanie, które wynajmuję, na weekendy wyjeżdżam, koncertuję, wracam i staram się ogarniać moją działalność muzyczną, na której koncentruję swoje życie zawodowe. Wcale nie odczuwam intensywności życia, mogę sobie pozwolić na robienie tego, co lubię i życie z tego, do tego pozwalając sobie na przyjemności i samemu ustalać, kiedy pracuję. Życzę tego każdemu, kto zaczyna przygodę ze sceną, żeby kiedyś był w miejscu, w którym ja teraz jestem. Twoje życie od dłuższego czasu skupia się wokół sceny, czy planujesz w przyszłości działać również na innych płaszczyznach zawodowych? -Specjalizuję się w branży reklamowej ze studiów, i nieruchomości jeśli chodzi o zawód, jednak chciałbym zawsze zajmować się branżą muzyczną i mam nadzieję, że nie będę musiał się utrzymywać z innej działalności. Ostatnio panuje trend wśród artystów hiphopowych na wydawanie kolekcji ciuchów i innych związanych z kulturą hiphopową gadżetów, czy myślałeś kiedyś o tym? -Wszyscy robią z wytwórni firmy odzieżowe, jestem przeciwnikiem, dla mnie rap to rap a branża odzieżowa to coś zupełnie innego i nie powinno się tego mieszać. Dobrym przykładem są Stany Zjednoczone, gdzie raper promuje ciuchy firm, za co dostaje wynagrodzenie. Raper wydający ciuchy i promujący je tylko sam, tak naprawdę na tym traci, więc ja nie zamierzam kombinować tylko promuję ciuchy dobrych firm w zamian za wynagrodzenie.
Rozmawiał: Krzysztof Żak
34
40
44
Jak Spielberg został chłopcem.
Magia kina. Rzecz zupełnie niedefiniowalna. Ulotna i dla każdego widza objawiająca się w czymś innym. Element filmu, który pojawia się coraz rzadziej, a w ostatnich latach wręcz zanika. Tylko najwięksi potrafią wyczarować tę niewidzialną iskrę.
S
teven Spielberg to człowiek, który (jak się niegdyś wydawać mogło) poznał tajemnicę tworzenia rzeczonej magii. Wystarczy wspomnieć takie obrazy, jak trylogia przygód Indiany Jonesa, „E.T.”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” czy „Park Jurajski”. W międzyczasie tworzył też obrazy bardziej zaangażowane i nie mniej udane. Wyliczę jedynie fenomenalną „Listę Schindlera”, „Amistad”, „Szeregowca Ryan’a”. Same tytuły pokazują z jak wybitnym reżyserem mamy do czynienia. Od kilku lat można jednak mówić o małym spadku formy. „Wojna Światów” nie powaliła, „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki” to film znacznie lepszy, ale wciąż odstający od wcześniejszych dokonań Spielberga. Teraz nadszedł czas na film, do którego Steven sposobił się od ponad 30 lat. Tintin to młody dziennikarz i poszukiwacz przygód. Przez przypadek w jego ręce trafia zagadkowy model statku „Jednorożec”, który skrywa w sobie tajemnicę zaginionego skarbu. Bohater wraz ze swoim psem Milusiem trafiają w sam środek niezwykle wciągającej intrygi. Film od samego początku chwyta nas za gardło, rzuca na podłogę i trzyma w tej niezbyt komfortowej pozycji do napisów końcowych… i chwała mu za to! Tak spektakularnych i pomysłowych scen akcji nie widzieliście chyba nigdy. Wypełnione masą gagów i ciekawych rozwiązań wbiją Was w fotel, po czym będziecie błagać o więcej. Nie musicie się martwić dłużyznami, ponieważ każda kolejna scena akcji bije na głowę swoją poprzedniczkę, a fabuła jest wartka i o żadnych przestojach nie ma mowy. Już sama scena pościgu po arabskim mieście zdecydowanie przej-
dzie do historii kina. Do tego niezwykły pojedynek na żurawie, czy awaryjne lądowanie na pustyni to tylko szczyt góry lodowej. Faktem jest, że wszystkie sceny są tutaj przegięte do granic możliwości i pomijają większość praw fizyki, ale dzięki temu zabawa jest jeszcze większa. Oczywiście nie samą akcją człowiek żyje i Spielberg doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego film naszpikowany jest fantastycznymi postaciami (choć może nieco zbyt jednowymiarowymi) zarówno na pierwszym jak i na drugim planie. Na szczególne oklaski zasługują nieco nieudolni agenci Tajniak i Jawniak za każdym razem wywołujący uśmiech na twarzach widzów. Techniczna strona całości to kolejna rzecz godna największego podziwu. Tak zaawansowanej, szczegółowej i po prostu pięknej animacji komputerowej w historii kina jeszcze nie widzieliśmy. Nie wyobrażam sobie braku Oscara w przyszłorocznym rozdaniu właśnie w tej kategorii. „Przygody Tintina” przywracają wiarę we wspomnianą magię kina. Spielbergowi udało się stworzyć film, który przeniesie Was do lat dzieciństwa, kiedy wszystko wydawało się możliwe. Po seansie niestety pozostaje pewna pustka, bo przecież każda przygoda musi mieć swój finał. Pozostaje nam czekać na DVD, które znów zabierze nas w świat Tintina.
