Fcuk nr10

Page 1



Któż z nas nie był na nim chodź jeden raz. Dawniej w Żarach, aktualnie w Kostrzynie nad Odrą. Nasz kochany „Woodstock”. Odbył się jak co roku bez większych niezapowiedzianych wypadków. Pogoda dopisała, to najważniejsze. Weterani festiwalu powoli zamieniają się w socjopatów. Do niedawna obecność tłumów, kolejki do „toalet” i wspólne noclegi nie robiły na nich większego wrażenia. Dziś, staje się to dla nich prawdziwym horrorem. Ale mimo wszystko na Prodigy przybyło nieoficjalnie prawie milion ludu. Fcuk oczywiście też się wybrał. Dlatego zapraszam do relacji Pawła Hekmana i galerii tegorocznych zdjęć Sebastiana Rzepiela. Redakcja i socjopatyczna, i lubująca się w owych klimatach, powróciła. Swój obowiązek spełniliśmy i oddajemy wam Woodstockowy numer Fcuka. Nr 10! Zapraszam do lektury. Dominika Koryga Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Grzegorz Ufa, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, Natalia Kozłowska, PigFace Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat, Wepritz84 Współpraca: Sebastian Rzepiel, Wojciech Gajewski Okładka: Sebastian Rzepiel Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl





Swinstock Sorry, że mnie nie było dwa tygodnie temu. Swój twórczy kryzys zawdzięczam temu, co wkurwia trzydzieści siedem milionów innych rodaków, którzy pozostali między Odrą i Nysą a Bugiem – brakowi słonecznych letnich dni. Andrzej Lepper nie wytrzymał, ja jeszcze walczę i nie zamierzam, póki co, w geście protestu przeciw niepogodzie nabijać się na widły. Rozrzucę nimi trochę gnoju…

Dziś poceluję łajnem po woodstockowym polu. Wiem, zaraz się zacznie: dziewięćdziesiąt dziewięć procent czytających pomyśli o mnie czule słowami „co za chuj!”. W takich oto warunkach przyrody pierwszy raz w życiu podnoszę rękę na największą z obecnie-kostrzyńskich, a niegdyś żarskich świętości. Dlaczego? Bo mam okres i jakoś drażni mnie pół miliona ludzi w jednym miejscu. Zastanawiałem się niedawno jaki jest udział woodstockowiczów w zmianach przyrostu naturalnego. Inaczej mówiąc: ciekawe ile dzieci urodzi się z festiwalu jakoś na przełomie kwietnia i maja roku kolejnego. Ale wielość przypadkowych ciąż to akurat nie jest czynnik, w wyniku którego systematycznie Przystanek Woodstock omijam. Dręczy mnie mianowicie myśl o tym, że gdzieś po drodze magia Przystanku poszła się kochać, a rok w rok różnego rodzaju hieny podłączają się do imprezy by głosić różne bezeceństwa. W porzo, Jurkowi Owsiakowi jest to na rękę, bo im większa biba tym dla niego lepiej. Jemu odpowiada obecność polityków i innych dziadów na Wostoku – mi nie musi. Przystanek, który kiedyś był jakoś bardziej odcięty, mile wyobcowany i można było naprawdę od codzienności nań uciec – dziś codziennością i swoją komercyjnością mnie straszy. A jak się dowiedziałem, że ma być tam w tym roku ten pieprzony paradziennikarz Pospieprzalski, to mi faja opadła dokumentnie. Do tego dochodzi jeszcze prosta matematyczna zależność: ilość gości na tego typu imprezach jest wprost proporcjonalna do prawdopodobieństwa, że zjawi się tam hołota. Dalej: logistyka. W Żarach na ten przykład było niedaleko do miasta, w Kostrzynie – ciul, z pola mam bliżej do Dąbroszyna, w którym gówno jest. Samochoda zostawić strach, bo to na rufie Myszkę Miki i zielonogórskie blachy ma, a bliskość Gorzowa sprawia, że może stać się z autem coś dziwnego. Pociągiem nie pojadę, sorry. Nie, bo nie. Może wraz z wiekiem zrobiłem się wygodny. Może przez mój rocznik nie lubię toi-toiów, syfu i spania w namiocie pośród zdecydowanie niekameralnej ilości towarzystwa, może to mój pesel sprawia, że sram na słoneczniki, miłość, przyjaźń i na rock and roll też. Może. Może morze pomoże. A jeżeli nie morze to może Pomorze pomoże. Do dupy. Jeszcze mi wleciał do pokoju pasikurwakonik. Idę po widły.

heartFAILure Ilustracja: Coffincat

7


Skok bez spadochronu

, Dla nich tenis, pływanie, czy siatkówka to nuda. Dla nich nie licza , sie wy, . niki, lecz przezycia i przekraczanie kolejnych granic wytrzymałosci nie tylko fizycznej, ale i psychicznej. Dla nich licza, sie, pot , , i łzy. Dla nich , zwykły spacer musi posiadac pewna doze niebezpieczenstwa, a co za , , . tym idzie równiez adrenaliny. O kim mowa? Oczywiscie o zwolennikach , sportów ekstremalnych. Ale zacznijmy od poczatku.

T

a ciekawa dyscyplina sportu narodziła się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w (i tutaj Was nie zaskoczę) Stanach Zjednoczonych. Stała się ona na tyle popularna i uznana, że szybko zaczęła rozprzestrzeniać się na inne kontynenty, wskutek czego powstawały coraz to nowsze rodzaje i techniki tego sportu. Z czasem dodano do nich pewną filozofie życiową. Stały się symbolem buntu kulturowego. W tym jak w żadnym innym sporcie z łatwością można rozładować swoje negatywne emocje, przez co człowiek staje się niesłychanie wyzwolony i niezależny. Wartości, jakie niosła za sobą gra zespołowa, zostały rzucone w odstawkę i zapomnienie. Tutaj liczy się tylko jednostka i jej własne dążenia do celu. A jaka jest podstawowa różnica między nimi, a dyscyplinami sportowymi, które możemy podziwiać chociażby na olimpiadach? Otóż na podstawie wielu definicji możemy stwierdzić, że uprawianie tych specyficznych dyscyplin sportowych wiąże się z poważnym i dużym ryzykiem, utraty zdrowia, czy nawet… śmierci (o wiele większym aniżeli tradycyjne sporty). Jednak odwaga to nie wszystko. Jeśli sportowiec zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niesie dany sport ekstremalny musi również się do nich porządnie przygotować nie tylko fizycznie, ale

8

i dobrać odpowiedni sprzęt. Wiąże się to nierzadko z wysokimi, a nawet bardzo wysokimi kosztami. Umówmy się mało, kto ma możliwość i mało, kogo jest stać na te (elitarne) ekstremalne sporty, (lecz mówią, że dla chcącego nic trudnego). No dobrze, mniej więcej potrafimy już prawidłowo zdefiniować, czym jest sport ekstremalny. Teraz zastanówmy się czy każdy może go uprawiać. Otóż niestety, nie każdy. Według precyzyjnych badań naukowców wynika, że zwolennicy tych dyscyplin powinni cechować się przede wszystkim mocnymi nerwami, gdyż tylko oni mogą poradzić sobie z dużą dawką adrenaliny, która jest nierozłączna z tym sportem. Osobom słabym psychicznie oraz strachliwym polecam książki przygodowe, oraz programy telewizyjne. Zapewne większość z nas jeszcze do niedawna uważała, że sportem ekstremalnym jest jedynie skok ze spadochronu oraz na bungee. Natomiast współcześnie możemy stwierdzić, że sport ten rozwija się w bardzo szybkim tempie i co rusz pojawiają nowe, często jeszcze bardziej ekstremalne dyscypliny. Umówmy się, sporty ekstremalne stały się niezwykle modne i popularne. Traktowane są jak odskocznia od życia codziennego, które często jest po prostu szare, nudne i bez wyrazu. Sprawiają, że


możemy dosłownie wyładować się z negatywnych emocji, które spotykamy na każdym kroku. Sportowcy, którzy uprawiają ten rodzaj sportu czują po prostu, że żyją, a nie tylko egzystują. Oczywiście od razu chcę zaznaczyć, że nie każdemu, sporty ekstremalne przypadły do gustu. Nie rzadko można spotkać się ze stwierdzeniami, iż „jest to tak samo głupie, co niebezpieczne”, „na co to, komu” lub „co ciekawego jest w balansowaniu między życiem, a (często) śmiercią?!”. Wiadome jest to, że każdy może mieć swoje zdanie i ja nie zamierzam się teraz postawiać po któreś z nich. Natomiast jedno jest

pewne: jeśli coś wzbudza sprzeczne emocje musi budzić ciekawość i zainteresowanie. Na pewno nie przejdzie się obok niego obojętnie. I tym właśnie cechują się owe sporty. Jak już wcześniej wspomniałam wariantów sportów (bardzo) wysokiego ryzyka jest współcześnie niesłychanie dużo, chcecie przykładów? Proszę bardzo. Najpierw wymienię te, które można uprawiać na wodzie, a więc:, canyoning czyli pokonywanie dzikich rzek, wodospadów oraz jaskiń. Uwaga! Wcale nie robimy tego za pomocą łódki, ale

