Fcuk nr21

Page 1




Gdy myślę o marcowym numerze przychodzą mi na myśl dwa słowa: wywiad i moda. To właśnie one najlepiej opisują to co przygotowaliśmy dla was w tym wydaniu. Tak, marcowy Fcuk obfituje w wywiady. Ostatnio usłyszałam, że właśnie je czyta się najlepiej, więc Voilà.` Mamy aż czterech raperów. Dwóch z nich – Łona i Zeus – odwiedzili nasze miasto, by przekazać zielonogórzanom swoją pozytywną energię. Zaś Jaro i Kostuh to debiutanci, z którymi twórczością warto się zapoznać. Jeżeli zapragniecie odpocząć od hip hopowego świata polecam zajrzeć na stronę 38, gdzie z kolei czeka na was wywiad z człowiekiem orkiestrą, czyli Bajzlem. Na koniec wywiadowej przejażdżki zachęcam do przeczytania wywiadu z naszym zielonogórzaninem Grzegorzem Halamą. Wywiadów koniec! Po uporaniu się z formą, która zdominowała ten numer polecam i zalecam zajrzeć na stronę 79, gdzie znajduje się długo wyczekiwany modowy szał. Daria Kubasiewicz, tym razem postawiła na Street Fashion. I muszę przyznać, że narobiła nim niemałego zamieszania. W dodatku oczywiście nie mogło zabraknąć felietonu Damiana Łobacza, który swym męskim okiem opisuje te modowe zjawisko. Zapraszam, rekomenduje, polecam, zalecam, zachęcam, pozdrawiam i również jak Wy cieszę się z faktu, że za oknami już wiosna! Dominika Koryga Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, PigFace, Sebastian Rzepiel, Wojciech Waloch, Nikodem Sarna, Remigiusz Grześkiewicz, Łukasz Świerkowski, Damian Łobacz, Paweł Fita, Krzysztof Żak Współpraca: Paulina Mietłowska Okładka: Mateusz Papliński Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat, Wepritz84 Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl


W NUMERZE: Wydarzenia...........................................................................................................................................6 Szorty.....................................................................................................................................................8 Felieton: Warzywożercy..................................................................................................................11 Wywiad: Grzegorz Halama.............................................................................................................12 Kino: Reżyser kontra krytyk.........................................................................................................16 Szorty...................................................................................................................................................19 Wywiad i fotorelacja: Zeus...........................................................................................................30 Sylwetka: Drunk ‘n’ Rolled ...........................................................................................................30 Wywiad: Łona ...................................................................................................................................34 Wywiad: Bajzel.................................................................................................................................38 Wywiad: Jaro i Kostuh....................................................................................................................42 Film ......................................................................................................................................................46 Zapowiedzi .......................................................................................................................................50 Płyty ....................................................................................................................................................52 Niekulturalnie......................................................................................................................................60 Okiem Świni Świat...........................................................................................................................66 Szorty..................................................................................................................................................80 Moda: Odważysz się założyć te spodnie?.................................................................................81 Moda: Street Fashion Laundry......................................................................................................82 Męskim okiem................................................................................................................................108




S

prawa gigantycznego szaliku Falubazu, który zawisnął na pomniku Świebodzińskiego Chrystusa Króla wywołała wśród kibiców i mieszkańców województwa lubuskiego ogromne emocje. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone a sam szalik miał trafić do pieca. Jednak, ku szczęściu większości zainteresowanych tą sprawą tak się nie stanie. Szalik tym razem odegra inną rolę, otóż posłuży jako dowód w sprawie obrazy uczuć religijnych. Prokurator, który po miesiącu zamknął sprawę dotyczącą włamania do pomnika pominął w swym śledztwie aspekt, dotyczący obrazy uczuć katolików. W efekcie, śledztwo zostało wznowione.

W

iosna tuż tuż. Wielu z nas rozpoczęło już się do niej przygotowywać. Za wiosenne porządki wzięła się również Dzika Ochla. To dość popularne miejsce, w którym mieszkańcy Zielonej Góry i okolic mogli piknikować, łowić ryby, czy po prostu spacerować, zamieniło się w plac budowy. Miejsce wysłużonego obiektu zajmie świetnie wyposażony ośrodek z kompleksową rozrywką dla całej rodziny. Powstanie park linowy, nowa restauracja w latem organizowane będą imprezy taneczne oraz koncerty.

Z

ielona Góra przyłączyła się do ogólnopolskiej akcji „Biegam, bo lubię”. W ostatnią sobotę obyła się inauguracja nowego sezonu, na której grupa 30 biegaczy wykonała dwie pierwsze pętle wokół stadionu mieszczącego się przy ul. Sulechowskiej. W każdą sobotę chętne osoby będą mogły brać udział treningach, które obywać się będą na stadionie MOSIR-u zawsze o godzinie 9.30. Celem akcji „Biegam, bo lubię”, jest pokazanie, że bieganie to sport dostępny dla wszystkich, który jest źródłem radości, a także świetnym pomysłem na spędzenie czasu wolnego. Oprócz Zielonej Góry do akcji przyłączyło się 16 innym miast z Polski.

8


K

ampania wyborcza na Uniwersytecie Zielonogórskim trwa. O posadę rektora UZ walczy prof. Józef Korbicz, prof. Zbigniew Izdebski, prof. Tadeusz Kuczyński oraz prof. Wojciech Strzyżewski. Kto obejmie fotem po ustępującym po dwóch kadencjach prof. Czesława Osękowskiego, seksuolog, robotnik, budowniczy czy historyk? O tym dowiemy się już niedługo.

win!

TA TRAWA TO MURAWA! Lechia Zielona Góra ma prawdziwą gratkę

dla wszystkich kibiców. Mecz z Prochowiczanką Prochowice, który zainauguruje rundę wiosenną będzie można obejżeć całkowicie za darmo. Zachęcamy inne sportowe kluby z Zielonej Góry do pójścia w ślady futbolistów.

CSI Zielona Góra! Zielonogórscy Prokuratorzy na podstawie

badań DNA złapali sprawcę morderstawa 18 letniej dziewczyny. Nie byloby w tej sprawie nic niezwykłego gdyby nie fakt, że zbrodnia została popełniona niemal 30 lat temu! Lepiej późno niż wcale....

K

ierowcy znowu będą protestować! Już ponad 10 tysięcy polskich kierowców z całej Polski zapowiedziało udział w sobotnim proteście przeciwko wysokim cenom paliw. Do protestu udział zgłosiło póki co 18 miast. Jeszcze jest czas na zgłoszenia, chętnych miast chcących się przyłączyć do ogólnopolskiej akcji. Więcej na ten temat znajdziecie na Facebooku.

! L I FA

Widziałam Sępa Cień! Kapitan Tadeusz Wrona – pilot Lotu, który

zasłynął posadzeniem na płycie lotniska samolotu bez wysuniętego podwozia – został honorowym obywatelem naszego województwa. Przed tym jednak musiał odczekać 20 minut, bo samorządowcy nie zaczęli uroczystości bez spóźnionej telewziji. Nie ma to jak podbić sobie słupki kosztem bohatera.

Las Zielonagóras! Chociaż praca na Poczcie nie wydaje się zbyt

emocjonująca, to przy odrobinie inwencji może dostarczyć całą paletę wrażeń. Przekonał się o tym 35 letni listonosz z Zielonej Góry, który w jednym z miejscowych salonów gier przepuścił 33tys służbowych złotych. Chociaż zabawa musiała być przednia czeka ją smutny finał w areszcie i na sali sądowej. Nasz delikwent zapomniał, że aby bezkarnie przepuszczać cudzie pieniądze trzeba być politykiem, a nie listonoszem!



. ZERCY Warzywo

Podczas browarno-wódczanej ekspedycji z moim szanownym koleżką dotarliśmy w naszych rozważaniach do punktu-dylematu treści następującej: skoro wegetarianie sprzeciwiają się zabijaniu zwierząt, to dlaczego na przykład nie jedzą padliny, która powstała na przykład w wyniku naturalnej śmierci zwierzęcia?

Człowiek jest częścią przyrody, a to oznacza, że tak jak i inne zwierzęta – my również podlegamy prawu naturalnej selekcji. Nie od dziś na lekcjach historii uczy się, że człowiek od dawien dawna stosował tryb łowiecko-zbieracko-uprawny. Innymi słowy: żarł to, co upolował lub w drodze ewolucji udomowił, albo też znalazł w lesie, jak grzybki i jagódki, kończąc na udomowieniu roślin uprawnych. Zanim człowiek został człowiekiem – był małpiszonem, więc po pierwsze primo polował i zbierał, bo w przypadku skaczących po drzewach małpek nie można było mówić o hodowli czy uprawie. Wegetarianizm to idiotyzm. Podejdź w ZOO do tygrysa i powiedz mu: „Stary, od jutra tylko sałata”. No nie godzi się. Od tysięcy lat natura tak nas formowała, że i chabazie trzeba jeść, i mięsko. Każde odstępstwo od tej normy powoduje zakłócenie naturalnego porządku. No co ja, kurna, jestem królik jakiś, żeby tylko zielone wsuwać? Mam polski organizm, a Polska to schaboszczak w niedzielę, polędwica pod wódeczkę i golonka pod browara. I żadne płacze ani krzyki nie przekonają mnie, że mam się przestawić na szuwary, soję i trociny. Najgorsze dla mięsożerców jest to, że zapraszając ludzi na jakiś raut, trzeba się modlić, żeby nie przyszedł wegetarianin, bo potem stęka, że dyskryminowany, z przyjęcia wychodzi szybciej, w dodatku głodny. A u mnie na stole musi być świniak, krowa albo kura. Od święta indor, królik albo dziczek. Bo mięso jest zajebiste, a jeżeli się z tym nie zgadzasz – to spierdalaj :)

heartFAILure

11


„Postawie, sobie

drezyne”

Najpierw hodował kurczaki, teraz śpiewa w pierwszym pełnoprawnym, choć nieco offowym musicalu. Dowiemy się czy faktycznie się skończył i po co mu drezyna oraz jak z kabaretu trafić do filmu. O tym i o wielu innych rzeczach rozmawiałem z Grzegorzem Halamą przy okazji jego gościnnego występu na koncercie Tymona & The Tranzistors w Harlem Club. FCUK: Witam panie Czesławie Skandalu. Co pan tu robi?! Grzegorz Halama: Przyssałem się dzisiaj do zespołu Tranzystors. Jako Czesław Skandal, również do Jerzego Bydgoszcza. Jestem postacią z filmu, więc moje słownictwo jest ograniczone do tego, co mam w scenariuszu, więcej od siebie nie umiem powiedzieć <śmiech>. Jako Czesław Skandal gram w filmowym musicalu Tymona Tymańskiego -„Polskie Gówno” i tam przejawiam 12

się jako menadżer zespołu, również jako postać śpiewająca. Tymon jako scenarzysta całego filmu, spirytus movens całego projektu napisał dwie piosenki, które ja wykonuje i dziś mieliśmy okazje je usłyszeć. A już tak z rozpędu dorzuciliśmy jeszcze „Ochroniarza” i improwizowany blues, który ma swoje zasady. Generalnie zabawa zawsze jest przednia. Jak doszło w ogóle do Waszej współpracy nad projektem „Polskie Gówno”?


-Właściwie to było tak, że ja znałem Tymona już dużo wcześniej, jako postać kulturową. Mam tutaj na myśli Kury itd. Gdzieś ponad 10 lat temu robiąc taki swój bardziej autorski program w TVP2 powiedziano mi, że Halama to za mało, więc wypadałoby żebym jednak jeszcze dwie gwiazdy jakieś zaprosił. Mnie takie sytuacje zawsze przerażają, bo wydaje mi się, że takie gwiazdy muszą być zawsze „osmarkane” popkulturowo i ogólnie nie wiadomo co. Podjąłem ryzyko i zapytałem czy w grę wchodzi Tymon Tymański i Edyta Jungowska, z którą miałem już okazję grać w Teatrze Telewizji. Szczęście chciało, że w związku z filmem „Wesele” o Tymonie zrobiło się głośniej, więc udało się i w ten sposób poznałem Tymona. Potem stwierdziliśmy, że niecodziennie spotykają się osoby, które słuchają i fascynują się Beatlesami, Beckiem i Aphex Twinem i ta wzajemna sympatia jakoś tam zaiskrzyła. A skąd wziął się pomysł na śpiewającego Halamę? -Generalnie ja jestem postrzegany, jako komik o skłonnościach muzycznych z jakimś tam talentem do śpiewania. Ludzie nie znają dokładnie mojej historii, początki jakiekolwiek sceniczne zaczynały się u mnie właśnie od śpiewania. Miałem kapelkę w szkole średniej, była też poezja śpiewana, więc ta muzyka zawsze była moją pierwszą miłością, a że padło na kabaret to super. Z kolei u Tymona jest trochę odwrotnie. On jest muzykiem z krwi i kości natomiast jego poczucie humoru ciśnie się i przetłacza przez najdrobniejsze szczelinki. Chociażby jeszcze w Trójmieście miał kapelę, która nazywała się Zlali Mi Się Do Środka. Już jak to usłyszałem to padłem. Wiadomo, że życie toczy się własnym torem i w sumie mogliśmy się już

od noclegu?” <śmiech> Wtedy zaoferowałem żeby przenocowali w moim domu. Finalnie Tymon zadzwonił, któregoś dnia, że pisze scenariusz, że robi film, że „Polskie Gówno” i tak kołaczemy się już od prawie 3 lat od tego pierwszego telefonu. Później dzwonił do mnie parę razy, a trzeba podkreślić, że Tymon jest znany z tego, że mówi bardzo szybko i to do tego stopnia, że przeciętny mózg nie zawsze rejestruje, co on tam faktycznie mówi <śmiech>. Także często błagałem go żeby trochę zwolnił jak zaczynał opowiadać scenariusz. Brzmiało mnie więcej: „Cześć Grzegorz, słuchaj, tu będzie Czesław Skandal, także tam pojedzie, to wiesz ja tu jestem na chwilę przed występem. To na razie.” Ogólnie miałem kilka podobnych rozmów z Tymonem, kiedy to w 10 minut opowiadał mi cały scenariusz. Po wielu perturbacjach film wygląda już dobrze, ekipa jest świetna i bardzo profesjonalna no i do tego pojawił się taki ambitny plan, żeby premiera była już w czerwcu. Cały czas jest to jednak duże wyzwanie, bo nadal tych pieniędzy brakuje ale wszystko idzie w dobrym kierunku. Nie miałeś problemu żeby odnaleźć się między doświadczonymi rock and rollowcami? Poza Tymonem pojawia się przecież Robert Brylewski, Konjo… - Świetnie. Naprawdę rewelacyjnie się odnajduję. Już chociażby moje kabaretowe poczynania cieszą się szacunkiem w tym gronie. Z resztą ze wzajemnością z mojej strony jeśli chodzi o ich twórczość. Poza tym sam Tymon jest osobą, który generuje dużą ilość ciepła. Nie jest skostniałym i zawziętym w sobie muzykiem, groźnie patrzącym na wszystkich. Jest bardzo otwarty na współpracę, zabawę

