Fcuk nr15

Page 1




Drodzy czytelnicy, Do Zielonego Miasta powróciło życie koncertowe. W ostatnim czasie było w czym wybierać. My wybraliśmy trzy imprezy, z których przedstawiamy fotorelacje. Są nimi koncert Closterkeller`a, Huntera oraz Trzynasta w Samo Południe. I na tym ostatnim zespole zatrzymam się na chwilę. Chłopaki z Wrocławia przyjechali specjalnie, by zagrać na pierwszych urodzinach zaprzyjaźnionego z nami portalu Co?Gdzie?Kiedy?.Twórcom portalu życzę sto takich urodzin, bo te były naprawdę udane. Fcuk swój pierwszy rok istnienia będzie obchodził w kwietniu. Jeszcze tylko nie wiem Jak?Gdzie?iKiedy? to się odbędzie. Do zobaczenia. Dominika Koryga

Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, PigFace, Wojciech Waloch, Nikodem Sarna, Remigiusz Grześkiewicz, Łukasz Świerkowski Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat, Wepritz84 Okładka: Coffincat Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl



6


7


S

erwis Inside Facebook przygotował listę 25 najbardziej lubianych stron na Facebooku. Nie trudno się domyśleć, że pierwszy miejsce zajął sam Facebook. Prześcignął on między innymi Texsas Hold’em Poker oraz Fan Page Eminema, który zajął trzecie miejsce. Poza podium jako pierwsza pojawiła się strona YouTube.

O

d kilku dni Zielona Góra gości studentów z Wielkiej Brytanii, którzy przybyli na ratunek naszej starówce. Mają oni opracować koncepcję ożywienia terenów koło ratusza. Pierwsze efekty pracy możemy się spodziewać pod koniec tego tygodnia.

Z

daniem politologów wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych pokazały, że Polska stała się mniej katolicka. Magdalena Resende – politolog z Portugalskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych uważa, że “Wejście do Sejmu z 10-procentowym poparciem antyklerykalnego Ruchu Palikota jest fenomenem w skali Europy”.

N

ajbardziej relaksujący utwór muzyczny wszechczasów to „Weightless” Marconi Union. Słuchanie powyższego kawałku spowalnia bicie serca, obniża ciśnienie krwi oraz zmniejsza produkcje hormonu stresu. W utworze panuje brak podziału na refreny i zwrotki, dzięki czemu możemy się beztrosko w nim zanurzyć.

8


R

ewolucja na poczcie. Jak podaje Gazeta Wyborcza system wynagrodzenia listonoszy zmieni się diametralnie. Wysokość pensji, będzie zależna od…dostarczenia paczki do rąk własnych odbiorcy. Najmniej zarobią Ci, którzy po prostu wrzucą awizo do skrzynki. Ostateczna decyzja o zmianach ma zapaść na początek przyszłego roku.

win!

Zielone Górki! W przyszłym roku Zielona Góra jako pierwsze miasto w Polsce będzie gospodarzem Pucharu Świata MTB. Miłośnicy kolarstwa górskiego zacierają ręce, a my zastanawiamy się czy nie pisać tekstów podhalańską gwarą.

Reinkarnacja! Jankiel nie będzie już dłużej straszył pu-

Z

badań przeprowadzony przez firmę TNS OBOP na zlecenie ogólnopolskiej kampanii społecznej „Uwaga! Fonoholizm” wynika, że 1/3 dzisiejszej młodzieży nie potrafi spędzić dnia bez swojej „komórki”.

W

ydawałoby się, że zabobony i przesądy już dawno wymarły. Nic bardziej mylnego, bowiem połowa polaków w nie wierzy. Najpopularniejszym przesądem jest trzymanie kciuków. Zabieg ten ma zapewnić nam szczęście. Gdy kciuki nie pomagają, pukamy w niemalowane drzewo, a gdy już nawet to nie pomoże, to dmuchamy w znalezioną monetę.

stymi witrynami. Miejsce po kultowym pubie zajął Marten. Nowy właściciel nie poszedł na łatwiznę i gruntownie wyremontował lokal, nadając mu nowy klimat i styl. Po dawnej legendzie zostało jednak kilka smaczków, jak złota trąbka nad wejściem, symbolizująca jak się domyślamy ostre „danie w trąbę”.

! L I FA

Bomberwurst! Otwarcie Komisji Wyborczej nr13 w Gorzowie zostało opóźnione o pół godziny, przez podejrzany pakunek porzucony przed wejściem. Na pomoc wezwano saperów. Nie wiadomo co znajdowało się w paczce, ale według nieoficjalnych informacji była to zepsuta kiełbasa wyborcza.

Dmuchanie w UE! Unia Europejska zakazała dzieciom dmuchania balonów. Nie wiemy, któremu z kabaretów dmuchnęli ten pomysł urzędnicy, ale na wszelki wypadek proponujemy zbiorowe protesty i manifestacje. Kto wie, czy w kolejce do rozpatrzenia nie stoi zakaz dmuchania, który będzie obejmował również dorosłych? Lepiej dmuchajmy na zimne! 9



Poste restante

Na szczęście rzadko tam bywam. Bankowość i finanse w naszej mateczce-Polsce poszły w ciągu ostatnich lat mocno do przodu, dlatego co miesiąc nie muszę dygać z blankiecikami, by zapłacić rachuneczki za domeczek, bo robię to przez Internecik. Zdrobniale napisałem wstępniaka, jakbym dziecko werbalnie traktował. Lecz coś w tym jest, bo czasami, gdy idę na pocztę, to mam ochotę stanąć nad naczelnikiem urzędu jak surowy ojciec, zdjąć pasa i spuścić mu solidny wpierdol za chamstwo, pyskowanie, bezczelność i niesubordynację. Podobno najlepszym dowodem na to, że w kosmosie są inne istoty rozumne, jest fakt, że się z nami nie kontaktują. Wyobraź sobie, że ląduje u nas kosmita, idzie na pocztę wysłać kartkę do siebie, a tam za szybą widzi coś na kształt jednego z takich cudów malarstwa – portret przedstawiający Cecylię Gallerani ze szczurem na rękach. Znaczy z łasicą. Bo te nieuprzejme i wredne babki z poczty właśnie tak wyglądają. Jak laska z łasicą albo Mona Liza. Na poczcie pięć okienek, z czego dwa czynne, siedzą w nich amatorki łasic: podchodzisz, łasisz się, a ta robi uśmiech Mony Lizy i wystawia karteczkę, że okienko nieczynne i zaprasza do drugiego. No, ja pierdolę… Jeżeli ktoś szuka w Polsce ostatnich bastionów epoki „późny Gierek”, to niech idzie do jakiegoś wiejskiego marketu, albo właśnie na pocztę. W każdym razie tam, gdzie jest coś jednego i nie można tego zastąpić konkurencją. Tam właśnie króluje szczanie na klienta i popularny światopogląd o nazwie „dwatysiącesięnależyzm”. Jak wspominałem na początku: na szczęście nie muszę tam chodzić często. Raz, że mam daleko na pocztę, a dwa, że rachunki płacę przez sieć. Wszystkie. Dwie w roku okazje, by odwiedzić łasicę, nadarzają się przed świętami. Żona każe kartki rodzinie powysyłać, to idę. Czasem trzeba paczkę wysłać, to idę. Awizo, kurna, zostawił pocztylion – to idę. Ale dziś z okazji święta Poczty Polskiej moja noga tam nie postanęła. Chociaż z drugiej strony żałuję, bo mam jedno takie bardzo skryte życzenie. Jeżeli monopol Poczty nie upadnie, to ja bym sobie życzył żeby było lepiej, bo na razie Poczta ma dwa mózgi: jeden się zgubił, a drugi poszedł go szukać.

heartFAILure

11


, (nie?)Współczesni Amisze

W

spółczesne osiągnięcia techniki możemy rozpatrywać w kilku kategoriach. Dwie, które nasuwają się na moją myśl są wysoce kontrastowe, mianowicie – dobrodziejstwo, bądź zagrożenie. Brak profilu na facebooku, bądź posiadania jakiegokolwiek komunikatora internetowego postrzegane jest (w niektórych kręgach), jako objaw lekkiej odmiany alienacji. Każdy z nas słyszał o człowieku, który nie posiada telefonu komórkowego, ale rzadko kto ma okazję go spotkać. Gdzieś jednak są ludzie, którzy żyją inaczej. Pojęcie konserwatyzmu we współczesnym modelu życia dalece odbiega od rozumienia tego słowa przez Amiszy. Plastikowe, długonogie blond panienki, które wstrzykują sobie botoks na śniadanie, przy tym uśmiechając się promiennie, układają swoje usta w

12

uśmiech numer 7. Wszechobecna otyłość, a ponadto konkursy jedzenia na czas, w których Amerykanie się lubują. Niezliczona ilość programów rozrywkowych typu reality show, a zaraz, tuż obok… Amisze. Chrześcijańska wspólnota protestancka, która liczy około 200 000 członków, większość z nich można znaleźć na terenie USA. Ze współczesnej technologii nie korzystają prawie wcale. Nie używają elektryczności, Internetu, samochodów, aparatów fotograficznych, można by tak wymieniać bez końca… Są nastawieni zdecydowanie negatywnie do współczesnych rozwiązań technologicznych. Według nich tego typu ułatwienia mogą znacząco wpłynąć na jakość kontaktów w rodzinie i spowodować ich rozłam. Oczywiście poszczególne odłamy Amiszów różnią się od siebie, są mniej lub bardziej konserwatywne. Niektórzy mogą nawet posiadać w swoich domach sta-


cjonarne telefony, a inni zaś nie powinni używać nawet budzika na baterie. Jednak w nagłych wypadkach, np. zagrożenia życia, lub zdrowia dopuszczalne jest telefonowanie, także, gdy do pokonania jest wiele kilometrów, można też skorzystać z auta, bądź środków komunikacji miejskiej. W przypadku mniejszych dystansów poruszają się zaprzęgami. Ubiór Amiszy również odznacza się niesamowitą skromnością na tle kolorowych fatałaszków z francusko brzmiącymi nazwiskami na metkach. Mężczyźni zazwyczaj odziani są w ciemne spodnie, koszule, kapelusz. Muszą obyć się bez pasków, ale czasem można spotkać ich w szelkach. Kobiety noszą długie suknie za kolana, bądź do kostek, brak makijażu i biżuterii. Kolory stonowane. Mężczyźni żonaci noszą brody, a kobiety chowają włosy. Istotnym problemem są choroby genetyczne, gdyż związki małżeńskie zawierane są we wspólnocie. Sami zainteresowani zdają sobie sprawę z

problemu, gdy nie pomaga medycyna naturalna, udają się po poradę do lekarza i korzystają z jego pomocy. Dzieci nie uczęszczają do szkół publicznych, uczone są w domach do 14 roku życia. Wysuwając pochopne wnioski można byłoby stwierdzić, że Amisze są niedokształceni i niemądrzy – nic bardziej mylnego. Stawiają na dobro i rodzinę. Rodzice poświęcają swoim pociechom niezliczoną ilość czasu i wykształcają w nich wrażliwość i odpowiedzialność. Amisze skupiają się na życiu. W odróżnieniu od nas… Być może w niektórych kwestiach są bardziej zacofani, ale czy mniej szczęśliwi? W chaosie informacyjnym i natłoku nowinek technologicznych dopadła nas dezorientacja. Trzeba się odnaleźć. Może zaczniemy od wyłączenia telewizora i komórki?