9


10

o własnych siłach płynąc samemu lub nurkując. Z wodospadów, na przykład tych mniejszych, można śmiało skoczyć, natomiast z większych spuszczamy się po linie. Jest to dosyć trudny sport o wysokim poziomie niebezpieczeństwa. Dla ochotników polecam takie kraje jak Austria, czy Słowenia. Kolejny wodny sport nosi dość ciekawą nazwę a mianowicie hydrospeed, który jest stosunkowo nowy. Co jest niezbędne do wykonywania tej dyscypliny? Pianka, plastikowa deska oraz rwąca rzeka i oczywiście odwaga. Polega to na spływaniu po rzece, leżąc na desce, zaznaczam jedynie, że większość naszego ciała i tak wyląduje poza nią. Aaa,zapomniałabym o drobnym szczególe, otóż duża odporność na ból również jest wskazana, gdyż nawet pianka nie uchroni nas od siniaków, na jakie jesteśmy narażanie podczas spływów. Dobrze, dość tej wody. Przejdźmy teraz do kolejnego żywiołu, jakim jest powietrze. I tutaj base jumping góruje nad innymi, chociażby z tego powodu, że został uznany za jeden z najbardziej niebezpiecznych sportów na świecie. Base to skrót z języka angielskiego i oznacza kolejno budynek, antena, przęsło oraz ziemia. Nic wam to nie mówi? Spokojnie, już tłumaczę. Sport ten polega na skokach spadochronowych z różnych wysokich, a nawet bardzo wysokich obiektów, na przykład wieżowców, mostów, czy urwisk górskich. Zapewne głowicie się nad tym, co w tym sporcie jest takiego niebezpiecznego, prawda? Otóż zasadniczym elementem jest czas, który odgrywa tu kluczową rolę. Spadochroniarze, którzy skaczą z samolotu mają dość dużą rezerwę czasową na otwarcie spadochronu, natomiast skacząc z wieżowca wszystko odbywa się w granicach kilku, kilkunastu sekund. Wystrzeliwanie to kolejna bardzo ciekawa propozycja dla fanów mocnych wrażeń. Do „uprawiania” tego sportu potrzebujemy jedynie dwa, stojące obok siebie bloki (lub wieżowce), dwie specjalistyczne liny (połączenie lin boungee oraz zwykłych, statycznych), no i oczywiście ochotnika. Wpinamy śmiałka w uprzęże, zwalniamy naciąg (umieszczone są na obu wieżowcach) i tym oto prostym spo-

sobem wystrzeliwuje się na 45 metrów wzwyż. Banalne. Jeśli ktokolwiek z Was, drodzy Czytelnicy miałby ochotę chociaż spróbować którejś z wyżej przeze mnie omówionej dziedziny sportów ekstremalnych, a jednocześnie uważa ją za niezwykle niebezpieczną, mogę Was uspokoić. Według najnowszych badań oraz światowych statystyk najgroźniejszym sportem jest... jazda konna. Zdziwieni? Wszystko zależy od nastawienia i przygotowania. Oczywiście należy liczyć się ze sporym niebezpieczeństwem jakie wynika z tych sportów, ale przecież w nich właśnie o to chodzi, aby było niebanalnie i ekstremalnie. A czy sport ten mogą uprawiać wszyscy? Odpowiedź jest bardzo prosta i jednoznaczna: absolutnie nie! I wcale nie wiąże się to z wytrzymałością fizyczną, czy kondycją, która u każdego z nas jest zupełnie odmienna. Tutaj, jak w żadnym innym sporcie, główną rolę odgrywają aspekty psychiczne. Uprawiając jakikolwiek sport ekstremalny jesteśmy zmuszeni do pokonywania swoich własnych słabości, a to wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Nie„walczymy” z rwącą rzeką w górskich potokach. Tak naprawdę walczymy sami z sobą, z naszym usposobieniem, lękiem i strachem. Może właśnie dlatego tego rodzaju sporty są adresowane do osób o bardzo silnych nerwach i psychice. Jestem przekonana, że każdy z Was wyobraża sobie, iż osoby które skaczą na boungee, na spadochronie, czy pływając kajakiem po niebezpiecznych obszarach rzecznych pracują non stop na wysokich obrotach. I być może właśnie dlatego zadziwi Was teza jaką jakiś czas temu podali naukowcy. Otóż w swoich badaniach odkryli, iż sporty te mogą być niezwykle... odprężające. Tak właśnie! Podczas ich uprawiania w naszym organizmie produkowana jest zwiększona ilość adrenaliny, która jest niezwykle pożądaną (mówią też, że potrafi uzależniać). Zastanówmy się przez chwilę, czy skok na boungee jest naprawdę taki trudny i wymaga od nas ogromnych przygotowań fizycznych? Oczywiście,


że nie, wystarczy wejść na most, przypiąć się linami i na krawędzi zrobić krok do przodu. To wszystko. Jest w tym wszystkim jedno ale oczywiście. Należy przełamać swój strach, tak jak już wcześniej o tym pisałam. Walka samym z sobą jest czasem trudniejsza niż cokolwiek innego. Amatorzy ekstremalnego spędzania wolnego czasu podkreślają, że najtrudniej jest się przełamać i stawić czoło swoim słabością. A jak mówią, sport to zdrowie, nawet ten najbardziej ekstremalny. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że walka z samym sobą to jak walka z wiatrakami. Otóż niekoniecznie musi tak być. Oczywiście osoby, które chciałyby rozpocząć ekscytującą i zapewne niezapomnianą przygodę ze sportami ekstremalnymi nie powinny od razu porywać się na najbardziej niebezpieczne wyprawy. Należy roz-

sądnie zastanowić się nad celem, jaki chcemy osiągnąć oraz nad tym czy mu faktycznie podołamy. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Jednak jak mawiają, cierpienie uszlachetnia każdego człowieka. Nie zapominajmy, że w sportach ekstremalnych nie chodzi wcale o wyczyny, ale o nas samych. Stanąć twarzą w twarz z samym sobą i własnymi słabościami wydaje się czasem cięższe niż skok ze spadochronu bez... spadochronu.

Tekst: Natalia Kozłowska Ilustracja: Wepritz84


Przystanek woodstock Przystanek Woodstock , od zawsze budził skrajne reakcje. Jedni krzyczeli: brud, smród i pijanstwo,, inni z kolei chwalili niesamowita, atmosfere, , , zabawe, czy swietne koncerty. Po tegorocznej i klimat, piekna edycji . , kłótnia o impreze, Jurka Owsiaka była jeszcze wieksza niz zazwyczaj. , głosów podniosło sie, na forach internetowych, Co najmniej 700 tysiecy , facebooku, w mediach etc. Ale kto ma racje?

P

rawdopodobnie każdy. Pod warunkiem, że w tam ogóle był ponieważ nie brakuje takich, którzy nigdy na Woodstocku nie byli ale nie przeszkadza im to snuć opowieści jakich nie powstydziłaby się sama Ewa Drzyzga. Wszyst-

12

kie opinie, jakie słyszeliście kiedykolwiek o Woodstocku to prawda. Przynajmniej w znacznej większości. Przeżywanie tego festiwalu jest czymś bardzo subiektywnym. Na to w jaki sposób będziecie do niego podchodzili składa się mnóstwo


czynników. Przykład: zauważyłem, że spora liczba „hejterów” to ludzie, którzy już na Woodzie byli niejednokrotnie i ich największe zarzuty to utrata klimatu – może to Wy drodzy krzykacze po prostu się zestarzeliście/zmieniliście i taki klimat już Wam nie odpowiada? Nie będę tutaj bronił własną piersią Przystanku, bo ma on wiele wad, ale daleki jestem od plucia jadem. Nie jest żadną tajemnicą, że już dawno przestała to być impreza wyłącznie muzyczna. W namiocie Akademii Sztuk Przepięknych zasiadają z roku na rok coraz większe gwiazdy filmu czy muzyki, politycy i dziennikarze. W tej edycji największą popularnością cieszył się Titus z Acid Drinkers, który cierpliwe, dowcipnie oraz w bardzo inteligentny sposób odpowiadał na pytania każdego uczestnika przez bite 2 godziny! Widok tej ikony polskiego metalu siedzącej na skraju sceny (tak żeby być bliżej ludzi) z papierosem w dłoni i uśmiechem na twarzy był naprawdę bezcenny. Wielkim zaskoczeniem dla wielu było również spotkanie z Mar-

kiem Koterskim. Liczba niesamowitych anegdot oraz kontakt z publicznością to coś, czego można mu pozazdrościć. Bardzo żałowałem, że nie dotarł na swoje spotkanie Wojciech Mann, zostało ono odwołane z przyczyn osobistych. Liczę, że w przyszłym roku się uda. Niestety w innych spotkaniach nie mogłem wziąć udziału. Taki już urok każdego festiwalu – nie tylko muzycznego. Pomimo mnóstwa atrakcji jakie przyszykował w tym roku Jurek Owsiak ja skupiłem się przede wszystkim na muzyce. Na pierwszy ogień pójdzie koncert, który podzielił woodstokowiczów najbardziej – The Prodigy. To było moje pierwsze spotkanie z zespołem na żywo. Za każdym razem kiedy pojawiali się w Polsce coś zawsze stawało mi na przeszkodzie żeby tam być. Tym razem udało się. Zająłem całkiem przyjemną pozycje już w trakcie występu zespołu poprzedzającego i cierpliwe znosiłem dźwięki reggae Gentelmena, które nigdy do mnie nie przemawiały (każdy utwór brzmi niemal identycznie jak poprzedni ale faktem jest, że lu-

13




dzie bawili się wyśmienicie). Po cholernie długiej przepince nadszedł ten czas. Nadzeszli oni! Poleciało kolejno „World’s on fire”, „Breathe” a potem „Omen”. Po trzech numerach widać było, że coś jest nie tak. Keith Flint był jakiś nieobecny, Maxim niby bardziej energiczny ale to wciąż nie to. Chłopaki biegali do technicznych przez cały czas z jakimiś uwagami co skutecznie wybijało ich z rytmu. Na szczęście później było już tylko lepiej. Załapali całkiem niezły kontakt z publicznością, która nie przestawała tańczyć nawet na moment. Oni również na scenie praktycznie cały czas biegali, skakali, czuć było energię. Jeśli chodzi o set to zabrali nas na przekrojową wycieczkę po swojej dyskografii, choć pominęli nieco „Experience”(tylko „Out of space”) na rzecz „Invaders Must Die”(aż 7 utwórów). Nie mogło oczywiście zabraknąć takich killerów jak „Firestarter”, „Poison”, „Voodoo people”, czy „Smack my bitch up”. Dla mnie jednak największym wymiataczem był „Their Law”. Kiedy było już po wszystkim czuć można było zadowolenie, ale nie

