Kontakt nr 37: Ekolodzy będą zbawieni

Page 1

37 lato 2018 temat numeru:

Ekolodzy będą zbawieni Ida Nowak O czym nie mówi Franciszek?

Jan Mencwel Wszyscy równi wobec smogu

Karol Trammer

Stanisław Zakroczymski

Antonina Stasińska

Michael Edwards Pułapki dobroczynnego kapitalizmu

OBYWATEL

KRAJOZNAWCZY

Muxe – genderowy fenomen

POZA EUROPĄ

KULTURA

Mazowiecki pełen sprzeczności

KATOLEW

WIARA

Polska kolejotopia

ZMIENNa

magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl



1 magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

redaktor naczelny Misza Tomaszewski misza.tomaszewski@gmail.com

Od redakcji

zastępca redaktora naczelnego Cyryl Skibiński cyryl.skibinski@gmail.com sekretarz redakcji Ala Budzyńska a.b.budzynska@gmail.com

zespół redakcyjny: redaktorki prowadzące numer Ida Nowak, Konstancja Ziółkowska Katolew Misza Tomaszewski Kultura Wanda Kaczor Obywatel Konstancja Ziółkowska, Ignacy Święcicki Poza Europą Hanna Frejlak Krajoznawczy Tomek Kaczor Wiara Ignacy Dudkiewicz Zmienna/Zmiennik Mateusz Luft Dwutygodnik magazynkontakt.pl: Ala Budzyńska, Szymon Rębowski Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Stanisław Krawczyk, Kamil Lipiński, Jan Mencwel, Maciek Onyszkiewicz, Maria Rościszewska, Joanna Sawicka, Jakub Szymik, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Jarosław Ziółkowski Stale współpracują: Rafał Bakalarczyk, Dorota Borodaj, Julia Chibowska, Oscar Cole-Arnal, Aleksandra Fabia-Tugal, Stanisław Gajewski, ks. Andrzej Gałka, Antoni Grześczyk, Maciej Januszewski, Stanisław Jaromi OFMConv, Jan Jęcz, Paula Kaniewska, Kasper Kaproń OFM, Piotr Karski, Karol Kleczka, Rafał Kucharczuk, Katarzyna Kucharska-Hornung, Anna Libera, Jan Libera, Julia Lis, Katarzyna Majchrowska, Hanka Mazurkiewicz, Kuba Mazurkiewicz, Grzegorz Michalczyk, Olga Micińska, Krzysztof Nawratek, Maciej Papierski, Mateusz Piotrowski, Piotr Popiołek, Zuzanna Radzik, Zofia Różycka, Marek Rybicki, Antek Sieczkowski, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Hubert Walczyński, Zuzanna Wicha, Zuzanna Wojda, Monika Woźniak, Antoni Zając, Marysia Złonkiewicz

projekt graficzny Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com skład i łamanie Zosia Mironiuk fotoedycja Tomek Kaczor ilustracja na pierwszej stronie okładki Olga Micińska komiks na str. 2–3 Kuba Mazurkiewicz zespolwespol.org korekta Zespół redakcyjny wydawca KIK Warszawa Poglądy wyrażane przez autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy i partnerów wydania. prenumerata magazynkontakt.pl/prenumerata złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans nakład 1000 egzemplarzy Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niniejszy numer Kontaktu został przygotowany we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla w Warszawie.

Nie da się w pełni praktykować miłości Boga i bliźniego, jeśli nie potraktuje się poważnie zagrożeń ekologicznych. I na odwrót: nie ma sensu ekologia, która oddziela problemy środowiska od innych bolączek współczesnego świata. Jak podkreśla papież Franciszek, ten sam system i ta sama chciwość prowadzą do wyniszczającej eksploatacji natury oraz do wykorzystywania i niesprawiedliwego traktowania licznych grup społecznych w wielu miejscach globu. Postanowiliśmy wziąć na warsztat zawarty w encyklice „Laudato­si’”, a skierowany do katolików i katoliczek oraz do wszystkich ludzi dobrej woli, apel o ratowanie naszej planety poprzez porzucenie dotychczasowego sposobu życia i gospodarowania zasobami. Pytamy, co to znaczy dla nas teraz i tutaj, w Polsce – kraju niedoświadczającym najbardziej dotkliwych konsekwencji zmian klimatu, ale nienależącym także do klubu państw najbogatszych, w których być może łatwiej jest głosić tak zwane „wartości postmaterialistyczne”. Jesteśmy przekonani, że pragnienie zmiany można obudzić w Polkach i Polakach należących do różnych klas społecznych. Ogólnopolska debata dotycząca problemu smogu pokazała, że potrzebę działań systemowych – idących dalej niż wymiana żarówek na ledowe czy kupowanie eko-żywności – zaczyna dostrzegać wielkomiejska klasa średnia. Walka o czyste środowisko nie jest i nie powinna być jednak domeną wyłącznie „sytych i zadowolonych”, których stać na bycie „eko”. Sojusznikami w tej walce mogą być również społeczności płacące wysoką cenę za życie i pracę w szkodliwych dla zdrowia warunkach, na przykład śląscy górnicy i ich rodziny. Wierzymy, że grupy uważane dziś za „hamulcowe” zielonych przemian, mogą stać się siłą napędową walki o sprawiedliwość ekologiczną. Niezbędna do tego jest jednak wiarygodna obietnica, że zmiany nie będą realizowane ponad ich głowami, a także że zostaną one oparte na fundamencie­ społecznej solidarności. Wybory między samochodem a komunikacją publiczną, między lotem na drugi koniec świata a wakacjami w kraju, między dietą mięsną a wegetariańską czy między paleniem w piecu „byle czym” a zmianą ogrzewania na bardziej ekologiczne – są wyborami moralnymi. Nasze indywidualne starania okażą się jednak niewystarczające, jeśli nie zadbamy o rozwiązania systemowe, które sprawią, że „dobry wybór” będzie dostępny dla wszystkich Polek i Polaków, niezależnie od ich statusu materialnego i miejsca zamieszkania. W numerze zamieszczamy także piękne nabożeństwo ułożone przez ojca Stanisława Jaromiego, lidera Ruchu Ekologicznego świętego Franciszka z Asyżu. Wierzymy, że lamentacja nad stanem planety może stać się pierwszym krokiem do nawrócenia i podjęcia dzieła całościowej przemiany świata.


2

numer:

37

lato 2018

ekolodzy będą zbawieni

4

Szymon Rębowski:

Ziemia na granicy

11

Stanisław Jaromi OFMConv:

Nabożeństwo o nawrócenie z encykliką „Laudato Si ’”

16

Ida Nowak:

Zwierzęta na papieskim stole

22

Infografika:

Polska zalana cudzymi śmieciami

24

Jan Mencwel:

Smog, śmierć i podatki

28

Rozmowa ze Stefanią Barcą:

Uratować i zmienić świat

Kapitaliści i neoliberalne rządy nie uratują świata przed zmianami klimatycznymi, ponieważ to przede wszystkim oni doprowadzili do zaistnienia tego problemu. Może tego jednak dokonać ruch pracowniczy, bo właśnie pracownicy mają najwięcej do stracenia w związku z nieodwracalną degradacją warunków życia na ziemi.

34

Rozmowa z Dagmarą Kubik i Anną Miczką-Klosą:

Śląski matriarchat

40

Julita Pezus: Zielona rewolucja na hamulcu

46

Wojciech Szymalski: Z energią w stronę słońca

52

Karol Trammer: Kolej na pociągi


3

f ot or e p orta ż

k u lt u r a

58

92

Agnieszka Myszkowska: (Niech) przyszłość będzie czysta

Jakub Szymik: Kto wstydzi się orła?

w i a r a

64

Rozmowa z prof. Elżbietą Adamiak:

Nie lękajcie się Ewangelii

70

Ks. Mirosław Tykfer:

„Amoris laetitia”. Rozeznawać we wspólnocie

Eksperci do spraw „brandingu narodowego” wskazują na światową popularność kojarzonych z Polską marek Inglota czy Prince Polo i przeliczają na ekwiwalent reklamowy zasługi­Lecha Wałęsy i Jana Pawła II.

98

Andrzej Dębowski: Dizajnerzy i rzemieślnicy

k a t o l e w

p oz a e u ropą

76

Rozmowa z prof. Piotrem H. Kosickim:

104

Joanna Mazur:

Personalizm na rozdrożach

„Polska pomoc” czy polska „pomoc”?

84

Stanisław Zakroczymski:

110

Antonina Stasińska:

Premier moralnego niepokoju

Zrozumieć muxes. Trzecia płeć u Zapoteków okiem antropolożki

90

Ks. Andrzej Luter:

Jerzy Zawieyski – Katechumen

o by wat e l

118

Rozmowa z Jakubem Wygnańskim:

Spółki z nieograniczoną odpowiedzialnością

124

Michael Edwards: Kapitalizm zbawia świat

zmienna

130

Rozmowa z Jolą Prochowicz:

Religia w walce z patriarchatem


4

ekolodzy będą zbawieni

Ziemia na granicy Aby wcielić w życie przesłanie papieża Franciszka, konieczna jest całościowa przemiana naszych wzorców konsumpcji: od bardziej przemyślanego wyboru jedzenia i ubrania przez zmniejszenie częstotliwości zakupu sprzętu elektronicznego po ograniczenie korzystania z samochodu i samolotu, ze świadomością, że każdy wybór ekonomiczny jest równocześnie wyborem moralnym.

Szymon Rębowski Piotr Depta-Kleśta

„C

o dla jednych jest podłogą, to dla innych staje się sufitem” – tak, posługując się metaforą stropu, rozwarstwienie społeczne obrazowała w „Granicy­” Zofia Nałkowska. O ile w okresie międzywojennym tytułowe granice miały tak spektakularny charakter, że bardzo trudno było ich nie zauważyć, o tyle w zglobalizowanej rzeczywistości przełomu wieków są one dużo bardziej dyskretne, a niekiedy wręcz niewidoczne dla oka. Weźmy Persea americana­ – owoc awokado­. Dla jednych stał się w ostatnim czasie smacznym, zdrowym i modnym składnikiem nowoczesnej diety. Innym – w Meksyku i w Chile – kojarzy się raczej z utratą ziemi, brakiem dostępu do wody pitnej, niszczeniem środowiska naturalnego

i niewolniczą pracą. Awokado jest tylko jednym z wielu symboli świata opisywanego przez papieża Franciszka­w encyklice „Laudato si’”. Świata, w którym stosunkowo niewielka część ludzkości konsumuje nieograniczoną ilość dóbr, skazując pozostałych na społeczną i ekologiczną­katastrofę. Zwycięzca bierze wszystko Choć encyklika „Laudato si’” skierowana jest „do każdej osoby mieszkającej na tej planecie” (nr 3 [numeracja według akapitów encykliki – przyp. red.]), Franciszek­ nie unika w niej podejmowania poważnej refleksji teologicznej. Analizując opisy stworzenia zawarte w Księdze Rodzaju­, stwierdza, „że ludzka egzystencja opiera się na trzech podstawowych relacjach ściśle ze sobą związanych: na relacji z Bogiem­, z innymi ludźmi i z ziemią” (nr 66). Relacje te zostały jednak nadwyrężone poprzez grzech, w efekcie

zaś wypaczeniu uległo Boskie wezwanie do „panowania nad ziemią” (Rdz 1,28).­ Stworzony na obraz i podobieństwo Boga człowiek zapomniał o tym, że jego rolą jest również „uprawianie i doglądanie” planety (Rdz 2,15). Poszukując pełnej władzy nad stworzeniem, sprzeniewierzył się wyznaczonej mu misji, a zerwanie harmonii ze Stwórcą­doprowadziło go do konfliktu z naturą. Relację „odpowiedzialnej wzajemności”, w której ludzie mieli „chronić, strzec, […] bronić i czuwać” nad stworzeniem (nr 67­)­, zastąpiła bezwzględna eksploatacja i dążenie do absolutnego panowania. Człowiek uznał się za wyłącznego właściciela Ziemi. Tymczasem, jak przypomina Franciszek­, to „do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia” (Ps 24,1). Ostatecznie to Bóg pozostaje właścicielem świata i jako taki „odrzuca wszelkie roszczenia do «własności absolutnej»” (nr 67). Konflikt człowieka ze stworzeniem – uznanie go za zasób, →


5

→


6

ekolodzy będą zbawieni

Ekonomia nastawiona na maksymalizację zysku kształtuje etykę, w której korzyść staje się dobrem, a koszt – złem.

który nie podlega żadnym ograniczeniom w wykorzystywaniu – doprowadził także do przekształcenia relacji międzyludzkich. „Kiedy proponuje się wizję przyrody wyłącznie jako przedmiotu korzyści i interesu, pociąga to za sobą również poważne konsekwencje dla społeczeństwa” – pisze papież (nr 82). Pojedynczy ludzie stali się właścicielami poszczególnych terenów, ograniczając tym samym przestrzeń dobra wspólnego, z którego „każda wspólnota może wziąć […] to, czego potrzebuje dla przeżycia, ale ma również obowiązek chronienia jej [ziemi] i zapewnienia, by nadal była ona płodna dla przyszłych pokoleń” (nr 67). Jak puentuje Franciszek, „wizja umacniająca arbitralność najsilniejszych doprowadziła do ogromnych nierówności, niesprawiedliwości i przemocy wobec większości rodzaju ludzkiego, ponieważ zasoby stają się własnością tego, kto przybył pierwszy, albo tego, kto ma więcej władzy: zwycięzca bierze wszystko” (nr 82). Poza granice systemu Mając na względzie skalę wpływu człowieka na środowisko naturalne, obecną epokę geologiczną coraz częściej nazywa się „antropocenem”. Zdaniem

Jasona­W. Moore’a­, geografa związanego z Binghamton­University,­powinniśmy jednak mówić raczej o „kapitałocenie”, bo to nie człowiek jako gatunek zmienia otaczającą go rzeczywistość przyrodniczą, lecz – jak tłumaczy Edwin Bendyk – robią­to „ludzie tworzący konkretny historyczny system społecznogospodarczy­ ”. Inspirując się teorią systemów-światów, Moore dochodzi do wniosku, że kapitalizm ze swojej istoty wyznacza granicę pomiędzy tym, co znajduje się wewnątrz, a tym, co znajduje się na zewnątrz tworzonego przez niego systemu. Warunkiem maksymalizacji zysku jest istnienie tanich i nieobjętych ochroną zasobów oraz istnienie przestrzeni służących do składowania odpadów, które – usunięte poza granice systemu – przestają funkcjonować jako koszty. Najważniejszym źródłem takich zasobów i najważniejszą taką przestrzenią była przez wieki natura. Wśród innych zasobów Moore wymienia tanią energię, tanią żywność, tani pieniądz, tanią troskę, tanie życie i tanią pracę. Tanimi pracownikami byli przez stulecia chłopi pańszczyźniani, kobiety oraz mieszkańcy „odkrytego” przez Europejczyków­„Nowego Świata”. Aby na

przykład korzystać z darmowej pracy wykonywanej przez kobiety zajmujące się gospodarstwem domowym, za „prawdziwą pracę” należało uznać tylko takie zajęcia, które są oparte na kontrakcie między pracodawcą i pracownikiem. Podobnie, aby usunąć naturę poza granice systemu, wystarczyło uznać ją za element niewchodzący w skład obowiązującego modelu ekonomicznego­. Postęp, wzrost i władza Wydaje się, że diagnozy Moore’a i Franciszka­ są ze sobą zbieżne, choć oczywiście ich autorzy inaczej rozkładają akcenty. Słowo „kapitalizm” nie pada w encyklice „Laudato­si’­” ani razu, ale kiedy wnikniemy w jej tekst nieco głębiej, natkniemy się na krytykę dominujących „modeli produkcji i konsumpcji”, których nie sposób nie utożsamić z kapitalizmem. W istocie jednak Ojciec Święty skupia swoją uwagę nie tyle na kapitalizmie, ile na paradygmacie technokratycznym, którego fundamentem są wiara w nieograniczony postęp, polegający na przekształcaniu przez podmiot (człowieka) zewnętrznej wobec niego rzeczywistości (natury), oraz nadzieja na nieskończony wzrost. Ta zaś „zakłada […] fałszywe przekonanie o nieskończonej


7

dostępności dóbr naszej planety, co prowadzi do ich «wyciskania» aż do ostatecznych granic, a nawet ponad granice” (nr 106). Przekształcanie planety ma się dokonać dzięki rozwojowi techniki, która – dysponując własną logiką – w szybkim tempie i na wielką skalę zmienia rzeczywistość, choć „człowiek współczesny dobrze wie, że w technice nie chodzi ostatecznie ani o pożytek, ani o dobrobyt, chodzi tylko o władzę, o skrajnie pojęte panowanie w nowej strukturze świata” (nr 108, za Romano Guardinim). Zarówno kapitalizm u Moore’a­ , jak i paradygmat technokratyczny u Franciszka­opierają się na wierze w możliwość całkowitego przekształcenia rzeczywistości i polegają na wcielaniu tej wiary w życie. W obu przypadkach natura staje się czymś zewnętrznym – u Moore’a wobec systemu, u Franciszka wobec podmiotu – a jej nieograniczona eksploatacja jest kołem zamachowym, odpowiednio – akumulacji kapitału i maksymalizacji zysku. Zarówno Moore, jak i Franciszek rozpoznają w opisywanych przez siebie systemach narzędzia władzy, które generują ukryte koszty. Jak w odniesieniu do Moore’a zauważa Edwin Bendyk, samo to rozpoznanie jest

„wyrazem rewolucji intelektualnej, złamaniem głównej zasady nowoczesności polegającej na separacji świata ludzi (res cogitans) od świata rzeczy (res extensa)”. Zanegowanie tej opozycji wydaje się wprost wynikać z encykliki, której autor stwierdza między innymi, że „wszystko jest ze sobą połączone. Jeśli człowiek ogłasza siebie jako niezależnego od rzeczywistości i staje się władcą absolutnym, kruszy się sama podstawa jego istnienia” (nr 117). W imię zysku Przyjrzyjmy się jednemu z miejsc, które „człowiek” (biały, płci męskiej, pochodzący z Europy) przez wieki czynił sobie poddanym bez żadnych ograniczeń. Wziął je sobie na własność, gdy tylko postawił na nim swoją stopę, nie robiąc różnicy między środowiskiem naturalnym a rdzennymi mieszkańcami Nowego Świata. Niech naszym przewodnikiem po tym świecie będzie Maciej Jarkowiec, autor wydanej niedawno książki poświęconej Dakotom, „Powrócę jako piorun”. W 1868 roku, po serii wojen, Dakotowie­ podpisali traktat pokojowy przyznający im na własność Wielkie­Równiny wraz ze świętymi dla

nich Górami Czarnymi. Niedługo później w górach odkryto złoto, a władze pogrążonych w kryzysie Stanów­ Zjednoczonych­zachęciły obywateli do eksploatacji złóż. Za tysiącami osadników podążyła armia. Podpisany kilka lat wcześniej traktat przestał obowiązywać. Góry, które stanowiły integralną część świata Dakotów, przez białego człowieka zostały przekształcone w zasób. Aby usprawnić jego eksploatację, dotychczasowych mieszkańców Wielkich­ Równin­trzeba było poddać kontroli. Na cel wzięto bizony, które stanowiły podstawę egzystencji Dakotów­w sensie zarówno kulturowym, jak i ekonomicznym. Zabijanie pojedynczych sztuk pozwalało im przeżyć na krótką metę, a przetrwanie pozostałych zwierząt gwarantowało możliwość istnienia wspólnoty w przyszłości. Bizony utrudniały jednak osadnikom sprawowanie kontroli nad przestrzenią, która była im potrzebna do bezpiecznego transportowania złota. Zwierzęta usunięto więc poza granice systemu. Stada wybito, Dakotów zamknięto w rezerwatach, kruszec z Gór Czarnych napędził gospodarkę. Amerykanie­uczynili sobie Wielkie­Równiny poddanymi. →


8

ekolodzy będą zbawieni

Wszyscy jesteśmy sprawcami Historia Dakotów nie należy do przeszłości, lecz do teraźniejszości. Współcześnie rozgrywa się ona w Meksyku i w Chile, w których produkcja awokado rujnuje środowisko naturalne i zmusza do zmiany stylu życia miejscową ludność. Wydarza się także w wielu innych kontekstach, o których Franciszek wspomina w swojej encyklice: w tych lokalnych – to znaczy wszędzie tam, gdzie wyniszczenie gatunków skazuje ludność na migrację lub gdzie prywatyzacja przestrzeni niszczy tkankę miejską; i w tych globalnych – kiedy dług ekologiczny zaciągany przez globalną Północ u globalnego Południa zamiast maleć, ciągle rośnie. Wszystko to powoduje „jęki siostry ziemi, łączące się z jękami porzuconych świata” (nr 53). Ekonomia nastawiona wyłącznie na maksymalizację zysku kształtuje etykę, w której korzyść staje się dobrem, a koszt – złem. Jeśli taki koszt daje się usunąć poza granice systemu, jak dzieje się to w przypadku natury i taniej pracy, to przestaje on być przedmiotem

etycznej refleksji i ochrony. W tym kontekście pojawia się najważniejsza myśl papieskiej encykliki: „Okazuje się, że degradacja środowiska przyrodniczego i ludzkiego oraz degradacja etyczna są ze sobą ściśle powiązane. […] Nie ma dwóch odrębnych kryzysów, jednego środowiskowego, a drugiego społecznego, ale istnieje jeden złożony kryzys społeczno-ekologiczny. Wytyczne dotyczące rozwiązania wymagają zintegrowanego podejścia do walki z ubóstwem, aby przywrócić godność wykluczonym i jednocześnie zatroszczyć się o naturę” (nr 56 i 139). To nie człowiek jako gatunek zmienia otaczającą go rzeczywistość przyrodniczą – twierdzi Moore. To nie ubodzy i wykluczeni, którzy stanowią ponad połowę mieszkańców naszej planety, są źródłem kryzysu – wtóruje mu Franciszek­. Nie powinniśmy jednak skupiać się na wskazywaniu winnych, ponieważ – jak twierdzi papież – „paradygmat technokratyczny stał się tak dominujący, że bardzo trudno nie

wykorzystać jego potencjału, a jeszcze trudniej nie zostać zdominowanym przez jego logikę” (nr 108). W zglobalizowanym świecie, będąc konsumentami, wszyscy – choć oczywiście w różnym stopniu – przyczyniamy się do utrwalenia istniejącego systemu. Będąc mieszkańcami tej samej ziemi, wszyscy – znów: w nierównym stopniu – jesteśmy też jego ofiarami. Granica przebiega więc zarówno między globalną Północą a globalnym Południem, między zamkniętym osiedlem a uboższą częścią miasta, jak i w każdym i w każdej­­z nas. Rewolucja stylu życia Zdaniem Franciszka aktualna sytuacja „stawia nas w obliczu naglącej konieczności przystąpienia do śmiałej rewolucji kulturowej” (nr 114), wymagającej „zmian stylów życia, modeli produkcji i konsumpcji, utrwalonych struktur władzy, na których opierają się dziś społeczeństwa” (nr 5). Na czym owa rewolucja miałaby polegać? Jej założeń trzeba szukać w koncepcji powszechnego


9

przeznaczenia dóbr ziemi. Prywatyzację przestrzeni należy zastąpić jej uwspólnotowieniem, ekonomię zysku – logiką długu i daru, indywidualizm – troską o dobro wspólne, konsumpcję – poświęceniem, chciwość – wielkodusznością, a marnotrawstwo – zdolnością do dzielenia się. Charakter i zakres proponowanych przez papieża zmian wydaje się tyleż rewolucyjny, co utopijny. Wymaga zarówno zmian politycznych na szczeblu krajowym i globalnym, jak i przemiany indywidualnych stylów życia. W związku z tym, że każda i każdy z nas wpływa na środowisko, a nasze wybory dotyczące ekologii mają skutki etyczne, to właśnie zmiana stylu życia musi być punktem wyjścia do zmiany świata. Nie powinna jednak ograniczać się ona jedynie do przysłowiowego gaszenia światła czy segregowania śmieci, choć i o tym warto pamiętać. Nie wystarczy również wybór jakiegoś jednego aspektu naszego życia – diety, sposobu przemieszczania się, wyrzucanych śmieci – który uczynimy ekologicznym,

choć oczywiście i to jest istotne. Niezbędna jest całościowa przemiana naszych wzorców konsumpcji: od bardziej przemyślanego wyboru jedzenia i ubrania przez zmniejszenie częstotliwości zakupu sprzętu elektronicznego po ograniczenie korzystania z samochodu i samolotu. Nie chodzi w tym wszystkim o powrót do epoki przedindustrialnej, lecz o stopniowe i zapewne niebezbolesne, zwłaszcza w początkowym stadium, ograniczanie konsumpcji do niewykreowanego sztucznie poziomu, ze świadomością, że każdy wybór ekonomiczny jest równocześnie wyborem moralnym. W ten sposób próba zmiany nawyków konsumpcyjnych może stać się treningiem moralnym, który z czasem pomoże nam dostrzec zniewalający nas system i obudzić pragnienie jego zmiany. Wychodząc od perspektywy indywidualnej, dochodzimy zatem do polityki, dla której płynie z lektury encykliki „Laudato si’” ważny wniosek: rozwiązanie kryzysu ekologiczno-społecznego powinno stać się priorytetem lokalnej

i globalnej polityki, a żeby było to możliwe, polityka musi zapanować nad ekonomią. Niezbędne są w tym kontekście dwa wspierające się ruchy. Po pierwsze, wspomniana zmiana stylu życia, początkowo budząca indywidualny gniew, a następnie przeradzająca się w ruch społeczny, który wywiera – jak stwierdza Franciszek – „zdrową presję na tych, którzy sprawują władzę polityczną, gospodarczą i społeczną” (nr 206). Trudno wyobrazić sobie głębokie zmiany polityczne, które doprowadziłyby do ograniczenia zużycia zasobów, emisji gazów cieplarnianych czy cierpienia zwierząt hodowlanych bez presji ze strony aktywnych, świadomych i zdeterminowanych obywateli konsumentów. Z drugiej strony, potrzeba oddolnej presji społecznej nie zdejmuje odpowiedzialności z polityków, którzy powinni działać już teraz. Tym bardziej, że „do zadań polityki i różnych stowarzyszeń należy trud kształtowania sumień” (nr 214). Może się to zacząć nawet od wyrobienia w obywatelach nawyku zwracania zużytych →


10

ekolodzy będą zbawieni

butelek, co władza może zarówno ułatwić, tak jak w Danii – motywującym systemem kaucji, jak i uczynić w zasadzie niemożliwym: tak jak w Polsce. Oddolna presja społeczna i systemowa zmiana polityczna nie są wykluczającymi się alternatywami, lecz wzajemnie się napędzają­i potrzebują się nawzajem. * Encyklika „Laudato si’” jest ważna z wielu powodów. Rozwija i systematyzuje nauczanie Kościoła na temat ekologii, włączając je w obręb katolickiej nauki społecznej. Nie ucieka od stawiania wyzwań polityce ani od postulowania radykalnych rozwiązań. Przede wszystkim jednak zwraca uwagę na związek łączący kryzys ekologiczny z kryzysem społecznym. Będąc zaś skierowaną do wszystkich, może stanowić platformę porozumienia ludzi i środowisk o różnych wrażliwościach. Przesłanie Franciszka wymyka się prostym schematom ideologicznym. Od lewicy wymaga wyzbycia się naiwnej wiary w nowoczesność i w postęp, od konserwatystów – aprobaty dla projektu rewolucyjnej zmiany świata. Być może łatwiej byłoby o współdziałanie wierzących i niewierzących, lewicy i konserwatystów, gdyby udało się wskazać im wszystkim wspólnego przeciwnika. Jeśli tak różni uczestnicy debaty publicznej jak inspirujący się marksizmem Jason

Moore i nazywający encyklikę Franciszka­ wystąpieniem przeciw „bezbożnemu neoliberalizmowi” Tomasz Terlikowski zgodzą się co do tego, że najważniejszym źródłem kryzysu jest aktualna wersja kapitalizmu, porozumienie będzie możliwe. Miejmy nadzieję, że tak się stanie, bo Ziemia, a wraz z nią my wszyscy, znalazła się na granicy­przetrwania­. * Korzystałem z prac: Edwin Bendyk, „Klimat, środowisko i kapitalizm, czyli tania natura się kończy”, Krytyka Polityczna, 4 kwietnia 2018 Maciej Jarkowiec, „Powrócę jako piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu”, Agora, Warszawa 2018. Jason W. Moore, „Capitalism in the Web of Life: Ecology and the Accumulation of Capital”, University of California Press, Oakland 2017. Raj Patel, Jason W. Moore, „A History of the World in Seven Cheap Things”, Verso­, Londyn/Nowy Jork 2015. Antonina Stasińska, „Krwawe awokado – fetyszyzm towarowy nowej klasy średniej”, Magazyn Kontakt, 21 maja 2018

Szymon Rębowski studiuje historię i ekonomię w ramach kolegium MISH UW. Pracuje w Domu Spotkań z Historią. Redaktor współnaczelny dwutygodnika magazynkontakt.pl.

Piotr Depta-Kleśta behance.net/piotrdepta


11

Nabożeństwo o nawrócenie z encykliką „Laudato si’”


12

ekolodzy będą zbawieni

apież Franciszek zachęca nas do „głębokiego nawrócenia duchowego” i refleksji w kontekście kryzysu ekologicznego. Oto propozycje rozważań Słowa Bożego, tekstów Ojca Świętego i różnych modlitw opracowane przez o. Stanisława Jaromiego OFMConv – przewodniczącego Ruchu Ekologicznego świętego Franciszka z Asyżu i szefa portalu Święto Stworzenia. Modlitwa na rozpoczęcie Dobry i łaskawy Boże, Ty wzywasz nas do solidarności z ofiarami katastrof ekologicznych, zmian klimatycznych i destrukcji środowiska naturalnego. Wiemy, że Ziemia stanie się naszym domem dopiero wówczas, gdy zechcemy szanować i troszczyć się o całą „wspólnotę życia” oraz gdy nauczymy się być pokornie wiernymi swojemu powołaniu w tej wspólnocie; gdy podejmiemy działania dla ochrony i odnowy systemów życia; gdy rzeczywiście zadbamy o zrównoważony rozwój dla wszystkich. Prosimy, przemień nasze serca. Napełnij je pragnieniem Twojego Królestwa, w którym żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen. Celebracja Słowa Bożego Wtedy Bóg rzekł: „Niechaj się stanie światłość!”. I stała się światłość. […] A potem Bóg rzekł: „Niechaj powstaną ciała niebieskie, świecące na sklepieniu nieba, aby oddzielały dzień od nocy, aby wyznaczały pory roku, dni i lata; aby były ciałami jaśniejącymi na sklepieniu nieba i aby świeciły nad ziemią”. I stało się tak. Bóg uczynił dwa duże ciała jaśniejące: większe, aby rządziło dniem, i mniejsze, aby rządziło nocą, oraz gwiazdy. I umieścił je Bóg na sklepieniu nieba, aby świeciły nad ziemią; aby rządziły dniem i nocą i oddzielały światłość od ciemności. A widział Bóg, że były dobre. I tak upłynął wieczór i poranek – dzień czwarty. (Rdz 1,3.14-19) Refren: A Bóg widział, że były dobre. Chwalcie Go, słońce i księżycu, chwalcie Go, wszystkie gwiazdy świecące. Chwalcie Go, nieba najwyższe i wody, co są ponad niebem: niech imię Pana wychwalają, On bowiem nakazał i zostały stworzone. (Ps 148,3-5) Refren: A Bóg widział, że były dobre.

Zapytaj zwierząt – pouczą. I ptaki w powietrzu powiedzą. Zapytaj Podziemia, wyjaśni; pouczą cię i ryby w morzu. Któż by z nich tego nie wiedział, że ręka Pana uczyniła wszystko: w Jego ręku – tchnienie życia i dusza każdego człowieka. (Hi 12,7-10) Refren: A Bóg widział, że były dobre. Kiedy nadszedł wreszcie dzień Pięćdziesiątnicy, znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu. Nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, w którym przebywali. Ukazały się im też języki jakby z ognia, które się rozdzieliły, i na każdym z nich spoczął jeden. I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić. (Dz 2,1-4) Refren: A Bóg widział, że były dobre. O, wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie, dalejże, kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko! (Iz 55,1) I ukazał mi rzekę wody życia, lśniącą jak kryształ, wypływającą z tronu Boga i Baranka. Pomiędzy rynkiem Miasta a rzeką, po obu brzegach, drzewo życia, rodzące dwanaście owoców – wydające swój owoc każdego miesiąca – a liście drzewa służą do leczenia narodów. (Ap 22,1-3) Refren: A Bóg widział, że były dobre. Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. (Rdz 1,27) Wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą. (Rdz 2,7) Refren: A Bóg widział, że były dobre. O Panie, nasz Boże, jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi! Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, i czym

P


13

– syn człowieczy, że się nim zajmujesz? O Panie, nasz Panie, jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi! (Ps 8,2.4-5.10) Refren: A Bóg widział, że były dobre. Chwila ciszy. Kończymy fragmentem z encykliki „Laudato­si’”, który jest zarazem wprowadzeniem do kolejnej części nabożeństwa: „Laudato si’, mi’ Signore” – Pochwalony bądź, Panie mój, śpiewał święty Franciszek z Asyżu. W tej pięknej pieśni przypomniał, że nasz wspólny dom jest jak siostra, z którą dzielimy istnienie, i jak piękna matka, biorąca nas w ramiona: „Pochwalony bądź, mój Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię, która nas żywi i chowa, wydaje różne owoce z barwnymi kwiatami i trawami”. Ta siostra protestuje z powodu zła, jakie jej wyrządzamy nieodpowiedzialnym wykorzystywaniem i rabunkową eksploatacją dóbr, które Bóg w niej umieścił. Dorastaliśmy myśląc, że jesteśmy jej właścicielami i rządcami uprawnionymi do jej ograbienia. Przemoc, jaka istnieje w ludzkich sercach zranionych grzechem, wyraża się również w objawach choroby, jaką dostrzegamy w glebie, wodzie, powietrzu i w istotach żywych. Z tego względu wśród najbardziej zaniedbanych i źle traktowanych znajduje się nasza uciskana i zdewastowana ziemia, która „jęczy i wzdycha w bólach rodzenia” (Rz 8,22). Zapominamy, że my sami jesteśmy z prochu ziemi (por. Rdz 2,7). Nasze własne ciało zbudowane jest z pierwiastków naszej planety, jej powietrze pozwala nam oddychać, a jej woda ożywia nas i odnawia. (LS 1-2) Lamentacja

W księdze proroka Izajasza czytamy: „Żałośnie wygląda ziemia, zmarniała; świat opadł z sił, niszczeje, niebo wraz z ziemią się wyczerpały. Ziemia została

splugawiona przez swoich mieszkańców, bo pogwałcili prawa, przestąpili przykazania, złamali wieczyste przymierze” (Iz 24,4-6). Wezwania modlitewne (po każdym wezwaniu śpiewamy: „Panie, zmiłuj się”): * Świat jest dobrem wspólnym i domem dla wszystkich jego mieszkańców. Niestety chciwość niektórych powoduje wielkie nierówności i biedę. * Życie jest Bożym darem, a my nie chcemy zrozumieć, że każde życie jest święte. * Woda jest podstawowym dobrem. Często korzystamy z niej marnotrawnie, podczas gdy większość populacji świata cierpi na jej brak. * Niszczymy nasze lasy, eksploatujemy je ponad miarę a to bezcenny ekosystem, źródło wielu zasobów i dom dla zwierząt. * Lasy tropikalne i rafy koralowe są zagrożone w wyniku ludzkiej działalności, a przecież powinny być płucami świata, źródłem życia, pożywienia i medykamentów; obiektem naszego zachwytu nad pięknem Stworzenia. * Wzrasta nasza zależność energetyczna i marnotrawstwo naturalnych zasobów świata, a tak bardzo brakuje nam ducha oszczędności. * Przez nieodpowiedzialne zachowania przyczyniamy się do zwiększania emisji toksycznych substancji do atmosfery, zatruwając środowisko własnego życia. * Przyczyniamy się do globalnego ocieplenia, które powoduje nowe powodzie i susze, zagrażając dzikiej przyrodzie i uprawom rolniczym oraz pozbawiając domu milionów ludzi. * Nie troszczymy się wystarczająco o los uchodźców i imigrantów przemieszczających się z powodu suszy, powodzi, braku żywności czy wojny. * Nie szanujemy plonów ziemi, chleba i wszelkiej żywności, a tyle naszych sióstr i braci cierpi niedostatek­i głód.


14

ekolodzy będą zbawieni

Zachęta do aktywności W chwili ciszy zastanówmy się nad tym, co możemy zrobić dla realizacji tych idei. Może uda się podjąć jakieś decyzje, by żyć bardziej odpowiedzialnie, myśląc o potrzebach bliźnich, naszych lokalnych wspólnot i całej społeczności ludzkiej. Jesteśmy równocześnie obywatelkami i obywatelami różnych narodów oraz jednego świata, w którym to, co lokalne, jest powiązane z tym, co globalne. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za obecne i przyszłe dobro ludzkiej rodziny oraz za wszelkie życie na Ziemi. Duch solidarności ludzkiej i pokrewieństwa z wszelkim życiem umacnia się, gdy żyjemy w szacunku dla tajemnicy istnienia, w duchu wdzięczności za dar życia oraz w pokornej postawie względem naszego ludzkiego miejsca pośród

przyrody. Wielbimy Cię, Panie­, za Twoją dobroć względem nas. Daj nam wielkie serce, byśmy radowali się Twoimi darami. Przebacz, gdy zbłądzimy, i błogosław nam i całemu Stworzeniu. Prosimy o to w imię Jezusa, Twojego Syna, który żyje i działa między nami teraz i na wieki wieków. Chrześcijańska modlitwa wraz ze stworzeniem papieża Franciszka Chwalimy Cię, Ojcze, wraz ze wszystkimi stworzeniami, które wyszły spod Twojej wszechmocnej ręki. Twoje są i pełne są Twojej obecności i Twojej czułości. Pochwalony bądź, Panie! Jezu, Synu Boży, wszystko przez Ciebie zostało stworzone. Kształtowałeś się w łonie Maryi, stałeś się częścią tej ziemi i oglądałeś ten świat ludzkimi oczyma. Dziś żyjesz w każdym stworzeniu w Twojej chwale Zmartwychwstałego. Pochwalony bądź, Panie! Duchu Święty, który swoim światłem kierujesz światem ku miłości Ojca i towarzyszysz jękom stworzenia, Ty żyjesz także w naszych sercach, by nas pobudzać ku­ dobru. Pochwalony bądź, Panie! Panie Boże w Trójcy Jedyny, piękna Wspólnoto nieskończonej miłości, naucz nas kontemplowania Ciebie w pięknie wszechświata, gdzie wszystko mówi nam o Tobie. Rozbudź nasze uwielbienie i wdzięczność za każdą istotę, którą stworzyłeś. Obdarz nas łaską poczucia się wewnętrznie zjednoczonymi ze wszystkim, co istnieje. Pochwalony bądź, Panie! Boże miłości, ukaż nam nasze miejsce w tym świecie jako narzędzi Twojej miłości dla wszystkich istot tej ziemi, bo żadna z nich nie jest przez Ciebie zapomniana. Oświeć posiadających władzę i pieniądze, aby nie popadli w grzech obojętności, aby miłowali dobro wspólne, wspierali słabych i opiekowali się światem, w którym żyjemy. Ubodzy i ziemia wołają: Panie, obejmij nas swą mocą i światłem, abyśmy chronili wszelkie życie, przygotowali lepszą przyszłość, aby nadeszło Twoje Królestwo­sprawiedliwości, pokoju, miłości i piękna. Pochwalony bądź, Panie! Amen.

* Wciąż zbyt mało dzielimy się tym, co mamy, z bliźnimi, którzy już cierpią z powodu kryzysów ekologicznych, klimatycznych i społecznych w najuboższych częściach świata. * Nie przestrzegamy postów, nie ograniczamy spożycia mięsa, nie przeciwdziałamy patologiom chowu przemysłowego zwierząt. * Nie dziękujemy codziennie za dar Stworzenia – za zieleń­wokół, za słońce i księżyc, za śpiew ptaków, za nasze własne ciało, które tak dobrze nam służy. * Wiele w nas agresji wobec bliźnich, wobec zwierząt oraz wobec reszty Stworzenia. Modlitwa podsumowująca: Boże, który jesteś cierpliwy, wysłuchaj nasze wołania, gdy przynosimy do Ciebie nasz ból i nasze nadzieje, nasz strach i słabość. Ulecz nasze serca, daj nam nadzieję, ucisz nasz strach, przebacz nasze przewinienia. Niech Duch Święty, który w nas mieszka, umocni nas, byśmy pozostali wierni nadziei i obietnicy Ewangelii, objawionej nam przez Twojego Syna, naszego Pana Jezusa Chrystusa. Amen. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi; chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom; i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.


15

Zofia Rogula zofia.rogula@gmail.com

→


16

ekolodzy będą zbawieni

Zwierzęta na papieskim stole Trudno mówić o poważnym potraktowaniu zwierząt w chrześcijańskiej teologii, jeśli nawet chów przemysłowy – tak nieekologiczny, nieetyczny i jednoznacznie niechrześcijański proceder – nie doczekał się jeszcze jednoznacznego potępienia przez Kościół. Ida Nowak Zofia Różycka


17

Z

wierzęta – kategoria szeroka i jakże różnorodna. Jednemu na to hasło przyjdzie do głowy kot sąsiadów, drugiemu – panda wielka, jeszcze komuś – kleszcz. Okazuje się jednak, że aż 60 procent całkowitej masy ssaków lądowych stanowią zwierzęta gospodarskie. Może więc powinniśmy poświęcać im nieco więcej uwagi? W otwierającym 36. numer „Kontaktu­” tekście „Będziesz pościł” Maria­ Rościszewska­pisała: „Nietrudno dostrzec, jak nieekologiczna i nieetyczna jest masowa produkcja mięsa, także tego rybnego. […]Chrześcijanie – wczytawszy­ się w «Laudato Si’» – mogliby wraz z papieżem Franciszkiem stanowczo się temu sprzeciwić”. Trudno nie zgodzić się z powyższym: najwyższa pora na nową refleksję nad chrześcijańskim wymiarem diety. Pytanie tylko, czy „Laudato Si’” rzeczywiście nas do niej zachęca. Rosół u despoty Z entuzjastycznych reakcji środowisk prozwierzęcych na „zieloną encyklikę” można by wnioskować, że stanowi ona istotny głos w dyskusji o współczesnej eksploatacji zwierząt. Internet obfituje w zestawienia „najważniejszych cytatów papieża Franciszka o zwierzętach”, o encyklice mówi się jako ważnej inspiracji w walce z kłusownikami zabijającymi słonie, papież Franciszek został zaś obwołany Człowiekiem Roku 2015 przez organizację PETA. Ta ostatnia wysłała

zresztą w czerwcu 2015 samolot, który przeleciał nad Rzymem z powiewającym napisem „papieskie przesłanie zobowiązuje nas wszystkich do przejścia na weganizm!” (Pope’s message requires us all to go vegan!). Z drugiej strony, nie widać wcale, by encyklika „Laudato Si’” w znaczący – jeśli w jakikolwiek – sposób wpłynęła na zmianę nawyków żywieniowych katolików. Założę się, że nawet absolutna większość z tych, którzy się nią interesowali, uznałaby związek pomiędzy papieskim przesłaniem a weganizmem za mocno wątpliwy. Co ma bowiem wspólnego to, że „Biblia nie daje podstaw do despotycznego antropocentryzmu, nieinteresującego się innymi stworzeniami” z eliminacją z diety składników odzwierzęcych? Owszem, Franciszek wyraża troskę o całe boskie stworzenie, ale odniesienie tej troski do codziennych wyborów konsumenckich jest zupełnie osobną sprawą. Bo czy niedzielny rosół u cioci to już despotyczny antropocentryzm?! A co z wielkanocnym jajkiem? Tego Franciszek nie pisze wprost. Czy PETA przesadziła w swojej interpretacji, czy jednak ci, którzy nie widzą związku „Laudato Si’” z kwestią pozyskiwania produktów odzwierzęcych, nie czytają jej wystarczająco uważnie? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy bliżej przyjrzeć się temu, co Franciszek rzeczywiście powiedział o zwierzętach,

zwłaszcza gospodarskich, w „zielonej encyklice­”. Z „Laudato Si’” wyraźnie wyłania się model opiekuńczy, postulujący ograniczenie wykorzystania i zadawania cierpienia zwierzętom tylko do sytuacji koniecznych. Franciszek stanowczo podkreśla: „[…] inne stworzenia [nie] są całkowicie podporządkowane dobru człowieka, jak gdyby nie miały one wartości samej w sobie i jakbyśmy mogli nimi dysponować do woli”. Za sprzeczne z godnością człowieka uznaje „wszelkie okrucieństwo wobec jakiegokolwiek stworzenia”. Encyklika kładzie nacisk na poszanowanie wszystkich żywych istot jako tych, które „mają właściwą sobie wartość wobec Boga”, i przypomina słowa Katechizmu: „Wszelkie eksperymentowanie lub używanie stworzenia «domaga się religijnego szacunku dla integralności stworzenia»”. Rozwinięta zostaje także kwestia organizmów modyfikowanych genetycznie, co do której papież wyraża swoje obawy. Z kolei jeśli chodzi o hodowlę przemysłową, liczne fragmenty, w których papież nawołuje do ograniczenia konsumpcji, dywersyfikacji produkcji czy maksymalizacji efektywności wykorzystania dóbr, można interpretować na niekorzyść wielkich ferm. Przesłanie Franciszka jest więc jednoznacznie prozwierzęce. A jednak nie pojawia się w jego ramach choćby wzmianka o składnikach odzwierzęcych w diecie! →


18

ekolodzy będą zbawieni

Warto przyjrzeć się temu, co Franciszek rzeczywiście powiedział o zwierzętach w „zielonej encyklice”.