Paulina Łatanik


INternetowe memy Od kilku lat wsród bogatego zbioru rozrywek oferowanych dzisiejszym ,, internautom coraz wieksza , popularnosc zdobywaja, tzw. internetowe . , w duzym skrócie, idea memu (w rozumieniu zjawiska intermemy. Mówiac netowego) polega na tym, by na zasadzie osobistego, skojarzenia z jednym,, konkretnym medium lub jednym tematem stworzyc krótkie poŁaczenie , mysli z dowolnym , srodkiem wyrazu (np. fotografia opatrzona krótkim tek, stem). Cechowac je bedzie skondensowany, przewaznie humorystyczny, , przekaz. Wyobrazmy sobie zdjecie wesołego psiaka wklejonego na tło , w teczowych kolorach, które jest podpisane: „Buy pizza – pay with sna, kes” – twór taki nazywamy własnie internetowym memem.

14


W

dalszej kolejności przerabiane bywają też same memy. Każda z osób, której na widok memu przyjdzie do głowy pomysł, jak można by go zmienić, może przedstawić własną wariację na temat tego samego zdjęcia lub tematu. Powstaje przez to cały szereg skojarzeń, prowadzący nierzadko do mocno abstrakcyjnych, ale i ciekawych pomysłów. Do przykładów stron internetowych, które oferują możliwość umieszczania własnych memów należą np. dobrze znane demotywatory.pl. Koncepcja memu Pojęcie memu zostało wprowadzone do użytku w latach 70. ubiegłego stulecia przez Richarda Dawkinsa (znanego skądinąd jako doskonałego biologa zaangażowanego w propagowanie ateizmu), który bazując na współczesnej teorii ewolucji, podjął próbę określenia, w jakim stopniu mechanizm doboru naturalnego, jak również inne mechanizmy ewolucyjne mogą być inkorporowane do opisu rozwoju kultury. W swojej książce pt. „Samolubny gen” (The Selfish Gene) zjawisko rozwoju i rozprzestrzeniania się kultury połączył z kopiowaniem i naśladowaniem konkretnych pomysłów czy koncepcji. A więc kultura tworzy się nie jako całość, ale jako zbiór elementów, które istnieją i rozwijają się niezależenie od siebie – czyli podobnie do sposobu, jaki ma miejsce w przypadku ewolucji gatunków, która zachodzi w oparciu o działanie doboru naturalnego na poziomie genów. Ponieważ jednak pojęcie genu trudno zaadoptować do kwestii niezwiązanych z genetyką, pojawiła się potrzeba wprowadzenia nowej nazwy. W tę niszę Dawkins postanowił wprowadzić słowo mem, które pochodzi od greckiego mimesis oznaczającego „naśladownictwo”. Tak więc, memem nazywamy każdy element kultury, który ewoluuje poprzez kopiowanie i zapożyczanie. Mogą to być bardzo różne rzeczy – np. melodie czy obrazy, ale również bardziej złożone konstrukcje, jak na przykład języki. W procesie „ewolucji kultury” niektóre memy wymierają, inne zaś są kopiowane i przerabiane szybciej niż pozostałe i zdobywają

większą popularność. Stąd właśnie wziął się pomysł na porównanie z doborem naturalnym, który prowadzi do selekcji lepiej przystosowanych genów. Memy w internecie Memy ze środowiska nauki przeszły do świata internetu i jako swego rodzaju zabawa, szybko się tam rozprzestrzeniły. Oprócz wspomnianych już demotywatorów, liczne zbiory memów znaleźć można na takich stronach, jak 4chan.org, komixxy. pl, joemonster.org, trollface.com, memgenerator.pl i knowyourmeme.com. Najczęściej występują połączenia zdjęcia z krótkim podpisem, choć łatwo znaleźć też fotomontaże, czy innego rodzaju przeróbki. Przeglądając rozmaite pomysły internautów, można się natknąć na różne, mniej lub bardziej udane kompozycje oparte na filmach, rysunkach i wszelkiej maści fotografiach. W tym fotografiach znanych ludzi (zarówno tych rzeczywistych, jak też postaci filmowych czy bajkowych), które bez zbytnich ceregieli wyśmiewają różne zjawiska i osoby. Do klasyki przeszedł już policjant zmieniony w „biało-czerwonego Wieśka” albo seria filmików z kulturystą Robertem Bruneiką, ochrzczonym przez internetową gawiedź Hardkorowym Koksem vel. Tap Pakrem. Olbrzymiej liczby wariacji na swój temat doczekał się też słynny „forfiter”, czyli film nakręcony przez Polaka karmiącego aligatora. Warto też wspomnieć o znanym już na całym świecie misiu-pedofilu, który za pośrednictwem serwisu 4chan podbił serca użytkowników internetu jako Pedobear. Ze światowych memów zapamiętane zostaną zapewne też filmy z rage guy'em. Przy tworzeniu memów użyteczne bywają także plakaty, niekoniecznie współczesne – za przykład niech posłuży rysunek mężczyzny, który przy obiedzie odmawia wypicia kieliszka wódki. W oryginale miał on zniechęcać do nadużywania alkoholu, w swoim nowym wcieleniu zawiera hasło: „Poczekaj. Zjem do końca” albo „Nie piję... z frajerami”. Możliwości są, jak widać, ogromne, a ich liczbę ogranicza jedynie wyobraźnia internautów. Co ciekawe, celem twórców memów nie zawsze


jest stworzenie tylko i wyłącznie śmiesznego obrazka. Pewna część z nich to próba przedstawienia swojego (nierzadko krytycznego lub humorystycznego) punktu widzenia na jakiś aspekt rzeczywistości, czy też wyrażenia uczuć i emocji związanych z jakimś zjawiskiem, w czym przodują przede wszystkim demotywatory. Niedawno w sieci krążyć zaczął kolaż zrobiony ze zdjęć pewnego chłopaka, z których każde zawierało złośliwy komentarz – w tym przypadku posłużono się memem (choć takie zastosowanie jest z pewnością kontrowersyjne) w akcie... zemsty. Memy zdobyły bardzo dużą popularność wśród internautów, warto więc zadać pytanie, co o tym zadecydowało? Moim zdaniem, walnie przyczynił się do tego fakt, że można dzięki nim w prosty sposób wyrazić swoje myśli i emocje, a przez to zarówno miło spędzić czas, jak i na swój sposób zaistnieć w internecie. Ich wykonanie nie nastręcza zbyt wie-

lu problemów (mając do dyspozycji dzisiejsze programy graficzne, można bez większych przeszkód przerobić zdjęcie lub dodać do niego tekst; kłopotu nie stanowi też podłożenie dźwięku pod film), a poza tym przekaz memów dobrze wpisuje się w internetowy sposób komunikacji, który jest zdecydowanie bardziej hasłowy czy „plakatowy”, niż opisowy. Dzisiejszy, w szczególności młody, użytkownik internetu stawia raczej na formę krótką, w której informacja zapisana jest w sposób zwięzły, łącząc ze sobą różne środki wyrazu. Wydaje się, że memy spełniają to zadanie całkiem dobrze.

Tekst: Nikodem Sarna Ilustracja: Coffincat



troche , inaczej

o depresji Przyszła jesień

Co za tym idzie razem z jesienią pojawiły się wszechobecne syndromy depresji ogólnospołecznej. Nieważne kim jesteś, co robisz – jesień jest idealną porą na chandrę, załamanie nerwowe lub jeszcze coś innego. Lekarze popadają w depresje z powodu limitu z NFZ, który z reguły jest właśnie jesienią całkowicie już wykorzystany, przez co muszą przyjmować pacjentów prywatnie. Biedni ci nasi doktorzy. Ledwo skończą dyżur w szpitalu, a już muszą gnać, aby móc przyjąć pacjenta po godzinach pracy w państwowej placówce. Nie ma się więc co dziwić, że leczenie w Polsce trwa długo, a jeżeli krótko, to drogo. Pamiętajmy o tym, że leki antydepresyjne kosztują. A, żeby móc je kupić potrzebna jest recepta, więc nasz biedny doktor musi iść do innego doktora, lecz niestety limity na NFZ są już wykorzystane, więc pozostaje prywata. Sam bym popadł w depresję w takiej sytuacji.