16

zachwyt a właśnie tego się spodziewałem. Czegoś w tym koncercie zabrakło. Nie było w tym takiego żywiołu jaki widać chociażby na ostatnim DVD zespołu. Było szaleństwo ale nie było szału. Kilka słów o nieszczęsnych barierkach – nie obchodzą mnie one. Pan Owsiak trochę przesadził z reakcją a pan menadżer nie dopilnował tematu. Wniosek: obie strony dały ciała. Ale nie samym „prodiżem” człowiek żyje. Na wielkie brawa i oklaski zasłużyli sobie panowie z Łąki Łan. Ci kolesie wiedzą jak robić show. Nikt tak pięknie nie rozwala kosiarki do trawy na scenie jak Paprodziad. Nikt tak ładnie nie coveruje zapomnianego utworu „Jump” duetu Kriss Kross jak Zając Cokictokloc. W końcu nikt równie ładnie nie rozgrzał gardeł tłumu jak MegaMotyl. Wszystko tutaj było dopracowane do granic. Nie zabrakło machania i rzucania pluszowych stonóg, rozdawania cukierków i obowiązkowego confetti, którego nie powstydziliby się panowie z grupy KISS. Muzycznie Łąki na żywo wypadają dużo lepiej niż na


płytach. Nie obraziłbym się gdyby od tej pory wydawali wyłącznie albumy koncertowe. Czekam ze zniecierpliwieniem na ich wizytę w Zielonej Górze w grudniu oraz na DVD z Przystanku. Wielkim zaskoczeniem był koncert zespołu Luxtorpeda. Litza jest chyba rekordzistą jeśli chodzi o ilość występów na Przystanku Woodstock. Grał tam już z Acid Drinkers (dwukrotnie), 2TM2,3 i Arką Noego (również dwukrotnie, drugi raz w tym roku) i wie dokładnie czego potrzebuje taka publiczność. Brzmienie jego nowego projektu dopełnianego przez hip-hopowca Hansa z 52 Dębiec idealnie wpasowało się w gusta zebranego tłumu. Singiel „Autystyczny” promujący ich debiutancki krążek został odśpiewany przez ludzi jeszcze zanim skład wyszedł na scenę. Widać było, że przez wielu był to bardzo oczekiwany koncert. Niesamowita energia, czad i ciężkie riffy – tego można spodziewać się po kolejnych występach Luxtorpedy. Nie zawiódł też Kodmy wraz ze swoją Apteką. Dawno nie widziałem go tak rozgadanego. Duże

wrażenie musieli zrobić na nim ludzie zebrani pod sceną. Jego stwierdzenie ”Jest klawo kurwa, nie?” oddaje w całości klimat jaki panował w trakcie ich występu. „Ujarane całe miasto”, „Menda”, ”Wiesz, rozumiesz” chyba po raz pierwszy odśpiewane tak chóralnie w długiej historii Apteki, podobały się zarówno publiczności jak i zespołowi. Legenda obroniła się sama. Kolejną (dla mnie największą) niespodzianką był występ Heaven Shall Burn. Niemieccy metalcoreowcy przejechali potężnym walcem miażdżących brzmień po Kostrzynie. Nigdy wcześniej nie miałem z nimi do czynienia i raczej nie sięgnę po ich płyty ale na koncert wybiorę się na pewno. Wytworzyli fantastyczną i olbrzymią energię, która porwała tłum natychmiastowo. Widać, że metal wciąż ma swoje miejsce na Woodstocku. Nie inaczej było przy okazji występu Helloween. Na ten koncert zebrał się olbrzymi tłum, który zupełnie zaskoczył muzyków. Panowie pomimo zaawansowanego wieku praktycznie nie stali w miej17




20

scu. W zaskakująco dobrej formie był Andi (Adreas Deris – wokal), choć jego maniera niektórych może kłuć w uszy. Absolutnym geniuszem okazał się perkusista Dani. Potężne uderzenia jakie serwował robiły wrażenie. Niestety nie mogłem zostać na całym występie heavymetalowców z Niemiec, ale też po 3-4 utworach zaczęła nudzić mnie monotonność kawałków. Bardzo dobre koncerty zagrały również zespoły Dog Eat Dog oraz H-Blockx. Dali publiczności to czego się domagała czyli setu z cyklu „greatest hits”. Świetnie spisali się punkowcy z Zebrahead kupując woodstockowiczów znajomością rynsztokowego języka polskiego i świetną energią. Absolutnym nieporozumieniem był koncert zespołu Riverside. Rock progresywny nie pasuje do tego typu imprez i całe piękno oraz złożoność takiej muzyki rozmyły się w wielotysięcznym tłumie. Bardzo słabo wypadły również Kumka Olik oraz Buldog. Do niezbyt udanych występów zaliczam mocno reklamowane przez Jurka Owsiaka Projekt Republika i Projekt Grechuta. Aranżacje w większości przypadków były bardzo słabe i praktycznie niczym nie różniły się od oryginałów. Zabrakło w tym przede wszystkim pomysłu. Kolejny dowód na to, że ilość gości niekoniecznie idzie w parze z jakością. Pozostałych koncertów z różnych przyczyn nie udało mi się zobaczyć. Z opinii jakie do mnie dotarły najbardziej żałuję Airbourne oraz Skindred. Natłok atrakcji w jakich można było wziąć udział przyprawiał o zawrót głowy. Poza namiotem ASP była również scena Kryszny, gdzie można było obejrzeć m.in. Farben Lehre, Zielone Żabki czy zespół Grunberg. Nie zapominajmy również o scenie folkowej, czy małej scenie Fabryki Zespołów. Swoje stoisko miał również Parlament studencki Uniwersytetu Zielonogórskiego oraz Akademickie Radio Index. Można było również zobaczyć puchar Euro 2011 czy wziąć udział w licznych warsztatach. Naprawdę ciężko było narzekać na nudę. Jeżeli tylko ktoś wykazał chęci, miał czym się zająć. Jeśli chodzi o wady Przystanku Woodstock

to są one niezmienne od lat. Zbyt mało Toi Toi, kosmiczne kolejki do pryszniców. Ogólny brud i kurz. Te elementy jednak można pominąć nocując na płatnym polu namiotowym. Więc informacja do wszystkich malkontentów: jeżeli przeszkadzają Wam wyżej wymienione rzeczy, przestańcie marudzić i wykupcie sobie miejsce właśnie tam. Nikt nie przewróci się Wam na namiot, nie będziecie musieli czekać tak długo na prysznic. Do wyboru mnóstwo całkiem przyzwoitych toalet i pisuarów. Same plusy, choć cena jest dość odstraszająca – 30 złotych za dobę. Ludzie narzekali też na nalot fanów Prodigy, że to się nie godzi itd. Mi jakoś zupełnie to nie przeszkadzało i nawet nie zwróciłem na to uwagi. Na openerze nikt nie narzekał na różnorodność subkultur w trakcie koncertów Fatih No More czy Pearl Jam. Jeśli chodzi o utratę klimatu to już ręce od takich tekstów opadają. To przecież ludzie go tworzą, czyli nawet Wy drodzy malkontenci. Zamiast marudzić zacznijcie się tam bawić, a jeśli atmosfera komuś nie pasuje to przymusu przyjazdu do Kostrzyna za rok nie ma. Przystanek Woodstock przechodzi zmiany, ewoluuje. Jurek Owsiak po raz pierwszy sparzył się na koncercie gwiazdy i bardzo dobrze. Więcej pokory nikomu nie zaszkodzi. To była moja 4 wyprawa na ten festiwal. Nie był to najlepszy wyjazd i nie jestem w 100% zadowolony, ale za rok pojadę na pewno.

Tekst: Paweł Hekman Fotografie: Sebastian Rzepiel





24

Fin de siècle U

palny dzień. Żar leje się z nieba, opiekając i smażąc Nas. Poszukiwania chłodu w zacienionych miejscach są bezcelowe. Nic nie może przynieść ulgi. Trzeba przetrwać. Co tu dużo opowiadać, tegoroczne lato przyniosło takich dni aż nadto, żebyście mieli problem z wyobrażeniem sobie tej „sauno-posuchy”. W tym właśnie dniu nasz wyimaginowany bohater podąża ulicą szukając najbliższej...siłowni. Część może się dziwić, jak w taki skwar można ćwiczyć, pływać to może i tak, ale ćwiczyć, podnosić ciężary, wyginać się i rozciągać, wskoczyć na bieżnie i biegać?! I oto mamy naszego wyimaginowanego bohatera na bieżni. Biegnie. Na bieżni. Wyraz szoku jeszcze długo pozostanie wyrysowany na naszych twarzo-obliczach. A nasz, co warto podkreślić i zauważyć, wyimaginowany bohater dziarsko i świeżo pomyka. Wzrok skupiony w oddali, jakby wypatrywał celu. Choć przecież każdy z Nas wie, że na bieżni to się za daleko nie dobiegnie. Więc jakiż ten nasz biedny, wyimaginowany bohater, może mieć cel? Dlaczego nie reaguje gdy nie mniej wyimaginowany trener podchodzi co jakiś czas do niego i bez słowa, bez pytania, władczym gestem, podnosi mu tempo? Cuchnący pot wytryska z każdej części jego ciała, wydaje się być niemożliwym udźwignąć tak duży wysiłek. A zwykle, wbrew wszystkim marzycielom, to co wydaje się być niemożliwym, rzeczywiście takim jest, i nasz wyimaginowany bohater z następującego truchtobiegosprintu niezbyt pięknym ruchem, a nawet drastycznym i brutalnym... Nie, on nie upadł na twarz, nasz wyimaginowany bohater tak wyjebał łbem o matę, że stracił dwie jedynki ze swojego zepsutego uzębienia. Początek sierpnia. Frank (w sensie waluta, a nie Drebin - bohater „Nagiej Broni”) osiąga rekordowo wysoką cenę, granica 4zł zostaje przekroczona. Londyn. Na ulicach, szczególnie nocą, żądzą grupy bandytów, demolując, paląc i kradnąc. Być może na ulicę wyjdzie wojsko oraz zostanie wprowadzona godzi-