Czy to znaczy, że model opiekuńczy nie ma nic wspólnego z wyborami konsumenckimi i możemy spać spokojnie, nie myśląc o żadnym weganizmie? Być może. A być może należałoby w takim razie zapytać nie o to, co Franciszek mówi o zwierzętach, ale o to, czego nie mówi. Długi cień hodowli Charles Camosy, amerykański etyk i teolog, wielokrotnie podejmujący w swoich pracach temat traktowania poza-ludzkich zwierząt z perspektywy katolickiej, zarzuca Franciszkowi zbytnią powierzchowność i enigmatyczność w ujęciu tematów zwierzęcych. Zauważa on, że papież niewystarczająco szczegółowo podchodzi do tych kwestii (bo co na przykład miałyby znaczyć „rozsądne granice” eksperymentów?), a pisząc o „jakimkolwiek stworzeniu”, nie czyni koniecznego rozróżnienia na przykład między wysoko rozwiniętymi ssakami a wirusem Ebola. Trudno odmówić Camosy’emu racji, a jego zarzuty można odnieść bezpośrednio do kwestii hodowli przemysłowej. Największym problemem jest bowiem to, że cytaty z „Laudato Si’” – nawet te najbardziej prozwierzęce – tylko uchylają furtkę do dyskusji o prawach zwierząt i granicach ich eksploatacji. Tymczasem przerażające realia i skala działalności ferm przemysłowych zasługują na to, by przywołać je i wprost potępić. Zwłaszcza zaś w papieskim dokumencie poświęconym

głębokiej ekologii i krytyce paradygmatu technokratycznego. Warto zdać sobie sprawę, że papież­ milczy o kwestiach, które znacząco przyczyniają się do pogarszania stanu środowiska. Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (ang. Food and Agriculture­ Organization of the United Nations, FAO) w wydanym w 2007 roku raporcie „livestock’s long shadow” szczegółowo analizuje znaczenie hodowli dla środowiska. FAO podaje między innymi, że utrzymanie i eksploatacja zwierząt gospodarskich w dużej mierze odpowiada za globalne ocieplenie, emitując do atmosfery ogromne ilości dwutlenku węgla (9 procent całkowitej powodowanej przez człowieka emisji), tlenku diazotu (65 procent) i metanu (37 procent). Hodowla zwierząt pochłania hektolitry wody, a także zanieczyszcza ją pestycydami, antybiotykami i metalami ciężkimi. Walnie przyczynia się również do wylesiania oraz utraty bioróżnorodności. Dane te odnoszą się do wszystkich rodzajów hodowli, warto mieć jednak na uwadze, że chów przemysłowy odpowiada dziś za 80 procent globalnej produkcji zwierzęcej. Redukowanie spożycia produktów odzwierzęcych w bogatych krajach jest konieczne dla minimalizowania negatywnego wpływu hodowli na środowisko. W listopadzie 2017 w prestiżowym magazynie naukowym „BioScience”

opublikowany został list „Ostrzeżenie dla Ludzkości”. Podpisało go ponad 15 tysięcy badaczy z całego świata – to więcej niż jakąkolwiek inną naukową publikację w historii. Jako jedna z kluczowych zmian, które muszą zostać wprowadzone w życie dla poprawy kondycji naszej planety, wymienione jest w nim „znaczące zmniejszenie spożycia mięsa per capita”. Powszechne cierpienie Oprócz zastanawiającego ze względu na kwestie ekologiczne milczenia papieża o problemie hodowli przemysłowej niezrozumiały wydaje się również fakt, że nie ma w jego ostatniej encyklice jakiejkolwiek refleksji nad sensem cierpienia zwierząt gospodarskich. Brakuje w niej również zmierzenia się z etycznym problemem, jakim jest dziś spożywanie produktów odzwierzęcych. Słowa „mięso”, „mleko” czy „jajka” nie padają w „Laudato­ Si’” ani razu. Milczenie Franciszka na te dwa tematy może sugerować, że jego zdaniem obecna skala cierpienia zwierząt jest nieunikniona lub nie stoi w jawnej sprzeczności z ogólnym papieskim przesłaniem. Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby papież nie wiedział albo by było mu obojętne, że wykorzystywanie zwierząt w nieuzasadniony, sprzeczny z elementarnym poszanowaniem życia sposób jest dziś na porządku dziennym. Czytając „Laudato Si’” pod kątem potraktowania kwestii zwierzęcych, nie sposób nie zadać sobie pytań takich jak:


19

czy „wyrażenie obawy” przed nadmierną modyfikacją genetyczną jest adekwatną reakcją na realia życia brojlerów – kur, które przez zmiany w kodzie genetycznym tyją w tempie uniemożliwiającym im ustanie na własnych nogach, których kości łamią się pod ciężarem mięśni, przez co ptaki leżą tygodniami we własnych odchodach, nie mogąc się przemieścić? Czy wobec faktu, że krowy mleczne zapładnia się maszynowo, odbiera im cielęta na chwilę po porodzie i zapładnia ponownie, by zmaksymalizować dojność, a to wszystko w ciasnych boksach, często bez światła słonecznego – wystarczający jest ogólny komentarz o „poszanowaniu integralności stworzenia”? Czy to, że urodzone na fermach niosek kurczaki płci męskiej mielone są żywcem, bo stanowią jedynie odpad produkcji jajek, zasługuje co najwyżej na wzmiankę o „życiu zwierząt jako wartości samej w sobie”? Czy obcinanie prosiętom bez znieczulenia ogonów i wyrywanie zębów, ubój bez wcześniejszego ogłuszenia, trzymanie

zwierząt w zagęszczeniu takim, że zaczynają przejawiać nienaturalne dla siebie zachowania kanibalistyczne, nie powinno być przywołane przez papieża jako przykład „niepotrzebnego cierpienia­”? Zwierzęta hodowane są w potwornych warunkach i traktowane jak przedmioty nawet nie dla zaspokojenia podstawowych potrzeb człowieka, a konsumpcyjnych i gastronomicznych przyjemności przez bogate społeczeństwa, które w dodatku marnują pokaźną część pozyskanych produktów. Dzisiejszej skali eksploatacji zwierząt nie da się usprawiedliwić chrześcijańską myślą. Obecne przyzwolenie na cierpienie jest dlatego tak uderzające, ponieważ mówi się o nim jako o czymś nieuniknionym i właściwie niewartym namysłu. Milczenie nie jest złotem Milczenie Franciszka na ten temat jest szczególnie rozczarowujące z kilku względów. Po pierwsze, oczywisty jest autorytet papieża w sprawach etycznych. Jego głos byłby trudnym do

przecenienia wsparciem dla organizacji walczących o prawa zwierząt. Zwrócenie przez papieża uwagi na wybory konsumenckie miałoby szansę realnie poprawić los zwierząt hodowlanych i uwrażliwić społeczeństwo na ogrom niepotrzebnego cierpienia, do którego prawie wszyscy się przyczyniamy. Po drugie, pytania o to, co jest koniecznym, a co niekoniecznym okrucieństwem w stosunku do zwierząt, zadawane są w różnych środowiskach już od dziesięcioleci. Wciąż jednak trudno w tym temacie przebić szklany sufit zainteresowania opinii publicznej. Dzieje się tak zaś między innymi dlatego, że rozmaite autorytety niechętnie zajmują w kwestii wykorzystania zwierząt zdecydowane stanowisko. Zaś w obliczu skali problemu, jakim jest dziś przemysłowa hodowla, potrzeba o wiele więcej niż tylko powiedzieć, że „niepotrzebne cierpienie jest złe” – potrzeba wskazać, co nim jest. Ponadto istotny i potęgujący rozczarowanie wydaje się fakt, iż wśród →


20

ekolodzy będą zbawieni

środowisk katolickich bardzo często słyszy się krytykę ruchów wegańskich czy wegetariańskich wywiedzioną z przekonania, że rezygnacja z mięsa świadczy o odwróceniu się od tradycyjnych wartości. Weganizm bywa postrzegany jako zły, niechrześcijański czy wręcz „wbrew naturze”, a na poparcie tych tez nieraz przywoływane są argumenty takie jak „Jezus przecież jadł ryby”. To, że Kościół milczy w temacie etycznej oceny spożywczych wyborów konsumenckich, daje ciche przyzwolenie na taką – jakże niesprawiedliwą – interpretację. Dlaczego papież Franciszek nie zdecydował się poruszyć w „zielonej encyklice” kwestii eliminacji produktów odzwierzęcych z diety i samego problemu hodowli przemysłowej? Pytanie to musi pozostać bez odpowiedzi, jako że nie znamy pobudek i zamiarów głowy Kościoła. Warto jednak rozważyć kilka potencjalnych przyczyn. Może wydawać się, że nawoływanie do ograniczenia spożycia mięsa (zwłaszcza z hodowli przemysłowych) wiąże się z atakiem na biedniejszą część społeczeństwa, której nie stać na kupowanie z „ekologicznych” źródeł. Taka interpretacja ma być może sens w kontekście europejskim, w którym biedniejsza klasa średnia kupuje jedzenie w supermarketach, warto pamiętać jednak, że za konsumpcję produktów z ferm przemysłowych odpowiedzialne są właściwie wyłącznie kraje bogate. Na nich właśnie powinna spoczywać odpowiedzialność za odchodzenie od tego modelu hodowli, oczywiście w sposób przemyślany i uwzględniający wszystkich obywateli, bez względu na ich sytuację materialną. Innym potencjalnym powodem milczenia Franciszka mogłaby być próba uniknięcia krytyki ze strony konkretnych graczy biznesowych. I taka interpretacja wydaje się jednak niekonsekwencją: w końcu transport samochodowy czy użycie paliw kopalnych – wprost krytykowane przez Franciszka – również bezpośrednio dotyczą dużych i wpływowych grup przedsiębiorców. Przemysł hodowlany nie wydaje się bardziej godny ochrony przed

krytyką, która nie musiałaby wcale być radykalna. Być może na mocne słowa o sytuacji zwierząt jest dla Franciszka zwyczajnie za wcześnie? Takiej przyczyny nie można odrzucić, podobnie jak odwrotnej, wedle której Franciszek mógłby planować osobną publikację na temat zwierząt i z tego powodu zdecydować się poświęcić im tak mało uwagi w ostatniej­ encyklice­. Istnieje jednak jeszcze jedna możliwa przyczyna, do zmierzenia się z którą nieuchronnie się zbliżamy. Nie można odrzucić tezy, że w encyklice „Laudato Si’” papież Franciszek powiedział na temat zwierząt i ich cierpienia dokładnie tyle, ile uważał za wystarczające. Znaczyłoby to, że zwierzęta, a nawet ich systemowe, niepotrzebne i na zatrważającą skalę cierpienie nie leżą tak naprawdę w kręgu zainteresowań Kościoła. Krok w tył Gdy mowa o problematyce zwierzęcej, hodowla przemysłowa stanowi jedynie wierzchołek góry lodowej. Prawdziwym wyzwaniem dla Kościoła jest odpowiedzieć na pytanie o sens cierpienia zwierząt czy o moralną powinność ludzi wobec braci mniejszych. W 1994 roku Andrew Linzey wydał „Teologię zwierząt”, w której postuluje moralne pierwszeństwo istot słabszych i rozciągnięcie idei Bożej­hojności na stosunki między ludźmi a zwierzętami, a także zbudowanie na nowo teologii wyzwolenia, która spełniłaby swą obietnicę także wobec zwierząt. Z kolei Anton Rotzetter w swojej książce z 2012 „Głaskane, tuczone, zabijane” pisze między innymi: „Znęcanie się nad zwierzętami, uwłaczające ich godności warunki chowu, bezsensowne transporty, nierozważne podejście do konsumpcji mięsa… Żadna z tych spraw nie została jeszcze powszechnie uznana za prawdziwe wyzwanie dla Kościoła. […] krzyż symbolizuje solidarność Boga z wszystkimi ofiarami, wszystkimi cierpiącymi i wszystkimi wzgardzonymi – również zwierzętami. Dopóki chrześcijanie tego nie zrozumieją, nie będą rozumieli niczego­”.

Przykład Linzeya i Rotzettera pokazuje, że istnieje przestrzeń na chrześcijańską refleksję nad stosunkami między ludźmi a zwierzętami. Ich wywody mogą wydawać się kontrowersyjne i na pewno potrzebują przemyślenia i przepracowania. Trudno jednak mówić o poważnym potraktowaniu zwierząt w chrześcijańskiej teologii, jeśli nawet chów przemysłowy – tak nieekologiczny, nieetyczny i jednoznacznie niechrześcijański proceder – nie doczekał się jeszcze jednoznacznego potępienia przez Kościół. W gruncie rzeczy to, co Franciszek napisał w „Laudato Si’” o zwierzętach, nie powinno być w żadnej mierze uznane za przełom w nauce Kościoła o poza-ludzkim stworzeniu. Już Jan Paweł II w encyklice „Sollicitudo Rei Socialis” stwierdził: „[…] nie można bezkarnie używać różnego rodzaju bytów, żyjących czy nieożywionych — składników naturalnych, roślin, zwierząt — w sposób dowolny, jedynie według własnych potrzeb gospodarczych. Przeciwnie, należy brać pod uwagę naturę każdego bytu oraz ich wzajemne powiązanie w uporządkowany system, którym właśnie jest kosmos”. Fragmenty o integralności stworzenia i poszanowaniu przyrody są więc raczej powtórzeniem pewnej myśli, nie zaś jej rozwinięciem. Tym zaś, którym pomimo wszystkich przywołanych już problemów ekologicznych i etycznych związanych z hodowlą przemysłową wciąż wydaje się, że zaapelowanie przez Franciszka o ograniczenie spożycia produktów odzwierzęcych byłoby sprzeniewierzeniem się tradycji, warto przypomnieć pewien cytat. Benedykt­XVI jeszcze jako Kardynał­ Ratzinger­zapytany został przez Petera­ Seewalda w wywiadzie-rzece „Bóg i świat” o kwestię wykorzystywania i jedzenia zwierząt. Odpowiedział wtedy, że to poważny problem, a „[…] produkcja przemysłowa – […] ta degradacja żywych istot, zamienionych w towar, rzeczywiście wydaje mi się sprzeczna ze stosunkiem człowieka do zwierzęcia, jaki przewija się w Biblii”. Może więc pominięcie tego tematu w „Laudato Si’” można nazwać wręcz krokiem w tył?


21

Wobec problemu przemysłowej hodowli nie wystarczy powiedzieć, że „niepotrzebne cierpienie jest złe” – trzeba jasno wskazać, co nim jest.

* Encyklika „Laudato Si’” wydawała się idealną sposobnością do zajęcia przez Franciszka jasnego stanowiska w kwestii eksploatacji zwierząt, ponieważ dominujący dziś model hodowli jest dokładnie takim rodzajem przemysłu, jaki krytykuje on na ogólnym poziomie: nastawionym na zysk, konsumpcję, niszczącym środowisko i pogłębiającym przepaść między biednymi a bogatymi. Szansa nie została jednak wykorzystana – choć można argumentować, że również niezmarnowana całkowicie. Jakkolwiek jednak warto cieszyć się, że Franciszek poruszył kwestię zwierząt, ich życia jako wartości samej w sobie czy niezadawania im niepotrzebnego cierpienia, należy również zaznaczyć, iż w encyklice zabrakło miejsca na kwestie zbyt ważne, aby można było je pominąć. Niniejsza krytyka jest w gruncie rzeczy pytaniem o hierarchię. Franciszek znalazł sposobność, by w „Laudato Si’” poruszyć kwestię aborcji (jako „nie do pogodzenia z obroną przyrody”) czy zagadnień genderowych („nie jest zdrowa postawa usiłująca «zatrzeć różnicę płci, bo nie potrafi z nią się konfrontować»”). Stron wystarczyłoby więc z pewnością i na omówienie problemów związanych z jedzeniem produktów odzwierzęcych,

którego negatywny wpływ na środowisko jest – w odróżnieniu od aborcji czy dyskusji nad płcią kulturową – bezdyskusyjny. „Zielona­encyklika” traktuje co prawda nie tylko o kryzysie ekologicznym, ale także duchowym, a więc odniesienia do kontrowersji etyczno-światopoglądowych nie są bynajmniej bezzasadne. Dylematy związane z wyborami żywieniowymi także łączą się jednak z szerszym spektrum problemów niż sama ekologia. Nie mam wątpliwości, że weganie czy wegetarianie popełniają błąd, gdy ostro krytykują wszystkich ludzi jedzących mięso. Takie radykalne, zero-jedynkowe działania zazwyczaj mają skutki odwrotne od zamierzonych. Z tego samego względu szaleństwem byłoby oczekiwać tego od Franciszka, który jako Ojciec Święty powinien do każdego podchodzić ze zrozumieniem i miłością. Czym innym jest jednak surowość oceny, a czym innym wytyczenie ścieżki i nazwanie błędów. Tego drugiego należy zaś stanowczo domagać się od papieża. Zwłaszcza papieża, który przyjmuje imię świętego Franciszka­ z Asyżu, który nie boi się konfrontacji, odważnie mówi o uchodźcach, o globalnym ociepleniu czy o wypaczeniach kapitalizmu. Pora, by równie odważnie stanął także po stronie tych, którzy w najdosłowniejszym znaczeniu – głosu nie mają.

* Korzystałam między innymi z prac: Andrew Linzey, „Teologia zwierząt”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2010 Anton Rotzetter, „Głaskane, tuczone, zabijane”, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2013 Henning Steinfeld, „Livestock’s long shadow: environmental issues and options”, Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, Rzym 2006

Ida Nowak ukończyła studia filologicznokulturoznawcze na Uniwersytecie Warszawskim. Występuje w autorskim projekcie literacko-muzycznym pod pseudonimem Ida Dzik. Działa w Stowarzyszeniu Otwarte Klatki. Członkini redakcji „Kontaktu”.

Zofia Różycka facebook.com/zofiarozycka


22

ekolodzy będą zbawieni

725 Szwajcaria

625 Niemcy

316 Czechy

286

ny Środowiska

434 Hiszpania

ile odpadów wytwarzają mieszkańcy wybranych krajów unii (kilogramy na mieszkańca rocznie)

O c h ro

500 Finlandia

tora t

Polska

wn y In

spe k

247 GU

S�

G łó

średnia w UE

st at �

Rumunia

d Źró

�E ła:

ur

o


23

Joanna Sawicka-Skibińska

Anna Olczak

Polska zalana cudzymi śmieciami

Może się wydawać, że na tle Europejczyków Polacy radzą sobie ze śmieciami nie najgorzej. Według Eurostatu wytwarzamy średnio 286 kilogramów odpadów na mieszkańca rocznie. To ponad dwa razy mniej niż Duńczycy i Niemcy oraz wyraźnie poniżej unijnej średniej. Niestety, statystyki nie obejmują wciąż licznych w Polsce dzikich wysypisk. Podobnie, choć możemy mówić o rewolucji w obszarze segregowania odpadów – z badań wynika, że segregujemy aż 44 procent śmieci – to i te dane są nazbyt optymistyczne, co wynika z nieuregulowanych sztywno sposobów raportowania w tej sprawie. Nie ulega jednak wątpliwości, że zmiana na lepsze jest zauważalna – w 1995 roku segregacji podlegało w Polsce niespełna 2 procent odpadów. Jednak nawet jeśli z własnymi śmieciami radzimy sobie jako tako, to narastającym problemem stają się odpady, które w ogromnych ilościach przywożone są do Polski z zagranicy. Setki tysięcy ton śmieci trafiają do nas rocznie z samych tylko Niemiec czy Wielkiej Brytanii, a swoje odpady wysyłają do nas nawet Australijczycy. Na przywóz odpadów pozwala prawo, ale duża ilość śmieci przyjeżdża do Polski nielegalnie. Składowane są często na nielegalnych wysypiskach, na których bywają podpalane, co dodatkowo osłabia i tak nie najlepszą jakość powietrza w naszym kraju.

główne kierunki importu śmieci do polski (tysiące ton, 2017) Niemcy Wielka Brytania Szwecja Włochy Dania Litwa

ile ton śmieci trafia do polski z zagranicy (tysiące ton)

276 133 94 40 35 27

360

2013

367

2014

2015

Czechy

12,2

Niemcy

66,1%

Niemcy

11,4

Włochy

45,1% 44,3%

Finlandia

10,5

Wielka Brytania

Polska

10,1

Polska

44%

Wielka Brytania

8,3

Czechy

33,6%

Hiszpania

7,5

Rumunia

13,3%

Włochy

7,3

średnia w UE

702

734

2016

2017

jaki odsetek śmieci segregują mieszkańcy poszczególnych krajów (2016)

emisja gazów cieplarnianych (tony na mieszkańca)

8,8

381

jaki odsetek śmieci segregowali polacy w poszczególnych latach

1,8

2

4,1

4,9

7,7

21,4

24,2

44

1995

1998

2001

2004

2007

2010

2013

2016


24

ekolodzy będą zbawieni

Smog, śmierć i podatki Brak miejsc w żłobku? Nie szkodzi, są prywatne. Kolejka do lekarza? Pójdziemy do kliniki. Brak transportu publicznego? Przecież jest własny samochód. Niski poziom szkolnictwa? Od czego są szkoły prywatne i społeczne! W przypadku smogu zastosowanie tego schematu okazało się niemożliwe.

Jan Mencwel Julia Chibowska

B

ył mroźny styczeń 2017 roku. W kilka dni cała Polska nagle obudziła się z trwającego latami letargu i zorientowała, że powietrze, którym oddychamy, jest trujące. Smog nie schodził z czołówek serwisów informacyjnych, internet zalewały kolejne tabelki z odczytami ze stacji pomiarowych. Zorientowaliśmy się, że w zestawieniach najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie czołowe miejsca zajmują miasta polskie. Ostatni zareagowali oczywiście politycy – ich usta wypełniły się hasłami w rodzaju „przykra sprawa, nie lekceważę jej, odniosę się do tego w poniedziałek na konferencji prasowej”. Politycy kochają gaszenie pożarów, ale ze smogiem mają poważny problem. Okazało się bowiem, o zgrozo, że tego problemu nie da się rozwiązać jedną decyzją. Smogu nie da się zakazać, nie da się zakończyć go edyktem. Trzeba dostrzec problem, zdefiniować przyczyny, określić rozwiązania i zacząć się do nich choćby zbliżać. A to już coś, czego politycy nie lubią. Od wypowiedzi takich jak „smog to problem teoretyczny” (były

minister zdrowia Konstanty Radziwiłł­) ewoluowali zatem do „smog jest, ale polski węgiel truje mniej” (były minister środowiska Jan Szyszko). Po roku od największego smogowego alarmu w dziejach Polski dotarliśmy wreszcie do momentu, gdy na początku 2018 roku obydwu panów nie ma już na stanowiskach, a premier w swoim exposé problem jakości powietrza wymienia jako jedno z głównych wyzwań stojących przed jego rządem. Co faktycznie w tej sprawie zrobił, to już inna sprawa – ale nie da się ukryć, że problem smogu na dobre stał się elementem polskiego życia publicznego. Nic tak nie pogodziło polityków różnych opcji jak powietrze, którym oddychamy – wszyscy chcieliby jego poprawy. * Ciekawsze jest jednak to, co wydarzyło się w sferze reakcji społecznych. Po pierwszym ataku paniki przyszła reakcja obronna: coś z tym trzeba zrobić, jakoś się bronić. Nie może być tak, że jesteśmy zdani tylko na państwo – zwłaszcza, że to państwo jest w tym przypadku bezradne. Rynek zareagował natychmiast: Polskę zalały domowe oczyszczacze powietrza, czujniki smogu, maski antysmogowe i rozmaite nowinki technologiczne.

„Czysta radość z jazdy” – głosił slogan bawarskiego koncernu motoryzacyjnego, który w swoich samochodach montuje system filtrowania powietrza z zewnątrz. Można zatem śmiało truć innych, ale kupić sobie ochronę przed tym, co wylatuje z naszej rury wydechowej. Szybko przyszło jednak otrzeźwienie. Otóż nie da się wygrać ze smogiem za prywatne pieniądze. Nie można kupić sobie prywatnego powietrza, bo ono jednak zawsze będzie wspólne – to dla polskiej wielkomiejskiej klasy średniej, od wczesnych lat 90. przyzwyczajanej do myślenia dokładnie odwrotnego, był prawdziwy szok. Klasa średnia nauczyła się bowiem tego, że każdy problem da się rozwiązać za pomocą prywatnych pieniędzy, trzeba ich tylko wystarczająco dużo zarobić. Brak miejsc w żłobku? Nie szkodzi, są prywatne. Kolejka do lekarza? Pójdziemy do kliniki. Brak transportu publicznego? Przecież jest własny samochód. Niski poziom szkolnictwa? Od czego są szkoły prywatne i społeczne. Zaniedbana przestrzeń publiczna? Można zamieszkać na zamkniętym osiedlu. W przypadku smogu zastosowanie tego schematu okazało się niemożliwe. A co tym bardziej bolesne – o ile jeszcze dorośli jakoś mogą się chronić, o tyle ochronienie dzieci, zwłaszcza tych →


25

→


26

ekolodzy będą zbawieni

najmniejszych, najbardziej narażonych na choroby spowodowane złą jakością powietrza, jest niemożliwe. Nie wynaleziono jeszcze masek antysmogowych, które mogłyby nosić małe dzieci – ryzyko przyduszenia się jest zbyt duże. Co więcej, podobny problem jest z osobami starszymi, które są szczególnie narażone na efekty wdychania pyłów zawieszonych. Dwóch najsłabszych grup nie da się zatem ochronić przed smogiem. Problem trzeba zacząć rozwiązywać kolektywnie. Dla wielkomiejskiej klasy średniej uświadomienie sobie tego było jak wyjście z Matrixa i przejście do świata realnego. Takiego, w którym poważne problemy mogą rozwiązywać tylko instytucje i narzędzia publiczne. Trzeba zatem zacząć na nie liczyć, wierzyć im i ufać, że są w stanie to zrobić, ale także samemu na nie naciskać. * Druga fala szoku przyszła, gdy uświadomiono sobie, jakie są przyczyny smogu. Prawdę mówiąc, uświadamianie to trwa nadal i idzie opornie. Okazuje się bowiem, że nie da się tego zjawiska zwalić na kogoś innego, na przykład na

ubogiego sąsiada, który pali śmieciami, na „przyjezdnych”, którzy jeżdżą po mieście starymi dieslami albo na mieszkańców gmin podmiejskich. Oczywiście, próby wskazania jednego prawdziwego winnego trwają, ale zwyczajnie przegrywają starcie z rzeczywistością. Jeśli chodzi o duże miasta, to jest jasne, że smog nie wynika tylko z palenia w piecach niskiej jakości materiałem. Ani tylko z tego, że po ulicach jeżdżą stare, ściągane z Niemiec pojazdy z silnikiem diesla. Owszem, obydwa te zjawiska są istotne. Ale do smogu przyczynia się także tak zwany unos wtórny, czyli unoszenie w powietrze pyłu, który osiada na ulicach. A z tego powietrza ów pył – w tym na przykład starte fragmenty klocków hamulcowych czy opon – trafia do naszych płuc. Unos wtórny to zjawisko, do którego przyczynia się każdy pojazd na ulicy, a jedynym sposobem na zaradzenie mu jest… doprowadzenie do tego, by pojazdów na ulicach było jak najmniej. Można też myć ulice na mokro – ale tego z kolei nie da się robić przy przymrozkach. A zatem wszyscy kolektywnie, poruszając się samochodami po mieście, przyczyniamy się do powstania smogu. Choć

ci, którzy kopcą starymi dieslami, powinni się oczywiście czuć bardziej winni. * Zatrzymajmy się w tym miejscu na chwilę i zanim wrócimy do przerażonej, zdezorientowanej klasy średniej, podsumujmy, jaka jest skala problemu. Jak szacuje Komisja Europejska, co roku 44 tysiące Polaków umiera przedwcześnie z powodu smogu. To tak, jakby co roku z mapy Polski znikał Ciechanów. Wdychając warszawskie powietrze, każdy – w tym najmniejsze dzieci – wdycha do płuc równowartość dwóch papierosów dziennie. Dokładnie tyle rakotwórczego benzo(a)pirenu znajduje się w smogu, którym oddychamy w stolicy Polski. W Krakowie­z kolei, według badań tamtejszego Szpitala­Uniwersyteckiego, połowa dzieci cierpi na alergie. Przyczyną jest najprawdopodobniej właśnie zanieczyszczone powietrze. Tego rodzaju statystyki przebiły się już do mediów głównego nurtu i do szerokiej świadomości. Efekt jest taki, że – według najnowszych badań CBOS – 44 procent Polaków uznaje, że smog to poważny problem ich okolicy, a 19 procent – że bardzo


27

poważny. Razem daje to wynik wyższy, niż kiedykolwiek wyniosła frekwencja w wyborach parlamentarnych po 1989 roku. Klasa średnia ma już zatem świadomość problemu, ale nie posiadła jeszcze „świadomości klasowej”: nie wie, jaka jest jej własna rola w jego rozwiązaniu. Przebudzenie się z liberalnej drzemki, w której wydawało się, że każdy problem można rozwiązać za prywatne pieniądze, tworząc prywatną strefę komfortu, to już dużo. Pytanie, co nastąpi po przebudzeniu. I którą nogą nasza klasa średnia wstanie z łóżka – lewą czy prawą. Nie ma bowiem wątpliwości, że rozwiązanie problemu smogu może nastąpić tylko przez dogłębną zmianę polityk publicznych oraz zmianę nawyków mieszkańców. A zatem pragnący zaradzić smogowi powinni powtarzać sobie w głowie strofę międzynarodówki: „Z własnego prawo bierz nadania i z własnej woli sam się zbaw!”. Przy czym kluczowy jest tu spójnik „i”, bo te dwa elementy nie występują rozłącznie. Nawet jeśli przestaniemy jeździć dieslem, przesiądziemy się na rower i elektrycznie dogrzejemy się w zimie prądem (osobny problem stanowi skądinąd główne źródło pozyskiwania tego prądu w Polsce) zamiast palić w kominku, to nie możemy oczekiwać, że wszyscy dookoła zrobią to samo. Dlatego powinniśmy dążyć i naciskać na wprowadzanie prawa, które innych albo zmusi, albo zachęci do tego, co nam przychodzi z łatwością. To już się dzieje – przyjęte w tym roku wojewódzkie uchwały antysmogowe, na przykład dla Mazowsza, zmuszą mieszkańców do wymiany najbardziej szkodliwych źródeł ciepła w ciągu najbliższych kliku lat. * W tym wszystkim kluczowa jest jeszcze kwestia swoiście pojmowanej „solidarności międzyklasowej”. Bo o ile polska klasa średnia może sobie pozwolić na to, by zmienić swoje nawyki, przestać palić w kominku, przesiąść się jeśli nie na hybrydę, to do komunikacji miejskiej, to jednak nie da się nie zauważyć, że są całe szerokie grupy

mieszkańców, których zwyczajnie nie stać na to, by w nieszkodliwy dla innych sposób ogrzać się w zimie. Dość wspomnieć, że w bogatej Warszawie 50 tysięcy lokatorów mieszkań komunalnych nie ma dostępu do centralnego ogrzewania. To oznacza w praktyce dogrzewanie się piecykami elektrycznym (bo na zamontowanie sobie gazowego również ich nie stać), ale często po prostu palenie w piecach kaflowych czy „kozach”. Przypomnijmy, że mówimy tu o stolicy europejskiego państwa, która chwali się swoim poziomem rozwoju na światowych salonach, prezentując na targowych stoiskach swój skyline. Solidarność międzyklasowa polegać powinna na tym, że klasa średnia zgodzi się, byśmy wszyscy pomogli osobom najuboższym żyć w taki sposób, by mogły nie zatruwać naszego powietrza. A zatem, że jej podatki pójdą na wymianę pieców i założenie centralnego ogrzewania u sąsiadów z mniej zamożnych dzielnic, termomodernizację budynków mieszkalnych. Nie ma innej możliwości, bo osoby uboższe po prostu same nie będą w stanie zapewnić sobie wymiany źródła ciepła ani tym bardziej poprawić efektywności energetycznej budynku. Dla wielu osób wychowanych w kulturze latami budowanego przekonania, że na własne suche i ciepłe cztery kąty trzeba zarobić własną krwawicą (a drugie tyle oddać bankowi), będzie to pewnie myśl trudna do strawienia. Ale tu właśnie kwestia smogu może okazać się dobrą lekcją tego, jak działają cywilizacja, państwo, instytucje publiczne czy samorząd. Wbrew obiegowemu liberalnemu stereotypowi, że należy „dawać wędkę, a nie rybę”, czasem to właśnie dostęp do centralnego ogrzewania albo autobus, który spod domu dowiezie cię buspasem, bez korka do miejsca pracy, jest tym, co instytucje publiczne powinny dostarczyć w pierwszej kolejności. Bez tego będziemy dalej się dusić, a każdy rok fatalnego powietrza to dziesiątki tysięcy zgonów, setki tysięcy zachorowań, rozwój alergii i chorób układu krążenia u najmłodszych. Jeśli ktoś już musi przeliczyć to na pieniądze, może skorzystać

z wyliczeń Komisji Europejskiej, która twierdzi, że smog rocznie kosztuje Polskę 26 miliardów­euro. Nawet jeśli przyjmiemy, że to kwota zawyżona (choć nie ma podstaw, by tak twierdzić), daje to obraz kosmicznej skali zaniedbań. A także skali tego, co moglibyśmy mieć, gdyby powietrze w Polsce było czystsze. Dobrą edukację publiczną? Dostępne żłobki i przedszkola? Dostęp do kultury? A może nawet byłoby nas stać na działającą na zachodnim poziomie służbę zdrowia? Tyle że byłaby ona znacznie słabiej obłożona niż jest dziś, bo znikłoby wiele problemów i chorób spowodowanych przez złą jakość powietrza. * Przytoczmy na koniec fragment Konstytucji­RP: „Władze publiczne są obowiązane do zwalczania chorób epidemicznych i zapobiegania negatywnym dla zdrowia skutkom degradacji środowiska”. Jak to zatem było z przestrzeganiem Konstytucji przez te wszystkie lata, że doszliśmy do punktu, w którym Polska jest najbardziej zanieczyszczonym krajem w Unii Europejskiej jeśli chodzi o jakość powietrza?

Jan Mencwel jest aktywistą, publicystą, animatorem kultury. Działa w stowarzyszeniu Miasto Jest Nasze, Towarzystwie Krajoznawczym Krajobraz, inicjatywie „Chlebem i Solą”. Członek redakcji „Kontaktu”.

Julia Chibowska www.behance.net/ juliachibowska


28

ekolodzy będą zbawieni

Uratować i zmienić świat Ruch pracowniczy powinien zaangażować się w zwiększanie świadomości w kwestiach klimatycznych i ekologicznych. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej staje on dzisiaj przed wyzwaniem zbudowania globalnej, ekologicznej świadomości klasowej.

Ze Stefanią Barcą rozmawia Konstancja Ziółkowska Agnieszka Gietko

Pracownicy tradycyjnych branż przemysłu, w tym przede wszystkim górnicy­, mają w Polsce opinię zagorzałych zwolenników utrzymania intensywnego wydobycia węgla i wykorzystania go w gospodarce. W debacie publicznej uważa się ich za główną przeszkodę na drodze do poprawy jakości środowiska. Tymczasem pani wykazuje, że postulaty ekologiczne były historycznie bardzo ważne dla ruchu pracowniczego.

Walka klasy robotniczej o prawo do zdrowego środowiska rozpoczęła się już na samym początku industrializacji. Polegała na sprzeciwianiu się toksycznej produkcji przemysłowej, która zagrażała nie tylko zdrowiu pracowników, lecz także zdrowiu lokalnych społeczności i społeczeństwa jako takiego. Związki zawodowe na całym świecie mają duże osiągnięcia w zakresie zaostrzania przepisów

dotyczących zagrożeń przemysłowych nie tylko wewnątrz fabryki, ale i poza nią. Na przykład we Włoszech związkom udało się w 1970 roku uzyskać prawo do kontroli nad różnymi czynnikami ryzyka (fizycznymi, chemicznymi, radioaktywnymi) w zakładach pracy. Dalsza walka ruchu związkowego o prawo każdego człowieka do zdrowia doprowadziła osiem lat później do stworzenia publicznego systemu opieki zdrowotnej i stałego monitorowania zagrożeń przemysłowych na terenie całego kraju­. Postawa włoskich związków to raczej wyjątek czy reguła?

W tym samym okresie najsilniejszy związek zawodowy w Stanach Zjednoczonych­, to znaczy związek zawodowy przemysłu naftowego, chemicznego i nuklearnego, wylobbował

w Kongresie uchwalenie pierwszego i jak dotychczas najistotniejszego przypadku ustawodawstwa dotyczącego przeciwdziałania zanieczyszczeniom w kraju. Działania związku przyczyniły się również do powstania pierwszej publicznej instytucji egzekwującej prawo do bezpiecznego i zdrowego środowiska dla wszystkich obywateli amerykańskich­. W swoich badaniach dochodzi pani do wniosku, że pracownicy fizyczni są często największymi ofiarami procesu zatruwania środowiska naturalnego. Dlaczego nie zawsze i nie wszędzie buntują się oni przeciwko niszczącym warunkom, w których­pracują i żyją?

Społeczności robotnicze walczą, by bronić swoich praw, ale wmawia się im, że ich praca jest nie do pogodzenia z kontrolą i regulacją zanieczyszczeń, →


29

→


30

ekolodzy będą zbawieni

Potrzebujemy sprawiedliwości społecznej, która polegać będzie na globalnej sprawiedliwości ekologicznej i klimatycznej.

więc muszą albo zaakceptować ryzyko, albo stracić posady. Pracownicy fizyczni, zwłaszcza ci wykonujący najbardziej niebezpieczne zadania, dobrze wiedzą, na czym polega ten mechanizm – swoisty „szantaż pracą”. Dlatego to osoby z klasy średniej, których dochody nie zależą od „brudnej roboty”, muszą zrozumieć, że społeczeństwo przemysłowe zbudowane jest na poświęcaniu obszarów, na których, w imię realizacji „interesów gospodarki”, skupia się zanieczyszczenie oraz różnego rodzaju zagrożenia. Lokalne społeczności funkcjonujące na tych obszarach zmusza się do zaakceptowania tego stanu rzeczy. Nie pozostawia im się wielkiego wyboru, a tę niesprawiedliwość zazwyczaj określa się w debacie publicznej mianem­ „rozwoju”. Wraz z Emanuelem Leonardim przeprowadziliście badania pokazujące, jak mechanizm „szantażu pracą” działa w praktyce w południowowłoskim mieście Taranto. Z jakimi problemami borykają się mieszkańcy tego miasta?

W Taranto zlokalizowana jest największa huta stali w Europie – ILVA. Zakład ten został zbudowany w latach 60. i był sukcesywnie rozbudowywany w kolejnych dekadach. Obecnie zatrudnia około dwudziestu tysięcy osób. Emisje i odpady, które produkuje, są dziś

uważane za przyczynę kryzysu zdrowia publicznego i poważnych szkód dla lokalnego ekosystemu, w tym dla rybołówstwa i rolnictwa. Sześć dekad istnienia huty ILVA wyeliminowało wszelkie alternatywne źródła utrzymania mieszkańców miasta, doprowadzając do powstania materialnej i mentalnej monokultury, nazywanej przez miejscowych „monokulturą stalową”. Ludność Taranto zmaga się z wieloma problemami jednocześnie: wysokim prawdopodobieństwem zachorowania na raka, wystawieniem na szwank życia i zdrowia dzieci, brakiem dostępu do niezbędnej opieki medycznej na miejscu (co zmusza ich do wydawania oszczędności na poszukiwanie pomocy z dala od domu), brakiem alternatywnych możliwości zatrudnienia, wreszcie naleganiem państwa włoskiego na podtrzymanie funkcjonowania huty mimo wyroków sądowych wzywających do natychmiastowego zamknięcia zakładu i rozpoczęcia procesu likwidowania zanieczyszczeń­. Wśród pracowników huty nastąpiła kilka lat temu zmiana, którą moglibyśmy nazwać „zbiorowym przebudzeniem”. Jak do niej doszło?

Pracownicy ILVA od zawsze byli świadomi ryzyka związanego ze swoją pracą, ponieważ ponosili jego

dramatyczne konsekwencje, polegające między innymi na zawodowej zapadalności na raka oraz na wypadkach w miejscu pracy. Tym, co pozwoliło przełamać społeczną akceptację dla „szantażu pracą”, było śledztwo, które doprowadziło do wydania wyroku sądowego przeciwko ILVA w 2012 roku. Był to wynik wieloletniej pracy różnych osób i organizacji, polegającej na zbieraniu dowodów oraz rozbudzaniu świadomości: od lokalnych grup ekologicznych przez stowarzyszenia kobiece, pracowników służby zdrowia i naukowców aż po samych pracowników huty. Kluczowym czynnikiem zmiany było oficjalne uznanie nienormalnej i bardzo niepokojącej zapadalności na raka u dzieci, do której dochodzi ze względu na zanieczyszczenie lokalnego środowiska dioksynami i metalami ciężkimi. Czara goryczy się przelała…

Stało się jasne, że mieszkańcy Taranto­ są ofiarami niedopuszczalnej niesprawiedliwości. Zebrane dowody oraz wyrok sądu uświadomiły im, że mają prawo domagać się, aby państwo dostrzegło i naprawiło szkody, pozwoliło im opuścić „stalową monokulturę” i otworzyło nowe możliwości dla lokalnej gospodarki. Taranto nie prosi o pomoc, lecz walczy o sprawiedliwość­.


31

W konkluzjach z badania w Taranto podkreśla pani, że bardzo duże znaczenie w tej walce ma płeć: to mężczyźni pracują w szkodliwym przemyśle, kobiety natomiast wykonują pracę opiekuńczą w domach. Zmagają się przy tym ze środowiskowymi i zdrowotnymi konsekwencjami zanieczyszczenia, które dotyka całe rodziny. U nas, na Śląsku, ten niegdyś typowy model rodziny górniczej uległ daleko idącym przeobrażeniom, ponieważ żony górników często pracują dziś zawodowo w innych sektorach gospodarki. Czy od płci rzeczywiście tak wiele wciąż zależy?

Sądzę, że tak, i to z dwóch powodów. Z jednej strony, kobiety podejmują zazwyczaj pracę, która jest mniej pewna i gorzej płatna, w związku z czym nie stanowi ani znaczącego wkładu w utrzymanie rodziny, ani prawdziwej alternatywy dla „brudnej pracy” w przemyśle. Po drugie, kobiety, mimo podejmowania pracy poza domem, w dalszym ciągu wykonują większość obowiązków domowych, opiekując się dziećmi lub osobami starszymi i chorymi, a także swoimi mężami. Kobiety z klasy robotniczej są w związku z tym podwójnie dotknięte mechanizmem „szantażu pracą” i to właśnie one często buntują się i mobilizują przeciwko ekologicznej niesprawiedliwości. Ale genderowy podział pracy ma też głębsze znaczenie społeczne: prowadzi do tego, że opieka i reprodukcja – czyli po prostu dbałość o przekazywanie, zachowywanie oraz pielęgnowanie życia – mają mniejszą wartość społeczną niż produkcja towarowa. Produkcja jest uważana za bardziej istotną od reprodukcji, a to usprawiedliwia „szantaż pracą” oraz ekologiczną niesprawiedliwość. To samo serce systemu, w którym niesprawiedliwość środowiskowa zostaje znormalizowana i staje się nieunikniona­.

Oprócz kobiet i stowarzyszeń kobiecych dużą rolę odgrywają w Taranto związki zawodowe. Jakie jest ich stanowisko?

Tradycyjne związki zawodowe nadal prowadzą politykę obrony istniejących miejsc pracy, co wiąże się z dążeniem do kontynuowania produkcji za wszelką cenę. Jednak popularność tych związków dramatycznie spadła po wyroku sądowym z roku 2012, co pozwoliło na pojawienie się na scenie nowych aktorów zbiorowych i nowych żądań. Powstał społeczny związek CCLLP – „Komitet Wolnych i Refleksyjnych­ Obywateli i Pracowników”, który zwrócił się do rządu z oczekiwaniem, że państwo zagwarantuje dotychczasowy poziom zatrudnienia poprzez zaangażowanie pracowników w szeroko zakrojone prace porządkowe niwelujące szkodliwe skutki działalności huty. Organizacja ta, wraz z koalicją innych podmiotów działających na rzecz lokalnej społeczności, opracowała długoterminowy plan rekonwersji miasta w celu oparcia jego rozwoju o działalność inną niż produkcja stali. Czyli z jednej strony mamy tradycyjne związki dążące do utrzymania produkcji, z drugiej natomiast – progresywne stowarzyszenie niebędące formalnie związkiem zawodowym, które zrzesza pracowników na równi z innymi „refleksyjnymi obywatelami” pragnącymi radykalnej zmiany. Czy są jakieś organizacje plasujące się pomiędzy dwoma biegunami tego sporu?

Umiarkowane stanowisko zajmuje utworzony w 2012 roku związek zawodowy szeregowych pracowników (USB), który również usiłuje aktywnie przeciwdziałać „szantażowaniu pracą”. Jednak, w przeciwieństwie do CCLLP, działa we wnętrzu zakładu pracy. Choć związkowcy z USB uważają się

za sprzymierzeńców organizacji działających na rzecz lokalnej społeczności, są przekonani, że miejsce związku zawodowego jest wewnątrz struktury przedsiębiorstwa. Rola związku polega ich zdaniem na obronie praw pracowniczych – począwszy od prawa do zdrowia i bezpieczeństwa przez ochronę zatrudnienia aż po przestrzeganie przepisów ochrony środowiska. Pomimo pewnych różnic między CCLLP a bardziej tradycyjnym USB wspólnie udało im się przełamać powszechną akceptację dla „szantażowania pracą”. W ten sposób podważono społeczne zaufanie do systemu, który na ponad pół wieku związał w Taranto pracę i kapitał we wspólnej walce przeciwko reprodukcji i ekologii. Ostateczny rezultat tego procesu przemiany dotychczasowych ram myślenia i działania będzie zależał od jedności ekologicznego frontu klasy robotniczej oraz od jego zdolności do przekształcenia tej nowej wizji w szeroko podzielaną strategię polityczną. Działające w polskim górnictwie związki zawodowe przypominają tradycyjne związki z Taranto: stanowczo opowiadają się za kontynuowaniem działalności wydobywczej na dotychczasowym poziomie, postulując jednocześnie wprowadzenie czystszych technologii wydobycia i spalania. Opowieść o „czystym węglu” – technologii jutra, której możliwości wdrożenia oraz potencjalna opłacalność pozostają nieznane – trafiła niedawno do rządowego planu dla sektora węglowego. Może należy docenić fakt, że nawet tradycyjne związki opowiedziały się za bardziej ekologicznymi rozwiązaniami­?

