Blogosfera rośnie jak na drożdżach. Na dzień dzisiejszy mamy około 2.8 mln polskojęzycznych blogów. Badania wykazują, że internauci coraz bardziej ufają blogerom. Są oni dla nas z dnia na dzień bardziej wiarygodni. Stają się swego rodzaju celebrytami. Ich popularność rośnie, tworzą swoje fankluby, zloty. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych blogerów jest bez wątpienia Kominek z którym udało nam się ostatnio porozmawiać. Wywiad z nim znajdziecie na dwunastej stronie naszego magazynu. Miłej lektury! Dominika Koryga
Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Aniela Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Grzegorz Ufa, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, Kamila Wichłacz, Natalia Kozłowska Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat (okładka), Wepritz84 Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl
Pink is Porn W sobotę odwiedziłam zaczarowane miejsce - największy sklep z płytami winylowymi w Berlinie. Mimo przyciemnionego światła było nader przejrzyście, gatunkowo, wytwórniowo – wręcz pięknie. Popielniczki ustawione tuż obok gramofonów, na których bez przeszkód można wysłuchać (w towarzystwie dymu tytoniowego) upolowanych płyt. Po zapoznaniu się z nimi można iść do kasy, by zakupić zdobycz, albo odłożyć, gdy w portfelu zbyt mało ichniej waluty, bądź owa płyta nie spełnia pokładanych oczekiwań. W moim wypadku względy finansowe działały na niekorzyść, bo znalazłam wiele perełek, których nie zawahałabym się kupić. Można byłoby tam spędzić ogrom czasu, a tym samym ogarnąć tylko minimalną część materiału. Ze sklepu wyszłam z mętlikiem w głowie i ze świadomością, że potrzebuję zdecydowanie więcej, niż jedno życie, aby przesłuchać i poznać wszystkie interesujące mnie płyty, przeczytać dobre książki, czy też obejrzeć ciekawe filmy, które by czymś mnie uwiodły. Na domiar złego są jeszcze obrazy, fotografie i wiele, wiele innych… Mój Boże! A czasu tak mało! Chociaż może i dużo, ale niezbyt dobrze spożytkowanego… Natchniona zaczęłam słuchać muzyki, która od dłuższego czasu wypełnia dysk twardy na moim komputerze. Pierwszy raz od dawien dawna po prostu słuchałam. Zapomniałam już jaka to przyjemność! Moje życie zdecydowanie nie jest ciche. Zawsze towarzyszą mi jakieś dźwięki. Przy sprzątaniu, pisaniu, chodzeniu, robieniu, gotowaniu – po prostu wciąż. A tak naprawdę uświadomiłam sobie, że bardzo rzadko tylko słucham. Ostatni raz robiłam to kilka tygodni temu – uważnie analizując brzmienia, utwory, z zamkniętymi oczami, będąc jakoby w środku. O wszystko możemy obwinić brak czasu, natłok obowiązków, problemy i wiele innych czynników. Serial lecący w tle życia, obejrzany beznamiętnym okiem zabiera całe epoki naszych lat. Można byłoby to bezboleśnie zastąpić. Spojrzeć na porę roku jaką mamy, na wielu pięknych ludzi, którzy nas otaczają, pogłaskać miłe w dotyku stworzenie. Przeanalizować strukturę i kolor włosów ukochanej osoby, albo popatrzeć sobie w oczy. Tylko to. Jedna czynność, ot tak. Jakby czas nie istniał, choć na trochę. Skupić się na przeczytanym zdaniu, przesłuchanym utworze, czy nowopoznanym człowieku. Serial, którego nie umiemy nawet streścić, gdyż oglądany nieuważnie, nie sprawi tyle radości i nie wzbogaci wnętrza. Wcale.
Od jutra zaczynam pracę. Kupię sobie płyty, jestem pewna, że się opłaci. Marchewa
7
poszukiwacze
, Jak wiadomo dyscyplin sportowych na, całym swiecie jest wiele, albo , . , jeszcze wiecej. Co chwile, mozemy byc swiadkami „narodzin” coraz to nowych, bardziej wyszukanych dziedzin sportowych. Jak to sie dzieje?
T
o proste! Sympatycy sportowi uprawiają mało znaną wszystkim dyscyplinę, zrzeszają się, spotykają (głównie dzięki Internetowi), wymieniają doświadczenia, a przede wszystkim starają się ją popularyzować, nakierowując swoje działania w stronę szerszego grona odbiorców. Jedną z takich właśnie dyscyplin jest geocachning. Zapewne sama nazwa nikomu nic nie mówi. Spokojnie, już wyjaśniam. Samo słowo wywodzi się z języka angielskiego i oznacza ni mniej ni więcej jak... szukanie skarbu. Istnieje ona od przeszło jedenastu lat, a swoje korzenie posiada w Stanach Zjednoczonych. Jednak poszukiwacze skarbów nie przypominają tych z lat wcześniejszych. Różnią się niemal wszystkim, począwszy od wyglądu, strategii poszukiwań, skończywszy na urządzeniach jakimi się posługują. Kiedyś poszukiwaczem skarbu była przede wszystkim osoba, która stała po kolana w rzece, z kapeluszem na głowie i za pomocą blaszanego, specjalnego talerza szukała złota w piasku wody podczas złotej gorączki. Współcześnie metody szukania skarbu zmieniły się diametralnie. Metalowe talerze przeszły już w odstawkę, a ich miejsce zajęły GPS, mapy satelitarne, oraz nowoczesne smartfony. Swoje dokonania natomiast publikują na specjalistycznych stronach internetowych. No dobrze, znamy już urządzenia jakimi się posługują, znamy różnicę jaka jest między współczesnymi, a anachronicznymi poszukiwaczami, to przejdźmy w takim razie do kolejnego aspektu. Jak wiadomo, każdy sport ma swoje własne zasady, czy regulamin, który należy szanować, a przede wszystkim przestrzegać. W geocachin’gu jest podobnie. Tutaj zasady są bardzo proste. Na wcześniej przeze
8
mnie wspomnianych stronach internetowych, lub zwykłych forach dyskusyjnych ogłaszają się chętni do przeżycia ciekawej przygody. Co robią? Przede wszystkim publikują współrzędne „skarbu”, życzą miłej zabawy i przyjemnych poszukiwań. Odbiorcy tej wiadomości za pomocą wymienionych przede mnie wcześniej urządzeniach, zaczynają poszukiwania ukrytego skarbu. Gdy odkryją już miejsce, zabierają znalezisko, dopisują się do specjalnej listy znalazców. Nie zapominają również o opublikowaniu swoich dokonaniach na forach i stronach internetowych. Tak często wspominam o owych stronach internetowych, a de facto nie podałam ani jednej. Ogólnoświatowa, a jednocześnie najbardziej popularna znajduje się pod adresem geocachong.com, w Polsce również funkcjonuje podobna witryna opencaching.pl, która zawiera wszelkie możliwe informacje nie tylko dla zaawansowanych poszukiwaczy, ale i początkujących.. I to w sumie wszystko. Jak sami widzicie nie jest on aż tak bardzo skomplikowany. Gdy znamy już najważniejsze zasady, powinniśmy przejść do kolejnego zakresu tej ciekawej konkurencji istnego meritum, a mianowicie samych poszukiwań. Współczesna technologia znajduje się na bardzo wysokim poziomie i wciąż widzimy jej niesamowity progres i zmiany. Geocachning jest bardzo uzależniony od tej techniki, a więc szukanie skarbów staje się coraz prostsze. Aktualnie niezwykle precyzyjne odbiorniki i ciągły dostęp do Internetu powoduje, iż znalezienie kosztowności jest nie tylko proste, ale i niezwykle pomocne. Za pomocą wirtualnej sieci możemy nie tylko dokładnie odnaleźć szukane miejsce, ale i zobaczyć ten obszar w trójwymiarowym obrazie. Dostęp-