na policyjna. Waszyngton. Agencja Standard&Poor’s obniżyła rating USA. Tym samym sugerując, że USA może stać się nie wypłacalne. Giełdy, jak można było się domyśleć, nie zareagowały na to optymistycznie. Świat. 5 listopada 2011 r. Ten dzień ma „szansę” przejść do historii. „Grupa Anonymous” (kwestia czy to grupa, stado, wataha, czy nic z tych rzeczy, lub w ogóle „nic” - nie poruszam) na ten dzień zapowiedziała zniszczenie Facebook’a. Byłby to największy atak cybernetyczny z jakim mieliśmy do czynienia. Sam portal rozpoczął akcję specjalnie dla hakerów, czyli: za znalezienie luki w kodzie płacą minimum 500$. Poważne? Poważne. Nie trzeba Nam księdza „światłowód-do-Boga” Natanka, żeby zobaczyć, że „coś się dzieje”. I tak samo Dr House nie jest Nam potrzebny, żeby zdiagnozować co to takiego...Pamiętam, że podczas ataków 9/11 nim obie (a w zasadzie 3, bo tyle budynków wchodziło w skład kompleksu WTC, i tyle też się zawaliło, ciekawostka) wieże runęły w zasadzie wszyscy wiedzieli, że do tego dojdzie. Oglądając płonące budynki w TV i słuchając relacji wiedziało się, czuło, że one się zawalą. Tego dnia można rzec, czuć było w powietrzu fatum. Po prostu pewne symptomy dostrzegamy podświadomie i bez udziału naszej woli rejestrujemy je i przetwarzamy, aby w końcu nastąpiła projekcja nie uchwytnych obrazów, myśli, wywołujących lęk, przerażenie, strach, ale czasami oczywiście radość i szczęście (o wiele rzadziej, niestety) I właśnie w takich „okolicznościach przyrody” przychodzi Nam teraz żyć. Żyjemy w epoce fatum. Żyjemy w epoce lęku przed jutrem. Być może jutro kolejny szaleniec zabije dziesiątki osób dla idei (takiej czy innej, nie ważne). Być może jutro inna agencja finansowa wyda jakieś oświadczenie, sprawiając, że parę miliardów dolarów przestanie istnieć, co uderzy w najbiedniejszych (bogaci są bogaci, więc i tak nie odczują tego, czas to zrozumieć). A realnie jedyne co


się zmieni i to można rzez, że się podniesie ( a tylko pozornie na plus) to wzrośnie wartość pieniądza jako czynnika niezbędnego do przeżycia. Wartość nie w sensie matematycznym, a moralnym. Ludzie w Syrii głodują na śmierć? W Arabii Saudyjskiej, w Dubaju, w Emiratach, wszędzie tam też by głodowali, gdyby nie jeden, niezbędny do przeżycia czynnik – pieniądz. Ludzie rezygnują z rzeczy naprawdę ważnych, jak kontakt z drugim człowiekiem, wspólne spędzanie czasu, wspólne odpoczywanie, wspólna zabawa, wspólne przeżywanie muzyki, teatru, malarstwa. Ludzie z tego rezygnują niby świadomie dlatego, że nie mają czasu i energii na takie przyjemności. Muszą zadowolić się substytutami. Kontaktem przez internet. Korzystają z portali pozornie ułatwiających kontakt, a tak naprawdę jedyną ich zaletą jest szybkość (czyli wracamy na bieżnie) jednocześnie odbierając całą intymność spotkania się w kawiarni czy w parku. Spotkania bez pośredników rejestrujących każdy nasz krok i każde słowo. Energia którą tracimy pod-

czas przebywania na takich stronach jest przez Nas trwoniona bezowocnie, a innym przy nosi ogromne zyski. Dane które tam zostawiamy są przechowywane nawet po usunięciu naszego profilu i w każdej chwili mogą zostać wykorzystane przeciwko Nam. Jak my, wyimaginowani bohaterowie tego wyimaginowanego świata możemy żyć w tak „pięknych okolicznościach przyrody”? Otóż do pewnego momentu możemy trwać, a potem... Niestety prawdopodobnie za naszych czasów, świat współczesny jaki znamy, ten nasz wyimaginowany świat wyjebie się na bieżni. PS. dotknąłem wierzchołka góry lodowej. Nie składnie i popapranie. „Wspinaczka” nie jest moją najmocniejszą stroną, a nawet nie mieści się w pierwszej setce tych stron. Tak samo jak bieganie...

Tekst: Grzegorz Ufa Ilustracja: Aleksandra Koryga

25



Pink is Porn Najchętniej nie wyściubiłabym nosa znad kołdry. Lata brak, deszcz, burze i szarość. Bezruch totalny. Przynajmniej u mnie. Ostatnie dni spędziłam jedząc, śpiąc i myśląc. Zacinający z góry kapuśniaczek, pewnie wpłynął na jakość i rodzaj rozważań, pełne są rzewności i jakoś tak tęskno. Życzę sobie PRZEwakacji (chciałabym zatrzymać się przy przedrostku „prze” – od niedawna jest jednym z bardziej lubianych przeze mnie fragmentów wyrazu). Tak jak kiedyś - spędzaliśmy długie godziny rozmawiając, grając w karty, paląc pierwsze papierosy i jedząc gumy do żucia (rodzaj gum – ślimak, w plastikowych pudełkach, zasada podawania – podobna do korektora myszki). Radość przebywania razem. Brak telefonów komórkowych, tym samym brak trudności ze znalezieniem się. Wyżej wspomniane palenie fajek było wyzwaniem, które traktowaliśmy ze swoistym namaszczeniem. Cały proceder – składka po 2 złote na paczkę L&Mów, poszukiwanie odpowiedniego miejsca, napój gazowany i calutkimi dniami paliło się papierosy, to była jedyna ważniejsza czynność przez nas wykonywana, towarzyszyły temu rozmowy, ale sam fakt palenia zbliżał nas do pięknej dorosłości, wymarzonej. Proszę Państwa – jest dorosłość! Wakacje jakieś inne, mało wakacyjne. Nie chodzimy do szkoły, ale do pracy, często z dużo większym natężeniem, niźli w miesiące inne. Potrzebujemy tysiąca rozmów telefonicznych, by spotkać się i porozmawiać. Nie ma już nawet miejsc, do których szło się (bez wcześniejszego uzgodnienia) i była tam roześmiana zgraja lubianych twarzy. Starzeję się chyba, ostatnia faza rozwoju pana Ericssona dopadła mnie w wieku 20 lat, tylko w czasie deszczu, na szczęście! Hop pod kołdrę, może herbatka i książka. No i fajeczka, bez chowania się w krzakach. Marchewa

27


28


centrala 57

Członkowie: Paweł Tur, Tomasz Burzyński , Piotr Cichy Rok założenia: 2007 Gatunek: Blues - Rock Miejsce: Kotlina Kłodzka / Wrocław Wpływy: Tadeusz Nalepa, The Doors, Free Brzmi jak: Blues-rock z domieszką reggae i bossa-novy Inspiracje muzyczne: Bob Marley, The Rolling Stones, Wytwórnia: bez kontraktu Strona www: Centrala57.pl Zasięg koncertowy: Cała Polska! Osiągnięcia: Wydanie w grudniu 2010 płyty: Paweł Tur & Centrala 57 „Nauka Umierania”. Gra w największych Bluesowych klubach w Polsce min . Free Blues Club (Szczecin), Blues Club (Gdynia), Improwizacja (Łódz). Co roku w Międzylesiu odbywa się festiwal organizowany przez Centrala 57: „Trójmorski Rock Festiwal”. Piosenki Centrali emitowane były w 14 stacjach radiowych , m.in . w Polskim Radiu Wrocław, Radiu LUZ, UniRadio, Radiu Złote Przeboje , Radiu Traffic i Radiu RAM, a utwór „Obudź ze mną nowy dzień” przez długi czas zajmował pierwsze miejsce na dolnośląskich notowaniach najpopularniejszych piosenek . Gra rocznie kilkadziesiąt koncertów, zarówno w klubach jak i na imprezach plenerowych . Grupa ma za sobą współpracę z TVP Wrocław, MGOK Bystrzyca Kłodzka, TV Kłodzko, TV ORLICA i TV Sudecką. Aktualnie trwają prace nad kolejnym studyjnym materiałem oraz klipem do utworu „Małe miasteczka”. Fcuk: Centrala57, to ma związek z kierunkowym na jakieś miasto? Centrala: 57 jest kodem pocztowym Kotliny Kłodzkiej. Wszyscy członkowie kapeli pochodzą z różnych miast w tym regionie i dlatego też chcieliśmy ująć to, celowo niejednoznacznie, w nazwie naszego zespołu. Jak to się stało, że założyliście wspólnie kapele? -Już mieliśmy dość grania w składach, które się

rozpadały, więc zaczęliśmy tworzyć kapele z własnym tekstem, piosenkami i wszystkimi pomysłami. Zaczęło się od tego, że Paweł poznał Piotrka Cichego i on zaproponował wspólne granie i stworzenie zespołu. Potrzebowaliśmy też perkusisty, ale pierwszy odpadł już po wstępnych próbach. Po nim udało nam się znaleźć Tomka Burzyńskiego i już do tej pory gramy w tym niezmienionym trio. Dogadywaliśmy się świetnie od początku i poczu29


30

liśmy, że możemy zrobić coś nowego, naprawdę niepowtarzalnego. Doszły do nas słychy, że będziecie grać blisko Zielonej Góry. Gdzie dokładnie zawitacie? -Dokładnie tak, 12 i 13 sierpnia zawitamy w Lubniewicach w Restauracji Leśnej. Wstęp jest wolny, zapraszamy więc wszystkich spragnionych blues & rocka do doskonałej lokalizacji nad jeziorem w Lubniewicach. Powiecie coś więcej na temat tej imprezy? -Będą to nasze kolejne koncerty w tym miejscu, dlatego wiemy czego się spodziewać, tak jak i nasi fani. W tamtym roku zostaliśmy świetnie przyjęci, było sporo ludzi i i dostaliśmy ostatnio wiele wiadomości od fanów, że czekają już na nasze kolejne koncerty w tym mieście. Niektórzy nawet ogłaszali się, że przyjadą na imprezę z odleglejszych miejsc, co jest dla nas bardzo dużym komplementem. Na waszej stronie, jest informacja o kręconym klipie. Na jakim jesteście etapie? -Wszystkie zdjęcia zostały już zrealizowane i teraz

trwa zdecydowanie dłuższy proces ich montowania. Na szczęście zostało już niewiele pracy i liczymy, że jeszcze we wrześniu zorganizujemy oficjalną premierę naszego teledysku. Pierwszego tak profesjonalnie zrealizowanego, gdzie mieliśmy dwóch głównych operatorów, a plan zdjęciowy trwał kilka dni. I w dodatku do tak bliskiej nam piosenki – „Małe miasteczka” z naszej pierwszej płyty. ”Nauka umierania” to wasza pierwsza płyta, jak się przyjęła? -Cieszy się sporym zainteresowaniem, ludziom się podoba i szczególnie chwalą sobie ją kierowcy jako płytę do słuchania na okrągło w samochodzie. Podobno też zyskuje przy dłuższym poznaniu. Wszystkie głosy na jej temat są bardzo inspirujące i motywujące, dlatego też nie możemy się już doczekać wypuszczenia naszego kolejnego, tym razem ogólnodostępnego wydania. Co z przyszłością? Będzie następny krążek? -Oczywiście, pracujemy ciągle nad materiałem na drugą płytę, mamy już kilka dobrych utworów, któ-