Depresja jesienna dopada również bardzo często policjantów. Kończy się lato, robi się zimno, piesze patrole muszą marznąć. I w sumie nie ma w tym nic takiego dziwnego, jednakże perspektywa zimnej dupy może działać na psychikę trochę jak bloker pozytywnych emocji w czasie wykonywania obowiązków służbowych. Pieszy patrol zawsze marznie, a co jeżeli ogrzewanie w radiowozie wysiądzie? I jak to w tedy wyjść z zimnego auta po to, aby móc spełnić swój obowiązek i dać komuś mandat za złe parkowanie? Brrr, toż to szok dla organizmu! Ale jak trzeba, to trzeba. I niestety kierowca zamiast 1 punktu i 100zł mandatu, otrzyma 2 punkty i dwie stówki. Swoją drogą, przez depresję policjantów depresji mogą nabawić się kierowcy. Dwa razy wyższy mandat? A jeżeli ktoś ma pecha i chwilę wcześniej spaliła mu się żarówka? Albo dwie? To wtedy taki policjant w depresyjnym nastroju może zabrać nawet dowód rejestracyjny. I depresja przechodzi na kierowcę, bo jak tu teraz żyć bez samochodu? I trzeba iść do lekarza, aby się wyleczyć z tego schorzenia. A co u lekarza? To już wiemy. Dziwne określenie – depresja jesienna. - Synku dlaczego dostałeś jedynkę z matematyki? - depresja tato… - a no to ok. Depresja jesienna jest dobrym wytłumaczeniem na pasmo wszelkich niepowodzeń, które nas akurat mogą spotkać. -Marek, dlaczego już nie pracujesz w tej firmie? - A, bo wiesz. Byłem kiedyś w sklepie, chciałem zapłacić za zakupy, ale zapomniałem portfela. Pojechałem po niego do domu, ale miałem po drodze kontrolę policyjną i dostałem mandat za brak dokumentów. Już, gdy udało mi się dotrzeć do sklepu z portfelem i dokumentami, okazało się, że ekspedientka 18


sprzedała moje rzeczy. Więc się jeszcze bardziej wkurzyłem i powiedziałem jej kilka słów. Okazało się, że to była żona mojego szefa. Od pół roku jestem w depresji po utracie pracy. - a szukasz nowej? - w sumie to nie, bo żyje z bezrobotnego a to wystarcza na imprezy, więc nie potrzebuję nowej pracy. Jesienna depresja jest zjawiskiem dziwnym, gdyż nagle wszyscy prawie równocześnie na nią zapadają. Nic się nikomu nie udaje, każdy ma jakiś problem, każdego to dopada znienacka. Ludzie! Jak coś może was nagle dopaść, skoro w swojej nazwie ma przymiotnik wskazujący na porę roku, podczas której może się pojawić? Dziwnym trafem szybko się pojawia i potrafi równie szybko zniknąć. Ludzie dają sobie wmówić, że są smutni, a wystarczy, że pójdą do pierwszego lepszego baru na piwo i już owa depresja przechodzi. Nie martwi mnie depresja, nie martwią mnie nastroje społeczne z nią związane. Martwi mnie fakt, że ludzie, którzy poddali się temu trendowi społecznemu, jesiennej depreszce, paręnaście dni temu byli na głosowaniu, wybrali na nim przedstawicieli, którzy przez najbliższe cztery lata będą nami rządzić. Obawiam się jedynie tego, że Ci ludzie, tak depresyjnie nastawieni do życia, wybrali innych ludzi, również depresyjnie nastawionych do życia do sejmu. Gdy o tym pomyślę, sam dostaję depresji.

Łukasz Świerkowski


20

T

rwają zdjęcia do kolejnego filmu o przygodach człowieka – nietoperza. W „Mroczny rycerz powstaje” wykorzystane zostaną ujęcia z protestów ruchu Okupuj Wall Street. Niewiadomo jeszcze, jaką odegrają rolę, lecz wiadomo kiedy możemy się spodziewać produkcji Christiana Bale’a w kinach. Producenci zaplanowali premierę trzeciego filmu o Barmanie na lipiec 2012. .

W

tym roku portal FTB.pl obchodzi swoje 11-te urodziny. Z tej okazji odbędą się dwie imprezy: w Lesznie oraz w Zielonej Górze, w nowo otwartym X-Demonie. W zielonogórskim klubie podczas uroczystej Galii zostaną wręczone statuetki dla najlepszych DJ-ów , z rankingu FTB.pl Urodziny zaplanowane są na 9 oraz 10 grudnia.

T

he Doors już niedługo będą grać w rytmie Dubstep. Żyjący członkowie Doorsów połączyli się z dupstepowym producentem Skrillexem.Panowie spotkali się na potrzeby filmu „Re:Generation”, którego założeniem jest właśnie zaskakujące łączenie artystów.

O

zzy Osbourne zdradził, że istnieją duże szanse, na reaktywację Black Sabbath. Osbourne poinformował w rozmowie z Billboard.com , że sami muzycya więc on, Geezer Butler, Bill Ward i Tony Iommi - zmierzają ku czemuś, co można nazwać reaktywacją.

P

o kilku dniach od wejścia do sprzedaży najnowszy krążek Comy zyskał status Złotej Płyty. To już czwarta studyjna płyta tego zespołu. Singlem promującym go jest utwór pt. „Na pół”.



22




W niedzielny wieczór, udałam się na koncert zespołu Closterkeller. Dużo słyszałam o tej grupie. Gdzieś w mej głowie brzmiał charakterystyczny wokal Anji. Mimo, że dosyć często bywam na koncertach rockowo-metalowych. Z tą grupą zetknęłam się pierwszy raz na żywo. Ku mojemu zaskoczeniu Cztery Róże zapełniły się czarnymi postaciami, które z niecierpliwością wyczekiwały gwiazdy wieczoru, stojąc w długiej kolejce do baru. Zespołem supportującym był Deathcamp Projekt. To oni mieli za zadanie rozgrzać zielonogórską publiczność i wprowadzić w klimat koncertu. Póki, co mam dla Was krótki wywiad przeprowadzony z Anją Orthodox po zielonogórskim koncercie. Kilka słów o ubiorze, tatuażach i o tym, dlaczego nowa płyta jest jak wino….. Fcuk: Jesteś jedną z niewielu kobiet rozpoznawalnych na scenie metalowej… Anja: Nie zaliczyłabym się jednoznacznie do sceny metalowej. Bardziej do rockowej. Chociaż o metalową zahaczam troszeczkę… W Metal Hamerze (magazyn o muzyce metalowej) zostałam dwukrotnie wybrana najlepszą wokalistką. To o czymś świadczy. Myśmy na siebie nie głosowali, to ewidentnie głosowali czytelnicy magazynu. Tak ogólnie to jestem pierwszy raz na Waszym koncercie. Podobało mi się, jestem pod wrażeniem. Na co dzień słucham różnych odmian metalu i rocka, ale tej gotyckiej sfery przedtem nie doświadczyłam. Wiem, że współpracowałaś z Titusem (Acid Drinkers) i dlatego kojarzę niektóre Wasze utwory. -To Titus współpracował z nami. Masz fantastyczne kreacje koncertowe, ale jak to jest na co dzień z Twoim ubiorem? Czy czerń dominuje w Twej garderobie? -Tak, zazwyczaj chodzę ubrana na czarno – tak jak teraz. Koronki, suknie itp. stylizacje chętnie przyodziewam, ale nie zawsze. Ale tak, chodzę ubrana na rockowo. Dominującym kolorem jest czerń. Mam 90% ciuchów czarnych. Ze swojego doświadczenia wiem, że Polska jest dziwnym krajem i ludzie się dziwnie patrzą na osoby wyróżniające się z tłumu – zwłaszcza ubiorem. Jak jest w Twoim przypadku? -W moim wypadku jest inaczej, żyję w trochę innym środowisku. Moi znajomi są w miarę zwykli i chyba przywykli do mojego wyglądu. Nie ma tak, żebym była wyśmiewana przez te ciuchy, ja się nie przejmuję opinią innych ludzi. Kiedyś przeglądałam wywiad z Tobą i tam padł

cytat: „Bo ja mogę w wałkach, podartych gaciach, koszuli nocnej siedzieć w blasku słońca i pisać najbardziej gotycki tekst na świecie” (Wysokie Obcasy 8.08.2011r.) Czy to prawda? -Tak, bo gotyk to ma się gdzieś w sobie. Ja zupełnie nie czuję potrzeby napędzania w sobie gotyku świecami, mrokiem i tym podobną scenerią. No chyba, że kiedyś będę miała taką sytuację, że musiałabym napisać gotycki tekst, a nie miałabym weny, to w akcie desperacji porozpalałabym tam sobie jakieś świece, chyba dostaną w spadku jakiś zamek… W sumie to ja tam wtedy nie będę mieszkać tylko straszyć, a nie pisać teksty. No, nie muszę. Najlepiej to się czuję, jak siedzę sama w nocy, tyle mi wystarczy. Zakopana w pościeli w swoich betach i poduszkami. Od paru ładnych lat jesteś na scenie muzycznej. Czy zauważasz jakieś zmiany wśród publiczności? Jak było kiedyś, a jak jest dziś? Z tego, co zauważyłam są to ludzie w różnym przedziale wiekowym przed 18 rokiem życia i po 40stce. -Zawsze tak przychodzą. Ciągle przybywają młodzi. To bardzo mnie cieszy. Powiem ci tak, że jest… mniej punkowców niż było na początku. Ale od samego początku przychodzili ludzie młodzi, wrażliwi, czuli na sztukę i taką piękną muzykę. Tacy nadal przychodzą. A, że starszych jest trochę więcej… bo są to ci, którzy kiedyś byli młodsi. I tu wygrywamy względem innych kapel, bo nie wychowali sobie takich fanów. Szczególnie te kapele, które grają krócej od nas. Widzę, że masz tatuaże? Bo wiesz, ludzie mówią, że to szkaradne, że zostaje do końca życia…. -Tak mi gadają niektórzy, że tatuaże do końca życia (śmiech). ▶ 25


26


27


28

Jakie są Twoje myśli na temat tatuaży. Powiadają, że człowiek jest niezapisaną księgą, w której odciska na sobie pewne etapy życia w postaci tatuażu. Możesz coś więcej powiedzieć na temat tych, które masz? -Ciężko mi mówić coś na temat moich tatuaży. Chciałam mieć, to mam. Zaczęło się od takiej lilijki, której teraz nie widać. Najbardziej symboliczny jest ten na plecach u góry na karku, bo myśmy razem z Mariuszem moim mężem na swoich tatuażach (on ma na ręku) wytatuowali schody. Można powiedzieć, że zaczepiliśmy się uczuciowo ze sobą na pewnych schodach. W tatuażach dominują przeróżne motywy: mamy właśnie te schody, klucz wiolinowy oraz brylant. Ja dodatkowo mam taką spiralę - znak nieskończoności Mariusza… Brylant również mam w swojej obrączce. On posiada męską – bez brylantu. A ten co mam tutaj jest bardzo symboliczny (Anja pokazuje symbol na swym ramieniu – to symbol dawcy narządów). I ważne, że jestem świadomym dawcą narządów, propaguję to poprzez takie rzeczy. No i tyle. Ale nie można mnie nazwać fanatykiem tatuażu.