15 lat utrzymywałem się w czołówce, byłem na zawołanie każdego programu telewizyjnego, grałem po kilkanaście koncertów w miesiącu i przyznam, że przyszedł chyba taki naturalny moment na małą przerwę

nigdy nie spotkać na scenie. Być może w jakichś prywatnych sytuacjach bo to już dwa razy gościłem zespół Tranzystorsów. W jednym przypadku o 2 w nocy padło pytanie: „A gdzie jest ten facet

na scenie. Ja przenikam do niego z humorem, on do nie z muzyką i nawzajem siebie w tym kierunku napędzamy. A tak już odkładając „Polskie Gówno” na bok.▶ 13


Czy Grzegorz Halama powróci na scenę kabaretową? Bo ostatnio trochę ucichło w tym temacie. -Ucichło z paru powodów. Po pierwsze, że prywatnie miałem jakieś tam swoje kłopoty, rozwód i inne takie historie. Co jest wybitnie niemiłą rzeczą, jeśli ludzie nie rozstają się, w jako takiej zgodzie tylko wszystko trafia do sądu. To jest koszmar i chciałbym żeby to było już jak najdalej ode mnie. Druga rzecz jest taka, że około 15 lat utrzymywałem się w czołówce, byłem na zawołanie każdego programu telewizyjnego, grałem po kilkanaście koncertów w miesiącu i przyznam, że przyszedł chyba taki naturalny moment na małą przerwę żeby chwilę pobyć w domu. Przyznam się, że cieszyłem się jak dziecko mogąc w weekend wyjść gdzieś się pobawić. Dla mnie to były rzeczy, których nie znałem. Teraz jako czterdziestoparoletni facet odkrywam co to znaczy

mywać się na tzw. topie to jego aktywność musi być naprawdę niewiarygodna. Natomiast, siłą rzeczy po tak długim czasie występowania też mam ochotę odsapnąć. Proszę mi wierzyć, że spędzaniu czasu w samochodzie, na występach czy wracanie do domu wyjaławia pod względem pomysłów i kreatywności. Osobną sprawą jest, że zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę i marzy mi się żeby każdy kolejny numer wnosił coś wyjątkowego. A wracając do tego gadania, że ktoś się skończył, że coś powinien czy też nie, to ja w ogóle staram się nie myśleć w takich kategoriach. Ale to też nie do końca było tak, że zupełnie nic nie robiłem. Plan „Polskiego Gówna”, grałem też w spektaklu „Szwejk” główną rolę, przygotowywałem też inne projekty jak chociażby młodszego kolegę Pawła Reszelę wprowadzając go w sztukę stand up’u. Teraz te wszystkie

Prawda jest taka, że artysta nic nie musi. Dla mnie np. Dostojewski nie skończył się dlatego, że w zeszłym roku nie napisał nowej książki. Nadal kocham, szanuje i doceniam jego twórczość

spędzić w bliskim gronie weekend w domu a nie w trasie. Powoli szykuję nowy program na wrzesień. Skecz „Ochroniarz z supermarketu” jest jego zajawką. Cóż mogę powiedzieć… Czyli wszystkim tym złośliwym, którzy wykrzykiwali w internecie, że Halama się skończył, możemy śmiało powiedzieć, że absolutnie nie– Halama ma się dobrze i wróci. -Show-biznes ma takie dziwne aksjomaty, jakby z góry ułożony dekalog - co artysta musi a czego nie powinien robić. Prawda jest taka, że artysta nic nie musi. Dla mnie np. Dostojewski nie skończył się dlatego, że w zeszłym roku nie napisał nowej książki. Nadal kocham, szanuje i doceniam jego twórczość. Jeśli chodzi o kabaret trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że jest to dziedzina sztuki niewiarygodnie wręcz wymagająca. Jeśli jakiś skecz tak jak przykładowo „Ochroniarz” świetnie wyjdzie i podoba się to w tej chwili już jest starym numerem. Natomiast Stinga wczesnych kawałków słuchamy bez problemów do dziś i nikt w tym nie widzi problemu. Chodzi o to, że jeśli kabareciarz chce utrzy14

rzeczy zamykam i na jesień szykuję parę premier. Jeżdżę też z wieczorkami autorskimi, które stały się takim przyczynkiem żeby pośpiewać stare piosenki poezji śpiewanej, które kiedyś śpiewałem, chociaż termin „poezja śpiewana” może być trochę myląca, bo zmieścił się tam też „Psychobójca” Talking Heads. Pojawił się też pomysł na płytę muzyczną. Jest też kilka innych kwiatuszków, o których póki co nie mogę opowiedzieć bo nie jestem ich główną przyczyną. Także nie jest tak, żebym siedział i nic nie robił ani nie myślał o tym. Natomiast z tego pędzącego pociągu na chwilę musiałem wysiąść. Czy wsiądę do niego ponownie? Nie wiem, może jakąś drezynę sobie postawię <śmiech>. Rozmawiał: Paweł Hekman Fotografia: Wojciech Waloch



. REZYSER kontra KRYTYK

Debata na temat jakości polskiej kinematografii to pewien proces, który z różną intensywnością toczy się właściwie przez cały czas. Kwestia poziomu kina w naszym kraju bywa poruszana częściej lub rzadziej przy różnych okazjach, jak choćby przy okazji wszelakich festiwali, niemniej zdarzają się i takie sytuacje, w których problem ten staje się wybitnie elektryzujący. Ostatnio, przy okazji premier filmów „Big Love” i „Kac WAWA” otrzymaliśmy sporą dawkę intensywnych emocji związanych z falą ostrej krytyki nowo powstałych produkcji, z tym że w takiej formie, jakiej dotychczas nie mieliśmy jeszcze szansy uświadczyć. 16


P

ierwszą odsłoną ostrego sporu na linii twórcy filmowi – krytycy okazała się mało przychylna, i to eufemistycznie mówiąc, recenzja debiutanckiego filmu młodej absolwentki katowickiej filmówki, Barbary Białowąs. Jej autor, piszący dla portalu Filmweb.pl Michał Walkiewicz, zarzucił filmowi „Big Love” banalność i wyjątkowo niski poziom, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i użyty w nim język, reżyserkę zganił zaś za nieudolność i kiepski gust („estetyka rodem z telewizji śniadaniowej”). Na tym w zasadzie cała sprawa mogłaby się zakończyć, gdyby nie to, że Białowąs postanowiła podnieść rękawicę i skonfrontować się z krytykiem twarzą w twarz, a gdy w końcu do konfrontacji doszło, podjęła się obrony swego kontrowersyjnego dzieła. W trakcie dyskusji, która miała miejsce w studiu Filmweb.pl, Barbara Białowąs nie wypadła, ogólnie mówiąc, zbyt dobrze. Jak sama zapewniła w pierwszych słowach, zaprosiła Walkiewicza do rozmowy nie o „Big Love”, ale o stanie polskiej krytyki filmowej. Założenia tego jednak nie spełniła. Wytknęła krytykowi z jednej strony brak profesjonalizmu, z drugiej zaś, że zwyczajnie jej filmu nie zrozumiał, co ostatecznie skierowało rozmowę właśnie w kie-

Barbara Białowąs tak naprawdę nie była do końca przygotowana do merytorycznej dyskusji i gdzieś podskórnie chciała mimo wszystko przywrócić twarz swojej produkcji. Wydaje się jednak, że zdyskredytowała je jeszcze bardziej. Niemal w tym samym czasie polskim kinem wstrząsnął kolejny niezjadliwy dla krytyków obraz, a mianowicie „Kac WAWA”, czyli kolejna po „Wyjeździe integracyjnym” krajowa odpowiedź na amerykańskie „Kac Vegas”. Tu również narodził się spór związany z negatywną recenzją filmu, z tym, że tym razem krytykowi odpowiedział nie reżyser, a scenarzysta i producent filmu, a cała sprawa może mieć swój finał w sądzie. Sprawcą zamieszania jest kolejny krytyk filmowy, tym razem Tomasz Raczek, który w jednym z komentarzy pod swoim profilem na Facebooku pozwolił sobie mocno skrytykować wspomnianą produkcję, porównując ją nawet do wyniszczającej choroby w rodzaju złośliwego nowotworu. Twórcom zarzucił, że tego typu, żenujące jego zdaniem filmy, psują gusta publiczności, a do tego lansują wulgarność w postrzeganiu kwestii płci i sprawiają, że aktorzy nie tylko marnują, ale wręcz „psu-

Reżyserce jednak nie udało się złagodzić złej opinii o „Big Love”, a nawet można zaryzykować stwierdzenie, że poprzez swoje uwagi najzwyczajniej w świecie się ośmieszyła.

runku samego filmu i próby jego obrony. Reżyserce jednak nie udało się złagodzić złej opinii o „Big Love”, a nawet można zaryzykować stwierdzenie, że poprzez swoje uwagi najzwyczajniej w świecie się ośmieszyła. Przede wszystkim, dlatego że, jak to podkreśla większość krytyków i komentatorów, dzieło, jakiekolwiek by nie było, powinno bądź co bądź bronić się samo, a po drugie ponieważ linia obrony polegająca na zarzutach o „niewłaściwy odbiór” filmu jest zdecydowanie mało przekonująca. Do tego dochodzi jeszcze niekonsekwencja w wypowiedziach reżyserki, ewidentny brak zrozumienia niektórych konwencji literackich użytych w recenzji i, co jest równie rażące, częste uleganie emocjom. Ostatecznie można odnieść wrażenie, że

ją” swój talent. W tym przypadku również doszło do konfrontacji, tyle tylko, że z recenzentem dyskutował scenarzysta „Kac WAWY”, Piotr Czaja. I podobnie jak to miało miejsce z „Big Love”, tu także rozmówca krytyka nie był w stanie wybronić ani siebie, ani swojego dzieła. Podczas rozmowy żalił się, że wycięto mu sporą (aż 60%) część dialogów i że nie rozumie dlaczego sceny, które w kinie amerykańskim uznawane są za śmieszne, w polskich produkcjach budzą jedynie zażenowanie. Tego typu argumenty są raczej mało przekonujące – niezdecydowanych do obejrzenia „Kac WAWY” raczej nie zachęcą. Swego rodzaju novum okazało się jednak włączenie do dyskusji producenta filmu, Jacka Samoj17


łowicza. Nie dołączył on jednak do szeregu osób broniących filmu, ale zaatakował Raczka z innej strony – stwierdził, że nawoływanie do bojkotu filmu (tak odebrał słowa krytyka) jest przekroczeniem jego uprawnień (jakkolwiek by tego nie rozumieć), oskarżył go o straty finansowe mające wynikać z kiepskiej oglądalności i obrazę osób, pracujących przy tej produkcji, a w konsekwencji wniósł pozew do sądu. W odpowiedzi Tomasz Raczek stwierdził, że nie miał na myśli bojkotu filmu, tylko zwyczajnie odradzał wyjście do kina i dodał, że doradzanie widzom, jakie filmy warto zobaczyć, a które lepiej odpuścić, całkowicie się mieści w zakresie „kompetencji” krytyka filmowego. Sytuacja, w której producent filmu wnosi oskarżenie przeciwko krytykowi nie miała jeszcze w Polsce miejsca, a jej finał z pewnością będzie budził emocje. Warto jednak, abstrahując chwilowo od wyroku w sprawie, zastanowić się, jak to wszystko ma się do samych filmów, bo można odnieść wrażenie, że w atmosferze kłótni i sporów o to, kto ma rację, kto czego nie zrozumiał i ile kto stracił, samo kino wydaje się schodzić na dalszy plan. „Kac

WAWA” i „Big Love” zebrały od krytyków ostre cięgi i mogłoby się wydawać, że polskie kino chyli się ku upadkowi, ale z drugiej strony, ileż to razy słyszeliśmy już tego typu prognozy? A poza tym, czy w momencie, kiedy krajowa kinematografia jest w rozsypce powstawałyby takie filmy, jak chociażby bardzo chwalona i nagradzana „Róża” Wojtka Smarzowskiego? Cała ta szopka wokół nowych filmów to raczej pokaz egzaltacji twórców i ujawniającej się raz po raz komercjalizacji kina (która nie jest jednak niczym nowym), niż podstawa do narzekań. Ostre recenzje nowych rzeczy (bo filmy nie mają tu wyłączności) nie są paradoksalnie żadną nowością, tak samo jak to, że obok dobrych filmów, zawsze powstawały gnioty. Poza tym kino to nie tylko popis ambicji, ale też rozrywka, o czym krytycy nierzadko zapominają. A wyżej wymienione produkcje ostatecznie i tak widzowie ocenią sami.

Nikodem Sarna


Kevin sam w domu” wraca! Amerykańska sieć kamlowa ABC Family ogłosiła realizacje piątej części z cyklu „Kevin sam w domu”. Wybrano już następcę Macaulaya Culkina – odtwórcy tytułowej roli kultowego filmu. Będzie nim Christian Martyn, który wcieli się w rolę chłopca o imieniu Finn, który podobnie jak Kevin pozostanie w domu bez opieki rodziców. Widzów czeka kilka niespodzianek. Jedną z nich jest fakt, że Finn w odróżnieniu od Kevina nie będzie zmagać się sam z przestępcami. W domu bowiem zostanie razem z siostrą (Jodelle Ferland). Film będzie nosił tytuł „Home Alone 5: Alone in the Dark”.

N

owy longplay Eltona Johna już wkrótce ujrzy światło dzienne. Dzieło nosi tytuł „The Diving Board” I ma trafić do sprzedaży na jesieni tego roku. To najszybsza płyta jaką dotychczas udało się nagrać muzykowi. Ostatni krążek „The Union” nagrany z pomocą Leona Russella ukazał się w październiku 2010 roku.

C A N

órka króla rock'n'rolla Lisy Marie Presley wydaje nową płytę. Krążek będzie nosił tytuł „Storm and Grace”, a jego premierę wyznaczono na 15 maja br. Za producję materiału odpowiada T Bone Burnett. Dzieło artystki ma odzwierciedlać jej południowe korzenie.

merykańska skandalistka Lady Gaga wzbogaciła się o 30 milion dolarów dzięki… Twitterowi. Gazeta „Wall Street Journal” obiczyła, żę z 90 mln dolarów, które udało zarobić wokalistce około jedna trzecia jest zasługą Twittera.

a serwisie społecznościowym Facebook niebawem pojawi się gra online oparta na serialu „The Walking Dead”. W grze „Walking Dead Social Game” użytkownicy Facebooka będą mogli sami rozprawić się z hordami nieumarłych. Na znajomych użytkownika spocznie obowiązek ratowania go przed zombie. Premiera gry już niebawem. Twórcy zaplanowali ją na kwiecień tego roku.