Paweł Hekman
46
65daysofstatic – „Silent Running”. Czołowi przedstawiciele „zelektronizowanego” post-rock’a powracają z nowym wydawnictwem. „Silent Runing” to „żywy” soundtrack do klasycznego filmu sci-fi z lat 70. pod tym samym tytułem. Dużo jazgotu, przesterowanych gitar, ciągnących się w nieskończoność melodii i elektronicznej kawalkady sampli.
The Orb – „C Batter C”. Pionierzy muzyki ambient/trance powracają z wyjątkowym albumem. Dźwięki zawarte na „C Batter C” to muzyka tła do filmu Alex Aunt Lil’a, będącego miniaturą z legendarną Battersea Powe Station w tle. Dodatkowo kilka remixów autorstwa artystów szczególnie cenionych przez muzyków The Orb. Pomysł wydaję się być trochę naciągany, ale w perspektywie braku nowego wydawnictwa Brytyjczyków „lepszy rydz, niż nic”...
Mike Patton – The Solitude of Prime Numbers (Music From the Film and Inspired By the Book). Były wokalista Faith No More i kolejny przejaw muzycznego geniuszu okraszonego nutką szaleństwa. Muzyka zainspirowana bestsellerem autorstwa Paolo Giordano, pod tym samym tytułem. Dramatyczna, totalnie odjechana, matematycznie precyzyjna plątanina dźwięków i głosu Pattona. Mniam mniam mniam.
Amy Winehouse – Lioness: Hidden Treasures. Historia stara jak świat: artysta/artystka przedwcześnie wybrał/ła się do Krainy Wiecznych Łowów, ale wciąż może zarabiać kasę. Kilka tygodni po śmierci angielskiej wokalistki pojawiły się plotki o zapomnianych/niepublikowanych utworach, które mogą stać się hitami. „Moda” na Winehouse trwa, więc czas zarobić trochę miedziaków w rytmie soul’u i motown rodem z piwnicy w Soho.