9
10
ność tych wszystkich produktów i dobrej znajomości Internetu oraz obsługi GPS sprawia, że coraz więcej ludzi może zabawić się w nowoczesnego poszukiwacza skarbów. Geocaching można uznać za „łatwiznę”, prawda? Zero własnej inwencji, jakiejkolwiek inicjatywy. Nos w GPS, smartfon i heja! Do takiego samego zdania doszli geocacherzy i nieco to ubarwili, utrudnili, a nawet udoskonalili. W jaki sposób? Chociażby tym, że dodali zadania, które należy wykonać, aby dostać kolejne, niezbędne informacje o miejscu w jakim znajduje się skarb. Jednym z przykładowych poleceń może być zrobienie sobie zdjęcia w przykładowym miejscu o podanej wcześniej godzinie, a na dowód tego, wysłać je właścicielowi znaleziska. To nie wszystko. Pamiętajmy o tym, że miejsca w jakich znajduje się skarb może być nie tylko trudne do odnalezienia, ale i trudne do dotarcia do niego. Co to znaczy? Skrzynka z ukrytymi w niej przedmiotami, może na przykład znajdować się na szczycie góry, w jaskini, w bagnach lub nawet na wyspie. Nie dość, że trudności może sprawiać odnalezienie miejsca, to jeszcze samo przybycie na to miejsce nierzadko okazuje się sporym wyczynem. W porządku, ale co dalej? Znaleźliśmy już miejsce w jakim znajduje się skarb, doszliśmy do niego i co? Koniec zabawy? Skądże znowu! A co ze skrzynią i jej zawartością, przecież na ten moment czeka się od początku wyprawy, a pytanie „ciekawe co jest w środku” działa napędowo, nawet w trudnych chwilach podróży. No cóż, może diamentów i złota w niej nie znajdziemy, ale książki, kasety wideo, czy pocztówki jak najbardziej. Ze skrzynki zabieramy zazwyczaj tylko jeden przedmiot, a w zamian za to zostawiamy jeden, nasz, który musi być równie ciekawy jak pozostałe. Często w skrzynkach możemy spotkać tak zwane travel bug’i czy geokrety, są to małe zabawki, maskotki, do których przymocowana jest aluminiowa blaszka z kodem. Gdy napotkamy na taki przedmiot musimy go wyjąć , a następnie przełożyć do innego miejsca. Należy jednak pamiętać o zamieszczeniu nowych współrzędnych travel bug’a na stronie internetowej. Na
świecie istnieje ponad 14 tysięcy geokretów, a w Polsce niespełna 150, przede wszystkim na terenie Warszawy. Niektóre z nich „podróżowały” z jednego końca globu, na drugi. Co ciekawe, pierwsza najstarsza skrzynka z roku 2003 znajduje się w naszym mieście, Zielonej Górze. Savoir vivre geocaching’u nakazuje aby w skrzynkach nie zostawiać żadnych śmieci, ani produktów , które mogą się po prostu zepsuć lub zniszczyć, a czas nie będzie działał na ich korzyść. Same pojemniki również powinny być niezwykle trawłe oraz szczelne. Poszukiwany skarb nie powinien znajdować się na miejscu zagrożonym, czy prywatnym. Istnieje zakaz zakopywania skrzynek. Zapewne dyscyplina ta nie ma tylu wiernych fanów co piłka nożna, czy siatkówka. W Polsce szacuje się, że około dziesięć tysięcy osób jest geocacherami, jednak dyscyplina ta rozwija się bardzo prężnie, a fanów wciąż przybywa. Być może po przeczytaniu tego artykułu znajdą się zarówno zwolennicy jak i krytycy tej specyficznej, aczkolwiek niezwykle ciekawej dyscypliny. Należy jednak wspomnieć, iż sportem tym zająć może się praktycznie każdy bez względu na wiek, miejsce zamieszkania, czy zajmowane stanowisko w pracy. Liczą się tutaj przede wszystkim chęci przeżycia ciekawej i na pewno niezapomnianej przygody. Zapewne odnaleziony skarb sprawia radość oraz satysfakcję trudną do opisania. Jak krótko można scharakteryzować geocaching? Zapewne w tym opisie znajdą się takie słowa jak niezapomniana przygoda, podróż, ciekawe doświadczenia, satysfakcja oraz radość. Być może jest to dyscyplina mało popularna, zwłaszcza w Polsce to jednak jej grono zwolenników wciąż przybywa. Tutaj nie jest ważne, aby być wysportowanym czy posiadać dobrą kondycję. Liczy się przede wszystkim wytrwałość, ciekawość oraz trochę samozaparcia. Jedynie w tym sporcie dostaniesz zawsze medal w postaci pocztówki, czy kasety wideo.
Tekst: Natalia Kozłowska Ilustracja: Wepritz84
wszystkie kobiety Najbardziej kontrowersyjny jak i najpopularniejszy polski bloger – Kominek. Autor czterech blogów, ekspert w swej dziedzinie. W rozmowie . zdradza, do kogo naleza, polskie kobiety i kim byłby, gdyby nie został blogerem.
sa, Moje
FCUK: Dlaczego zdecydowałeś się na ujawnienie swojej tożsamości? KOMINEK: To pytanie jest o cztery lata spóźnione. Najstarsi czytelnicy, których już chyba nie ma, bo już wymarli, pamiętają, że przez pierwsze miesiące w 2005 roku, na blogu było moje zdjęcie, był mój numer telefonu i wiele danych o mnie. Poza tym, ja w sieci byłem ujawniony od roku 2002, ponieważ pisałem w różnych miejscach pod nazwiskiem i także jako Kominek, zamiennie. Tak naprawdę to nie było tak, że zdecydowałem się ujawnić. Po prostu przez jakiś czas budowałem markę jako Kominek. Trwają zdjęcia do pierwszego polskiego filmu o Blogerach, producenci szukają odpowiedzi, na pytanie; czy wytwarza się w Polsce nowa siła opiniotwórcza. Jakie jest twoje stanowisko? -Owszem, wytwarza się, czy właściwie już się wytworzyła siła opiniotwórcza, jeśli mowa tu jest o blogerach. Jednak nie jest to siła zbyt wielka i przez jeszcze jakiś czas nie będzie zbyt poważną siłą z bardzo prostej przyczyny. Blogerzy mają słaby zasięg. W porównaniu z tradycyjnymi mediami lub mediami internetowymi ale należącymi do większych korporacji. Blogerzy nie mogą się z nimi równać. Jeśli jakiś portal ma dziesięć milionów użytkowników, a przeciętny bloger ma ich nie więcej jak tysiąc, to nie ma co nawet nas porównać z dużymi mediami. Jakąś siłą opiniotwórczą jesteśmy, natomiast na małą skalę. Możemy wpływać na „własne podwórko” ze sporadycznymi przypadkami, kiedy rzeczywiście wpływami na rzeczywistość nagłaśniając ja12
kieś większe afery. Jednak to jest mimo wszystko wciąż sporadyczne. Ta nasza siła wciąż się tworzy, wciąż się rozwija, wciąż rośnie. Jesteś autorem czterech blogów. Który z tych blogów jest ci najbliższy, któryś z nich faworyzujesz? -W tej chwili tak naprawdę liczą się tylko trzy blogi, kominek.in kominek.tv i kominek es. Kominek.it będzie reaktywowany, nie prowadzę good pół roku. Najbliższy jest chyba kominek.in. Ja na tym blogu zaczynałem. Tam sprzedaję najlepsze myśli, on wymaga ode mnie największego nakładu pracy. Aktualnie moim oczkiem w głowie jest kominek.es, ale trudno jest mi powiedzieć, który kocham najbardziej. Dzieci się raczej kocha po równo. Piszesz po angielsku, na pewno zdarza ci się śledzić blogi obcojęzyczne. Jak twoim zdaniem wypadają polskie blogi na tle zagranicznych. -Głównie czytam blogi zagraniczne. Jesteśmy niedaleko, ale o jedną klasę jednak niżej od nich. Ja nie ukrywam, że moje blogi, wszystkie, równam do blogów zagranicznych, do modelu jaki one mają, czego przykładem jest kominek.es. Blogi zagraniczne charakteryzują się przede wszystkim tabloizacją. Dominuje krótsza treść, więcej zdjęć, są w miarę częściej aktualizowane, posiadają dużo odnośników do podstron, do innych treści zamieszczonych na tych blogach. Nie będę natomiast równał do nich pod względem przejrzystości, bo zagraniczne są mało przejrzyste i bardzo chaotyczne. U mnie jest mniej rzeczy, wyraźniej, schludniej, ładniej. Uważam, że lepiej zamieszczać krótsze treści i częściej aktualizować blogi. Nie uważam, żeby to długość budowała jakość tekstu. Jakość tekstu jest budowana, przez myśl, przez opinię, przez osądy blogera. Planujesz przenieść kominek.tv na angielską platformę? ▶