19


20



22

3 marca w Kokon Stage wystąpił Zeus – łódzki raper oraz producent. Wraz z nim na scenie pojawił się Joteste, a przy konsolecie stanął DJ Mixair. FCUK: Mówiłeś w poprzednich wywiadach, że ściągasz płyty. Zmieniło się to, od kiedy wydajesz na legalu? Zeus: Nie zmieniło się, rzadko zdarza mi się kupować płyty w ciemno. Najpierw słucham ich, jeśli do mnie trafiają do wtedy kupuję, bo to są pieniądze, których nie wiadomo ile nie mam. Jeśli jest możliwość odsłuchania na Youtube to słucham, jeśli nie, ściągam i odsłuchuje. Wiadomo, że płyta kupiona w oryginale i odsłuchana najlepiej w odtwarzaczu innym niż komputer ma dużo większą wartość i ciągle uzupełniam swoją kolekcje. Kupuję płyty, które mi się podobały. Jak wyglądała współpraca z Joteste na Twoim producenckim albumie w jego wykonaniu? -Joteste dostał paczkę bitów spośród, których mógł sobie spokojnie przebierać, bez nacisku z żadnej strony. Wybrał listę bitów, pod które napisał teksty. Wielokrotnie bity, które mi się nie podobały,

Wojtek wyciągnął i zrobił z nich świetne kawałki, zmuszając mnie później do pracy nad ich niedociągnięciami. Nie raz były to bity, których ja bym nigdy nie ruszył, jednak efekty po wdrożeniu pomysłów Joteste, wielokrotnie mnie zaskoczyły. In plus oczywiście. Twój album „ Zeus, jak mogłeś” łączą skity, skąd wziął się pomysł takiej wizji płyty? -Chciałem stworzyć historię roller coaster, podróż po wesołym miasteczku, korba totalna. Na poprzedniej płycie popełniłem błąd trochę za długich skitów, ale uczę się. Moim zdaniem jest to moja najlepsza konceptualnie płyta. Oczywiście może się komuś nie podobać dźwiękowo, ale wydaje mi się, że paradoksalnie w tym chaosie trzyma się idealnie koncepcji. To jest też płyta trochę do mojego CV, kiedy w przyszłości chciałbym nawiązać współpracę z kimś z poza środowiska hip hopowego, będę mógł mu ją pokazać i dać sygnał, że jestem otwarty na muzykę.▶


23


24


Twój album i album Ten Typ Mesa zbiegły się w czasie, z widocznym punktem wspólnym. To zwykły zbieg okoliczności, czy zamierzone działanie, nad którym zastanawialiście się wspólnie? -Co ciekawe, pytasz chyba jako pierwszy o to. Najciekawsze jest to, że zupełnie przypadkowo się zbiegło. Ale jak sam zobaczyłem newsa o tym, że Mes wydaje „Kandydaci na szaleńców”, a sam już wiedziałem jaki będzie tytuł mojej płyty, od razu napisałem smsa do niego i było sporo zdziwienie i uśmiech na twarzy. Ciężko to wyjaśnić, jakieś synchro mentalne musiało zaistnieć między nami. Utwór „W każdą pogodę” daje pozytywnego kopa by ciągle robić swoje i wyjaśnia trochę potrzebę zwykłej egzystencji. Jak rozumiem utwór powstał w oparciu o Twoje przeżycia, często słowa tego tekstu są Ci bliskie? -Jasne, że nie raz nie ma już siły i są gorsze momenty i trzeba przezwyciężyć to i dalej robić swoje. Zdarzają się sytuacje, że przed wyjściem na scenę dostajesz wiadomości, które rozwalają Ci głowę, a trzeba wyjść za chwilę i dać publiczności swoją

energię. Sam pomysł tego tekstu powstał, kiedy w Łodzi był taki deszcz, że samochody nie mogły się poruszać po mieście, stawały w wodzie, zamówiłem wtedy chińskie jedzenie na telefon. Ku mojemu zdziwieniu po dwóch godzinach, dostawca dotarł cały zmoknięty, dla mnie wtedy był bogiem. „Jesteśmy źli” to mocno światopoglądowy tekst, rozwiniesz dla nas swoje podejście do Kościoła i wiary? -Mówię o tym otwarcie, jestem niewierzący chyba, dużo o tym myślałem. Chciałem nagrać numer o Kościele, ale zawsze wydawało mi się to słabe, a nie chciałem robić czegoś takiego. Jednak szala goryczy się przelała, było wiele rzeczy, których nie mogłem zostawić obojętnie, do tego miałem koncepcję i wyszedł, myślę, że i ciekawy i po prostu dobry kawałek z tego. Bardzo lubię ten utwór i myślę, że jest to jeden z lepszych kawałków na tej płycie. Ale ogólnie nie jestem jakoś wrogo nastawiony do osób, które wierzą, rozumiem, że każdy ma różne motywacje i nie walczę w żaden sposób z ludźmi chodzącymi do Kościoła, nie próbuję ich przekonywać.▶ 25


26


[...] zobaczyłem newsa o tym, że Mes wydaje „Kandydaci na szaleńców”, a sam już wiedziałem jaki będzie tytuł mojej płyty, od razu napisałem smsa do niego i było sporo zdziwienie i uśmiech na twarzy. Ciężko to wyjaśnić, jakieś synchro mentalne musiało zaistnieć między nami.


28


Przed wyjściem płyty, zrobiłeś trochę medialny trik z fryzurą. To było celowe działanie? -Wykorzystałem to promocyjnie jak mogłem, wpasowało się to do mojej koncepcji, poza tym słucham różnorodnego rapu z całego świata, gdzie ludzie wyglądają zupełnie różnie. Słuchałem akurat Nirvany, złapałem wkrętę na coś rockowego, akurat kręciliśmy teledysk do „Supełek z pętelką” i wpadłem na pomysł wykorzystania konkursu z fryzurą, a że nie wycofuję się z tego co mówię, zrobiłem swoje, mimo, że były jakieś tam głosy oburzenia. Koncertowałeś już w ponad 200 miastach, zwiedziłeś Polskę wzdłuż i wszerz, jak widzisz na mapie punkt, w którym dzisiaj się spotykamy, mianowicie Zieloną Górę? -Pamiętam ją przede wszystkim i nigdy nie zapomnę z fantastycznego koncertu, który był czymś totalnie odjechanym. Mianowicie koncert na skate parku, kiedy graliśmy dla ludzi z rampy, i to chyba będzie jedyny taki koncert w moim życiu. Chodziliśmy też trochę po mieście, współpracujemy z producentami z NNFOF i oni nam kawałek miasta pokazali, może jeszcze jutro będzie okazja coś zobaczyć. Jeśli mogę, to mam pytanie odnośnie Twojego życia prywatnego. Od momentu nagrania utworu

„Z żoną” minęło już trochę czasu. Zmieniło się coś w tym temacie, czy dalej „jeśli pokłócisz się z kimś to z żoną”? -W tym aspekcie akurat zmieniło się bardzo dużo. Przeżyliśmy razem wiele, niestety to już nie jest moja kobieta. Zapisałem tą historię w kawałkach, ponieważ zapisuję zawsze to co jest dla mnie ważne. To zostaje już w tekstach na płytach, są to swego rodzaju zapiski z życia. Mówiłeś często o specyficznym sposobie tworzenia tekstu - nie siadasz nad kartką, tylko tworzysz w różnych miejscach i starasz się zapamiętywać całe teksty wzorując się na Jay – Z. Rzeczywiście masz wszystko w głowie, nic nie zapisujesz? -Tak! Taka forma daje zdecydowanie większe możliwości. Nie ogranicza mnie. Muzyka może powstawać wszędzie. Każda sytuacja jest do tego dobra, a teksty zostają w głowie. Wiadomo, że nie wszystko się zapamięta i też czasami używam kartki, jeśli mam taką możliwość, ale nie jest konieczna dla mnie.

Rozmawiał: Krzysztof Żak Fotografie: Remigiusz Najdek


30



32

Nazwa: Drunk ‘n’ Rolled Członkowie: D’ – vocal, Bart – Guitar, Calemb – Guitar, Jay P- Bass, Vic - Drums. Rok założenia: 2008 Gatunek: Rock n Roll baby! Miejsce: Siedlec. Wpływy: Jack Daniels, Chleb mistrza Józefa. Brzmi jak: Stare Gacie włożone w magnetofon. Inspiracje muzyczne: Guns n Roses i Lech Roch Pawlak. Wytwórnia: Brak Strona WWW: www.myspace.com/drunknrolled Zasięg koncertowy: Around The World. Osiągnięcia: Te największe przed nami – dopiero wtedy będziemy się chwalić ;) Szefem zespołu jest: De Filipowicz i Zenek Pietrucha. Muzyka dla was to: Jedyna rzecz którą robimy dobrze. Poza graniem zajmujecie się: Oszustwami finansowymi. Największe marzenie: Zagrać przed 100 tys. publiką jako headliner. Zapisy nutowe są dla was: Hieroglifami. Gracie dla: Wszystkich którzy chcą nas słuchać. Na scenę nigdy nie wyszlibyście z: Politykami w gaciach supermana. Największa wpadka: Za mało czasu i miejsca żeby się rozpisywać ;) W najbliższym roku planujecie: Razem z pinkim i mózgiem opanować świat!



34

TO CO JEST Z Łoną mniej i bardziej poważnie rozmawiał Krzysztof Żak w Snooker Klubie podczas jednej z większych imprez kultury HH w Zielonej Górze - Rap Route 9. Nie o tym dokąd i skąd, a o tym co jest. FCUK: Pierwsze pytanie, będzie pytaniem ważnym dla mnie, „nie pytaj nas dokąd i skąd” – o co jeszcze nie pytać Łony? Łona: Mnie w zasadzie możesz pytać o wszystko, więc śmiało. Zostanie tylko jeszcze kwestia czy odpowiesz… -I jak odpowiem… czy wyczerpując temat, czy tak jak na pierwsze pytanie (śmiech). Obie płyty były bardzo osobiste, czy już myśleliście nad ewentualnym trzecim krążkiem i tym, jaki miałby być jego charakter? -Jesteś po koncercie, na gorąco jak oceniasz organizację i publiczność Rap Route 9 w Zielonej Górze? Publiczność dzisiaj domagała się „Konewki”. Mówiłeś, że jest to utwór, o który tak często domaga się publika i zostawiacie go na koniec. Spodziewaliście się tak dużego sukcesu tego nietypowego utworu? -Utwór, który w zamiarze był żartem, zdecydowanie przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Mieliśmy taki okres, że podchodziliśmy do niego z wielką niechęcią i był dla nas wstrętny bo zawsze musieliśmy go grać, ale teraz go nawet polubiliśmy i staramy się go grać w różnych aranżacjach. Sprawia to frajdę i nam i słuchaczom. Utwór „Do Ciebie Aniu szłem” to historia prawdziwa, czy tylko żart i jeśli miała miejsce to kiedy? -Jak najbardziej prawdziwa, i tylko o jednym nie wspomniałem w tekście, impreza była, tylko się skończyła zanim przyszedłem. A akcje działa się gdzieś na początku XXI wieku. Poświęciłeś kilka lat swojego życia na zdobycie wykształcenia prawniczego, prowadzisz teraz działalność artystyczną, nie pracujesz w zawo-

dzie. Nie masz momentów zastanowienia, po co mi było tyle edukacji, może zajmę się swoim wyuczonym zawodem? -Umówmy się, studia na wydziale prawa i administracji na Uniwersytecie Szczecińskim to nie są jakieś najbardziej wymagające studia na świecie, bo i uczelnia nie jest jakaś najlepsza na świecie, chociaż lubię ją, ale mniejsza o to. To nie jest tak, że ja całe życie poświęciłem, żeby zostać prawnikiem, po drugie postawiłem na robienie muzyki, i tutaj czuję się lepiej przygotowany i doświadczony między Bogiem a prawdą, to jest kawał mojego życia i robię to przede wszystkim z przyjemnością. Nawijasz o zmieniających się perspektywach, patrząc na swoje poprzednie numery, które są najmniej aktualne i w których są zawarte poglądy nie aktualne dla Ciebie w tej chwili? -Gdyby tak było, to ja bym się nawet cieszył, niestety większość z nich jak np. „Nie słuchać przed 2050” stają się coraz bardziej aktualne co budzi u mnie grozę. Często poruszasz kwestie społeczne. Skomentujesz dla nas kilka gorących tematów ostatniego czasu? Na początek Euro 2012, które już niedługo odbędzie się w Polsce. -Pod względem sportowym, cieszę się jak chyba każdy Polak, bo weźmiemy udział w „igrzyskach”. Będzie to świetna okazja do wspólnego przeżywania emocji i spotkań towarzyskich. Jeśli nie na stadionach bo o to trudno, mi również jak wielu milionom Polaków, którzy chcieliby się tam dostać i nie bardzo mają jak, zostaje kibicowanie przed telewizorem. A jeśli chodzi o to jak jesteśmy przygotowani na Euro, obawiam się, że słabo, nietrudno zauważyć, że drogi, które miały powstać nie do▶


35


36

końca powstały i trudno mi sobie wyobrazić jak te miasta zakorkowane już poradzą sobie z nawałem kibiców. Ogólnie jestem optymistą z natury, tutaj trudno jednak zachować optymizm. A co powiesz o sprawie, która ma związek i z ogólną sytuacją społeczno-polityczną, jak i związaną ściśle z rynkiem muzycznym, w dużej mierze w tym na działalność rynku muzyki hip hop – sprawa porozumienia ACTA jako prawnik? - Cieszę się, że Polska a za nią świat, odrzuciła te warunki umowy, która jest bardzo zła według mnie. Ja wychowałem się na prawie autorskim dwudziestowiecznym, ale trzeba zauważyć, że świat jest w zupełnie innym miejscu, a twórcy tego porozumienia zupełnie chyba zapomnieli o istnieniu Internetu i dobrze, że nadeszła chwila refleksji. Nie jest to wielka zasługa rządu i premiera, ale tłumów na ulicach, które nie do końca może wiedziały o co wal-

-Polityka to nie jest miejsce dla przyzwoitych ludzi, trzeba być cwaniakiem, póki co mam o sobie jeszcze w miarę dobre zdanie. Szansą dla takich ludzi jak ja, jest działalność w organizacjach społecznych, robienie czegoś dla mniejszych lub większych grup ludzi potrzebujących pomocy. Z natury jestem leniwy, ale podziwiam tych, którzy poświęcają innym mnóstwo czasu. Ostatnia płyta jest do kupienia również na winylu, najtrwalszy, wiekowy nośnik, czy zgodzisz się, że w tej chwili to też jest pewnego rodzaju gadżet? -Tak, na pewno jest to w pewnym sensie gadżet. W takim razie lubisz gadżety? -Nie zawsze, raczej muszą spełniać określone funkcje, a winyl ma na pewno niezastąpione brzmienie, i nie dziwię się temu jak zyskuje znów na popularności. Sprzedaż na świecie ruszyła masowo i bardzo dobrze, że idzie to w tą stronę.