48
S
ami zapowiadali, że „nie będzie żadnej rewolucji”. I rzeczywiście, kiedy już wykorzystali wszystkie możliwe rymy do „podpaleń”, „butelek” i „decydentów”, przyszedł czas na zmiany. Problem w tym, że Cool Kids Of Death padli ofiarami własnej propagandy. Tak długo wmawiali wszystkim dookoła, że mają coś do powiedzenia, aż w końcu sami w to uwierzyli. Może dlatego płyta „2006” była aż takim niewypałem. I zapewne dlatego wydane po niej „Afterparty” sprzed trzech lat tak się od niej różniło. Najłatwiej byłoby przyjąć, że łódzka grupa kopiuje błędy z „Afterparty”, ale to też nie do końca prawda. „Plan Ewakuacji” to coś więcej niż brak refleksji. Mamy tu jeszcze echa punkowej przeszłości panów, czasem przeklną (niegrzeczni!), przy odrobinie do-
brej woli można nawet usłyszeć gitarę! Ba, pojawia się nawet PRZESTER! Ja doszedłem do jednego wniosku – CKOD próbują ostatkiem sił opchnąć mi, co tylko jeszcze mogą. Na tej płycie nic nie chwyta. Jest pozornie zbasowana i żwawa, ale uwierzcie mi, metronom ma więcej werwy niż kawałki na tym krążku pretendujące do miana „energetycznych”. Bardzo słychać, że Ostrowski, Wandachowicz i koledzy zaczęli kupować płyty i względnie dokładnie ich słuchają. Te płyty pochodzą wszystkie z XXI wieku i być może nie są najgorsze, ale mieć wzorce, a twórczo je przekuwać na własny styl i – litości! – dobre piosenki, to już zupełnie co innego. Cool Kids Of Death, wyczuwając spadek popytu, rzutem na taśmę starają się dostać do ramówek Ważnych Ogólnopolskich Stacji Radiowych. Podobnie jak Coma na swojej ostatniej płycie, chcą być „popowi” i „dla ludzi”, czasem puszczając oko do starych słuchaczy. Zdaje się, że CKOD robią wszystko, by nie wracać na studia. Zapieprzać się nie chce do kolokwiów? Trza było nagrać dobrą płytę. Bo „Plan Ewakuacji” ma tylko jeden dobry moment. Nie bez przypadku jest to chwila, kiedy płyta przestaje się kręcić.
Michał Stachura
D
ziesięć lat temu, w San Diego, powstała grupa As I Lay Dying. W bardzo krótkim czasie wyrośli na czołowych przedstawicieli chrześcijańskiego (sic!) metalcore’u i udowodnili, że ekstremalny metal również może służyć za medium głoszenia Dobrej Nowiny. Po wydaniu czterech albumów, kilku kompilacji i koncertowego DVD przyszedł czas na podsumowanie dotychczasowej kariery. Właśnie ukazał się minialbum „Decas”, który jest formą muzycznego podziękowania dla fanów. Krążek rozpoczyna się nowym utworem, „Paralyzed”, który mogliśmy usłyszeć już pod koniec 2010 roku. Kompozycja idealnie wpisuje się w styl reprezentowany przez As I Lay Dying. Gitary młócą w harmonii, bębniarz wybija rytmem dziurę w ziemi, a podwójna stopa brzmi niczym seria z AK-47. Do tego dochodzi wokal/krzyk Lambesisa uzupełniany melodyjnymi zaśpiewami basisty, Josha Gilberta. Kolejny na liście, „From Shapeless To Breakable” brzmi zgoła inaczej. Dominuje tu mroczny, ciężki klimat konstruowany w oparciu o rwany riff i slayer’ową perkusję. Ostatnia z trzech nowych kompozycji nosi tytuł „Moving Forward” i jest jedną z najlepszych w dorobku grupy. Rozdzierający krzyk wokalisty co rusz ustępuje miejsca bardziej melodyjnym partiom, a klasyczne, metalcore’owe gitary ścigają się w harmonii z wyjątkowo powolnym rytmem. Zawartość „Decas” nie ogranicza się tylko do nowego materiału – mamy też cztery covery i kilka remixów. AILD proponuje nam własne interpretacje takich klasyków jak Slayer („War Ensamble” – zabójczo szybka porcja trash/core najwyższej próby), Judas Priest (dwie kompozycje otwierające
klasyczny album grupy, „Screaming for Vengeance” – „Hellion” i „Electric Eye”) oraz Descendents („Coffe Mug” - punkowa miniatura na podwójną stopę i krzyk). Zespół postawił na rzetelne podejście do tematu i odegranie powyższych utworów z należytym szacunkiem, bez zbędnego kombinowania. I gdyby „Decas” kończył się w tym miejscu, byłby naprawdę doskonałym prezentem dla każdego fana grupy. Niestety wioskowy trend panujący w świecie muzyki gitarowej, polegający na łączeniu „ciężkiej” elektroniki i gitarowego nakurwiania rozprzestrzenia się niczym rzeżączka w burdelu. Są pewne granice muzycznej „ekstremy” i obciachu, a ta niestety została przekroczona w przypadku czterech utworów zamykających wydawnictwo. Są to kolejno „The Blinding of False Light”, „Wrath Upon Ourselves”, „Confined” i „Elegy”. Poziom żenady w ich przypadku przekroczył stan alarmowy i niebezpiecznie zbliża się do „Lulu” autorstwa grupy na „M” i starca w okularach. Pomimo wpadki jaką bez wątpienia są toporne i absolutnie beznadziejne remixy, reszta „Decas” prezentuje się bez zarzutów. Nowe kompozycje brzmią doskonale i stanowią świetny prognostyk na kolejny album.