13
-Nie, ponieważ jeszcze nie mówię biegle w języku angielskim. Który tekst uważasz za najlepszy? W wielu wywiadach wspominałeś, że jest nim „Latawiec”. Coś się zmieniło? -Lubię podawać „Latawiec” jako swój ulubiony tekst. Osoby, które nie znają Kominka, słysząc, że to jest mój ulubiony tekst, zaczynają czytać bloga od właśnie „Latawca”. Myślę, że wtedy wyrabiają sobie lepsze zdanie o mnie, niż gdyby weszli na bloga i przeczytali teksty sprzed pięciu lat, z którymi ja już się nie identyfikuje. Tamte teksty są zbyt wulgarne, wolę żeby nowa osoba rozpoczynała znajomość Kominka od „Latawca”, niż od tekstów typu „Na ile sposób można bzyknąć dziewczynę”. Firma Burger King była sponsorem twojego wyjazdu do USA. Powiedź, czy inne firmy również chcą pójść śladem Burger Kinga i Cię gdzieś „wysłać”? -Mało kto wie, że przed firmą Burger King, była jeszcze firma Szerlok.pl, obecnie Tablica.pl. Oni byli sponsorem mojej wyprawy do Tajlandii na rok przed Burger Kingiem. Także, to był pierwszy taki sponsoring. Poza tymi dwoma firmami, nie było już żadnej, która by mi sponsorowała wyjazd, nawet nie otrzymałem jakiejś konkretnej propozycji. Na blogu można było śledzić twoją wycieczkę do USA. Z Twoich tekstów wynika, że bardzo Ci się tam podobało. Chciałbyś zamieszkać w Nowym Jorku, przenieść się na stałe? -Na stałe to nie wiem, bo ja bardzo kocham swój kraj. Natomiast coraz częściej myślę o tym, by tam pomieszkać. Nawet już myślałem by w tym roku, ale chyba się nie wyrobię i plany te przełożę na wiosnę 2012. Robisz fotorelacje ze swoich wyjazdów. Ostatnio byłeś w Egipcie. Gdzie wybierasz się następnym razem? -Wyleczyłem się z Egiptu i prawdopodobnie szybko tam nie polecę. To wszystko będzie zależało od możliwości finansowych, bo wbrew pozorom ja jeszcze nie jestem tak bardzo dobrze zarabiającym blogerem, by było mnie stać na wszystko. Marzą mi się Stany, zaraz obok Stanów jest Japonia, Chiny, te rejony, potem jakaś głęboka Afryka. Prawdopodobnie skończy się na jakiś Kanarach. 14
Na twoim blogu można znaleźć ranking najlepszych blogerów. Jakie kryteria bierzesz pod uwagę przy tworzeniu tego typu rankingów? -To jest ranking nie najlepszych, ale najbardziej wpływowych blogerów, czyli takich którzy wedle mojej opinii, oraz innych blogerów, mają wpływ na czytelników. Trudno żeby wpływ na czytelników miał bloger piszący o tym, że dzisiaj rano bolał go brzuszek i że obejrzał telewizję. Można mówić o wpływie, kiedy bloger pisze np. nie używajcie tego aparatu, czy ten telefon jest bardzo dobry. Niebagatelną rolę odgrywa ich popularność, ilość czytelników. Bardzo ważnym elementem pomagającym, jest udzielanie się w mediach, w konferencjach. Czy bloger, jest gdzieś przez kogoś uznawany jako ekspert w danej dziedzinie. To były główne kryteria. Jeżeli spojrzymy na pierwszą dziesiątkę tych najbardziej wpływowych blogerów, zobaczymy praktycznie samych blogerów, którzy nie zajmują się tylko prowadzeniem bloga, oni także uczestniczą w życiu poza blogiem, udzielają się poza blogiem w mediach tradycyjnych, jak i konferencjach. Gdybyś dostał propozycję pisania dla renomowanych gazet, zgodziłbyś się? -Otrzymałem propozycję pisania felietonów i jestem w trakcie rozmów z redakcją. Na tę chwilę nie mogę więcej powiedzieć, ale jest to pismo znane na całym świecie. Czy to nie odbije się na jakości blogów? -Nie ma takiej możliwości. Blogi są najważniejsze. Czujesz się najpopularniejszym blogerem ? Dużo osób, zwykło Cię tym mianem określać. -Fakt, jestem tak nazywany, na pewno jestem jednym z najpopularniejszych. Czy jestem najbardziej poczytnym, trudno powiedzieć. Konkurencja jest ostra i te nastolatki piszące o tipsach i kremach naprawdę potrafią zebrać wielu czytelników i właściwie to nie jestem pewny, czy już nie zbierają więcej ode mnie. Nie wiem, nie sprawdzam tego. Na co dzień nie odczuwam tej popularności. Siadam do komputera, piszę, kończę i zajmuję się swoimi sprawami. Ta moja popularność nie ma przełożenia na „real”. Czujesz się już celebrytą? -Nie, nie czuję się celebrytą i mam nadzieję, że przez jeszcze długi czas nie będę się czuć celebrytą. Cenię sobie prywatność i święty spokój.
Na pewno czytasz blogi, co czyta Kominek? -Nie sposób tutaj wymienić wszystkich blogów, które czytam, ale mogę w skrócie powiedzieć, że czytam wszystkie, które są na mojej liście najbardziej wpływowych blogerów. Natomiast czytam jeszcze dużo zagranicznych blogów, blogoidów i serwisów, które przypominają blogi. Trudno jest mi jest wymienić je z nazwy, bo jest ich kilkanaście może kilkadziesiąt i szczerze mówiąc nawet ich nie rozróżniam. Interesuje mnie tylko treść. Nawet nie wiem, który blog lubię najbardziej. Naprawdę nie masz takiego bloga? -Nie absolutnie. Swoje lubię najbardziej i żaden nie może się ze mną równać. Piszesz zazwyczaj do kobiet. Masz wiele fanek. Myślisz, że faceci są o Ciebie zazdrośni? -Nie bardzo odczuwam tej zazdrości, gdyż większość facetów na swoim blogu wytępiłem. Dlatego większość autorów komentarzy stanowią kobiety. Nie odczuwam tej zazdrości, właściwie to nawet nie mam jak odczuwać. Każdy facet na blogu wie ,że wszystkie kobiety są moje i nie ma prawa, mieć oto
do mnie żadnych pretensji. Dlatego też większość facetów, nawet jeśli mi zazdrości nie ujawnia tego, za co jestem im bardzo wdzięczny. Czyli nie dostajesz negatywnych maili, gróźb ? -A nie, to nie. Nie wiem czy nigdy, ale nie przypominam sobie, aby jakikolwiek mężczyzna prywatnie wyrażał taką niezdrową zazdrość o to, że mam fanki. Raczej jest to zazdrość pozytywna. Dostaje maile o treści: „fajnie masz, też bym tak chciał”. Ostatnie pytanie, gdybyś nie został blogerem, kim byłbyś dzisiaj? -Dziennikarzem prasowym. Z całą pewnością byłbym jakimś tam przeciętnym, może nawet marnym dziennikarzem prasowym, chodzącym codziennie do redakcji i piszącym jakieś teksty oparte na depeszach agencyjnych. Dziękuje za wywiad. -Dziękuje.