re można usłyszeć na naszych koncertach. Jednym z nich jest kawałek „Mamy siebie”, który został świetnie przyjęty przez naszą publiczność i mamy nadzieję, że uda nam się w przyszłości nagrać także do niego teledysk. Mamy na niego kilka ciekawych pomysłów, a jeden z nich będzie również zrealizowany z czynnym udziałem naszych fanów. Warto więc śledzić naszą stronę internetową Centrala57. pl, tam na pewno zamieścimy wszystkie newsy z tym związane. Następną płytą chcemy otworzyć kolejny rozdział w karierze Centrali 57 i zrobić to w pełni profesjonalnie, wydając płytę pod patronatem doświadczonej wytwórni, wraz z odpowiednią promocją, tak by zasięg płyty był ogólnopolski. Dlatego jesteśmy właśnie w trakcie poszukiwań najlepszej wytwórni. Jako Centrala57 gracie długo, w naszej sylwetce nie pochwaliliście się zbytnio osiągnięciami. Jest ich tak mało, czy skromne z was chłopaki? -Technicznie, rubryka do wypełnienia była zbyt mała, by pomieścić nasze osiągnięcia. A tak na se-

rio, to uważamy, że najlepiej o nas świadczy muzyka, którą gramy i entuzjastyczna reakcja publiczności podczas naszych koncertów. Naszą historię i profile członków zespołu szerzej opisujemy na naszej stronie www w dziale [O Nas]. Natomiast wywiady, audycje w PRW, TVP i wielu innych radiach i telewizjach, które dotychczas mieliśmy, gra w najlepszych bluesowych klubach w Polsce itd. to niewątpliwe sukcesy, lecz my ciągle skupiamy się na rozwoju, dążeniu do tworzenia jak najlepszej muzyki, by móc grać najlepsze koncerty w całej Polsce. Wierzymy, że nasze talenty i konsekwencja pomogą nam w kroczeniu po kolejnych szczeblach kariery i jak na razie sprawdza się to w 100%. Przygotowujecie II Trójmorski Rock Festiwal w Międzylesiu, jakie jest zainteresowanie? Kiedy ma się odbyć? -Już 3 września! Festiwal to ogromne wydarzenie muzyczne w regionie, a jako główny jego inicjator i organizator dostaliśmy wiele telefonów i zapytań od zespołów o możliwość ich udziału. Startujemy

31


32

o 14:00, godzinę szybciej niż rok temu, żeby móc pomieścić czasowo wszystkie zespoły. Gramy na polu namiotowym w Międzylesiu, będzie można na miejscu rozbić namiot, zjeść i posłuchać muzyki od punku i gotyku, poprzez rock i blues - zabawa będzie trwać do późnych godzin wieczornych. Paweł, wasz wokalista często porównywany jest do wokalisty z zespołu de Mono Andrzeja Krzywego, mają podobną barwę głosu, te porównanie jest dla was wyróżnieniem? -Absolutnie nie, nawet jeżeli w pewnych sytuacjach mogliby brzmieć podobnie, to przede wszystkim ze względu na mentalność wykonawcy są naprawdę różni. Jeżeli można go porównać, to jedynie do Tadeusza Nalepy.

Jak na moje oko, podobny jest też do Rubika. -Przede wszystkim warto wiedzieć, że Paweł miał takie włosy prędzej niż Rubik, zanim on jeszcze zaistniał, a i sam Rubik ma teraz jak dobrze pamiętamy brązowe i krótkie włosy. Bardziej do Kurta Cobaina jeżeli już (śmiech).

Rozmawiała: Dominika Koryga Fotografie: Wojciech Gajewski wojciechgajewski.blogspot.com



34

Okie, m pieprznie,tego Dunczyka:

,

koniec swiata

Nie wiem jak wy, ale ja na niektóre filmy chodze, nie dla aktorów, histori.i, czy z polecenia znajomych. Czasami idzie sie, do kina z powodu nazwi ska rezyse, , , ra, ostatnio mielismy pare, takich przypadków: „Czarny łabedz” Aronofsky’ego, fincherowy „The Social Network”. Teraz dołacza do nich, „Melancholi a ” Larsa , , . Von Triera. W Zie bylismy rozpi,eszczani, mielismy az dwie okazje, , lonej Górze , by film obejrzec – tydzien w był, bo i głosy po, , Newie i tydzien w Nysie. Strach , podgrzewał jakimis hidzielone. Sam Von Trier cos sztucznie nam atmosfere . tlerowskimi romansami, wszystko to wskazywało, ze w melancholijny nastrój wprawi nas fakt, ze najnowszy obraz autora „Dogvi l le” jest słaby. A prawda . jest taka, ze..


N

ie, jeszcze nie powiem, czy „Melancholia” jest dobry filmem. Najpierw trochę formalnych nudziarstw. Von Trier nie od wczoraj znany jest z tego, że gardzi Hollywood. Do tego z niewiadomych powodów lubi w Cannes wywoływać skandale. Przy okazji swojej ostatniej produkcji nie musiał nawet bardzo się starać, bo „Antychryst” był skandalem samym w sobie. W 2011 przegiął – za radosne wyznania typu „jestem nazistą” i „rozumiem Hitlera” został wyrzucony z festiwalu herbu Złotej Palmy. Do pracy nad „Melancholią” Duńczyk zaprosił starych znajomych – m.in. Charlotte Gainsourg i Stellan Skarsgård. Dał szansę spalonej dla wielu widzów Kirsten Dunst, pojawiają się też smaczki typu John Hurt. Von Trier ani przez chwilę nie krył zakończenia swego dzieła. W Polsce wywalono je wręcz na plakaty. A po co iść do kina, skoro finał seansu jest znany wszem i wobec? Czym jest „Melancholia”? Łatwiej chyba napisać najpierw, czym nie jest. Zatem nie jest kinem, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Z początku trzęsący się obraz wywołany kręceniem z ręki i dziwny, nierówny styl prowadzenia opowieści o siostrach stających w obliczu końca świata drażni. Potem nudzi. Aż w końcu, zaskoczeni, stwierdzamy, że reżyserowi udało się w jakiś magiczny sposób włożyć nas sobie do głowy. Jego opowieść staje się naszą. Weźmy zachowanie kamery. Początkowo denerwują nas przechodzenie od szczegółu do ogółu, lub zawieszenie obrazu na jakimś mało istotnym punkcie, by potem pokazać całe ujęcie. Dopiero potem docenia się łatwość, z jaką Lars Von Trier sprawia, że jego subiektywna wypowiedź staje się naszą. Pierwsza część filmu, zatytułowana „Justine”, to dopiero rozgrzewka. Jej bohaterka, tytułowa Justine wyszła właśnie za Michaela i ruszamy z nimi na wesele. Jak danie główne - doskonałe studium ludzkich zachowań, czy to zgorzkniałej matki-rozwódki, czy zabieganej siostry, odpowiedzialnej za przebieg uroczystości, czy wreszcie Justine, niestabilnej dziewczyny, skrzyżowanie romantycznego

dylematu zesłania na nie ten świat z rozkapryszonym bachorem. Za to część druga... dedykowana drugiej siostrze, Claire. Zmiata z powierzchni ziemi. Tu Von Trier przechodzi samego siebie w ukazywaniu emocji. Otóż planeta zwana Melancholią zbliża się do Ziemi. Naukowcy nie są zgodni w tym, czy nas minie, czy przyłoży nam lewym międzygwiezdnym. Żebyście sobie nie myśleli – nie ma tu wielkich, błagalnych okrzyków skierowanych ku niebiosom, nie ma też ratowania świata. Jest dramat rodziny i subtelnie przedstawione różne jego etapy i sposoby radzenia sobie ze świadomością faktu, że nasze dni są policzone. Cała oprawa wizualna i dźwiękowa „Melancholii”, subtelność i subiektywizm przekazu, sama historia, to wszystko chwyciło mnie mocno za serce i ścisnęło. Gra aktorska Dunst i – przede wszystkim – Gainsbourg świetna, muzyka piękna, sam film jest bardzo plastyczny i podczas dłużyzn, które niestety się zdarzają, można po prostu podziwiać to, jak wygląda. Jednak jedynym prawdziwym kryterium przy ocenie najnowszego dziecka pieprzniętego Duńczyka jest to, czy uda się mu nas kupić. Mnie kupił od razu. Dlatego mówię: chromolcie Pottery, chromolcie transformery, chromolcie wszystko. Lećie na „Melancholię” i głoście światu dobrą nowinę, że skurczybyk nazwiskiem Von Trier nakręcił świetny film.

Michał Stachura

35


36

W

trakcie chwilowej przerwy w działalności macierzystej kapeli, Chino Moreno postanowił zaprosić do wspólnego muzykowania gitarzystę grupy Far, Shauna Lopeza oraz Scott’a Chuck’a. Owocem spotkania jest EP’ka zatytułowana po prostu „EP †”. Zawartość muzyczna wydawnictwa nie powinna być szokiem dla fanów dokonań Deftones. Wbrew wszelkim znakom i opiniom recenzentów na całym świecie ††† (Crosses) nie jest zespołem witch house’owym. Bliżej mu do mrocznych ballad rodem z „White Pony” czy „Saturday Night Wrist” aniżeli produkcjom spod znaku Salem czy Holy Other.Być może powodem tego nieporozumienia jest nazwa zespołu, zapisana w tradycyjny dla witch house’owych bandów sposób i zarzuty od Ritualz (kiedyś †‡†) o podkradnięcie nazwy. Niemniej jednak, pięć utworów, które znalazły się na „EP †” to klimatyczne ballady pełne przejmującego wokalu Chino, zsamplowanej perkusji znakomicie osadzone w ścianie gitarowego hałasu.