Problem w tym, że wciąż nie wiemy, czy technologię „czystego węgla” da się zastosować na wystarczającą →


32

ekolodzy będą zbawieni

To właśnie pracownicy mają najwięcej do stracenia w związku z nieodwracalną degradacją warunków życia na ziemi.

skalę. Tymczasem na zatrzymanie nieodwracalnych zmian klimatu i ekosystemu zostało niewiele czasu. Bardziej rozsądna i skuteczna byłaby znacząca redukcja konsumpcji i zużycia energii, połączona z redystrybucją energii oraz bogactwa. Tyle tylko, że są to rozwiązania, o których ani kapitaliści, ani państwa nie chcą słyszeć. Dla tych pierwszych oznaczałyby one spadek zysków i możliwości akumulacji kapitału, dla drugich natomiast ich wprowadzenie byłoby trudne ze względu na globalny system zadłużenia i niestabilności finansowej. Ale takie właśnie roszczenia mogą i powinny być wysuwane przez ruchy pracownicze i społeczne. Warto o to walczyć. Rozmawiałyśmy dotychczas głównie o lokalnym kontekście walki o sprawiedliwość ekologiczną. Nie można jednak ignorować zasadniczej części problemu – konsekwencji zmian klimatycznych w skali makro. Jak uwzględnić globalną perspektywę w lokalnych debatach skoncentrowanych na zdrowiu publicznym, jakości powietrza czy regionalnym dobrobycie gospodarczym?

Społeczności górnicze nie są odporne na konsekwencje zmian

klimatycznych i ekosystemowych, a tym bardziej nie będą na nie odporne wychowujące się w nich dzieci. Są jednak mniej świadome zagrożeń globalnych, które – w odróżnieniu od lokalnych problemów związanych z zanieczyszczeniem środowiska – są odległe od ich codziennego doświadczenia. Tym bardziej, że media głównego nurtu dodatkowo dezinformują swoich odbiorców­. W medialnej logice pogoni za sensacją zmiany klimatu okazują się mało, nomen omen, gorącym tematem…

Dlatego bardzo ważne jest, aby ruch pracowniczy angażował się w zwiększanie świadomości w kwestiach klimatycznych i ekologicznych. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej staje on dzisiaj przed wyzwaniem zbudowania globalnej, ekologicznej świadomości klasowej. Kapitaliści i neoliberalne rządy nie uratują świata przed zmianami klimatycznymi, ponieważ to przede wszystkim oni doprowadzili do zaistnienia tego problemu. Może tego jednak dokonać ruch pracowniczy, bo właśnie pracownicy mają najwięcej do stracenia w związku z nieodwracalną degradacją warunków życia na ziemi.

Odnoszę wrażenie, że podstawowym problemem, przed którym stoimy, jest wyobrażenie sobie alternatywnego sposobu zorganizowania gospodarki. W Unii Europejskiej wypracowywane są obecnie scenariusze polegające na tworzeniu większej liczby miejsc pracy w sektorze energii odnawialnej, przekwalifikowaniu pracowników sektora paliw kopalnych oraz podejmowaniu inwestycji w zaniedbanych regionach górniczych. To główne założenia tak zwanej „sprawiedliwej transformacji” (just transition). Brzmi to szlachetnie, ale pani w swoich tekstach podkreśla głównie słabe strony tej koncepcji­…

Kroki, które pani wymieniła, są niezbędne, ale niewystarczające, by skutecznie przeciwdziałać zmianom klimatycznym i ekologicznej niesprawiedliwości. Samo przejście na odnawialne źródła energii nie wystarczy. Pracownicy powinni domagać się demokracji energetycznej – sytuacji, w której decyzje dotyczące energetyki byłyby podejmowane z udziałem i pod kontrolą społeczności oraz ich samych. Rozwój odnawialnych źródeł energii może bowiem mieć fatalne skutki zarówno dla środowiska, jak i dla pracowników, co zdarza się na przykład w sektorze biopaliw lub w przypadku budowy dużych tam.


33

Może więc samo hasło „sprawiedliwej­ transformacji” jest trafione, tylko kryjące się pod nim propozycje są zbyt zachowawcze­?

Popularyzacja tego hasła stwarza dla pracowników okazję, żeby domagać się zmiany charakteru wykonywanej przez nich pracy. Wielkie przemiany społeczne – takie jak ta, której musimy dokonać dzisiaj – nie rodziły się nigdy z defensywnych, realistycznych poglądów. Wyłaniały się dzięki śmiałym, rewolucyjnym wizjom. Dziś potrzebujemy sprawiedliwości społecznej, która polegać będzie na globalnej sprawiedliwości ekologicznej i klimatycznej. Przesłanie „sprawiedliwej transformacji” stanie się skuteczne pod warunkiem, że ludzie uwierzą, że mamy wyjątkową okazję, by nie tylko uratować, lecz także zmienić świat. A raczej uratować świat, zmieniając go: pracować mniej, ale w bardziej sprawiedliwy sposób dzielić się owocami tej pracy; zlikwidować mechanizm „szantażowania pracą”, czyniąc pracę mniej wyobcowaną, a wspólnoty bardziej autonomicznymi; uwolnić relację między pracą a naturą od logiki ciągłego wzrostu gospodarczego i akumulacji kapitału. Krótko mówiąc, „sprawiedliwa transformacja” powinna sprawić, że

społeczeństwo post-węglowe będzie inne od obecnego. Taka wizja już dziś jest rozwijana i praktykowana przez masowe ruchy oraz organizacje społeczne: Kurdów w Rojavie, Zapatystów w Meksyku, bezrolny ruch robotniczy w Brazylii czy międzynarodowy ruch Via Campesina. To chyba mimo wszystko wyjątki na mapie­ świata?

Od lat 90. XX wieku ruch pracowniczy stopniowo zbliżał się do organizacji promujących „zazielenianie” kapitalizmu lub tak zwaną „ekologiczną modernizację”. Nadszedł czas, by pracownicy obudzili się z kapitalistycznego snu o możliwości pogodzenia nieskończonej akumulacji i wzrostu gospodarczego z dobrobytem ludzi i środowiska oraz uświadomili sobie, że ich miejsce jest po drugiej stronie barykady. Jeśli to nastąpi, ruch pracowniczy z pewnością stanie się autentyczną, globalną siłą dążącą do ekologicznej i społecznej sprawiedliwości.

Dr Stefania Barca jest badaczką historii gospodarczej, starszą wykładowczynią w Centrum Studiów Społecznych Uniwersytetu w Coimbrze. Autorka książek i artykułów z dziedziny historii gospodarczej i ekologicznej, ekonomii środowiska oraz ekologii politycznej.

Agnieszka Gietko agnieszkagietko.com


34

ekolodzy będą zbawieni

Śląski matriarchat Alarm Smogowy jest świetnym przykładem splotu ekologii i feminizmu. To organizacja ekologiczna, w której jednocześnie bardzo wiele jest elementów aktywizujących społeczność lokalną, w tym kobiety. A to już pewien wyraz feminizmu – branie spraw we własne ręce.

Z Dagmarą Kubik i Anną Miczką-Klosą rozmawia Ala Budzyńska Urszula Zabłocka

Czy płeć ma znaczenie w działaniu społecznym? A może działanie społeczne ma swoją płeć?

Dagmara Kubik: Działania społeczne nie mają płci. To bardzo ważne, żeby zarówno kobiety, jak i mężczyźni byli zaangażowani, bo inaczej nie zmienimy niczego. Mam natomiast wrażenie, że płeć ma ogromne znaczenie w działaniach społecznych. W grupach podejmujących różne inicjatywy jest zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn. Jednocześnie kobiety, choć nie lubię tego określenia, boją się wziąć odpowiedzialność za większe działania. Na przykład stanąć na czele organizacji, w której są duże pieniądze czy władza. Na „górze” jest zdecydowanie mniej kobiet, chociaż stanowią one całą siłę napędową.

To znaczy, że kobiety lepiej czują się w działaniu oddolnym niż instytucjonalnym­?

D.K.: Tak, tak uważam. Anna Miczka-Klosa: Z mojej obserwacji wynika z kolei, że działania społeczne w ogóle mają twarz kobiety. Osobiście współpracuję z różnego rodzaju organizacjami pozarządowymi, w których zarządach zasiadają kobiety. Bardzo często to właśnie one są prezeskami. W zarządzie mojej fundacji oprócz mnie zasiadają jeszcze dwie kobiety. Nie ma żadnego mężczyzny. Czy plan był taki od początku?

A.M.-K.: Nie, wszystko zaczęło się od spontanicznego spotkania kobiet, które miały wspólną wizję i postanowiły razem założyć organizację. Nie było

żadnych analiz ani głębszego namysłu nad płcią – po prostu działanie. W publikacji „Śląsk kobiet: tradycje, aktywność, ekologia” pojawia się wątek dotyczący modelu kobiecości na Śląsku. Autorki badań piszą o jego paradoksalności. Z jednej strony, kobiety na Śląsku od pokoleń są bardzo blisko związane z domem i wykluczone ze sfery zawodowej, również w związku z tym, że zawód górnika wykonywany jest w zasadzie wyłącznie przez mężczyzn. Z drugiej strony, mają one bardzo duży autorytet w rodzinie, postrzegane są jako niezwykle silne i władcze. Wymyka się to tradycyjnym schematom. Jak według pań śląski kontekst wpływa na role odgrywane przez kobiety i na ich zaangażowanie?

A.M.-K.: Mówi się, że na Śląsku →


35

→


36

ekolodzy będą zbawieni

panował, a być może wciąż jeszcze panuje, matriarchat – to kobieta zarządza rodziną. I patrząc na typowo śląską rodzinę z boku, dojdzie się do wniosku, że tak rzeczywiście było. Kobieta „ogarniała” wszystkie sprawy rodzinne, a mężczyzna miał za zadanie tylko pójść do pracy. Trzeba nadmienić, że była to praca bardzo ciężka i budząca u kobiety każdego dnia lęk, czy on z niej w ogóle wróci. Siła była więc kobietom potrzebna także do tego, by ten lęk przezwyciężyć. Tym niemniej w efekcie to kobiety zarządzały całą rodziną – często wielodzietną czy nawet wielopokoleniową. Mężczyzna przychodził z kopalni, przynosił tak zwany „posek” – cienką karteczkę, na której wypisane było, ile zarobił – i dawał pieniądze żonie, która trzymała pieczę nad budżetem domowym. To kobiety miały więc

siłę sprawczą, natomiast mężczyźni zawsze budzili respekt. Oczywiście z pokolenia na pokolenie to się zmieniało­. W publikacji model śląski skonfrontowany jest z sytuacją kobiet z Zagłębia. Mówi się, że kobiety z Zagłębia dużo częściej realizowały się w pracy zawodowej, jednocześnie tracąc jednak władzę i siłę, którą miały kobiety na Śląsku, mimo swojego „zamknięcia” w domu.

A.M.-K.: Model ze Śląska i model z Zagłębia­są zupełnie inne. Ja pochodzę z typowo śląskiej rodziny, w której przetrwała tradycja „poska” – mój ojciec był górnikiem. Pokolenia mojej mamy i babci zostały już jednak w pewnym sensie zmuszone do pracy zawodowej, a tym samym straciły potrzebę wychodzenia do społeczności. Jeszcze za czasów prababek kobiety miały

dwie przestrzenie, w których mogły się spotkać. Pierwszą były łaźnie, do których chodziły z dziećmi, bo mężczyźni kąpali się na kopalni. W łaźniach prababki rozmawiały o wszystkich problemach społecznych. Drugim takim miejscem były piekarnioki, do których chodziło się z chlebem czy z ciastem, żeby je wypiec. To też było miejsce spotkań. Tak realizowała się działalność społeczna kobiet. Natomiast pokolenia mojej babki i mojej mamy zostały wtłoczone w szufladki życia rodzinnego i życia zawodowego, a przestrzeń społeczna została im poniekąd odebrana. Dopiero moje pokolenie znowu odkrywa potrzebę działania w sferze społecznej. Kobiety mają potrzebę integrowania się ze sobą, wspólnego pracowania, w ogóle przebywania razem. Na Kongresie Kobiet często padało słowo


37

„siostrzeństwo” – bardzo bym chciała, żeby kobiety doświadczyły go właśnie w tej wspólnej przestrzeni społecznej. W podejmowanych przez panie działaniach przenikają się wątki feministyczne i ekologiczne. Na gruncie teoretycznym to bardzo częste połączenie. Czy jest ono przypadkowe, czy też jedno wynika z drugiego­?

A.M.-K.: Moje zaangażowanie społeczne zaczęło się od tego, że trafiłam do Śląskiej Akademii Liderek, która była nastawiona na wspieranie kobiet w zdobywaniu kompetencji liderskich. Jednocześnie organizacje, które realizowały ten projekt, bardzo mocno wplatają w swoje działanie edukację ekologiczną. Trafiając do nich, przyznaję, nie byłam ekologicznie uświadomiona. Jako córkę górnika nie bardzo

mnie to interesowało. Jednak zetknięcie się z osobami, które nie tylko mówią o ekologii, ale starają się też, aby ich codzienne wybory były ekologiczne, wpłynęło na moje życie. Dziś w organizacji, w której działam – mimo że nie zajmujemy się kwestiami stricte ekologicznymi – staram się zwracać uwagę chociażby na drobiazgi, takie jak wybór papieru. Jak istotne są takie szczegóły, pokazały mi właśnie kobiety, z którymi się stykałam. D.K.: Nadszedł moment, w którym budzi się w ludziach świadomość wielu kwestii. To właśnie kobiety są siłą napędową zmian. Dlatego trudno rozgraniczyć feminizm i ekologię. Jak ten splot wygląda w praktyce?

D.K.: Alarm Smogowy jest świetnym przykładem splotu ekologii

i feminizmu. To organizacja ekologiczna, w której jednocześnie bardzo wiele jest elementów aktywizujących społeczność lokalną. W nasze działania zaangażowanych jest też wiele kobiet. A to już pewien wyraz feminizmu – branie spraw we własne ręce. Jak z kolei śląski kontekst i tradycja górnicza wpływają na działania ekologiczne?

A.M.-K.: Myślę, że w tej chwili jest już w ludziach na tyle dużo skłonności do refleksji, że poddają się zmianom, które zresztą zachodzą na Śląsku od wielu lat. Dobrym przykładem jest czynnik zdrowotny. Na co dzień współpracuję z seniorami, z których większość stanowią kobiety. Właśnie argument dotyczący zdrowia ich oraz ich wnuków okazuje się dla nich niezwykle ważny. Zgadzamy się co do tego, że kiedyś →


38

ekolodzy będą zbawieni

Na Śląsku potrzebne są działania sprawiające, że sąsiedzi zaczynają znać się lepiej niż tylko na „dzień dobry”.

kopalnia była matką-karmicielką, ale w tej chwili wiele rodzin nie żyje już z górnictwa. Dowiedzieliśmy się także, jak negatywny wpływ na nasze zdrowie ma produkcja i wykorzystanie węgla. Czy otwarta krytyka górnictwa nie jest postrzegana jako zagrożenie dla śląskiej tożsamości?

A.M.-K.: Nie, ponieważ tożsamość śląska bardzo się zmieniła. W latach 50. i 60. na Śląsku pojawiło się mnóstwo osób spoza regionu i coraz częściej dochodziło do tak zwanych „mezaliansów”. Zaistniała pewna „multikulturowość”, w której uczymy się, jak żyć ze sobą, ponieważ czasem nasze rzeczywistości okazują się bardzo różne. D.K.: Śląsk jest specyficznym miejscem, ponieważ znaczenie ma nie tylko sam węgiel, lecz także to, że miasta zbudowane są wokół kopalni. Przez wiele lat kopalnia była centrum wszelkiego życia. Nie tylko zawodowego, ale – tak jak mówiła Ania – także społecznego. Teraz to się zmienia, gdyż kopalnie są i będą zamykane, a my nie mamy na to wpływu. Musimy myśleć ekologicznie, żeby w ogóle przetrwać. Pojawia się jednak problem takich miejsc jak na przykład Lędziny, w których zamknięcie kopalni doprowadziło

do postępującej degradacji społeczności lokalnej, ponieważ – jak się okazało – dla kopalni nie ma w tym mieście żadnej alternatywy. Myślę jednak, że akurat tożsamość śląska nie jest zagrożona. Nie jest czymś, co zanika, a wręcz przeciwnie. Dobrym przykładem jest promocja języka śląskiego, starania podejmowane o to, żeby uczyć go w szkołach. A.M.-K.: Zanikać będzie tradycja związana z kopalnią jako matką-karmicielką, natomiast nie zanikną – jestem o tym przekonana – tradycja silnej rodziny oraz etos pracy. Jakie więc widzą panie wyzwania – zarówno ekologiczne, jak i społeczne – które stoją przed Śląskiem?

A.M.-K.: Przede wszystkim społeczność lokalna ma ogromną potrzebę poznawania się, integracji, wspólnego działania. Na Śląsku niezbędne są bardzo proste akcje sprawiające, że sąsiedzi zaczynają znać się lepiej niż tylko na „dzień dobry”. D.K.: Mam bardzo podobną obserwację. Z perspektywy mojej pracy dodatkowym wyzwaniem jest działalność w obszarze partycypacyjnym. Zaangażowanie mieszkańców w podejmowanie decyzji, w branie spraw – tych

dotyczących zarówno ich podwórka, jak i polityki miasta – we własne ręce. Ważne jest budowanie presji konsultacji społecznych czy dobrej organizacji struktury budżetu obywatelskiego. Bez obustronnego budowania przekonania – w mieszkańcach i we władzach – że ci pierwsi są właścicielami miasta, nie da się tego zrobić. A.M.-K.: Ważną zmianą, którą obserwuję, jest to, że zamiast określenia „oni”, którzy coś zrobili, za coś są odpowiedzialni, pojawiło się określenie „my”. To długa droga, ale powinniśmy zmierzać do tego, żeby ten zaimek pojawiał się coraz częściej przy opisie działań lokalnych. Jak w takim razie w Alarmie Smogowym realizowany jest postulat pokazywania mieszkańcom, że mają wpływ chociażby na żądanie poprawy jakości powietrza?

D.K.: Poprzez wywieranie presji społecznej, czyli budowanie jak największej grupy ludzi, którzy mają świadomość istoty problemu i walczą o to, żeby miasto w jakiś konkretny sposób się nim zajęło. Kraków wydaje mi się świetnym przykładem tego, jak presja społeczna może zmienić całą politykę miasta w stosunku do pewnych­ zmian.


39

Słyszałam od działacza Alarmu z Krakowa, że tym, do czego oni najchętniej się odwołują, jest zdrowie publiczne. Unikają określeń związanych ze słowem „ekologia”. Zamiast tego pokazują, jaki wpływ na zdrowie mieszkańców, w tym dzieci i kobiet w ciąży, ma stężenie smogu w powietrzu­.

D.K.: Tak, jak najbardziej: staramy się pracować na konkretach. W grupach mieszkańców, które tworzę i wspieram, gdy zapukam do drzwi i zaproponuję rozmowę o demokracji, trafię może na dwie czy trzy zainteresowane tematem osoby na całym osiedlu. Ale jeśli będziemy rozmawiać o bezpieczeństwie, o zniszczonym parku czy o dziurze w drodze, to okaże się, że to są tematy, wokół których ludzie mogą się zorganizować. Wraz z nabywaniem kompetencji i świadomości możemy wchodzić na inny poziom rozmowy, na którym widać, że nie chodzi już tylko o tę jedną dziurę w drodze. Podobnie jest z ekologią, która sama w sobie nic nie znaczy. Ale jeśli uświadomimy sobie, że dziecko, które rodzi się w zanieczyszczonym mieście, będzie miało mniejszy mózg, to zaczyna to działać na naszą wyobraźnię­.

Dagmara Kubik jest organizatorką społecznościową, trenerką, superwizorką. Prezeska Fundacji Rzecz Społeczna. Pierwsza organizatorka społecznościowa w Polsce oraz inicjatorka rozwoju tej metody w naszym kraju. Członkini Zarządu Europejskiej Sieci Organizatorów Społecznościowych (European Community Organizing Network).

Anna Miczka-Klosa jest socjolożką, trenerką, absolwentką Śląskiej Akademii Liderek, społeczniczką. Współzałożycielka i prezeska Fundacji Cambio wspierającej/aktywizującej seniorki i seniorów oraz kobiety. Pomysłodawczyni i koordynatorka wielu projektów dedykowanych społecznościom lokalnym. Członkini Wędrującego Teatru Kobiet.

Urszula Zabłocka zablocka.urszula@gmail.com


40

ekolodzy będą zbawieni

Zielona rewolucja na hamulcu Aby zrealizować tak potrzebny, zielony scenariusz w energetyce, nie wystarczy poradzić sobie z pohukiwaniami radykalnych obrońców „węglowej reduty Ordona”. Odpowiedzialne przeprowadzenie tej rewolucji wymaga przede wszystkim uwzględnienia szeregu strukturalnych wyzwań, które obecnie ograniczają rozwój tego sektora w Polsce.

Julita Pezus Antoni Sieczkowski

W

prasowych, eksperckich i dyplomatycznych rozmowach o energetyce sprawa wydaje się dość prosta. Unia Europejska, realizując założenia swojej polityki klimatycznej, określa wymogi, do których sektory energetyczne poszczególnych państw członkowskich muszą się dostosować. Elektrownie konwencjonalne, bazujące na paliwach kopalnych, niedługo staną się nieopłacalne i będą musiały ustąpić miejsca rozwijającej się dynamicznie energetyce odnawialnej. Jeżeli, mimo wprowadzanych regulacji, elektrownie konwencjonalne byłyby w stanie się utrzymać (na przykład dzięki wprowadzaniu kontrregulacji na poziomie krajowym), nowe rozporządzenia unijne będą kształtowane tak, aby im to uniemożliwić, aż do osiągnięcia

zakładanego poziomu redukcji emisji i pełnej „dekarbonizacji” gospodarki. W jednej opowieści na polskiej, zależnej od węgla, energetyce nieuchronnie zaciska się pętla. Przerwać można ją jedynie przez zaciśnięcie zębów i dostosowanie się do wymogów Wspólnoty, nawet za cenę rewolucyjnych i kosztownych przemian w energetyce. W drugiej, przedstawianej przez przeciwników takiej „rewolucyjnej adaptacji”, opowieści pojawia się zazwyczaj propozycja obrony „węglowej Reduty Ordona” – oparcie się na krajowych zasobach paliw kopalnych i odrzucanie, odkładanie oraz ograniczanie do granic możliwości postulatów klimatycznych Unii Europejskiej. Zwolennicy obydwu podejść w centrum stawiają rosnące koszty energii ze źródeł konwencjonalnych, które zduszą najpierw rodzimą energetykę, a następnie całą gospodarkę. Zdaniem największych zwolenników unijnej polityki klimatycznej będzie to

dla Polski i tak znacznie lepszym rozwiązaniem niż utrzymywanie systemu petryfikującego szkody, które wyrządzili emitenci dwutlenku węgla – tacy jak Elektrownia­Bełchatów­– doprowadzając do zachwiania klimatycznej równowagi. Najzacieklejsi obrońcy „energetycznej suwerenności” widzą w tym natomiast ostateczną realizację ukrytych założeń polityki energetycznej dominujących krajów Unii. Obie opowieści sugerują, że jesteśmy w stanie i powinniśmy „iść na całość”: polska energetyka i polskie społeczeństwo muszą pilnie dostosować się do wspólnotowego kierunku rozwoju energetyki i zaakceptować koszty zmian albo przeciwnie – stawić im zdecydowany­ opór. Polskie Energiewende – Energiewende w Polsce Istnieje oczywiście trzecia i to stosunkowo prosta możliwość – wybrać­import, rezygnując z krajowej energetyki. →


41

→


42

ekolodzy będą zbawieni

Spółce skarbu państwa łatwiej jest wydać milion złotych na przyjęcie integracyjne niż ministerstwu kilkanaście tysięcy na ekspertyzę.

Ekologicznie wytwarzany prąd z już istniejących elektrowni wiatrowych w Niemczech oraz elektrowni atomowych Szwecji, Białorusi i Ukrainy­, znacznie tańszy od nowych, wieloletnich inwestycji w energetykę, mógłby, po rozbudowaniu sieci międzynarodowych połączeń, zredukować niedobory energii, które wynikłyby z odchodzenia od węgla brunatnego i kamiennego. Problem w tym, że energia elektryczna bardziej niż towarem jest zasobem o charakterze krytycznym, warunkującym stabilne funkcjonowanie państwa i gospodarki. Postawienie na import może stać się źródłem uzależnienia od państw dostawców. Co gorsza, w sytuacji kryzysowej o charakterze regionalnym lub globalnym państwa dostawcy w pierwszej kolejności skupią się na realizacji zobowiązań wobec własnych obywateli, a dopiero w drugiej na realizacji umów handlowych z sąsiadami. Aby uniknąć tego typu zagrożeń, nasze państwo musiałoby albo nauczyć się skutecznie wpływać na kształt polityk przynajmniej niektórych spośród wymienionych państw (do czego nie wydaje się mieć zasobów i możliwości organizacyjnych), albo zrezygnować z politycznej autonomii, jaką obecnie dysponuje. Alternatywą dla wyboru: „rewolucyjna adaptacja – węglowa Reduta Ordona” nie powinna być więc likwidacja polskiej

energetyki, ale całościowe i przemyślane przekształcenie tego sektora. Przykładem takiej transformacji może być niemiecki Zwrot Energetyczny­(Energiewende­). Od 2011 roku Niemcy­konsekwentnie realizują politykę zastępowania energii jądrowej oraz pochodzącej z węgla i ropy przez Odnawialne Źródła Energii (OZE) i energię z gazu. Główną cechą pozytywną tej polityki nie jest jednak jej, podkreślany przez zwolenników, jasno określony kierunek i ambitne plany zwiększenia udziału OZE w produkcji energii elektrycznej aż do 60 procent w 2050 roku, ale umiejętność świadomego uwzględnienia w jednej wizji interesów własnego państwa, biznesu, lokalnych ruchów społecznych i całościowo rozumianego sektora energetycznego. Przestawiona na OZE niemiecka gospodarka ma stać się pionierem zielonych technologii opartych o rozwój rodzimego przemysłu, nowe miejsca pracy i kompetencje w sektorze OZE oraz przemyślane łańcuchy dostaw, wspierające niemieckich producentów i podwykonawców. Jest to działanie nie tyle adaptacyjne do zmian klimatycznych, co raczej ofensywne, nastawione na eksport wypracowanej wiedzy i technologii­. Oczywiście realizacja tak ambitnej strategii generuje wysokie koszty. W 2017 roku niemieccy producenci energii ze

źródeł odnawialnych otrzymali dotacje w łącznej wysokości ponad 30 miliardów euro. Koszty prowadzenia tej polityki ponoszą niemieckie gospodarstwa domowe, płacąc jedne z najdroższych opłat za energię elektryczną w UE, co pozwala chronić konkurencyjność niemieckich przedsiębiorstw, dla których utrzymane zostały niskie ceny energii. Rozsądne wydaje się więc założenie, że koszty „polskiego zwrotu energetycznego” byłyby znaczne, nawet przy uwzględnieniu faktu, że obecnie Polacy zużywają mniej energii w przeliczeniu na mieszkańca. Pracując nad kształtem krajowego budżetu, zwolennicy zielonej transformacji musieliby więc stoczyć w świetle reflektorów szereg nierównych walk politycznych – w szczególności biorąc pod uwagę długi okres wdrażania rozważanych zmian. Nie oznacza to co prawda, że w polskiej gospodarce tych zasobów w ogóle nie ma, ale należy pamiętać, że stworzenie i realizacja takiej strategii wymagałyby nie tylko woli politycznej (której niestety brakuje przedstawicielom formacji mających realne szanse na sprawowanie władzy w Polsce w najbliższym dziesięcioleciu), tak często wskazywanej przez zwolenników „zielonej energii”, ale także rzeczywistych politycznych możliwości uruchomienia i kontroli znacznych zasobów w sektorze energetycznym.


43

Cała władza spółek W polskiej energetyce niemal wszystkie zasoby – tak kompetencyjne, jak i finansowe – ulokowane są na poziomie państwowych spółek energetycznych. Upraszczając: co prawda decyzje zapadają na górze, ale pieniądze (oraz, przede wszystkim, skarbnicy i majstrowie) są na dole. Formalne deklaracje polityczne wytwarzają obraz w pełni zhierarchizowanej i centralnie administrowanej energetyki. Choć są regularnie komunikowane w mediach – i to w sposób niepozostawiający obywatelowi cienia wątpliwości, „kto tu rządzi” – nie zawsze przekładają się na dające się wyegzekwować i rozliczyć plany postępowania poszczególnych podmiotów. W obecnej strukturze kontroli wydatkowania krajowych zasobów, spółce skarbu państwa łatwiej jest wydać milion złotych na okolicznościowe przyjęcie integracyjne dla załogi niż Ministerstwu Energii kilkanaście tysięcy na zakup ekspertyzy potrzebnej do stworzenia długoterminowej strategii. Decydenci polityczni mogą co prawda wpływać na powoływanie i odwoływanie zarządów i rad nadzorczych spółek skarbu państwa, ale taką zmianę zazwyczaj poprzedza przydługi, wieloaktowy balet odtańczony przez różnych wpływowych aktorów i – co więcej – nie zawsze przekłada się ona na konkretne działania podejmowane przez te spółki. W tym sensie Polska energetyka jest „zależna od szlaku” nie tylko na poziomie istniejących elektrowni, kopalni i sieci, ale także wyuczonych i utrwalonych sposobów działania, które przez lata zapewniały polskiemu państwu względne energetyczne bezpieczeństwo. Dlatego realizacja postulatów politycznych, czy to krajowych, czy partykularnych (niekoniecznie bezpośrednio związanych z energetyką), stanowi przede wszystkim rodzaj gry, próby

sił, w której stawką jest przejęcie i wykorzystanie zasobów spółek. Przykładem może być to, co działo się przy tworzeniu Polskiej Fundacji Narodowej, korzystającej ze zmobilizowanych zasobów spółek energetycznych. Ale na podobnych zasadach powstaje (lub nie – realność takich megaprojektów na tym etapie realizacji pozostaje otwarta) także bardziej długoterminowy projekt budowy polskiej Elektrowni Jądrowej, którego powodzenie zależałoby między innymi od skuteczności uzyskania rzeczywistego wsparcia spółek takich jak PKN Orlen i Lotos. Na poziomie kompetencji różnica potencjałów między ministerstwami i spółkami skarbu państwa jest jeszcze bardziej wyrazista. Nie warto zbyt łatwo ulegać stereotypowemu obrazowi „zrzutów z góry” – pod dobrze znanym z prasowych doniesień, stosunkowo cienkim nalotem niekompetentnych prezesów i dyrektorów kryją się głębokie pokłady fachowców z wieloletnim doświadczeniem, którym spółki skarbu są w stanie zapłacić kilkanaście tysięcy złotych pensji oraz finansować ich dalsze szkolenie i rozwój. Zatrudnienie tej samej klasy fachowca w ministerstwie, czego warunkiem byłaby możliwość zapewnienia mu pensji choćby zbliżonej do wielkomiejskiej średniej, wymaga uzyskania dodatkowego „dyrektorskiego” etatu, co – nawet jeżeli okaże się możliwe – wymaga od decydenta bardzo wysokiej politycznej pozycji i zaangażowania. Pracujące „na dole” spółki skarbu państwa są więc co najmniej równoległym kanałem, którym mogą być wprowadzane realne zmiany, i powinny aktywnie uczestniczyć w debacie o przyszłości polskiej energetyki. Przekonywać je należy merytorycznie i stopniowo, równolegle do wywierania krajowych i międzynarodowych nacisków na energetycznych

decydentów. O czysto politycznej, odgórnie planowanej przez polityków rewolucji raczej nie może być mowy. Tak potrzebny zielony scenariusz, w którym kluczowi dla funkcjonowania systemu przedstawiciele spółek i analitycy stają się cichymi sojusznikami OZE, jest możliwy, choć wydaje się, że wymagałby stosowania równolegle nowych, często zakulisowych strategii. Słaba pozycja ministerstw – i administracji publicznej w ogóle – w obecnej strukturze polskiej energetyki ma jeszcze jeden skutek: skazuje spółki skarbu państwa jako najwyraźniejsze manifestacje siły politycznej decydentów na długie, upolitycznione konflikty o często „honorowym” podłożu. Zaangażowane w konflikty spółki, pomimo dysponowania znacznymi zasobami, nie są przez to w stanie ich aktywnie wykorzystać. Zdarza się, że ciągnące się spory o to, „kto zapłaci dziesięć tysięcy”, paraliżują na lata milionowe inwestycje. Taka sytuacja krótkoterminowo wzmacnia administrację i decydentów, którzy po wejściu w pajęczynę intryg mogą zyskać uprzywilejowaną (choć mało konstruktywną) pozycję rozjemców, ale długoterminowo bardzo ich osłabia. Nawet najlepsi rozjemcy, angażując się w rozgrywki, nie mają już czasu na realizację ambitnej, całościowej Polityki Energetycznej. Jeżeli jakakolwiek zmiana w sektorze energetycznym w Polsce jest w ogóle możliwa, powinna uwzględniać z jednej strony restrukturyzację sektora energetycznego, która ograniczałaby odradzające się konflikty, a z drugiej – aktywnie wykorzystywać wiedzę wytworzoną przez (docelowo) skoordynowane lub scentralizowane spółki skarbu państwa. Wiatraki bez Putina Jeśli pojawi się kiedyś w Polsce siła społeczna zdolna do przeprowadzenia →


44

ekolodzy będą zbawieni

daleko idących, a jednocześnie w dłuższej perspektywie niezbędnych zmian w energetyce, warto zastanowić się nad potencjalnym kształtem zielonego „miksu energetycznego”, który mógłby stać się podstawą nowej Polityki Energetycznej­. W polskich warunkach najistotniejsza pod względem możliwości dalszego rozwoju OZE jest energia wiatrowa – zarówno lądowa, jak i morska – oraz słoneczna (znacznie mniej rozpowszechniona, ale lepiej dopasowująca się do letnich szczytów konsumpcji, związanych między innymi z pracą klimatyzatorów). Najefektywniejsze ekonomicznie, a jednocześnie względnie neutralne ekologicznie hydroelektrownie wymagają rzeźby terenu przypominającej bardziej szwajcarskie Alpy i norweskie fiordy niż urokliwy, ale przeważnie równinny krajobraz Polski. Biomasę z kolei oprócz wysokiej (jak na OZE) emisyjności cechują dość ograniczone możliwości dalszego rozwoju jej produkcji w kraju, a jej import oznaczałby najprawdopodobniej wzrost zależności ekonomicznej od wschodnich sąsiadów. Elektrownie wiatrowe i słoneczne także mają swoje minusy. Największym

z nich jest to, że nie zawsze wytwarzają tyle energii, ile akurat jest potrzebne – wiatr i nasłonecznienie zmieniają się w zależności od pory roku i warunków atmosferycznych, a zużycie energii rośnie i maleje w zależności od społecznej i gospodarczej aktywności konsumentów. Dla zapewnienia stabilnego funkcjonowania systemu elektroenergetycznego elektrownie wiatrowe i słoneczne muszą zatem mieć pewne i łatwo uruchamialne rozwiązanie alternatywne. Takim wsparciem mogłyby być stosunkowo niskoemisyjne elektrownie gazowe – przy dzisiejszym stanie technologii OZE dla każdego gigawata zainstalowanych mocy lądowych elektrowni wiatrowych, pracujących bez wsparcia obecnych elektrowni konwencjonalnych, potrzeba około 0,75 gigawata zainstalowanej mocy elektrowni gazowych (dla słonecznych – ponad 0,8 gigawata­). Choć w przypadku elektrowni wiatrowych na morzu jest znacznie lepiej – wiatr w warunkach morskich jest bardziej przewidywalny – to jednak wciąż każdy zainstalowany gigawat mocy morskich elektrowni wiatrowych powinno równoważyć co najmniej 0,5

gigawata zainstalowanej mocy elektrowni gazowych. Na podstawie dostępnych danych można oszacować, że pokrycie przez czystszą, wiatrowo-słoneczno-gazową energetykę połowy obecnego maksymalnego zapotrzebowania Polski na moc wymagałoby znacznego zwiększenia zużycia gazu, choć należy zaznaczyć, że eksperci bardzo różnią się w opiniach co do skali tego wzrostu. Niestety ze względu na wyjątkowo w naszym regionie polityczny charakter tego surowca, wykorzystywanego w międzynarodowych podchodach przez zależny od Kremla Gazprom, taki wzrost importu mógłby oznaczać długotrwałe i głębsze niż obecnie uzależnienie Polski od Rosji Władimira Putina. Odpowiedzialny, zielony krok w energetyce musi być poprzedzony żółtym krokiem w gazownictwie. Sprowadza się to do skutecznej realizacji kluczowych projektów, takich jak gazociąg Baltic Pipe (a nawet, przy założeniu tak „skandynawsko” wysokiego udziału OZE w miksie, czysto hipotetyczny Baltic Pipe II), dalsza rozbudowa możliwości importowych terminala


45

LNG w Świnoujściu oraz rozwijanie rodzimych technologii zwiększających efektywność produkcji biogazu. Wyjść w sieci Tak wytworzony, zielony prąd z OZE trzeba jeszcze rozprowadzić do konsumentów. Nowe źródła energii oznaczają nowe elektrownie, których powstanie zazwyczaj wiąże się z koniecznością dostosowania i podjęcia trwającej wiele lat rozbudowy sieci przesyłowej, często pomijanej w energetycznych analizach. Ze względu na „terenowy” charakter elektrowni wiatrowych i słonecznych – zazwyczaj powstają tam, gdzie wytwarzają najwięcej prądu – odpowiedzialny rozwój OZE wymaga dodatkowej rozbudowy sieci. Niestety już teraz, na skutek wieloletnich zaniedbań, Polska należy do najgorzej „usieciowionych” państw Unii Europejskiej. Zmiana tej sytuacji, nawet bez podłączania nowych źródeł, co najmniej do 2027 roku będzie stanowić główne, choć najmniej uświadomione społecznie, wyzwanie inwestycyjne krajowej energetyki. Budowa sieci elektroenergetycznej, oskarżanej o dewastację krajobrazu i „ogólnie zły wpływ na zdrowie”, dla lokalnej społeczności stanowić może rozdzierający dramat, którego częstymi elementami są tak oskarżenia lokalnego samorządu o „Targowicę”, jak i desperackie akcje protestacyjne przeciwko represyjnym władzom centralnym oraz spółkom realizującym inwestycję. W walkach tych nierzadko dochodzi do rękoczynów, a nawet „ostrzegawczych strzałów w powietrze”, oddawanych przez członków lokalnego koła łowieckiego­. Nawet w Niemczech, społecznie lepiej niż Polska przygotowanych na energetyczne inwestycje, budowa linii przesyłowych okazała się najsłabszym – a zdaniem krytyków wręcz dyskwalifikującym – punktem Energiewende­.

W latach 2013–2017 z planowanych 1800 kilometrów linii przesyłowych zbudowano jedynie 650. Brak potrzebnych połączeń generuje olbrzymie koszty dodatkowe i trudności z balansowaniem systemu zarówno w samej Republice Federalnej, jak i w krajach sąsiednich (przede wszystkim w Polsce i w Czechach), co umacnia sąsiedzkie kontrnarracje energetyczne, przedstawiające Energiewende jako kolonialne przerzucanie kosztów energetyki niemieckiej na sąsiadów, i zagraża ekonomicznej oraz politycznej wiarygodności projektu. Realizowana na szeroką skalę rozbudowa polskiej sieci przesyłowej musi zatem przebiegać równolegle do „zielonego” i „żółtego” kroku, a na poziomie strategicznym nawet go poprzedzać. Nie ma wątpliwości, że oprócz podjęcia wysiłku koordynacyjnego i finansowego wymagałoby to olbrzymiej, niewidocznej pracy na poziomie samorządowym oraz społecznej komunikacji. Zwolennicy energetycznej transformacji polskiej gospodarki w kierunku niskoemisyjnym muszą się dziś mierzyć z szeregiem rzadko dyskutowanych ograniczeń technicznych, ekonomicznych, strukturalnych i geopolitycznych, które pozornie umieszczają nasze państwo w dyplomatycznym i ekonomicznym szachu. Stawienie czoła tym problemom wymagać będzie zalet najrzadziej spotykanych w polskim myśleniu o państwie, czyli rozpoznania układu sił przed działaniem, a następnie przyjęcia strategii i ponadpartyjnej konsekwencji w jej realizacji. Pochopne uleganie „nieuchronnej presji zmian klimatu” i wynikającej z niej rewolucyjnej „konieczności dostosowania się do unijnych regulacji” może, podobnie jak „konieczności obrony polskiego węgla za wszelką cenę”, trwale wprowadzić Polskę w długoletnią, głęboką zależność od rosyjskiego gazu z jednej strony,

a zachodnioeuropejskich i chińskich technologii OZE – z drugiej. Jedynie cierpliwe wypracowywanie odpowiedzi na wyzwania związane z energetyką umożliwi stworzenie takiej polityki, która nie będzie dla Polski ucieczką do przodu, tylko szansą na zbudowanie nowej pozycji w naszej części Europy.

Julita Pezus jest analityczką i ekspertką sektora energetycznego specjalizującą się w kosztach społecznych transformacji energetycznej. Związana z sektorem publicznym.

Antoni Sieczkowski facebook.com/antoni. ilustracje


46

ekolodzy będą zbawieni

Z energią w stronę słońca Konieczność przejścia Polski na „zieloną stronę mocy” nie wynika wyłącznie z chęci ochrony klimatu czy potrzeby realizacji unijnych postanowień. Leży ono w interesie środowiska, gospodarki i społeczeństwa. Słowem: nas wszystkich.

Wojciech Szymalski Zuzanna Wojda

m dalej w las, tym więcej drzew” – mówi stare, polskie przysłowie, które sprawdza się także w przypadku polityki energetyczno-klimatycznej. Od początku było wiadomo, jaki jest jej cel: ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do poziomu bezpiecznego dla funkcjonowania człowieka na Ziemi. Pojawiły się jednak pytania szczegółowe: z kim? kiedy? za ile? co? jak? komu? Odpowiedzi na większość z nich już znamy. Również w Polsce.

I

Po co? Kiedy w 1992 roku w Rio de Janeiro 195 państw podpisało Konwencję o przeciwdziałaniu zmianom klimatu, można było jeszcze powątpiewać, czy to, przed czym konwencja miała nas ochronić, rzeczywiście nadejdzie. Kolejne dwadzieścia pięć (a szczególnie ostatnie dziesięć) lat obserwacji klimatu na Ziemi brutalnie pozbawiło nas złudzeń. Spójrzmy w statystyki. Najcieplejsze lata w historii pomiarów? 2017, 2015, 2016. Najgwałtowniejsze huragany?