Rozmawiała: Dominika Koryga Fotografie: Wojciech Gajewski wojciechgajewski.blogspot.com
15
16
Nazwa: PIG WAR Członkowie: Dulass – głos, Paweł – bębny, Konrad – bas, Artur – saxofon , Ancik – gitara + głos Rok założenia: 2010 Gatunek: rock/punk Miejsce: Zielona Góra Wpływy: pantera / down / godsmack / illusion / papa dance / eleni / stachursky Brzmi jak: połączenie kubusia puchatka z osiołkiem Inspiracje muzyczne: muzyka środka , przodka i tyłka.... Wytwórnia: szukamy Strona www: www.pigwar.pl Zasięg koncertowy: cała galaktyka Osiągnięcia: przejeżdżamy całą prze całe miasto ósemką w godzinach szczytu i to bez biletu ... Fcuk: Decyzja o założeniu zespołu zapadła po wspólnej improwizacji. Wasze utwory powstają równie spontanicznie jak zespół? Ancik: Tak zespół powstał spontanicznie, ale piosenki już są przemyślane, i wypływają z naszego wspólnie bijącego w jednym rytmie serca. Podobno pracujecie nad pierwszą płytą demo. Ile utworów znajdzie się naniej i kiedy planujecie ją skończyć? -Prace nad materiałem rozpoczęliśmy już w listopadzie 2010rok. Do dzisiaj mamy ok 12 gotowych piosenek. Oczywiście teraz musimy zrobić selekcję i wybrac te, które naszym zdanie będą się najbardziej nadawały na nasze pierwsze demo. Chcemy aby piosenki znajdujące się na w/w prezentacji odpowiadały naszym wymaganiom. Jak nowo powstały zespół materiał jest bardzo zróżnicowany więc musimy znaleźć „złoty środek”. Chcemy nagrać 4 - 5 piosenek czyli to będzie taka EP-ka. Mam nadzieję, że uda się to zrealizować do końca września 2011r. Gdzie będziecie nagrywać ten materiał? -Z tym chcemy się zgłosić do naszego znajomego, nagrać to raczej „poznajomości”, wiesz chodzi oczywiście o pieniądze. Jak udą się to zrobic za 18
rozsądną kasę to chyba będziemy „diabelsko” zadowoleni. Zespół istnieje od trochę ponad pół roku ale zagraliście już sporo koncertów. Który utkwił wam najbardziej w pamięci? -Chyba ten ostatni w Lubsku zagrany 16 lipca, zagraliśmy go w znakomitym gronie kolegów z „KAZETWU” i „Mamy Prąd”, był to nasz pierwszy koncert z nowym kolegą Pawłem, który jest naszym perkusistą. Jesteśmy coraz bardziej zgrani i repertuar jest szerszy więc i zabawy jest więcej. Jakie macie plany koncertowe na przyszłość? -Jakiś szczególnie wielkich planów koncertowych to nie mamy, chcemy pograć koncerty ale żeby coś już było zaplanowane to raczej nie ma. Fajnie by było aby się znalazła osoba, która ma szerokie kontakty w tzw. świecie muzycznym i wzięła nas pod swoje „skrzydełka” ale co będzie zobaczymy, najpierw skupiamy się na dopracowaniu „demo-nka”. A koncerty to raczej „za mgłą” - dużo coś tych cudzysłowów... Jakie jest wasze największe muzyczne marzenie? -Pewnie każdy ma inne więc powiem i swoim: Chciałbym pojechać w trase koncertową... mieć ▶
20
techniczego który stroił by mi gitary i pilnował aby wszystko było dopięte i ustawione tak jak ja sobie życzę, chciałbym aby moja psaja stała się moim źródłem utrzymania, grać koncerty i żyć z tego - ale to na dzień dzisiejszy tylko marzenia. Na koniec pytanie które nurtuje mnie odkąd tylko zajrzałem na waszą stronę. Co jest w waszym
logo? Martwy Elvis? -A więc to ty jeszcze nie wiesz, że Elvis jest wiecznie żywy? (śmiech) Pozdrawiamy wszystkich czytelników „FUCK” ... Do zobacznia gdzieś.... kiedyś....
Wywiad i fotografie: Mateusz Papliński
21
22
C
ała afera z potteromanią zaczęła się już w 1997 roku kiedy to nikomu nie znana pisarka wydała książkę pod tytułem „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”. Cztery lata później kiedy już cały glob oszalał na punkcie przygód młodych uczniów Szkoły Magii, a niemowlęta potrafiły wymówić słowo „quidditch” do kin zawitała pierwsza kinowa adaptacja. Pomimo mocno prze-
słodzonej otoczki (a może właśnie dlatego) film sprzedał się nad wyraz dobrze i podkręcił już i tak świetnie pracującą maszynę marketingową. Jednak każdy kto nie spędził ostatniej dekady w jaskini doskonale zdaje sobie z tego sprawę więc przejdźmy do meritum, czyli wielkiego finału. Historia ostatniej części zaczyna się dokładnie tam, gdzie zostawili nas twórcy niespełna rok temu.
Po raz kolejny widzimy Voldemorta unoszącego triumfalnie czarną różdżkę z grobowca profesora Albusa Dumbeldora. Harry i jego świta tymczasem szykują się do ostatecznej rozgrywki z sami-wiecie-kim. Więcej szczegółów fabuły zdradzać nie zamierzam żeby nikomu nie popsuć zabawy. Połowa z Was najchętniej sama się o wszystkim dowie a pozostali zapewne czytali książki, więc tutaj sprawa jest jasna. Jako że sam z pierwowzorem nie miałem praktycznie żadnej styczności toteż sprawę adaptacji również zostawiam specjalistom. Przyznam szczerze, że jest w filmie kilka momentów, które musiały wyjaśniać lub dopowiedzieć mi osoby znające temat z papierowego oryginału. Jest to pierwszy zarzut w stronę zarówno scenarzysty jak i reżysera. Niektóre wątki można było sobie spokojnie odpuścić (jak chociażby przypowieść o siostrze Dumbledora, która w filmie zupełnie nic nie wnosi, w przeciwieństwie do książki). Są też takie, które aż się proszą o rozwinięcie (np. relacje między Dumbledorem a Snapem). Reżyser stwierdził, że ostatnia część będzie najkrótszą w całej serii, co zapowiadało naprawdę dynamiczne widowisko. Tymczasem z ekranu momentami wieje nudą. Niektóre sceny są rozwleczone wręcz do granic zdrowego rozsądku. Widać, że brakuje Davidowi Yatesowi kunsztu jaki posiadał chociażby Alfonso Cuaron (reżyser „Harry’ego Pottera i więźnia Azkabanu” – najlepszej moim zdaniem części). Na szczęście historia sama w sobie jest na tyle interesująca, że można przymknąć na to oko. Fantastycznie za to widać jak bardzo rozwinęli się aktorzy, zwłaszcza pierwszoplanowi. Z dużym zainteresowaniem będę się przyglądał w najbliższej przyszłości przede wszystkim Emmie Watson (filmowa Hermiona), która nie dość, że wyrosła na piękną kobietę to ma bardzo duży talent i przy odrobinie szczęścia może być naprawdę świetną aktorką. Rupert Grint (Ron) również ma zadatki na zrobienie kariery i to on najbardziej rozwinął się podczas 10-letniej pracy przy tym filmie. Daniela Radcliffe, czyli tytułowy bohater to dla mnie największa zagadka. Mam nadzieję, że jestem w błędzie, ale odnoszę wrażenie, iż jest to aktor jednej (niezbyt porywającej w dodatku) roli.