EP’kę otwiera wspaniały „This Is a Trick”, marszowy i mroczny utwór z udziałem Duff ’a McKagana z Velvet Revolver/Guns n’ Roses. Następny na liście, „Bermuda Locke†” to wycieczka w klimaty „Passenger” i „Mini Maggit” grupy Deftones. Spokojny, nastrojowy bit, przeciągane wokale Chino i głuche syntezatory w tle. Dopiero trzeci utwór, zatytułowany „†” ociera się o delikatnie stylistykę witch house. Ciężki i toporny bit przedziera się w nim przez dźwięki przesterowanego basu i gitary niczym jesienne słońce przez chmury. Absolutem, singlem perfekcyjnym jest „Op†ion”, któremu najbliżej do „Change (In The House Of Flies)”. Zniekształcony riff trajkocze niczym bęben pralki, w której nie używano Calgonu i doskonale współgra z pełnym bólu wokalem Moreno. Palce lizać! Według zapowiedzi samych artystów grupa ma przygotowane 16 utworów, które wydane będą w formie EP’ek na przestrzeni najbliższych miesięcy. Biorąc pod uwagę pierwszy rzut twórczości ††† (Crosses) zapowiada się prawdziwa muzyczna uczta. „EP †” to jedne z ciekawszych wydawnictw drugiej połowy 2011 roku warte polecenia pod każdym względem nie tylko fanom Deftones.

Łukasz Michalewicz



38

P

rzepis na BZFOS jest prosty. „Ej, gdyby Elvisa odkopać i dać mu gitarę, jakby to brzmiało?”. Przepis ten dał nam wiele radości, choćby na ostatnim, rewelacyjnym albumie „Monster Mutant Boogie” (co za tytuł!). Nie można nie kochać tych piosenek już za same ich nazwy - „Cannibal Holocaust”, „Dracula’s Cadillac” i „If It Leeds It’s Good”. W barwnych tytułach prześcigają naszych zombie chyba tylko Mastodont, ale o nich kiedy indziej. Mamy rock 2011, a od ostatniego albumu Bloodsucking Zombie From Outer Space minęły trzy lata. Przerywają zatem milczenie EP zatytułowaną – a jakże – „Murder Blues”. Z TV Ghost sprawa jest trochę bardziej złożona Nie są to indie gwiazdki od miłych singli. Za cel obrali sobie chyba narobienie jak największej ilości hałasu i cały czas grać niezłe piosenki, stąd te dźwięki określane są jako nosie pop. Ich debiut „Cold Fish” trwał jakieś 20 minut, a to i tak wystarczało do ogłuchnięcia na pół tygodnia! Ponoć na nowej płycie dali piosenkom pooddychać. Co w praktyce oznacza jeszcze więcej zgrzytów. Jakość obu wydawnictw również tylko zwiększa listę różnic między grupami. Pierwsza płyta brzmi jak soundtrack do niezłego horroru. Zarówno dźwięki gitary, jak głos wokalisty mają gdzieś tam w tle oprawcę z sierpem (a nawet młotem), albo zamek,

gdzie zwykłe rzeczy nie dzieją się zbyt często... Drugi krążek z kolei... ech, szkoda gadać. Tylko wkurzyć się można. Jakieś tam pitu-pitu na akustycznych gitarach. Jak będę chciał unplugged, to sobie puszczę unplugged, napierdalać mi tu rock and rolla! Niestety, grupa odpowiedzialna za krążek nr 2 pozostała głucha na moje prośby. I na dźwięki, jakie stworzyła, chyba też. Jak zapewne się domyśliliście, zespół, który wydał płytę nr 1 nazywa się TV Ghost, gamonie zaś zwą się Bloodsucking Zombie From Outer Space. TV Ghost (zwane też Television Ghost) ze swoim „Mass Dream” mieli prawo polec. Wybrali sobie muzykę zwaną nosie popem, a nowe grupy parające się takim rodzajem dźwięków zwracają zazwyczaj uwagę tylko na pierwszy człon tego określenia. Czyli hałasują bez ładu, składu i melodii. Inni popełniają ten sam błąd, tylko w drugą stronę – grają sobie popowe piosnki, wrzaski i przestery pozostawiając w dalekim domyśle. Telewizyjne duszki wykazuję się dogłębnym zrozumieniem tematu i łoją z melodią i pomysłem. A pomysł to stworzenie płyty z muzyką do filmu grozy, tylko bez filmu grozy. Zresztą, jak sami przyznają, kinematografia straciła na wartości (rewelacyjny numer „The Degradation Of Film”). Co innego BZFOS. Ten zespół ma już dość płyt na koncie, by stwierdzić, że to, co robią, wychodzi


im dobrze. Na nieszczęście swoje i wszystkich mogących poszczycić się sprawną parą uszu, postanowili odświeżyć wizerunek i nagrali EP-kę akustyczną. Nudy. Nudy. Nudy. Ja pierdolę, jakie nudy. Do tego po szwabsku te nudy. Z nadzieją czekałem na ostatnie nagranie – wersję unplugged tytułowego numeru z jednego ze swoich najlepszych albumów, „Monster Mutant Boogie”. I dobrze, że było ostatnie, bo więcej bym nie wytrzymał. Widocznie zombiaki przeszli od słów do czynów i zamierzają w życie wcielić tortury obiecane śmiertelnikom w tekstach ich piosenek. Za oręż zaś obrali sobie „Murder Blues EP”. TV Ghost i BZFOS chyba się pomysłami na płyty pozamieniali. To jedyne rozwiązanie, które jestem w stanie pojąć . Obie grupy nagrały krążki nie w swoim stylu - mało ukazuje się młodych wykonawców grających tak, jak to się dzieje na „Mass Dream”. Z kolei Bloodsucking Zombie powinni wymazać za karę „blond” z nazwy. Do czasu następnej zajebistej płyty zamiast „krwiopijczymi” będą „ssącymi” zombie. Koniec, kropka!

Michał Stachura


40

W

ydany dla holenderskiej Delsin „Framework” jest pierwszym fizycznym wydawnictwem Dehnerta. Muzyczne fascynacje niemieckiego producenta oscylują wokół sceny minimal/dub techno i doskonale wpisują się w katalog wytwórni. Doświadczenie zdobyte w trakcie kilkuletniej obecności na scenie, a także własny styl nagrań sytuują go wśród najzdolniejszych producentów młodego pokolenia. Płyta zaczyna się niesamowicie klimatycznym „Intro”, w którym IDM-owa mozaika, której nie powstydzili by się najlepsi z Aphex Twinem na czele, przeplatana jest zawodzącym głosem, wprowadzającym niesamowity klimat. Po krótkim wstępie trafiamy w sam środek zawieruchy w klimatach minmal/dub techno, będącej prawdziwym hołdem dla sceny techno. W utworach takich jak m.in. „Framework” czy „Palindrom” słychać echa artystów powiązanych z legendarnym klubem Berghain. Miarowe rytmy, pod ciężarem, których ugiął by się nie jeden budynek powolnie prowadzą nas wzdłuż tłustej linii basowej. Co rusz pojawiają się industrialne sample wspomagane zbrudzonym brzmieniem syntezatora. „Klatext” to znowuż pełen niesamowitej energii

prawdziwy parkietowy zamiatacz. Zresztą całe wydawnictwo charakteryzuje niesamowita taneczność wypływająca z poszczególnych kompozycji. Wśród tej mieszanki tłustego basu i brudnego bitu znajduje się miejsce na całkiem udane eksperymenty z mieszaniem gatunków. „Kontextfrei” jest tego najlepszym przykładem. Oparty na ciężkim, dubstepowym rytmie z „bekającym” loopem i metalicznym pogłosem utwór śmiało mógłby znaleźć się na ostatniej płycie 2562. Z kolei „Beatmatching” brzmi jak najlepsze produkcje rodem z Chicago i fantastycznie koresponduje z surowym „Infix”, brzmiącym jakby został nagrany na linii produkcyjnej w hucie żelaza. Najnowsze wydawnictwo Mike’a Dehnerta nie bierze jeńców. Najlepszym dowodem na to jest „Outro”, które swoim ciężarem niszczy wszystko na swojej drodze. Fabryczne sample i pogłosy działają na nasz mózg niczym bomba atomowa na Hiroszimę. Niemiecki producent długo pracował na swoją szansę zaistnienia w świadomości słuchaczy na całym świecie, ale dopiero „Framework” w zupełności mu na to pozwala. Album wręcz idealny, pełen nawiązań i najlepszych wzorców. Jednocześnie udało się artyście uniknąć ślepego kopiowania swoich mistrzów. Album Dehnerta to zapowiedź zmian jakie zachodzą na scenie techno i jednocześnie znak, że młodzi gniewni mają się dobrze i wkrótce zaczną zagrażać najlepszym.

Łukasz Michalewicz


S

tumbleine to nowe nazwisko na scenie klimatycznego dubstepu. Po genialnym, wydanym całkowicie za darmo własnym sumptem albumie „All for Your Smille”, pochodzący z Bristolu producent powraca z nową EP’ką. „Rose Tinted EP” to prawdziwe arcydzieło! Zarówno poprzednie jak i najnowsze wydawnictwo Anglika powstały w domowym zaciszu przy użyciu ogólnodostępnych programów do tworzenia muzyki. Zadziwiający w twórczości Stumbleine jest fakt, jak dojrzałą i świetnie brzmiącą muzykę udało mu się stworzyć. Otwierający „Ember” pochłania nas niczym gąbka wodę. Two stepowe rytmy, nieśpiesznie prowadzą nas ścieżką utkaną z ambientowych pasaży w stronę horyzontu. Zsamplowane wokale, delikatnie zniekształcone pełne pogłosów i echa brzmią niczym żywcem wyjęte z najlepszych ambientowych produkcji. W „Daydreamer” pojawia się delikatna gitara i bardzo wyraźne nawiązania do twórczości Buriala w strukturze budowania klimatu. Jednak Stumbleine jest bardziej optymistyczny, a jego utwory charakteryzuje prawdziwe ciepło w odróżnieniu od mechanicznego i mrocznego stylu Wielkiego Mistrza. Cztery utwory, siedemnaście minut i prawdziwy ocean aranżacyjnych perełek. Ambientowe pejzaże pełne prawdziwego wiatru, słońca i uczucia wolności wprawiają nas w stan zmysłowej nirwany.