Łukasz Michalewicz
A
le z Los Campesinos! mamy jeszcze kilka problemów. Niestety, ten materiał nie nadaje się na przemiał. Zero progresu na trzech dotychczasowych albumach, fakt, że ten materiał został nagrany chyba po raz tysięczny i totalnie nieuzasadniona liczebność składu, nie zabija radości ze słuchania „Hello Sadness”. Nie wiem jak wy, ale kiedy ja dowiaduję się, że w zespole jest więcej niż trzech muzyków, to z automatu spodziewam się waltorni, kwartetu smyczkowego, orkiestry składającej się wyłącznie z trójkątów i kilogramów konfetti. Słowem: jeśli potrzebujesz trzy i pół razy tyle muzyków, co The White Stripes, to musi to być słyszalne. A u Los Campesinos! nie jest. Wszystko, co dzieje się na najnowszym krążku Walijczyków z powodzeniem mogłoby odgrywać trio, może z jednym muzykiem sesyjnym na scenie. Zarzutów pod adresem „Hello Sadness” można wysunąć naprawdę bardzo dużo. Kiedy upewnimy się, że to nie cipuszek z The Kooks po mutacji śpiewa na płycie, możemy przez chwilę podumać nad doskonałą produkcją wszystkich (trzech) instrumentów słyszalnych na płycie. Być może zatrzymacie się przez chwilę nad ładnymi harmoniami wokali, może wsłuchacie się w nie-aż-tak-głupie teksty. Następnie przychodzi etap ubolewania nad wszystkimi minusami wymienionymi we wstępie. A później przychodzi refleksja... ...że do diabła z tym wszystkim. Jakie tu są pio-
senki! Wymiatające „Songs About Your Girlfriend”, doskonałe wokalnie „To Tundra”, a może typowo indie rockowy, ale za to świetny w swojej prostocie utwór tytułowy? Bardzo się sam sobie dziwię, jak bardzo podoba mi się ten album. Los Campesinos! pokazują środkowy palec oskarżeniom o wtórność i powtarzalność i robią co do nich należy. Czyli nagrali jebczy album najeżony jebczymi melodiami. Zaskakujące, ile walijski zespół potrafi zrobić, nie przeskakując jednocześnie poprzeczki zawieszonej rzemieślnikom. W kategorii 6.5-7/10 „Hello Sadness”, jak to mówi ta dzisiejsza młodzież, jest przechuj. I to wielokrotnego użytku. Nadal nie wiem, po co aż siedmiu chłopców i dziewcząt tworzy Los Campesinos! Nadal trochę mi wstyd, że dekadę po debiucie The Strokes wciąż takie płyty potrafią przykuć moją uwagę. Bądź co bądź, w pewnym wieku słucha się tylko Mozarta i trudnego jazzu. I Radiohead. Ale czasami warto Wielkich Twórców zostawić na półce, a sięgnąć po coś bezinteresownie zajebistego i świeżego. Wbrew tytułowi, wcale nie smutnego. Tylko nikomu nie mówcie, że tego słuchamy.