Trudno bronić obecnej polityki wobec osób używających marihuany, która ostatnio i tak trochę zaczyna iść w stronę złagodzenia ścigania i dobrze. Poprzedni stan prawny z przed ponad 10 lat, kiedy niewielka ilość w ogóle nie była ścigana był zdecydowanie lepszy [...]

czą, ale miały przeczucie i jak się okazało zresztą słuszne, że coś jest mocno nie tak. Co z walką o legalizację i pośrednio depenalizacją marihuany, o której głośno w mediach i na temat, której często głos zabierali inni raperzy. Co Ty sądzisz, potrzebna czy nie? -Trudno bronić obecnej polityki wobec osób używających marihuany, która ostatnio i tak trochę zaczyna iść w stronę złagodzenia ścigania i dobrze. Poprzedni stan prawny z przed ponad 10 lat, kiedy niewielka ilość w ogóle nie była ścigana był zdecydowanie lepszy i tak rozumiana depenalizacja jest potrzebna jak najszybciej. Bo prawo powinno stać na straży porządku i chronić wolność innych ludzi, trudno jest powiedzieć właściwie jakie dobro jest chronione tego rodzaju przepisami. Dorosły człowiek sięga po używkę, która go nie zabija zresztą umówmy się, zdrowy rozsądek sugerowałby powrót do dawnego systemu prawnego. Masz dobrą orientację w scenie politycznej i bieżących problemach, nie myślałeś kiedyś o tym, żeby aktywnie włączyć się do polityki w przyszłości?

Działałeś charytatywnie w Monarze, dalej czynnie się tam udzielasz? -Owszem, przede wszystkim działam w ośrodku w Babigoszczy, w którym od wielu wielu lat jest prowadzona art terapia. Dołączyłem do zespołu ok. 6 – 7 lat temu. Przede wszystkim widzę, że osoby, które tam trafiają z różnymi problemami, zaczynają się prostować, uczą się żyć ze sobą i z innymi ludźmi. Jaki wpływ na rozwój Twojej działalności miały nawijki przez telefon w Wu Doo? -Trudno mi określić jak duży miało to wpływ, ale na pewno ważne było, że dzięki temu mogliśmy się sprawdzać. Nie do przecenienia jest wpływ Aśki nie tylko na szczeciński, ale i cały polski hip hop. Jej ciekawość do tego co się dzieje w polskim rapie i docieranie poprzez konkursy na demo roku i inne akcje, promowała zaczynających swoją przygodę ze sceną. Wielu osobom w tym mnie, bardzo pomogła w ten sposób. ■



38

JAK LEGIONISTA

CEZARA

W środę, 14 marca, Bajzel ze swoją walizką zawitał do klubu 4 Róże dla Lucienne. Walizka ta jest bardzo ważna – w niej bowiem mieści się cały zespół, czyli loopy, sample i efekty gitarowe. W skrócie – wszystko to, co sprawia, że na scenie widzimy jednego gościa z gitarą, a w głośnikach gra cały band. I nie ma tu mowy o playbacku. Zaczynał w wytwórni Tymona Tymańskiego, Biodro Records, dziś nagrywa dla Mystica, gra w Pogodno, doświadcza syndromu pierwszego przeboju i objeżdża kraj, promując swoją trzecią płytę „Mała Wulgiaria”. I już myśli o czwartej! FCUK: Czy „Mała Wulgaria” jest inaczej odbierana na żywo niż wcześniejsze płyty? Zauważasz jakieś zmiany w tej materii? -Coraz więcej ludzików przychodzi na koncerty, zresztą większość tych kawałków grałem na żywo na poprzednich trasach. Dziś akurat wyjątkowo mało widziałem. Ostatnio, gdy grałem w Bydgoszczy pięćdziesięcioro ludzi tańczyło i nikogo nie widziałem, było ciemno i do tego światła świeciły prosto w oczy. Tu próbowałem przysłaniać oczy, ale to był chyba jakiś rekord ciemności… A łączysz ten wzrost zainteresowania Twoimi koncertami z tym, że dołączyłeś do Pogodna? -To wszystko idzie takimi małymi kroczkami już od wielu lat i da się zauważyć małe różnice w stronę dobrego – przychodzi coraz więcej ludzi, coraz lepiej znają piosenki, ale nie zauważam jakiegoś wielkiego szału, żeby nagle się coś bardzo zmieniło. Nawiązując do twojego dzisiejszego występu – zawsze dyskutujesz z publicznością, omawiasz z nią repertuar, etc? -Wiesz co, ja zawsze byłem bardzo małomówny na koncertach, zresztą w ogóle jestem bardzo małomówny i nieśmiały, a ostatnio się jakoś tak odważam i staram się wciągnąć ludzi w zabawę. Gadam jakieś bzdury do mikrofonu i jakąś interakcje chciałbym

uzyskać. Żeby tak bardziej bezpośrednio: „ oooo, jesteście, fajnie, że jesteście, co u was?...”. To taka trochę bzdura (śmiech). Zaprezentowałeś dziś nowy utwór. Szykujesz czwartą płytę? -Wiesz co, chciałbym zagrać bardzo muzycznie, dwie poprzednie płyty są bardzo piosenkowe, tam są trzyminutowe utwory, zamknięte formy typu „ zwrotka - refren -solówka-refren”. Teraz chciałbym popłynąć bardziej w stronę muzyczną, żeby piosenki nie miały określonej formy, tylko tak, jak mi poleci – tak poleci. Może trochę improwizacji uda mi się gdzieś tam odnaleźć na komputerze, które sobie pogrywam czasami. Ale mimo wszystko się zacietrzewiam i nie chciałbym, żeby ta płyta była po polsku. Ten nowy utwór jest i nie wiem, co z nim zrobię, mi osobiście się podoba. Ale chciałbym, żeby płyta była po angielsku. Zauważyłem, że masz nową zabawkę przy gitarze. Dość mocno opierasz się na sprzęcie, w związku z tym jak rozwijasz formułę Bajzla? -Gdy gram sam, mam dużo ograniczeń. Rozwijam to na zasadzie walki z nimi, choć jak to mówią, ograniczenia wzmacniają inwencję. Ja staram się cały czas uwalniać się od tych ograniczeń: że jestem sam, że nie mam perkusisty… Pracuję nad tym, by


39


Cały czas chcę grać coś świeżego, twórczego, a nie odgrzewanego… to dobrze podsumowuje bardzo znany cytat z Maklakiewicza o tym, że ludzie lubią to, co znają. I mnie to trochę przeraża [...]


całe to instrumentarium nie było zbyt duże, bym nagle nie musiał jeździć tirami na koncerty. Ostatnio kolega mi opowiadał, że żołnierze amerykańscy, tak samo jak kiedyś legioniści Cezara, mają zawsze tylko 30 kilogramów uzbrojenia. Ja też tak się staram – mam jedną walizkę i muszę być mobilny. I z każdym dołożeniem jakiejś zabawki muszę trochę uszczuplić cały zestaw. Wracając do tematu interakcji z publicznością. Czy, układając set listę, za każdym razem bierzesz pod uwagę „Wsiorybę”, której widownia domaga się zawsze? -Ta „Wsioryba” to jest wypadek przy pracy, to raczej młodsze pokolenie się go domaga, nikomu nie ujmując. Wiadomo, że jeśli stworzysz piosenkę postrzeganą jako jakiś przebój, to wszyscy cię męczą o to i chcą, żebyś na koniec grał tylko przeboje. Dlatego też dziś zapytałem, czy grać nową piosenkę, czy jakiegoś odgrzewańca. Zresztą, ja nawet bym chciał zrobić taki koncert życzeń „A co państwo sobie życzą? „Wsiorybę”, proszę bardzo, to ja zagram „Wsiorybę”? No dobra, to ja zagram „Wsiorybę”. A teraz? „Wsiorybę”? Kurwa, proszę bardzo, ja mogę! Nie dostajesz do głowy grając ten utwór siedemnaście razy pod rząd? -Ja oczywiście trochę żartowałem, ale w razie czego nie gram (śmiech). Cały czas chcę grać coś świeżego, twórczego, a nie odgrzewanego… to dobrze podsumowuje bardzo znany cytat z Maklakiewicza o tym, że ludzie lubią to, co znają. I mnie to trochę przeraża, ja wolałbym pójść na koncert i usłyszeć nową piosenkę, a ludzie zazwyczaj przychodzą i chcą czegoś, co znają, lubią i jeszcze pięć razy . Oczywiście to szanuję bardzo i cieszy mnie to, że oni to znają i chcą, tylko bez przesady. Staram się grać dla ludzi o otwartych głowach, żeby tę muzykę było jak najtrudniej zaszufladkować, a ludzie o otwartych głowach chyba bardziej chcą czegoś nowego i zaskakującego, niż odgrzewanego.

Rozmawiał: Michał Stachura Fotografie: Mateusz Papliński

41


42

Jaro, KOstuh

i lzy ich miasta

Tym razem dotarliśmy do Przemkowa na Dolnym Śląsku- do Mariusza i Marka, duetu tworzącego pod pseudonimem Jaro i Kostuh. Jak sami mówią to czym się zajmują to Rap, uczucia i emocje.. FCUK: Na stronie www.lzymiasta.pl można przeczytać o Was wzmiankę związaną z Waszą twórczością. Napiszecie coś więcej o sobie, co robicie na co dzień? Jaro: Na dzień dzisiejszy jestem kolejną osobą w naszym kraju zasilającą armię bezrobotnych. Jestem zwykłym gościem, który stara się rozwijać w tym, co wychodzi mu najlepiej. Nie wiem, gdzie ta droga mnie zaprowadzi… ale nie zamierzam z niej zbaczać nawet na chwilę. Kostuh: Oprócz tego, że zajmuję się smażeniem bitów i nawijaniem zwrotek, to interesuję się kosmosem i psychologią. Lubię czytać książki, może kiedyś sam jakąś napiszę (śmiech). Jestem gadatliwym gościem, ale w sumie nie będę pisał eseju na swój temat, czegoś więcej możecie się dowiedzieć z numeru ,,Podmuch czasu”, w którym położyłem swoją zwrotę. Jak się poznaliście? Jaro: To był chyba 2006/2007 rok. Wpadłem do producenta Laguny nagrać jeden z numerów na swój pierwszy solowy projekt o nazwie „150 Procent”. Była to bodajże Psychografia. Tam się poznaliśmy. Kostuh: Z tego, co pamiętam to jeszcze młodziutki Jaro pojawił się u naszego wspólnego znajomego Laguny. Później poznawaliśmy się lepiej na wspólnych sesjach w studiu. Ale chyba wspólne studiowanie zaowocowało współpracą. Dlaczego Łzy Miasta? Jaro: Dlaczego „Łzy Miasta”? Cóż… Żyjemy w czasach, w których sporo się dzieje. Chciałem trochę

o tym opowiedzieć, nie zamykając się wyłącznie w ramach mieściny, z której pochodzimy. Kim są Wasi idole? Co jest dla Was natchnieniem na tworzenie takiej, a nie innej muzyki? Jaro: Nie wiem czy dosłownie tak bym nazwał te postacie. Bardziej nazwałbym je głosami, które towarzyszą mi w życiu codziennym, co nie znaczy, że śledzę każdy ruch i kawałek tych ludzi. Ale jeśli już padło takie pytanie, to z pewnością mogę wymienić takich wariatów, jak DMX, Bliss n Eso, BustaRhymes czy The Game. Kostuh: Z tego, co pamiętam od zawsze moim idolem byli raczej sportowcy niż muzycy. Jeśli mam pisać o moich idolach muzycznych, to jest nim niezmiennie, wiecznie żywy król popu Michael Jackson. Dwa lata pracy nad albumem. Ostrej czy spokojnej z dopracowaniem każdego detalu? -Jeśli chodzi o czas spędzony w studio, był to czas ciężkiej i wyczerpującej pracy, co nie znaczy, że nie mieliśmy czasu na czill. Każdy wokal, który znalazł się na płycie nie był przypadkiem. Nie było odpuszczania, niektóre kawałki były nagrywane po 2-3 razy na kompletnie nowy sposób. To samo tyczyło się bitów… Kilka instrumentali odpadło na początku przy selekcji, z innych musieliśmy zrezygnować dopiero przy nagrywkach z powodu słabych efektów, jakie osiągaliśmy już z nagranymi wokalami. W sierpniu 2011 roku mieliśmy już nagrane wszystkie ścieżki wokali. Od tamtego momentu do lutego 2011 staraliśmy się wyciągnąć, co się da ze sprzętu wartego naprawdę śmieszne pieniądze w porówna-


niu do wyposażenia, jakie posiadają profesjonalne studia. Praca przy aranżach, dopieszczanie wokali, praca nad okładką oraz krążkiem trochę potrwały. Osobiście jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego. „DramaLove”, kawałek, który mógłbym słuchać na okrągło. Skąd pomysł na taki tekst? Czy to sytuacja z życia wzięta? Jaro: Można zauważyć, że lubię pisać teksty pod kątem obserwacji czy też typowego opisu sytuacyjnego. Pomysł na napisanie tego kawałka siedział kawał czasu w mojej głowie. Jeśli pytasz o wiarygodność tej sytuacji… po części się zgadza. Sprawa jest na tyle drażliwa, że nie chciałem idealnie odwzorować całej akcji, więc odrobinę zadziałałem wyobraźnią. Dla zaspokojenia ciekawości zdradzę, że to była strzelba, a mężowi i żonie niech Bóg wy-

-11 marca graliśmy we wrocławskim klubie G.A.F.A. Jeśli chodzi o dalsze imprezy w marcu, kwietniu mamy zagrać jeszcze w Głogowie i Lubinie. Z chęcią zagralibyśmy w Zielonej Górze…Na oficjalnej stronie projektu „Łzy Miasta” jest formularz, przez który można się z nami skontaktować i omówić szczegóły. Jeśli chodzi o nas jesteśmy otwarci na propozycje organizatorów. Do kogo kierujecie swoją twórczość? Kostuh: Trudne pytanie, wiesz nigdy nie wiadomo, do kogo trafi Twoja muzyka, ale biorąc pod uwagę to, jakie treści zawierają „Łzy Miasta”, to będą to raczej ludzie z szerszym światopoglądem niż osiedlowa ławka. Jaro: Do każdego, kto wymaga od tego gatunku muzycznego czegoś więcej niż kilka rymów o tra-

Wpuśćcie mnie do studia, w którym jest sprzęt, przy którego jakości się rozpłynę, dajcie mi roczny zapas prowiantu, dajcie mi czyste kartki i karton długopisów. Tak mógłbym żyć.