No tak, nie widzę byś miała je na całym ciele. -W sumie to chciałabym mieć. A z tych, co mam, jestem zadowolona. Większość osób zalicza Waszą muzykę do nurtu gotyckiego. Jakbyś się do Tego odniosła? -Nasza muzyka nie jest tylko muzyką gotycką. Zaliczanie nas do czysto gotyckiej sceny muzycznej jest błędem, bo ja zawsze mówię, że Closterkeller gra szerszy nurt muzyki niż sam gotyk. Ja to określam mianem klimatycznego rocka. Korzeniami owszem tkwiącego w gotyku, natomiast nasze płyty są eklektyczne i znajdują się tam numery od ballad po pop rock i metal. Moimi ulubionymi są kawałki, w których jednak jest ten gotycki klimat i są moim zdaniem naszą największą siłą. Takie ewidentne gotyckie utwory stanową ¼ naszych wszystkich numerów. Chodzą słuchy, że jesteś wokalistką, która używa 2 oktaw głosowych… -To jakieś nieporozumienie. Mam 3 oktawy bez 2 dźwięków i używam pełnego zakresu mego głosu od najniższych do najwyższych dźwięków, śpiewając w różny sposób. I wydaje mi się, że jest to pewnego▶



30




rodzaju sposób na to, by nie znudziło mi się śpiewanie. Bo jakbym ciągle śpiewała tym samym głosem, jak to robią inne wokalistki, to by mi się znudziło. A tak bawię się swoim głosem i lubię to robić. To mnie kręci mimo tylu lat. Gramy z zespołem różne utwory i też dlatego nie nudzi nam się gra naszej muzyki. Często wymieniamy na koncertach utwory. Raz gramy takie kawałki, a raz inne. I czasem, jak się komuś znudzi dany utwór, to wywalamy go z setlisty. Żeby nie było tak, że gramy utwór z martwymi twarzami, bo tak trzeba. Ostatnio nie gramy „Władzy” i koniec. Ludzie się awanturują, a my nie dajemy za wygraną. Po prostu mamy już dosyć tego numeru. Po co mamy to ciągle odgrywać. Znam kapele, które większość utworów odgrywają w kółko... -No to szacun. W ogóle bardzo wielu artystów boi się utraty fanów, odrzucenia z ich strony i utraty popularności. My jesteśmy przede wszystkim twórcami i to właśnie my nie pozwolimy sobie założyć jakiegoś kagańca na ryj i nie ma takiej sytuacji ,że przed koncertem mówimy „nie zagramy tego kawałka, bo się ludziom nie spodoba”. Nie! Ma NAS to bawić, ma

NAM się podobać. Jeżeli szanownym odbiorcom się nie podoba, oczywiście ich prawo. Tak samo, jak mi się nie podoba to, co jakiś artysta robi, to nie słucham. My gramy to, co nas jara i dowodem tego jest nasza ostatnia płyta, która w porównaniu z tą poprzednią, która była taka śliczna i w ogóle, to płyta „Bordaux” jest taka poważna, jest ciężka, jest trudna w odbiorze, jest dla wprawionych słuchaczy. No trudno, przecież nie możemy grać wiecznie wszystkiego, co jest fajne i miłe. Tytuł płyty Bordeux jest związany z kolorem, jak każdy poprzedni album Waszego zespołu, prawda? -Tu chodzi o kolor, bo wszystkie nasze płyty muszą mieć kolorowe tytuły. Jest to mój pierwszy koncept album w całej historii. Często mówię, że ta płyta wchodzi jak wino... Na początku jest słodko, później kręci się w głowie, a na końcu czeka nas zjazd do ciemności kompletnej…

Rozmawiała: Aleksandra "Acidolka" Mielińska Fotografie: Remigiusz Najdek 33


34

forma cierpienia Jakub Martewicz, zbsolwent Uniwersytetu Zielonogórskiego. Z wykształcenia filozof i politolog. Wielki fan komiksu amerykańskiego, filmów z Jamesem Bondem oraz twórczości Ridley'a Scott'a. Po doktoracie z filozofii prawa uzyskanym na Uniwersytecie w Mediolanie, postanowił zrobić coś dla przyjemności. Tak powstała nowa polska seria komiksowa 'Henryk Kaydan'. Setki narysowanych stron zaowocowały regularną serią HK, nową historią 'Projekt X' oraz specjalnym wyróżnieniem w ogólnopolskim konkursie z okazji Roku Jana Heweliusza za komiks 'Przygody Jana Heweliusza' (2011 r.). Kubę można spotkać na większości konwentów komiksowych, lub wirtualnie na stronie www.hkaydan.com oraz facebooku. Fcuk: Jak to się stało, że po zrobieniu doktoratu z filozofii prawa we Włoszech zająłeś się tworzeniem komiksów? Jakub Martewicz: Komiksy tworzyłem oczywiście już wcześniej, najczęściej w czasie wolnym, bo w ciągu ostatnich kilku lat miałem naprawdę dużo innych zajęć. Po doktoracie chciałem trochę odpocząć, więc zdecydowałem się na wydawanie regularnej serii ko-

miksowej. Podoba mi się to, bo choć kochałem pracę na uczelni, brakowało mi dreszczyku emocji związanego z prowadzeniem biznesu i ze sprawdzeniem się w tzw. prawdziwym życiu. Czytelnikom spodobało się to na tyle, że obecnie komiksy rysuję profesjonalnie. Czy jednak dzielisz swoje obowiązki między komiks i filozofię, czy zajmujesz się wyłącznie komiksem?


-W swojej pracy wykorzystuję wiele z tego, czego nauczyłem się studiując i pracując na uczelni. Na pewnym poziomie uważam moją twórczość komiksową za kontynuację kariery naukowej – nie ze względu na treści naszych komiksów, bo mają być one z założenia tylko i wyłącznie rozrywką, ale ze względu na podejście do pracy, do biznesu, na pewien sposób doskonalenia siebie jako jednostki. Lubię rozmowy filozoficzne, ale jeszcze bardziej kręci mnie realizacja naszych pomysłów, sprawdzanie ich w życiu. Uważam, że etyka ma swoje źródło przede wszystkim w praktyce. Nigdy na przykład nie przemawiało do mnie stwierdzenie, że drogowskaz nie musi chadzać drogą, którą wskazuje. Mnie właśnie interesują takie drogowskazy, które nie tylko wskazują, ale i idą w pewnym kierunku. Przynajmniej na tym etapie życia najbardziej interesuje mnie działanie. A dlaczego komiksy? Jak ktoś kiedyś ładnie powiedział, życie jest ciężkie, ale każdy ma prawo wybrać swoją formę cierpienia. Nawet, jeśli jest ono tak dotkliwe, jak ból odciśniętych od trzymania pędzelka palców. Ile czasu zajmuje stworzenie jednego numeru? -Samo napisanie scenariusza i narysowanie dwudziestu-kilku plansz zajmuje mi około pół miesiąca. Do tego trzeba oczywiście doliczyć bardzo ciężką pracę całego naszego Zespołu HK, jak m. in. liternictwo, redakcja, kontrola jakości, ale i np. marketing, kreowanie wizerunku naszych komiksów w Sieci itp.. Kim jest Henryk Kaydan? -Henryk Kaydan jest byłym policjantem, obecnie pracownikiem polskich służb specjalnych. Jest to supermański twardziel, któremu niestraszne są żadne niebezpieczne misje. Ryzykuje życiem dla ojczyzny, współpracowników czy przyjaciół. Na jego widok miękną wszystkie niewieście serca i kolana. Jest polskim superagentem na miarę Jamesa Bonda, choć fizycznie nieco się od niego różni. Przynajmniej na razie – jeżeli sięgniecie po najnowszy, listopadowy numer HK przekonacie się, o co mi chodzi! Jaki będzie Henryk Kaydan za pięć lat? -Ciągle wprowadzamy nowe pomysły i przecieramy coraz to nowe ścieżki, dlatego trudno mi dać jakąś konkretną odpowiedź oprócz tej, że na pewno będziemy o lata świetlne od tego, co jest teraz. Wiem, gdzie chcę być za pięć lat jako rysownik, wiem, w jakim miejscu za pięć lat widziałbym cały nasz zespół wydawniczy. Naszą ambicją jest utrzymać stały wzrost jakości naszych produktów co najmniej w takim stopniu, w ja-

kim udało nam się to w ciągu ostatniego roku. Wystarczy porównać np. pierwszy numer HK z ostatnim lub ze Zmorą, myślę, że różnica jest dla wszystkich oczywista. Co do samego Kaydana, jest to w tej chwili już nie jedyny nasz komiks. Ciągle obserwujemy rynek i przypatrujemy się nowym możliwościom. Czym się różni „Zmora”, Wasz nowy komiks, od „Kaydana”? Czy będzie się ukazywać podobnie jak „Henryk Kaydan” co miesiąc, a każdemu numerowi będą towarzyszyły edycje limitowane? -W przeciwieństwie do „Henryka Kaydana”, który przeznaczony jest dla szerokiego grona odbiorców, „Zmora” jest naszą propozycją dla dojrzałego, starszego czytelnika. Oznacza to nie tylko różnicę w ukazywaniu pewnych scen – na pewno „Zmora” jest o wiele bardziej brutalna, niż „HK” – ale i pewną różnicę w tematyce komiksu, którą myślę widać już w pierwszym numerze. „Zmora” jest planowana jako miesięcznik, drugi numer ukaże się już w listopadzie. Co do edycji limitowanych – będą, ale różne w swojej formie od tych, jakie ukazują się w serii „Henryk Kaydan”. Póki co pierwszy numer ukazał się w jednej, standardowej edycji. Czy myślisz już o trzecim komiksie? „Kaydan”, „Zmora” i co dalej? -Prawdę mówiąc, mamy już trzecią odcinkową historię zatytułowaną „Projekt X”, która ukazuje się regularnie jako back-up do historii z Kaydanem! Wydaliśmy też zerowy, promocyjny numer tego tytułu z okazji Komiksowej Warszawy 2011 i jeżeli nic niespodziewanego nie stanie na przeszkodzie, to myślę, że jego bohaterowie pozostaną z nami jeszcze przez jakiś czas. Co do innych projektów, to na razie nie planujemy wprawdzie żadnych nowych serii, ale myślimy o kilku możliwych niespodziankach, być może przekonacie się o tym już w przeciągu najbliższych miesięcy. Idziemy z duchem czasu i nie zamierzamy zasypiać gruszek w popiele, również gdy idzie o nowinki technologiczne. Cały rynek wydawniczy, w tym również rynek komiksowy, przechodzi obecnie głęboką metamorfozę. Wiedzą o tym wszyscy użytkownicy e-czytników. Zwłaszcza oni powinni być zadowoleni z kierunku, jaki obecnie obieramy. Niech nasze produkty mówią jednak za siebie, i tak powiedziałem już zbyt wiele…