Michał Stachura
51
F
alty DL i Zomby, dwa gorące nazwiska na bassowej scenie. Artyści, którzy swoją muzyką kreują nowe trendy i przekraczają kolejne granice muzycznej ekspresji. Obaj wydali właśnie nowe EP’ki, zgoła odmienne, ale jednocześnie niesamowicie porywające i pokazujące, że dubstep wciąż ewoluuje. „Atlantis” od Falty DL to cztery utwory o sile rażenia Działa Navarony. Otwierający wydawnictwo utwór tytułowy ocieka nawiązaniami do klasyki UK techno. Taneczny rytm i minimalizm aranżacyjny w zupełności wystarcza, by porwać najbardziej opornego na parkiet. „Can’t Stop The Prophet” i „My Light, My Love” to wizytówki stylu reprezentowanego przez nowojorskiego producenta. Dużo hiphopowych smaczków, szeleszczące hi hat’y, dławiący bas i oszczędne, syntezatorowe melodie. Szkoda tylko, że „Atlantis” trwa zaledwie 16 minut. Tylko tyle, ale w zupełności wystarcza, by po raz kolejny udowodnić, że Drew Cyrus Lustman należy do najbardziej inspirujących producentów ostatnich lat. Tajemniczy Zomby, z którym spotkaliśmy się kilka miesięcy temu przy okazji premiery „Dedication” tym razem postanowił uraczyć nas siedmioma
kompozycjami, które ostatecznie nie znalazły się na LP. „Nothing”, czyli minialbum/EP’ka to prawdziwa perełka wśród wydawnictw tej jesieni. Oszczędny, oparty na połamanych rytmach, samplowanych wokalach i basowej łamance materiał wręcz ocieka hitami. „Sale Ends”(śmiało mógłby znaleźć się na „Dedication”), „Hexxx” (wariacja na bas, duszny bit i witch house’owe przeszkadzajki), „Gates of Hell” i absolutnie genialny „Labirynth” (perfekcyjny dialog z wczesnym ravem i debiutanckim albumem „Where Were You In ‚92?”) i mrocznie niespokojny „Trapdoor”. W kilkanaście minut Zomby udowadnia, że hajp powstały wokół jego osoby nie jest przypadkowy, a jemu samemu daleko od justice’owej sodówki. Pomimo młodego wieku zarówno Falty DL jak i Zomby już teraz zasługują na miejsce pośród największych producentów muzyki elektronicznej. Obaj wierni od samego początku swojemu charakterystycznemu stylowi, nagrywają regularnie doskonałe produkcje. „Atlantis” i „Nothing” podtrzymują tę tendencję i po raz kolejny zostawiają konkurencję daleko w tle.
Łukasz Michalewicz
54
56
„Kto bez winy jest, niech pierwszy rzuci kamieniem”. Cisza. Wiedziałem. Każdy z Was choć raz w życiu przeklął, dając upust swoim emocjom i został za to ostro skarcony. Rynsztok, margines, patologia! Nie bójmy się słów „pieprznych”. W umiarze, rzecz jasna. Michał: Pamiętam pewną recenzję koncertówki Linkin Park „Live in Texas”. Pan krytyk (którego, swoją drogą, bardzo lubię) wyjawił w niej, że nu metalowi twardziele wszelkie przekleństwa na scenie ‚wypikali’, trzeźwo argumentując: „trzeba było, kurwa, nie przeklinać na scenie”. Czytając wiele (WIELE!) tekstów, odnoszę wrażenie, że autorzy silą się na językową kurtuazję. Unikają jak ognia kolokwializmów i wulgaryzmów, może mniej eleganckich, ale za to niosących większy ładunek emocjonalny. W zagranicznym dziennikarstwie już dawno przerzucono się na fucki, shity i podejście skrajnie bezczelne do twórczości. Można dyskutować, czy to dobrze, czy może schodzimy na psy, ale jedno jest pewne. Mało jest w języku polskim (zresztą w innych mi znanych też) tak soczystych słów jak „kurwa”. Kurrrrrrwa. Jak to mówią, wyraża więcej niż tysiąc słów. Łukasz: „Unikają jak ognia..” – to smutne, bardzo smutne z punktu widzenia czasów, w jakich żyć nam przyszło. Wydaje mi się, że postępująca degrengolada języka wymusza na „pisarzach” wszelakich pewne zachowania i zmiany. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich „materiałów spisanych”. Co jak co, ale kultura też musi być. Boli mnie tylko ten wysiłek autora wypisany pomiędzy wierszami, który niczym wąż lawiruje na granicy rzucenia mięchem. Są chwile, w których opisywane zjawisko aż prosi się o jakiś ostry, zjadliwy, nierzadko wulgarny komentarz. Tymczasem każda „kurwa” w tekście sprowadza autora niżej podpisanego do poziomu rynsztoka i imbecyla. Ciekawe, że zauważyłeś to właśnie teraz, kiedy „Zdzir królowa”, postartystka Popa zaczęła pisać do magazynu „Minimum” swoje felietony. Słownictwo rynsztokowe, jak słusznie zauważył mój dziadek, a konkretów tyle co dziewic w burdelu. Dowód doskonały na to, że koprolalia