baczy wszystkie popełnione błędy. Kim są polscy wykonawcy, dzięki którym tworzycie taki gatunek, a nie inny. Nie ukrywam, że słychać w niektórych momentach Eldo czy O.S.T.R., mam rację czy to czysty przypadek? Jaro: Słyszałem już wiele opinii, że brzmię trochę jak Eldo, Małpa czy Ostry. Zdarzyło mi się przesłuchać jakieś numery tych artystów, ale kompletnie nie pamiętam, żebym starał się wzorować na czyimś numerze. Cały czas klaruję swoją bajkę. A jeśli chodzi o polskich raperów, którzy robią w tej chwili dla tej kultury coś dobrego, to takie postacie, jak Ten Typ Mes, Medium, Sitek, Donguralesko, Pezet. A propos tego pytania, polecam sprawdzić numer: Ludacris – Bada Boom. Kostuh: Powiem tak, Elodo czy Ostry też musieli się na kimś wzorować. Mogę się wypowiedzieć, co do kwestii muzyki. Patrząc na takie ścieżki, jak ,,Przestań się bać” czy „DramaLove”, można dojść do wniosku, że takich rytmów w polskim hip hopie raczej nie uświadczysz. Nie umniejszając Eldo’ce czy Ostr’emu. Gdzie można Was posłuchać na żywo?

wie, imprezie i atrakcyjnych kobietach lub biedzie, chuligance i nienawiści do policji. Co chcecie przekazać swoją muzyką? Jaro: Jeśli chodzi o teksty i flow, staram się odnaleźć w ludziach trochę uczuć i emocji, których nie da się ukryć, które siedzą w każdym z nas. Kostuh: Osobiście chcę przekazywać otwartość, zrozumienie, a przede wszystkim skłonić do refleksji. Zapewne teraz odpoczywacie, ale czy macie już w głowach pomysł na kolejny projekt? Jeśli tak, to co to będzie tym razem? Kostuh: Pomysły były są i będą. Mamy w planach kolejny wspólny projekt, z tym, że chcę bardziej udzielić się wokalnie. Mam również na uwadze solowy projekt o roboczym tytule „Dramat w teatrze wyobraźni”. Oprócz tego pracuję nad produkcjami dla kilku znajomych raperów z różnych regionów Polski. Muszę przyznać, że muzycznie i tekstowo projekt dopracowany jest do perfekcji. Szkoda byłoby, żeby poszedł w zapomnienie bez większego echa, czego oczywiście Wam nie życzę. Niestety dobrze wiemy, że w dzisiejszej dobie landrynkowego kiczu ciężko jest się przebić z czymś ambitnym. Ma43


44

cie na to jakimś pomysł? Staracie się o promocję w mediach, czy stawiacie na podziemie? -Bardzo miło nam słyszeć takie słowa, jak „do perfekcji”, ale sami jako artyści wcale tak tego nie odbieramy. Stale chcemy się rozwijać Staramy się promować nasz materiał na tyle, na ile pozwalają nam nasze możliwości, wiadomo służą nam do tego portale internetowe oraz pozostaje rozpowszechnianie naszej muzyki, powiedzmy, pocztą pantoflową. A landrynkowy kicz, jak to nazwałeś, nie wydaje nam się straszny, gdyż lepszych jest dziecięciu świadomych odbiorców niż stu obojętnych. Płytę rozsyłamy po wytwórniach stricte hiphopowych i czekamy na odzew. Jaki będzie konsensus, czas pokaże. Jakieś plany na teledysk promocyjny? Jaro: Plany oczywiście są. Szukamy osób, które wsparłyby ten projekt swoimi umiejętnościami i spróbowały stworzyć coś, co nie musi być skwitowane kilkoma tysiącami złotych. Jak byście nazwali to, co tworzycie? Jaro: „Rap, Uczucia, Emocje”

Kostuh: Dobrze brzmiąca refleksyjna muzyka rapowa. Bardzo istotne jest to, by nasza twórczość oddawała stan ducha i umysłu. Wasze marzenia muzyczne? Jaro: Wpuśćcie mnie do studia, w którym jest sprzęt, przy którego jakości się rozpłynę, dajcie mi roczny zapas prowiantu, dajcie mi czyste kartki i karton długopisów. Tak mógłbym żyć. Kostuh: Patrzeć, jak nagrywają do moich bitów The Game i Jay-z. Chcielibyście coś przekazać czytelnikom FCUK'a? -Drodzy czytelnicy FCUK’a, spełniajcie swoje marzenia, poświęcajcie się im bez reszty, a smak ich owoców będzie słodszy niż może się wydawać. Rozwijajcie swoje zdolności, kochajcie swoich bliskich i szanujcie tych, których nie znacie osobiście... no i oczywiście sprawdzajcie „Łzy Miasta”. Pokój i Zrozumienie!!!

Rozmawiał: Remigiusz Najdek Fotografie: Mateusz Brzeźniak



46

, . Lepiej pózno niz wcale?

Jak można od „Gdzie jest Nemo?”, „Wall-e” i „Dawno temu w trawie” przejść do historii łączącej w sobie science - fiction, western i przygodę żeby nikt tego nie zauważył? Na pewno dobrym początkiem jest posiadanie 250 milionów dolarów. Potem pójdzie już z górki.

J

ohn Carter to postać praktycznie nieznana w Polsce. Historia o żołnierzu, który z wojny secesyjnej trafia w środek konfliktu na Marsie powstał równo 100 lat temu przy pomocy pióra Edgara Rice Burroughsa. Autor poświęcił swojemu bohaterowi 11 bardzo popularnych za oceanem książek. Jednak nazwisko pisarza może Wam coś mówić. Ten sam człowiek dał światu słynnego Tarzana, który również doczekał się kilkunastu publikacji. Wracając jednak do Johna Cartera ten szczyt swojej popularności osiągnął w latach 50-tych, kiedy trafił na karty komiksu. „John Carter” A.D. 2012 jest luźną adaptacją tego ostatniego jak i prozy Burroughsa. Oto mamy historię młodego żołdaka, który z wojny secesyjnej trafia w sam środek konfliktu między 3 nacjami na planetę Barsoom, szerzej znanej przez nas, jako Mars. Z powodu innej grawitacji Carter zyskuje niezwykła siłę oraz wytrzymałość a jego skoki bardziej przypominają lot. Przez swoje nowe zdolności uwikłany zostaje w ratowanie pięknej księżniczki oraz walki o los wszystkich mieszkańców planety. Oglądając przygody głównego bohatera, nie znając jego etymologii, można odnieść wrażenie, że cały film to jedna wielka zrzyna z „Conana”, „Gwiezdnych Wojen” a nawet „Avatara”. Prawda jest jednak zupełnie inna. Postać Johna Cartera posłużyła każdemu z tych twórców (jak i dziesiątkom innym) za wzorzec i gdyby nie on, prawdopodobnie nie poznalibyśmy Indiany Jonesa, Hana Solo i wielu innych. To prowadzi do kolejnej kwestii. Oglądając film można odnieść słuszne wrażenie, że „John Carter” byłby

naprawdę świetnym, ba, kultowym obrazem… 25 lat temu. Fabularnie dostajemy esencję kina przygodowego kina sf, która nie wnosi do gatunku absolutnie nic. Z drugiej jednak strony, realizacja jest widowiskowa i momentami naprawdę cieszy oko. Bitwy i wszelkiej maści sceny batalistyczne zrobione są z odpowiednim rozmachem i dają mnóstwo radochy. Jak w każdym filmie sf z zacięciem familijnym musiał pojawić się sympatyczny stworek. Tym razem jest to krzyżówka wielkiego psa i jaszczurki - uroczy i przezabawny Woola. Gwarantuję, że każdy będzie chciał takiego mieć. Strzał w dychę. Zabawa kończy się w momencie, w którym przez drzwi producenta zerka człowiek z napisem Disney na koszulce. Film otrzymuje od niego kilka obrzydliwie wręcz wydłużonych scen, które zanudzą nawet szachistów i miłośników snookera. Najbardziej drażni wątek romantyczny. Sam w sobie jest zupełnie w porządku, ale czas jaki został mu poświęcony to już niesmaczny żart. Podobnie jest w momencie wewnętrznych rozterek głównego bohatera, potrzebnych jak gwoździe w hamburgerze. Szczerze szkoda mi tego filmu. Wywalając z niego godzinę niepotrzebnych elementów(film trwa prawie 2,5)otrzymalibyśmy produkcję widowiskową, ze świetnymi efektami, w nieco staroświeckim ale strawnym tonie. Obraz, do którego chciałoby się wracać by przeżyć wartką, emocjonującą przygodę. Niestety efekt końcowy to zupełny przeciętniak z epickim rozmachem. Paweł Hekman




Hammer Films are back!

Dawno, dawno temu, gdzieś na Wyspach Brytyjskich było sobie pewne studio filmowe. Nie można tu mówić o jakichś pokaźnych rozmiarach czy spektakularnych sukcesach. Należy jednak pamiętać o kulcie i legendzie, jaką owa wytwórnia obrosła… a imię jej Hammer Film Productions.

Ś

wiat kinematografii nie byłby taki sam, gdyby nie to magiczne miejsce w Londynie. Stamtąd wyszedł jeden z najbardziej charakterystycznych odtwórców roli Draculi i wieloletnia muza samego Tima Burtona – Christopher Lee. Jeśli chodzi o filmografię słynnego studia to warto wspomnieć 8 części przygód słynnego władcy wampirów (m.in.” Dracula: Książe Ciemności”, „Szatański plan Draculi”) czy siedem części cyklu z Frankensteinem w roli głównej („Zło Frankensteina”, „Frankenstein stworzył kobietę”) a także całe stosy innych przerażaczy. Niestety lata 80-te przyniosły zmierzch filmów spod znaku młotka. Na szczęście w roku 2000 ktoś wykupił prawa do Hammer Films i postanowił odrodzić kultowe studio. Ta krótka lekcja historii gotyckiego horroru prowadzi do roku 2012, kiedy na świat przychodzi „Kobieta w czerni”. Opowieść zabiera nas prosto w czasy wiktoriańskiej Anglii. Poznajemy młodego wdowca - Arthura, który ma uporządkować dokumentację „Domu na Węgorzowych Moczarach”. Wywiad na temat okoliczności śmierci właścicielki posiadłości z sąsiadującą ludnością nie przynosi najmniejszych efektów, gdyż mieszkańcy milczą z przerażenia, jakie wywołuje u nich sama nazwa. Młody notariusz postanawia odwiedzić podobno nawiedzone domostwo. Tam spotka Kobietę w czerni… Horrory zawsze uważane były za gorszy gatunek filmowy i na nic zdaje się powoływanie na „Egzorcystę”, „Lśnienie” czy „Gabinet dr. Caligari”. Dobrej prasy nie przynoszą kolejne amerykańskie produkcje pokroju debilnych „Pił”, „Hosteli” czy kolejnych części „Kręgu”. Całe szczęście „Kobieta w czerni”

nie powstała w Fabryce Snów. Twórcom udało się bezbłędnie stworzyć klimat niepokoju i tajemnicy. Film wyprany został z jaskrawych kolorów, co dodaje każdemu kadrowi grozy. Pomimo, że widzieliśmy to wszystko setki razy niejednokrotnie podskoczymy w kinowym fotelu, a to największa zaleta szanującego się horroru. Przewijające się przez ekran pordzewiałe pozytywki, złowrogo wyglądające lalki czy upiorne cienie doskonale tworzą gotycki klimat i nie przeszkadza, że fabuła to zlepek historii o nawiedzonym domu i zemście zza grobu. Świetnym posunięciem ze strony twórców było odejście od niepotrzebnego i nadmiernego epatowania krwią i przemocą. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie. Daniel Radcliffe znany bardziej, jako Harry Potter nie jest może spektakularny i trzeba chwilę przyzwyczajać oko do jego dorosłej odsłony, ale sprawdza się w swojej roli naprawdę nieźle. Fantastycznie natomiast prezentują się dzieci występujące w filmie. Na dodatkowe oklaski zasługuje muzyka i film, które w połączeniu stanowią o sile całego obrazu. „Kobieta w czerni” nie jest filmem wybitnym czy przełomowym. Nie dołączy do panteonu najbardziej przerażających opowieści w historii, ale jest obrazem zrobionym z wyczuciem i finezją. Fantastyczne wyniki kasowe każą mieć nadzieję na kolejne produkcje z młotkowej wytwórni, które być może przywrócą nieco zakurzonemu horrorowi dawny blask i świetność.

Paweł Hekman

49


50

Etienne De Crecy – „My Contribution To The Global Warming”. Kiedyś, dawno, dawno temu, Francuzi tworzyli naprawdę fajną muzykę house. Jedną z gwiazd tej zamierzchłej przeszłości jest właśnie Etienne, który postanowił wydać składankę dokumentującą jego karierę. Best of’y, remiksy, remiksy remiksów i kilka niepublikowanych perełek na PIĘCIU cedekach. Warto poczekać.

Slugabed – „Time Team”. Gregory Feldwick po kilkuletniej tułaczce z wytwórni do wytwórni w końcu znalazł swoje miejsce na ziemi. Ninja Tune przyjęła młokosa pod swoje skrzydła i wyda mu debiutancki krążek. Future garage, flażolety, jednostajne stukanie i niekończący się loop. W UK szaleją, reszta świata ma to gdzieś i wraca do słuchania Skrillexa.

Paul Van Dyk – „Evolution”. Ilość materiału produkowana przez „transiarzy” doprowadziła do sytuacji, kiedy każdy mieszkaniec Chin ma swój własny, niepowtarzalny album. Niestety my musimy poczekać na swoją kolej... Niemiecki guru muzyki trance, Paul Van Dyk od zeszłych wakacji zmaga się z wydaniem nowego krążka. Mówi się, że ma to nastąpić wkrótce, tylko czy to kogoś obchodzi?

Rocket Juice And The Moon – „Rocket Juice And The Moon”. Damon Albarn, Flea, Tony Allen i goście. Jeżeli to nie wystarczy za rekomendacje do sięgnięcia po ten album, to chyba naprawdę muszę porozmawiać z twoimi rodzicami.