Dubstep to chyba jedyny tak prężnie rozwijający się gatunek muzyki klubowej na świecie. Początkowo dość sterylna formuła została przełamana i wciąż ewoluuje. Duży wpływ ma na to internet oraz dostępność programów umożliwiającym produkowanie muzyki w domowym zaciszu. Dzięki producentom takim jak Stmbleine możemy mieć pewność, że to nie koniec zmian.

Łukasz Michalewicz

41


42


, UsMIECH Z GRYMASEM ,

Bólu

Ciekawi jak spieprzyc dorobek 17-nastu lat pracy w trzy dni? Przystanek Woodstock , , historii ostro pomimo całej swej historii, pieknej pikuje w dół. Z roku na rok, posród głosów . . zachwytu, pojawia sie, równiez masa , niepochlebnych komentarzy pod adresem kostrzynskiej imprezy. Dlaczego? MICHAŁ: Obserwując Twoje statusy na facebooku, Łukaszu, mam przeczucie, że przypomnisz mi, dlaczego dobrze zrobiłem nie jadąc na Przystanek Woodstock. Coś jednak musi w tym być, skoro prawie milion ludzi decyduje się na taką radosną formę spędzania czasu. Ludzie jak zwykle tłumnie przybyli do Kostrzyna, by szerzyć miłość, trzeźwość i rock’n’rolla. W zasadzie to brzmi jak żart, szczególnie te dwa pierwsze... ŁUKASZ: Żarty na bok. 17 Przystanek Woodstock przeszedł do historii, tak przynajmniej mi się wydawało. Echa wydarzeń nie cichną, pojawiają się niedomówienia i plotki. Wydaje mi się, że dziś jest odpowiedni dzień na rozprawienie się z kilkoma mitami na temat Przystanku. Na początku jednak muszę cię skarcić po ojcowsku za brak twej obecności na festiwalu, gdyż to jedyny taki event na świecie i nie bez powodu nazywany jest „Najpiękniejszym Festiwalem Świata”. To magiczne miejsce, które przez wiele lat pracowało z powodzeniem na swoją markę i staję się jednym z najbardziej rozpoznawalnych wydarzeń kulturalnych na świecie. Niestety wygląda, że nie każdy zgodzi się z tym twierdzeniem. MICHAŁ: Tak, ale Woodstock łapie po drodze dużo punktów ujemnych. Najzabawniejsze jest to, że największy minus Przystanku to jego największy jego plus. Darmocha przyciąga wszystkich - zarówno szemranych typów, jak i kogoś kto chce w spokoju i przy zachowaniu najważniejszych zasad higieny posłuchać paru koncertów. Rzecz się dzieje podobna jak z naszymi stadionami - nie ruszaj

się bez gazu, a o wycieczce z rodziną zapomnij. Ja wiem, że pewnie hejtuję i to wcale nie tak, i wykrzywiony obraz... pierdolenie. Przyznajcie się. Macie trzy dni trolla i nic tego nie zmieni. Jednak rzeczywiście coś w tym musi być, bo ludzie jeżdżą i żyją. Ja zwracam uwagę na to, że nie jedzie się się na Woodstock, bo np. grają ciekawe zespoły, albo ze znajomymi, albo bo zapierdalało się na WOŚP (a po to ten festiwal był wymyślony, kto dziś o tym pamięta?!). Jedziesz na Woodstock, bo jedziesz na Woodstock. Gdyby przez trzy dni na głównej scenie Piotrowie Rogucki z Rubikiem graliby na rozstrojonym klawesynie i tak byś pojechał. To jest cel sam w sobie, więc trochę to bez sensu. ŁUKASZ: Po części masz rację. 1. Darmocha - zajebiście, że ktoś w tym kraju robi festiwal, zaprasza prawdziwe gwiazdy i nie każe za to płacić. Tak jak napisałeś jest i plus, i zarazem minus. Plus, bo nie musisz się martwić o zebranie kilku stówek na karnet (vide Opener), a minus, bo przyciąga to różny element. 2. Zachowanie higieny - Są kraniki, są toi toie, jest nawet strefa płatnych pryszniców z ciepłą wodą. Niestety liczba sanitariatów woła o pomstę do nieba! Sorry, ale dla „standardowych” 400 tysięcy uczestników postawienie ok. tysiąca toalet i kilkudziesięciu umywalek to jakaś kpina. Jak kumam, że niektórzy trollują przez czas trwania festiwalu, ale, kurwa, ja chcę się wykąpać!!! 3. Atmosfera - zabrzmi to troszkę abstrakcyjnie, kiedy powiem, że jestem prawdziwym woodstoc43


44

kowym weteranem. Zaliczyłem kilka edycji, zarówno w Żarach jak i w Kostrzynie i jakiś tam ogląd mam. Atmosfera charakterystyczna dla Przystanku Woodstock zdechła!!! Od 2-3 lat zauważyć można tendencję zniżkową w tym temacie. Miłość? Huja! Co raz więcej przejawów agresji. Przyjaźń? Gówno prawda! Jeżeli przyjedziesz ze swoimi znajomymi to ok. Na tegorocznej edycji poznałem może z 5 osób, w tym jednego bardzo niemiłego „tubylca” w wieku mojego dziadka. Rock n’ Roll? Kasia Kowalska, Justyna Steczkowska, Możdżer, Kroke, Arka Noego, The Prodigy. Przystanek Woodstock staje się z roku na rok co raz bardziej komercyjny i odpowiadający typowemu festiwalowi muzycznemu. Jak dla mnie to dobry kierunek. No, ale punk z „zasadami” tego nie zrozumie... MICHAŁ: Ale ta komercja to krok w kierunku ludzi przecież. Bo to, co odbywa się troszkę większym nakładem sił (również finansowych), jest zazwyczaj lepsze. Niestety, z definicji pokojowi woodstockowicze reagują na to wyjątkowo niepacyfistycznie. „Spierdalaj, ty komercyjna kurwo, bo ci w ryj wypierdolę, ja tu przyjechałem na wooda, pokój, miłość, tolerancja, ty chuju!”. Poruszyłeś kwestię line-upu. Przystanek jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym festiwalem muzycznym świata, gdzie to, kto wystąpi, schodzi na drugi plan. A ponoć te nierockowe koncerty podobają się przecież najbardziej - pamiętam, jaką furorę zrobił występ Steczkowskiej właśnie. ŁUKASZ: Komercjalizacja Przystanku była nieunikniona i tylko totalny matoł będzie ją hejtował. Skończyły się czasy kiedy trzeba było niepierniczać kilka kilometrów do miasta, by zakupić bułkę i pasztet - pojawił się market z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście bardzo szybko zostało to spuentowane przez „tru woodstockowiczów”, że to zabiło atmosferę. Debilizm 10! Masz pod nosem jadło i marudzisz z tego powodu. W tym roku Carlsberg objął sponsoring nad ogródkami piwnymi i nie tylko i widzę w tym same plusy. W dupie mam, że co 5 minut głos Jurka Owsiaka pozdrawia uczestników i reklamuje bro-

wary tej firmy. Jeżeli nie będę chciał pić Carslberga to pójdę do miasta, zakupię paletę innego i gitara! Dzięki ni na terenie miasteczka festiwalowego odbyły się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej i stanęło boisko z prawdziwego zdarzenia! Koniec z wertepami i kamieniami, niech żyje sztuczna trawa i trybuny! Było też Allegro, które okazało się zbyt kolorowe dla co niektórych uczestników i na różnych forach czy fejsie można przeczytać nieprzychylne wypowiedzi na temat ich obecności. Utarło się, że na Woodstock nie jedzie się dla koncertów, tylko dla ludzi. Równie dobrze możesz zostać w domu i chlać korbole ze znajomymi w parku lub na jakimś wyjeździe pod namiot. Ja jeżdżę tam dla muzyki, a ktoś inny dla siedzenia przy namiocie i picia browara. To właśnie na Woodstocku pierwszy raz miałem okazję posłuchać na żywo Vadera, Pidżamę Porno i inne zespoły, którymi jarałem się jako gówniarz. Festiwal muzyczny to muzyka! Wydaje mi się, że skoro jadę 200km w pociągu/na rowerze samochodem (pozdrawiam Lecha Rocha Pawlaka) i wydaję na miejscu kasę, to mam prawo wymagać jakości. A z tą jest co raz większy problem. MICHAŁ: Wszystko wskazuje na to, że siły są podzielone, a jak już ktoś trafił na jedną stronę barykady, to już nie wstąpi do drużyny przeciwnej. Mnie na przykład dzikie konie nie odciągnęłyby od OFFa, a dział się w tym samym czasie, co Przystanek Woodstock. Toteż mój ulubiony Woodstock to Woodstock Charlesa Schulza, wszystkie inne schodzą na drugi plan. ŁUKASZ: Ja pierdole. Siły podzielone, ale nierówno. Przystanek Woodstock z roku na roku robi zajebiście wielki krok w przyszłość, by stać najzajebistszym festem w Polsce. Niestety ludzie się tam pojawiający nie kumają tej kolei rzeczy. Żyją pozamykani w swoich hermetycznych światach. To uczestnicy stanowią o atmosferze Przystanku Woodstock, a nie sponsorzy czy gwiazdy. Skończyły się czasy kapel, które grają za „stówkę” i mają z tego radochę. W dzisiejszych czasach za wszystko się płaci. Zajebiście, że Jurek ma jaja i zaprasza gwiazdy światowego formatu na sce-


nę, bo to przyciąga ludzi, a ludzie przywożą kasę. Przystanek pochłania grube miliony i to widać pod każdym kątem. Każdej stronie musi się to opłacić, stąd nazwiska, które ściągają takie tłumy. Zaczęło się od zaproszenia Killing Joke i machina ruszyła. Juliette Lewis, The Subways, Guano Apes, Papa Roach, Airbourne, Helloween, The Prodigy. Pokaż mi inne miejsce na świecie gdzie możesz zobaczyć takich artystów za darmo! Co do burzy wywoływanej przez nierockowe koncerty masz rację - ludzi zapamiętają koncert The Prodigy na całe życie... PUENTA: Woodstock to wspaniały festiwal, z jednym z najlepszych line’upów w Polsce, z bajeczną miejscówką, ale całkowicie pozbawiony atmosfery. Owsiak i jego kompania robią co mogą, by uatrakcyjnić kolejne edycje, a uczestnicy skutecznie niweczą ten cel. Dresy wpadają by wyśmiać kąpiele

błotne i zachowują się jakby byli w zoo na wycieczce. Metalowcy, punkowcy i cała reszta zadziera nosa i wychodzi z założenia, że „to nasz festiwal, a ty masz ortalion więc wypierdalaj!”. Miłość! Przyjaźń! Bez odpowiedniej atmosfery, która obecna była jeszcze kilka lat temu pierdolimy Woodstock!