Rozmawiał: Arkadiusz Tyda 35


36



38

Nazwa: Hoboys Członkowie: Andriej Kotin , Arek Tyda Rok założenia: 2010 Gatunek: indie-folk , country-punk , acid-blues, kolędy całoroczne Miejsce: Zielona Góra Wpływy: wszelkie wpływy na konto zespołu są mile widziane Inspiracje muzyczne: zainspirowaliśmy wielu wybitnych artystów – m.in . Piotra Czajkowskiego, Neila Younga i Bruce’a Lee Wytwórnia: kłócą się o nas, a my czekamy Strona www: www.myspace .com/hoboysmusic http://www.facebook .com/pages/Hoboys/223841827654921 Zasięg koncertowy: Polska, Niemcy Osiągnięcia: występy na międzynarodowych festiwalach Toni-Festival (Cottbus, Kostrzyn) i Busker Bus (Brzeg, Wrocław, Zielona Góra); przejście do finału konkursu radiowego „Lubuski Przebój Lata 2011” (piosenka „Od Babimostu do Babilonu”); Fcuk: Dlaczego zdecydowaliście się grać tylko we dwójkę? Hoboys : Bo ciężko się gra we dwójkę na tylu instrumentach, a obaj mamy wyraźne tendencje sadomasochistyczne.. Koncerty nie stanowią dla was problemu? -Ależ skąd. To MY stanowimy problem dla koncertów. Jeśli kolejne koncerty mają odwagę, niech się z nami zmierzą! Oprócz Hoboys gracie jeszcze w innych zespołach. Nie wywołuje to zgrzytów? -Hoboys to zespół ‘dzienny’. Jak zaczynaliśmy wspólnie grać, mieliśmy nieco więcej czasu, spotykaliśmy się około południa. Nadal najbardziej lubimy te próby, które odbywają się w domu, gdzie gramy, żeby wymyślać nowe piosenki. Później w sali je aranżujemy i szukamy po podłodze odpowiednich instrumentów... No więc w domu o tej 11-12 pijaliśmy kawkę, jakieś ciasteczko do tego, pokazywaliśmy sobie, co tam na You Tube ostatnio odkryliśmy (chodzi o muzykę – naprawdę!), trochę się pośmialiśmy i czas mijał. Później okazywało się, że jest z tego kolejny utwór. A nasze pozostałe zespoły mają tryb wieczorny – wszyscy wracają z pracy itd. i wtedy gramy. Inne jest podejście, pora dnia, nastrój... Czasami tylko Michałowi [perkusiście Bez-

sensu – red.] poprzestawiamy za bardzo perkusję... Ale się nie gniewa, na razie ma do nas cierpliwość. Zagraliście na tegorocznym BuskerBus`ie, jak wspominacie ten występ? -Fajna przygoda, nowe doświadczenie… Dziękujemy organizatorom, rodzicom i rodzicom organizatorów! Poza tym radę mamy dla muzyków ulicznych: bądźcie klownami, cyrkami, mimami, najlepiej z egzotycznych krajów. No bo co tam Rosjanin śpiewający po polsku – nuda. Trzeba być dorosłym, żeby się przy takim zatrzymać i posłuchać... Chociaż był w Brzegu jeden chłopiec, na oko z 7 lat miał, który ciągle ciągnął swoją babcię do nas. I babcia mówiła „no tam klowni i inni, a on tylko tutaj chce słuchać”. Jemu też dziękujemy, i jego rodzicom, no i babci oczywiście... Rosjanin i Polak. Jak powstał ten duet? -Doktoryzujemy się w zakresie dyscypliny historia – pewnie dlatego…

Rozmawiała: Dominika Koryga Fotografie: Mateusz Papliński



40



42


Koncert wrocławskiej kapeli Trzynasta w Samo Południe, był jednym z wielu imprez, jakie miały miejsce w Zielonej Górze z okazji pierwszych urodzin portalu Co?Gdzie?Kiedy?. Była to główna atrakcja całego przedsięwzięcia. Imprezy miały miejsce, również w Klubie Słodko Gorzka oraz w Starszym Dworze. Fcuk, jako patron medialny miał przyjemność gościć w 4 różach. Mamy nadzieję, że za rok spotkamy się na równie udanych, drugim urodzinach CKG.


44


45


46

Babom. *

„Dżizas, kurwa, ja pierdolę” – tym tekstem żyła niegdyś cała Polska. Wszystko dzięki jednemu człowiekowi – Markowi Koterskiemu. To chyba jedyny reżyser w naszym kraju, na którym zawsze można polegać.

Z

taką myślą wybierałem się na „Baby są jakieś inne”. Postanowiłem być głuchym na negatywne opinie oraz na wewnętrzny głos podpowiadający, że to nie może się udać. Zastanówcie się, jak na zdrowy, chłopski rozum można utrzymać widza w skupieniu, przez 90 minut opowiadając historię dwóch facetów, którzy jadą autem i gadają? Owszem, opowiadają momentami ciekawie, czasami bardzo zabawnie ale tam wciąż nic się nie dzieje! Pomyślałem – to jest Koterski, wie chłop co robi…. myliłem się. To nie jest tak, że ten film zupełnie mu nie wyszedł. Przez początkowe 30 minut zabawa jest

przednia. Mamy tu świetne dialogi, wygibasy językowe, powtórzenia, łamanie składni, wszystko, czym szalony reżyser uwodził już niejednokrotnie. Problemem jest wszystko, co następuje później lub bardziej to czego brakuje. Nie ma powykręcanych postaci drugo i trzecioplanowych, brakuje nieprzewidywalnych zmian lokacji. Cały film zabija przede wszystkim jego konwencja. To, co udało się w amerykańskim blockbusterze „Pogrzebanym” tutaj zupełnie nie zdało egzaminu. Zamknięcie obrazu w jednej, ciasnej przestrzeni pozbawiło film dynamiki i elementu zaskoczenia. Całość mogli uratować bohaterowie. Do Roberta Więckiewicza nie mam


najmniejszych zastrzeżeń – spisał się na medal, jest naturalny i przede wszystkim zabawny. Problemem jest Adam Woronowicz, który ugiął się pod ciężarem legendy Adasia Miauczyńskiego. Przejęcie schedy po Marku Kondracie musiało być olbrzymim brzemieniem. Główna postać jest irytująca, mało śmieszna i wybitnie wręcz sztuczna. Wstyd i hańba! Słowem nie wystarczyło pary i dialogów, które pociągnęłaby całość do przodu. Film od połowy zwyczajnie nudzi. Pod koniec jest nieco lepiej, ale nieprzyjemny zgrzyt pozostaje. Elementem, który dodaje śmieszności (negatywnej) „Babom” jest paradoksalnie – publiczność. Oczywiście ta mniej inteligentna, śmiejąca się z każdej „kurwy” rzucanej z ekranu. Odradzam uczęszczanie na zatłoczone seanse, odbiera to komfort odbioru, kiedy ktoś śmieje się, głośno powtarza każdy wulgaryzm i tupie lub (nie daj Boże) klaszcze. Rozumiem, taki „widz” mógł nie zrozumieć, że

tak naprawdę reżyser uwydatnia i obnaża wszystkie męskie przywary, fobie i kompleksy i to nam – facetom, obrywa się tutaj najbardziej. Ciekawe czy panie też tak odczytały przekaz Koterskiego. „Baby” mogły być filmem genialnym. Potencjał miały gigantyczny. Wystarczyło pociąć całość na kilka 5-minutowych krótkometrażówek, które z miejsca stałyby się rzeczą kultową i voila. Najgorsze w tym wszystkim jest to, iż pomimo tylu wad jest to najlepsza polska komedia od lat. Ja jednak liczyłem na coś więcej. *taki napis pojawia się tuż przed seansem.

Paweł Hekman


48

The Black Dog - "Liber Dogma". Po ambientowym majstersztyku z zeszłego roku, "Music For Real Airports", brytyjskie trio The Black Dog powraca z nowym albumem. Najnowsze wydawnictwo zostało poprzedzone trzema znakomitymi EP'kami ("Liber Kult", "Liber Temple" oraz "Liber Nox"), które tylko zaostrzyły smak na pełen album. Czego możemy się spodziewać? Tanecznej motoryki, pulsującego basu i ambientowych pejzaży, których nie powstydziłby się sam Brian Eno.

Massive Attack vs Burial - "Four Walls EP". O współpracy tej dwójki można było już usłyszeć w zeszłym roku, przy okazji premiery ostatniej płyty MA, "Heligoland". Plotki głosiły, że materiał ma zostać zmiksowany przez Buriala. Czas mijał, a efektów nie widać. W końcu jednak doczekaliśmy się. EP'ka zawiera "burialowy" remix "Paradise Circus" i całkowicie nową, wspólną kompozycję, "Four Walls". Smaku dodaje format limitowanego (1000 sztuk) wydawnictwa przygotowany przez samego 3D.

Oneohtrix Point Never - "Replica". Po sukcesie projektu Games (później Ford and Lopatin) amerykański muzyk Daniel Lopatin powraca z nową płytą swojego projektu Oneohtrix Point Never. "Replica", w porównaniu do poprzednich wydawnictw OPN, ma być krążkiem zdecydowanie bardziej eksperymentalnym i wymagającym skupienia. Sam autor zapowiada go jako metafizyczną fuzję drone, ambientu i stylistyki lo-fi. Zapowiada się wyjątkowa chłodna jesień. W muzyce.

David Lynch - "Crazy Clown Time". Znakomity reżyser już od kilku lat przymierza się do wydania autorskiego materiału. W styczniu otrzymaliśmy przedsmak pod postacią EP'ki "Good Day Today/I Know". teraz przyszła pora na pełen krążek. Muzyka Lyncha to połączenie trip hopu, mrocznej elektroniki i eksperymentów dźwiękowych, które idealnie wpisują się w klimat filmów artysty. Wyobraźcie sobie jak może brzmieć muzyka od człowieka, który dał nam "Zagubioną Autostradę"...