P A K O N I B M A B

y t e t s e i N . ę k y z u m a n ł s y m o p y n l a k y d a r j e i z d r a l b a i t l s e y i r m C , ” i h s j c e a i c n i d z u d r o r „ o a t ę i m a p B y li p ier w si , b o t k o ł a m e ż , y ł i w a r p s a d o m i p j a h y w o t e in t er n kiem miały być projekty poboczne, które niestety Cas t le s . nie zbliżyły się nawet na milimetr do poziomu kaFrancuski duet Kap Bambino rozpoczął swoją karierę w 2001 roku, kładąc podwaliny pod noise/8-bit/electro. Pomysł na muzykę wydawał się niesamowity w swojej prostocie – zmiksować francuskie dirty electro z brzmieniem rodem ze starych automatów, okraszając to wszystko najbrudniejszym delayem jaki tylko można znaleźć. Jak do tej pory Orion Bouvier i Caroline Martial nagrali trzy albumy, które prócz popularności okazały się również przekleństwem. Pomysł na „21st Century Electro Punk” podchwycił duet z Kanady (tak, to o Crystal Castles) i Kap Bambino spowiły ciemności. Ratun-

peli macierzystej. To był znak od Opatrzności! „Devotion” to nie tylko najdojrzalsza pozycja w dyskografii grupy, ale jednocześnie najlepsza francuska produkcja od bardzo długiego czasu. „Czwórka” to perfekcyjne zaprzeczenie stereotypom na temat Francuzów i ich natury. To płyta, która weźmie Was do niewoli i zniży do poziomu ludzkiej wycieraczki do butów. Brud, brud, hałas, piszczące syntezatory i świdrujące basy to hasła przewodnie nowej rewolucji. Zaczyna się z wysokiego C – „Resistance Alpha”, czyli cymbałki, pogłosy, ejtisowy sznyt po całości. Ciężki bit niespiesznie kroczy naprzód prowadzony zmysłowym głosem Caroline. Chwytliwa melodia co rusz łamie się i wygina niczym kute żelazo. Niemiłosiernie przesterowane i wpadające w ucho frazy to chyba największy atut muzyki Kap Bambino. Doskonałe przykłady to m.in. tytułowy „Devotion” zaczynający się niczym space-popowy banger i „King Cobra” hipnotyzujący anielskim synthem


na dubstepowym rytmie. Młodzież w Ray Ban’ach stwierdza, że mamy do czynienia z komercyjnym gównem i naśladowaniem Crystal Castles i dostaje prawdziwym obuchem w twarz – „Burning”. Gdyby tylko panowie z Justice skupili się bardziej na muzyce niż narkotykach i sesjach zdjęciowych, to mogliby tworzyć właśnie takie perełki. Jest ciężar, brud, hałas i wykrzyczany wokal. Opus Magnum tego krążka. Niewiele za nim plasuje się „Next Ressurection”, który zwiastuje nadejście lepszych dni dla Kap Bambino. Postrzelone, wiksiarsko-transowe syntezatory zapraszają do wspólnego marszu. Niech runą mury! – zdaje się słyszeć, a szaleństwo trwa. Pod koniec zwalniamy troszkę tempo i przechodzimy płynnie w nastrojowe „Buffalo Kids”. Motyw przewodni kolejnej kompozycji, „Trapping” mógłby wprawić w kompleksy samego DJ Bobo, a ciężar electro-punkowego bitu rozszarpu-

je truchła ostatnich niedowiarków, niosąc ze sobą potoki wymiocin, niedopałków i kapsli po piwie. „Devotion” zamykają dwie kompozycje, „Under Tender” i „The Lost” mają ze sobą tyle wspólnego, co polityka prorodzinna w wykonaniu Ruchu Palikota i PIS-u. Pierwszy to ukłon w stronę szalonych lat osiemdziesiątych, a drugi elektroniczny drone z hipnotyzującym samplem gitarowym i onomatopeicznymi strzępkami. Ciężko w kilku słowach podsumować najnowszą produkcję Kap Bambino. Pozycja numer cztery w dyskografii francuskiego duetu kipi pomysłami i dbałością o najmniejszy detal w ich realizacji. Świetnie przemyślana i zabójczo perfekcyjna mieszanka punku, electro i energii może stać się prawdziwym parkietowym hitem.

Łukasz Michalewicz


54

A MARYNE,

PAMIETASZ?

Uwielbiam „Różowe lata 70.”. Tak samo „U progu sławy”, „Dazed and Confused”, „Radio na fali” i każdy twór, który przenosi nas w – zdawałoby się – pozbawiony trosk czas lat siedemdziesiątych i okolic. Epoka ta, jak żadna inna, była i jest definiowana przez muzykę, która wtedy powstała, a której dziś tak brakuje. Podobne tęsknoty przeżywać muszą członkowie grupy Howlin’ Rain. Na swoim piątym już albumie, „The Russian Wild”, cały czas nie mogą się pogodzić z nieubłaganym upływem czasu. podobnie grających. Ociężałe „In Sand and Dirt”,

S

ą z San Francisco i to bardzo słychać. Częste psychodeliczne wycieczki, bluesowe przebłyski, ostro przesterowana gitara, czasem przywodząca na myśl The Stooges… do tego ani przez myśl nie przejdzie nam oskarżenie Howlin’ Rain o kopiowanie – ta płyta to bardziej hołd. Ani przez chwilę nie stara się ukryć, skąd się wzięła. I dzięki temu mamy jeszcze więcej radości z jej słuchania. Bardzo cieszy zainteresowanie młodych zespołów tymi czasami. Dziś wydaje się, że znajomość muzyki do XXI wieku obejmuje dwa zespoły: The Beatles i Nirvanę. Z odsieczą jakiś już czas temu przyszli zakochani w Cream muzycy White Denim i lansowani przez Zane’a Lowe’a Tame Impala. Howlin’ Rain z miejsca wskakuje do czołówki

„Indians, Whores and Spanish Men of God” i „Roll On The Rusted Days” to chyba najjaśniejsze punkty “The Russian Wild”, ale ten krążek jest na tyle spójny oraz, co tu strzępić klawiaturę – dobry, że możecie w miejsce tych utworów wpisać jakiekolwiek inne. Ten album może dać mnóstwo radości, jeśli nie zapomnimy, że znajdziemy na nie riffy, które słyszeliśmy już 100 razy, a dobrze znany głos wyśpiewuje znajomo brzmiące melodie. Kluczem do sukcesu tego materiału jest odpowiednie nastawienie. Bo przeciwnikom argumentów do zniszczenia tej płyty brakować nie będzie. A to, że wtórne, a to, że mało co naprawdę porywa… Tylko co z tego? „Do you remember the good times?” – pyta retorycznie Ethan Miller na początku jednego z pierwszych utworów na „The Russian Wild”. Howlin’ Rain te dobre czasy pamiętają doskonale i jeśli dacie im szansę, z łatwością i wam przypomną. Bardzo wiosenny, bardzo przyjemny krążek. Rozpuśćcie więc włosy, ubierzcie koszulkę Led Zeppelin, dzwony i dajcie się porwać. Warto!

Michał Stachura


19

19 minut, nieco ponad kwadrans akademicki; to dużo i jednocześnie mało. To czas jaki spędzisz pod prysznicem, tyle też zajmuje ci wieczorny spacer czy lektura. 19 minut to czas jaki spędzisz słuchając najlepszego, darmowego albumu w tym roku.

M

atthewdavid, jeden z podopiecznych Flying Lotusa w jego wytwórni Brainfeeder, to bardzo zagadkowy gość. Niewiele o nim wiadomo i najczęściej jest to tylko muzyka, którą ciężko jednoznacznie zdefiniować. Słoneczne drony, pełne szalonej, okraszonej szczyptą kwasu psychodelii i wszechobecny, powolny niczym karawana bit. Zaledwie kilka miesięcy po premierze debiutanckiego „Outmind” i kilku kolaboracjach z m.in. Sun Araw otrzymujemy kolejną porcję kalejdoskopowych rytmów rodem z Kalifornii. W przeciwieństwie do swojego wielkiego mentora, Matthewdavid opiera swoje produkcje o hip hop w czystszej postaci. Otwierający „Gold Rope (Stones Flip)” to tego najlepszy przykład, jak i kolejny na liście, nagrany zapewne „pod wpływem”, „Bracelet (Radiance Flip)”. Pastele kolorów rysują się wokół nas, mamiąc i wodząc na pokuszenie, ciało lekkie jak piórko unosi się w powietrzu i faluje rytmicznie w rytm gitarowego sampla „Locket (Chi Flip)”. Dwie i pół minuty totalnego haju. Kalifornia, słoneczna Kalifornia. Jedyne w swoim rodzaju miejsce, pełne magii, dramatów, radości, łez i uśmiechu. Słuchając „Pendnat (Re-

mix for Dynoo)” możemy poczuć powiew wiatru na twarzy w trakcie podroży wzdłuż wybrzeża. Oby ta chwila trwała wiecznie... Niestety 19 minut szybko mija, budzimy się ze snu i jedyne, co nam pozostaje, to powtórnie wcisnąć „PLAY”... Słuchając „Jewelry”, śmiało można stwierdzić, że Brainfeeder to kolebka najbarwniejszych artystów muzyki elektronicznej. Czy to zasługa tamtejszego klimatu? A może to „rodzina” tworzona przez samych muzyków ma taki wpływ? Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić. Wiem, jednak, że Matthewdavid to producent, którego nie może zabraknąć na twojej playliście.

Łukasz Michalewicz

55


56

.

Coltrane gra

„Zono MOJA" Najnowszy album Marka Lanegana przypomina zeszyt niezbyt rzetelnego ucznia liceum. Z pierwszej lekcji wszystko pięknie wynotowane, z drugiej prawie wszystko, z trzeciej prawie nic. Gdzieś w środku notatki z historii, pod koniec chemia lub fizyka, na ostatniej stronie obowiązkowe bazgroły. Pomijając całą sympatię dla ich autora, nie można ulec wrażeniu, że te zapiski to po prostu bałagan.

W

szystko sprowadza się tu do głosu Lanegana, który brzmi, jakby Mark jadł na śniadanie żyletki, popijał wódką, a po każdym posiłku wypalał paczkę papierosów. Dotąd kojarzony z najbardziej udanymi płytami Queens of the Stone Age czy (przez nieco bardziej wtajemniczonych) dokonań grunge’owego Screaming Trees, po udanych krążkach nagranych z

Isobel Campbell, teraz wziął się za kolejny album solowy. Można sobie tyko wyobrażać, że konkurenta dla doskonałego „Sunday at the Devil Dirt” spłodzić jest niełatwo, ale Mark się nie załamał, stworzył zespół, który nazwał Mark Lanegan Band i nagrał „Blues Funeral”. Zaczyna się wyśmienicie. „Gravedigger’s Song” to pierwszorzędna, mechaniczna, zbasowana jazda. Lanegan charczy, mruczy, warczy, robi więc wszystko to, co umie najlepiej. Ale już w tle dzieją się rzeczy zaskakujące. Obok charakterystycznych dla niego mocniejszych, gitarowych kawałków i nieco ciągnących się, bluesowych wycieczek, pojawia się nowofalowy klawisz, brytyjsko pobrzmiewające indie gitary, a nawet – o zgrozo! – rytm disco. Wierzę w określony porządek na świecie i myślę, że


nieprzypadkowo John Coltrane nie napisał „Jesteś szalona”, a Boys, czy Bayer Full nie mają w dyskografii „A Love Supreme”. Natomiast „Blues Funeral” chwilami stara się ten porządek burzyć i tylko tak potrafię wytłumaczyć „Ode to Sad Disco”. Z drugiej strony Lanegan ma swoją godność i nawet, gdy podąża tak kuriozalnymi ścieżkami, cały czas nie schodzi poniżej pewnego poziomu. A są na tym albumie również fragmenty wyśmienite. Powolny, nieco orientalny „Bleeding Muddy Water” zdecydowanie intryguje, tak samo następne „Grey Goes Black”. „Leviathan” brzmi, jakby był nagrany w kamieniołomach przez więźniów odsiadujących trzydziestoletni wyrok. Rytm w ich pieśni nadaje szczęk łańcuchów skuwających przeguby i nogi. Jeśli chodzi o udane eksperymenty, to do tych należy zaliczyć zamykający album „Tiny Grain of Truth”. Subtelna elektronika, w oddali mocno przesterowana gitara, pojawiają się też dęciaki. Tak mogła brzmieć ta płyta. Zamiast tego dostaliśmy

dość dziwną mieszankę, o której nie do końca wiadomo, co myśleć. Apetyt na ten krążek miałem wielki. Zwielokrotnił się on po usłyszeniu świetnego singla. Po zapoznaniu się z całą płytą ze smutkiem stwierdzam, że Markowi musi się trochę nudzić i zamiast raczyć nas najlepszym, na co go stać, testuje na słuchaczach swoje dziwactwa. W dodatku, do których czasem sam zdaje się nie być przekonanym. „Blues Funeral” to przede wszystkim rzecz dla… samego Lanegana, bo ujemna spójność materiału nadaje jej charakter demówki, czy zapisu pewnego etapu w twórczości, do którego nie ma już zamiaru wrócić. Ani twórca, ani odbiorca.

Michał Stachura


,

Litosci!

Rzekłem, ale nikt nie usłyszał. Około 3 minut kompozycji „Apokatastasis (Restoration)”, pochodzących ze wspólnego albumu wirtuoza lutni, Josefa Van Wissem i kultowego reżysera, Jima Jarmusch, poważnie rozważałem podjęcie próby samobójczej. Na szczęście tak się nie stało. Skończyło się na głębokich przemyśleniach i próbie pojęcia istoty ludzkiej natury, życia wiecznego bla bla bla bla.. „Concerning The Entrance Into Eternity”, wspólne dzieło wspomnianych jegomości, to czterdziestominutowa podróż do wnętrza ludzkiego umysłu. Inaczej tego się nie da określić, ani tym bardziej słuchać. Główną rolę w każdej z pięciu kompozycji na krążku gra lutnia. Charakterystyczny dźwięk, a także sam styl Van Wissem, będący połączeniem muzyki renesansu, baroku i minimalizmu działa kojąco na nasze zmysły, wprawiając w stan medytacji. „Akompaniujący” mu Jarmusch na gitarze elektrycznej tak naprawdę wchodzi do gry dopiero w połowie albumu, w kompozycji zatytułowanej „Continuation of the Last Judgement”. Jego udział ogranicza się do dronowych sprzężeń budujących schizofreniczny klimat wokół lutniowych repetur. Dzięki temu muzyka zawarta na „Concering...” wydaje się być nam bliższa i jednocześnie mroczniejsza. Jeżeli w międzyczasie uda Wam się nie zasnąć, to warto również zwrócić uwagę na „The Sun of the Natural World is Pure Fire”, gdzie Jim stara

się zatrząsnąć światem Josefa dodając noise’owego zgiełku jego delikatnie wygrywanym frazom. Medytacja, nirwana, kadzidełka, przyciemniony pokój – to najlepsze warunki do obcowania z tą muzyką. W innym przypadku najnormalniej w świecie wkurwia. To nie mój klimat, to nie jest muzyka, która trafia w mój gust. Jednakże, ma ona w sobie coś dziwnego, tajemniczego, co przyciąga i nie pozwala o niej zapomnieć. „Concerning The Entrance Into Eternity” to płyta trudna w odbiorze, wymagająca maksymalnego skupienia i oddania ze strony słuchacza. Josef Van Wissem po raz kolejny udowadnia, że jest prawdziwym mistrzem, wirtuozem, który potrafi przy pomocy minimalnej ilości dźwięków, najczęściej transowo powtarzanych, zbudować wspaniały klimat. Do tego dorzucamy Jarmuscha, który stara się nie wchodzić mu w paradę, ale jednocześnie pokazać słuchaczom, że też tam jest. Chaotyczne, brudne pasaże sprzężeń nadają albumowi charakteru. Warto zajrzeć, choćby na chwilę lub dwie.

Łukasz Michalewicz



60



62

And the winner

is...