Na osobny akapit zasługują aktorzy drugoplanowi. W końcu dużo czasu i miejsca na ekranie dostał fenomenalny Alan Rickman (Severus Snape). W znacznym stopniu na jego historii skupia się finał serii. Lekkość z jaką aktor prowadzi swoją tragiczną postać jest godny podziwu. Wielkie i gromkie brawa! Jak zawsze niezastąpiona, choć w tej części nieco w tle, Helena Bonham Carter również wywiązuje się ze swojej roli koncertowo. Ralph Fiennes jako demoniczny Lord Voldemort to już klasa sama w sobie i wysokie miejsce w panteonie najlepszych, czarnych charakterów wszechczasów gwarantowane. Od technicznej strony ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Efekty, scenografia i kostiumy praktycznie w każdej części stały na najwyższym poziomie. Jedyna bolączką (poza wspomnianymi wcześniej brakami w dynamice) są zupełnie nie widoczne i nie potrzebne sceny w 3D. Podobnie jak w poprzednich częściach muzyka tworzy bardzo klimatyczne tło do całej historii. Ścieżka dźwiękowa do Insygni Śmierci to obowiązkowa rzecz do posłuchania już po seansie, na spokojnie w domowym zaciszu. Po wyjściu z sali kinowej byłem rozczarowany i zły. Czułem się nawet nieco oszukany. W filmie zabrakło przede wszystkim emocji, które były niemal namacalne w zwiastunie. Nie było „ciar” na plecach a o szklących się oczach można już zupełnie zapomnieć... Dopiero niedawno dotarło do mnie co tak naprawdę spowodowało mój zawód tym filmem – zbyt wysokie oczekiwania. Jednak po jakimś czasie wszystkie te negatywne emocje gdzieś się ulotniły. Uświadomiłem sobie, że to już koniec cudownej podróży po świecie magii. Cała seria miała swoje wzloty i upadki, ale jest to domena każdego tasiemca, zwłaszcza takiego, który liczył sobie aż czterech reżyserów. Samo obserwowanie jak dorastają na ekranie, nie tylko bohaterowie, ale również aktorzy jest rzeczą fascynującą. Ciekaw jestem czy w przyszłości pojawi się kolejny, w minimalnym stopniu tak udany cykl filmów, który pozwoli nam znów uwierzyć w magię kina i nie tylko.
Paweł Hekman 23
24
R
ównież tytuł zwiastował rzeczy niezłe. „If Not Now, When?” – tak jakby były jakieś szalone pomysły, z którymi dotychczas się nie zmierzyli. A Incubus potrafi kombinować, wystarczy spojrzeć na skład grupy: perkusja, bas, gitara, wokal i DJ. A wcale nie grają nu-metalu. Przez lata byli mistrzami najpierw funk rocka, a później po prostu lekko zakręconego gitarowego grania. Tyle tytułem przydługiego wstępu. Siódmy album Incubus trafił właśnie na sklepowe półki. Bardzo dużo o „If Not Now, When?” mówią single z płyty, wrzucone do sieci przed jej premierą. W telegraficznym skrócie – różnią się tylko tytułami. Po zapoznaniu się z całym dziełem, okazuje się, że dotyczy to całego krążka – jest on wypełniony jedenastoma niemal identycznymi kompozycjami. No dobrze, to może są to choć jakieś wymiatacze? Nic z tego. Mike Einziger, gość, który wymyślił kilka z najlepszych riffów lat dwutysięcznych, tym razem gra sobie jakieś akordowe numery.
Poza niewielkimi wyjątkami, cała płyta utrzymana jest w pół-balladowej stylistyce. Nie ma tu ani ognistych refrenów, ani wielkich emocji. Wspomniałem o małych wyjątkach. Rzeczywiście, całej tej bandzie nijakich, spokojnych piosenek, przewodzi „Promises, Promises” – spokojny, ale za to ładny numer, taki do pobujania. Poza tym mamy jeszcze niezły, skandowany „Switch Blade”, klimatyczny „In The Company Of Wolves”, no i warto przeczekać „The Original” dla dobrej końcówki. Zawsze roniłem Incubusa po płycie „Make Yourself ”, kiedy przestali natrętnie kopiować Faith No More i zajęli się „swoim”. Do teraz sobie radzili. Czyżby jeden z najciekawszych, współczesnych składów gitarowych zaczął dziadzieć? Wydali już przecież składankę „the best of ”, a to podobno zwiastun pomysłów na nowe płyty... A wracając do pytania zadanego w tytule albumu, to zdaje się nie dotyczyć szalonych pomysłów. Moja interpretacja to: „jeśli nie teraz, to kiedy przestaniesz lubić Incubus?”.
Michał Stachura
O
Zombym wiadomo nie wiele, mniej niż o innym anonimie, Burialu. Młody brytyjski producent od momentu swego pełnometrażowego debiutu, „Where Were You in ‚92?”, będącym hołdem dla sceny rave, ostro miesza na post-dubstepowej scenie muzycznej. Produkcje Anglika oscylują w oparciu o 2-step’owe rytmy, wzbogacane 8-bitową melodyką i zacięciem godnym najlepszych produckji spod znaku IDM. Pierwszy krążek Zomby to arcymistrzostwo aranżacji i czerpania z klasyki. „Where Were You in ‚92?” powstał przy wykorzystaniu klasycznych dla wczesnych lat 90. technik nagrywania. Rave’owe szaleństwo utkane w nici chiptune’owych melodii na wrzecionach dudniącego basu. Palce lizać! Kolejne EP były niczym kolejne punkty na paraboli wzlotów i upadków. „Dedication” wydany dla wytworni 4AD miał być „opus magnum” Zomby i jego twórczości. „Natalia’s Song” to pierwszy singiel, który ujrzał światło dzienne i z miejsca zawładnął moją wyobraźnią. Spokojny bit prowadzony wokalem hipnotyzuje swoim pięknem. Sięgamy nirwany, ale tylko na krótko. Mocno eksperymentalny „Vortex” atakuje nasze uszy i przekazuje pod opiekę „Things Fall Apart”. Gościnnie na wokalu udziela się tu Panda Bear z Animal Collective, który swoim głosem tonie w oparach melodii rodem ze starych gier. Siła muzyki Zomby polega na czasie jej trwania. Artysta co rusz serwuje nam krótkie strzały, przykładowo genialny „Lucifer”, trwające zaledwie kilkanaście sekund. To jednak wystarcza w zupełności, by zakochać się bez pamięci w tych dźwiękach. Być może jest to rodzaj kokieterii ze słu-
chaczem, sposób uwodzenia, nęcenia i zdobywania Brytyjski producent jest niczym diler rozdający darmowe działki i pozyskujący nowych klientów. Wyjątkiem wśród tych „miniatur” są wspomniane już single, a także niesamowity „Digital Rain”, narkotyczny, nastrojowy deszcz 8-bitowych loopów. „Dedication” zamykają dwie genialne kompozycje. „Basquiat” to melancholijna ballada oparta na przejmującym brzmieniu fortepianu, a „Mosaik” to kolejny element układanki definiującej niepowtarzalny styl artysty. Co by nie napisać o najnowszym dziele Zomby, będzie to za mało. Doskonały album, świetnie wyważony i bardzo dojrzały. Cieszy fakt, że młody Brytyjczyk stanął na wysokości zadania przy okazji nagrywania „Dedication” i stawił czoła widmu „drugiej płyty”. Szkoda, że póki co nie ma artysta nie ma w planach odwiedzenia naszego kraju...