W

zasadzie wszystko, co musicie wiedzieć o tym krążku to fakt, że liderem Jane’s Addiction jest Perry Farrell. Brzmi to może jak żart, a w najlepszym razie jak truizm, ale w tym zdaniu zawiera się wszystko. Oznacza to między innymi tyle, że grupa jest w tym samym miejscu, gdzie Perry. I tak „The Great Escape Artist” jest logiczną kontynuacją ostatnich propozycji Farrella. Różnorodny, mocno elektroniczny album solowy „Song Yet to Be Sung”. Niesamowity groove, ale i popowy sznyt zawarty w największych wymiataczach z płyty Satellite Party. Nie mogło być inaczej – również album Jane’s Addiction wpisuje się w tę tendencję. Czyli jest bardzo melodyjnie, refrenowo, a gitary są dopiero na drugim, czasami trzecim planie. I jeszcze jedno – jest bardzo, bardzo dobrze. Dość duży wkład w to, co się dzieje na tej płycie, ma Dave Sitek, na co dzień gitarzysta TV On The Radio. Zaczął jako producent, a skończył jako współkomponujący basista. Dave Navarro ze swymi kosmicznymi zagrywkami również uprzejmie ustąpił miejsca wizji naszego rockowego Midasa. Zaczynamy mocnym, basowym „Underground”, po którym wchodzi plemienne „End to the Lies”. Ale dopiero na wysokości kawałka numer trzy wychodzi to, czym stoi „The Great Escape Artist”. „Curiosity Kills” to prosty, melodyjny kawałek z zapamiętywalnym w mgnieniu oka refrenem. Takie też są „I’ll Hit You Back” i „Twisted Tales”. Tak też brzmi cała płyta – brzmienie jest wypieszczone, mocne, choć gładkie. Mylą się jednak ci, którzy myślą, że Jane’s Ad-

diction stracili na starość pazura. Kiedy już osłuchamy się z tym materiałem, kiedy już przyzwyczaimy się do „Irresisteble Force” (ja walczyłem bardzo długo), okazuje się, że na tym krążku jest mnóstwo instrumentalnych smaczków i produkcyjnych perełek. Dają one drugie życie dziełu Farrella i kolegów. I wtedy okazuje się, że mniej to naprawdę znaczy więcej. Cechą wielkich jest umiejętność schowania ego do kieszeni i podporządkowania wszystkiego sztuce, a tu to wszystko ma miejsce. Nic nie jest idealne i ta płyta nie jest wyjątkiem. Pod koniec pojawia się jedna lub dwie dłużyzny, z których nie pamiętamy w zasadzie nic. I wtedy wchodzi największa perła „The Great Escape Artist”. „Words Right Out of My Mouth” to wspaniała, szalona, mocna jazda, którą Navarro i Perkins przypominają, że jeśli chodzi o szeroko pojęty groove, nie mają sobie równych. Tak samo jak cały zespół, jeśli chodzi o szeroko pojęte granie. Jane’s Addiction trochę zaryzykowali tym materiałem. Ucieczka jednak się udała, mamy nową jakość.

Michał Stachura

51


52

P

owszechnie wiadomo, że jeśli tylko chce, Björk potrafi napisać tak rewelacyjne piosenki, jak „It’s Oh So Quiet”. Niestety, taka konwencja jest dla niej wyjątkowo nudna i nie napisała żadnej już od dawna. Jej najnowsze dziecko, „Biophilia”, dowodzi temu niezbicie. Björk cały czas lepi dźwięki na najwyższym poziomie. Sęk w tym, że te dźwięki nie układają się w melodie. Zawsze mam problem w takiej sytuacji. Słyszę przecież, że „Biophilia” to rzecz stojąca na wysokim poziomie. Czuć, że nie jest to ani przez chwilę słabizna. A jednak nie jest to też coś, co można sobie włączać w dowolnym momencie. Kompozycje na tym albumie drażnią, na chwilę zaczarują, by przyłożyć za chwilę sierpowym. Po pierwszym przesłuchaniu

totalnie nie wiedziałem, co z tym fantem zrobić. Jedynym wnioskiem, do jakiego doszedłem to: Björk wcale nie nagrała płyty. „Biophilia” to oczywiście cały projekt, składający się z aplikacji, koncertów, różnych multimediów, etc. Islandka postanowiła najwyraźniej nie rozdzierać integralnych części składowych dzieła i pozostawiła je takimi, jakimi są. A są surowe, dziwne i bardzo niesforne. Weźmy singlowe „Crystalline” – w momencie, gdy przyzwyczajamy się do tego utworu i wydaje nam się, że widzimy regułę, wkracza elektroniczny beat, który rujnuje to, co ułożyliśmy sobie w głowie. Trzeba zacząć od nowa. Portal Pitchfork.com napisał coś, co bardzo mi przypadło do gustu i najlepiej oddaje to, co czuję. „Jako kompozytorka, Björk wydaje się być zmęczona”. Ona już nie chce pisać piosenek. Björk egzystuje w mikroświecie harmonii, który czasami widzi tylko ona, a nie rozumie nikt. Czy to szkoda, czy szczęście – musicie ocenić sami.

Michał Stachura


T

ak, dobrze przeczytaliście. Wydany w 2001 roku album był ostatnim, bardzo dobrym dziełem islandzkiej wokalistki. Nie przemówiły do mnie eksperymenty z „Medulli” czy „Volty” pomimo orgiastycznych zachwytów krytyków i fanów. Od dekady czuję się oszukiwany przez panią Guðmundsdóttir i jej twórczość. Przedziwne eksperymenty, które od zawsze były wizytówką jej muzyki zaczęły przypominać nutową grafomanię i megalomanię. „Biophilia”, najnowsze wydawnictwo Islandki miało szansę zmienić moją postawę i na nowo rozpalić ogień miłości. Z wrodzonym sceptycyzmem (nie mylić z hejtingiem!) podszedłem do pierwszych przecieków na temat kształtu i kierunku muzycznych poszukiwań na „Biophili”. Prasa na całym świecie nie szczędziła komplementów nad nowatorskim podejściem do tworzenia przy pomocy iPada i aplikacji dedykowanych jak i samej muzyki, która miała być powrotem do minimalistycznych korzeni. Jedno nazwisko, Richie Hawtin a.k.a. Plastikman i „wizjonerski” styl Björk diabli wzięli. Jednakże nie nad techniką się mamy tu rozwodzić tylko dźwiękami. „Moon”, to kompozycja, która otwiera album i wprowadza nas w właściwy nastrój. Prosta melodia wygrywana na organkach/harfie/gitarze senną pętlą otacza charakterystyczny wokal Islandki. Pachnie ogniem, świeżym drzewem i zimą. Brzmi obiecująco, ale dziwnie znajomo. Podobnie jak „Thunderbolt”, którego brud syntezatorowy aż wylewa się z głośników. Ciekawie zaczyna się robić dopiero pod koniec pierwszego singla - „Crystalline”. Wielogłos, cymbal-

ki i glitchowy bit i nagle bum. Istnie breakcore'owy sampel miażdży nasze uszy! Wow! Po czymś takim naprawdę wierzyłem, że Björk jest mnie w stanie, w końcu,zaskoczyć i zachwycić. Niestety nie udało się. Senne „Cosmogony” uśpiło skuteczniej niż obrady Sejmu, podobnie jak „Dark Matter”. Brewka drgnęła dopiero przy „Virus”, pięknie rozplatającym delikatną nitkę anielskich dzwonków utkaną z domieszką pięknego wokalu Islandki. Całokształt ratuje jeszcze mroczne „Sacrifice” i „Mutual Core” przepełniony głuchym bulgotaniem i brudnym bitem rodem z legendarnego „Hunter”. Niestety te kilka kompozycji w żaden sposób nie są w stanie uratować „Biophili” przed moim osądem. Być może zachwyt pojawił by się, gdyby rzecz tyczyła się debiutanta, a nie prawdziwej legendy. Po raz kolejny czuję się rozczarowany, gdyż otrzymałem pomysł, który chyba nie do końca został przemyślany. Z nowym albumem Björk sprawa ma się podobnie jak ze zwierzęcym truchłem w programie Bear'a Gryllsa. Przy odpowiednim podejściu do tematu jesteśmy w stanie wykroić z niego „coś jadalnego”, ale wciąż jest to tylko padlina.

Łukasz Michalewicz

53


54

W

ylansowana otoczka jaka towarzyszyła debiutowi Francuzów przyprawiała o prawdziwy zawrót głowy. W jednym momencie każdy chciał wyglądać jak menel i grać brudne electro. „Krzyż” prócz kilku chwytliwych singli nie zawierał nic co mogłoby w jakikolwiek, racjonalny sposób wyjaśnić zainteresowanie twórczością Justice. Czysty marketing. Od premiery debiutu minęły 4 lata i chyba każdy powątpiewał w nowe wydawnictwo Gasparda Auge i Xaviera de Rosnay. Głupcy! „Audio, Video, Disco” to czterdzieści minut muzycznego materiału, który miał po raz kolejny pokazać kto rządzi sceną electro na świecie. Pisząc poprzednie zdanie omal nie udławiłem się ze śmiechu, biorąc pod uwagę zawartość krążka. Zaczyna się od „Horsepower”, który nie ma w sobie nic szczególnego, co mogło by go wyróżniać na tle podobnych produkcji. Singlowy „Civilization”, czyli numer dwa na płycie, to prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Broni się tylko i wyłącznie dzięki fantastycznemu klipowi. Brzmienie utworu zostało oparte o klasyczną już zagrywkę z pianinem i funkowo pulsującym basem w towarzystwie strasznie irytującego wokalu. Pewnej rzeczy nie potrafię pojąć, jeżeli chodzi o twórczość duetu. Justice na scenie prezentują się jak punkowcy. Skóra, ćwieki, podarte spodnie, schodzone adidaski, włos niemyty na głowie i wąs.