Haiynan w roku 2013, Patricia w 2015 roku, Irma w 2017 roku. Najmniejszy zasięg lodu arktycznego? Lata 2010, 2007 i 2012. Wyliczankę można ciągnąć. Niestety, nie sposób wymienić równie wielu osiągnięć w zakresie ograniczania emisji gazów cieplarnianych z ludzkiej działalności. Jest wręcz coraz gorzej. W 2017 roku osiągnęliśmy nowy globalny rekord emisji gazów cieplarnianych – 32,5 gigatony­. Wciąż chcemy eksplorować dotychczas niewykorzystane, ale trudniej położone złoża paliw, na przykład w Arktyce. Wydobycie staje się coraz droższe, ale mimo to konsumpcja paliw uparcie nie chce spaść – przeciwnie, ciągle rośnie. W 2017 osiągnęliśmy rekordowe poziomy dziennego wydobycia ropy i gazu, a wydobycie węgla ponownie wzrosło po krótkim okresie spadku. Taki oto jest globalny kontekst, od którego trudno uciec, jeśli chcemy mówić o polityce energetycznej Polski: świat na krawędzi. Z kim? Wydawać by się mogło, że Polska jest zakładnikiem unijnej polityki energetyczno-klimatycznej. Tej polityki, która ma

za zadanie pomóc w osiągnięciu globalnego celu, jakim jest ograniczenie emisji gazów cieplarnianych o nawet 90 procent do 2050 roku. Tej polityki, która nakłada wysokie podatki na emisję, która wymaga zamknięcia nierentownych kopalni węgla i która zakłada, że odnawialne źródła energii (OZE) osiągną 32 procent udziału w produkcji energii już za dwanaście lat. Ale Polska nie jest członkiem Unii Europejskiej z przymusu i ma wpływ na jej politykę. Ów wpływ widać niestety głównie wtedy, gdy gramy pod siebie. W 2005 roku wynegocjowaliśmy największy budżet pomocowy z krajów UE na lata 2007–2013. W 2008 roku wynegocjowaliśmy niższe niż średnio w UE zobowiązania dotyczące udziału produkcji energii z OZE do roku 2020. Co więcej, mamy prawo zwiększyć emisję o 14 procent w tej samej perspektywie czasowej. W 2014 roku osiągnęliśmy największą pulę darmowych uprawnień do emisji gazów cieplarnianych dla przemysłu. To wszystko egoistyczne posunięcia. Warto jednak odnotować, że w 2014 roku wnieśliśmy także konstruktywny pomysł stworzenia tak zwanej Unii Energetycznej­ , która pozwala na →


47

→


48

ekolodzy będą zbawieni

W sprawach energetyki nie umożliwiono samorządom zarządzania w imieniu swoim i swoich mieszkańców.

wspólne zakupy gazu ziemnego przez kraje UE i łatwiejszą wymianę energii elektrycznej pomiędzy państwami. Idea ta stała się podstawą myślenia o bezpieczeństwie energetycznym całej Unii Europejskiej. Można więc uznać, że na arenie międzynarodowej radzimy sobie wcale nie najgorzej. Kiedy i za ile? Wiele solidnych scenariuszy rozwoju Polski podkreśla, że aktywne odejście od paliw kopalnych może być dobrze wykorzystaną szansą. W opracowaniu „Niskoemisyjna­Polska 2050” z 2012 roku Instytut na rzecz Ekorozwoju oraz Instytut Badań Strukturalnych pokazują, że struktura wytwarzania energii z dużym udziałem OZE może przynieść w przyszłości niższe koszty produkcji energii niż pozostanie przy tak znaczącym udziale węgla. Tańsza niż przy dalszym wykorzystaniu węgla w efekcie może być także energia dla odbiorców końcowych – zarówno przemysłowych, jak i indywidualnych. Z opracowania Forum Energii „Polska Energetyka 2050. 4 scenariusze” z 2017 roku płyną bardzo podobne wnioski: jeszcze przez dziesięć lat roczne koszty produkcji energii będą najniższe przy strategii faworyzowania węgla – o ile gwałtownie nie wzrosną ceny uprawnień do emisji CO2. Z czasem to jednak scenariusze

zakładające inwestycje w odnawialne źródła energii oraz dywersyfikację jej źródeł okazują się tańsze. Jednocześnie pewne jest, że koszty produkcji energii wzrosną wraz ze zwiększaniem się opłat za emisję gazów cieplarnianych. Jeśli więc możemy wybrać z półki towar tańszy lub w podobnej cenie, ale lepszy, to po co przepłacać za bubel? Tym bardziej, że także inne koszty scenariuszy z dużym udziałem OZE w produkcji energii są znacznie niższe niż w przypadku scenariuszy wykorzystujących paliwa kopalne, w tym energetykę jądrową. I nie chodzi wcale tylko o wspomniane ceny emisji gazów cieplarnianych! Należy uwzględnić także koszty zdrowotne ponoszone przez ludzi, którzy dziś wdychają pył zamiast powietrza, oraz koszty ich leczenia. Energetyka oparta na węglu to także wyższe koszty związane z mniejszymi plonami na obszarach leja depresyjnego kopalni. To również koszt życia górników, którzy ryzykują, wydobywając węgiel z podziemnych pokładów o niebezpiecznie wysokiej zawartości metanu. Dodatkowy, choć ukryty, rachunek za wydobywanie polskiego węgla płacimy zresztą wszyscy: w 2016 roku całkowite wsparcie dla energetyki węglowej z budżetu państwa polskiego wyniosło około 0,2 procent PKB. Niezależnie od przyjętego scenariusza koszty energii wzrosną także w związku

z koniecznością modernizacji sieci elektroenergetycznych w Polsce­. Nie można dopuścić do tego, aby energia wciąż płynęła starymi kablami o wysokiej zawodności – i to niezależnie od tego, czy będzie zielona, czerwona, czy czarna. Średnia długość przerwy w dostawie prądu w przypadku awarii w obrębie polskiej sieci energetycznej wynosi ponad czterysta minut! A przecież wzrastają wymagania energetyczne odbiorców. Rolnictwo, sektor informatyczny czy w przyszłości także transport samochodowy – wszystkie te branże nie mogą zaakceptować tak długich przerw w działalności bez strat gospodarczych. Ponieważ więc energia będzie coraz droższa, rosło będzie zapotrzebowanie na rozwiązania typu SMART, które pozwolą ją oszczędzić lub lepiej wykorzystać.­ Nie można zaniedbać także kwestii bezpieczeństwa energetycznego. Główną bolączką polskiej energetycznej racji stanu – opartej o paliwa kopalne – staje­się ich import. Najbardziej boli chyba fakt, że dotyczy on w coraz większym stopniu surowca w Polsce dostępnego, czyli węgla kamiennego. W 2017 roku zaimportowaliśmy go ponad 13 milionów ton, czyli ponad 17 procent krajowego zapotrzebowania. Forum Energii przewiduje, że jeśli nie zmniejszymy wykorzystania węgla kamiennego w polskiej energetyce, wskaźnik ten może wzrosnąć nawet


49

do 70 procent. A przecież większość tego surowca sprowadzamy do Polski z Rosji­, od której i tak jesteśmy już w dużej mierze uzależnieni w sferze importu ropy naftowej (w 90 procentach) oraz gazu ziemnego (w 70 procentach). Sytuacja nie wygląda więc wesoło, nawet biorąc pod uwagę, że Polska jest w Unii Europejskiej jednym z krajów najmniej uzależnionych od importu paliw. Tym przytomniejszy był ruch polskiej dyplomacji, postulującej wspólne zakupy gazu przez państwa UE w ramach wspomnianej Unii Energetycznej – zwłaszcza w sytuacji, w której rynek jest praktycznie zmonopolizowany­przez Gazprom. Co i jak? A przecież Polska nie ma i nie musi mieć problemów z polityką klimatyczno-energetyczną. Poziom emisji gazów cieplarnianych od końca XX wieku jest w Polsce niższy i wypełnia nasze zobowiązania międzynarodowe: Protokół z Kioto, jego poprawkę dauhańską oraz zobowiązania unijne. Sprzedajemy nadwyżkowe przydziały emisji. Wsparliśmy dotacjami tysiące instalacji kolektorów słonecznych, ogniw fotowoltaicznych i pomp ciepła. Dzięki dotacjom szybko pojawili się i urośli ich polscy producenci. Na poziomie lokalnym źródła ciepła są w trosce o ochronę powietrza masowo wymieniane na bardziej oszczędne lub

niskoemisyjne. Krajowy system kolorowych certyfikatów zwiększył produkcję energii elektrycznej z wiatru trzykrotnie, a z biogazu dwukrotnie. W 2015 roku­ uchwalono Ustawę o OZE, która miała uruchomić taryfy gwarantowane dla małych przydomowych instalacji. Ten entuzjazm wywindował w ciągu paru lat udział odnawialnych źródeł energii w produkcji energii pierwotnej w Polsce od 7 do ponad 13 procent. Osiągnięcie 15 procent w roku 2020 jeszcze trzy lata temu wydawało się nie być problemem. A potem okazało się, że jeśli z czymś możemy mieć problem, to sami ze sobą. Po roku 2016 rozwój OZE w Polsce został wstrzymany. Dziwi to nie tylko ze względu na opisaną przed chwilą dynamikę, ale także z uwagi na deklarowaną przez rząd dbałość o niezależność Polski­oraz fakt szybkiego podpisania Porozumienia Paryskiego. Obok węgla i, w mniejszym stopniu, gazu to właśnie źródła odnawialne stanowią trzeci zasób energetyczny, który posiadamy i którego nie musimy kupować. Dzięki nim moglibyśmy więc znacznie zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne kraju budowane od dołu, począwszy od najmniejszej jednostki społecznej – rodziny – czy, precyzyjniej rzecz ujmując, od gospodarstw domowych. Niestety, w praktyce na małych producentów energii nałożono podatek od każdej wyprodukowanej ilości

energii z OZE. Zlikwidowano wszystkie krajowe programy wsparcia dla instalacji odnawialnych źródeł, a obiecany samorządom program wsparcia dla tak zwanych klastrów energii ugrzązł w blokach startowych. Jedyne, co ruszyło, to dotacje dla dużych wytwórców energii odnawialnej w formie aukcji i pomocy bezpośredniej – na przykład dla geotermii. Programy te wsparły jednak przede wszystkim instalacje już istniejące, nie stwarzając popytu na nowe. Komu? By zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, należy rozwikłać splot czynników politycznych i biznesowych, który wytworzył się na styku skarbu państwa oraz spółek energetycznych będących w jego posiadaniu. Większość z nich opiera swoją działalność biznesową na spalaniu paliw kopalnych i sprzedaży prądu lub ciepła. Widać to w bilansie energetycznym kraju – około 80 procent energii produkujemy z węgla, a kolejne 7 procent­z gazu ziemnego. Odpowiadają za to głównie duże państwowe przedsiębiorstwa: PGNiG, PGE, Energia, Enea, Tauron, PGG. Mimo to wydaje się, że balast w postaci aktywów ulokowanych w technologii węglowej nie jest dla nich problemem nie do przeskoczenia. PGE, Tauron czy Enea posiadają wszak niemało instalacji energetyki odnawialnej. Więcej: to →


50

ekolodzy będą zbawieni

właśnie ze strony państwowych spółek energetycznych pojawił się opór przed integracją pionową z upadającymi kopalniami, czyli de facto przejęciem nad nimi kontroli wraz z odpowiedzialnością za ich los i przynoszone przez nie zyski lub straty. Ruch ten pokazał, że węgiel wcale nie jest, a przynajmniej nie musi być perłą w koronie spółek energetycznych, które byłyby w stanie przestawić się na OZE. Tyle tylko, że mówimy o przedsiębiorstwach monopolizujących rynek, a więc obawiających się każdej konkurencji. Tymczasem w ciągu dziesięciu lat wsparcia dla rozwoju odnawialnych źródeł energii owych konkurentów przybyło bardzo wielu. Mało tego – po faktycznym wdrożeniu ustawy o OZE w jej brzmieniu z roku 2015 konkurentem dla dużych spółek, prawdziwych gigantów na polskim rynku energetycznym, mogłaby stać się każda polska rodzina! Nic więc dziwnego, że plany te nie spotkały się z ich poparciem. A politycy? Dla nich na ogół to, co duże, jest piękne, a przede wszystkim

łatwiejsze w obsłudze. Także wcześniej instytucje państwowe miały duże problemy z kierowaniem środków inwestycyjnych do rozproszonych, indywidualnych odbiorców. A politycy obecnego układu rządowego, choć kreślą przed Polską wielkie plany, nie byli w stanie nakreślić spójnej polityki energetycznej na najbliższe lata. Zamiast tego państwowe koncerny energetyczne stały się dla nich fundamentem pod budowę nowej doktryny rozwojowej, podobnej do etatyzmu rodem z dwudziestolecia międzywojennego. Duże spółki lub fundusze są w jej ramach narzędziem do gromadzenia środków na wielkie projekty, poprzez które ma być budowany dobrobyt społeczeństwa. Projektem tego typu może być Centralny Port Komunikacyjny­, elektrownia jądrowa czy farmy wiatrowe na morzu. A ich realizacja wymaga nie tylko dużych środków, ale także poparcia społecznego. Problem polega na tym, że społeczeństwo polskie jest dziś na innym etapie rozwoju niż w latach 30. XX wieku.

W efekcie, jeśli w ogóle oczekuje wsparcia od państwa, to z pewnością innego rodzaju. Jesteśmy bardziej świadomi zagrożeń, które czyhają na nas w związku ze zmianami klimatu oraz globalizacją. Również dlatego jako preferowany kierunek rozwoju energetyki w Polsce wskazujemy nie węgiel i paliwa kopalne, ale odnawialne źródła energii. W badaniu przeprowadzonym przez firmę 4P Research Mix na reprezentatywnej próbie tysiąca osób w styczniu 2018 roku aż 95 procent badanych opowiedziało się za rozwojem OZE, a tylko 35 procent za rozwojem energetyki węglowej i 30 procent za rozwojem elektrowni atomowych w Polsce. Bardzo duże są także oczekiwania dotyczące wsparcia rozwoju produkcji energii odnawialnej na poziomie lokalnym. Wiele samorządów lokalnych skorzystało na rozwoju OZE w latach 2006–2016 i chciałoby czynić to nadal. Wpływy do budżetów samorządów z tytułu opłat lokalnych od nowych instalacji OZE – wykorzystywane potem do poprawy infrastruktury komunalnej


51

– są bowiem zauważalne. W wielu gminach termomodernizacja budynków przyniosła także dużą poprawę wizerunku i warunków funkcjonowania polskich szkół, szpitali czy urzędów. Niestety, w sprawach energetyki nigdy do końca nie umożliwiono samorządom zarządzania w imieniu swoim i swoich mieszkańców. Wymagano od nich za to szeregu kolejnych planów: a to zaopatrzenia w media energetyczne, a to gospodarki niskoemisyjnej, a to klastrów energii. Wszystkie one pozostawały jednak w decyzyjnej próżni – żadna z tych idei nie doczekała się konstruktywnej kontynuacji w postaci programu wsparcia. Tym bardziej szkoda, skoro do samorządności w Polsce mamy naprawdę dużo przekonania. Nie jestem niestety pewien, że da się ów entuzjazm dla samorządności pogodzić z daleko idącą uzurpacją władzy w postaci państwowego etatyzmu i ręcznego sterowania rozwojem krajowej energetyki. Właśnie przez wzgląd na etatyzm ucieka nam możliwość wpływu na własne otoczenie, który jest kluczem do zrozumienia, dlaczego wierzymy w samorządność. Rząd w 2018 roku niemal w całkowitej tajemnicy przyjął Program rozwoju sektora węgla brunatnego. Zrobił to bez zorganizowania konsultacji społecznych czy procedury strategicznej oceny wpływu dokumentu na środowisko. W podobny sposób przyjęto w tym samym roku także Program rozwoju sektora węgla kamiennego. Obydwa zakładają nowe inwestycje, które odcisną piętno na rozwoju lokalnym

konkretnych miejsc w Polsce. Nie uda się uniknąć przesiedleń i degradacji środowiska związanych z budową nowych kopalni węgla brunatnego i kopalni węgla kamiennego. Zagrożone samorządy, zrzeszone w Koalicji „Rozwój TAK – Odkrywki­NIE”, od dawna prowadzą więc działania skierowane przeciwko takiej­ wizji rozwoju.

Dr Wojciech Szymalski jest specjalistą w zakresie ochrony środowiska i działaczem ekologicznym. Prezes Fundacji Instytut Na Rzecz Ekorozwoju.

* Konieczność przejścia Polski na „zieloną­ stronę mocy” nie wynika wyłącznie z chęci ochrony klimatu czy potrzeby realizacji unijnych postanowień. W dyskusji na temat przemian polskiego sektora energetycznego uwzględnić trzeba wiele innych zmiennych – w tym również najważniejszą z nich: świadomość polskiego społeczeństwa. Tak długo, jak negatywne strony gospodarki niskoemisyjnej i pozytywne aspekty posiadania węgla w Polsce­ będą wyolbrzymiane, a druga strona medalu będzie trzymana pod korcem, nie ruszymy z transformacją z miejsca. W interesie naszego wspólnego środowiska jest jak najszybsze obniżenie emisji gazów cieplarnianych i usunięcie innych szkodliwych efektów spalania paliw kopalnych. W interesie społeczeństwa jest dokonanie tego w procesie umożliwiającym sprawiedliwy podział zysków i strat. W interesie gospodarczym naszego kraju jest wykorzystanie przez Polskę­tego wyzwania do poprawy swojej sytuacji konkurencyjnej i innowacyjnej, a także ogólnego dobrobytu. Zielona energia jest w interesie nas wszystkich.

Zuzanna Wojda zuzia.wojda@gmail.com


52

ekolodzy będą zbawieni

Kolej na pociągi

W Polsce jest proporcjonalnie więcej aut niż w krajach Europy Zachodniej. Dużego nasycenia samochodami nie należy jednak uznawać za przejaw bogactwa, ale za oznakę złej kondycji transportu publicznego.

Karol Trammer Maciej Januszewski

W

Niemczech w okresie Wielkiego Postu coraz więcej wiernych decyduje się na post od samochodu. Akcja „Autofasten” (www.autofasten.de) – organizowana wspólnie przez diecezje rzymskokatolickie oraz wspólnoty ewangelickie – wspierana jest przez regionalne zarządy transportu publicznego. Jednostki te liczą, że dla części wiernych post od samochodu będzie okresem próbnym, który przekona ich do trwałej zmiany środka transportu: przesiadki do pociągów, autobusów czy tramwajów.

Zorganizowanie podobnej akcji w Polsce­byłoby niemożliwe. W naszym kraju znaczna część wiernych chcących powstrzymać się od korzystania z samochodu musiałaby na cały czas Wielkiego Postu zrezygnować z przychodzenia do pracy, z dojeżdżania na studia czy z robienia zakupów. Wszystko to z prostej przyczyny, że na wielu obszarach Polski transport publiczny nie zaspokaja nawet podstawowych potrzeb mieszkańców w zakresie mobilności. Wymuszona motoryzacja Poza miastami jedynym środkiem transportu zapewniającym możliwość dojazdu do pracy jest dziś właściwie tylko samochód. Rosnącą powszechność motoryzacji indywidualnej widać w opracowaniach Głównego Urzędu Statystycznego na

temat „usamochodowienia”, czyli liczby samochodów osobowych na tysiąc mieszkańców. Wśród obszarów, w których wskaźnik ten w 2016 roku osiągnął największe wartości, są powiaty: sierpecki (782 samochody na tysiąc mieszkańców), bieszczadzki (731 samochodów na tysiąc mieszkańców) czy kłobucki (682 samochody na tysiąc mieszkańców) – przy średniej dla całej Polski wynoszącej 571 samochodów na tysiąc mieszkańców. „Usamochodowienie” na obszarach peryferyjnych jest już wyraźnie większe niż w stolicach województw. W ciągu dekady „usamochodowienie” Polski znacząco wzrosło – w 2006 roku wskaźnik ten wynosił 351 samochodów na tysiąc mieszkańców. Poziom „usamochodowienia” w Polsce jest już wyższy niż w krajach Europy Zachodniej. →


53


54

ekolodzy będą zbawieni

Skutki wymuszonej motoryzacji są dotkliwe już nie tylko w największych aglomeracjach, ale także w miastach średnich i małych.

W Niemczech jest to 555, w Belgii­ – ­503, w Holandii – 481, w Szwecji – 477, w Irlandii­– 439 samochodów na tysiąc mieszkańców. Dużego nasycenia samochodami osobowymi nie należy więc uznawać za symbol bogactwa i wysokiego poziomu rozwoju społecznogospodarczego­, lecz przede wszystkim za wskaźnik złej kondycji transportu publicznego­. Duże „usamochodowienie” świadczy o zjawisku wymuszonej motoryzacji – z jednej strony spowodowanej słabą lokalną dostępnością miejsc pracy i usług publicznych, a z drugiej strony, brakiem połączeń w ramach transportu publicznego do miejscowości, w których można załatwić codzienne sprawy i znaleźć pracę. Szanse osób niezmotoryzowanych na rynku pracy zostały dobitnie zobrazowane w publikacji „Publiczny transport zbiorowy poza miejskimi obszarami funkcjonalnymi”, opracowanej w 2016 roku przez zespół kierowany przez Michała­ Wolańskiego. Przedstawiciele Powiatowego Urzędu Pracy w Nowym Sączu zwrócili uwagę badaczy na to, że w ich mieście „najwięcej ofert pojawia się w gastronomii i handlu, gdzie pracę kończy się o 21.00–22.00. Pracownicy nie mają później możliwości powrotu

do miejscowości na terenie powiatu. [...] Urzędnicy zauważają także problemy w weekendy, gdy nasilenie pracy w gastronomii jest większe, a kursowanie autobusów znacznie ograniczone lub zupełnie zawieszone. Urząd pracy, gdy kieruje bezrobotnych do oferujących pracę przedsiębiorców, często otrzymuje odpowiedź «brak dojazdu»”. Jedna z ankietowanych osób powiedziała autorom publikacji, że od pracownicy żagańskiego urzędu pracy usłyszała, że w związku ze słabą komunikacją „dopóki nie zrobi sobie prawa jazdy i nie kupi samochodu, to nie ma sensu pokazywać jej ofert pracy”. Po wejściu w życie programu 500+ w kwietniu 2016 roku miał miejsce boom na używane samochody. W pierwszej połowie 2016 roku sprowadzono do Polski­ 453 tysiące używanych samochodów – o 16 procent więcej niż w pierwszej połowie poprzedniego roku. Handlująca samochodami używanymi firma AAA Auto w maju i czerwcu 2016 roku przeprowadziła badania wśród swoich klientów, pytając ich, z czego chcą sfinansować kupno auta. Spośród dwóch tysięcy ankietowanych aż 78 procent odpowiedziało, że za samochód przynajmniej w części zapłaci pieniędzmi

otrzymanymi w ramach programu 500+. Przewijające się przez media informacje o boomie na używane samochody wywoływały w środowiskach wielkomiejskich uśmiech politowania, jakoby beneficjenci programu 500+ wydawali pieniądze na niepotrzebne luksusy. Tymczasem ponad 60 procent samochodów używanych, jakie zostały kupione w pierwszej połowie 2016 roku, to były pojazdy ponad dziesięcioletnie – szczególną popularnością cieszyły się ople corsa i fordy fiesta, czyli samochody małe i tanie w eksploatacji, wystarczające do codziennej obsługi gospodarstwa domowego: dojazdów do pracy, wożenia zakupów, osób starszych do przychodni czy podwożenia dzieci i młodzieży na zajęcia. Skutki boomu na samochody widoczne są nie tylko na prowincji, ale również w największych polskich aglomeracjach, dokąd za dobrze płatną i atrakcyjną pracą oraz studiami ściągają ludzie z rejonów upadającego transportu publicznego. Chęć zachowania kontaktów z rodziną zmusza ich do regularnego korzystania z samochodu. Problemy z miejscami do parkowania na warszawskich czy krakowskich osiedlach są więc w dużej mierze skutkiem upadku transportu lokalnego na „pierwszej mili”, czyli


55

przede wszystkim na obszarach wiejskich. Problemy z korkami, przestrzenią miejską zalewaną przez parkujące samochody czy pogarszającą się jakością powietrza nasilają się również w miastach średnich i małych, do których z okolicy coraz trudniej dotrzeć inaczej niż samochodem­. Ślepa droga W Polsce często przyjmuje się, że to właśnie wciąż rosnąca popularność samochodu jest przyczyną spadku znaczenia kolei: odpływu pasażerów, likwidacji połączeń i demontowania linii kolejowych. A może jednak jest zupełnie odwrotnie? W obliczu zwijania się kolei i całego transportu publicznego poza metropoliami społeczeństwo zostało zmuszone do indywidualnego zaspokajania swoich potrzeb transportowych, czyli do kupna samochodu, a następnie

kolejnych. Coraz częściej na obszarach wiejskich w jednym gospodarstwie domowym jest bowiem kilka pojazdów – bo jak mąż ma pojechać po zakupy, gdy żona pojechała samochodem do pracy? Albo w jaki sposób matka ma dotrzeć na zebranie szkolne, gdy starsza córka na tydzień zabrała auto do miasta wojewódzkiego, gdzie studiuje? Jednym z podstawowych atutów samochodu jest ogromna swoboda korzystania z niego – autem można pojechać, dokąd i kiedy się chce. To jedna z najważniejszych rzeczy, jakie muszą być brane pod uwagę przez osoby odpowiedzialne za organizację transportu publicznego. Kolej nie będzie w stanie wygrać z samochodem, oferując na danej linii trzy połączenia na dobę. Jeśli z Braniewa­do Olsztyna pociągi odjeżdżają o godzinie 5.21, 14.11 i 18.02, jeśli z Lipna do Torunia pociągi odjeżdżają

o godzinie 4.15 i 17.50, to jest to oferta, która u kogoś przyzwyczajonego do elastyczności poruszania się samochodem wzbudzi jedynie śmiech. W niemieckich badaniach nad mobilnością linie kolejowe, na których kursują dwa–trzy połączenia na dobę, nazwano „koleją-alibi” – to kolej, która faktycznie istnieje, ale nie zaspokaja podstawowych potrzeb lokalnych społeczności. W Polsce na wielu liniach kolejowych kursuje do czterech par połączeń na dobę. Tak jest między innymi­na trasach Chojnice – Szczecinek, Jarosław­– Horyniec-Zdrój, Szczytno – Ełk, ale także na ciągach wybiegających z miast wojewódzkich takich jak Białystok­– Bielsk Podlaski – Czeremcha­czy Rzeszów – Jasło. Nawet wciąż istniejąca część polskiej sieci kolejowej w praktyce nie zaspokaja więc potrzeb społeczeństwa w zakresie mobilności. Pogłębia to problemy →


56

ekolodzy będą zbawieni

Nowoczesne, klimatyzowane i wyposażone w wi-fi składy nie przyciągną pasażerów, jeśli daną linią będą kursować trzy razy na dobę.

wynikające ze zdemontowania w ciągu ostatnich trzydziestu lat jednej czwartej sieci kolejowej w Polsce. W 1990 roku liczyła ona 26,2 tysiąca kilometrów, a obecnie ma 18,4 tysiąca kilometrów. Ponadto dwa tysiące kilometrów linii, które oficjalnie są czynne, w praktyce jest nieprzejezdnych z uwagi na drzewa rosnące na torze, skradzione szyny czy zaasfaltowane przejazdy. Polska jest europejskim liderem w demontowaniu infrastruktury kolejowej. Miliony w podróży Kluczową kwestią dla wzrostu znaczenia kolei jest zwiększanie liczby połączeń. Niestety na polskiej kolei wciąż nie udało się wprowadzić rozwiązania w postaci cyklicznego układu kursowania pociągów. Jak wygląda cykliczny rozkład jazdy, można przekonać się tuż za granicami Polski. Z Czeskiego Cieszyna do stacji Frýdek-Místek pociągi przez cały dzień od 4.00 do 23.00 odjeżdżają co godzinę: 40 minut po pełnej godzinie. Z niemieckiego Forst nad Nysą Łużycką do Cottbus pociągi również odjeżdżają raz na godzinę, zawsze 33 minuty po pełnej godzinie.

W Europie standardem na regionalnych liniach kolejowych jest kursowanie pociągu co godzinę, ewentualnie co dwie godziny na liniach biegnących przez tereny o niskiej gęstości zaludnienia lub co pół godziny – na liniach o większych potokach pasażerów. Cykliczny rozkład jazdy pociągów zapewnia przede wszystkim to, że pociągów jest po prostu dużo, a jest to główny warunek atrakcyjności oferty kolei. Brak luk między kolejnymi połączeniami pozwala zaspokajać potrzeby różnych grup społecznych – dojeżdżających co rano do pracy, emerytów jadących na popołudniową wizytę u lekarza czy młodych ludzi chcących wrócić do domu po wieczornym spotkaniu ze znajomymi. Dopiero wprowadzenie cyklicznego rozkładu jazdy pozwoli kolei stanąć w szranki z samochodem, z którego można skorzystać w dowolnej chwili. W Niemczech opieranie kolei regionalnej na kursowaniu według cyklicznego rozkładu jazdy na dobre rozpoczęło się w latach 90. XX wieku. Był to czas, w którym sieć autostrad w zachodniej części kraju była już imponująca,

zaś na wschodzie przystępowano do jej rozbudowy, otwierając jednocześnie przed mieszkańcami byłej NRD możliwość kupna używanych samochodów z zachodnich landów. Na wielu liniach cykliczny rozkład jazdy pociągów wprowadzany był wraz z zastąpieniem ciężkich pociągów, złożonych z lokomotywy i dwóch–trzech wagonów, przez lekkie i znacznie tańsze w eksploatacji autobusy szynowe. Oszczędności związane z wprowadzaniem mniejszego taboru przeznaczano więc na zwiększanie liczby połączeń. To kolejna rzecz, której u nas zabrakło: na wielu polskich liniach regionalnych po przejęciu ich obsługi przez lekkie autobusy szynowe liczba połączeń jest mniejsza niż w czasach ciężkich składów, puszczających z dymem hektolitry ropy. U naszych zachodnich sąsiadów inwestowanie oszczędności uzyskanych ze zmiany obsługi taborowej w zwiększanie liczby połączeń zaprocentowało przyciągnięciem nowych pasażerów. W 1991 roku w zjednoczonych już Niemczech koleją zrealizowano 1,4 miliarda podróży. Obecnie niemiecką koleją odbywają


57

się ponad dwa miliardy podróży rocznie. W Polsce od 1991 roku do 2017 roku roczna liczba podróży odbywanych koleją spadła z 652 do 304 milionów. Dziurawy rozkład jazdy Zwiększanie liczby połączeń wcale nie musi wiązać się ze zwiększaniem liczby wykorzystywanych składów. Na liniach z dużą częstotliwości po prostu pociągi dużo jeżdżą, a mało stoją na stacjach końcowych. Na polskich liniach regionalnych spod znaku „kolei-alibi” jest odwrotnie – pociągi dużo stoją, a mało jeżdżą. Zwiększanie liczby połączeń nie tylko więc przyciąga pasażerów oraz podnosi przychody z biletów, ale także poprawia ekonomię funkcjonowania całej kolei. Gdy jeździ dużo pociągów, stałe koszty funkcjonowania kolei rozkładają się na większą liczbę pociągów i w efekcie na większą liczbę pasażerów. Pokrycie kosztów funkcjonowania linii kolejowej przez pasażerów zaledwie cztery razy przejeżdżającego nią pociągu jest natomiast nierealne. Warto o tym pamiętać, gdy prędzej czy później pojawi

się kolejny „reformator” kolei, który dla poprawy kondycji ekonomicznej spółki zaproponuje likwidację „nierentownych” połączeń. Duża częstotliwość kursowania połączeń kolejowych może być także narzędziem niwelowania problemu mniejszych prędkości pociągów, wynikających z niedostatecznego stanu torów. Gdy pociągi jeżdżą z dużą regularnością, do ogólnego czasu podróży – mierzonego od wyjścia ze szkoły lub pracy do wejścia do domu – wlicza się mniej minut oczekiwania na połączenie. W efekcie w tym sumarycznym rozliczeniu – decydującym o wyborze środka transportu – od przydługiego czasu jazdy pociągiem pasażerowie odliczą sobie krótszy czas czekania na najbliższy pociąg po zakończeniu zajęć. Zwiększanie liczby połączeń jest najważniejszym lekarstwem na problemy kolei. Nowoczesne, komfortowe, klimatyzowane, wyposażone w wi-fi składy nie przyciągną pasażerów, jeśli daną linią będą kursować trzy razy na dobę. Zmodernizowana linia kolejowa, zapewniająca dobrą prędkość, nie przyciągnie

pasażerów, jeśli pociąg przemknie nią ledwie kilka razy dziennie. Lekarstwa w postaci zwiększania liczby połączeń nie da się pominąć.

Karol Trammer jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Z Biegiem Szyn”.

Maciej Januszewski maciejjanuszewski.com


58

ekolodzy będą zbawieni

(Niech) przyszłość będzie czysta

Agnieszka Myszkowska Tomek Kaczor

W

ycieczka do sortowni śmieci przypomina, z jednej strony, archeologiczną misję na cmentarzysku cywilizacji, na którym początkowy chaos materii zmienia się w imponujące skalą i przyciągające estetyką pstrokatości wzgórza materiałów wtórnych. Z drugiej strony, to bolesne przypomnienie o ciemnych stronach pakowanego w plastik dobrobytu oraz iluzji, że wrzucając do kontenera worek śmieci, na dobre pozbywamy się z naszego życia problemów. Z taśmy, po której przesuwają się sortowane śmieci, wyczytać można o nas prawie wszystko. Że zakupy robimy najczęściej w Biedronce albo w Lidlu. Że przyszedł sezon na koszenie trawy i podcinanie drzew. Że zaczęły się już wiosenne porządki, a ciężkie swetry przestają mieścić się w szafach. Na pytanie o najdziwniejszy przedmiot znaleziony pośród śmieci pracownicy

EKON-u odpowiadają, że znaleźli tam każdą rzecz, którą można sobie tylko wymarzyć. Zdarzają się zarówno zabawki erotyczne, jak i wizerunki świętych czy fotograficzne portrety papieża. Obok prawidłowo zgniecionych butelek i niepotrzebnych już kserówek z niemieckiego po taśmie suną też żelazka, żarówki, noże i inne rzeczy, które absolutnie nie powinny się tam znaleźć. O tym, jak wielka jest skala problemu wytwarzania i segregowania śmieci, świadczą liczby. Warszawa produkuje

220 ton odpadów segregowanych suchych dziennie, z czego do Zakładu Utylizacji­Stałych Odpadów Komunalnych przy ulicy Gwarków na Targówku trafia 10 ton. Nie wszystkie jednak nadają się do recyklingu. Rzut oka wystarcza, żeby przekonać się, że warszawiacy nie stosują się do zasad rozdzielania śmieci, mało zresztą skomplikowanych jak na standardy europejskie (na przykład włoskie, zgodnie z którymi wszystkich obowiązuje osobne segregowanie śmieci zebranych u nas w kategorii


59

segregowanych suchych). Od 2021 roku ma wejść w życie nowe rozporządzenie, które zwiększy liczbę kategorii, na które będziemy dzielić odpady. Pracownicy sortowni, zapytani o to, jak ich zdaniem poradzą sobie z tym wyzwaniem mieszkańcy stolicy, są dość ostrożni w szacunkach, skarżą się bowiem na niską świadomość ekologiczną społeczeństwa i na niewystarczającą edukację na poziomie szkolnym. Z niewiedzy →


60

ekolodzy będą zbawieni

rodzą się wątpliwości dotyczące segregacji: czy przed wyrzuceniem myć kubeczki po jogurcie (nie, ważne, żeby nie brudziły innych śmieci) lub dokąd wyrzucać opakowania po chemii (plastik) i opakowania z tetrapaku (metal). Problem pozbycia się elektrośmieci lub starych mebli również nie jest na tyle skomplikowany, by móc usprawiedliwić wrzucanie zużytych sprzętów do kontenerów. Zgodnie z kontraktem zawartym z gminami warszawskimi MPO zobowiązuje się do odbierania większości rodzajów wytwarzanych przez gospodarstwa domowe odpadów, a w dodatku nie limituje ilości wywożonych śmieci. Terminy i miejsca odbioru

są do wglądu na stronie internetowej przedsiębiorstwa. W sortowni na Targówku pracuje na jednej zmianie czterdziestu robotników. Wszyscy są zatrudnionymi przez Stowarzyszenie Niepełnosprawni dla Środowiska EKON osobami z lekką niepełnosprawnością psychiczną. Pracownicy EKON-u są znani warszawiakom z innej akcji łączącej aktywizację chorych i działalność proekologiczną – odbierania śmieci od mieszkańców Ursynowa. Przed ich czujnymi oczami i precyzją statystyki nic nie umknie. Okazuje się, że najlepiej śmieci segregują mieszkańcy domów jednorodzinnych i warszawiacy, którzy w swojej okolicy mają pojemniki

starego typu, osobne na papier, plastik, szkło białe i kolorowe. Pracownicy sortowni przyznają też, że wiedzą, z którego rejonu pochodzą segregowane partie odpadów, i dostrzegają różnicę w jakości segregacji między poszczególnymi dzielnicami. Lekceważenie przez mieszkańców zasad segregacji śmieci już na jej pierwszym etapie znacznie obniża wydajność procesu, gdyż czasem wymusza ponowne sortowanie partii odpadów, oprócz tego zaś naraża na niebezpieczeństwo pracowników, którzy ryzykują zranienie się ostrymi przedmiotami. Jednym z większych grzechów mieszkańców jest także wrzucanie do pojemników na


61

szkło śmieci, które pasują do kategorii segregowanych suchych. Kontenery oznaczone są specjalnymi kodami, które, przynajmniej w teorii, pomagają zidentyfikować ich zawartość. Wymieszane odpady różnych kategorii nie mogą jednak zostać poddane sortowaniu. Wysiłki osób segregujących śmieci zniweczyć mogą również tłuste opakowania, które brudzą inne odpady, obniżając ich potencjał do powtórnego użycia, a co za tym idzie – rentowność recyklingu. Należy bowiem pamiętać o tym, że sortownia śmieci to przedsiębiorstwo, które mimo działania w nietypowej branży kieruje się pryncypium zysku i jest w systemie recyklingu jedynie ogniwem,

które próbuje jak najwięcej zarobić. Chociaż Polska plasuje się w dolnej części rankingu krajów europejskich produkujących śmieci (w 2014 roku na osobę przypadało w naszym kraju 286 kilogramów odpadów, a w rekordowej pod tym względem Szwajcarii – aż 725 kilogramów), a współczynnik odzyskiwanych przez nas surowców systematycznie rośnie, to ze względu na brak lub niepopularność niektórych technologii (na przykład służących do odzyskiwania tetrapaków) w dalszym ciągu jest on niski i wynosi 32 procent (dla porównania w Niemczech to 64 procent). W zakładzie przy ulicy Gwarków rozdzielone odpady są odsprzedawane

pośrednikom, którzy zajmują się ich wtórnym użyciem, a to, co zostaje, jest przekierowywane do spalarni wyposażonej w filtry zatrzymujące większość zanieczyszczeń. To rozwiązanie mające stanowić alternatywę dla składowania śmieci na wysypiskach, a dodatkowo pozwalające na uzyskanie energii i paliw płynnych. Produkt spalania, zwany „żużlem”, jest sprzedawany firmom budowlanym i używany na przykład jako podkład pod budowę dróg. Na liście zalecanych przez Unię Europejską działań wpływających na redukcję ilości odpadów budowanie spalarni śmieci znajduje się na kolejnym miejscu zaraz po ograniczeniu powstawania →


62

ekolodzy będą zbawieni


63

odpadów i recyklingu. Rozwiązanie to od kilku lat cieszy się w Polsce dużą popularnością. Jeszcze niedawno mieliśmy tylko jedną spalarnię – warszawską. Obecnie jest ich już kilka, między innymi w Krakowie, Szczecinie, Poznaniu i Białymstoku. Część ekspertów zauważa, że produkują one więcej energii, niż wynosi rzeczywiste zapotrzebowanie, a postawienie tylko na ten rodzaj utylizacji odpadów może doprowadzić do zmonopolizowania rynku i używania jako paliw materiałów, które nadawałyby się do recyklingu. W sieci znaleźć można porównania boomu na spalarnie do masowej budowy stadionów przed Euro 2012, dziś często świecących pustką. Dodatkowe obawy związane są z pogorszeniem jakości powietrza, przeciwko czemu protestują grupy ekologów i okoliczni mieszkańcy.

Nie ulega wątpliwości, że warto przede wszystkim dobrze segregować śmieci, a dopiero potem budować spalarnie, żeby dbać o różnorodność metod rozwiązywania problemu odpadów i nie powodować dodatkowego zanieczyszczenia środowiska. Kogo zaś do sortowania śmieci nie przekonują argumenty ekologiczne, ten powinien ustąpić przed ekonomicznymi – prawidłowo rozdzielone w domu śmieci to większy zysk dla sortowni i dla konsumenta, a także zapewnienie większej konkurencji i ucieczka przed zmonopolizowaniem polskiego rynku przez spalarnie. A wszystko po to, by przyszłość rzeczywiście była czysta – jak głoszą hasła widniejące na śmieciarkach­ MPO.

Agnieszka Myszkowska studiuje historię sztuki i italianistykę w Kolegium MISH UW. Miłośniczka podróży, kultury śródziemnomorskiej i dobrego kina.

Tomek Kaczor pantomekkaczor@gmail.com


64

Nie lękajcie się Ewangelii Puste kościoły na zachodzie Europy to fakt, ale upatrywanie przyczyn tego stanu rzeczy w rozluźnieniu dyscypliny jest nieporozumieniem. To dużo głębszy problem, przed którym staje i jeszcze bardziej radykalnie stanie Kościół w Polsce w ciągu dekady lub dwóch.

Z profesor Elżbietą Adamiak rozmawia Ignacy Dudkiewicz

Karolina Burdon

Papież Franciszek powiedział niedawno: „Młodzi księża dzisiaj bardzo często boją się Ewangelii i wolą prawo kanoniczne”. Jak rozumieć te słowa?

Nie znam kontekstu tej konkretnej wypowiedzi papieża. Można ją jednak odczytywać w perspektywie innych o podobnym tonie. Franciszek stawia w swoim nauczaniu i życiu wyraźny akcent na duszpasterstwo oraz bliskość księży i wiernych. Czyni to świadom, że życie ludzi stawia nas przed problemami, w których trudno rozeznać, co jest właściwą drogą, właściwym wyborem. Sam niekiedy wyznawał, że nie czuje się w prawie osądzać innych. Wzbudza to sprzeciw wiernych, którzy oczekują, że urząd nauczycielski udzieli im drobiazgowych wytycznych i recept. To przełom?

Przytoczone przez pana zdanie, krytyczne wobec młodych księży o specyficznej postawie, teologicznie nie jest nowe. Powiedziałabym nawet, że jest oczywiste. Ewangelia ma absolutny priorytet w życiu chrześcijańskim. Prawo kanoniczne – a więc ustanawiane przez Kościół, przez niego też dostosowywane do zmieniających się warunków – reguluje życie chrześcijan, zwłaszcza w aspekcie formalnym. I opiera się, a przynajmniej powinno się opierać, na Ewangelii. W tym sensie krytyka biskupa Rzymu polega na tym, że nie należy zmieniać hierarchii źródeł, trzeba widzieć je we właściwych proporcjach. W jakimś dalszym planie można tę wypowiedź rozumieć jako wezwanie do odwagi, by stawiać czoła

skomplikowanej i często nieprzejrzystej sytuacji świata, opierając się bezpośrednio na Jezusowej Dobrej Nowinie. Aby nie bać się wysiłku odczytania jej w konkretnym miejscu i czasie. Nie poszukiwać wspomagania w regulacjach kościelnych. Jeśli tak rozumieć słowa Papieża, to, przekazując tradycyjne treści, niosą one jednocześnie niesamowity potencjał na płaszczyźnie duszpasterskiej. Czy to, co diagnozuje papież, dotyczy całego Kościoła powszechnego, czy też istnieją w tym względzie znaczące różnice pomiędzy krajami i regionami świata?

Na ogólnym poziomie, o którym mówimy, przesłanie jest niewątpliwie takie samo dla całego Kościoła. Jego realizacja z konieczności musi być jednak zależna od kontekstu. Z wielu innych decyzji Franciszka i jego nauczania wynika jasno, że dostrzega różnorodność wyzwań wewnątrz Kościoła i widzi możliwość różnorodnej praktyki duszpasterskiej. Ona już teraz jest różnorodna, a papież zdaje się poszerzać przestrzeń dla takich kontekstualnych rozwiązań. Zejdźmy na poziom najlepiej znanego pani profesor konkretu. Czy istnieje coś takiego jak specyfika polska i niemiecka w sprawie przywiązania do prawa kanonicznego­?

Kościół w Polsce i w Niemczech ma za sobą odmienną historię i tradycję teologiczną. Niemcy są ojczyzną Reformacji. Historycznie więc to protestantyzm miał dużo większy wpływ na rozwój języka i kultury


WIARA

65

niż katolicyzm. W efekcie kształt duszpasterstwa w Niemczech wyznacza codzienne doświadczenie bycia niejedynym Kościołem oraz praktyka dialogu i współpracy. Na niektórych terenach, zwłaszcza wschodnich, osoby religijne są w mniejszości, co wynika z dziedzictwa historii powojennej. W innych okolicach Kościoły rozwijają zaś, na ile to możliwe, dialog i współpracę ze wspólnotami muzułmańskimi. A więc już codzienność, poziom egzystencjalny różni Kościół po obu stronach granicy. Z drugiej strony Kościół katolicki w Niemczech charakteryzuje duży stopień instytucjonalizacji – i to nie tylko hierarchii kościelnej, ale również wielu struktur zaangażowania społecznego i tradycyjnych związków aktywnych świeckich. Wszystkie one opierają się na odmiennym systemie finansowania – przez podatek kościelny – ale też bogatych tradycjach społecznych katolików i ewangelików, w zachodniej części Niemiec nieprzerwanych. Ta odmienność strukturalna wiąże się z ogólnospołeczną praktyką tworzenia wielu stowarzyszeń, związków, fundacji. Kolejna różnica jest wewnątrzkościelna: wskutek reform posoborowych świeccy nie tylko angażują się w Kościele w czasie wolnym, ale też zawodowo zajmują się duszpasterstwem jako referenci i referentki pastoralne. W parafiach pracują też stali diakoni. To zmienia pozycję księdza, jest on jednym z wielu członków zespołu duszpasterskiego. Ale też ze względu na ciągle zmniejszającą się liczbę księży parafie łączone są w ogromne jednostki duszpasterskie, a księża

nierzadko spędzają niedziele na objeżdżaniu kilku kościołów, by sprawować w nich liturgię. To wszystko wpływa na poruszaną przez nas kwestię. Instytucje i codzienność to jedna strona medalu. Drugą wyznacza teologia.

Także tutaj trzeba zauważyć różnice. Niemiecka teologia rozwija się inaczej – wypracowała wiele późniejszych reform soborowych i przy dzisiejszych dyskusjach, choćby na Synodzie Biskupów na temat rodziny, wypracowuje rozwiązania nakierowane na przyszłość, podzielane przez wielu biskupów. Prowadzona jest otwarta społeczna dyskusja, w której oficjalne stanowisko Kościoła – na przykład w sprawie obowiązkowego celibatu, zakazu święceń kapłańskich kobiet, rozwiązań w kwestii regulacji poczęć, uznania związków osób nieheteroseksualnych – kwestionowane jest także z pozycji teologicznych, a więc wewnątrzkościelnych. Inaczej mówiąc: krytyczne myślenie wobec nauki i praktyki życia Kościoła jest w Niemczech chlebem powszednim, a nie wyjątkiem. I charakteryzuje się wyższym poziomem i większym zróżnicowaniem niż w Polsce. Czemu więc służy rygoryzm moralny w prezentowaniu nauczania Kościoła wobec wiernych? Czemu tak trudno z niego zrezygnować?

Rozumiem ludzi, którzy wiele poświęcili, by żyć w zgodzie z nauką Kościoła, a obecny jej rozwój odbierają jako zakwestionowanie czy przynajmniej →


66

Z nauczania Franciszka wynika jasno, że dostrzega różnorodność wyzwań wewnątrz Kościoła.

niedocenienie ich trudu. Budzą się wówczas pytania o tożsamość chrześcijańską. W perspektywie tempa przemian społecznych widzę jednak rygoryzm jako próbę ustanowienia „przystani”, w której reguły są niezmienne, co daje jasne poczucie przynależności. Problem w tym, że nauczanie Kościoła także na tej płaszczyźnie musi się rozwijać, bo powstają ciągle nowe wyzwania, zmieniają się formy życia społecznego­. Sztywne trzymanie się zasad, objawiające się także w kazuistyce pozbawionej szerszego spojrzenia na sytuację danej osoby, wynika z braku odwagi? Spojrzenie w rubryczki jest wszak zawsze prostsze niż spojrzenie drugiemu­człowiekowi w oczy…

Rygoryzm może być wynikiem przeniesienia środka ciężkości z fundamentalnego przesłania Ewangelii o wyzwoleniu człowieka i zbawieniu na rozstrzygnięcia moralne. Przesłanie soborowe było jednak jednoznaczne: to przekaz wiary ma priorytet, moralność z niego wynika. Być może podejście rygorystyczne jest więc także reakcją na optymistyczną wizję świata głoszoną przez Sobór, w której „radość i nadzieja” stoi przed „smutkiem i trwogą”, by zacytować Konstytucję­duszpasterską o Kościele w świecie współczesnym. Współczesny ogląd świata skłania wielu do zmiany tej kolejności, z której wynika też skłonność do negatywnych ocen i konieczności poszukiwania radykalnych rozwiązań w zakresie moralności. Dobitnym tego przykładem jest jednostronna i często dyletancka kampania przeciw studiom nad

kulturowym wymiarem płci (nazywanym „ideologią gender”). A może problem dotyczy braku zaufania wobec świeckich? Nieumiejętności księży do rozumienia swojej roli nie jako przewodników, ale towarzyszy wędrówki?