Łukasz Michalewicz
25
26
D
ownshifting, trzeci album rosyjskiego producenta Mujuice, miał być punktem zwrotnym w moim myśleniu o Rosji. Scena muzyczna naszych północno-wschodnich sąsiadów nigdy nie wydawała mi się specjalnie atrakcyjna. Kilku dubstepowców, twórców sceny techno i obowiązkowo „Kalinka” i „Biełyje Rozy” - ot, cała relacja na linii Ja-Moskwa. Najnowszy krążek Romy Litvinova trafił więc do mnie całkowicie przypadkowo. Z informacji od wytwórni udało mi się ustalić, że twórczość młodego Rosjanina to połączenie IDM, synth-popu i indie na światowym poziomie. Się przekonamy. Otwierający album utwór „Юность” w idealny sposób odzwierciedla brzmienie całego krążka. Ciepłe, syntezatorowe melodie i popowy wokal przenoszą nas w szalone, ociekające kiczem lata 80. Pierwsze wrażenie, nadmiar pozytywne trwało ok. 1 minuty. Wtedy to też pojawia się wokal Romy, który niszczy wszystko z siłą olbrzymiego trzęsienia ziemi. Nie jestem, nie byłem i nigdy nie będę fanem języka Dostojewskiego, a tym bardziej w wersji śpiewanej. Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się co czuje człowiek, któremu wyrywa się paznokcie
to „Downshifting” jest idealną okazją, by się o tym przekonać. „Chałupniczy” styl nagrywania poraża nasze uszy fatalnym brzmieniem, które dotąd kojarzyłem ze ścieżkami dźwiękowymi ze starych gier na ATARI. W sumie mógłbym znaleźć kilkanaście lepiej zaaranżowanych 8-bitówek niż produkcje typu „На Луне” czy „Утро которым мы умрем”. Ból odsłuchu zwiększył wokal Mujuice’a, w którym na próżno doszukiwać się jakiś pozytywów. Emocji w nim tyle co talentu aktorskiego u braci Mroczków. Mniej więcej około połowy, w trakcie kontynuowania praktyk sadomasochistycznych w rytmie „Приключения”, zadałem sobie pytanie: a gdzie, do cholery, podział się rzekomy IDM? Poszukiwacze połamanych rytmów, melodycznych odjazdów poczują się ostro rozczarowani. Całość to strasznie kiczowata wariacja na temat twórczości Izy Trojanowskiej, Yazoo czy Limahla stworzona na potrzeby podmoskiewskich dansingów. W biblijnej przypowieści Hiob zostaje wystawiony na próbę wierności Bogu. Za swą cierpliwość i poświęcenie Wszechmocny nagradza proroka zdrowiem i wspaniałą rodziną. 52 minuty w towarzystwie twórczości Mujuice sprawiło, że poczułem się jakby spotkała mnie podobne wyzwanie. Nieprędko zapomnę o cierpieniu towarzyszącym słuchaniu „Downshifting”.
Łukasz Michalewicz
N
a „Cameo EP” był to numer otwierający sześciootworową płytkę, położony na wspaniałej, rozmytej linii basu „The Call”. A później wcale się nie działy rzeczy słabe. Nastrojowe, choć dość typowe w tych czasach pomieszanie elektroniki i shoegaze’u ze wskazaniem na to drugie. To był rok 2009, a z racji, że natura nie znosi pustki, szybko zapomnieliśmy o Zaza i zajęliśmy się swoimi sprawami. Gdzieś na wysokości czerwca tego roku okazało się, że trio nie tylko ma się dobrze, ale i wydał nową płytę. Jest parę problemów z tym albumem. Przede wszystkim cały czas czekamy na wydanie jej na płycie kompaktowej – póki co za dziesięć dolarów można ją ściągnąć z oficjalnej strony zespołu. Drugi to taki, że Zaza tak zajęli się robieniem dobrej muzyki, że zapomnieli o odrobieniu lekcji z marketingu. Cały czas mało kto o nich wie, a nagrali płytę, której wielu może im zazdrościć. Możemy wydawać sobie po cichu płyty w sieci, jak jesteśmy pieprzonymi Radiohead i ludzie i tak o tym mówią. Na szczęście, na tym kończy się lista moich zastrzeżeń co do „Sacred Geometry” i, jak dobrze widzicie, żadne nie dotyczy warstwy muzycznej. Jak popowa może być muzyka alternatywna? A jak alternatywny może być pop? Zaza znają od-
powiedzi na te pytania i z niesamowitym wręcz „czujem” uknuli jedenaście piosenek jednocześnie melodyjnych i w jakiś sposób przebojowych, jak i budujących piękne muzyczne pejzaże. Ten krążek w zależności od potrzeb może służyć za tło do robienia tzw. „czegośtam”, lub rzecz, której poświęcamy pełną uwagę. Zaza na „Sacred Geometry” robi także krok do przodu względem „Cameo EP”. Ta była nawet bardzo dobrą, ale mimo wszystko typową wypadkową shoegaze’u, elektroniki i jeszcze paru elementów. Tu dodali jeszcze trochę popu, zamieszali i ugotowali naprawdę wspaniałe danie. Takie, co to smakuje lepiej za każdym razem. Mamy więcej pulsujących basów, całość trochę lepiej wyprodukowana niż „Cameo, niby to wszystko małe smaczki, a cieszą i pokazują, że nowojorska formacja się rozwija.
27
Aha, a wracając do wątku singla – na debiucie tria z Brooklynu jest jeden numer jednocześnie doskonały brzmieniowo, jak i będący świetną piosenką, powodujący zwichnięcia karku od rytmicznego kiwania głową. Numer nazywa się „Distance Creator” i w idealnym świecie znalazłby się w czołówce list przebojów. Tak jak cała ta płyta. Minęły czasy innowacji w muzyce. Nie ma już geniuszy przecierający nowe ścieżki, zostali wykonawcy tworzący świetne rzeczy w obrębie już stworzonych ram. Zaza zdaje się mieć tego świadomość i bez zbędnej napinki prezentują płytę może nie frapującą, może nie wyciskającą łzy, ale za to cholernie dobrą. PS I jeszcze jedno – zespół nie wybrał sobie tak okropnej nazwy ot, tak. Zaza to naród zamieszkujący Turcję. Co Zaza z Wielkiego Jabłka ma wspólnego z Turcją – nie wiem. Ale chłopcy powinni chyba pić trochę mniej likieru.