to nie mit. Michał: Ale mimo wszystko chodzi o posługiwanie się bogactwem języka polskiego. Znam wiele przypadków, w których wielcy felietoniści silą się na słowa, których nie rozumieją, powtórzenia, niespójność tekstu etc. Jeśli wziąć to wszystko razem pod uwagę, to może się okazać, że wrzucając X-a do worka z prymitywami za używanie wulgaryzmów w tekście, sami się tak etykietujemy. O kurwie w domu matematyka pisał już Kochanowski. Wojaczek (choć nie lubię gada) też wiedział, co robić z językiem polskim i nie stronił od pieprzu w tekście. Ponoć „prawdziwa cnota/krytyk się nie boi”. Czy musi to dotyczyć tylko wyrażania własnego zdania? Dziś nikt nie boi się ferować wyroków. Za to często odnoszę wrażanie, że ludzie boją się formy opakowania Łukasz: A to nie opakowanie jest najważniejsze, a jego zawartość. Uważam, że odpowiednio użyty „pieprz” wzmacnia słowo pisane i w sposób wręcz idealny jest w stanie oddać wartość myśli autora. Co prawda przesadzać też nie należy, gdyż doprowadzimy do efektu „matrioszki”, gdzie idea okaże się gówno warta pod grubą warstwą mięsa. Słowo wulgarne łatwiej działa na wyobraźnię słuchacza, aniżeli homeryckie porównania i opisy rodem z powieści Orzeszkowej. Nie ukrywajmy, ale w dużej części odbiorcy tekstu to zwykli ludzie, mający swoje zmartwienia, troski, fobie, miłostki, którym daleko do czytania Prousta. „Chleba i igrzysk” zawołali Rzymianie w Koloseum. „Wulgaryzmów i zdrowego rozsądku” rzekł Łukasz na łamach FCUK’a. Nie popadajmy w paranoję i nie spychajmy na społeczny margines tych, którzy mają w sobie odwagę, by najdobitniej oddać istotę rzeczy. Wolę oko uraczyć raz solidną „kurwą” niż językowym koszmarem pokroju słowa „wysofistykowany”. Język
polski bogaty jest, a „pieprzne” słownictwo było, jest i będzie jego elementem. Na zawsze. Michał: Tymczasem wydawcy boją się zaszufladkowania. I gimnastykują się niemiłosiernie, by każdą kurwę schować za latarnię, a każdego chuja ukryć... w kryjówce. A to jest sprzedawanie ciemnoty odbiorcom To właśnie zrobili Linkin Park i to jest dość absurdalne. Równie dobrze można mówić „kuPII!wa”. Tylko po co? Można się rozpływać nad romantycznymi trzynastozgłoskowcami, można rozmyślać o „Opowieściach kanterberyjskich”. Ale to nie zmienia faktu, że najbardziej epicką, najbardziej zajebistą rycerską literaturą jest „Pismo Kozaków zaporoskich do sułtana Mehmeda IV”. Niekoniecznie dlatego, że jest w nim pełno bluzgów. Ale z drugiej strony... Łukasz: Wydaje mi się, że „pikanie” jest jeszcze gorsze od formy oryginalnej. Taka forma ukrycia wulgaryzmu sprawia, że zwraca on jeszcze większą uwagę. „Pismo Kozaków...” w doskonały sposób obrazuje sułtanowi co o nim i jego zakusach myśleli Kozacy. Żadne inne słowa nie potrafiłyby opisać tego w lepszy sposób. I chwała, że nie zostało „wygwiazdkowane”, bo Mehmed mógłby mieć
srogi problem z odczytem. Tak, jak kobiety pragnęły majowego uwolnienia piersi, tak ja pragnę uwolnienia języka polskiego. Nie bójmy się brać odpowiedzialności za nasze słowa i myśli takimi jakimi są. „Mniej znaczy więcej”, ale wpierw musimy mieć szansę, by to „mniej” się pojawiło, w dupę twoja mać! Michał: Cenzorskie praktyki są o tyle śmieszniejsze, że każde dziecko od lat pięciu wzwyż prawdopodobnie zawstydziłoby swego rodzica w bitwie na wiązanki. Czasem sobie myślę, że my jako nacja mamy jakieś zapotrzebowanie na bluzgi. Biorąc pod uwagę popularność „Psów”, coś może w tym być. No i nie zapominajmy o ładunku komizmu w odpowiednio wyartykułowanej, soczystej „kurwie”... Wulgaryzmy i kwiecistość rejonów polszczyzny, które dotąd przykryte były całunem wstydu czas uwolnić. Panowie! Za mało „kurwa”, kurwa!