Łukasz Michalewicz Michał Stachura


46

O

bserwacje z Kostrzyna przyniosły staropolską mądrość: Każdy festiwal jest modny na swój sposób. Bo niech ktoś mi próbuje imputować, że Woodstock modą nie stoi. Wiem, wiem, uważa się wszem i wobec, że Ołpener to mekka (pseudo)fashionistów. Ruszając do Gdyni weź ze sobą RayBany model Wayfarer i jesteś modny jak cholera. A, że w tym roku padał deszcz, to rządził kolejny snobistyczny trend - kalosze firmy Hunter.

Zieeeeeef! Na Woodstocku taki ołpenerowiec wróciłby do namiotu z jednym kaloszem, bo pogo, to rodzaj trąby powietrznej, która zabiera i nie oddaje, a okulary poszłyby w drobny mak. Tu obowiązują inne zasady, jeśli chcesz być modny i wyróżnić się z tłumu nie pomogą Ci metki, ani marki. Tyle tylko, że jak się zjedzie pińcet tysięcy ludzi i przewala się na stu hektarach, to trudno się wyróżnić z tłumu. A i specyfika woodstockowego wyglądu jest


ciekawa, bo bardziej rozebrana niż ubrana. Nikogo nie dziwi bielizna jako strój powszedni. Dlatego połowa woodstockowiczów świeci golizną, druga połowa sili się na rockowe stylizacje. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. I tak naprawdę nie wystarczy się ubrać, najlepiej się...przebrać. Święty Mikołaj, Jack Sparrow, Banany (podobno nie Chiquita), Borat ( na szczęście stał tyłem), to prawdziwe perełki Woodstocku. Glany? Zapomnij. Jeśli nie są różowe bądź żółte i oczojebne nikogo nie zachwycą. Teraz zakłada się buty narciarskie i żelazka na piętnastocentymetrowym koturnie ( coby widzieć lepiej scenę rzecz jasna). Napisy nosi się nie na koszulkach, ale na... kartonach bądź plecach. Free Hugs, Free Sex, Zbieram na...(uzupełnij lukę), to też forma pewnej mody. Ludzie na Woodstocku krzyczą: Hej, spójrz na mnie! Jakież , to inne od codzienności, w której boimy się przyciagać wzrok samym wyglądem. Dla mnie to była kilkudniowa forma raju dla modowych grzeszników. Nikomu nie przeszkadzały podarte rajstopy,

pierścionki krzyże, tenisówki pomalowane różowym szprajem. Mogłam iść nago bądź w kożuchu, kwestia fantazji. Specjalnym i zarezerwowanym dla odważnych outfitem było także...błoto. Wystarczyło się umiejętnie wytaplać, pozwolić by zaschło i już człowiek cieszyl się oryginalną i do tego ekologiczną stylówą. Na koniec trochę tekstylnego „ Z życia wzięte”wprost z woodstockowych terenów w telegraficznym skrócie: Znajomy1 stracił buta, bo pogował na...Kasi Kowalskiej ( Projekt Republika) i wciąż czeka na zadośćuczynienie od wspomnianej wokalistki za to poświęcenie. Poza tym, od tego momentu jego ulubionym utworem jest „Pójdę boso” zespołu Zakopower. Znajomy2 zgubił ulubiony kaszkiet , a znalazł go na drugi dzień na głowie...niezwykle uroczego żula. Delikwent wyglądal w kaszkiecie tak dobrze, że Znajomy2 nie miał serca poprosić o zwrot. Czapki z głów.

Fashion Victim Fotografia: Sebastian Rzepiel


48

PAN DUZY , Nie byłem pewien, czy zaczac , . od ataku wsciekłych psów pasterskich w górach Kurdystanu, czy moze od poszukiwania Beduinów na Syryjsko, -Irackiej pustyni. Na poczatek jednak, zupełnie z innej beczki (ot parafraza znanych i lubianych Anglosasów), jak najbardziej , , zreszta,,, adekwatna do historyjki czytelniczo-obraz(a)kowej. Nie dosc, ze o panstwie . praszczura naszego, to jeszcze blizej bo o własnym podwórku miasta , na zet-gie i okolicy. Historia o facecie który Boga ojca swego bac sie, nie raczył. , . ,, o panu DUzYM który w WIE,KSZEGO Wierzyc przestał”

P

owiem niemalże szczerze, pielgrzymka w miejsce święte, toż ta myśl od dawna w mej świnio-głowie kołatała się od przysadki po szyszynkę .No i podczas jednej z wizyt w mieście na Zet-gie, doszły mnie słuchy, ze wcale do Częstochowy, Mekki czy Amsterdamu, zapieprzać w czoła pocie nie trzeba. Otóż korzystając z pasjonującej hossy polskawej gospodarki, możnowładcy nasi postanowili o tu na miejscu wielka figurkę (wtedy jeszcze NAJWIEKSZĄ!)postawić. Nie muszę chyba mówić ku

czci którego z bóstw monoteistycznego panteonu. No wiec, nie mogąc doczekać się spotkania z wyżej wymienioną szkarada, wskoczyłem do czerwonego 4kolowego dyliżansu, i nie oglądając się za siebie, ruszyłem w epicka 40kilometrową jednoosobowa pielgrzymkę (przez chwile myśl zabłysła co by w stylu buddyjskim, ale coś czuję, że mogłoby skończyć się to rodzimym wpieprzem od mijanych po drodze średnio oświeconych innowierców).No wiec w pocie czoła zmieniałem biegi, recytowałem sprośne kawałki z biblii, pędząc ku świebodzińskiej świętej ziemi. Po ok 20minutach tej drogi przez biblijne piekło, DOJECHALEM! Po prawej figurka na pierwszy rzut oka, no kurwa rycerza postawili, jeszcze tylko miecz lub dwa i kuc szetlandzki do podjazdu


na wroga. No ale nieważne, jest, stoi prezentuje się bardziej niż godnie! Zwłaszcza w towarzystwie do połowy już rozpieprzonego płotu, kilku butelek po miejscowym cabernet i pana traktorowego, który z pasja godną samego diabła, głazy raczył przerzucać to tu to tam. Jako, że był to początek istnienia rycerza pani najświętszej, drogi dojazdowej i okolicznego jarmarku istnienia nie zarejestrowałem, ale nic mi to. Ostry zakręt w prawo a tu miejski basen, hipermarket izraelskich właścicieli i oczywiście miejsca parkingowego więcej niż mniej. Nie wspomnę o towarzychu pana myjni i pana kebabo-czegoś tam. Załoga dla pana wielkiego wymarzona. W każdym razie, jeszcze tylko kilkaset metrów drogą której nie ma i juz już prawie dotknąć płaszcza można(pan traktorowy skutecznie i piękną łaciną odradził mi, przechodzenie przez nieistniejący już płot, gdyż z cierpliwością średniowiecznych kopistów stwierdził, że wstęp wzbroń gdyż ZAWALENIE GROZI ŚMIERCIĄ). Co mi tam śmierć z tak świętej łapy, wierze w reinkarnacje, wiec bać sie nie raczyłem.▶


50

W każdym razie przyznać muszę, że słusznej wielkości chłopina, zwłaszcza, że podnóżek, jedyne w okolicy wzgórze usłużnie wyleguje sie jakby jutra nie było. I tyle, gdyż właśnie przypomniałem sobie, że tak naprawdę to nie o tym miało być. Otóż wydarzenie, które sprowokowało ten słów potok wydarzyło sie w drodze powrotnej. Gdy w pocie czoła zmieniałem biegi recytowałem sprośne kawałki z biblii, taka oto polemikę w radiu usłyszałem: pano-

wie kochający pokój, z ugrupowania politycznego PEACE, stanowczo wystąpili przeciwko 30% podwyżce cen biletów komunikacji miejskiej. Chodziło o to, że w 4osobowej rodzinie nie będzie kasy na kiełbasy, gdy 4bilety miesięczne przyjdzie jej nabyć. Ze znaną im erudycją i opanowaniem stwierdzili, że przecie pieniądze na komunikację znajdziemy gdzie indziej!! Podwyżce mówimy stanowcze nie. Jako, że wynajdowanie alternatywnych dróg to ich specjalność(zresztą wszystkich kutasów w garniturach),przedstawili taki oto pomysł.


51


52

Kasa się znajdzie i to bez problemu. Wystarczy (przyznam, że ten argument wytarmosił mnie za mój świński móżdżek:),trochę podpierdolić z… zielonogórskiego ośrodka kultury!! (co mnie nie dziwi, no przecież na chuj komuś jakaś tam Kultura? Skoro każdy polak, na kulturze się już zna. Co za tym idzie? To, że świecą gromniczną tak kulturalnych jak mieszkańcy kraju na pe, po świecie szukać).No wiec kultura do śmietnika, to i na bilety będzie. Kolejny pomysł szalonych pa(syfistow),to…po prostu zajebać trochę prezydentowi zet-gie, gdyż (i tutaj cytuje)…,,za bardzo sie LANSUJE”… Ot nasza ukochana fullcolor rzeczywistość. Powiem państwu, że uwielbiam religijne pielgrzymki(nie wiem czy istnieją ekonomiczne pielgrzymki? Nawet jeśli nie, to chyba lepiej brzmi niż imigrant:).W każdym razie, od teraz proszę o tytułowanie pana świni(i jemu podobnych) PIELGRZYMAMI EKONOMICZNYMI. ps: Wyścig figurek panów DUZYCH zaczęliśmy i juz przegraliśmy z kretesem dokładniej z,,,PERU ps2:Doszły mnie słuchy, że wykonanie pana dużego, solidne niczym polskie autostrady okazać się raczyło, i ponoć gdzieś tam już zapadać pod ziemię się zaczął. Choć może powód zapadania jest zupełnie inny. amen669


53



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.