Michał Stachura
T
utaj sytuacja wymaga dookreślenia – dla mnie branie narkotyków na jakąś wielką skalę, nawet nie dla siebie, a dla prasy, jest jasnym oświadczeniem: nie za bardzo kręci mnie ten świat, chcę zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Patrząc na takiego Lemmy’ego z Motorheada jasne jest, że on się zbyt dobrze bawi żyjąc, by umierać. I dlatego żyje, choć, medycznie rzecz ujmując, umarł już 157 razy. Takie przemyślenia doścignęły mnie na początku tego tygodnia, gdy cały świat dostał na głowę. A ja bardzo nie chciałem się na ten temat wypowiadać, nie chciałem o tym myśleć. Ale zbiorowa paranoja sięgnęła i mnie. Zatem postawmy sprawę jasno – Amy Winehouse sama sobie pościeliła. I teraz leży. To nie była wina lekarzy, ciężar sławy, czy co tam jeszcze... Niedawno usłyszałem w Trójce, że już za życia była legendą. Że co?! Przecież o niej nie mówiło się w kontekście płyt, muzyki, talentu, tylko skandali i dragów! Własnym uszom nie wierzyłem. Winehouse przez 13 lat bytowania na scenie muzycznej wydała zaledwie dwa albumy – na taką średnią może pozwolić sobie Axl Rose, ale nie babka, której kariera ponoć dopiero się rozkręca(ła). Swoją drogą, ta średnia teraz pewnie zdecydowanie się poprawi... Epitafium całej sprawie dopisał epizod na jednym z ostatnich koncertów piosenkarki, kiedy została wygwizdana. Niesłusznie – sam fakt, że w stanie tak totalnego odurzenia weszła na scenę o własnych siłach godzien był wszelkich oklasków. Na koniec dwa wyjątki z twórczości Winehouse: „I
told you, I was trouble” i „they’re tryin’ make me go for rehab, I say: no, no, no!”. Będzie dalej o śpiewaniu, choć śpiewanie na Festiwalu Piosenki Rosyjskiej zeszło na drugi plan. Jedną sprawą jest to, że po Stachurskim wielkiej sztuki i tak się nie spodziewamy, ale show wszystkim zainteresowanym ukradli kibice Falubazu. Na początek może mała deklaracja: nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem tego zacnego klubu (ani żadnego innego), nigdy nie byłem na meczu żużlowym i chyba nie pójdę. Co do samych poczynań zielonogórskiej drużyny mam podobny stosunek, co do naszej reprezentacji piłkarskiej – niby zainteresowanie, ale bez emocji. Teraz do meritum: już przed wydarzeniem niepokój organizatorów wzbudził fakt, że kibice Falubazu wykupili pół tysiąca wejściówek. Miało to mieć związek z zatargiem z prezydentem miasta Januszem Kubickim. Zapowiadano wzmocnioną ochronę, wysokie konsekwencje i.... nic. Fani Falubazu pośpiewali trochę, a po pierwszej części koncertu po prostu opuścili amfiteatr, pozostawiając za sobą wielką pustkę na trybunach. Cóż za wspaniały protest! Lepszy niż śpiewy, obrażanie, transparenty. Pozostawiający zmarszczkę zdziwienia na gładkiej twarzy Tomasza Kamela. Dający do myślenia – ładnie to wygląda, taka luka w widowni? Oczywiście organizatorzy zapowiadają „konsekwencje”. Ale za co? Za śpiewy? Za wyjście w trakcie koncertu? Jestem szalenie ciekaw, jak sformułują swoje zarzuty mądre głowy. Coś mi mówi, że efektem ich wypocin bę31
dzie iście montypythonowy kwiatek sezonu. Nadal nie jestem kibicem Falubazu. Ale jestem kibicem jego kibiców. Jeszcze a propos piosenek. Niedawno policja zgarnęła młodą gorzowiankę za posiadanie na dysku komputera ok. 3 000 nielegalnych plików muzycznych (widzę te drwące uśmieszki!). Grozi jej grzywna lub więzienie. Jak zapewne wiecie, sympatyzowanie z mundurowymi nie jest w modzie. Nie chcę być za bardzo sarkastyczny, ale zastanówmy się, jakiego wysiłku wymagało doprowadzenie naszej bohaterki przed oblicze sprawiedliwości. Sprawa wyszła od Zaiksu, który wyśledził dziewczynę i zgłosił sprawę na policję. Tam wniesiono o pozwolenie na przeszukanie mieszkania. Następnie patrol pojechał na miejsce (zbrodni?) i zrobił, co musiał. Teraz sprawa jest w sądzie i będzie się tak ciągnąć, tu apelacja, ta odroczenie... Nie twierdzę, że ściąganie nielegalnych plików jest OK., bo
nie jest. Ale zastanówmy się: na pewno nie było żadnych, bo ja wiem, złodziei do ścigania...? Morderców, chuliganów...? Nie? Naprawdę całą uwagę policji przykuła niewiasta tłukąca manieczki na głośnikach za 20zł? Nie wiem, jak wy, ale ja od razu czuję się bezpieczniej. Ciężkiej cholery można dostać. Jedynym wyjściem zdaje się być nie branie niczego, co do nas dociera, na poważnie, czego sobie i Wam życzę. Zakończę parafrazą słów Borysa Dejnarowicza, użytych (niestety) w przekrytycznej recenzji płyty, którą akurat uważam za arcydzieło, ale nieźle oddaje stan rzeczy. W świecie takim jak ten, gdzie przedstawiciel jednego kraju deklaruje chęć likwidacji drugiego ponieważ dysponuje bronią jądrową, a organizator może pociągnąć mnie do odpowiedzialności za wyjście z koncertu, lepiej chyba będzie jak sobie pójdę spać. Branoc.
Michał Stachura
P
rzechodziłam ostatnio obok chińskiego sklepu. Umiejscowienie: były dom handlowy, który wkrótce bedzie miejscem spotkań wszystkich tych, którzy wolą cieplejszy klimat niż ten panujący w ekhm... Niebie. Ale wracając do sklepu, gdybyście mieli przywołać zapach Chin, to co byście wybrali? Ja stawiam na tę niezwykłą, chińską mieszankę wybuchową: połączenie plastiku, farby i bliżej nieokreślonych specyfików. Odurzenie gwarantowane, a spróbuj się pozbyć tego zapachu z ubrań. Choćby rzecz polać benzyną, zamoczyć w ciekłym azocie i wykąpać w perfumach mojej leciwej sąsiadki ( a wierzcie mi, że to się nazywa trwały zapach) to i tak przebije zapach „chińszczyzny”. Zaczęłam niekonwencjonalnie od zapachu, ale przydałoby się słowo o jakości, bo ta jak wiadomo jest w tekstyliach bardzo pożądana. Na temat jakości „chińszczyzny” usłyszałam ostatnio bardzo fajne zdanie. Cytuję: „ Człowiek tego czasem w całości do domu nie doniesie”. Coś w tym jest! Tu odpadnie dżecik, tam sie odpruje jakiś cekin, a jak wrzucimy rzecz do pralki to czasem z tuniki zostaje T-shirt. Ulubiony materiał: poliester! A z nim to tak jak z parówkami, wolę nie pytać z czego jest zrobiony. I doszliśmy do najważniejszej dla wszystkich fashion victims kwestii - stylu. „Chińszczyzna” to główny składnik bazarowego looku. Złote paski, srebrne klapki, dużo niezrozumiałych angielskich napisów i moc porażających kolorów. Oczywiście wszystko na raz. Jest taki bazarek w zet gie ( bez nazwisk, więc powiem tylko, że zalatuje gazem), gdzie człowiek zostaje obezwładniony natłokiem chińskiego towaru. I ja pytam po co to wszystko? Ani to ładne, ani porządne, ani...tanie. Lepiej znaleźć dobry lumpeks i tam oddać się modowej rozpuście. A chińszczyznę polecam z woka. Pootwierało się trochę tego na naszym zielonogórskim deptaczku, więc jeśli potrzebujecie powiewu Dalekiego Wschodu, to polecałabym zacząć od kuchni. I na niej skończyć. Jeśli zaś chodzi o ubrania, to wszyscy znamy przepowiednię, z której wynika, że zaleje nas chińska zaraza. Jeśli chodzi o modę...już zalała.
Fashion Victim
35
warszawka ,
Ponoc potwór nie taki straszny jak sie, go maluje. Dostałam zaproszenie na ślub od znajomych z Warszawy – super! Nie jest to wymarzony początek wakacji, ale w końcu odwiedzę stolicę i poczuję się, jak ktoś z wielkiego miasta (pochodzę ze wsi ok. 900 mieszkańców). Ledwo zdążyłam zwieźć rzeczy z akademika a już o 5 rano miałam pociąg, oczywiście z przesiadką we Wrocławiu, bo jakże inaczej. O samej podróży wspomnę tylko tyle, że 10 godzin w pociągu z plastikowymi siedzeniami w upalny dzień, to nie jest to, co kocham. No i drzwi naszego środka lokomocji otworzyły się na stacji Warszawa Centralna. Ludzie umęczeni katorżniczą podróżą wysypali się z wagonów i zmieszali z tłumem podróżnych oczekujących na opóźniony pociąg z Rzeszowa. Ich miny nie były zbytnio optymistyczne. Ale przecież to normalka, że pociąg się opóźnia, a czasami to już w ogóle nie przyjeżdża.