Zeszłoroczna gala rozdania Oscarów została okrzyknięta najgorszą w dziejach. Całkiem słusznie – gdy nie było sztucznie i nudno, było żałośnie. 2012 miał być rokiem odbicia się od dna. Akademia zatrudniła (po różnych pomysłach) starego wyjadacza i człowieka bez brwi, czyli Billy’ego Crystala i dołożyła wszelkich starań, by… no cóż. Na pewno nikt za 12 miesięcy nie powie, że miniona gala była najgorsza w dziejach. Za rok nikt nie będzie już o niej pamiętał. Michał: Witamy na 84. gali rozdania Oscarów! Jeśli Wy również byliście zadowoleni rokiem 2011 w świecie kina i zastanawialiście się, kto dostanie statuetkę – eteryczny „Drive”, erotyczny „Wstyd”, o którym mówią wszyscy, powracający do formy Allen za „O północy w Paryżu”, pod wieloma względami rozgniatająca „Melancholia” czy nostalgiczna wycieczka w postaci chociażby „Super 8”, to... cóż, żaden z nich nie został nominowany do nagrody za najlepszy film, ba! Poza tym pierwszym filmem i dziełem sympatycznego, niewysokiego paranoika, Akademia nie obdarowała wspomnianych obrazów jakąkolwiek nominacją! Ale usiądźcie, spokoj-

nie. Może się uda. Łukasz: Jakie to wspaniałe uczucie widzieć Was tutaj zebranych. Pewnie już teraz zastanawiacie się, kto wygra. Spokojnie – nie jesteśmy tutaj, by zaskakiwać. Ba, mamy zamiar być bardzo przewidywalni, ot by nie psuć humoru największym twórcom kina naszych czasów. Rzuciłbym jakimś sprośnym dowcipem, ale mamy ograniczony przez reklamy czas, więc zabierzmy sie do rozdawania statuetek. A, przepraszam! Czas na reklamę nowych burgerów. Oklaski!!! Michał: Zacznijmy od garści kategorii, które nikogo nie interesują. No, może poza paroma pakistań-


skimi pracownikami, którym ich szefowie nakazali pracować nad bzdurami w stylu dźwięk, montaż dźwięku, reżyseria dźwięku, scenariusz dźwięku, trzymanie mikrofonu, testowanie słuchawek, makijaż dublerów, pudrowanie dupy. „Hugo”, „Hugo”, „Hugo”, „Hugo”, „Hugo”. Aplauz! Łukasz: Tak, tak, tak. Wspaniały obraz wspaniałego reżysera! Dwie i pół godziny pieprzenia o far-

Michał: W ramach dowcipu spójrzmy po sali na miny zebranych. „Najlepszy film nieanglojęzyczny?! Czy oni mają na myśli, że powstają filmy, które nie są po amerykańsku?!”. Nasza kandydatka, Agnieszka Holland przegrywa z faworyzowanym „Rozstaniem” z Iranu. I tu moglibyście spokojnie wyłączyć telewizory, komputery i radia, by pójść spać. Ale nie, wam mało, więc sztuczny uśmiech na

Tak, tak, tak. Wspaniały obraz wspaniałego reżysera! Dwie i pół godziny pieprzenia o farmazonach z sierotą z dworca, to prawdziwa uczta dla miłośników rozwiązań technicznych.

mazonach z sierotą z dworca, to prawdziwa uczta dla miłośników rozwiązań technicznych. Te syczące maszyny, tykające zegary, pociągi i skrzypiąca noga pana Cohena. Ten deszcz nagród to zapewne zasługa głównego bohatera, który pomimo straszliwej tragedii nie łamie się, mówi stanowcze „nie” narkotykom i postanawia zmienić życie zgredziałego reżysera. Sam chętnie bym zaklaskał, ale mam ręce zajęte ocieraniem łez. Michał: Billy Crystal żartuje. Publika nie wie, o co chodzi, reaguje dopiero na zapaloną lampkę z napisem „brawa”. Łukasz: To nie jest jego dzień, niestety. Ale odstawmy żarty na bok, gdyż przyszedł czas na kolejną reklamę. Tym razem proszek do prania i serial o kurczakach-najeźdzcach z kosmosu. Cóż za ceremonia! Wracamy po krótkiej przerwie, by przedstawić kolejną kategorię. Mówi się, że to ukłon rządu amerykańskiego w stronę sojuszników pomagającym im w działaniach militarnych, a czasem chwila chwały dla pokonanych w bitwach o ropę. Widocznie wizy i prawa obywatelskie kosztowałyby amerykańskich podatników zbyt dużo, stąd też kolejna

twarz, kamera, światła, słaby dowcip, akcja! Wszak przedstawienie musi trwać! Łukasz: Potraktujmy to jednak jako znak od opatrzności! Nie dostaliśmy nagrody, więc na pewno Amerykanie nas nie najadą! I trwa dalej w najlepsze. Drogi Michale, nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłem! Wspaniały wieczór! Jak sądzisz, czy i tym razem uda się Akademii nie zaskoczyć widzów? A, jaka kategoria teraz przed nami? Coś mi się kartki pomieszały i chciałem przeskakiwać do „Najlepszego Filmu”... Michał: Hahaha! Drogi Łukaszu, śpieszysz się dziś niemiłosiernie! To dopiero kwadrans uroczystości za nami! Nie mam pojęcia, dlaczego czas Ci się tak dłuży! Hahaha! Teraz rozdamy nagrodę dla najlepszej roli żeńskiej. W lewym narożniku – właścicielka 112249 nagród, z czego prawie połowa to Oscary, stara raszpla, nominowana za rolę starej raszpli zresztą. W narożniku prawym – młoda, zdolna aktorka, której za rolę Marylin Monroe należą się wszelkie laury, z medalem olimpijskim włącznie. And the

W lewym narożniku – właścicielka 112249 nagród, z czego prawie połowa to Oscary, stara raszpla, nominowana za rolę starej raszpli zresztą. W narożniku prawym – młoda, zdolna aktorka, której za rolę Marylin Monroe należą się wszelkie laury[...]

kategoria – „Najlepszy Film Zagraniczny”. Emocje sięgają zenitu.

winner is... Łukasz: Reklama nowego samochodu o napędzie


nocnym!!! Znaczy się, tak, już wracam. To tylko krótka przerwa reklamowa, by podnieść temperaturę panującą na Gali. Tak, tak, już wiemy! And the winner is... STARA RASZPLA, ekhm znaczy się, ten tego yyyyyy Meryl Streep. Mam nadzieję, że nie czują sie Państwo zaskoczeni. W końcu czego można było się spodziewać? Michał: Cholera, musiałem przysnąć! Za zapadnięcie w błogi sen po trzech kawach, siedmiu energy drinkach, odrobinie proszku i kilku tabletkach przez jedną małą galę chyba mogę zaskarżyć producentów wspomnianych antyusypiaczy (w każdym razie tych legalnych). Wszystko wskazuje na to, że „Artysta” odkuje się na „Hugo”, już depcze mu po piętach, jeśli chodzi o ilość statuetek. Czy ktoś inny poza Streep i tym filmem z Iranu dostał w ogóle statuetkę?! Łukasz: Aha, no tak! Przyszła pora na nagrody w kategorii „Najlepszy Scenariusz Oryginalny” oraz „Najlepszy Adaptowany Scenariusz”! I oto mamy Woody’ego Allen’a za „O Północy w Paryżu” i takich trzech z tego filmu o Hawajach i Clooneyem w klapkach. Ależ historie, cóż za bohaterowie i siwiejący George w rozwianej koszuli. Michał: No, w końcu mięcho! Gary Oldman nominowany za „Szpiega”! Czysta rewelacja, niby tak mało Oldmana w Oldmanie, ale ta kreacja to majstersztyk najwyższej próby. Wydawałoby się, że nawet Akademia nie może nie docenić......kurwa. Łukasz: Tak, kurwa... Niestety – niemy Dujardin miał więcej do gadania... Nie wiem, czy nie przeoczyłeś, ale w kategorii na „Aktora Tło” się działo! Nick Nolte z nominacją za łzy wyciskającą rolę w „Warrior”... Coś nam się powoli Gala rozjeżdża... Zarzuć jakimś ładnym dowcipem, najlepiej niepoprawnym politycznie, bo gazety nie będą miały o czym pisać! Michał: I w końcu, nadszedł TEN moment. Chwila, na którą WSZYSCY czekali. Czas, gdy cały świat wstrzymuje oddech, próbując się w jakiś sposób przygotować na to, co za chwilę nastąpi. Tak, moi drodzy - reklama! Łukasz: Fajnie wygląda ten nowy lakier do paznokci. Może powinienem sobie taki sprawić?

Hmmmm… O, jesteśmy na wizji! Przepraszam, zamyśliłem się. Coś tam o momencie gadałeś... A, tak! Piosenka i muzyka. Ej, zaraz zaraz! Spieprzaj dziadu! Gdzie się wpierdalacie z tymi skrzypcami? Kategoria „Najlepsza Piosenka” i „Najlepsza Muzyka”, a nie tu jakieś operetki będą teraz wystawiać... I weź tu pracuj w normalnych warunkach... Michał: Co? To już koniec? Hmm, więc pewnie czas na słowo podsumowania. Jeśli coś zapamiętamy z Oscarów AD2012, to tyle, że nic z nich nie pamiętamy. Przewidywalne do bólu, miałkie, suche jak chleb marynarza, przedstawienie. Tak czy owak, brukowce mają mięso armatnie w postaci nogi Angeliny Jolie, poszukiwacze taniego skandalu usłyszeli słowo na „f” ze sceny, a fani Meryl Streep dostali... no cóż, po prostu dostali Meryl Streep. Tylko co z nami? Łukasz: No właśnie co z nami? Słowa, które cisną mi się na usta po tegorocznej Gali nie należą do pochlebnych. Z roku na rok dostajemy coraz gorzej wyprodukowany show, pełen zupełnie niepotrzebnych ozdobników, prowadzących zabawnych jak studenci Polibudy i przewidywalnych, jak kałuże po deszczu. Święto filmu, które jeszcze kilka lat temu budziło emocje i naprawdę coś znaczyło, stało się targowiskiem próżności i pojedynkiem marketingowców. Sztuka schodzi na dalszy plan, a do akcji wkraczają znajomości, pieniądze i umowy zawarte po cichu... Dobrze, że Angelina pokazała nogę, bo nie pamiętałbym, że już po 84. Ceremonii wręczenia Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. „Amerykańskiej” – to słowo chyba idealnie obrazuje, co dzieje się z kinem na świecie. Królują hamburgery. Te wegańskie – niby hamburger, ale nie smakuje jak on.

Michał Stachura Łukasz Michalewicz



66

kto nie ma w głowie ten ma w...

Quref to jest nie wiary godne, lub wiary nie godne. Kolejny miesiąc na wytrysk słowno-rezolutny ,a Świnia Pan znowu się nie zmieścił w terminie. Sam już nie wiem czym tłumaczyć to karygodne rozleniwienie, fcuk możliwe, że hedonistyczno-filozoficzno-spirytualistycznym podejściem do szycia. W każdym razie za prosiaka humanizm we łbie mieszkał (und ciągle mieszka), przedmioty ścisłe (tak jak i ścisłe pojmowanie czasu, kalendarza, pór roku, dnia i nocy), są mi obce. Ok, niech to posłuży za świńskie usprawiedliwienie.



68

B

ez zbędnych wstępów, przeklikajmy do rzeczy. Dziś bez broni, narkotyków, pościgów, dziwek i psów. Opowieść rzekłbym w stylu ZEN, czyli na spokojnie i powoli. Miejsce akcji klasztor Than, znajdujący się 69km od..., 69km od..., i 69km do... . czyli dokładnie po środku nitschego. Klasztor zamieszkuje mega boss sekty Kanphata (tantryczna sekta hinduizmu założona w XII wieku przez guru Dharanmath'a. Kanphata, to w wolnym tłumaczeniu rozcięte uszy). Do pomocy ma kilku ziomków i krowy. Opowieść dzisiejsza o wycieczce traktuje. Otóż, w odległości x od Than monastery, znajduje się wzgórze bardziej niż święte, na którym to pustelnia und kolejny uszaty mega boss+x kilometrów w dół po drugiej stronie wzgórza,3-cia z pustelni gdzie także i 3-ci pustelnik. Wycieczka więc w systemie 1do2do3,od3do2do1(kurwa a jednak liczby). Wszelkie zalecenia dotyczące wyjścia w trasę, dotyczą po1primo użycia trekkingowego obuwia, w związku z 3cm kolcami(ostrymi jak 3cm kolce w które ubrane są krzewy i droga wycieczki) oraz po 2secundo godziny 6ra-

no(swoją drogą czy naprawdę wszystko musi zawsze tak wcześnie ruszać??,ot żeby zdążyć przed albo nie zdążyć po, a bo w lesie po 5pm straszy, a bo żołnierze, a bo bandziory). No więc pierwsze kilometry wiodą mniej więcej po płaskim terenie (powiedzmy płaskim:):),słońce świeci nikogo w promieniu x, jest czas na rozmyślanie i zastanawianie się dlaczego jestem idiotą (rozwiązanie zagadki na końcu, foto pocztówek).Po jakimś czasie droga zaczyna wieść ku górze(no trzeba dojść na górę by pustelnie nr2 zaatakować). Celem wyjaśnienia, to właśnie w tej pustelni( DHIRNODHAR)na wzgórzu, guru Dharamnath, przez ok 12lat prowadził na wpół ascetyczny na wpół medytacyjny tryb życia. W pustelni na wzgórzu przebywa kolejny z mnichów obrządku Kanphata, Hiranath Baba(baba=święty, nie baba=kobieta). Samo podejście pod górę lekko męczące, biorąc pod uwagę że jest ponad 40stopni:) (quref może właśnie dlatego doradzali wyjście o 6 rano: ),i dosyć stromo. W każdym razie, w oddali majaczy obiekto-budynek, więc mniej więcej widać jak daleko jeszcze. Z