Oczywiście! Co więcej, powiedziałabym, że ta nieufność wzrasta. Odzwierciedla to kształcenie kleryków w wielu diecezjach. Tryb studiów świeckich dostosowywany jest do rytmu seminaryjnego, zamiast wspólnego, charakterystycznego dla studiów uniwersyteckich. Praktykowane jest też wprowadzanie oddzielnych grup ćwiczeniowych dla kandydatów do kapłaństwa. Te sztuczne rozwiązania opierają się na przedsoborowym rozumieniu roli duchownego, a psychologicznie tworzą dodatkowe bariery pomiędzy młodymi księżmi i wiernymi. Nie chcę negować, że mimo to istnieją księża będący blisko ludzi, że są biskupi widzący konieczność reformy studiów teologicznych. Ale to nie oni nadają kierunek­Kościołowi w Polsce. Papież Franciszek chce to podejście zmienić, wychodząc naprzeciw człowiekowi w każdej jego sytuacji. Czy nie także na tym bazuje opór wobec Franciszka w Kościele­ ­­w Polsce?

Podzielam pana ocenę. Towarzyszy temu smutek. Doświadczenie Kościoła w mojej młodości, z którego wynika moja droga teologiczna, było właśnie doświadczeniem bliskich, rozumiejących i wspierających duszpasterzy. Oni byli twarzą Kościoła­.


WIARA

67

W ciągu ostatnich trzydziestu lat proporcje się niestety­ odwróciły. Jaką rolę w tej kwestii odgrywa zatem historia Kościoła w Polsce, oparta na mocnym, konserwatywnym przywództwie prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II? Przez lata polscy księża i biskupi mieli jasne punkty odniesienia i sami nie musieli się przesadnie mierzyć z wątpliwościami, mogąc zawsze odwołać się do autorytetu…

Obaj wymienieni przez pana wielcy ludzie Kościoła­ opierali swe oddziaływanie na głęboko zakorzenionej pobożności ludowej, na docenieniu jej, a więc i wiernych. Teologicznie i filozoficznie różnili się, inna była ich pozycja w hierarchii i możliwości działania. Wspólne było jednak również funkcjonowanie wobec systemu zwalczającego Kościół i nieuznającego praw człowieka. Wspieranie opozycji niosło za sobą otwarcie na środowiska niekościelne, na wszystkie grupy społeczne – od niewykształconych po intelektualistów. W tej sytuacji nie zarzucano wsparcia politycznego­ Kościołowi. Sytuacja zmieniła się po przełomie 1989 roku. Wzmocnienie struktur Kościoła wobec utraty pracy przez wielu ludzi i wobec zubożenia społeczeństwa zaczęło tworzyć nowe bariery. A zaangażowanie polityczne, zwłaszcza z wyraźnym opowiedzeniem się za konkretną partią, podlega słusznej krytyce. Oczekiwanie na porównywalny do prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II autorytet wydaje mi się przy tym ułudą. Są biskupi cieszący się autorytetem, ale jest to ich wpływ osobisty, a nie wynikający

z urzędu. Zwiększenie liczby diecezji, rozdzielenie archidiecezji gnieźnieńskiej i warszawskiej zmniejsza ich znaczenie oraz utrudnia jednomyślność biskupów we wszystkich sprawach – nie jest ona zresztą potrzebna. Chodzi o dojrzewanie i usamodzielnianie się wszystkich wierzących, w tym księży. Odwołując się do pańskiego pierwszego pytania, można by strawestować wezwanie Jana Pawła II: „Nie lękajcie się”… Ewangelii. Być może chodzi więc o pewnego rodzaju łańcuch braku zaufania – księża nie ufają wiernym, ponieważ sami nie czują zaufania ze strony swoich biskupów, którzy z kolei mają poczucie niewystarczających możliwości dopasowania duszpasterstwa do lokalnych uwarunkowań oraz wpływu na życie Kościoła?

To zdarza się zdecydowanie zbyt często. Utopią byłoby jednak oczekiwanie, że Kościół stanie się kiedyś taką idealną wspólnotą opartą na zaufaniu. Z moich obserwacji wynika, że bywa, iż między biskupami a księżmi nie ma nawet więzi, na której można by budować zaufanie. Dotyczy to tym bardziej wiernych zamieszkujących parafie. Rozwiązanie widzę raczej w konsekwentnym delegowaniu kompetencji – budowaniu godnych zaufania struktur, oczywiście dzięki wiarygodności sprawujących posługi. Czy jest szansa, że pontyfikat Franciszka rozpocznie zmiany kształtu wspólnoty Kościoła, która straci nieco na hierarchiczności, zyska zaś na braterstwie i siostrzeństwie­oraz równości?


68

Taka szansa istnieje. Upatruję ją w uprawomocnieniu zróżnicowanych praktyk duszpasterskich w Kościołach­lokalnych. To zróżnicowanie już istnieje, ale tu chodzi o więcej. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że ostatnia dekada obrazuje podejścia dwóch stron sporu prowadzonego na początku obecnego tysiąclecia przez kardynałów Kurii Rzymskiej – kardynała Josepha Ratzingera, ówczesnego Prefekta Kongregacji Nauki Wiary, oraz kardynała Waltera Kaspera, ówczesnego przewodniczącego Papieskiej Rady Popierania Jedności Chrześcijan. Spór dotyczył relacji między Kościołem powszechnym i Kościołami­ lokalnymi. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale o ile Ratzinger jako Benedykt XVI akcentował wagę powszechnych uregulowań, o tyle Franciszek idzie drogą Kaspera, doceniającą wspomnianą różnorodność wyzwań. A więc szansą jest odwaga biskupów, księży, diakonów, wiernych tych Kościołów. Jednocześnie trudno nie zauważyć, że Franciszek nie jest zwolennikiem wszystkich wysuwanych przez współczesną teologię postulatów. Widać to w rezerwie wobec terminu „gender” w encyklice „Amoris laetitia­”. W tym, że powołana przez niego komisja

zajmuje się diakonatem kobiet, a nie całościowo kwestią sakramentu święceń kobiet. I tu jednak kryje się szansa na przemiany. Czy odejście od rygoryzmu moralnego w nauczaniu może być szansą na zatrzymanie odpływu z Kościoła w Polsce tych wiernych, którzy przestają się w nim czuć u siebie? Konserwatywne środowiska przekonują, że jest wręcz odwrotnie – wskazując na zachodnią Europę, próbują udowodnić, że rozluźnianie dyscypliny prowadzi do pustych kościołów.

Trzeba widzieć proponowane zmiany we właściwych proporcjach. Nie chodzi przecież o odrzucenie dyscypliny, tylko o nowe jej sformułowanie. Nie chodzi na przykład o automatyczne dopuszczenie do Eucharystii­wszystkich rozwiedzionych żyjących w nowych związkach, ale o otwarcie takiej możliwości – drogi zawierającej pewne warunki. Puste kościoły na zachodzie Europy to fakt, ale upatrywanie przyczyn tego stanu rzeczy w rozluźnieniu dyscypliny jest nieporozumieniem. To dużo głębszy problem, przed którym staje i jeszcze bardziej radykalnie stanie Kościół w Polsce w ciągu dekady­lub dwóch.


Warto powtarzać: świeccy i duchowni jako ochrzczeni są pełnoprawnymi członkami i członkiniami wspólnoty Kościoła. To fundamentalna prawda. „Nie ma Żyda ani Greka, nie ma niewolnika ani wolnego, nie ma mężczyzny ani kobiety, gdyż wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie” – pisał święty Paweł w Liście do Galatów. Przez wieki zapomniana prawda, dziś powinna znów stanowić podstawową treść życia Kościoła. Dominacja duchownych nad świeckimi jest sprzeczna z tą zasadą. Duchowni sprawują posługę, a więc powinni wiernym służyć, a nie dominować­nad nimi! Nie oznacza to, że nie jest potrzebne prawo regulujące relacje wewnątrzkościelne. Dziś w Polsce zdarza się, że sami księża nie znają obowiązujących przepisów. Jak więc mówić o właściwym ich stosowaniu? Poza tym dużym mankamentem jest nieprzejrzystość procedur, która nie wynika z prawa, ale z kultury albo jej braku w jego stosowaniu. Czy jednak możliwe jest chrześcijaństwo bez tej przestrzeni wolności realizującej się również we własnych poszukiwaniach, odkrywaniu, wspólnej drodze? Czy bez tego wszystkiego ma ono jeszcze sens jako coś o znaczeniu egzystencjalnym, a nie jedynie kulturowym?

Bez przestrzeni poszukiwań, bez wolności i bez rodzącej się przez to kultury nie ma chrześcijaństwa. Sensem chrześcijaństwa jest wspólnota z Chrystusem­, wiara, że przez liturgiczne, a więc wspólnotowe

wspominanie Jego życia, męki, śmierci i zmartwychwstania jest On pośród nas w jedyny w swoim rodzaju sposób. Możemy doświadczyć i doświadczamy Boga w naszym codziennym życiu, ale sens chrześcijaństwa nie wyczerpuje się w samotnej drodze do Niego. Sensem chrześcijaństwa jest wiara, że On gromadzi nas, prowadzi nas, daje siłę, daje odwagę, by żyć Ewangelią.

Prof. Elżbieta Adamiak jest teolożką, profesorką teologii fundamentalnej i dogmatycznej w Instytucie Teologii Katolickiej na Uniwersytecie Koblenz-Landau. Członkini między innymi Polskiego Towarzystwa Mariologicznego, Towarzystwa Teologów Dogmatyków i Europejskiego Towarzystwa Teologicznego Kobiet. Autorka wielu książek i artykułów.

Karolina Burdon karolinaburdon.com

69 WIARA

Może więc mocne trzymanie się rygoryzmu i bardziej prawa kanonicznego niż Ewangelii to strategia utrzymania dominacji wobec świeckich? Uznanie ich za równoprawnych członków i członkinie wspólnoty, z którymi wspólnie rozeznaje się poszczególne sytuacje życia, zmienia relację pomiędzy przedstawicielami i przedstawicielkami poszczególnych stanów Kościoła.


70

„Amoris laetitia”. Rozeznawać we wspólnocie Póki nie przejmiemy się pragnieniem papieży, nie tylko Franciszka, aby wszystkich ochrzczonych, również w ich bolesnych sytuacjach rodzinnych, realnie włączać do wspólnotowej komunii z Kościołem, nie będziemy w stanie właściwe podejść do tematu ich przystępu do Komunii sakramentalnej.

Ks. Mirosław Tykfer Stanisław Gajewski

Tekst powstał w kwietniu 2018 roku, przed pojawieniem się wytycznych episkopatu.

A

dhortacja „Amoris laetitia” wciąż czeka na swoją recepcję w Kościele w Polsce. Biskupi byli już prawie pewni, że „Wytyczne” – dokument mówiący o tym, jak w praktyce zastosować zalecenia papieża Franciszka w duszpasterstwie rodzin – zostaną opublikowane w marcu tego roku. Okazało się jednak, że prace nie tyle nawet zostały wstrzymane, co właściwie rozpoczęte od początku. I nie wiadomo, kiedy można oczekiwać ich finału. A wszystko dlatego, że w polskim episkopacie nie ma pełnej zgodności co do tego, jak powinien taki dokument­ rzeczywiście wyglądać. Ewolucja polskich biskupów Ktoś powie, że to słabość czy nawet rozłam wśród polskich biskupów. Wydaje się jednak, że należy mówić raczej o słusznym dystansie wobec pospiesznych rozwiązań. Ostatecznie to znak dużej rozwagi hierarchów, którzy nie chcą spieszyć się z formułowaniem odpowiedzi, których nie są pewni i które wymagają spokojnego przemyślenia. Takie rozwiązanie może się podobać, bo oznacza otwarcie na rzeczywisty i bardzo potrzebny wewnątrzkościelny dialog na ten temat. Już w czerwcu 2017 roku biskupi zebrani w Zakopanem­zapowiadali przecież, że powstaje kilkudziesięciostronicowy dokument. Potwierdził to

biskup Jan Wątroba, w episkopacie odpowiedzialny za duszpasterstwo rodzin, który w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną powiedział wówczas, że wydane w 2003 roku Dyrektorium Duszpasterstwa Rodzin „nie traci nic ze swojej aktualności”, a „novum, które musi wybrzmieć w «Wytycznych», dotyczy praktyki, a nie doktryny”. Po roku wiemy już, że „Wytycznych” nie ma, a jasne odróżnienie tego, co jest doktryną, od tego, co stanowi tylko aktualizację praktycznych zasad duszpasterskich, wcale nie jest dla biskupów tak proste, jak się początkowo wydawało. Po niespełna roku coś się zmieniło. Otóż biskup Wątroba­ dał wyraźnie do zrozumienia, że ewoluuje nastawienie biskupów nie tylko do propozycji pastoralnych zawartych w „Amoris laetitia”, ale przede wszystkim do zaleceń rozdziału ósmego adhortacji, który dotyczy tak zwanych sytuacji nieregularnych (osób żyjących w ponownych związkach małżeńskich). Potwierdził to podczas marcowego zebrania biskupów, odnosząc się kolejny raz do oczekiwanych „Wytycznych”. Tym razem przesunął jednak akcent na problematykę towarzyszenia i rozeznawania. Nie koncentrował uwagi na ponownym potwierdzaniu, że dotychczasowe zalecenia polskiego episkopatu dotyczące duszpasterstwa rodzin nie ulegają zasadniczej zmianie. „Najbardziej trzeba pracować nad właściwym określeniem słowa rozeznawanie” – powiedział. To przejaw pewnej przynajmniej zmiany nastawienia polskich hierarchów do „Amoris laetitia”, skoro biskup Wątroba niejako wezwał ich, aby podjęli wielką pracę w celu udzielenia pomocy księżom w zastosowaniu zasad duchowego rozeznawania. W tym kontekście padły też z jego ust znamienne słowa: „Ostatecznie to


WIARA

71

spowiednik w konfesjonale będzie decydować”. Pytanie tylko: o czym dokładnie? Tego na razie nie wie nikt. W tak zarysowanym kontekście rodzi się pytanie, dlaczego prace nad recepcją „Amoris laetitia” trwają tak długo. I dlaczego w ogóle w Polsce wprowadzenie zaleceń pastoralnych papieża Franciszka napotyka na tak duże trudności wśród znacznej części duchownych i świeckich. Tym bardziej, kiedy mowa o sytuacji osób rozwiedzionych. Ponieważ widać wyraźnie, że dokonuje się powolna ewolucja w nastawieniu do adhortacji w polskim episkopacie, powyższe pytania zaczynają mocno nurtować coraz szerszą grupę katolików. A skoro tak, to warto na nie pokrótce odpowiedzieć.

uczeń formacji teologicznej tamtego czasu, chciał być jednak bardzo jednoznaczny (na marginesie: podczas kolędy nie przyjmował pieniędzy). Nalegał też, aby ci, którzy odeszli od swoich małżonków, niezależnie od powodów rozejścia i ich aktualnej sytuacji, starali się do nich powrócić. A jednocześnie – co warto w tym kontekście podkreślić – był to ksiądz znany z wprowadzania w swojej parafii programów odnowy soborowej. Jego stanowczość w odniesieniu do osób rozwiedzionych była jednak znacznie większa od chociażby późniejszych zaleceń Jana Pawła II zawartych w adhortacji „Familiaris consortio”. Wielu Poznaniaków wciąż żywo pamięta niezwykłą pobożność i oddanie ludziom tego księdza. Trudno jest im dzisiaj myśleć w innych kaGdzie tkwi problem? tegoriach niż te, które tak radykalnie zarysował im Pewien opór wobec zmian jest zupełnie zrozumiały. kiedyś ksiądz, wobec którego toczy się proces beatyDobrym przykładem najgłębszych jego duchowych ko- fikacyjny. Jeśli więc takie osoby, a należą też do nich rzeni jest nauczanie Sługi Bożego księdza Aleksandra­ głęboko poruszeni świadectwem jego życia duchowWoźnego z Poznania. Zalecał on kapłanom idącym na ni, wyrażają swoje wątpliwości co do zbyt łagodnego kolędę, aby omijali domy, w których razem ze sobą traktowania osób żyjących w nowych związkach, jest mieszkają rozwodnicy. Nie zabraniał im jednak tej to w pewnym stopniu zrozumiałe. Podobnych przykłapraktyki, jeśli zdecydowali inaczej. On sam, rzetelny dów można by zresztą przytaczać znacznie więcej. →


72

Rozeznawanie znaczy, że wynik rozmowy duszpasterskiej nie może być z góry przesądzony.

I nie wolno lekceważyć uczuć tych osób, które dzisiaj wyrażają swoje poglądy z takiej właśnie perspektywy religijnego wychowania. Mam jednak obawy, że nie tego rodzaju opór wobec reform Franciszka jest w Polsce dominujący i nie on ostatecznie nadaje ton wypowiedziom sceptyków wobec papieskich rozwiązań. I wcale nie chodzi o Komunię­dla osób rozwiedzionych żyjących w nowych związkach! Nie tego w głównej mierze dotyczy dzisiaj odrzucenie papieskich zaleceń nawrócenia pastoralnego w obszarze rodziny, lecz w pierwszej kolejności samego stosunku wierzących do tych, którzy z różnych przyczyn znaleźli się w tak zwanych sytuacjach nieregularnych. Tak, tu jest sedno problemu! Problem ten zaś jest znacznie mocniej osadzony w kontekście nauki o Kościele niż o samych sakramentach, która z tej poprzedniej niejako wynika.

duchowym jest ważny, by przekonać ich, że się im towarzyszy, że nie są pozbawieni opieki”. Te słowa papieża Benedykta świadczą o tego rodzaju eklezjologicznej mentalności, której w Kościele w Polsce nadal brakuje – niezależnie od tego, czy ktoś uważa, że w pewnych okolicznościach Komunia dla rozwiedzionych jest możliwa, czy też zupełnie to wyklucza. Jeszcze raz należy podkreślić: na takiej, a nie innej wrażliwości we wspólnotach kościelnych wobec osób znajdujących się w sytuacjach nieregularnych zależało papieżowi Ratzingerowi. Jeśli ktoś powie, że nie ma możliwości udzielania Komunii osobom rozwiedzionym, żyjącym w nowych związkach, to trzeba wpierw zapytać, czy jego uczucia, słowa, styl wypowiedzi na ten temat, a nawet przytaczane argumenty są rzeczywiście zgodne z intencjami i mają cechy współczującej postawy, o której mówił papież Benedykt­. Potwierdzeniem tego, że podobna wrażliwość wciąż jest nam Braki we wrażliwości zbyt obca, jest fakt tak znikomej oferty duszpasterstw Na początku warto więc przypomnieć, co na temat ko- dla małżeństw niesakramentalnych w Polsce­, których ścielnego stosunku do osób rozwiedzionych powiedział powstanie miało przecież być owocem poprzedniego Benedykt XVI. W 2012 roku, podczas VII Światowego­ synodu o rodzinie i publikacji „Familiaris consortio­” Spotkania Rodzin w Mediolanie, mówił: „Problem osób autorstwa Jana Pawła II. Polski­papież powtórzył w niej rozwiedzionych, które zawarły nowy związek, jest jed- na nowo naukę o nierozerwalności małżeństwa i konym z powodów wielkiego cierpienia Kościoła w dzi- nieczności zachowania wierności wobec współmałsiejszych czasach. Nie mamy prostych recept [...]. Tym żonka nawet wtedy, gdy dochodzi do separacji. Ta osobom musimy powiedzieć, że Kościół je kocha i one wierność miała polegać na niezwiązywaniu się z inną muszą widzieć i czuć tę miłość. Wydaje mi się, że za- osobą nawet wtedy, gdy separacja nie ustaje. W nadaniem każdej parafii czy wspólnoty katolickiej jest stępnym jednak punkcie papież Wojtyła odniósł się do zrobić, co tylko jest możliwe, by takie osoby poczuły, sytuacji tych, którzy są po rozwodzie i żyją w ponowże są kochane, akceptowane, że nie są poza Kościołem, nych związkach. I właśnie tam napisał on, że Kościół­ nawet jeśli nie mogą otrzymać rozgrzeszenia i Komunii „będzie niestrudzenie podejmował wysiłki, by oddać im świętej. Muszą wiedzieć, że nadal należą do Kościoła­. do dyspozycji posiadane przez siebie środki zbawienia”. Nawet jeśli nie mogą otrzymać rozgrzeszenia na spo- Wezwał ponadto „pasterzy i całą wspólnotę wiernych wiedzi, stały kontakt z kapłanem, z kierownikiem do okazania pomocy rozwiedzionym, do podejmowania


z troskliwą miłością starań o to, by nie czuli się oni odłączeni od Kościoła, skoro mogą, owszem, jako ochrzczeni, powinni uczestniczyć w jego życiu”. Było to wyraźne wezwanie nie tyle do przestrzegania nowej normy dotyczącej Komunii dla osób zachowujących wstrzemięźliwość seksualną w nowych związkach, o której papież napisał w dalszej części dokumentu, ale do zmiany swojej wewnętrznej i zewnętrznej postawy wobec nich – zarówno wśród świeckich, jak i duchownych. W tym eklezjologicznym sensie był to przecież krok w jakiejś mierze rewolucyjny. Wyraźnie włączał bowiem osoby rozwiedzione, żyjące w nowych związkach, do wspólnoty Kościoła. Wcześniej były one traktowane jak wykluczone z Kościoła­. Także w wymiarze prawa kościelnego. Na wspólnej drodze Wydaje się więc, że to tutaj kryje się podstawowa przyczyna niezrozumienia reformy Franciszka. Oczywiście, nie sposób dziś przesądzać, czy będzie ona oznaczać w bardzo wyjątkowych przypadkach udzielanie Komunii­osobom żyjącym w sytuacjach nieregularnych. Problem kryje się nie tam, gdzie chodzi o zmianę normy dopuszczającej do Komunii. Zastosowanie przez papieża Wojtyłę kryterium wstrzemięźliwości seksualnej było – zaraz po wezwaniu do włączania rozwiedzionych do wspólnoty Kościoła – najbardziej rewolucyjną zmianą w praktyce duszpasterskiej. Nierozumiany i odrzucany jest dzisiaj jednak nie tyle papież­Franciszek­, ile sposób myślenia Jana Pawła II i papieża Benedykta­XVI, który papież Franciszek­­wydobywa w sposób radykalny na światło dzienne życia Kościoła. Odrzucane są zaś szczególnie te elementy papieskiego nauczania, w których Jan Paweł II i Benedykt XVI wprost mówili o realnym

włączaniu ludzi żyjących w sytuacjach nieregularnych do wspólnoty Kościoła oraz o konieczności duszpasterskiego rozeznawania partykularnych sytuacji osób rozwiedzionych. Papieże wzywali do zaakceptowania faktu, że ludzie na różnych ścieżkach swojego życia mogli znaleźć się, z własnej lub cudzej winy, w takim stanie małżeńskiego rozłamu, że jest on moralnie „nie do naprawienia”. Inaczej mówiąc: w sytuacji, w której próba przywrócenia poprzedniego stanu rzeczy, czyli powrotu do kościelnie poślubionej osoby, byłaby nie naprawą relacji rodzinnych w kierunku większego dobra, ale powiększaniem zła. Może się tak dziać chociażby ze względu na dzieci (choć nie tylko). Jeśli istnieje nadzieja, że pierwotny związek, czyli sakramentalne małżeństwo, jest do uratowania bez owego powiększania zła, to należy podjąć takie próby. Tego chcieli i o to apelowali, przed tworzeniem duszpasterstwa małżeństw niesakramentalnych, zarówno Jan Paweł II, jak i Benedykt XVI. To nakazuje również dzisiaj papież Franciszek, wzywając przede wszystkim i w pierwszej kolejności do możliwie jak najpełniejszego nawrócenia i naprawienia zła. Dlatego mówi on nie tylko o towarzyszeniu, ale też rozeznawaniu. A rozeznawanie znaczy, że wynik rozmowy duszpasterskiej nie może nigdy być znany już na jej początku, nigdy nie powinien być z góry przesądzony. Adhortacja „Amoris laetitia” będzie więc dla nas w Polsce możliwa do zrozumienia i praktycznego zastosowania nie wtedy, gdy rozstrzygnięta zostanie sprawa Komunii dla rozwiedzionych. Potrzebujemy znacznie więcej. Kryteria rozeznawania duszpasterskiego, o których mówi dokument papieża­ Franciszka­, mają przede wszystkim dotyczyć poszerzenia możliwości włączenia osób znajdujących się w sytuacjach nieregularnych do wspólnoty →

WIARA

73


74

Kościoła­. Chodzi o ich realną integrację, a nie tylko powtórzenie znanych już z duszpasterskiej praktyki abstrakcyjnych stwierdzeń, zresztą prawie nigdzie niestosowanych. Dopiero bowiem tam, gdzie tacy ludzie znajdą się w rzeczywistych, emocjonalnych relacjach z innymi wierzącymi, będą mogli bardziej świadomie i obiektywnie przyjrzeć się własnej sytuacji. Dlatego rozeznawanie wymaga czasu. Ponadto jakiekolwiek moralne rozstrzyganie, czy dana sytuacja małżeńska wymaga natychmiastowej zmiany, powrotu do sakramentalnego małżonka czy też jest ona moralnie „nie do naprawienia”, musi wyjść poza wąski horyzont relacji ksiądz – rozwiedzeni. Rozeznawanie, czyli praktyczne i faktyczne rozstrzyganie o tym, w jakim stopniu życie konkretnych ludzi odpowiada obiektywnej normie moralnej, jaką jest jedność i nierozerwalność małżeńska, w zamyśle papieża Franciszka powinno stać się drogą wspólnotową. Nie sumienie pojedynczego człowieka, tym bardziej nie jego zupełna autonomia wobec ewangelicznych norm moralnych i nauczania Kościoła, mają być podstawą rozeznania. Nawet nie tylko indywidualna relacja osób rozwiedzionych z konkretnym duszpasterzem­.

jeśli tworzą je ludzie szczerze pragnący we wszystkim naśladować­ Chrystusa. Dlatego właśnie wymagane przez papieża Franciszka­ lokalne kryteria rozeznawania mają mieć wymiar związany z obszarem życia wspólnoty kierowanej przez pasterzy konkretnego episkopatu i nie mogą być opracowane zbyt globalnie! Nie mogą być napisane w Watykanie i zaproponowane w takim samym stopniu całemu Kościołowi. To niemożliwe, jeśli poważnie myśli się o przeróżnych modelach wspólnotowego życia Kościoła. Owa lokalność, a nie fałszywie rozumiane pozostawienie poszczególnym episkopatom rozstrzygania norm dotyczących dostępu do Komunii (nawet jeśli sprawa samej Komunii powinna być ostatecznym efektem nowych „Wytycznych”), ma stanowić fundament recepcji „Amoris laetitia”. Póki tego nie zrozumiemy, póki nie przejmiemy się pragnieniem Jana Pawła II, aby wszystkich ochrzczonych, szczególnie w ich bardzo złożonych i niekiedy bolesnych sytuacjach rodzinnych, realnie włączać do wspólnotowej komunii z Kościołem, nie będziemy w stanie właściwe podejść do tematu ich przystępu do Komunii sakramentalnej.

Lokalnie, nie globalnie „Amoris laetitia” nie jest próbą przesunięcia akcentu z konieczności dostosowania się do obiektywnych norm moralnych nauczanych w Kościele na sumienie działające od tego nauczania niezależnie. Nie, nie chodzi o przyzwolenie na mentalność roszczeniową wobec Kościoła, jakoby komuś Komunia się po prostu należała, bo on tak uważa. W takiej postawie nie ma za grosz pragnienia realnego życia Ewangelią­. Niektóre wypowiedzi osób ze środowisk Kościoła niemieckiego mają taki właśnie wydźwięk (choć zapewne wbrew intencjom ich autorów). Zamiar papieża Franciszka jest zupełnie inny. Wzywa on nas do opracowania w Kościołach­lokalnych kryteriów rozeznawania sytuacji nieregularnych (i w ogóle przeróżnych działań duszpasterskich, z jakimi mierzą się parafie i wspólnoty chcące pomagać rodzinom) przede wszystkim w wymiarze wspólnotowym. Sumienie bowiem kształtuje się nie tylko, a w wielu przypadkach nie przede wszystkim, pod wpływem intelektualnych argumentów (co oczywiście też jest ważne i co postulował wielokrotnie Jan Paweł II, sam zresztą przyczyniając się do ich solidnego opracowania). Sumienie kształtuje się również w kontekście oczyszczających relacji; pełnych wiary i miłości relacji międzyludzkich, które niejako spontanicznie, to znaczy bez specjalnego programu działania, odnoszą się do prawdy, do obiektywizującej siły spotkania,

ks. dr Mirosław Tykfer jest doktorem teologii fundamentalnej i redaktorem naczelnym „Przewodnika Katolickiego”. Odbył w Rzymie studia z pedagogiki religijnej i teologii fundamentalnej. Autor książek teologicznych. Mieszka w Poznaniu.

Stanisław Gajewski stanislawgajewski@ gmail.com


WIARA

75

→


76

Personalizm na rozdrożach W pismach Maritaina i Mouniera PAX-owcy znajdowali elementy łączące katolicki personalizm z marksizmem.

Z profesorem Piotrem H. Kosickim rozmawia Stanisław Zakroczymski Stanisław Gajewski

Ponieważ od przeszło dwóch lat wszyscy w Polsce z konieczności zajmujemy się Konstytucją, chciałbym zacząć rozmowę od artykułu 30. naszej ustawy zasadniczej. Brzmi on następująco: „Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych”. Czy pańskim zdaniem jest to artykuł personalistyczny?

To zależy. „Personalizm” to pojęcie bardzo szerokie. Nie ma jednego personalizmu jako skończonej doktryny filozoficznej. Do samozwańczych „personalistów” można zaliczyć nie tylko myślicieli katolickich, na przykład Jana Pawła II, lecz także wyznawców innych religii, a nawet ludzi niewierzących. Elementów personalizmu można doszukiwać się już wśród niemieckojęzycznych filozofów początku XIX wieku, później zaś u samego Karola Marksa. Wspólnym mianownikiem tej różnorodnej myśli jest zaczerpnięta od Boecjusza kategoria „osoby”. Dalej jednak drogi tych personalizmów się rozchodzą. Dlatego nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pańskie pytanie o intelektualny rodowód pojęcia godności. Rozumiem jednak, że jest ono pojęciem kluczowym dla personalizmu katolickiego?

Katolicy przywiązują dużą uwagę do „Sumy” świętego Tomasza, dla którego godność była czymś nie z tej ziemi, czymś nabierającym sensu jedynie w odniesieniu do Boga. To niełatwo się przekłada – by nie popaść w anachronizm – na ziemskie prawo czy filozofię

polityczną. Jeśli jednak chodzi o XX-wieczne­personalizmy katolickie, z takimi myślicielami jak Jacques­ Maritain czy Emmanuel Mounier na czele, a – jak rozumiem – o nich właśnie mamy dzisiaj rozmawiać, to jak najbardziej godność osoby staje się osią ich refleksji­ etycznej. To bardzo ciekawe, że przytoczył pan właśnie 30. artykuł Konstytucji, który stwierdza, że godność jest źródłem praw i wolności człowieka. Przykład ten przywołuje na myśl najnowsze, niezwykle ważne badania amerykańskiego historyka idei i prawa Samuela­ Moyna, który zwrócił uwagę na to, że dyskurs praw człowieka czerpie nie tylko z rewolucji francuskiej i z tradycji oświeceniowej, lecz także z dyskursów katolickich XX wieku. I rzeczywiście, pojęcie osoby ludzkiej, propagowane przez Maritaina, a potem przez kolejnych papieży – zwłaszcza Pawła VI i Jana Pawła II – zakorzeniło się głęboko w dyskursie praw człowieka. Skąd ta „rewolucja godności” w katolickim personalizmie­XX wieku?

Moim zdaniem są przynajmniej trzy bezpośrednie przyczyny tego zjawiska. Po pierwsze, dopiero na początku XX wieku Kościół zaczął poważnie traktować rewolucję przemysłową. Papież Leon XIII wydał co prawda encyklikę „Rerum novarum” jeszcze w ostatniej dekadzie poprzedniego stulecia, ale systematyczny namysł nad tym, co się właściwie stało ze społeczeństwem w wyniku tej wielkiej przemiany, został podjęty dopiero później. Po drugie, ważną rolę odegrała


pierwsza wojna światowa. Z jednej strony, przyniosła ona straty i cierpienia na nieznaną dotąd skalę, z drugiej – dopełniła dzieła zniszczenia dotychczasowych struktur społecznych poprzez rozbudzenie myślenia w kategoriach narodowych. Wreszcie po trzecie i być może najważniejsze, XX wiek został naznaczony przez rewolucję bolszewicką i jej konsekwencje. Pamiętajmy o tym, że w latach 20. i 30. papieżem był Pius XI – człowiek, który wojnę polsko-bolszewicką przeżył w Warszawie. To nie było bez znaczenia! Kościół­zaczął dostrzegać, że wobec rosnącej atrakcyjności sowieckiego komunizmu, który w drodze do pełnej równości nie liczył się z konkretną osobą, potrzebuje bardziej aktualnej filozofii społecznej, która byłaby w stanie stanowić realną odpowiedź na to nowe wyzwanie. Wynikałoby z tego, że personalizm miał charakter reakcyjny.­

Jeśli przyjmiemy anglosaski sposób rozumienia tego pojęcia, w którym „reakcyjność” nie oznacza odrzucenia wszelkich form nowoczesności, a tylko dystansowanie się od skrajnie rewolucyjnych i niebaczących na koszty prób jej przekształcania, personalizm jest reakcyjny. Niektórzy badacze twierdzą wręcz, że jest ze swej natury zachowawczy, konserwatywny. Z tym bym się jednak nie zgodził. Dowodem na prawdziwość tej tezy są bohaterowie mojej książki „Personalizm­po polsku”, czyli współpracownicy Bolesława Piaseckiego z „Dziś i Jutro” i z PAX-u,

którzy starali się połączyć katolicki personalizm z marksizmem. Do ich historii jeszcze wrócimy. Proszę mi jednak pozwolić na jeszcze jedno odwołanie do Konstytucji. Jej artykuł 2. mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Wątek sprawiedliwości społecznej wielokrotnie powraca w pana książce. Czy jest ona kluczową wartością dla personalistów?

Myślę, że tak. Sprawiedliwość społeczna była przedmiotem refleksji i ważnym punktem odniesienia dla wielu ruchów chrześcijańskich i katolickich jeszcze w XIX wieku, a więc przed „wskrzeszeniem” pojęcia osoby ludzkiej i przed sformułowaniem XX-wiecznych­ propozycji personalistycznych. Już we wczesnym XIX wieku pojawiali się katolicy, którzy próbowali – w sposób niekoniecznie uporządkowany w sensie filozoficznym – odpowiadać na wyzwania rewolucji przemysłowej, i to nie poprzez walkę klas, lecz poprzez współpracę i solidarność międzyklasową. Oto korzenie katolickiej nauki społecznej. Potrzeba tworzenia społeczeństwa bardziej sprawiedliwego, wynikająca z zasadniczej niezgody na status quo, jest charakterystyczna również dla myślicieli francuskich, z Maritainem na czele, i dla ich polskich naśladowców. Przed wojną było to przede wszystkim środowisko gromadzące się w Laskach wokół księdza Władysława Korniłowicza oraz wokół Stowarzyszenia­Katolickiej Młodzieży →

KATOLEW

77


78

Dyskurs praw człowieka czerpie nie tylko z rewolucji francuskiej i z tradycji oświeceniowej, lecz także z dyskursów katolickich XX wieku.

Akademickiej „Odrodzenie”, z którego wyszli tacy intelektualiści jak Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz czy prymas Stefan­Wyszyński­. Rozumiem jednak, że przed wojną ich znaczenie było marginalne?

Jeśli mówimy o przełożeniu ich działalności na decyzje polityczne, to oczywiście tak. Trzeba jednak pamiętać o tym, że w okresie, w którym rozwijał się ruch personalistyczny, nie było już właściwie możliwości prowadzenia polityki demokratycznej. Mimo to w 1937 roku powstało Stronnictwo Pracy – partia odwołująca się bezpośrednio do katolickiej nauki społecznej i do encykliki Piusa XI „Quadragesimo anno”, w której programie można już wyczuć pewne elementy personalistyczne. Jeszcze wcześniej istniała chrześcijańska demokracja, która przez dłuższy czas pozostawała co prawda w sojuszu z endecją, ale jej przywódca, Wojciech­Korfanty, dość szybko zaczął odwoływać się do myśli opartej na zasadach personalistycznych. Owszem, ale sam pan profesor stwierdził, że chadecy­ – czy to duchowni, czy świeccy – w wielu obszarach współpracowali z endekami, których przekonań nie określilibyśmy dzisiaj mianem „personalistycznych”…

Z dzisiejszej perspektywy – z pewnością nie. Sęk w tym, że personalizm, podobnie jak całe nauczanie Kościoła­, jest zjawiskiem dynamicznym. Przed wojną i przed Soborem można było myśleć i mówić w sposób, który dzisiaj jest dla mainstreamu inteligencji katolickiej nie do przyjęcia. Może pana zszokuję, ale można było wówczas być jednocześnie personalistą i zwolennikiem getta ławkowego, można było być personalistą i zwolennikiem narodowej homogenizacji Polski.

Jak to możliwe?

Proszę pana, nawet w ruchu socjalistycznym istniał przez długie lata nurt nastawiony narodowo! Pisał o tym między innymi Timothy Snyder w swojej pierwszej książce. Przedstawiciele tego nurtu byli przekonani, że aby dążyć do sprawiedliwości społecznej, trzeba najpierw wyzwolić narody i uporządkować sprawy granic między państwami. W przypadku katolickich myślicieli i działaczy dochodziła do tego kwestia teologiczna. Otóż panowało przekonanie, że aby w pełni kultywować w sobie godność osoby ludzkiej, trzeba być katolikiem – ochrzczonym i uczestniczącym w życiu Kościoła. Dlatego zgodne z nauką społeczną Kościoła było żarliwe nawracanie innowierców i „porządkowanie” świata w kategoriach religijnych. Uniwersalizm katolicki istniał jako aspiracja, czyli dążenie do nawrócenia na katolicyzm. Rzeczywistość wcale nie była jednak uniwersalna. Przenieśmy się zatem do Polski Ludowej…

Proszę pozwolić mi na jeszcze jeden krótki komentarz. Owszem, pod względem politycznym czy społecznym personalizm był przed wojną ruchem marginalnym. Ale jeśli spojrzymy na rolę, którą odegrali jego wychowankowie w życiu intelektualnym w kraju i na emigracji w trakcie wojny, w PRL i w III RP, to okaże się, że był to ruch bardzo znaczący. Przywódcą najpotężniejszego ruchu odwołującego się do personalizmu w latach 40. i 50. został jednak człowiek, który jeszcze przed wojną z katolicką nauką społeczną nie miał nic wspólnego.

To prawda, w życiu Bolesława Piaseckiego – bo o nim mówimy – doszło do wielu dość osobliwych wolt.


KATOLEW

79

Jedną z nich było rzekome porzucenie poglądów faszystowskich pod koniec drugiej wojny światowej, a następnie, po zwolnieniu z sowieckiego więzienia, stworzenie w Polsce nowego ruchu­katolickospołecznego­. Zanim jednak powiemy o „Dziś i Jutro”, podkreślmy, że do idei personalizmu w powojennej Polsce odwoływały się także inne środowiska. Najpierw wspomniane już Stronnictwo Pracy, które jednak już latem 1946 roku padło ofiarą „wrogiego przejęcia” ze strony działaczy związanych z PZPR, następnie „Tygodnik Warszawski”, w 1948 roku zamknięty – jak to określił ówczesny redaktor Wiesław Chrzanowski – „wraz z redakcją”, wreszcie „Tygodnik­ Powszechny”, zepchnięty na pozycje społeczno-kulturalne, a następnie w 1953 roku przechwycony przez środowiska PAX-owskie. Na koniec został więc tylko Piasecki ze swoją drużyną. Jakie były motywy jego ludzi? Czy kierowali się czystym koniunkturalizmem, czy też autentycznie wierzyli w to, że zawierając sojusz z komunistami, będą w stanie realizować chrześcijańsko-społeczne ideały?

Nie sposób przyjąć jednej motywacji dla wszystkich uczestników tego ruchu, a w jego tworzenie były zaangażowane początkowo dziesiątki, a później setki intelektualistów katolickich. Z pewnością inne motywy przyświecały Piaseckiemu i jego przedwojennym towarzyszom z Ruchu Narodowo-Radykalnego

„Falanga”, inne tym, którzy przyłączyli się do „wodza” w czasie wojennej konspiracji w Konfederacji Narodu­, a jeszcze inne młodym powojennym działaczom, takim jak Tadeusz Mazowiecki czy Janusz Zabłocki. Chciałbym skupić się przede wszystkim na osobie Mazowieckiego­, ale wcześniej muszę zapytać o przywódcę ruchu. Dość powszechna jest opinia, że Piasecki­ i jego ludzie „grali” na sytuację, w której przy jakimś przełomie politycznym czy zmianie koniunktury komuniści będą musieli podzielić się władzą z opcją katolicką. Czy przychyliłby się pan do takiej oceny?

Jeśli chodzi o Piaseckiego, to tak. On osobiście na pewno w to wierzył. Liczył na to, że kiedyś wejdzie do rządu i to była w pewnym sensie nadrzędna motywacja skłaniająca go do działalności publicznej. Natomiast w przypadku młodych w grę wchodziły inne czynniki. No właśnie, jakie? Spróbujmy wejść w buty dwudziestojednoletniego Tadeusza Mazowieckiego, który w 1948 roku przystąpił do prapaxowskiego ruchu „Dziś i Jutro”. Co on sobie wtedy myślał? →


80

Jestem w tej komfortowej sytuacji, że rozmawiałem z nim o tym ponad dziesięć lat temu. Tłumaczył mi, że jako świadomy politycznie młody człowiek chciał zaangażować się w proces odbudowy lepszej Rzeczypospolitej­, która uniknęłaby błędów przedwojennego państwa polskiego. Chciał działać konsekwentnie na podstawie katolickiej nauki społecznej, która była jego nadrzędną inspiracją ideową. Dlaczego więc nie wstąpił do Stronnictwa Pracy?

Ależ wstąpił! Jeszcze u siebie, w Płocku, przed wyjazdem na studia prawnicze do Warszawy. Tyle że dosłownie kilka tygodni później Karol Popiel ogłosił rozwiązanie partii, która została przejęta od wewnątrz przez kryptokomunistów. Później Stronnictwo Pracy współpracowało już bez różnicy zdań z PPR. Cóż więc Mazowiecki­ miał robić? Napisać do „Tygodnika Powszechnego”.

I napisał! Powiedział mi, że nie dostał odpowiedzi. Mogło do tego dojść z winy słabo działającej w powojennych warunkach poczty, ale bardziej prawdopodobne jest inne wytłumaczenie. Ludzie skupieni wokół „Tygodnika­Powszechnego” tworzyli dość hermetyczne środowisko o bardzo wygórowanym intelektualnie poziomie i niekoniecznie zajmowali się problemami kluczowymi z punktu widzenia codzienności kraju. A ponieważ imperatyw zaangażowania publicznego był w Mazowieckim­bardzo silny, po przyjeździe do Warszawy­zaczął rozglądać się za innymi możliwościami. Taką właśnie możliwość otworzył przed nim Piasecki. Najpierw zaczął publikować jego teksty w młodzieżowych kolumnach „Słowa Powszechnego­”, a następnie wciągnął Mazowieckiego „na pełen etat” do redakcji. Czy uważa pan, że zaangażowanie Mazowieckiego i jego równolatków w PAX wynikało ze swego rodzaju pozytywizmu? Z tego, że „mimo wszystko” mogą coś robić, pisać, działać?

Myślę, że dość dobrze pan to ujął. Proszę wziąć pod uwagę – przy całym krytycyzmie, z którym słusznie dziś patrzymy na ten ruch – że PAX wydawał książki, które w innym razie z pewnością nie zostałyby przetłumaczone na język polski, że publikował teksty, które w innym przypadku niemal na pewno by się nie ukazały… … i że sprzedawał dewocjonalia, a nawet proszki do prania i artykuły AGD na masową skalę, na czym jego szefowie dorobili się dużych pieniędzy…

Wszystko prawda. Ale ja opowiadam tylko o motywach stojących za zaangażowaniem młodego Tadeusza­Mazowieckiego­w ­ ten ruch i pokazuję, dlaczego PAX mógł być dla niego atrakcyjny. Sam pan zapewne wie, że ludzie, a zwłaszcza ludzie młodzi, chcą mieć poczucie, że to, co robią, ma sens. Sądzę, że Mazowiecki­przez długi czas czuł, że robi rzeczy sensowne i przynoszące pożytek krajowi. Pisał teksty, które trafiały do sporego kręgu czytelników. Starał się kształtować myśl chrześcijańską w Polsce. Podam panu konkretny przykład. Przez krótki czas, w latach 1953–1955, a więc dopóki nie opuścił PAX-u­ na znak sprzeciwu wobec metod stosowanych przez Piaseckiego, Mazowiecki­był redaktorem naczelnym „Wrocławskiego­Tygodnika Katolickiego”. To był projekt o dużym znaczeniu narodowym. Jego zadaniem był czynny udział w polonizacji Ziem Zachodnich­. Co to znaczy?