Michał Stachura Łukasz Michalewicz
58
zimno, zimniej... Rajtuzki... I
dzie zima. Po czym poznaję? Nie po ptakach odlatujących do ciepłych krajów ani po drastycznym spadku temperatury. Ale po zapasach odzieżowych dokonywanych w nowym Centrum Miasta w naszym winem płynącym mieście. W ruch idą puchowe kurtki, tak wielkie, że chyba wypchane watą szklaną i paskudne kozaki, które jak mówiły nasze mamy, gdy byliśmy mali, nie mają być ładne tylko mają być ciepłe. I gdzieś tam pozostała we mnie ta trauma kozaków, których żadne z nas nie chciało nosić. Woleliśmy śmigać całą zimę w adidasach i szczękając zębami oznajmiać rodzicielce, że wcale nie odmroziliśmy sobie kończyń dolnych. Ale halo. Przymus noszenia brzydkich kozaków to juz przeszłość . Owszem z półek niektórych sklepów wciąż szczerzą się do mnie złowieszczo modele, za które producenta powinno się z miejsca ukrzyżować. Oczywiście za zbrodnię na estetyce. Ale od czasu do czasu trafiam na zimowe buty, które mówią: ciepło, wygodnie i przede wszystkim stylowo. To samo z odzieża wierzchnią. Do tej pory na myśl o puchowych kurtkach, w których każdy wyglądał jak tocząca się bezkształtna masa przechodzi mnie dreszcz. Tej zimy królują futra, peleryny, skóry i kolorowe płaszcze. Puchówki można rozpróć, a ich wnętrzności zużyć do ozdobienia choinki. Poza tym gdy myślę zima przychodzi mi na myśl jeszcze jedna rzecz. Słynne rajtuzki, które każdy z nas nosił w przedszkolu. Tak, tak panowie. I nienawidził ich z całego serca, bo gryzły i często były w kolorze wody po my-
ciu naczyń. Teraz rajtuzki powróciły, ale na salony. Grube, kolorowe, we wzorki nosi się do spódnic, szortów, sukienek w towarzystwie właśnie stylowych kozaczków. Kolejny dowód na istnienie tego kazirodczego związku: ciepło- modnie. Przygotowywanie się do zimy pod względem garderoby to dla mnie w ogóle wielki rytuał. Szczególnie jeśli chodzi o okrycie wierzchnie. Szukam, oglądam , sprawdzam , porównuję ( w końcu będzie mi służyć przez trzy miesiące arktycznego życia), więc wypadałoby kupić mądrze. Za gówniarza miałam słabość do tych niepraktycznych, „wiatrem podszytych” (to chyba trauma puchówki), ale stylowych, które krzyczały: patrzcie na mnie, jest mi cholernie zimno, ale przynajmniej dobrze wyglądam ;). Ale człowiek dorasta i podobno po drodze nabiera trochę mądrości i zaczyna zauważać, że ciepło czasem idzie w parze z modą. Także czas na reorganizację zimowej garderoby i pozbycie się z głowy modowych koszmarków polskiej zimy oraz traum z dzieciństwa. A ci którzy straszą na ulicach w kurtkach po kolana i śniegowcach z plastiku? Niestety, są straceni dla świata i prawdopodobnie to oni chodzą latem w skarpetkach i sandałach.
Fashion Victim