Wyszliśmy z podziemnych korytarzy dworcowych, gubiąc wątek ujrzeliśmy światło dzienne. Naszym oczom na początku pokazał się nieład, tłum ludzi, szklane wieżowce i legendarny Pałac Kultury i Nauki – którego to dostaliśmy jako przejaw miłości Wielkiego Czerwonego Brata do naszej Ojczyzny. Mnie ten widok nie przerażał aż tak mocno jak mojego współtowarzysza podróży. Ha bo ja nie pierwszy raz do Warszawy zawitałam! Dla niego był to ten pierwszy i mam nadzieję jak najmniej bolesny raz. Mieliśmy stacjonować u naszego znajomego gdzieś w centrum. Ale za nim tam się udaliśmy musieliśmy zwolnić tępo i zjeść jakiś obiad. Na ten przykład kebab. No kebabcie są pyszne! Ten w zielonogórskiej kebabowni najlepszy! No i przyczołgaliśmy się do jakiejś tureckiej restauracji, zkuszeni ceną piwka złożyliśmy zamówienie i czekaliśmy na jedzonko popijając zimnego, średniej klasy browarka. Przed oczyma stał ten cholerny pałac kultury. Obserwowaliśmy te wszystkie korki, masę ludzi przemierzających ulice… ah ta woń spalin wrzynała się w nozdrza. Wielkie miasto. Proszę Państwa przyszedł nasz kebab! Żałuję, że nie wcielono w życie paru wersów z utworu Zaciera: „ (…) Poszedłem do Turka na rogu I mówię mu: daj mi proszę Kebab w cienkim cieście Oł yeah A on mi na to, że niestety Zabrakło baraniny A on mi na to, że niestety Zabrakło baraniny Kebab w cienkim cieście po nocach mi się śni (…)” ▶ 37
Tak jest, ten kebab na pewno będzie śnił mi się po nocach. Pierwszy raz jadłam coś tego typu z baraniną. Nawet nie jestem pewna czy to była baranina. Nie polecam. W drodze do znajomego pobłądziliśmy trochę po centrum, uwieszeni torbami i kreacjami na wesele uparcie dążyliśmy do celu. Po drodze objawił nam się sklep z piwem – taki sklep co to mają różne wynalazki z browarów na całym świecie. Oczywiście zajrzałam do środka i uzupełniłam zapasy. Upolowałam Ciechana Miodowego, niepasteryzowane piwo, które poznałam będąc tu dwa miesiące temu. Idąc tak przed siebie, a właściwie wlokąc się, oczywiście musiała nas spotkać kolejna atrakcja. Gdy już byliśmy niemal u celu lunęło, błysnęło i hop – my jesteśmy już cali mokrzy. Wyglądaliśmy jak dwie sieroty – ofiary z Tytanica. Specjalnie przyjechaliśmy wcześniej, co by można było sobie pozwiedzać, pochodzić i popodziwiać. Zrezygnowaliśmy z fast foodów, bo to drogie i takie nie za bardzo zdrowe, mimo, że pod nosem mieliśmy KFC i Macka. Więc przechadzając się ulicą Marszałkowską, szukając sklepu, w którym to chciałam nabyć nowe DVD El Dupy, okazało się, że jesteśmy nie z tej strony, co trzeba. Wysiedliśmy z metra na Marszałkowską, ale z numerami 160 a nam zależało na tych początkowych cyfrach. Czyli co, piechotką się cofajmy. A w życiu! Idziesz, idziesz a tu końca nie widać. Także w tramwaj i z 5 przystanków w tył. Na szczęście bilety 3 dniowe, ulgowe okazały się tanioszką i śmiało mogliśmy sobie zasuwać po mieście wszelakimi dostępnymi środkami komunikacji publicznej. No i znaleźliśmy ten sklep w końcu. A co to ma do tematu jedzenia? No po takiej podróży zgłodnieliśmy, a że była pora obiadowa szukaliśmy czegoś gdzie możemy zjeść „normalne” jedzonko. W drodze mijaliśmy parę pizzerii i restaurację Magdy Gesler, pani z telewizji, której to ponoć wszystko smakuje gównem. Z resztą widząc rozmach, z jakim była urządzona owa restauracja ominęliśmy szerokim łukiem, bo w końcu zapewne nikt tam sobie nie życzy biednych studentów z prowincjonalnych miasteczek. Nieopodal znajdował się bar mleczny. Bary mleczne są najlepsze! Mając w myślach naszego zielonogórskiego „Turystę” skusiliśmy się i wstąpiliśmy. A tam proszę Państwa PRL pełna gębą, okraszony wystrojem a’la późny Gierek, tyle, że kolejek nie było. Gruba baba za szybą odganiała leniwie muchy. Zobaczyłam ceny…. No tak Warszawa. Za szklankę przesłodzonych pomyj o smaku owocowym w oszczerbionej szklance płacimy tyle, co za półtorej szklanki kompotu w Turyście. Zdecydowaliśmy się na pierogi ruskie. Oczywiście zanim doszliśmy do stołu zaczepił nas żulik prosząc o wspomożenie i dorzucenie drobnych do obiadu. Dostaliśmy pierogi. 5 małych, mizernych, rozgotowanych faflochów nie pierogów! W dodatku otrzymałam jednego bez farszu. A cenowo tak jak u nas podwójna porcja tych z pierwszego rzutu. Nieszczęśliwi po zjedzeniu posiłku poszliśmy dalej. Co by tu pozwiedzać w Warszawie? Wiedząc, że mój chłopak interesuje się militariami, więc zafundowałam mu wycieczkę do Muzeum Powstania Warszawskiego. To był strzał w dziesiątkę!. Spędziliśmy parę godzin w świetnie zorganizowanym, klimatyzowanym niesamowicie urządzonym muzeum. Będąc w tym miejscu drugi raz, przeżywałam wszystko na nowo. Zgromadzone eksponaty, pokazy multimedialne i wystrój przeniosły nas na chwilę do tej Warszawy niszczejącej, w której bruk wsiąka niewinna krew. Myślę, że na nie jednym człowieku ów przybytek zrobił wrażenie. Z całego serca polecam. Nie będę dzień po dniu opisywać naszej wycieczki, ale wspomnę jeszcze o dwóch sytuacjach. Pierwsza, dosyć śmieszna. Spacer w poszukiwaniu mrożonych pierogów. Musieliśmy pół kilometra iść, aby znaleźć sklep w centrum gdzie można nabyć mrożone pierogi. Druga to taka, że wyruszyliśmy półtorej godziny przed ceremonią ślubną z nadzieją, że zdążymy. Nie znając Warszawy nie jest łatwo znaleźć daną ulicę w danej dzielnicy miasta. Tak, więc z Centrum na Bemowo w niedzielę nie jest tak łatwo
dojechać. Tramwaje kursują rzadziej, a ludzie nie wiedzą jak się tam dojeżdża. W końcu dotarliśmy na ulicę wskazaną na zaproszeniu ślubnym, gdzie pokierowano nas do kościoła. Jak się okazało, nie tego gdzie wszystko się ma odbyć. Mamy pół godziny na namierzenie tej odpowiedniej świątyni. Okazuje się, że, ulica Powstańców Śląskich ma jakieś 19 kilometrów i znajduje się na niej więcej niż jeden przybytek Boży. Miejscowi, nie są nam w stanie powiedzieć gdzie jest ten kościół, którego tak nerwowo szukamy, ale kierują nas do autobusu. Małżeństwo, które starało się nam pomóc, kłóci się, o który kościół nam dokładnie chodzi (żadne z nich nie miało racji). Na domiar złego zaczęło padać. Zapytałam przypadkową kobietę, która jak nam się zwierzyła wraca z działki i idzie po wodę ze studni przy tym kościele, który my poszukujemy. Bo ona kocha zwierzęta i idzie dokarmiać te dzikie na osiedlu. Po krótkim przemarszu przez kałuże udało nam się trafić na ceremonię. Z 15 minutowym opóźnieniem, ale się udało. Na koniec pobytu w mieście stołecznym zostałam zaproszona na próbę kapeli. Czyli coś, co ja lubię. W końcu można było posłuchać głośnej muzyki, potupać nóżką, albo nawet dwoma, wypić dobre piwko i zapomnieć o tym bajzlu, który panuje w mieście za dnia… Na koniec dodam tylko o żenującej sytuacji. Obcokrajowiec chciał zakupić bilet w kasie na Dworcu Centralnym. Pomylił kasy i za miast do tej międzynarodowej podszedł do zwyczajnej. Pani kasjerka nie potrafiła mu pomóc, bo mówił po angielsku. Ludzie, skoro już pracuje się w kasie na dworcu w mieście gdzie obcokrajowcy są rzeczą normalną to niech zafundują kurs nauki angielskiego pracownikom. Pozdrawiam Acidolka