Chodziło przede wszystkim o wspieranie polskojęzycznego Kościoła urzędującego od niedawna na tym terenie w misji krzewienia światopoglądu katolickiego, który byłby zarazem światopoglądem postępowym społecznie. Proszę mieć na względzie, że po wojnie kwestia polonizacji „ziem odzyskanych” nie budziła kontrowersji wśród polskich katolików. Co do jej priorytetowości zgadzali się i redaktorzy „Tygodnika Powszechnego”, i hierarchia kościelna.


Mazowiecki widział, że pod rządami komunistów jest lepiej niż w czasie okupacji, że całe grupy ludności zyskują na przemianach społecznych.

Było to także jedno z głównych źródeł legitymizacji władzy­ komunistycznej.

Owszem, ale czy to miało znaczyć, że katolicy powinni ten temat „odpuścić”? Pomówmy przez chwilę o relacjach między PAX-owcami a władzą komunistyczną. Czy Mazowiecki nie widział, że to państwo staje się coraz bardziej brutalne i totalitarne? Że znikają kolejne obszary wolności?

Z pewnością widział. W końcu był to człowiek nieprzeciętnie inteligentny. Nie o to mi chodzi, żeby go tłumaczyć. Z drugiej jednak strony, Mazowiecki­ musiał widzieć, że pod rządami komunistów jest lepiej niż w czasie okupacji, że całe grupy ludności zyskują niebywale na przemianach społecznych, na industrializacji­… Czyli że dokonuje się postęp, że wprowadzana jest wspominana już przez nas „sprawiedliwość społeczna”, czy tak?

Można to tak ująć. Niewątpliwie były to dla ludzi PAX-u – przynajmniej dla niektórych – kluczowe wartości. No dobrze, ale w mojej ocenie przy okazji gubili oni istotę chrześcijaństwa. W swojej książce sam pan pisze, że „stawiali encykliki na głowie” i że przyznawali sobie wyłączność na ich interpretację. Czy to był jeszcze personalizm, czy jednak już marksizm z jakąś domieszką katolicyzmu­?

Myślę, że odpowiedź na to pytanie musi być bardziej zniuansowana, bo sformułował je pan na przekór

myśleniu Mazowieckiego, Zabłockiego i wielu innych w tamtym okresie. Cała ich refleksja była ukierunkowana na to, żeby pogodzić ze sobą te dwa nurty. Mazowiecki­pisał nawet książkę na ten temat, ale nigdy jej nie ukończył. PAX-owcy rozpoznawali w pismach młodego Marksa pewną wizję godności osoby ludzkiej, która realizuje się przez pracę. W pismach Maritaina i przede wszystkim Mouniera­, z którego czasopismem „Esprit” blisko zresztą współpracowali, znajdowali elementy łączące katolicki personalizm z marksizmem. Ja sądzę, że tych dwóch nurtów pogodzić się nie da, pan pewnie też tak uważa, ale oni poszukiwali takiej syntezy. Jeśli zaś chodzi o encykliki, to po prostu uważali, że skoro były pisane w czasach dominacji kapitalizmu, to po triumfie gospodarki centralnie planowanej należy je reinterpretować i przyznawali sobie prawo do dokonywania takiej reinterpretacji. Dlaczego uważa pan, że personalizm i marksizm nie dają się ze sobą pogodzić?

Wróćmy do punktu wyjścia: personalizmów jest wiele, w pewnym sensie można by nawet Marksa­uznać za personalistę, ale personalizm katolicki ufundowany jest na gruncie nadprzyrodzoności, czyli tego w człowieku, co jest odbiciem obrazu Bożego. A ortodoksyjnie pojęty marksizm z założenia ten wymiar nadprzyrodzony przekreśla. Można być jednocześnie lewicowcem i katolickim personalistą, proszę bardzo. Ale próba połączenia marksizmu z personalizmem katolickim – to samozaprzeczenie. →

KATOLEW

81


82

Czyli nie wierzył w to, że biskup był torturowany i manipulowany­?

Wierzył, że Kaczmarek powiedział to wszystko od siebie. Samozakłamanie?

Albo skrajna naiwność. Trudno mi to pojąć, ale Mazowiecki­zdawał się traktować Kaczmarka tak, jakby ten w pewnym sensie sprzeniewierzył się swojej godności osoby ludzkiej na tyle, że sam na nią nie zasługiwał. I dla mnie to jest w tym tekście najtrudniejsze. Tu natrafiamy na najcięższe konsekwencje dążenia do wytworzenia hybrydy marksizmu i personalizmu­. Gdyby chodziło tylko o intelektualne rozważania, to rzecz można by pewnie uznać za nawet interesującą. Gorzej­, że dysputy prowadzone przez ludzi PAX-u pociągały za sobą realne konsekwencje dla konkretnych osób i przyczyniały się do rozbicia Kościoła.

Chodzi panu pewnie o sprawę biskupa Kaczmarka? Przede wszystkim. Muszę powiedzieć, że przed lekturą pańskiej książki nie czytałem tekstu, w którym Mazowiecki­potępiał biskupa kieleckiego po jego skazaniu za rzekome szpiegostwo. Zawsze myślałem, że sprawa jest trochę rozdmuchiwana przez przeciwników „naszego premiera”. Teraz musiałem zmienić zdanie. To wstrząsający tekst.

Mazowiecki przepraszał za niego podczas kampanii prezydenckiej w 1990 roku, w wywiadzie udzielonym Jerzemu Turowiczowi. Twierdził, że w owym czasie nie zdawał sobie sprawy, że Kaczmarek był pod wpływem środków chemicznych, i traktował ze śmiertelną powagą to, co biskup mówił na sali sądowej. A ten opowiadał o swoim zaangażowaniu w pracę dla amerykańskiego wywiadu.

Czy obejmując fotel premiera Rzeczpospolitej, Mazowiecki­był jeszcze personalistą?

Tak, on nim pozostał już na zawsze. Pod koniec życia mówił mi, że wciąż odczuwa intelektualną więź z Mounierem­, co było bardzo ciekawe, zważywszy na to, że ten zmarł w 1950 roku. Oczywiście, po latach był to już inny personalizm – jednoznacznie odrzucający nie tylko marksizm, ale w ogóle rewolucję jako narzędzie dążenia do sprawiedliwości społecznej czy godności osoby ludzkiej. Mazowiecki stopniowo zaczął kłaść nacisk raczej na zmiany ewolucyjne i na dialog z ludźmi różnych orientacji i poglądów. Dobrze to widać w jego tekstach publikowanych przez lata w „Więzi” oraz wypowiedziach i działaniach w trakcie zaangażowania w ruch opozycyjny. Jak w kontekście personalistycznych poglądów Mazowieckiego­wytłumaczyć działania, które podjął jako szef rządu? Mam na myśli przede wszystkim obszar polityki gospodarczej, która na pewno nie cechowała się silnym nastawieniem na sprawiedliwość społeczną czy solidarność.


międzynarodowy system ekonomiczny i polityczny. Że nie udało jej się znaleźć poszukiwanej przez katolicką naukę społeczną „trzeciej drogi” między kapitalizmem a socjalizmem. Do tego dochodziły pewne kompromitujące w jego ocenie fakty, takie jak zaangażowanie francuskich chadeków w wojny w Algierii i w Wietnamie. Mazowiecki założył, że należy Polskę wprowadzić do systemu liberalnego, a następnie podjąć walkę o to, żeby ten system ucywilizować. Można dyskutować o tym, czy była to dobra taktyka.

…z którą plan Balcerowicza nie miał nic wspólnego.

A w każdym razie niewiele. Mam jeszcze jedno pytanie, które nie daje mi spokoju. Kiedy czytam o „społecznej gospodarce rynkowej” czy o „godności człowieka”, mam jednoznaczne skojarzenia z chadecją. Dlaczego Mazowiecki nie stworzył w Polsce porządnej partii chrześcijańsko-demokratycznej?

To bardzo ciekawe. Zwłaszcza, że Helmut Kohl wprost mu to proponował. Sygnalizował nawet wsparcie merytoryczne i finansowe. Mazowiecki odmówił jednak, twierdząc, że jest „chrześcijaninem i demokratą, ale nie chrześcijańskim demokratą”. Myślę, że przyczyny tej odmowy są dwie. Po pierwsze, cały ruch „Solidarności” był głęboko antypartyjny. Jego przedstawiciele twierdzili, że partie są pewną chorobą demokracji, która psuje społeczeństwo obywatelskie. Stąd wzięła się Unia Demokratyczna, która była taką „partią-niepartią”, sklejoną naprędce z ludzi o bardzo różnych przekonaniach. Po drugie, wydaje mi się, że Mazowiecki­był po prostu zachodnią chadecją­ rozczarowany­. A to dlaczego?

Bo był przekonany, że ta formacja poniosła porażkę. Że zbyt mocno wpisała się w liberalny, wolnorynkowy,

Prof. Piotr H. Kosicki pracuje na Wydziale Historii University of Maryland. Doktorat uzyskał na Princeton University. Specjalizuje się w transnarodowej historii współczesnej Europy ze szczególnym uwzględnieniem historii katolicyzmu, polityki pamięci historycznej oraz historii idei.

Stanisław Gajewski stanislawgajewski@ gmail.com

83 KATOLEW

To bardzo trudne pytanie, ponieważ w słowach i w działaniach Mazowieckiego z tego okresu widać pewien brak konsekwencji. Zgadzam się z panem, że nie była to polityka personalistyczna. Powiem więcej: wydaje mi się, że zdawał sobie z tego sprawę sam Mazowiecki­. Proszę zwrócić uwagę, że on mówił wówczas, że „szuka swojego Erharda”, a Ludwig Erhard, minister gospodarki w rządzie Konrada Adenauera, był symbolem tak zwanej „społecznej gospodarki rynkowej”, czyli społecznie wrażliwej wersji kapitalizmu…


84

Premier moralnego niepokoju Ze spuścizny Tadeusza Mazowieckiego z okresu III Rzeczypospolitej wyłania się obraz człowieka raczej przygnębionego złożonością rzeczywistości i zaniepokojonego jej kształtem niż prezentującego postawę triumfalistyczną.

Stanisław Zakroczymski Łukasz Drzycimski

P

atrząc z perspektywy niemal trzydziestu lat od objęcia przez Tadeusza Mazowieckiego urzędu premiera i z perspektywy pięciu lat, które mijają od jego śmierci, za wiele rzeczy można być mu wdzięcznym i za wiele można mieć do niego żal. Ja osobiście najbardziej nie mogę przeboleć, że nie stanął na czele polskiej chrześcijańskiej demokracji. Takiej z prawdziwego zdarzenia. I. „Przyszedłem wam powiedzieć, że było gorzej, a jest dużo lepiej. Że takiej Polski, jaką dziś mamy, czy macie, nie było”. (9 kwietnia 2013) To było raptem nieco ponad pięć lat temu. Pogodne kwietniowe popołudnie, warszawskie Nowe Miasto, siedziba Klubu Inteligencji Katolickiej, w której kilka razy w miesiącu odbywają się dyskusje na tematy publiczne. Dyskusja zaplanowana na ten dzień miała być jednak niezwykła i, patrząc z perspektywy czasu,

rzeczywiście taką była. Oto osiemdziesięciosześcioletni pierwszy premier III Rzeczypospolitej, żywa legenda polskiej polityki, poprosił o spotkanie z młodymi ludźmi, ściślej lub luźniej związanymi z KIK-iem. Sala wypełniła się po brzegi. Nic dziwnego. Był to okres narastającego – zwłaszcza w środowisku „Kontaktu”, do którego redakcji piszący te słowa właśnie dołączał – intelektualnego fermentu i nasuwających się coraz bardziej zasadniczych pytań do ojców polskiej transformacji ustrojowej. Pytań o jej społeczno-ekonomiczne niedostatki, o utracone gdzieś po drodze ideały pierwszej „Solidarności”. Były premier musiał sobie zdawać sprawę z tego, że to nie będzie dla niego łatwe spotkanie, kolejny benefis w gronie weteranów opozycji. Mimo to sam wyszedł z inicjatywą. Pretekstem do rozmowy była książka „Rok 1989 i lata następne”, zbiór tekstów Mazowieckiego­ i wywiadów z nim, pochodzących z lat 1989–2012. Chciał skonfrontować je z młodym pokoleniem organizacji, którą współtworzył ponad pół wieku wcześniej. Pół roku później, kiedy odprowadzaliśmy pana premiera na cmentarz w Laskach, zrozumieliśmy, że była to próba pozostawienia „swojemu” środowisku swego rodzaju testamentu. Nie tylko politycznego. Skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze


KATOLEW

85

pamiętam całą dyskusję, którą miałem okazję współprowadzić. Jej skrócony zapis można znaleźć na stronie internetowej „Kontaktu”. Spotkanie nosiło tytuł „Credo polityka”, ale – jak ktoś później złośliwie zauważył – powinniśmy je raczej nazwać „confiteor”, bo przepytywaliśmy byłego premiera dość ostro. Dyskutował jednak żywo. To przyznawał rację, to znowu się nie zgadzał, bronił swojej perspektywy, pokazywał uwarunkowania podjętych decyzji. Sprawiał wrażenie człowieka mocno zmęczonego i dalekiego od triumfalizmu, choć – jak by się zastanowić – miał wówczas wszelkie powody do tego, żeby być z siebie zadowolonym: pełnił funkcję etatowego doradcy prezydenta, krajem rządzili ludzie bliscy mu ideowo, nasza pozycja w Europie wydawała się ugruntowana. A jednak dawało się odczuć, że nie jest usatysfakcjonowany tym, jak wygląda ówczesne polskie państwo i społeczeństwo.

W wypowiedzi, którą przytoczyłem jako motto, pobrzmiewały pewne wątpliwości. „Jest dużo lepiej” nie oznaczało przecież, że jest idealnie. Odchodząc z tego świata, Mazowiecki zdawał się widzieć coraz więcej problemów piętrzących się przed naszym krajem. Pamiętam, że natychmiast po zakończeniu debaty z ulgą zapalił elektroniczny papieros, bezczelnie łamiąc zakaz niezrozumiały dla ludzi należących do jego pokolenia. II. „Dręczy mnie pytanie: czy mogliśmy nie dopuścić do podziału Polski na wygranych i przegranych?”. (27 czerwca 2004, wspomnienie Jacka Kuronia) „Rok 1989 i lata następne” jest fascynującą lekturą, która zaskakuje czytelnika obszernością i różnorodnością. Postanowiłem oprzeć niniejszy esej na trzech →


86

cytatach zaczerpniętych z tej książki, by zobrazować kluczowe problemy, z którymi zmagał się Mazowiecki – polityk i intelektualista III Rzeczypospolitej­. Na pierwszy ogień musi pójść kwestia, która budziła i wciąż budzi najwięcej kontrowersji. Premier Mazowiecki­umarł w 2013 roku. Jak już wspomniałem, był to czas, w którym do mainstreamu debaty publicznej zaczęła przebijać się kwestia pozostająca wcześniej na jej obrzeżach, to znaczy problem tak zwanych „społecznych kosztów transformacji” – ludzi, ba, całych­środowisk i grup społecznych, które w wyniku reform zapoczątkowanych przez pierwszy solidarnościowy gabinet znalazły się na marginesie społecznego i gospodarczego życia kraju. To właśnie wtedy ukazały się wspomnienia Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii”, a Grzegorz Sroczyński rozpoczął swój słynny cykl wywiadów z twórcami przemian, których kulminacją będzie słynne „Byliśmy głupi” Marcina Króla­. Mazowiecki jako lider rządu wprowadzającego terapię szokową znalazł się niejako w centrum tej debaty. Jest faktem niepodważalnym, że to rząd Mazowieckiego­wybrał radykalną ścieżkę reform i chociaż to Leszek Balcerowicz stał na czele jego gospodarczego skrzydła, zasadnicza odpowiedzialność

spoczywa na premierze (sam zresztą nigdy od niej nie uciekał). Faktem jest jednak również to, że większość rozstrzygnięć zapadała podczas narad z zagranicznymi doradcami w biurze wicepremiera i że stan gospodarki i finansów państwa wymagał szybkiego działania. Kiedy jednak przyjrzymy się temu, co Tadeusz­Mazowiecki­ pisał i mówił przez kolejne dwadzieścia cztery lata wolnej Polski, zorientujemy się, że przypisywanie mu skrajnie liberalnego światopoglądu i pełnego zadowolenia z ostatecznego kształtu reform jest nieporozumieniem. Do końca życia uważał się on bowiem za chrześcijańskiego personalistę, dla którego wspólnotowy wymiar życia jest równie istotny jak dbanie o indywidualny rozwój jednostki. Nie wiem, czy mówienie o „wyrzutach sumienia” byłego premiera jest najlepszym określeniem, ale inne nie przychodzi mi do głowy. W jednym z wywiadów, wspominając dramatyczne chwile 1990 roku, stwierdził: „Gdy zdecydowaliśmy się na wdrożenie programu gospodarczego i coraz bardziej uświadamiano mi jego konsekwencje, zaczęło we mnie wzrastać poczucie bardzo głębokiego dramatu. […] Kiedy mówiono mi, że przy tych reformach muszą padać zakłady, że to takie dziwne, iż jeszcze nie padają,


KATOLEW

87

skóra mi cierpła na myśl, co będzie, gdy zaczną padać, i jak rozwiążemy problemy tych ludzi”. Kilka lat później, w 1998 roku, już po tym, jak został odsunięty przez Leszka Balcerowicza od przewodniczenia Unii Wolności, obserwując poczynania postsolidarnościowego rządu z ław poselskich, utyskiwał na rolę „strażniczki budżetu”, która przypadła jego ugrupowaniu. „Gdy bowiem trzeba bronić budżetu, to zawsze odzywa się Unia. Gdy zaś trzeba publicznie pokazać troskę o ludzi, o sprawy społeczne, to odzywa się AWS albo SLD, a Unia mówi o ostrożności budżetowej”. Znając pogardliwy stosunek Mazowieckiego­do mentalności partyjnej, możemy założyć, że nie chodziło mu o to, że Unia w związku z takim podejściem traci poparcie, ale że po prostu jest ono niesłuszne, można by rzec: niepersonalistyczne. III. „Jestem chrześcijaninem i jestem demokratą, ale nie jestem chrześcijańskim demokratą”. (1990, w rozmowie z Helmutem Kohlem) Uważam, że największym błędem Mazowieckiego nie była jego działalność jako premiera (poza bardzo

kontrowersyjnymi aspektami należy też pamiętać o licznych osiągnięciach w polityce zagranicznej i wewnętrznej, jak unormowanie stosunków z Niemcami czy pierwsza reforma samorządowa) ani nawet kandydatura prezydencka (choć wyjątkowo nieudana, zdradzająca brak umiejętności stricte politycznych), ale fakt, że zdecydował się na ich gruncie stworzyć Unię Demokratyczną, a potem Unię Wolności. Wiem, że narażam się w tym miejscu wielu czytelnikom, zwłaszcza tym z nieco dłuższym stażem zainteresowania sprawami publicznymi. Zdaję sobie sprawę z tego, jakim nimbem otoczona jest ta świętej pamięci partia w kręgach liberalnej inteligencji. Jestem nawet w stanie, przy dużej dozie krytycyzmu, docenić wiele spośród jej działań. Sądzę jednak, że lepiej byłoby, gdyby nigdy nie powstała. Gdy przyjrzeć się jej bowiem, stosując zwyczajowe kryteria oceny partii politycznych, okazuje się, że stanowiła ona formację kuriozalną. Nie jednoczyła jej żadna wspólna idea czy doktryna polityczna, a jedynie poczucie „zagrożenia dla demokracji” ze strony zwolenników Stana Tymińskiego, a także – do pewnego stopnia – Lecha Wałęsy. „Trzeba utworzyć silny obóz demokracji. Trzeba utworzyć jedną demokrację czy →


88

Do końca życia Mazowiecki uważał się za chrześcijańskiego personalistę, dla którego wspólnotowy wymiar życia jest równie istotny jak dbanie o rozwój jednostki.

partię. […] Chciałbym, byśmy nie zagubili nikogo i niczego. […] Optuję za pójściem w kierunku jedności, takim pójściem, które by nikogo z nas wzajemnie nie skłóciło” – mówił Mazowiecki. I w ten sposób, głównie dzięki jego determinacji, powstała partia, w której znaleźli się socjaldemokraci, tacy jak Jacek Kuroń, liberałowie, jak Bronisław Geremek, i konserwatyści, jak Aleksander Hall. Co więcej, te różnice zostały przez partię oficjalnie usankcjonowane. Powołano w jej ramach trzy odgórnie wyznaczone „frakcje” (rzecz doprawdy niespotykana). Jaka była alternatywa? Jak zwykle nie da się tego powiedzieć z całą pewnością, ale można sobie wyobrazić sytuację, w której ci szanujący, a nawet lubiący się nawzajem ludzie, mający doświadczenie wspólnej walki z totalitarnym systemem, tworzą konkurujące ze sobą partie polityczne, oparte na klasycznych dla zachodnich demokracji podziałach. Mazowiecki mógłby stanąć wówczas na czele polskiej chrześcijańskiej demokracji z prawdziwego zdarzenia, promującej zasady społecznej gospodarki rynkowej i większej redystrybucji (a na przykład Kuroń – porządnej socjaldemokracji). Nie musiałby zżymać się na konieczność słuchania liberalnego dyktatu budżetowego we własnej partii. Nie martwiłby się niedostatecznym wykonywaniem prospołecznych przepisów Konstytucji, które sam współtworzył. Przede wszystkim jednak zapobiegłby utworzeniu partii inteligenckiej, roszczącej sobie prawo do posiadania „uniwersalnej” prawdy i bycia wyznacznikiem racjonalności. Być może właśnie wtedy pojawił się podział, który powraca w kolejnych mutacjach do dziś: podział na światłych obrońców demokracji i na jej przeciwników „z ludu”? Jest jeszcze druga, bardzo ważna, związana z tą sprawą kwestia. Otóż nie ulega wątpliwości, że Kościół­katolicki, przyzwyczajony do szczególnej roli pełnionej

w okresie PRL-u, od początku III RP szukał form własnej politycznej refleksji. Niestety, jak dzisiaj widzimy, ostatecznie znalazł ją przede wszystkim w postendeckim PiS-ie, silnie łączącym wątki religijne z narodowymi, a wręcz nacjonalistycznymi. Być może jednak, gdyby udało się powołać umiarkowaną (choć oczywiście niepozbawioną rysu konserwatywnego i nawiązującą do nauczania Kościoła) chadecję, to z nią związałby swoje nadzieje w sferze publicznej. „My, chrześcijanie, nie chcemy instrumentalnego mieszania religii i polityki. Ale wierzymy w jednoczącą­ rolę chrześcijaństwa. I na nią w Polsce – tak ostro, że aż absurdalnie podzielonej – czekamy. Czekamy, aby katolicyzm polski stał się bardziej chrześcijański, bardziej jednoczący i przyjazny ludziom i światu” ­–­mówił Mazowiecki na pogrzebie Krzysztofa Kozłowskiego. Pewnie uważał, że powoływanie do życia partii o profilu chrześcijańskim byłoby takim „mieszaniem”. Pytanie, czy katolicyzm polski nie stałby się w ten sposób bardziej chrześcijański. IV. „Potrzeby Europy ducha nie zaspokoi konsumpcyjny i relatywistyczny ideał życia i kultury”. (2012) Kiedy czyta się teksty i wywiady premiera, widać, że poza troską o społeczne nierówności przeszywał go na starość również inny ból. Ból o bardziej metafizycznym charakterze. Mazowiecki był człowiekiem głęboko wierzącym, jednak już od początków swojej działalności publicznej w PAX-ie zdającym sobie sprawę z trudnej sytuacji chrześcijaństwa we współczesnym świecie. W swoim słynnym eseju o „kredowych kołach”, opublikowanym na łamach „Więzi” w 1962 roku, pisał o tym, że religia w XX wieku funkcjonuje w „stanie zakwestionowania”, a chrześcijanie coraz bardziej zasługują na miano „ostatnich Mohikan” („nie


* Pełen sprzeczności polityk. Trudny do rozszyfrowania człowiek. Uznawany przez zwolenników transformacji za ojca jednego z największych historycznych sukcesów naszego kraju, który wiecznie był niezadowolony z jego kształtu. Chrześcijanin w polityce, który nie chciał zostać chadekiem, więc stworzył partię, która partią de facto nie była. Europejczyk Europą rozczarowany, katolik w Kościele samotny. Personalista oskarżany przez lewicę o liberalizm, a przez prawicę o „lewackość”. Trudny to los, ciągłe niespełnienie. Ale może taki czeka każdego, kto działając publicznie, pragnie zachować autentyczność?

Stanisław Zakroczymski jest absolwentem historii i studentem prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktor magazynu „Kontakt” i współzałożyciel społecznie zaangażowanej kancelarii prawnej „Prawo do prawa”. Współautor wywiadu-rzeki z profesorem Adamem Strzemboszem, „Między prawem i sprawiedliwością”.

Łukasz Drzycimski pencilpanic.com

89 KATOLEW

jest przyjemnie czuć się cząstką zamierającego rezerwatu” – przyznawał nie bez ironii). Wierzył jednak, że dzięki temu dojrzeją postawy bardziej świadomego życia i bardziej świadomego wyboru religijności. Przede wszystkim zaś przekonywał o konieczności zadawania przez kolejne generacje pytań o charakterze egzystencjalnym i udzielania na nie rozmaitych odpowiedzi. Wydaje się, że w tym punkcie spotkało go największe rozczarowanie. W wielu wypowiedziach dał wyraz swojemu rozczarowaniu konsumpcyjnym stylem życia dominującym w zachodnim, liberalnym świecie. Widział zarówno duchowe ubóstwo życia prywatnego, jak i, co z niego wynika: choroby życia publicznego. Zdawał sobie sprawę z królujących w nim klientelizmu, kolesiostwa, partyjniactwa i korupcji. Mówił wręcz o „staczaniu się demokracji w Polsce”. Upatrywał jego znamion w triumfie partii populistycznych, ale również w abstrahowaniu demokracji od wartości i w przyjmowaniu jej wąskiej, „proceduralnej” definicji. Tak jakby zdawał sobie sprawę, że system polityczny, aby zyskać trwałą akceptację, musi nieść ze sobą obietnicę lepszego życia. Jako najważniejszą wartość dla państwa stawiał nadzieję. Nie był bezkrytycznie zapatrzony w Zachód. Trudno zresztą, aby tak było po przejściach związanych z pełnieniem funkcji Specjalnego Sprawozdawcy ONZ w Bośni­, gdzie na własne oczy zobaczył hipokryzję struktur liberalnego świata wobec najstraszniejszych zbrodni na Starym Kontynencie po drugiej wojnie światowej. „Jak można wierzyć w Europę jutra, tworzoną przez dzieci tych ludzi, których dziś się opuszcza?” – pytał retorycznie w słynnym liście do Sekretarza Generalnego po masakrze w Srebrenicy. Wspominał także, że Zachód niedostatecznie docenił wagę przemian 1989 roku, „również finansowo”. Mimo wszystko pozostał zwolennikiem zjednoczenia ze strukturami Zachodu i jednym z architektów naszego członkostwa w Unii.


90

Katechumen

zostaje przychodzi przyjęty do na świat w Radogoszczu zespołu teatru „Reduta” Juliusza Osterwy

poznaje swojego partnera życiowego Stanisława Trębaczkiewicza

ma zakaz publikacji i wystawiania sztuk

współzakłada warszawski KIK i zostaje jego pierwszym prezesem

zostaje posłem na Sejm PRL i członkiem Rady Państwa

wystosowuje interpelację poselską w obronie studentów

1969

1968

1957

1956

1955

1949

1933

1926

1902

Jerzy Zawieyski

umiera w Warszawie

niektórych współczesnych polityków – również wtedy­ istniał. Rokiem wstydu. Tysiące ludzi wygnanych z Polski­, wiele osób aresztowanych i wyrzuconych z pracy. Zdarzenia Marca to jedyny w historii PRL-u wybuch wolnościowy pozbawiony kontekstu ekonomicznego; to rok narodzin pokolenia, które w 1980 roku stanęło marca mówiłem kazanie w 50. rocznicę wydarzeń w pierwszych szeregach „Solidarności”. Marzec przeorał Marca ‘68. Intencja mszy odprawianej w Kościele­ świadomość polskiej inteligencji. W istocie był to jednak Środowisk Twórczych też była niezwykła. Modli- czas straszny, czas potwornego zaduchu, czas ludzkiej liśmy się za Koło Poselskie „Znak”, czyli za Jerzego małości i podłości podniesionych do rangi cnót w życiu Zawieyskiego­, Tadeusza Mazowieckiego, Stanisława­ społecznym. Stommę, Konstantego Łubieńskiego i Janusza­ W swoim słynnym, emocjonalnym przemówieniu Zabłockiego­. Wszyscy odeszli już do Pana. To oni 11 sejmowym Jerzy Zawieyski mówił: „Bardzo rzadko pomarca 1968 roku wystosowali do władz komunistycz- jawiam się na tej trybunie. Tak się złożyło, że dziś z tej nych słynną interpelację poselską, w której stanęli trybuny mówię z wielkim bólem. Polityka może być w obronie protestujących i aresztowanych studentów traktowana w bardzo różny sposób. Polityka może być oraz przeciwstawili się antysemickiej nagonce. Wtedy także szkołą upokorzenia i tę szkołę Koło Poselskie wymagało to wielkiej odwagi. «Znak» – a ja z nim, z moimi przyjaciółmi – nie raz Antysemityzm wyznawców Jezusa Chrystusa to znosiliśmy… Najbardziej mnie zabolała interpretacja, grzech, aberracja duchowa i intelektualna. Rok 1968 jaką dał pan Marszałek Zenon Kliszko, który powiebył czasem hańby kraju, który – wbrew sugestiom dział między innymi, że ta interpelacja stawia nas poza Ks. Andrzej Luter

8


kluczowy w jego życiu duchowym, kiedy to wyspowiadał się i z rąk księdza Ziei przyjął komunię. To był dzień jego nawrócenia. Zarówno Zieja, jak i Korniłowicz, a także Maritain to postacie symboliczne dla Kościoła otwartego, bo inny Kościół – jak twierdził Zawieyski – nie istnieje. Nie wiem, czy był wybitnym pisarzem. Wielu krytyków twierdzi, że jego twórczość zestarzała się, cokolwiek miałoby to znaczyć. Wiadomo jednak, że nigdy nie poddał się socrealizmowi w literaturze. Czasy stalinowskie to w jego przypadku osiem lat milczenia. Tadeusz Mazowiecki pisał, że było to „milczenie z przymusu, ale i milczenie z wyboru”. Zawieyski w diariuszu: „Określiłem motywy swej postawy i swego milczenia. Są to motywy religijne, narodowe, artystyczne. Żaden z nich nie pozwala mi na ustępstwa i na odstępstwa”. Ta postawa spowodowała, że po Październiku ‘56 stał się niekwestionowanym autorytetem. W swojej słynnej „Drodze katechumena” z 1958 roku Jerzy Zawieyski pisał: „Każdy czas przynosi odmienne ramy, w których nabrzmiewają konflikty, napięcie buntu i niepojęta konieczność szukania. Są to najdramatyczniejsze dzieje duszy i dzieje niespokojnego serca, póki nie spocznie w Bogu”. I dodawał, że „Kościół musi widzieć człowieka poza tłumami wiernych, bo być może to on jest źle się mającym – i to on jest solą ziemi­”. Te słowa od lat są drogowskazem także dla mnie. O wychodzeniu poza tłumy wiernych, to znaczy na peryferie, mówi dzisiaj papież Franciszek. Jezus zna nasze słabości i upadki, ale to właśnie grzeszników wzywa do dawania świadectwa tu i teraz. Nie chce, żebyśmy fantazjowali o niebie na ziemi, bo nie ma i nie będzie tu, na ziemi, nowego wspaniałego świata. Ale może on być choć trochę lepszy i choć trochę piękniejszy, może nawet więcej niż trochę, dzięki nam, pomimo rewolucji, fanatyzmów, antysemityzmu, podłości, kataklizmów. Wiedział o tym Jerzy Zawieyski. Wielki, odważny i słaby katechumen.

91 KATOLEW

narodem i że nas izoluje od narodu… Muszę wyznać, i adresuję to do pana Marszałka, że ja ten naród, taki jaki jest, kocham miłością śmiertelną. […] Muszę zaprotestować, na ile mnie tylko stać, z całej duszy, że nasza interpelacja, która podyktowana została porywem serca, rozumu i sumienia, nie była adresowana do żadnej międzynarodówki, takiej czy owakiej. Sytuacja, jaka zaszła w marcu – to wielka tragedia narodowa”. Zawieyski zanotował później w swoim diariuszu: „Dzień dany mi przez Boga i Bogu zawdzięczam odwagę wypowiedzenia swojej mowy z pamięci, mowy, która dała satysfakcję całemu narodowi, nie tylko naszemu środowisku. Za ten dzień Bogu gorąco dziękuję”. Po tym przemówieniu rozpoczął się dramat pisarza. Umieranie zaszczutego Jerzego Zawieyskiego trwało długo. Po wylewie krwi do mózgu, przewieziony do szpitala, konał przez prawie dwa miesiące. 18 czerwca podszedł do okna. Dusza uleciała ku niebu, ciało upadło na ziemię. Jerzy Zawieyski pozostał symbolem tego, co mówi nam Ewangelia: trzeba podążać za Jezusem­, przerwać zaklęty krąg zła, nawet ze cenę pozornej przegranej. Ten katolicki pisarz, prezes warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, wbrew wszystkim przeciwnościom i wbrew swoim własnym słabościom dał nie tylko świadectwo postawy prawdziwie chrześcijańskiej, lecz także świadectwo człowieczeństwa i swojej wewnętrznej wolności. Zawieyski był skomplikowanym człowiekiem. Wychowany w katolickiej rodzinie, znalazł się pod wpływem ojczyma, radykalnego antyklerykała i ateisty, następnie związał się z komunistami, by wreszcie powrócić do katolicyzmu. Jego nawrócenie było konsekwencją fascynacji myślą Jacquesa Maritaina oraz spotkania z księdzem Janem Zieją, który był dla niego „argumentem na istnienie Boga”, oraz z księdzem Władysławem Korniłowiczem i środowiskiem laseckim („Laski to moja duchowa ojczyzna” – mawiał). Zawieyski­ pamiętał i wspominał dzień 11 lutego 1942 roku, dzień


92

Kto wstydzi się orła? Obchody stulecia polskiej niepodległości to okazja do przyjrzenia się państwowym strategiom budowania wspólnoty. Często idą one w parze z nowymi identyfikacjami wizualnymi. Komu potrzebne są te logotypy i jak oddziałują na współczesne polskie społeczeństwo?

Jakub Szymik Viktar Aberamok

prostych przycisków w umysłach obywateli, a taką praktykę łatwo można usystematyzować w swego rodzaju­instrukcję obsługi. Wymyślanie narodu

A

utorzy wydawnictwa Monocle specjalizują się w przepuszczaniu współczesnej rzeczywistości przez filtr globalnej wyższej klasy średniej. Nie bez przyczyny ich magazyny dystrybuowane są przede wszystkim na lotniskach i w księgarniach z międzynarodową prasą. Za treść publikacji odpowiada sieć dziennikarzy raportujących ze stolic całego świata. Daje to poczucie, że zauważone przez nich niewielkie smaczki w globalnym kontekście pozwalają wnioskować o większych zjawiskach i trendach. Taka legitymacja i wgląd w działanie ambasad, ministerstw, wiodących projektantów na całym świecie pozwoliła im z kosmopolitycznej, nieprzywiązanej do jednego narodu perspektywy przeanalizować, co składa się na to pojęcie. „Jak sprawić, by powstał naród?” – pytają w tytule jednego ze swoich albumów, który sam w sobie jest już znaczący. Po pierwsze, z ich perspektywy naród nie tworzy się sam, a jest konstruowany i narzucany przez tych, którzy mają władzę, potrzebę i pieniądze, aby to zrobić. Po drugie, jest konstruowany poprzez naciskanie kilku

Co proponują więc autorzy tej instrukcji? Zacząć od flagi, hymnu, dni narodowych, stadionów, linii lotniczych, języka i kilku mitów. To może wydawać się doświadczeniem głównie estetycznym – spójne kolory, rytmiczne wzory i wyciągnięte z ludowych tradycji układanki. Wszystkie te klocki wyciągane są jednak z pewnej wyobrażonej dla narodu wspólnej filozofii czy tradycji i symbolicznie niosą za sobą ich wartości. Pojęcie „budowania narodu” oczywiście nie powstało na zamówienie wydawnictwa Monocle czy potrzeby albumów, które pięknie wyglądają jako akcesorium na stoliku kawowym. Badania na ten temat prowadzą liczni politolodzy. Analizując sposoby, na jakie budowana jest tożsamość narodowa, badacze odwołują się między innymi do Hobsbawmowskiego wynajdywania tradycji, pojęcia „dyplomacji publicznej” czy „brandingu­ narodowego”. Zwolennicy tego ostatniego podejścia wychodzą z założenia, że naród można skonstruować tak jak korporacyjną markę. To przecież marketingowcy zawodowo przez osiem godzin siedem dni w tygodniu


KULTURA

93

wymyślają coraz to nowsze pomysły, które zamienić się mają w niemożliwe do odparcia doświadczenia. Strategie przyjmowane przez budowniczych kapitalistycznych marek są często praktycznie nie do odróżnienia od tych realizowanych przez instytucje publiczne, jak choćby w modnym ostatnio trendzie nadziewania ambasad projektowanymi przez krajowych projektantów meblami. Naród jak firma Marka „Polska” w tym świetle była już brana na warsztat wielokrotnie – międzynarodowy guru brandingu Willy Ollins za czasów rządów Platformy Obywatelskiej­proponował logotyp z kultową w pewnych kręgach sprężynką, pokazującą polski „uczuciowy idealizm, a jednocześnie pragmatyzm i zaradność”. Eksperci do spraw „brandingu narodowego” wskazują

też na światową popularność kojarzonych z Polską marek Inglota czy Prince Polo i przeliczają na ekwiwalent reklamowy zasługi Lecha Wałęsy i Jana Pawła II. Dyplomaci mierzą z kolei polskie „soft power” (czyli wpływ na kulturę w innych krajach) – tutaj w sukurs przychodzi polskie kino, dzieła Fryderyka Chopina i teatr Warlikowskiego. Zbliżanie się pojęć marki i narodu odbywa się też w drugą stronę. Wraz z rosnącą siłą finansową międzynarodowych firm ich markom często stawiane jest za cel dobudowanie światopoglądu politycznego. Łatwo przytoczyć można tu przykład fatalnej reklamy Pepsi­z udziałem Kendall Jenner, która jako uczestniczka protestu zażegnuje kryzys puszką napoju. Nie bez znaczenia jest też zjawisko synergii komunikacyjnej między marką a krajem pochodzenia (również w branży spożywczej – kiedy McDonald’s →


94

Strategie kapitalistycznych marek są często praktycznie nie do odróżnienia od tych realizowanych przez instytucje publiczne.

czy Starbucks otwierały pierwsze swoje oddziały w Polsce­, witane były niczym oficjalne konsulaty Stanów­ Zjednoczonych­). Spróbujmy przez chwilę zmierzyć tą samą miarą marki i ideologiczne produkty oferowane przez państwo. Zauważymy wtedy, że jednym z kluczowych elementów, decydującym o jasności przekazu, jest target, czyli publiczność, która ma dany produkt nabyć lub go zasubskrybować. W przypadku produktów komercyjnych nie ma to zwykle większego znaczenia dla społeczności (choć bywa przyczynkiem do dyskusji, na przykład: czy wyższe ceny za różowe maszynki do golenia lub podział zabawek na dziewczęce i chłopięce nie przyczyniają się do pogłębiania i utrwalania społecznych podziałów?). Jednak jeśli chodzi o naród, rewersem tej sytuacji jest wykluczenie określonych grup społecznych na poziomie identyfikacji wizualnej i ideologicznej. Świętowanie stulecia polskiej niepodległości dostarcza więc po raz kolejny okazji do refleksji nad tym, kim jako Polacy chcemy być. Kolejne pomysły na logotypy i identyfikacje, pod którymi możemy świętować niepodległość, pokazują, jak państwo zdobywa nowych klientów

dla „brandu” polskości. Jednak czy marka ta rzeczywiście dostępna jest dla wszystkich w równym stopniu? Pomiędzy tradycją a nowoczesnością Kilka inicjatyw świętowania niepodległości nie wykracza poza ramy typowej rocznicowej refleksji. Narodowy Bank Polski zdecydował wydać okazjonalne pięciozłotówki w takiej liczbie, by każdy Polak mógł mieć jedną w swoim portfelu. Prezydent RP Andrzej Duda czuwa nad digitalizowaniem archiwalnej czcionki Brygada, aby po stu latach można było ponownie korzystać z niej w cyfrowych czasach. Im bliżej listopada, tym częściej odbywać się będą oficjalne uroczystości składania kwiatów i odwiedzin pomników. Najbardziej eksponowaną osią celebracji został jednak rządowy program Niepodległa – zupełnie odległy od pozostałych­ mikrocelebracji. Program Niepodległa prowadzony przez Ministerstwo­ Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie ogranicza się wyłącznie do oficjalnych państwowych uroczystości ani także do świętowania wyłącznie w roku 2018 – obchody mają trwać do 2021. Również sam logotyp programu wydaje się znaczący – do jego stworzenia wykorzystano


KULTURA

95

litery odręcznego pisma Józefa­Piłsudskiego, układające się w napis „niepodległa”. Identyfikacja graficzna tworzy swoisty pomost między przeszłością a teraźniejszością. Z jednej strony, duch wielkiego męża stanu dalej czuwa nad krajem. Z drugiej: zostaje zaprzęgnięty do konstruowania nowoczesnej estetyki, atrakcyjnej dla współczesnej klasy średniej. Jak przekłada się to jednak na same strategie świętowania? Kampania promocyjna Niepodległej wydaje się zaprzeczeniem stereotypu o polskiej nieumiejętności świętowania w duchu „pozytywnego patriotyzmu”. Pomyślana została jako odtrutka na agresywne, nacjonalistyczne i każdego roku bardziej upolitycznione Marsze Niepodległości. Kampania przywołuje więc poczucie dumy ze sportowców (i sportsmenek – materiały wideo pokazują żeńską drużynę zapaśniczek), świętuje okrągłe rocznice niepodległości innych krajów (wspólne spoty reklamowe z Finlandią) czy wchodzi do Zachęty, by opowiedzieć o międzywojennych koncepcjach emancypacji kobiet, rozwoju związków zawodowych i nowym modelu rodziny. Podobne próby podejmowane przez Kancelarię­ Prezydenta, tyle że w czasie kadencji Bronisława

Komorowskiego, zostały wówczas sprowadzone do wyśmianego symbolu „czekoladowego orła”. Mimo teoretycznie ogólnopaństwowego charakteru świętowania zawsze będzie ono przesiąknięte ideologią sprawującego władzę. Zdroworozsądkowo trudno sobie wyobrazić, by podobny pomysł został wdrożony w życie przez prezydenta Prawa i Sprawiedliwości. Co jest zaszyte w Niepodległej? Pod marką pozytywnej i otwartej Polskości program Niepodległa, namawiając rodaków do świętowania, przemyca oczywiście własne reinterpretacje rzeczywistości. Projekt oddaje pole do działania nieformalnym lokalnym grupom i organizacjom pozarządowym, proponując przeniesienie świętowania na poziom lokalny i regionalny, do miasteczek i wsi. Co istotne, zachęca organizatorów tych oddolnych projektów do stosowania logotypu Niepodległej i tworzenia w ten sposób wspólnej opowieści o tej ważnej dla wspólnoty narodowej rocznicy. Niektórzy docenią przekazanie mieszkańcom Polski narzędzi do świętowania na ich własnych zasadach. Inni skupią się na paradoksie – program przedstawiany jako celebracja oddolnego →


96

świętowania w istocie jest „centralnie planowany”. Niektórzy stwierdziliby, że idealnie wpisuje się w definicję astroturfingu, czyli mobilizowania obywateli do rzekomo spontanicznych działań na rzecz konkretnej idei. Niezależnie od interpretacji włączenie małych ośrodków w obchody jest realizującym interes Prawa i Sprawiedliwości echem polityki „rządów suwerena”. Mechanizm zlecenia świętowania organizacjom pozarządowym i nieformalnym grupom (które za czasów III Rzeczpospolitej nazwalibyśmy „społeczeństwem obywatelskim”, czyli określeniem dziś znajdującym się raczej na cenzurowanym) w obecnej sytuacji politycznej wytwarza jeszcze jedno napięcie, które nie pozwala zupełnie bezkrytycznie przyglądać się programowi. Nie można zapomnieć o sytuacji, w jakiej postawione zostały organizacje pozarządowe. Pozostają w relacji uzależnienia od państwa i to na świeżo po szeroko krytykowanym przez NGO-sowe­środowisko utworzeniu Narodowego­Instytutu­Wolności – Centrum Rozwoju­ Społeczeństwa­ Obywatelskiego­. Organizacje stają więc przed etycznym dylematem, czy współpracować z programem państwowym, który przyczynia się do „ograniczania przestrzeni na działania obywatelskie”. Niesmak dodatkowo potęgowany jest przez przekierowanie środków centralnych na organizacje skłonne do wpisania się w oficjalną linię historyczno-patriotycznego (a czasem nawet nacjonalistycznego) świętowania. Efekt mrożący dla projektów kontrowersyjnych politycznie (w tym dla grup, które miały swoją rolę w budowaniu niepodległości) – gwarantowany. Jak widać, jeden logotyp nie musi automatycznie kreować wspólnoty, a czasem sprzyja raczej wykluczaniu kolejnych grup. Po co to wszystko „Polskie instytucje mają już logo – białego orła w koronie na czerwonym tle. A może się go wstydzą?” – trzeźwo

pyta użytkownik sin na portalu WirtualneMedia.pl­ pod informacją prasową o nowej identyfikacji wizualnej Senatu, ogłoszonej w zeszłym roku. Trzeźwo, bo niełatwo na pierwszy rzut oka zrozumieć, po co kolejne rządy, ministrowie i urzędnicy zlecają produkcję prawie identycznych logotypów, podmarek i kampanii. Trudno wykluczyć kogokolwiek z tożsamości z flagą, godłem i hymnem. Wobec logotypu obligatoryjnej przynależności­ ­­jednak brak.