Smród unosi się nad konsoletą. Niestety nie odnajduję tego w muzyce. Patrząc na image zespołu oczekuję mięsa, wnętrzności, basów, które gniotą z siłą kafara. Chcę potężnych bitów, brudu i kurzu. Zamiast tego otrzymuje grzeczne granie, przepełnione niespełnionymi obietnicami. „Canon”? Tytuł karze myśleć o prawdziwym pocisku, który zburzy popołudniową herbatkę twoich rodziców siłą masywnego brzmienia. Nic mylnego. Zmutowany, lekko zdezelowany syntezator przygrywa coś do absolutnie topornego rytmu, co rusz robiąc dziwne, pełne blastów przejście. Mama i tata są spokojni. Na próżno szukać na „Audio, Video, Disco” hitów pokroju „We Are Your Friends”, „D.A.N.C.E.” czy „Stress”. Nowy album nie ma w sobie nic wspólnego z poprzednikiem. Nie od dziś wiadomo, że tak naprawdę drugi album weryfikuje wartość artysty, a Justice pokazali, że lans to nie wszystko. Więcej dowodów? Proszę bardzo! Oparty na gitarowej zagrywce „Brainvision” sprawił, że w ciągu zaledwie kilku sekund nauczyłem się otwierać żyły przy pomocy papierowego ręcznika. Z kolei „Newlands” i „Helix” bardzo nieudolne zrzynki z Daft Punk. Wiedziałem, że będzie słabo, ale nawet nie przypuszczałem, że aż tak. „Audio, Video, Disco” nie ma nic co powstrzymałoby mnie przed zmieszaniem go z błotem. Jeżeli tak mają brzmieć albumy z muzyka taneczną to modlę się o paraliż. No sorry chłopaki, ale Doda miała bardziej „dirty” single niż cała wasza płyta. Być może nieszczęśliwa śmierć DJ Mehdiego kilka tygodni temu miała swój przyczynek w „dwójce” Justice. Wszakże muzycy z wytwórni Ed Banger od zawsze podkreślali, że są jak rodzina, a mając za „krewnych” takie gwiazdy jak Auge i de Rosnay też bym się załamał.

Łukasz Michalewicz



56



58



60

KULTOWE T

Teledyski

eledysk, wideoklip, klip – jak zwał tak zwał. Forma promocji muzyki, ale tak, by przemawiała do nas obrazami, a nie dźwiękami. Uproszczona i ujarzmiona, aby móc ją wepchać w pudło telewizji. W dzisiejszych czasach raczej trudno znaleźć ciekawy klip do dobrej piosenki. No ale cóż. Dzisiaj Wam się troszkę pożalę, troszkę pokrytykuję, troszkę powspominam. Człowiek ma naturę konsumencką. Idzie do KFC albo innego Burdel Kinga zjeść tekturę z ogórkiem kiszonym. Często w takich lokalach na ścianach wiszą plazmy. Z płaskiego dudniącego ekranu leją się na nas przeróżne dziwactwa. Viva, MTV – jeden shit. Non stop gołe dupy, non stop cycki, złotozębni, czarni raperzy wywijający rękoma w naszym kierunku. Niesamowicie plastikowe panienki mizdrzące się do widza. A Ty człowieku siedzisz i spokojnie przeżuwasz ten kawałek kury czy innej krowy. Nie raz, nie dwa gościłam w fast foodach. Czekało się na pociąg po parę godzin, tępo wbijając zaspany wzrok w telewizor. Nie wiem, czy ja jestem jakaś nadwrażliwa, ale tego się nie da oglądać! Zbytnio nachalne, wulgarne, erotyzujące…. Stanowczo, nie dla tego typu klipów. Niedawno miałam wątpliwą przyjemność odkryć Rebel TV. Łeee no nazwa super! Rebel, rebel… Are You A Rebel? (pierwsza, fantastyczna płyta Acid Drinkers), a może Let’s Go Rebel (świetnie się zapowiadający zespół z Warszawy). Kurczę! Pewno będzie KSU, Dezerter, Armia, Brygada Kryzys, Moskwa, Kult – no nie wiem, coś punkowego dla rebeliantów, dla buntowników dla ludzi, którzy potrzebują odpocząć od tego, czym karmi nas świat komercji i konsumpcji masowej. Aż tu proszę Państwa wyjeżdżają mi na dzień dobry z jakimś boys bandem. Ulizani frajerzy, z głosem niewieścim, w hipsterowych szkłach – zapewne zerówki, obcisłe koszulki i śpiewają o tró Lof. Ha! Jesteśmy buntownikami, będziemy niegrzeczni. Będziemy słodcy i uroczy. Na drugi ząb

poszła Brodka. Pierwsza naczelna punkówa. Nie powiem, teledysk zrobiony z artystycznym rozmachem, ale te słodkie pitolenie mnie nie interesuje. W ciągu trzech godzin poleciały dwie piosenki, które zwróciły mą uwagę. Autystyczna Luxtorpeda – hit im wyszedł, teledysk bez zbędnych formalności. Chłopaki na plaży, ale nie na plaży gdzie laski wypinają cyc i smarują się oliwkami, tylko na plaży o świcie. Kolejny teledysk też kręcony nad morzem – Olaf Deriglasoff – Majki. Teledysk prosty jak budowa cepa. Pan Deriglasoff jedzie sobie motorem po plaży, wioząc ze sobą szkielet ze skrzypcami. To wszystko o zachodzie słońca. Czy ja mam jakieś ulubione teledyski? Tak. Skoro w tytule jest słowo „KULT” to zaczniemy od tego zasłużonego zespołu. Pierwszym klipem, który mi wpadł w oko jest „Polska”. Wszyscy młodzi i prawie piękni. Ogólnie teledysk rozgrywa się na dworcu oraz w pociągu. Powiecie mi zaraz „jakiś kolo, na oko niechlujny pancur, zasuwa z powywijaną trąbką i sobie trąbi a za nim Kazik z saksofonem - ot cała filozofia”. Może i cała filozofia. Tak jest, Pan Banasik z waltornią i z Panem Staszewskim biegają sobie po przedziałach i po dworcu w Gdańsku. Klip jest z roku 92, a jednak jakoś tak nam bliski. Myślę, że to za sprawą tych wagonów, które przez tyle lat nie uległy zmianie. Nie ukrywam – w sumie i ja próbowałam tak sobie pochodzić w pociągu z waltornią, ale pasażerowie nie byli jacyś mocno zachwyceni. Ciekawe, dlaczego? … Kolejny KULTowy klip to „Gdy Nie Ma Dzieci”. Nakręcony z pomysłem i z jajem. Zresztą większość teledysków tego zespołu jest potraktowana luźno. Podoba mi się scena, w której ludzie sobie jadą tym takim pojazdem do mycia ulic. Zawsze chciałam sobie tak pojeździć. Kolejny moment, który lubię to ten, kiedy to zbiry spod bloku zatrzymują parę. Zbiry jak to zbiry, ale dopiero niedawno zauważyłam, iż te cwaniaczki to panowie z Kultu. Pan Staszewski zwykł korzystać z pomocy Z.F.


Skurcz – co wyszło mu na dobre. KNŻ i sławne maszyny śmierci (Las Maquinas De La Muerte). Nalot kosmitów, laboratorium arcytajne i bohater na miano supermena – Dr. Yry (Krzysztof Radzimski). Niby wszystko spontanicznie, niby nie profesjonalnie, ale efekt końcowy cieszy widza. Tak samo jak w „Mars Napada” Kazika, zastosowano wiele ciekawych trików. Mimo że tekst „recytowany” przez ludzi przypadkowych i mniej przypadkowych jest często powtarzanym motywem. Tak, ten klip się nie nudzi. A to grupa wąsaczy w kraciastych koszulach pomacha, a to Yry zagra mistrza drugiego planu, ktoś w samych gaciach poskacze przed oczyma… Spacerując po rodzimej scenie na drugi kęs biorę Acid Drinkers. Nie, nie Love Shack, który tu i ówdzie gościł. Cofniemy się do klipu „Two Be One” ze „State Of Mind Report”. Na widowni przedszkolaki. Na scenie Acidzi. Hmmm, Acidzi? Muzycy zmieniają się czasami w czarnoskóre sobowtóry. Najbardziej w tym klipie urzekła mnie ta kolorowa perkusja z gąbki. Pełne szaleństwo. Kolejnym kwaśnym klipem jest długo niepublikowane „Zero”. Tutaj dzieje się naprawdę wszystko. Sceny rodem z taniego pornola. Jeden rzyga krwią, drugi to zlizuje – spokojnie to szwagrowie. Przed oczyma przewija się czyjaś pupa, jakiś pluszowy, spracowany miś. Widać pełnię lat 90! Ubiory w kratę…. Na deser mamy przed oczami wokalistę w stroju a’la Borat. Jakby ktoś chciał obejrzeć bardziej profesjonalne wideo, to polecam Acidofilię, aaa i mistrzowski klip do „Track 66,6”. Skoro jesteśmy przy literce „A”, to niezaprzeczalnie polecam Armię. Ich teledyski graniczą między naszą świadomością a podświadomością. Bajkowe (nie, nie spodziewajcie się jednorożców), a zarazem dosyć zagadkowe i zrobione z pomysłem. Zawsze podobał mi się klip do „Ukrytej Miłości”. Muzycy oblepieni liśćmi jesiennymi, teledysk zachowany w ciepłych barwach. Przyjemna muzyka. W tle przewija się malarska twórczość pana Tomasza Budzyńskiego – wokalisty i autora tekstów zespołu. Stanowczą zagadką jest dla mnie wideoklip do „Trzech Bajek”. Kojarzy mi się z wszechobecną geometryzacją w sztuce międzywojennej. A bo tu kółko, kółko, kółko i nagle trójkąt, trójkąt, trójkąt, a w porywach pojawia się drzewo. Obraz jest kompletnie zsynchronizowany z dźwiękiem. OO oO OO oO OO oO! Przechodząc do litery „B” zahaczamy o Buldoga. Nie jest to zespól stary, ale myślę, że godny uwagi. Polecam zerknąć na „Elitę”. Tutaj genialnie ukazana