72


tymi budowlami w oddali to różnie bywa, czasem może lepiej nie wiedzieć, że do celu jeszcze xxxkilometrów. Lub, że jezioro którego się poszukuje a majaczy już w oddali ,wcale nie istnieje. Sama pustelnia(świątynia by odpowiednie dać rzeczy słowo), składa się z kilku budynków (w tym sali z materacami dla pielgrzymów którzy lądują tam po zmroku), kilkunastu ołtarzy, drzewek i mikro placu zabaw dla pielgrzymów lądujących tam z dzieciakami. Sam Baba wraz z jego pomocnikiem, mega pozytywnie, choć z miłą dozą rezerwy (ot witają się oferują pokarm chwilę rozmowy (nie rozmowy, raczej gesty niż słowa), I wracają do swojej nigdy nie rozpoczętej i nigdy nie zakończonej dyskusji. Posiedziałem popatrzyłem i pomyślałem (żart, wiadomo, że NIE pomyślałem),że czas ruszyć ku pustelni(świątyni) nr3. No więc jak na załączonych obrazkach, tym razem po nowo wybudowanych schodkach(ok milion ich), prosto z górki(no nie tak znowu prosto). Po ok 1,5h dojście do świątyni tym razem u podnóża góry. Ruch większy gdyż z Babą siedzą jego pomocnicy, znajomi z okolicznej wioski, pielgrzymi i Świ-

nia. Posiedziałem, porozmawiałem(ktoś operował angielskim, takim jakim większość Polaków mieszkająca w Londynie, więc jakoś tam rozmowa podrygiwała w rytm herbatki). Pustelnik znowu okazuje się miłym (hmm jakoś mało mi pasuje przymiotnik miły w odniesieniu do tych osobowości) gościem, zresztą jego ziomki też ok. Jako, że noc nastała, dostałem propozycje przespania się w pustelni (zresztą jak wszyscy którzy lądują tam po nocy, lub których noc zastaje), podziękowałem, za gościnę gdyż chciałem wrócić do pustelni nr 2(czyli na górze). Zabrałem tobołek i ruszyłem w nockę. Do Dhirnodhar dotarłem ok 00. Baba zaoferował materac który położyłem na podwórku i zainwestowałem w sen. Na drugi dzień o poranku, pobudka przy akompaniamencie pielgrzymo-rodzinek (hinduskie pielgrzymko-rodzinki są bardziej niż odrażające!!),czy to Varanasi, czy siedziba D.Lamy czy Dhirnodhar),skurwiele nie szanują żadnej wartości, mają małe aparaciki napierdalają fotosy wszędzie wszystkim, włażą z butami tam gdzie nawet na boso wchodzić się nie powinno, bachory krzyczą, a następnie zmę-

73


74

74




czeni bezeceństwami, wszyscy zaczynają wpierdalać potrawy przywiezione w woreczkach (które to lądują na ziemi, na drzewach, w świątyniach, ale nigdy w śmietnikach). Z jednej strony jako, żem pochodzę skąd pochodzę, rozumiem taki brak zachowania. Ot niczym nie odbiegają od wszelkich nacji świata tego, którym to nagły boom ekonomiczny umożliwia poruszanie się w celach turystycznych z punktu A do BE. Gdzie kurwa mieli nauczyć się ogłady, skoro jedynymi rzeczami jakie zaprzątały ich umysły była organizacja chleba i skwarek. Swoją drogą ciekawie obserwować ruchy nacji, w której turystyka dopiero raczkuje. Ot kurwa bezczelna nowo uksztaŁtowana wąsata burżuazja, jakiej zresztą daleko szukać nie trzeba (oczywiście mieszkając w krainie mleka i miodu pośrodku EU). W każdym razie Pan Świnia stwierdził, że nic po nim w świątyni-pustelni nr2. Pożegnał się z Guru i ruszył brakiem ścieżki w dół pierdolenie stromej góry. Znowu samotnia, rozmyślania czas, i temu podobnych kulawych eksperymentów. Do zakończenia wyprawy niewiele się wydarzyło, no może z wyjątkiem, tego ,że rozjebały się... moje trekkingowe buty i musiałem dokonać reperacji przy użyciu... ps: aaa właśnie a mówiłem wam ,że szedłem w laczkach typu Japonki?? Jak to mówią, kto nie ma w głowie ten ma w nogach...KOLCE

Pigface aka świński ryj




K

raj: W Łodzi znów zrobi się modnie. Od 18 do 22 kwietnia trwać będzie wiosenna edycja Fashionphilosophy Fashion Week Poland. Dla niezorientowanych w terminarzach wielkiej mody należy dodać, że wiosną prezentowane są kolekcje na jesień - zima 2012/13. Tym razem w Designer Avenue zobaczymy kolekcje m.in. MMC Studio, Nennuko, Natalii Jaroszewskiej, Violi Śpiechowicz czy Michała Szulca. Natomiast w OFF Out Of Schedule zaprezentuje się m.in. Maldoror, Paulina Plizga i Konrad Parol.

Ś

wiat: Najpierw okładka brytyjskiego Vogue’a teraz…własna torebka. Lana del Rey nie traci czasu i stara się podbić także rynek mody. Ostatnio została muzą domu mody Mullbery, który zadedykował jej swoją nową torebkę. Model „Del Rey” pochodzi z kolekcji jesień-zima 2012/13, a po raz pierwszy został zaprezentowany podczas London Fashion Week.

Z

za kulis: Anja Rubik ma zamiar wydać własne perfumy. Zapach naszej topmodelki będzie oczywiście nosił jej imię, a powstanie na bazie olejków roślinnych używanych przez właścicielkę. Czyżby Anja czuła na plecach oddech młodszych koleżanek po fachu i desperacko próbowała wykorzystać ostatnie chwile powoli przemijającej sławy?

a h c a B h c y n z c o r o g te czas d o P . ie c ie w ś a n ju o k o p ho c y c ą z r a zać m a k ją e a z r k p u z ła S : ia s ie u n e m z ie z d ydar ę b zak lc a W a n ty s Ju k te n e d tu S iss k te a d y d n a k ć a k u z s ą d ę naliów ubiegłoroczna M zy b e r p im y z r to a iz n a g r o , x e Ind io d a R epi. z s R is ik M j m e e w d o a n k a ę , n 0 o 5 a kor n r ó g l.Pod u ( ia d a r ie ib z d ie s w a c r ma 1 2 ię s ie z d e b d o y r tó k , u na casting cha) o godzinie 17:00.

W

O ut of fashion: : E v a h t s u M

Kolor: z pasteli - mięta i pudrowy, z neonowych - żółć i mandarynka Wzór: kwiatowe digital-printy

Trend: szpilki ze srebrnym noskiem, lordsy, creepersy

Kolor: czas pożegnać camel

Wzór: oklepana amerykańska flaga Trend: letnie koturny na słomkowej podeszwie


. Odwazysz sie, . , załozyc te spodnie? Chyba po raz pierwszy będzie na poważnie. Motyw przewodni Fcuk style'a zawsze wyznacza sesja, ale o street fashion w naszym mieście powiedziałam już wszystko. Zatem czas odnieść się do ogółu. Street style danego miasta nigdy nie zaistnieje, jeśli nie posiada fotografa-pasjonata, który będzie bezinteresownie poświęcał mu swój czas. Tak jak Bill Cunningham, człowiek legenda, ojciec chrzestny nowojorskiego street fashion. Skromny starszy pan, który mimo swoich 82 lat codziennie przemierza ulice Nowego Jorku na swoim rowerze w poszukiwania stylowych osobistości. Nie obchodzą go celebryci w darmowych kreacjach od projektantów, nie dba o pieniądze (za swoja pracę nie bierze wynagrodzenia, bo uważa że tylko dzięki temu nikt nie może mu mówić co ma robić) stawia tylko i wyłącznie na styl życia ulicy. A to, co uchwyci na zdjęciach można znaleźć co tydzień w The New York Times. To dzięki niemu mamy dziś Face Hunter'a i The Sartorialist, fotografów bloggerów, którzy przemierzają cały świat w poszukiwaniu prawdziwej mody. I choćby nasze ulice nie wyglądały tak pięknie, to dzięki takim ludziom mamy modę, od ulic Mediolanu po Londyn, na wyciągniecie ręki. Możemy patrzeć na coś innego, odważnego, tak innego od tego co widzimy często za oknem. Chwała Bogu za bloggerów, którzy co raz śmielej poczynają sobie w świecie mody i wychodzą na nasze ulice niczym rajskie ptaki. Ale czasem krew mnie zalewa, gdy w pismach o modzie widzę zdjęcie kolorowych spodni, a do nich podpis: "Odważycie się założyć taki model?". To przez takie idiotyczne sugestie młodzi ludzie stojąc przed własnym lustrem myślą: "Nie, to nie dla mnie, narażę się na śmieszność", po czym zakładają to co zwykle. Owszem. Moda wymaga czasem odwagi, ale dlaczego pozbawiać jej już na początku. Dlaczego street style jest ciągle na świeczniku? Bo przeciętnego człowieka nie dotyczy moda z wybiegów, blichtr z Vogue'a i milionowe kontrakty modelek. Jednak też chce wyglądać w taki sposób, by kiedyś, gdy przypadkiem natknie się na fotografa street -fashion, ten chciał zrobić mu zdjęcie.

Fashion Victim

81


82



84



86



88



90



92



94



96



98



0 10



102



104



106



108

Déjà vu? Nie, street fashion! Styl miasta to styl jego mieszkańców, to ich aprobata na włączenie się w obowiązujący w danym czasie ferment, to wyznaczanie przez vox populi sztywnych granic trendów, do których rzecz jasna nikt nie zechce się przyznać (z wyjątkiem salonowych samobójców). Jak na tle tych rozważań można określić styl zielonogórski? Nijak. Tym bardziej bezskuteczne okażą się wszelkie próby zestawienia grodu Bachusa w kategorii urban clothing z Wrocławiem, Poznaniem, Krakowem, Warszawą.

Nie ma lepsze, nie ma gorsze, nie ma nawet mniej i bardziej. Jest TO SAMO, tylko inaczej podane. Na szerszą skalę? Być może. Bardziej ekspresywnie i odważnie? Najwyraźniej. Mniej zachowawczo? W rzeczy samej. Koniec konców jest to jednak wciąż ten sam fundament, pozbawiony jakichkolwiek lokalnych uwarunkowań. Wystarczy poszperać kilka minut w Googlach, aby zdać sobie sprawę z pewnego wyrachwania związanego z tzw. stylistyką miasta. Po wpisaniu najbardziej oczywistego hasła „street fashion” (zdaję sobie sprawę, że to cholernie komiczne) pojawi się przynajmniej kilkadziesiąt stron, które określają swój target, jako młodych, zdolnych, dobrze ubranych i z dużego miasta. Warszawa kupuje to samo co Zielona Góra – globalna wioska w wymiarze lokalnym (z tezą, jakobyśmy byli jedynie „lokalem” w Europie – ta że na płaszczyźnie fashion – nie ma sensu zbytnio polemizować). Zdaję sobie sprawę, że niewielu z Was przyzna się do tego, jakże rażącego utożsamienia z ogółem, nie od dziś wiadomo, że każdy jest indywidualistą o ironicznym spojrzeniu. Fakt dostrzegania pewnej klarownej i wyrazistej grupy wpisanej w konkretny trend nie wymaga jednak komentarza. Tym bardziej, gdy dana stylistyka staje się tematem dyskusji. Uwiarygodnienie przez obecność (w dyskursie, analizie, wzmiance)? Bezlitosna logika, moi mili. Wskazanie źródeł stylistyki miasta nie wydaje się zabiegiem wymagającym erudycji godnej najbardziej znamienitych socjologów. Reguła jest prosta: na warsztat należy wziąć jednostki w przedziale wiekowym


od 19 do 26 roku życia, czyli ni mniej ni więcej, chwalebny i godny najwznioślejszych pieśni okres aktywności studenckiej. Młodsi odpadają. Dyskwalifikuje ich prosta obserwacja – otwarcie przyznają się do wykorzystywania obowiązującego rendu w kreowaniu własnego JA i z reguły bezpieczniej czują się w towarzystwie takich samych butów, kurtek, bluz i spodni. Z osobnikami w wieku studenckim sprawa wygląda o wiele bardziej intrygująco. Nowe miasto, nowi znajomi, nowy chłopak, nowe tabletki antykoncepcyjne, a wreszcie nowy ferment i usilna próba określenia swojej osoby na tym wielowymiarowym tle. Indywidualizacja zaczyna się od odzieży (i niech mi nikt nie wmawia, że szata nie zdobi człowieka – zdobi). I właśnie ten aspekt jest pierwszym krokiem do refleksji o wielokulturowym wymiarze stylistyki miasta. Można bowiem wybrać między kilkoma możliwościami. Obecnie najliczniej zaludnianą przestrzenią zielonogórskiego stajlu wydaje się tzw. schemat eleganckiego bawidamka. Niby wyluzowany, niby brylujący na salonach, niby planujący z błyskiem w oku kolejną epicką wiksę, a jednak nieodmiennie kreujący się na następcę Barneya Stinsona. Suit up!, koks, tajski boks. Wiem z pewnych źródeł, że niżej podpisany również kojarzony jest z tym schematem, usilnie jednak twierdzę, że to plotki wyssane z przedniej łapy Pudelka. Wracając do meritum, czy przywołany trend nosi znamiona lokalne, innymi słowy, czy należy go utożsamiać ze stylistyką zielonogórską? Nie – podpowiada zdrowy rozsądek. Czy jest to zatem styl zaczerpnięty z demonicznej Warszafki i wielkomiejskiej pogoni za neonami i porannym żaleniem się na moralnego kaca? Również nie. To naleciałość nie mająca nic wspólnego z wymiarem lokalnym. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to raczej cieplutki i chętnie łykany konwenans rodem z zewnątrz, któremu – o zgrozo – wielu chciałoby nadać aspekt ideologiczny. Wniosek jest oczywisty: wszyscy połykają. I to ze smakiem. Połykamy „stritfaszynowe” trendy i udajemy, że określają nasze JA. Połykamy kretyńskie sugestie, że dwie podstarzałe laski z tzw. zagranicy są wzorem arbitrów elegancji (nazwę programu dobrodusznie przemilczę). Łykamy wszystko, globalnie, bez sprzeciwu. Następnie zwracamy tę uciążliwą papkę żaląc się na mainstream, uciekając do alternatywy, wielbiąc underground i – co gorsza - wpisując w swój codzienny uśmiech hipsterską manierę. Nie jesteśmy spaczeni w wymiarze lokalnym, to raczej ułomność mentalna, daleko wykraczająca poza granice nie tylko konkretnego miasta, ale całego kraju. W gruncie rzeczy to bardzo pokrzepiające, że głupota nie zna barier terytorialnych. Każda przestrzeń miejska ma swoich wyznawców, którzy idealizują dogodne dla nich trendy. Nie dość, że traktują je niczym swoistą parafkę, to na dodatek przypisują im możność kreacji i naginania rzeczywistości (przynajmniej w ich wyobrażeniu). „Sądzę, że ten stary golf doda mi aury tajemniczości… Kurde, gorąco w nim, ale trudno, jestem artystą! Pocę się na fiołkowo i rzygam tęczą”. Takie obrazki znajdziecie wszędzie, rozumiecie więc dlaczego nie widzę praktycznie żadnej różnicy między Zieloną Górą a Poznaniem, Wrocławiem lub Warszawą. W swojej wielokulturowości stylistyka miasta jest bowiem paradoksalnie bardzo schematyczna. Akcje, reakcje oraz pas ziemi jałowej zasilany przez mentalnych outsiderów. Wciąż to samo, od nowa, od nowa, od nowa… Uwielbiam popkulturę, ale motywowanie nią stylistyki miejskiej i powszechnego trendu na określanie siebie poprzez gadżety wydaje się naciągane. To już z pewnością nie znak czasów, to raczej globalny szpital dla obłąkanych. Nie zamierzam uciekać, po prostu dajcie mi większy kitel.

Damian Łobacz8



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.