Jakub Szymik jest członkiem redakcji „Kontaktu”. Zawodowo zajmuje się mobilizowaniem ruchów społecznych i politycznych. Absolwent programu „Gen demokracji” Instytutu Bronisława Komorowskiego. Fan Seliny Meyer. Na Twitterze: ­@­jakubszymik.

Viktar Aberamok www.behance.net/aberamok


REKLAMA

KULTURA

97

Wydanie elektroniczne serii przewodników o pamięci w przestrzeni miejskiej stolic byłego bloku wschodniego. Pobierz bezpłatny e-book ze strony www.otwartehistorie.pl


98

Dizajnerzy i rzemieślnicy Podpisana umowa, projekt pokazany na wyświetlaczu telefonu. Potem cisza i czekanie, aż pojawi się nowa witryna. Choć przez ostatnie pół roku pan Sławomir musiał całymi dniami pracować przy sztucznym świetle, my dalej kochamy dizajn.

Andrzej Dębowski Tomek Kaczor

W

arszawska Praga Północ, ulica Wileńska 21. Gdybym znalazł się w tym miejscu kilka miesięcy wcześniej, zza szyby warsztatu ślusarskiego „Auto-key­­” uśmiechałyby się do mnie trzy „uczłowieczone” rysunkowe kluczyki. Sąsiednia witryna sklepu metalowego krzyczałaby wielobarwnymi plastikowymi literami, przywodzącymi na myśl rzeczywistość reklamową wczesnych lat 90. Teraz, stojąc przed oknami wystawowymi tych samych lokali, oglądam dyskretne czarne tła, geometryczne wzory i srebrzyste napisy o nietuzinkowych krojach. Za zmianę tę odpowiada stowarzyszenie Traffic Design, które na zlecenie Biura Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu m.st. Warszawy­ z końcem 2017 roku wykonało dwanaście nowych

szyldów dla praskich zakładów rzemieślniczych. Projektanci odmienili na koszt miasta witryny warsztatów, sklepów oraz pracowni ze Stalowej, Ząbkowskiej, Wileńskiej i 11 listopada. Akcja rewitalizacyjna to dobry pretekst, żeby zajrzeć za wystawowe szyby i spróbować poznać ludzi pracujących pod odnowionymi szyldami. Self-made man – Jeżeli będziesz coś o mnie pisał, to zaznacz, że do wszystkiego w tym lokalu doszedłem samodzielnie. Bo tak było. Oprócz kilkorga przyjaciół nikt mi nie pomagał.­ Grzegorz Kaczyński naprawia i restauruje meble w niewielkiej dwuizbowej suterenie przy Stalowej 4. Z wykształcenia jest archeologiem, ale przez ostatnią dekadę imał się najróżniejszych zajęć. Wspomina lata pracy na stanowisku informatyka i swoją krótką karierę „pana z HR-u”. Gdzieś po drodze było tworzenie rekwizytów oraz szycie strojów dla swojej grupy szermierki historycznej. – Spójrz na tamto zdjęcie – pan Grzegorz wskazuje w stronę wiszącej na ścianie fotografii, na której →


KULTURA

99

→


100

pozuje w stroju tureckiego janczara. W tle obóz, wojskowy namiot i proporzec. Tak samo w przypadku elementów ubioru, chorągwi, drewnianych modeli, które budował w dzieciństwie, jak i odnawianych dziś przez niego fachowo mebli chodzi o jedno – dzieło własnych rąk, wymierny efekt swojej pracy. – Znalazłem mistrza, u którego mogłem powoli podpatrywać kolejne triki i rozwiązania w pracy z meblami. Potem brałem pojedyncze zlecenia: renowację zabytkowej komody, przerobienie starego kredensu na aneks kuchenny. W 2015 roku pan Grzegorz był już gotowy, żeby zwolnić się z pracy i otworzyć własny interes. W wynajętym lokalu na Stalowej czekały na niego wypaczone blaszane drzwi i zastały zamek, do którego nie pasował żaden klucz z ogromnego pęku, dostarczonego przez administrację. A w środku pobojowisko. Trzeba było wyremontować wszystko – okrągłe zwieńczenie przejścia między pokojami, ościeżnice wewnętrznych drzwi, instalację elektryczną. – Niektóre­fragmenty ścian musiałem osobiście wyburzyć i zamurować od nowa. W innych tylko uzupełnić ubytki – mówi, wypełniając tajemniczą gęstą substancją szpary między dwiema deskami starej szafy, leżącej na środku pracowni­.

Zakład, nie salon – „Salony” zaczęli otwierać w latach dwutysięcznych. Wcześniej, kiedy wszyscy fryzjerzy mieli wykształcenie, były tylko „zakłady”. Pani Daniela Krasowska jest fryzjerką z dyplomem mistrzowskim. Pracę w zawodzie zaczęła w połowie lat 80., bezpośrednio po ukończeniu szkoły fryzjerskiej nr 22 na Rakowieckiej. Kierunek: fryzjerstwo damskie. – Wówczas nie do pomyślenia było strzyżenie kobiet i mężczyzn przez jedną osobę. To były w zasadzie dwie różne dziedziny – mówi. Zakład – pani Daniela używa tego słowa z rozmysłem – przejęła od poprzedniego właściciela i pracodawcy. ­– Po salonach to ja muszę poprawiać. Po fryzjerach, którzy koniecznie chcą przerobić jak najwięcej klientów. Nic dziwnego, że nie będzie miał taki odwagi odmówić zrobienia fryzury, która nie pasuje do kształtu czyjejś twarzy czy grubości włosów. Pani Daniela nie „przerabia klientów” – do lokalu na Ząbkowskiej 11 nie biją tłumy. W trakcie naszej rozmowy w ascetycznym, obwieszonym lustrami wnętrzu przebywa jeszcze tylko dawna współpracowniczka i koleżanka fryzjerki. Ale czas spędzony przez panią Danielę­ na śledzeniu trendów we fryzurach i studiowaniu kolejnych modnych uczesań daje owoce. Stałe klientki


KULTURA

101

przyprowadzają do niej swoje córki i w ten sposób wychowuje się kolejne pokolenie stałych klientek. – Tylko dzięki temu interes jeszcze jakkolwiek się kręci. Dla pieniędzy – Gdyby ktoś dał mi emeryturę dostatecznie wysoką, żebym mógł opłacić z niej moje pasje: polowania i konie, to z dnia na dzień zamknąłbym warsztat i więcej tu nie przyszedł. W momencie publikacji tego tekstu pan Jerzy Rosiak­ – zegarmistrz z Ząbkowskiej – osiągnął już wiek emerytalny. Nigdy, jak twierdzi, nie miał serca do naprawy zegarków ani nie zrozumiał do końca ludzi, których fascynują schowane we wnętrzach chronometrów mechanizmy. – Kiedy zaczynałem pracować w tym zawodzie w 1971 roku, zegarmistrzostwo było dobrze płatnym zajęciem. I właśnie o to chodziło. Warsztat wśród trybów i sprężyn stanowił dla pana Jerzego wyjście awaryjne. Przebyta w dzieciństwie choroba Heinego-Medina nie pozwoliła mu zdobyć

niezbędnego zaświadczenia lekarskiego do szkoły i przekreśliła wymarzoną karierę leśnika. Dobry rzemieślnik nie musi być według niego pasjonatem. Ważniejsze są zręczność czy dokładność. Ale kiedy praktyka połączy się z hobby, powstaje mieszanka wybuchowa. – Znam młodego chłopaka, który oprócz zwykłej pracy zajmuje się zegarmistrzostwem. Naprawę zegarków ćwiczył od małego pod okiem dziadka. W swoim mieszkaniu trzyma fachowy sprzęt, z jakiego ja nie miałbym nawet potrzeby skorzystać. Może powinienem przekazać mu warsztat? Ciemno i pogrzeb – Gdy tylko skończy się roczna umowa, którą podpisałem z miastem, zdejmę wszystko. Każda z rozmów, które odbyłem z rzemieślnikami, musiała prędzej lub później zahaczyć o temat odnowionych przez Traffic Design szyldów. Mój hurraoptymistyczny stosunek do akcji natychmiast spotkał się z chłodnym przyjęciem pana Grzegorza →


102

Białoruckiego. Ślusarz z Wileńskiej naprawia stacyjki i dorabia klucze dla dziesiątek warsztatów samochodowych z Warszawy i okolic. Od czasu zmiany witryn jego nowi klienci nie są w stanie trafić do lokalu, a dawni nie rozpoznają warsztatu. – Wszystko na czarno i srebrno. Czy to zakład pogrzebowy!? – żartuje. – Ta witryna jest nawet ładna. Miała się przedwojennie kojarzyć. Ale dlaczego zamiast prostego, widocznego obrazka klucza jest taki drobny wzorek? Niby to z dziurki od klucza, ale wyglądają­jak kraty. Dla właścicielki sklepu z dziecięcymi ubrankami Tiniu-miniu, także objętego programem przeprojektowania szyldów, zmiana wystawy rysowała się w jaśniejszych barwach. Pal sześć pośpiech. Pal sześć drobne odstępstwa od zaprezentowanej wcześniej wizualizacji. Sklep zyskał po raz pierwszy ekspozycję z prawdziwego zdarzenia. Na wieść o szykowanej przez organizatorów przechadzce połączonej z oprowadzaniem po odnowionych witrynach postanowiła otworzyć specjalnie sklep i przywitać spacerowiczów słodyczami. Kilkakrotnie dopytywała o planowany termin imprezy.

Bezskutecznie. O tym, że wernisaż już się odbył, dowiedziała się kilka dni po fakcie. Serwis RTV przy Wileńskiej 31 reklamuje zjawiskowa instalacja z czerwonych blaszanych piktogramów odtwarzania, zatrzymania, przewijania, nagrywania, pauzy. Niestety jego właściciel – pan Sławomir Baranowski­– nie miał wpływu na wygląd swojego okna wystawowego. Podpisana umowa, projekt pokazany na wyświetlaczu telefonu. Potem cisza i czekanie, aż pojawi się nowa witryna. Gdy wykonawcy zamontowali szyld, okazało się, że pan Sławomir musi przez cały dzień pracować przy sztucznym świetle. – Potrzeba było pół roku próśb i interwencji w Wydziale Architektury Urzędu Miasta, żeby doprowadzić szyld do obecnej „nieszkodliwej” postaci i zlikwidować półmrok w lokalu. Pewnie udałoby się tego uniknąć, gdyby na etapie projektowania ktoś zobaczył, jak pracuję, skonsultował projekt. Gdyby całość została zamontowana nieco wcześniej niż w noc przed terminem oddania. A tak? Powstała niefunkcjonalna instalacja artystyczna. Czy do zaprojektowania dobrego szyldu niezbędna jest wiedza o tym, jakie przewagi klejów kostnych


KULTURA

103

nad syntetycznymi widzi pan Grzegorz Kaczyński? Czy trzeba wiedzieć, dlaczego pan Jerzy Rosiak nosi na nadgarstku lekkie tytanowe Casio zamiast chociażby Longinesa z elegancką kopertą? Jasne, że nie. Lecz poza podobnymi szczegółami rozmowa może dostarczyć dizajnerowi niezbędnej wiedzy o użytkownikach przyszłego projektu. Jest też szansą na równą konfrontację praktycznych i estetycznych potrzeb obu stron. Sądzę, że grafikom formatu Pawła Ryżki, Zuzanny Rogatty czy Mariana Misiaka nie są obce idee projektowania partycypacyjnego. Szkoda, że tym razem w ferworze walki z warszawskim chaosem reklamowym nie udało się wcielić ich w życie. * Kiedy kończę ostatnią z rozmów, jest już ciemno. Z wnętrza warsztatu ślusarskiego przy Wileńskiej 21 prześwieca kompozycja kilkudziesięciu ledowych diod ułożonych w kształt samochodu osobowego – konstrukcja­pana Grzegorza. – Przynajmniej po zmroku zostanę zauważony!

Andrzej Dębowski jest studentem w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW. Muzyk i autor tekstów w zespole Palto 6. Członek redakcji „Kontaktu”.

Tomek Kaczor pantomekkaczor@gmail.com


104

„Polska pomoc” czy polska „pomoc”? Niecałe 69 złotych na obywatela rocznie. Niecałe 19 groszy dziennie. Tyle – mniej więcej i teoretycznie – każdy obywatel Polski przekazał za pośrednictwem funduszy przeznaczonych na oficjalną „pomoc” rozwojową w 2016 roku. Dlaczego teoretycznie?

Joanna Mazur Paula Kaniewska

W

osobie zorientowanej w temacie współpracy rozwojowej tytuł tego artykułu powinien obudzić sprzeciw. Głównie ze względów wizerunkowych oraz w związku ze zmianami zachodzącymi w ramach wsparcia udzielanego państwom rozwijającym się propagowane jest używanie pojęcia „współpraca rozwojowa” zamiast „pomoc rozwojowa”. Nie wchodząc w tym miejscu w filozoficzne rozważania dotyczące sprawczości języka, warto zauważyć, że polska polityka w zakresie współpracy rozwojowej nie do końca odpowiada tej tendencji i duża część aktywności na tym polu jest realizowana pod hasłem „polska pomoc”, do czego też odwołuje się pierwszy człon tytułu. Ta wymowna na płaszczyźnie symbolicznej niekonsekwencja ilustruje jednocześnie, jak karkołomnym zadaniem jest próba wyjścia z logiki nierówności tkwiącej w samej koncepcji współpracy rozwojowej: myślenie w kategoriach postępu przebija przecież przez samo pojęcie „państw rozwijających się”. W praktyce jednak współpraca rozwojowa sprowadza się do mechanizmów, w ramach których bogate państwa Północy zobowiązują się udzielać wsparcia biednym państwom Południa, stąd też w odniesieniu do większości podejmowanych w ramach polityki rozwojowej działań

określenie „współpraca” wydaje się nieco na wyrost. Do sedna problemu, czyli wątpliwie „pomocowego” charakteru tego wsparcia, odwołuje się natomiast drugi człon tytułu. W tekście przyjmuję polskocentryczną perspektywę, co wynika po pierwsze z tego, że jesteśmy państwem, które w relatywnie krótkim okresie przeszło od roli biorcy środków pomocowych do roli kraju zobowiązanego wspierać regiony mniej rozwinięte. ­Po drugie, jesteśmy przypadkiem o tyle interesującym, że to właśnie transformacja i demokratyzacja mają stanowić nasz produkt eksportowy – o czym dalej. Po trzecie w końcu, warto wiedzieć, w co inwestowane jest około 69 złotych z naszej kieszeni rocznie. Teoria w pigułce Zagraniczna Oficjalna Pomoc Rozwojowa (dalej: ODA) to – najkrócej mówiąc – środki przekazywane przez państwa wysoko rozwinięte w celu poprawy warunków ekonomicznych, politycznych i społecznych w krajach rozwijających się. Przelew, który każdy z nas może zrobić na Polską Akcję Humanitarną, nie jest zatem liczony jako ODA, w odróżnieniu na przykład od kredytu, którego Polska mogłaby udzielić Etiopii. Transfer pieniędzy musi się także dokonywać na preferencyjnych warunkach – przynajmniej jedną czwartą z nich stanowić muszą bezzwrotne środki pomocowe, nie pożyczka. Dodatkowo należy pamiętać, że ODA nie jest tym samym co pomoc humanitarna. Wyjątkowe,


Historia składek na ODA sięga końcówki lat 60. Ambicją było wówczas doprowadzenie do przekazywania przez państwa wysokorozwinięte 0,75 procent­ich dochodu narodowego brutto w ramach ODA do 1975 roku. Cel ten nie został osiągnięty do dzisiaj przez większość państw. Polska oddaje współcześnie na pomoc rozwojową 0,15 procent DNB i chociaż zobowiązaliśmy się, jako państwo członkowskie Unii Europejskiej­, do 2030 roku osiągnąć próg 0,33 procent­DNB (obniżony w stosunku do innych krajów UE, które do tego momentu powinny osiągnąć wynik 0,7 procent DNB), nie wydaje się, aby miało to nastąpić. Państwa nie ponoszą realnych konsekwencji, jeśli nie wywiązują się ze swoich zobowiązań. Prawo międzynarodowe jest w tym przypadku bezsilne, tym bardziej że przyjmowane w ramach realizacji ODA dokumenty mają miękki charakter. Deklaracje, porozumienia i rekomendacje nie są w stanie doprowadzić do realizacji szumnych zapowiedzi. Wątpliwości natury technicznej Kolejnymi kwestiami rodzącymi wątpliwości w odniesieniu do ODA są bardziej szczegółowe mechanizmy jej przekazywania, między innymi wiązanie pomocy, czyli uzależnianie jej udzielenia od nabycia za nią towarów czy usług od państwa donatora. Problematyczne jest →

105 POZA EUROPĄ

jednorazowe wsparcie udzielane w razie katastrofy czy wojny nie powinno być zatem utożsamiane z ODA, która ma stanowić narzędzie długofalowych zmian mających na celu między innymi likwidację ubóstwa. Definiowaniem ODA, obliczaniem jej i kategoryzowaniem państw, które są uznawane za biorców pomocy, zajmuje się głównie Komitet ds. Pomocy Rozwojowe­j (DAC), działający od lat 60. przy Organizacji­ ­Współpracy­ Gospodarczej i Rozwoju­. Polska­stała się członkiem DAC w 2013 roku i tym samym dołączyła do grona trzydziestu państw (i organizacji w postaci Unii Europejskiej­) – dawców pomocy, które zobowiązują się czynnie uczestniczyć w procesie niwelowania globalnych nierówności. Państwa udzielają ODA w ramach działań prowadzonych bilateralnie bądź przekazując środki za pośrednictwem organizacji międzynarodowych. W wypadku Polski 77 procent funduszy przekazywanych jest kanałem multilateralnym, czyli w ten drugi sposób. Można zatem zastanawiać się, do jakiego stopnia 77 procent­z 19 groszy dziennie, czyli ponad 14 groszy, albo inaczej: 53,10 złotych z 69 złotych w skali roku, jest pomocą, a do jakiego stopnia (niewysoką?) ceną, którą płacimy za korzyści czerpane z bycia członkiem międzyrządowych organizacji.


106

Specjalne relacje łączące bogatą Północ z biednym Południem sprawiają, że współpracę rozwojową można traktować jako formę neokolonializmu.

również udzielanie zwrotnej pomocy. Pomoc zwrotna po pewnym czasie może w większości wrócić do państwa, które jej udzieliło. Wykorzystywać można w tym wypadku wymóg komponentu 25 procent­dotacji w ramach udzielanej pożyczki: 25 procent z niej stanowić musi wsparcie bezzwrotne, aby pomoc liczona była do ODA. Równocześnie jednak można zakładać, że pozostałe 75 procent wróci do państwa udzielającego wsparcia. Chociaż praktyki takie jak udzielanie wiązanej pomocy czy udzielanie pomocy zwrotnej są teoretycznie coraz gorzej widziane w ramach realizacji polityki współpracy rozwojowej, to trudno uznać je za nieobecne. W wypadku Polski z 69 złotych około 5 złotych 40 groszy to pomoc udzielona w ramach umów pożyczkowych. Jednocześnie, zgodnie z raportem Grupy­ Zagranica­z 2016 roku, trend udzielania wsparcia przez Polskę wskazuje na wzmocnienie pozycji pomocy wiązanej wśród wybieranych instrumentów realizacji ODA: „Należy oczekiwać, że w kolejnych latach udział kredytów preferencyjnych w polskiej pomocy rozwojowej będzie większy, ponieważ podpisano umowy kredytowe z Ukrainą na około 111 milionów dolarów, z Tanzanią­na 110 milionów dolarów, z Kenią na 100 milionów dolarów i z Etiopią na 50 milionów dolarów. Wszystkie te pożyczki są w 100 procentach związane warunkiem wydatkowania na dobra i usługi dostarczane przez polskie przedsiębiorstwa”.

Przykładem dziedziny, w której wiązanie pomocy jest nad wyraz intratne dla donatorów, jest tak zwana „pomoc techniczna”, czyli między innymi działania takie jak porady ekspertów czy ewaluacje. Udział pomocy technicznej w ogólnej pomocy na zasadach bilateralnych oscyluje wokół 50 procent. Pomoc techniczna jest bowiem zaliczana do ODA, chociaż większość z przekazywanych w jej ramach funduszy nigdy nie trafia do państwa beneficjenta – mechanizm jej wiązania sprawia, że środki przekazywane są od państwa donatora do wykonującego kontrakt przedsiębiorcy, czyli ostatecznie do państwa dawcy, jego przedsiębiorstw czy ekspertów. Przykładem z Polskiego podwórka jest projekt „Nowa ukraińska szkoła”, który pozyskał dofinansowanie w wysokości 353 555,77 złotych i był realizowany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej oraz Ośrodek­Rozwoju Edukacji. Zgodnie z dotyczącym roku 2016 raportem „Polska­współpraca na rzecz rozwoju” w ramach projektu „polscy eksperci udzielili pomocy technicznej oraz przedstawili rekomendacje dla Centrum Oceny Jakości Edukacji (działającego przy Ministerstwie­Oświaty i Nauki Ukrainy) w odniesieniu do systemu monitorowania jakości edukacji”. Przykład ten odsyła nas do problemu braku równowagi wpisanego w relację w ramach współpracy rozwojowej i jej przewrotnego charakteru: państwo, w którym reformę edukacji część społeczeństwa określa mianem


Polska pomoc a Partnerstwo Wschodnie Kryterium dobierania przez Polskę państw beneficjentów stanowi wyraźny przykład problemu, który wynika z faktu, że współpraca rozwojowa jest de facto­ elementem polityki zagranicznej udzielających jej państw. Dotyczy to nie tylko wspomnianego elementu swoistej składki na walkę z biedą, uiszczanej na rzecz międzynarodowych organizacji, ale również sposobu świadczenia pomocy bilateralnej. W latach 2014–2015 niemal 45 procent środków pomocowych zostało przez Polskę skierowane do dwóch krajów sąsiedzkich: Białorusi­i Ukrainy. Co więcej, wśród dziesięciu największych beneficjentów polskich działań są również Gruzja­i Mołdawia­, czyli dwa kolejne państwa Partnerstwa­Wschodniego. Choć taki sposób doboru głównych partnerów w ramach relacji nawiązywanych w obrębie współpracy rozwojowej bez wątpienia jest w zgodzie z priorytetami Polski w zakresie prowadzenia aktywnej polityki zagranicznej, pozostaje także w kontrze do zaleceń DAC. Wskazują one, by kierować

pomoc głównie do grupy tak zwanych najmniej rozwiniętych państw i traktować walkę z ubóstwem jako główny cel współpracy rozwojowej. Zarazem jednak Polska nie stanowi w tym względzie wyjątku. Mechanizm, zgodnie z którym państwa kierują pomoc do krajów, które niegdyś były ich koloniami, lub do tych kluczowych dla ich polityki zagranicznej, wydaje się dość uniwersalny. Specjalne relacje łączące bogatą Północ z biednym Południem sprawiają, że współpracę rozwojową można traktować jako formę neokolonializmu. Głównym biorcą bilateralnej pomocy francuskiej jest Maroko, hiszpańskiej – Kuba, wsparcia udzielanego przez Stany Zjednoczone – Afganistan. Eksport praktyk transformacyjnych Koncentracja na państwach Partnerstwa Wschodniego ma w przypadku polskiego dyskursu dotyczącego współpracy rozwojowej głębsze uzasadnienie niż interesy polityki zagranicznej. Zgodnie z Ustawą z dnia 16 września 2011 roku o współpracy rozwojowej jednym z celów pomocy jest: „Promowanie i wspieranie rozwoju demokracji i społeczeństwa obywatelskiego, w tym rozwoju parlamentaryzmu, zasad dobrego rządzenia i przestrzegania praw człowieka”. Cel ten motywowany jest „unikatowym doświadczeniem związanym ze skutecznym przejściem od gospodarki planowej do rynkowej oraz z budowaniem →

107 POZA EUROPĄ

„deformy”, poczuwa się do roli oceniającego i doradzającego sąsiadowi w sprawie udoskonalania systemu szkolnictwa. Przede wszystkim ilustruje to jednak kolejne zagadnienie związane z naturą współpracy rozwojowej: czy przypadkiem jest, że pośród głównych beneficjentów polskich funduszy najczęściej pojawiają się Ukraina i Białoruś?


108

Państwa równie chętnie co milionerzy pokazują swój czynny udział w rozwiązywaniu globalnych problemów.

demokracji”. Nawiązania do doświadczenia transformacji jako fundamentu, na którym budować należy polską współpracę rozwojową, sięgają pierwszych raportów publikowanych przez MSZ na jej temat, czyli końcówki lat 90. Prezentowana w nich logika – niezależnie od tego, z którym z rządów mamy do czynienia – pozostaje niemalże taka sama i zaprezentować można ją, posługując się cytatem z raportu dotyczącego 2002 roku: „Sukces polskiej transformacji nakłada na Polskę zobowiązanie do dzielenia się z innymi krajami przechodzącymi ten proces, w tym zwłaszcza z sąsiadami, wiedzą na temat sposobów dochodzenia do gospodarki rynkowej, tworzenia społeczeństwa obywatelskiego i przestrzegania praw człowieka. […] Ugruntuje ponadto obraz Polski jako kraju, który nie zapomina o potrzebach innych regionów świata, pamiętając doskonale, że sam również korzystał i przez dłuższy czas będzie jeszcze korzystać z zagranicznych środków pomocowych­”. Taki sposób postrzegania roli Polski w budowaniu relacji między Północą i Południem doprowadził między innymi do sytuacji, w której Radosław Sikorski, jako ówczesny minister spraw zagranicznych, określił Lecha Wałęsę odwiedzającego Tunezję w okresie Arabskiej Wiosny Ludów jako „naszą Wunderwaffe demokratyzacyjną”. Traktowanie doświadczenia polskiej transformacji jako z jednej strony motywacji do udzielania wsparcia państwom rozwijającym się,

z drugiej zaś jako „polskiej specjalności”, którą należy przekazywać niczym towar eksportowy, stanowi rodzaj uzasadnienia dla skupienia na państwach takich jak Białoruś i Ukraina. Nie trzeba raczej uzasadniać, dlaczego skuteczność przekazywania polskiego doświadczenia transformacji demokratycznej do tych państw w ramach współpracy rozwojowej przez ostatnie kilkanaście lat może być podana w wątpliwość. Uśmiechnij się, czyli 69 złotych na zdjęciach Wydaje się, że dyskusję dotyczącą autentyczności projektów pomocowych Dominiki Kulczyk można w dużym stopniu odnieść do działań państw w ramach relacji nawiązywanych jako formy współpracy rozwojowej. Mechanizm ten przejawia się nie tylko w próbie ukrycia systemowych problemów tworzących globalne nierówności pod cienkim strumieniem funduszy przekazywanych w ramach współpracy rozwojowej. Państwa równie chętnie co milionerzy pokazują swój czynny udział w rozwiązywaniu globalnych problemów­. Przede wszystkim – w wypadku Polski – z przekazywanych rocznie na ODA 69 złotych 53,10 trafia do budżetu organizacji międzyrządowych. W jakich formach i w jakiej skali korzyści z przynależności do międzyrządowych instytucji i organizacji wracają do Polski, niech pozostanie tematem na osobny artykuł. Założyć możemy, że 5,40 złotych z zasady wraca do Polski, bo przekazane jest w formie pożyczek. Pozostaje­


109 Joanna Mazur jest doktorantką na Wydziale Prawa i Administracji UW. Zajmuje się spięciami między nowymi technologiami a prawami człowieka. Pisze dużo i różnie.

POZA EUROPĄ

9,50 przypadające na obywatela rocznie. 2,6 grosza dziennie. W tym uwzględnić należy pomoc realizowaną w rzeczywistości przez polskich ekspertów czy polskie przedsiębiorstwa. Za pozostałą kwotę wykonywane są projekty, których barwne ilustracje zobaczyć można w corocznie wydawanych przez MSZ raportach. Z okładki ostatniego wydania uśmiecha się do nas chłopięca drużyna piłkarska w czerwono-białych koszulkach z logiem „polskiej pomocy”, którego forma przypomina uproszczoną uśmiechniętą emotikonę. Na stronie drugiej widzimy opis projektu „Doraźna pomoc dla uchodźców syryjskich oraz ubogich Jordańczyków”, zilustrowany zdjęciem dziewczynki z lizakiem, na którym ponownie spotykamy czerwono-białe radosne logo. Uśmiechnięty, biało-czerwony PR, za jedyne 2,6 groszy dziennie. To jak: raczej „polska­pomoc” czy jednak polska „pomoc”?

Paula Kaniewska carbonmade.com

* Korzystałam między innymi z dokumentów: „Polska współpraca na rzecz rozwoju. Raport roczny 2002”, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Warszawa­ 2003. „Development Co-operation Report 2017: Data for Development”, OECD, OECD Publishing, Paris 2017.


110

Zrozumieć muxes. Trzecia płeć u Zapoteków okiem antropolożki

W meksykańskim kontekście kulturowym pojęcia takie jak homoseksualność, gej, lesbijka, transseksualizm, transwestyta czy matriarchat są niewystarczające i często nie przystają. Do jego zrozumienia trzeba podejść entograficznie, podążyć za lokalnymi kategoriami, zawiesić „przedsądy” i zdjąć kulturowe okulary.

Antonina Stasińska Anna Libera

We wszystkich społeczeństwach płcie (genders) są konstruowane za pomocą zapisanego w umysłach systemu symbolicznego, który przez większość czasu funkcjonuje automatycznie i sprawia, że postrzegamy świat społeczny, z jego podziałami seksualnymi, jako ustalony (Annick Prieur, „Dominacja i pożądanie. Homoseksualność i konstrukcja męskości w Meksyku”). uchitán de Zaragoza (Isthmus Zapotec) jest miastem usytuowanym w południowo-wschodniej części stanu Oaxaca w Meksyku. Większość jego mieszkańców to rdzenni przedstawiciele społeczności Zapoteków bądź Huaves. Miasto słynie z mitycznej silnej roli kobiet, tradycyjnych kolorowych strojów (Tehuana traje), replikowanych na Zachodzie przez wizerunki Fridy Kahlo, a także z tolerancji wobec alternatywnych ról genderowych. Taki wizerunek wyłania się z dyskursu medialnego. Portal turystyka.wp.pl określił miasto jako ostoję tolerancji, magazyn „Focus” nazywa Juchitán­„bastionem meksykańskiego homoseksualizmu”, a „Elle” okrzyknął je ostatnim żyjącym

J

matriarchatem. Kobiety widoczne są tu w przestrzeni publicznej, mają wysoką pozycję w gospodarstwie domowym, to one sprawują kontrolę nad finansami rodziny, co w innych regionach Meksyku jest nieczęstym zjawiskiem. Nieczęstym, ponieważ jest to kraj, w którym panuje machismo – w najprostszym tłumaczeniu: silne wewnętrzne poczucie męskości i pochodząca z niego duma ukazywana w przestrzeni publicznej, która pociąga za sobą dominację męską i podległość kobiet. Jak więc możliwe, że zjawiska te ze sobą współwystępują­? Muxes są biologicznymi mężczyznami, lecz postrzegają siebie i są społecznie odbierani nie jako mężczyźni, nie jako kobiety, ale po prostu jako muxes. By zrozumieć to zjawisko występujące wśród Zapoteków w regionie Istmo Tehuantepec, należy dokonać dekolonizacji terminów i tymczasowego „zawieszenia” dotychczasowych „przedsądów”, odzwierciedlających hegemoniczne zachodnie koncepcje na temat binarności płci, orientacji seksualnej i w pewnej mierze także zachodniego konstruktu pojęcia seksualności jako takiej. Oznacza to próbę zdjęcia „kulturowych okularów” i wciśnięcia przycisku „stop” wszędzie tam, gdzie coś wydaje nam się pozornie oczywiste, „zrozumiałe samo przez się” lub od dawna ustalone. Takiego podejścia


Być muxe w Juchitán de Zaragoza Muxe jest płcią kulturową – gender – i w takich kategoriach powinno być postrzegane, jest bowiem ściśle związane z rolami, jakie przedstawiciele tej grupy odgrywają w społeczeństwie. Ponadto jest również fenomenem głęboko zdywersyfikowanym i wciąż dynamicznym, zależnym od czynników takich jak klasa czy status społeczno-ekonomiczny. Celem niniejszego artykułu jest więc zarówno przyjrzenie się muxe jako zjawisku płci kulturowej, jak i próba wyjaśnienia, dlaczego błędem jest powszechne w dyskursie medialnym

postrzeganie społeczności Zapoteków jako w pełni tolerancyjnej i opartej na systemie matriarchalnym. Podążając za takiego rodzaju myśleniem, łatwo bowiem wpaść w pułapkę zachodnich kategorii takich jak homoseksualność czy transwestytyzm, które w przypadku muxe są często nieadekwatne bądź niewystarczające, a zatem niepomocne w zrozumieniu, na czym polega bycie kulturowym muxe w społeczności meksykańskich Zapoteków. Takie spojrzenie nie ułatwia również zrozumienia przyczyny, dla której muxe współwystępuje z meksykańskim machismo, praktyką sprawdzania prześcieradła, która służy kontroli dziewictwa przedmałżeńskiego, czy częstych przypadków przemocy domowej wobec kobiet. W kulturze Zapoteków muxes wykonują czynności kulturowo przypisane płci żeńskiej, takie jak szycie, haftowanie, gotowanie, fryzjerstwo, dekorowanie ołtarzy czy przygotowywanie fiest. Podobnie jak berdache­wśród północnoamerykańskich Indian, mogą być określani jako odrębna trzecia płeć, półkobiety-półmężczyźni czy krzyżujący płeć (gender crossers). Identyfikują się z kobietami lub lo feminino i odróżniają się od gejów. Są oni częścią zapoteckiego systemu seksualno-kulturowego­, są społecznie akceptowani i zintegrowani z resztą społeczeństwa. Jak zauważa →

111 POZA EUROPĄ

uczy antropologia. Pomimo że całkowite zawieszenie własnej dotychczasowej wiedzy nabytej w procesie socjalizacji jest niemożliwe, antropologia zmusza do zdystansowania się od własnej kultury i wzięcia dotychczasowych przekonań w nawias, dekonstruuje to, co znaturalizowane, uważane za społeczną normę. Dla etnologa taka postawa stanowi absolutnie pierwszorzędny warunek poznania, konieczny, by przystąpić do badania czegokolwiek. Za tym podejściem stoi zakaz etnocentryzmu, czyli przekonania, że kultura własnej grupy społecznej jest nadrzędna względem innych, a co się z tym wiąże: traktowania własnej kultury jako powszechnego wyznacznika norm.


112

To mężczyźni uprawnieni są do ustalania modeli, zarówno tego, co męskie, jak i tego, co żeńskie.

urodzony w Meksyku socjolog Alfredo Mirandé, chociaż tworzą unikatową grupę o oddzielnym systemie seksualnym i kulturowym, mają więcej wspólnego z tradycjami rdzennych ludności niż z opartym na binarnych opozycjach zachodnim systemem seksualności. Zapotecka tożsamość etniczna łączy się z lokalną dumą i funkcjonuje jako podstawa służąca zarysowaniu regionalnej politycznej autonomii. Istmeńscy mieszkańcy Oaxaki posługują się odrębnym językiem zapoteckim, posiadają własne lokalne wierzenia i znani są z wyrobów rzemieślniczych. Muxes opisywani są w głównej mierze jako męscy, lecz przejawiający cechy kobiece, które mogą ujawniać się w zachowaniu bądź noszeniu elementów tradycyjnych żeńskich zapoteckich strojów czy makijażu. Wielu z nich wykonuje prace urzędnicze bądź biurowe, niektórzy zaangażowani są w politykę. Nie akcentują oni cech przypisanych do sfery męskości, lecz również ich nie odrzucają. Nie są uważani za homoseksualistów, tworzą osobną kategorię, która charakteryzowana jest przez atrybuty przypisywane w kulturze płci żeńskiej. Fakt koegzystujących elementów kobiecych i męskich wizerunku muxes umożliwia nazwanie ich przedstawicielami trzeciej płci. Są postrzegani jako posiadający fizyczne ciała mężczyzn, ale mający inną estetykę, cechy wyglądu i charakteru, a także odmienne od większości męskiej części społeczeństwa umiejętności. Istotna część z nich wykonuje prace zdefiniowane w kulturze jako kobiece. Niektórzy jednak zajmują się wyrobem biżuterii, co w kulturze Zapoteków­traktowane jest jako zadanie męskie. Co istotne, są oni odmiennie widziani przez mężczyzn, odmiennie przez kobiety. Ponieważ nie spełniają wszystkich norm zapoteckiej męskości, takich jak ukazywanie siły fizycznej w pracy na roli, socjalizowanie się z mężczyznami, podtrzymywanie wizerunku autorytetu w sferze prywatnej i publicznej, mogą być dyskredytowani przez część męskiej społeczności,

bowiem nieustannie przypominają jej, że tak widziana męskość jest wyłącznie konstruktem, jedną z możliwych wersji. Zdarzają się przypadki, w których ojcowie nie akceptują synów muxe. Przez żeńską część społeczeństwa, a w szczególności przez matki i siostry, są oni uważani za szczególnie pracowitych, lojalnych, pomocnych, troszczących się i dbających o dobrobyt rodzinny. Obecność muxe w rodzinie przez niektórych przedstawicieli zapoteckiej społeczności uznawana jest za błogosławieństwo, muxes są bowiem widziani jako ci, którzy nie opuszczą rodzinnego domu i w przyszłości będą pomagać wiekowym rodzicom. Tak konstruowany obraz kontrastuje z wizerunkiem leniwych i nieodpowiedzialnych mężów macho. Antropolożka Beverly Chiñas pisze, że muxes uważa się także za ponadprzeciętnie inteligentnych (w niektórych rodzinach bywa, że uznaje się ich za najbardziej utalentowanych i najbystrzejszych już jako dzieci) i posiadających talenty artystyczne, a także zdolności uznawane za kobiece. Ich artystyczne uzdolnienia mogą się przejawiać w życiu codziennym w czynnościach takich jak haftowanie czy szycie. Jednak najbardziej jaskrawy przykład manifestowania własnego wizerunku stanowi fiesta Vela. Jest to kilkudniowa uroczystość organizowana wśród rodzin i sąsiadów, składająca się z procesji, błogosławieństw, tańców, jedzenia i picia. Obecnie podczas fiest Velas odbywają się pokazy mody i wybory miss muxe. Na szeroko spopularyzowane fiesty przyjeżdżają przedstawiciele grup LGBT+ z różnych miejsc na świecie. Muxe a seksualność – kiedy zachodnie kryteria nie przystają Posługując się pojęciem krzyżowania płci (gender crossing­), Harriet Whitehead opisuje zjawisko zinstytucjonalizowanego homoseksualizmu na przykładzie berdache – pozabinarnej roli genderowej, pojawiającej się w dwóch odrębnych kręgach kulturowych:


penetracja, która ściśle wiąże się z odgrywaniem kobiecej roli, oznacza bowiem bycie homosexual, a to równoznaczne jest z odebraniem tytułu mężczyzny. Niektórzy homosexuales są transwestytami – noszą kobiece ubrania i wtedy nazywani są vestidas. Mayate jest zaś określeniem mężczyzny o męskim wyglądzie, który odbywa stosunki seksualne z mężczyzną zniewieściałym. Prieur pisze, że właściwie mogłaby dowieść, iż każdy może być mayate, ponieważ nie jest niczym wyjątkowym dla Meksykanina z miejskiej klasy robotniczej uprawianie seksu z innymi mężczyznami, przynajmniej w pewnych okresach życia. Zwraca też uwagę na współistnienie praktyk oraz gier werbalnych i pozawerbalnych, które razem konstytuują tożsamość służącą do wyznaczania granic pomiędzy poszczególnymi kategoriami wzajemnej klasyfikacji. To właśnie lokalne klasyfikacje czy kategorie kulturowe stają się kluczem do zrozumienia koncepcji genderowych, leżących u podstaw konstrukcji tożsamości i relacji seksualnych­. Kolejnym istotnym elementem jest władza nazywania i negocjowania granic definicji męskości i kobiecości oraz perspektywa, z której definicje te są tworzone. To mężczyźni uprawnieni są do ustalania modeli, zarówno tego, co męskie, jak i tego, co żeńskie; tego, co normalne, i tego, co piętnowane wstydem bądź nawet przemocą. Zarówno u berdache, jak i w przypadku badanych Prieur pierwiastek męski jest absolutnie dominujący – to mężczyźni są przedmiotem badań i podmiotem sprawczym przekraczającym płeć, nazywającym, definiującym. Ten rodzaj władzy może być widziany jako przejaw kapitału symbolicznego, który odzwierciedla pozycje zajmowane w społeczeństwie. Badania Whitehead i Prieur z jednej strony ukazują, jak dalece nieadekwatne i niewystarczające w tym kontekście kulturowym są zachodnie terminy takie jak „homoseksualista” czy „gej”, z drugiej zaś pomagają zrozumieć możliwość współwystępowania zjawisk →

113 POZA EUROPĄ

nowogwinejskim i północnoamerykańskim. Termin pochodzi z perskiego i oznacza męską prostytutkę. Pierwszy raz został użyty przez badaczy francuskich, by określić pasywnego partnera homoseksualnej relacji wśród rdzennych amerykańskich mężczyzn. Najważniejszą cechą świadczącą o byciu berdache było wykonywanie kobiecej pracy, jak przykładowo plecenie koszyków czy używanie kobiecych narzędzi, na przykład wrzeciona. Whitehead dzieli płeć kulturową na dwie grupy: związaną z anatomią i fizjologią oraz z zachowaniem i rolą społeczną. Płeć kulturowa służy etnografce do zarysowania trzech odmiennych koncepcji homoseksualizmu: nowogwinejskiego – wiążącego się ze sferą rytualną, w którym relacje homoseksualne między mężczyznami i chłopcami są nakazane społecznie i mają na celu wprowadzenie młodszego pokolenia w pełnię męskości; północnoamerykańskiego – w którym mężczyzna przyjmuje role kobiece, a także odbywa stosunki homoseksualne; zachodniego – w którym stosunki homoseksualne same w sobie redefiniują osobę, nadając jej status typu płciowego, i zwykle są postrzegane negatywnie. Przypadek północnoamerykańskich berdache wyraźnie koreluje ze zjawiskiem istmeńskiego muxe. Annick Prieur w tekście „Dominacja i pożądanie. Homoseksualność i konstrukcja męskości w Meksyku­” na podstawie badań terenowych w Ciudad Nezahualcoyotl, położonym na obrzeżach miasta Meksyk, przedstawia wyobrażenia genderowe, których centralną kwestią jest to, czy dana osoba jest penetrującym, czy penetrowanym, czy też należy do obu tych kategorii. Socjolożka analizuje rozbudowany system kategoryzacji i nazewnictwa poszczególnych tożsamości, z których centralną pozostaje penetracja oznaczająca skażenie pierwiastkiem kobiecym. Według takiego systemu uznanie zdobywa ten mężczyzna, który penetruje kobiety lub innych mężczyzn i przede wszystkim nigdy nie pozwala, aby to jego penetrowano. Bierna


114

takich jak machismo, przemoc wobec kobiet czy homofobia z powszechnie występującą biseksualnością czy wytworzeniem miejsca dla kulturowej trzeciej płci – tytułowego muxe. Jak słusznie zauważa Beverly Chiñas, nie ma dowodu na istnienie związku między ubiorem i zachowaniem muxe a „homoseksualnością”. Nie znaczy to jednak, że muxes nie wchodzą w kontakty seksualne z mężczyznami. Ich społeczna rola jest zinstytucjonalizowana, a co za tym idzie – zazwyczaj społecznie akceptowana. W większości przypadków stanowią oni zintegrowaną część społeczeństwa istmeńskiego. Niektórzy z nich zawiązują małżeństwa i mają dzieci. Tego rodzaju seksualne praktyki muxes pokazują, że kluczem do zrozumienia seksualnych zachowań jest płeć kulturowa i to, jak jest ona lokalnie definiowana. To ona jest kategorią odpowiedzialną za organizowanie społeczeństwa. Zatem warunkiem zrozumienia systemu definiowania i pojmowania seksualności jest przyjęcie i potraktowanie kategorii lokalnych jako absolutnie równoprawnych. Lynn Stephen dokonuje porównania społeczności miast Juchitán de Zaragoza i Teotitlan de Valle (obu należących do stanu Oaxaca), w których prowadziła badania etnograficzne. Wysuwa ona wniosek, iż obie te społeczności są głęboko podzielone genderowo i to właśnie płeć kulturowa stanowi dla nich oś tworzenia się społecznych i kulturowych tożsamości. Przestrzenie męskie i kobiece są tu odseparowane. Kobiety i mężczyźni pracują osobno, osobno się socjalizują i podlegają odrębnym normom społecznym, co – jak łatwo można zauważyć – nie współgra z zarysowaną przez media domniemaną powszechną tolerancją

wobec płci. Stephen wskazuje na kontrast, jaki zachodzi między małżeńskimi a seksualnymi związkami i społecznym nakazem zachowania dziewictwa, które jest społecznie kontrolowane, wyjaśniając go z jednej strony wpływem hiszpańskiego systemu kolonialnego na sfery płci, honoru i seksualności, z drugiej zaś – mieszaniem się elementów kultury meksykańskiej i północnoamerykańskiej, spowodowanym między innymi migracjami rdzennych ludności z Teotitlan do Stanów Zjednoczonych. Antropolożka wyodrębnia cztery kluczowe zjawiska historyczne, które wpłynęły na konstrukcje współczesnej płci kulturowej oraz seksualności w zapoteckiej Oaxace: 1) rdzenny, zapotecki system genderowy, który pozwala na występowanie roli trzeciej płci, odgrywanej przez mężczyzn – niedychotomiczny system genderowy wśród rdzennej ludności; 2) hiszpański genderowy system kolonialny, który kontrolował kobiece zachowania seksualne; 3) nacjonalistyczne konstrukcje genderowe, kształtowane na wzór Matki Dziewicy z Guadalupe (La Virgen de Guadalupe); 4) północnoamerykańska i meksykańska kultura popularna. Występowanie zjawiska zawierania przez muxes małżeństw z kobietami i posiadania dzieci można widzieć jako swoistą kontynuację – przejaw kultywowania wciąż bardzo istotnego rdzennego systemu płciowego. Za sprawą migracji mieszkańców Teotitlan­ do Stanów Zjednoczonych zaszły znaczące zmiany w obszarze postrzegania seksualnych tożsamości. Z amerykańskiej kultury popularnej do codziennego słownika Teotitlańczyków przedostały się określenia takie jak gej, lesbijka, biseksualny, homoseksualny, joto czy maricon – będące obraźliwym określeniem


Tolerancja społeczna czy zinstytucjonalizowana akceptacja­? Trudno mówić o jednoznacznej, zakorzenionej tolerancji wobec alternatywnych płci czy orientacji, podczas gdy system postrzegania i nazywania zachowań seksualnych oparty na dychotomii aktywny/pasywny piętnuje stronę bierną, a zarazem kulturową kobietę. Fakt sprawowania kontroli nad finansami czy występowania kobiet w przestrzeni publicznej nie oznacza braku nadzoru społecznego. Potwierdzają to przykłady sprawdzania czystości przedmałżeńskiej czy późniejszej wierności wobec męża. Kobieca seksualność podlega kontroli, gdyż to od niej zależą honor i dobre imię rodziny. Takie praktyki są pokłosiem kolonializmu i hiszpańskich wzorców kulturowych dotyczących sfery kobiecego ciała i hierarchicznego, binarnego systemu płci kulturowej, w którym mężczyzna jest dominującym, a kobieta dominowaną. Funkcja, jaką pełni postać Virgen de Guadalupe – Matki Boskiej i świętej patronki Meksyku w narodowej symbolice – także nie pozostaje tu bez znaczenia. Ucieleśnia ona fundamentalną sprzeczność wszystkich matek boskich – kobiet, które reprodukują, jednocześnie zachowując dziewictwo. Dyskurs narodowy jest w tym wypadku wpisany w kobiece ciało, które promuje ideologię czystości, przedmałżeńskiego

dziewictwa, seksualności skoncentrowanej na reprodukcji i monogamii. Gdy wspomniany francuski magazyn „Elle” nazwał miasto Juchitán de Zaragozza „Ostatnim matriarchatem” (The Last Matriarchy), wywołał on burzę wśród zapoteckiej społeczności. Zapoteckie kobiety poczuły się urażone nieprawdziwym wizerunkiem, artykuł przedstawiał je bowiem jako wyzwolone, płacące za seks młodszym kochankom, prostytuujące się i wolne od kontroli mężczyzn. Wszystko to sprawia, że nazwanie społeczności Zapoteków matriarchatem czy opartą na systemie matriarchalnym jest niemożliwe. Kultura Zapoteków daje kobietom nie tak powszechną w innych częściach Meksyku sprawczość, lecz jest to sprawczość kontrolowana. Podobny mechanizm zachodzi w przypadku fenomenu muxe. Jedna z matek – rozmówczyń Alfreda Mirandé – mówi, że już przy porodzie wiedziała, że jej syn będzie muxe, gdyż wyszedł żeńską stroną łona. Zarówno kobiety, jak i muxes podlegają społecznej kontroli. Tym, co chroni muxes, jest właśnie ich zinstytucjonalizowana płeć kulturowa, fakt, że mają jasno określone miejsce w społeczeństwie – rolę społeczną. Zrozumienie występowania i znaczenia muxe w kulturze zapoteckiej dla zachodniego człowieka, wychowanego w kulturze binarności i dychotomii płci, stanowi poznawcze wyzwanie. Proces socjalizacji nauczył go myśleć w ustalony sposób na temat płci, orientacji seksualnej i seksualności w ogóle. Tymczasem okazuje się, że w omawianym meksykańskim kontekście kulturowym pojęcia takie jak homoseksualność, gej, lesbijka, biseksualność, transseksualizm, transwestyta czy matriarchat rozumiany jako →

115 POZA EUROPĄ

biernego seksualnie homoseksualnego mężczyzny. Wpłynęło to na procesy zmian wizerunku płci kulturowej i seksualności w Oaxace. Terminy te zostały zaimportowane i zakorzenione wśród meksykańskiej społeczności, przesuwając granice pojęć i zmieniając stopniowo sposób definiowania tożsamości seksualnej.