sytuacja rozgrywająca się w nieokreślonym miejscu, przy suto zastawionym stole, przy którym zebrała się elita, czyli ci, którzy rządzą światem. W ramach uczty wypływa wszystka zgnilizna, korupcja, zdrada… a jako atrakcja spotkania miał być występ zespołu. Tutaj świetnie widzimy położenie artysty w dzisiejszych czasach. Big Cyc i nieśmiertelny „Makumba”. Zespół kultowy. Bo kto z nas nie zna ich hiciorów. Towarzyszą na prawie każdej dobrej imprezie. Kolejny teledysk grzeszący prostotą. Wszyscy podrygują w rytm muzyki. W ramach opowieści o tytułowym bohaterze przewijają się sceny z jego życia. No, nóżki same chcą tupać. Podobnie w klimacie, niezapomniany „Czarny Ciągnik” grupy Blenders. Piosenkę znamy. Grupa pozytywnie pokręconych ludzi jedzie przez miasto czarnym ciągnikiem, na którego ulicach dzieją się dziwne sytuacje. Raz przejedzie harley, a raz wybiegnie gruby dzieciak w koszulce w paski. W podobnej stylizacji jest stworzony klip do „Żyję w tym Mieście” Houka. Muzycy przewijają się w różnej scenerii miejskiej. Czuć klimat lat 90 i pozytywną ciepłą wibrację, która wydobywa się z muzyki. Ostatnim klipem, na który zwrócę dziś uwagę jest „Nasze Przebudzenie” Buzu Squat. Tutaj na człowieka mocno działają słowa, śpiewane przez dziewczynkę, która zapewne dzisiaj już jest dorosła. Całość może kojarzyć się z nawiedzonymi ekologami, ale tak nie jest. Bardzo podobają mi się kadry ruin, które doskonale znam z filmów „Wściekłe Pięści Węża”. Tutaj ład i harmonia, i wszechobecny spokój. Polecam po ciężkim dniu pełnym beznadziejnych sytuacji. Podnosi na duchu. Chciałam wrócić do lat, kiedy to się miało paręnaście lat. Jednak dobrze, że istnieje Youtube i o każdej porze dnia i nocy można wklepać tytuł piosenki i obejrzeć w lepszej lub gorszej jakości sentymentalny klip. Wiem, że marudzę. Ale to już nie te czasy, kiedy co sobota oczekiwało się na „Listę Listę 30 Ton” czy inne tego typu muzyczne programy, gdzie człowiek miał styczność z tym, co dzieje się w skomplikowanym świecie muzyki. Miał okazję poznać to, co nowe, to, co ciekawe i starannie wyselekcjonowane. Teraz już nie ma tej selekcji. Nadeszły inne czasy. Teraz musimy sami szukać wśród milionów tytułów i coraz to nowych wykonawców…. Aj waj…

Acidolka


62

Men’s side T

ym razem nie będę zrzędzić, będę chwalić. I to mężczyzn. Właściwie to mogłabym się przyczepić, że skarpety i sandały, że porozciągane koszulki, dresy i ogólna szarzyzna. Ale nie kopie się leżącego. W modzie męskiej dzieje się co raz lepiej, w męskich szafach zaczyna się coś zmieniać. Nie jest to tak spektakularne jak wprowadzenie spodni do damskiej garderoby,(tak na marginesie bohaterowie nowego filmu "Baby są jakieś inne" rozprawiają o noszeniu przez kobiety ICH spodni, że jak to, że oni w spódnicach nie biegają, więc jakim prawem. A właśnie! Spróbowaliby twardziele pobiegać w kiecce zimą, odmroziłoby im tyłki i ten empiryczny zabieg zamknąłby im usta) ale te drobne przemiany w myśleniu mężczyzn o własnym stylu cieszą prawie jak nowe buty. Pojawia się więcej koloru, jeszcze do niedawna żaden facet nie ubrałby czerwonych spodni (chyba, że gra w punkowej kapeli, więc się nie liczy), albo różowej koszuli. Swoja drogą mówi się, że tylko prawdziwy facet ubierze róż. Z tym bym nie przesadzała, to znaczy z różem. Zacnie, że panowie sięgają bo odważne kroje. Wciskają się w rurki ( Ciekawe czy robią to tak samo jak my? Nabrać powietrza, wcisnąć się i modlić żeby szwy nie poszły), noszą fantazyjne kardigany, wybierają ciekawe modele obuwia. Powoli chyba do nich dociera, że "strojenie się" to nie jest obciach i zajęcie dla bab. Przeglądają blogi o modzie, szukają inspiracji, definiują swój styl.

Niestety, tandety w stylu " mam tiszert z napisem Armani i nie dam po sobie poznać, że kupiłem go na ruskim straganie" się nie pozbędziemy. To są egzemplarze stracone dla świata. Dla nich moda, to właśnie taki tani Armani. Nazwisko projektanta kojarzy im się z luksusem, pieniędzmi, a więc z modą. Hell no! Ale zostawmy ich w spokoju i tak nie maja w życiu łatwo ;) Najważniejsze, ze jest progres. Nie wymagam oczywiście by panowie rozróżniali wszystkie kolory świata i musieli wiedzieć, co to zalotka ( nie, to nie jest żaden drink). Wystarczy, że skupią się na podreperowaniu swojego wizerunku w świecie mody, bo niestety białe skarpetki do czarnych butów i garnituru to mógł sobie nosić Michael Jackson. Zielonogórskie ulice niech się wypełnią po prostu dobrze ubranymi facetami. Czego sobie i innym kobietom życzę. A co!

Fashion Victim




„O Kangalach,

P

,

rakiecie i kosci''

o ostatnich syryjsko-pustynnych perypetiach dwójki młodych człowiekokształtnych przenosimy się do Kurdystanu, miasteczka Doğubeyazıt (pogranicze Turcja-Iran). To tam Pan Świnia na Irańską wizę oczekiwał .Jako, że miasteczko położone w cieniu świętej góry Ormian (tak tak ci sami którzy wyrżnięci przez Turasów zostali) ARARAT, i okolicznych górko - wzgórz. Pan Świnia i Pan Miły, całymi dniami zajmowali się wspinaniem to tu, to tam. Bohaterami dzisiejszej opowieści będą tureckie pieski pasterskie, rasy KANGAL, choć może bardziej adekwatnie byłoby napisać, rasy niedźwiedź!! (wpiszcie gdziekolwiek Kangal i zrozumiecie o czym mowa).W każdym razie opowieść będzie z pogranicza horroru, groteski i erotyki(oczywiście żart z erotyką, ale myślałem ,że jak to napiszę to ktoś przebrnie przez te głupoty, z nadzieją na sceny rozbierane).W każdym razie dzień był jaki był, po mikrym śniadanku ruszyliśmy z Panem Miłym ku okolicznym wzgórzom(pomimo ostrzeżeń naszego kurdyjskiego przyjaciela, że tam lepiej nie chodzić, gdyż pasterze i ich pojebane krwiożercze psy rasy KANGAL przechadzają się tu i tam). Poszliśmy, weseli, pogwizdując, z nadzieją na taterniczą przygodę .Po minięciu ostatnich ludzkich sadyb, zaczęliśmy podejście. Po ok. jednej godzinie zerknęliśmy na oddalone o kilka kilometrów wzgórze i ku naszej radości zobaczyliśmy kilka małych czarnych punkcików, wesoło plumkających w naszą stronę. Początkowo mieliśmy to za dosyć śmieszne zdarzenie, gdyż zaczęliśmy żartować, że to Kangale ruszyły ku nam, by rozszarpać, zabić, a potem zgwałcić za zbliżenie się (na kilka km!!!!) do ichnie-

go stada. Oczywiście jak można się łatwo domyślić, owe kropki to były Kangale w towarzystwie kilku mniejszych wkurwionych burków (które rzecz jasna biegły rozszarpać, zabić, a potem zgwałcić nasze wesołe duo). Po jakimś czasie punkciki nie były punkcikami, tylko czymś przestrasznym, głośnym z paszczami wielkości paszczy wkurwionego Kangala. Początkowo nie wiedzieliśmy co robić (tzn. do końca nie wiedzieliśmy co robić),czy dogadywać się z nimi i wyjaśniać, czy może spieprzać (co byłoby najgłupszym pomysłem), wiec jak zbliżyły się na odległość kilku metrów i ni to stały krzycząc i otwierając paszcze ni to zbliżając się by capnąć. Chwyciliśmy po dwa największe kamienie jakie były pod ręką (co i tak nie miało sensu, gdyż psy te raczej bólu nie czują)i powoli zaczęliśmy się wycofywać. Kiedy już śmierć zaglądała nam w oczy i wiedzieliśmy, że jakby co, to jest ten moment w którym po prostu trzeba się nawalać na śmierć i życie, w ramach szoku mózg zaczął wydzielać niesmaczną ilość endorfin, co spowodowało gwałtowny wybuch śmiechu u naszego duo (swoja drogą dziwne to było uczucie, biorąc pod uwagę sytuację ,z grubsza poważną, tak bezwstydnie chichotać Kangalom i kilku mniejszym burkom w ich zdziwione twarze).W każdym razie, żeby nie przedłużać, w pewnym momencie psia banda odpuściła nam i wesoło odeszła ku swojemu pastuchowi. W oddali widzieliśmy jeszcze jak pastuch okłada pieski drągiem, po czym te większe skonsumowały jednego mniejszego. Po przygodzie tej odwróciliśmy sie od wesołej gromadki i ruszyliśmy kontynuować zdobywanie jednego ze szczytów. Po kolejnych jednostkach▶ 65


66



68



70

czasowych, natknęliśmy sie na część rakiety, którą wypluwa taka niemiła tubka, którą montuje się na ramieniu (służy do robienia kuku czołgom ,helikopterom i w ogóle wszystkiemu). Pozerkaliśmy z zaciekawieniem na rakietkę ,po czym nie myśląc zbyt wiele ruszyliśmy dalej w górę, gdzie po jakimś czas natknęliśmy się na… kość wielkości kości udowej dorosłego człowiekowatego. Po raz kolejny pochichotaliśmy, i po raz kolejny nie myśląc zbyt wiele ruszyliśmy dalej w górę, to pogwizdując ,to umierając ze zmęczenia, to chichocząc. Po kilku godzinach zdobyliśmy szczyt, by po kilku kolejnych wrócić do domku, gdzie z radością opowiedzieliśmy przygody dnia naszemu kurdyjskiemu przyjacielowi. Kiedy skończyliśmy, ten tylko wskazał palcem na masyw, który zdobywaliśmy i zapytał czy to ta drogą szliście?? My, że no tak, on tylko popukał się palcem w czoło i powiedział, że dobrze, że żyjemy, bo zdobywaliśmy wzgórze, które jest częścią poligonu wojsk tureckich, i czasem się zdarza ,że walą tam z rakietek, gdyż jest to droga przerzutowa rebeliantów z PKK. Tak to opowieść dobiegła końca, morału nie ma, a może i jest: GO VEGETARIANS go PKK!!!! L(amen)T




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.