116

odwrócenie patriarchatu są niewystarczające i często nie przystają. Stosując je, narażamy się raczej na ryzyko zaciemnienia badanego obrazu niż rozjaśnienie danego zjawiska. Muxe u Zapoteków nie daje się opisać znanymi dotychczas zachodnimi kategoriami, nie pozwala także być widzianym jako jednolite zjawisko. By zrozumieć, czemu wśród meksykańskiej społeczności zjawiska takie jak machismo, kontrola czystości i przemoc wobec kobiet współwystępują z fenomenem trzeciej płci, należy wyjść poza utarte schematy myślenia i podążyć za lokalnymi kategoriami, traktując je jednocześnie jako równoważne i równoprawne. Podjąć próbę wzięcia dotychczasowej wiedzy w nawias – podejść etnograficznie, a więc zawiesić „przedsądy” i „zdjąć kulturowe okulary”. Tylko w ten sposób możemy przybliżyć się do istoty badanego fenomenu i zrozumieć, że płeć kulturowa staje się organizacyjną osią społeczeństwa, pryzmatem, przez który patrzy się na pojęcie takie jak seksualność, i warunkiem społecznej akceptacji występowania trzeciej płci. * Korzystałam z prac: Beverly Newbold Chiñas, „The Isthmus Zapotecs: A Matrifocal Culture of Mexico”, CENGAGE Learning, Mason 2002. Alfredo Mirandé, „Behind the mask: Gender hybridity in a Zapotec community”, University of Arizona Press, Chicago 2017. Annick Prieur, „Dominacja i pożądanie. Homoseksualność i konstrukcja męskości w Meksyku”, [w:] „Gender­. Perspektywa antropologiczna”, R. Hryciuk, A. Kościańska­(red.), Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego­, Warszawa 2007.

Lynn Stephen, „Sexualities and genders in Zapotec­ Oaxaca. Latin American Perspectives”, „Latin American­Perspectives” 2002, 29(2), 41–59. Harriet Whitehead, „Łuk i nosidełko. Nowe spojrzenie na zinstytucjonalizowany homoseksualizm wśród Indian Ameryki Północnej”, [w:] „Gender. Perspektywa antropologiczna”, R. Hryciuk, A. Kościańska (red.), Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa­ 2007.

Antonina Stasińska studiuje Etnologię i Antropologię Kulturową na UW. Obecnie bada strategie i praktyki transnarodowych związków na odległość. Obszar zainteresowań: antropologia emocji, mobilności, miasta, gender. Jej życiową pasją jest jeździectwo.

Anna Libera www.anialibera.pl


REKLAMA

POZA EUROPĄ

117


118

Spółki z nieograniczoną odpowiedzialnością Wierzę, że część modernizacji kapitalizmu będzie wychodzić od konsumentów, od tego, na co ludzie się zgadzają, a na co nie. Nadszedł czas, żebyśmy dowiedzieli się w końcu trochę więcej o wpływie firm na otoczenie i zaczęli z tej wiedzy czynić bardzo konkretny użytek.

Z Jakubem Wygnańskim rozmawia Konstancja Ziółkowska Zuzanna Wicha

Czy „wpływ społeczny firmy” to kolejny chwytliwy termin stosowany przez działy promocji, który wkrótce zastąpi modę na CSR, „społeczną odpowiedzialność biznesu­”?

Oczywiście istnieje ryzyko, że firmy pod tymi hasłami będą uprawiać dość prymitywną działalność promocyjną, sprowadzającą się do chwalenia się swoją filantropią. Jednak możliwe jest również inne podejście. Zamiast nazywania społeczną odpowiedzialnością czy społecznym wpływem tylko jednoznacznie pozytywnej aktywności i mówienia „patrzcie, jacy jesteśmy odpowiedzialni”, możliwe jest uchwycenie innego sensu słowa „odpowiedzialność”. Oznacza ono również przypisanie komuś konsekwencji negatywnych skutków jego działań: „jesteś za to odpowiedzialny”. Działanie każdej instytucji, a w szczególności dużych firm, niesie za sobą skutki dla otoczenia, które w sposób nieunikniony bywają pozytywne lub negatywne. Czasami nie wiemy, jakie są, a czasami to, czy są dobre, czy złe, będzie zależało od tego, kogo zapytamy. Jako „Stocznia” promujemy takie właśnie pogłębione podejście do badania wpływu społecznego firm.

Waszą metodologię szlifowaliście, badając, w jaki sposób Orange Polska oddziaływało na społeczeństwo przez dziesięć lat funkcjonowania na polskim rynku. Jak w ogóle przymierzyć się do odpowiedzi na tak szerokie pytanie?

Próbowaliśmy przyjrzeć się możliwie zróżnicowanemu spektrum zjawisk. Dobrą metaforą jest tu perspektywa 360 stopni. Próbowaliśmy obejrzeć wymiary takie jak innowacyjność czy wpływ na środowisko, pracowników, gospodarkę, społeczności lokalne, a w końcu na klientów. To był rodzaj radaru, na którym próbowaliśmy zobaczyć wszystko. Żeby to osiągnąć, potrzebowaliśmy ogromu wiedzy pochodzącej z wewnątrz firmy. Rozmawialiśmy z pracownikami od najniższego do najwyższego szczebla, żeby poznać ich opinie. Ważnym elementem naszego podejścia było nie tylko uchwycenie tego, co twierdzi firma, ale również poznanie perspektywy zewnętrznej: ekspertów, konkurencji, krytyków, regulatora, konsumentów, akcjonariuszy. Przeprowadziliśmy również badanie jakościowe, które pokazywało wpływ Orange na społeczność lokalną. Sprawdzaliśmy, jak zmienia


Firma udostępniła wam informacje na każdy z tych tematów i jeszcze zgodziła się sfinansować raport, w którym inni wystawili jej ocenę?

Elementem umowy było to, że to Orange decydowało, które wyniki będą upublicznione, a które pozostaną na potrzeby wewnętrzne. To pozwoliło zbudować zaufanie. Mogliśmy praktycznie zamieszkać w firmie i przetwarzać ogromne ilości danych – od takich, które nie wymagają dalszego opracowywania: ile czego wyprodukowano, ile rozmów przeprowadzono, po bardziej złożone wskaźniki: na przykład oszacowanie, jaki jest wkład usług dostarczonych przez Orange (na przykład internetu stacjonarnego) w tworzenie PKB w Polsce.

I jaki jest?

W ciągu jedenastu lat, od 2004 do 2015 roku, to 5,3 procent. Ta liczba wygląda ładnie, ale właściwie jest to dużo czy mało? I co nam przyjdzie z tego, że ją znamy?

Ta liczba, czy szerzej: pokazywanie wpływu firmy na gospodarkę narodową, może mieć znaczenie w kontekście politycznym. Fakt, że firma działa na skalę, która jest widoczna w PKB, może i powinien robić wrażenie. Część osób mogła mieć dotychczas przypuszczenie, że „to kolejna zagraniczna firma, która tylko sprzedaje nam swoje usługi, ale nic nie inwestuje, a wszystkie jej zyski odjeżdżają gdzieś hen daleko”. Jest więc wartość w pokazaniu, ile ta firma tutaj zostawia, ile inwestuje. Trudno jest natomiast →

119 OBYWATEL

się miejscowość w związku z poprawą zasięgu czy dostarczeniem szybkiego internetu.


120

Stać nas na bardziej wysublimowane kryteria wyboru produktów niż ograniczenie się do hasła: „Dobre, bo polskie”.

odpowiedzieć na pytanie, czy to dużo, czy mało. Dane o wkładzie w polską gospodarkę – podobnie jak pozostałe wskaźniki – zyskałyby dodatkowe znaczenie, jeżeli więcej firm zaczęłoby na poważnie badać swój wpływ społeczny. Możliwe byłoby wówczas porównywanie różnych podmiotów między sobą: „Ta firma dużo inwestuje w Polsce i wpłaca duże sumy do budżetu, a inna woli unikać płacenia podatków w Polsce­ i zyski transferować za granicę”.

problem nie dotyczy wyłącznie Orange – inne firmy też sobie z tym nie radzą. Jest to więc wyzwanie dla całej branży. Na tle Europy Polska zbiera jednak bardzo mało zużytego sprzętu. W Niemczech na przykład ludzie są w tym skuteczniejsi, bardziej powszechne są tam projekty charytatywne, które prowadzą do tego, że telefony da się później sprzedać na rynku wtórnym, rozdać lub coś z nich uzyskać. Czy udało się coś w tym obszarze poprawić?

To jest przekaz „dla świata” – dla polityków, obywateli, konsumentów. Wydaje mi się jednak, że istotna wartość robienia tak dużego badania pojawia się, gdy wpływa ono na sposób zarządzania wewnątrz firmy. Możesz podać przykład jakichś konkretnych wyzwań, których istnienie wasze badanie uświadomiło Orange’owi?

Jeden z ciekawych obszarów dotyczy utylizacji zużytego sprzętu. Orange rocznie wprowadza do środowiska około dwóch milionów przedmiotów. Nie tylko telefonów, ale też różnych innych elementów sprzętu, na przykład ruterów. Z tego wraca i jest utylizowane lub inaczej wykorzystywane około czterdziestu tysięcy. To bardzo mało. Zbieramy sprzęt w domu, chowamy po szufladach albo wyrzucamy na śmietnik, a często można by go pożytecznie wykorzystać albo przynajmniej rozłożyć na części i zutylizować w sposób możliwie mało szkodliwy dla środowiska. W Polsce ten

Na razie nie ma niestety przełomu. Trudność polega między innymi na tym, że wiele osób boi się, że na ich telefonach są ważne dane czy zdjęcia, których nie potrafią skasować. Ten opór trzeba jakoś rozbroić, żeby ludzie nie chcieli trzymać starych sprzętów w domu. Mamy pomysł, żeby firmy starały się minimalizować tego rodzaju koszty dla środowiska poprzez przedefiniowanie ich na „wyzwania” i rozpisywanie otwartych konkursów na znalezienie rozwiązania. Na kogoś, kto wymyśli sposób, by ludzie wyjęli z szuflady telefony i oddali je na jakieś cele, czekałaby nagroda. A wskaźnik by się poprawiał. Takie podejście tworzyłoby też przestrzeń dla rozwoju innowacji w Polsce. Jak to zrobić, żeby firmy bardziej powszechnie i w sposób bardziej dogłębny badały swój wpływ społeczny, a potem jeszcze chciały stawiać sobie wyzwania, takie


Myślę, że powoli także w Polsce pojawia się rodzaj nadwyżki dysponowalnego dochodu, która pozwala włączać w decyzjach zakupowych kategorie etycznego czy politycznego konsumeryzmu. Nadchodzi czas, w którym branie na poważnie wpływu społecznego stanie się bardziej powszechne również w Polsce. Po fazie pierwszych 25 lat dość prymitywnej akumulacji pojawia się nowe pokolenie ludzi, którzy mają trochę więcej pieniędzy i nie są już wyłącznie zakładnikami myślenia „byle najtaniej” lub prostej gry „cena-jakość”. Namysł nad tym, „co właściwie ta firma robi”, prędzej czy później zacznie się pojawiać – także w wyborach dotyczących tego, w jakiej firmie chce się pracować. W pewnym sensie głosujemy pieniędzmi i jest coraz więcej informacji, które pozwalają nam ustawiać tę naszą wrażliwość na różne rzeczy. Zdarza ci się głosować pieniędzmi?

Głosuję na przykład, kiedy jadę samochodem i muszę zatankować. Mijam kolejne stacje i zastanawiam się: co ta firma sponsoruje? Co ona zrobiła? Co zrobiła w Polsce? Co zrobiła globalnie? Kojarzy mi się, że oni kiedyś truli środowisko albo że to jest rosyjska firma – na pewno nie zostawię tam pieniędzy. Dawniej lubiłem Orlen, ale wkurzyło mnie, że państwo zmusiło tę firmę do wypłacania dziesięciu milionów

rocznie na Polską Fundację Narodową. Gdyby to była działalność filantropijna, to nie miałbym z tym problemu, ale to jest fragment finansowania politycznego sporu i to w bardzo agresywny sposób. Wierzę, że część modernizacji kapitalizmu będzie wychodzić od sygnałów konsumenckich, to znaczy od tego, na co ludzie się zgadzają, a na co nie. Zmiana nie będzie tylko wynikiem dobrej chęci firm, ale w jakimś sensie koniecznością: ludzie będą zadawać pytania i będą chcieli znać odpowiedzi. Pytanie, czy firmy choćby w niewielkim stopniu wykazują „dobre chęci”, jeśli chodzi o dbanie o swój wpływ na otoczenie…

Często spirala zmian w biznesie jest taka, że coś zaczyna się jako awangardowa praktyka jednej firmy, a z czasem staje się normą. Badanie wpływu społecznego, które zrobiliśmy dla Orange, było na taką skalę pierwsze w Polsce. Marzy mi się, żeby różne firmy przystąpiły do dobrze rozumianej i pożytecznej rywalizacji w tym obszarze. Jeżeli chcemy odwoływać się nie tylko do logiki kija, ale również do logiki marchewki, to jej elementem jest podpatrywanie czempionów. Potrzebujemy czempionów, którzy nie zadowolą się tym, że mają więcej statuetek niż inni. Wiele zależy od odpowiednich ambicji osób za→ rządzających w firmach.

121 OBYWATEL

jak to dotyczące zużytego sprzętu?


122

Szerokie spojrzenie na wpływ społeczny powinno być w kontekście inwestycji państwowych czymś oczywistym.

Przykład Orlenu finansującego Polską Fundację Narodową­sugeruje, że państwowe spółki, które – wydawałoby się – o swoją „społeczną odpowiedzialność” powinny dbać w większym stopniu niż podmioty będące w rękach prywatnych, niekoniecznie świecą w tym obszarze­ przykładem­.

To prawda. Kształtowanie odpowiednich standardów przez państwowe spółki czy, szerzej, poprzez wydatkowanie publicznych pieniędzy staje się tym ważniejsze, że do łask wraca przekonanie o istotnej roli państwa w grze ekonomicznej. Spójrzmy chociażby na zaczerpnięte z Piłsudskiego motto strategii Morawieckiego: „Polska będzie albo wielka, albo nie będzie jej wcale”. Państwo pręży muskuły, sugerując, że chce być ważnym graczem i strategicznym inwestorem. W namyśle nad tym, jak tę rolę realizować, przydałaby się logika inna niż tylko ta dotycząca finansowego zwrotu z kapitału albo polegająca na realizacji politycznych ambicji w rodzaju: „czy będziemy mieć montownię Mercedesa?”. Szerokie spojrzenie na wpływ społeczny powinno być w kontekście inwestycji państwowych czymś oczywistym. Lokując nowe inwestycje w regionie o wysokim bezrobociu, państwo może przecież pozbyć się problemu, za który i tak jest odpowiedzialne, a biorąc pod uwagę koszty dla środowiska, w rachunku zysków i strat danej inwestycji wprost uwzględnia fakt, że prędzej czy później z tych samych środków publicznych trzeba będzie zapłacić za usunięcie szkód.

Niby są to te same środki, pochodzące z podatków, ale w praktyce kto inny ustawia się do zdjęcia na otwarciu inwestycji, a kto inny odpowiada za likwidację zanieczyszczeń. Jak często państwo ignoruje wpływ społeczny własnych działań właśnie z powodu swoistego rozdwojenia­ jaźni?

Problem z pewnością wykracza poza wydatki inwestycyjne. Państwo na co dzień jest jednym z największych nabywców usług i towarów. Uczestniczę w projekcie dotyczącym klauzul społecznych, w którym domagamy się, żeby przy tych zakupach na poważnie uwzględniać kryteria społeczne – na przykład sprawdzać, czy pracownicy, którzy będą realizować dane zlecenie, zostaną godnie wynagrodzeni za swoją pracę. Przy wyborze oferty urzędnicy często panicznie boją się zastosowania innych kryteriów niż cena. Tymczasem państwo mogłoby występować jako inteligentny i odpowiedzialny społecznie nabywca. Może państwo mogłoby nie tylko inteligentnie nabywać i inwestować, ale również wykorzystać inteligencję swoich obywateli? Gdyby regulacjami zmusić firmy do ujawniania większej liczby danych o ich wpływie na otoczenie, wówczas każdy mógłby stać się świadomym konsumentem­.

Państwo mogłoby interweniować, żebyśmy mieli dostateczną wiedzę pozwalającą dokonać wyboru. Ważną rolę mają również do odegrania ruchy konsumenckie, które powinny domagać się wiarygodnych


Jakub Wygnański jest socjologiem, działaczem organizacji pozarządowych. W latach 80. działał w „Solidarności” i Komitetach Obywatelskich. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu, współtwórca między innymi Stowarzyszenia na rzecz Forum Inicjatyw Pozarządowych oraz Banku Danych o Organizacjach Pozarządowych Klon/Jawor. Prezes Zarządu Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”.

Zuzanna Wicha facebook.com/lunaria. illustration

123 OBYWATEL

i sensownych informacji o społecznym wpływie firm. Niestety w Polsce są one dość słabe. Wyobrażam sobie nawet, że dysponując większą liczbą danych można by stworzyć aplikację na telefon, trochę na wzór „Poli”, przygotowanej przez Klub Jagielloński. „Pola” to narzędzie, które na podstawie kodu kreskowego określa, czy firma produkuje, zatrudnia i płaci podatki w Polsce. Sądzę jednak, że stać nas na bardziej wysublimowane kryteria niż ograniczenie się do hasła: „Dobre, bo polskie”. Każdy mógłby sam ustalać swój profil wrażliwości i decydować, co bierze pod uwagę: czy firma nie wykorzystuje niewolniczej pracy; czy nie unika podatków; czy pieniądze zostają lokalnie; czy pracownicy mają wpływ na to przedsiębiorstwo; czy firma traktuje poważnie konsumentów… Telefon już teraz steruje zakupami bardzo wielu z nas, pozwala analizować ceny i tak dalej. Sądzimy, że to nam pomaga, ale w rzeczywistości to urządzenie nas przechwyciło. Firmy dzięki niemu bardzo dobrze wiedzą, jak chodzimy między półkami, na co zwracamy uwagę. Może nadszedł czas, żebyśmy to my dowiedzieli się w końcu trochę więcej o firmach i zaczęli z tej wiedzy czynić bardzo konkretny użytek.


124

Kapitalizm zbawia świat Filantrokapitalizm uznaje metody gospodarki wolnorynkowej za odpowiedź na problemy społeczne. Czy pomógłby w finansowaniu ruchów na rzecz praw obywatelskich w przeszłości? Być może, jednak w XX wieku żadne wielkie dzieło społeczne nie dokonało się w oparciu o reguły gry rynkowej.

Michael Edwards Wika Krauz

Fragmenty książki „Just another emperor? The myths and realities of philantrocapitalism” Michaela Edwardsa­.

W

szystko wskazuje na to, że oto właśnie rodzi się nowy ruch, który ma być ratunkiem dla świata. Zakłada prawdziwą rewolucję w dobroczynności, oparcie działalności organizacji nienastawionych na zysk na takich samych zasadach jak podmiotów funkcjonujących w świecie biznesu oraz stworzenie nowych rynków towarów i usług, które przyniosłyby korzyści społeczeństwu. Krótko mówiąc, zwolennicy ruchu potocznie nazywanego „filantrokapitalizmem” uważają, że reguły gry wolnorynkowej mogą z powodzeniem znaleźć zastosowanie w procesie transformacji­ społecznej­­. Niewątpliwie jest to ważne zjawisko. Na działalność dobroczynną przeznacza się olbrzymie sumy, pochodzące przede wszystkim z sektora finansów i technologii informacyjnych. Nowy ruch, pomimo dużego potencjału, ma jednak wady, zarówno jeśli chodzi o proponowane środki, jak i obiecywane cele. Uznaje on bowiem metody gospodarki wolnorynkowej za odpowiedź na problemy społeczne, ale dostarcza niewiele solidnych argumentów na poparcie tej tezy i pomija mocne dowody, które jej zaprzeczają. W pewnej mierze biznes będzie nadal przyczyniał się do rozwiązywania

światowych problemów, ale też w dalszym ciągu będzie sam problemy społeczne stwarzał. Jak stwierdził Jim Collins, autor „Good to great”, w swojej niedawnej publikacji: „Musimy odrzucić ideę, całkowicie błędną, choć opartą na szlachetnych intencjach, zgodnie z którą budowanie potęgi sektora społecznego powinno przede wszystkim następować według schematu działania w świecie biznesu”. [...] Co zatem kryje się za rosnącą popularnością tego ruchu? Filantrokapitaliści upajają się mocnym koktajlem, którego składniki to jedna porcja „irracjonalnego entuzjazmu”, charakterystycznego dla myślenia w kategoriach rynku, dwie porcje wiary w to, że sukces w biznesie przełoży się z równym powodzeniem na zmianę społeczną, jedna lub dwie krople ekscytacji, zawsze towarzyszącej wszelkim nowinkom. Do tego syczące bąbelki rozgłosu, który powstał za sprawą inicjatyw Billa Gatesa i Warrena Buffeta oraz byłego prezydenta USA Billa Clintona. Można w pełni zrozumieć entuzjazm dla możliwości, jakie stwarza postęp w dziedzinie zdrowia, rolnictwa czy dostępu do mikrokredytów dla ubogich. Impulsem dla tych zmian były między innymi olbrzymie inwestycje organizacji Gates Foundation i Clinton Global Initiative­. Nowe pożyczki, nasiona i szczepienia są oczywiście ważne, ale nie ma niestety szczepionki przeciwko rasizmowi, który odmawia prawa do ziemi dla Dalitów (niedotykalnych) w Indiach, nie ma takiej technologii, która zapewniłaby infrastrukturę potrzebną do zwalczania HIV całemu sektorowi zdrowia publicznego, nie ma żadnego rynku, który mógłby zmienić podszyte przemocą i brakiem bezpieczeństwa dysfunkcjonalne relacje pomiędzy różnymi religiami i grupami społecznymi.


2) przekonanie, że metody stosowane w sferze biznesu mogą rozwiązać problemy społeczne i że są one skuteczniejsze niż te, które stosowano dotychczas w sektorze publicznym i w ramach społeczeństwa obywatelskiego; 3) teza, że te metody mogą doprowadzić do transformacji społecznej, a nie jedynie do zwiększenia dostępu do dóbr i usług korzystnych dla społeczeństwa. […] Pozbawieni własnej opowieści Na rynku występujemy w charakterze klientów lub konsumentów, z kolei społeczeństwo obywatelskie narzuca nam rolę obywateli. Każda z tych ról niesie za sobą bardzo różne implikacje. Właściwością rynku jest przetwarzanie i dostarczanie, podczas gdy grupy obywatelskie angażują się we współtworzenie, dzielą się odpowiedzialnością i mobilizują innych ludzi wokół wspólnej sprawy. Jak ujmuje to Yochai Benkler­: „W przeciwieństwie do konsumentów aktywni obywatele nie ulegają naciskom, manipulacjom ani reklamie”. Wspólnym mianownikiem procesów zachodzących w społeczeństwie obywatelskim jest →

125 OBYWATEL

Z pewnością filantrokapitalizm może być pomocny w rozszerzeniu dostępu do potrzebnych dóbr i usług, odgrywa on też pozytywną rolę w umacnianiu potencjału społeczeństwa obywatelskiego, ale transformacja społeczna potrzebuje czegoś znacznie więcej. Filantrokapitaliści­, pomimo ich godnego podziwu entuzjazmu i szczerych intencji, strzelają kulą w płot, jeśli chodzi o bardziej złożone i głębiej zakorzenione problemy, których źródłem jest niesprawiedliwość. […] Mówienie o tym, czym jest filantrokapitalizm, nie jest łatwe. Istnieje wiele definicji i interpretacji – niektóre radykalne, inne reformistyczne – żadne z nich nie wyczerpują jednak tematu w pełni. Trudno jest jednoznacznie chwalić lub ganić coś, co daje się kształtować na wiele sposobów. Mimo to uważam, że filantrokapitalizm ma trzy wyróżniające cechy, które definiują jego istotę: 1) bardzo duże sumy przeznaczane na dobroczynność, pochodzące głównie z olbrzymich zysków uzyskanych w latach 90. ubiegłego wieku i w pierwszej dekadzie XXI wieku przez nielicznych ludzi z sektora finansów i technologii informacyjnych;


126

Tylko najwięksi wizjonerzy spośród filantrokapitalistów dostrzegają potrzebę przekształcenia systemu, z którego sami czerpią ogromne korzyści.

partycypacja, idea, która dla biznesu jest zdecydowanie zbyt skomplikowana i wymagająca zbyt dużo czasu, aby warto było się nią zajmować. Prawdę mówiąc, głosy ludzi o niskich dochodach i innych osób zepchniętych na margines są prawie całkowicie nieobecne w literaturze poświęconej działalności charytatywnej i przedsięwzięciom społecznym, które – jak się wydaje – podejmowane są „dla nich”, „w ich interesie” lub „na ich rzecz”, ale nigdy „wraz z nimi”. America Forward, organizacja powstała niedawno pod auspicjami administracji amerykańskiej, stawia sobie za cel wywieranie wpływu na rząd Stanów Zjednoczonych­, tak aby wspierał on przedsiębiorców ze sfery społecznej w „rozwiązywaniu problemów, z którymi zmaga się społeczeństwo i które są największym wyzwaniem dla narodu”, a mimo to wśród jej członków nie ma ani jednej grupy reprezentującej głosy tych, którzy doświadczając tych problemów na co dzień, mogliby mieć coś do powiedzenia na temat wyboru kierunków polityki publicznej. Czy biedni i tym razem zostaną pozbawieni swojej własnej opowieści? Społeczna transformacja polega na zmianie naszych stosunków z innymi ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy nie mają władzy. Może się ona dokonać tylko wtedy, jeśli jest się obecnym wśród ludzi, a także jeśli pozwala się im wywierać na nas wpływ oraz pociągać nas do odpowiedzialności. Transformacja nie dokonuje się na odległość ani też wtedy, kiedy w ludziach widzi się jedynie konsumentów, którzy kupują lub otrzymują dobra od potężniejszych od siebie. „NPC LLC wyszukuje, przeprowadza ewaluację i selekcję organizacji, do których trafiają nasze fundusze, dzięki czemu nasi klienci nie muszą się już tym zajmować”. Nie jest to reklama jakiejś firmy z Wall Street, tylko pewnej grupy doradczej zajmującej się udzielaniem porad na temat darowizn przekazywanych na cele charytatywne. W przyszłości nie będziesz musiał wcale kontaktować się z organizacjami, które wspierasz, nie mówiąc już o uczestniczeniu w ich akcjach. Możesz po prostu zainwestować w polityczny fundusz

powierniczy, a środki odpisać od podatku. Partycypacyjny fast food zdobywa coraz większą popularność. Nie będzie to jednak trwało bez końca, ponieważ organizacje charytatywne, których tożsamość rozwadnia się coraz bardziej, utraciłyby wówczas swój najcenniejszy atut – zaufanie publiczne i wiarygodność. Badania sondażowe przeprowadzane po obu stronach Atlantyku­potwierdzają, że opinia publiczna ceni wyżej autentyczność działań niż ich profesjonalizację. Większość ludzi chce, aby organizacje nienastawione na zysk zachowały swoją własną, wyrazistą tożsamość, i widzi wartość w tym, że różnią się one od firm działających na wolnym rynku. Ulica czy zagranica? Książki, artykuły prasowe i raporty z konferencji na temat filantrokapitalizmu – publikacje, których liczba rośnie lawinowo – poświęcają bardzo wiele uwagi finansom i rynkowi, zamieszczając jednocześnie tylko skąpe wzmianki o władzy, polityce i stosunkach społecznych – czynnikach będących prawdziwym motorem transformacji. Chociaż punkt ciężkości zaczyna się nieznacznie przesuwać dzięki zdobywanemu doświadczeniu (zwłaszcza w przypadku Gates Foundation­), zdecydowana większość filantrokapitalistów wspiera rozwiązania czysto techniczne i opowiada się za szybkim zwiększaniem skali swojej działalności (na zasadzie: technologia + nauka + rynek = rezultaty). […] Tam, gdzie filantrokapitaliści widzą potrzebę ustanowienia „nowej stabilnej równowagi” na rynku społecznie korzystnych dóbr i usług, korygowania „niedoskonałości rynku powodujących biedę”, a także przyjrzenia się „niewłaściwemu dostosowaniu celów społecznych i bodźców ekonomicznych”, które są źródłem problemów, społeczeństwo obywatelskie nazywa po imieniu rzeczywiste przejawy niesprawiedliwości – rasizm, seksizm, homofobię, pogwałcenie praw człowieka – i usiłuje się nimi zająć. Słowa te rzadko pojawiają się na ustach przedstawicieli nowych fundacji. Nie uważam, że to tylko


Łam zasady, zmieniaj normy „Co może przynieść więcej korzyści całemu światu, jeśli nie ciągła ekspansja dobroczynności?” – pyta Joel Fleishman w swojej książce, która jest właściwie hołdem złożonym fundacjom dobroczynnym („The Foundation­: A Great American Secret—How Private Wealth is Changing the World”). Odpowiadając, można powiedzieć, że w ciągu ostatniego stulecia rządy podejmujące działania w imię równości i sprawiedliwości, a także ruchy społeczne silne na tyle, aby wymusić zmianę, mają o wiele większe osiągnięcia. Z tego względu podobne inicjatywy mogą równie dobrze sprawdzić się w przyszłości. W XX wieku żadne wielkie dzieło społeczne nie dokonało się w oparciu o reguły gry rynkowej. Ruchy na rzecz praw człowieka i na rzecz emancypacji kobiet, ruchy ekologiczne, programy Nowy Ład oraz Wielkie Społeczeństwo rozwinęły się w ramach społeczeństwa obywatelskiego i umocniły dzięki władzy sprawowanej przez rządy i mającej moc czynienia dobra publicznego. Biznes i rynek odgrywają istotną rolę we wspomaganiu tych procesów, ale ich przedstawiciele zawsze będą jedynie naśladowcami, a nie liderami, „instrumentami grającymi w orkiestrze”, a nigdy „dyrygentami”. „Przeglądamy – w sensie dosłownym – listę miejsc, w których są największe nierówności, i dostarczamy pomoc finansową tam, gdzie możemy wyzwolić największą zmianę” – mówi Melinda Gates z Gates Foundation­. Z tym że największe nierówności wynikają z samej istoty naszego systemu ekonomicznego i z politycznej niemożności zmiany tego systemu. Globalny problem ubóstwa, nierówności społecznych i przemocy z pewnością da się rozwiązać, ale wymaga to upodmiotowienia ludzi, których te zjawiska dotykają najbardziej. Potrzebna jest też transformacja systemów, struktur, wartości i stosunków, które uniemożliwiają większości ludzi na świecie czerpanie równych korzyści z owoców globalnego postępu. W dłuższej perspektywie korzyści wynikające z tych zmian będą o wiele większe niż zyski wynikające →

127 OBYWATEL

kwestia semantyki. Wynika to z ogólnej postawy biznesu: z wyłączeniem własnego lobbingu, jest on niechętny wszelkim formom protestu i twardego rzecznictwa, które w przeszłości doprowadziły do wielu sukcesów, na przykład w kwestii praw kobiet i praw obywatelskich. „W XXI wieku protest uliczny nie jest już odpowiednim narzędziem”, jak można się dowiedzieć z pewnego wpisu­­na blogu prowadzonym w ramach Stanford Social Innovation Review­. „Przedsiębiorcy ze sfery społecznej są w zasadzie rewolucjonistami, ale są zbyt praktyczni, aby nosić transparenty” – twierdzi Pamela Hartigan, dyrektor naczelna Schwab Foundation. Dobrze, że jej siostry walczące niegdyś o prawo do głosowania nie wzięły sobie do serca tej bałamutnej sugestii. W świecie biznesu dążenie do szybkiego zwiększania skali działalności jest czymś zupełnie naturalnym, można nawet powiedzieć, że jest imperatywem, ponieważ dzięki temu koszty maleją, a marża zysku rośnie. Jednakże w społeczeństwie obywatelskim zmiany muszą się dokonywać w tempie dostosowanym do społecznej transformacji, która jest z zasady powolna ze względu na swoją złożoność i na pojawiające się konflikty. Filantrokapitaliści, którzy swój majątek bardzo szybko pomnożyli albo go odziedziczyli, nie mają ochoty czekać na rezultaty swojej działalności. W biznesie zwiększanie skali następuje bezpośrednio (więcej konsumentów i większe rynki), podczas gdy w społeczeństwie obywatelskim efekt skali uzyskuje się dzięki strategiom pośrednim, które zmieniają kierunki polityki, regulacje prawne, wartości i instytucje. Skalowalność polega na przykład na zmianie zasad, które obowiązują poszczególnych producentów, co pozwala na szersze, systemowe oddziaływanie. Świat biznesu chce „bezproblemowej dystrybucji, gwarancji szybkich płatności i ogromnych ilości” (J. Rauch, 2007) po to, aby zmaksymalizować stopę zwrotu nakładów, podczas gdy społeczeństwo obywatelskie może koncentrować się na niewielkiej liczbie ludzi i ich sprawach, które rzadko – o ile w ogóle – są bezproblemowe.


128

z ulepszeń w dostarczaniu dóbr i usług. Tylko najwięksi wizjonerzy spośród filantrokapitalistów dostrzegają potrzebę przekształcenia systemu, z którego sami czerpią ogromne korzyści. Czy istnieją zatem jakieś przykłady inicjatyw filantropijnych wspierających organizacje nastawione na dokonywanie prawdziwej zmiany społecznej? Są ich tysiące, rozproszonych po całym świecie i podejmowanych w ramach społeczeństwa obywatelskiego, ale tylko nieliczne przyciągają zainteresowanie filantrokapitalistów. Mam tu na myśli takie organizacje jak SCOPE­i Make the Road by Walking, działające w Stanach­Zjednoczonych, które wspomagają inicjatywy oddolne, szukają przywódców i pomagają budować grupy wsparcia we wspólnotach Los Angeles­i Nowego Jorku, najbardziej dotkniętych społeczną i ekonomiczną niesprawiedliwością. SCOPE, założona po zamieszkach ulicznych, które miały miejsce w Los Angeles w 1992 roku, próbuje zlikwidować „zasadnicze przyczyny ubóstwa”, inicjując „nowe ruchy społeczne i wyzwalając zmianę systemu poprzez działania oddolne”. Organizacja ta włączyła do swoich działań w obrębie wspólnoty prawie sto tysięcy mieszkańców o niskich dochodach, obejmując ich programem mającym zwiększyć zatrudnienie. Wartość programu, realizowanego wraz z Dreamworks Entertainment Coorporation­, wynosi dziesięć milionów dolarów. SCOPE opracowała

również regionalny program ochrony zdrowia, finansowany przez samorząd lokalny, a także zainicjowała grupę wsparcia Los Angeles Metropolitan Alliance, której celem było zbudowanie kontaktów sąsiedzkich wśród ludzi o niskich dochodach w całym mieście, a następnie włączenie ich do naprawczego programu regionalnego. [...] Podobne inicjatywy można znaleźć także poza Stanami­Zjednoczonymi. Na przykład SPARC (Society for Promotion of Area Resource Centers) w Bombaju – organizacja, która od 1984 roku pracuje z mieszkańcami slumsów na rzecz zwiększenia ich potencjału w walce o własne prawa i o skuteczne prowadzenie negocjacji z lokalnym samorządem i bankami. SPARC, której mottem jest „łam zasady, zmieniaj normy i wprowadzaj innowacje”, widzi w problemie nierówności „uwarunkowania polityczne”, będące skutkiem „głębokiej asymetrii władzy pomiędzy różnymi klasami społecznymi”, a nie jedynie „lukę w zasobach”. SPARC od lat podejmuje działania na wielką skalę, dzięki którym znacznie poprawiają się warunki życia (takie jak wybudowanie pięciu i pół tysiąca nowych domów, przyznanie prawa własności dzikim lokatorom, kampanie skierowane przeciwko publicznej defekacji), ale także – co jest równie ważne – pomaga grupom w ramach wspólnot w nawiązywaniu kontaktów z milionami mieszkańców slumsów w całych Indiach i na świecie


Podciąć własną gałąź Działalność takich organizacji przynosi konkretne rezultaty w postaci miejsc pracy, opieki zdrowotnej i budowanych domów, ale ważniejsze jest to, że zmieniają one społeczną i polityczną dynamikę konkretnych miejsc, ułatwiając całym wspólnotom korzystanie z owoców innowacyjności i postępu. Kluczem do sukcesu jest determinacja, aby zmienić relacje kształtujące podział władzy i własność aktywów, aby pozwolić biednym i marginalizowanym ludziom zasiąść pewnie w fotelu kierowcy i nie bać się, że dojdzie do wypadku. Jak uczy historia, „to właśnie działania tych, których najbardziej dotyka niesprawiedliwość, doprowadzają do zmiany systemu i instytucji, ale też do zmiany, jaka dokonuje się w ludzkich sercach i umysłach” – jak ujęli to przedstawiciele Movement Strategy Center w Oakland w Kalifornii. Oto dlaczego konkretna forma społeczeństwa obywatelskiego jest niezwykle istotna dla społecznej transformacji i dlaczego świat potrzebuje większego oddziaływania społeczeństwa obywatelskiego na sferę biznesu, a nie odwrotnie. Potrzeba więcej współpracy – a nie konkurencji, więcej wspólnego działania – a nie indywidualizmu, wreszcie większej woli do wspólnej pracy na rzecz zmiany podstawowych struktur, które trzymają większość ludzi w okowach biedy tylko po to, aby pozostali mogli żyć pełnią życia. Czy filantrokapitalizm pomógłby w finansowaniu amerykańskich ruchów na rzecz praw obywatelskich w przeszłości? Mam nadzieję, że tak, ale ruch ten „nie opierał się na twardych danych”, nie próbował zdystansować konkurencji, nie był nastawiony na jak największe dochody i nie mierzył swojej potęgi liczbą ludzi obsługiwanych każdego dnia, a mimo to zmienił świat na zawsze. Co powiedziałbym filantrokapitalistom, gdybym mógł do nich przemówić? Po pierwsze, podziękowałbym za to, że podjęli się wyzwania, jakim są „przedsięwzięcia na rzecz dobra wspólnego”. Gdyby nie wasze wysiłki, nie byłoby tej debaty, a świat nie znałby komercyjnych środków i zaawansowanych technologii, dzięki którym malaria daje się leczyć, a każdy, kto potrzebuje mikrokredytu, może go dostać. Po drugie, powiedziałbym: nie poprzestawajcie na tym. Wykorzystajcie, proszę, swój majątek i wpływy do głębokiej transformacji systemów i struktur, uczcie się pilniej

historii, weźcie pod uwagę koszty swoich inwestycji i płynące z nich korzyści, bądźcie otwarci i uczcie się od przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego, nie zatrzymując się tylko na ich edukowaniu i na zachwalaniu myślenia w kategoriach biznesu. Wreszcie: zmieńcie kierunek przepływu swoich zasobów, tak aby finansowały one organizacje i innowacje, które na zawsze zmienią społeczeństwo, zmieniając również system ekonomiczny, dzięki któremu staliście się bogaci. Nie jest to wygórowane oczekiwanie, nieprawdaż? * Tłumaczyła Elżbieta Myszkowska © 2008 Michael Edwards, Demos: A Network for Ideas & Action, The Young Foundation Dziękujemy Autorowi oraz wydawnictwu Demos za umożliwienie przedruku. Pełna wersja książki w języku angielskim wraz z przypisami i bibliografią dostępna pod adresem: http://www.futurepositive.org/ edwards_WEB.pdf

Michael Edwards jest niezależnym autorem i aktywistą związanym z think-tankiem Demos, portalem opendemocracy.net i Brooks World Poverty Institute na Uniwersytecie w Manchesterze. W przeszłości pracował w Fundacji Forda, Banku Światowym i Oxfam. Prowadzi stronę futurepositive.org.

129 OBYWATEL

za pośrednictwem globalnego ruchu Shack Dwellers International (SDI). Ruch ten wywalczył dla ubogich mieszkańców miast miejsce przy negocjacyjnym stole, przy którym omawiano kierunki polityki mieszkaniowej, wytyczane przez Bank Światowy wraz z innymi wpływowymi darczyńcami. [...]

Wika Krauz www.instagram.com/wikakrauz


130

Religia w walce z patriarchatem Jestem katofeministką, bo uważam, że Kościół potrzebuje głębokiego namysłu nad tym, kim jest w nim kobieta, jakie ma pełnić role, jak jest definiowana, przez co jest definiowana. Kościół wymaga zmian, które eliminowałyby dyskryminację. Feministką jestem wszędzie tam, gdzie moje sumienie mówi mi, że zmiana powinna nastąpić.

Z Jolą Prochowicz rozmawia Mateusz Luft Tomek Kaczor Jola Prochowicz jest filozofką, filolożką, feministką, organizatorką festiwali filmowych, w tym „Demakijażu – Festiwalu Kina Kobiet”. Współpracuje z lubelskimi organizacjami pozarządowymi.

Jak łączysz w sobie poglądy katolickie i feministyczne? Jednym słowem katofeministyczne­.

To nieoczywiste połączenie dla wielu osób. Dla mnie ono też bywa problematyczne. Często się waham i myślę: „O nie, skończmy już z łączeniem katolicyzmu i feminizmu na siłę, tego się nie da połączyć”. Są takie momenty, kiedy po prostu mam ochotę rzucić wszystko i powiedzieć: „Dobra, wypisuję­ się”. Ale z katolicyzmu czy z feminizmu?

Z katolicyzmu. Problem w tym, że ja nie potrafię być osobą niewierzącą. Nawet gdy próbowałam odejść od wiary, zawsze okazywało się, że w mojej duchowości myślę cały czas tymi kategoriami, w jej ramach rozumiem

transcendencję. W końcu musiałam to zaakceptować. Mimo że z wieloma kwestiami w nauczaniu Kościoła się nie zgadzam, pewnie zawsze będę gdzieś na obrzeżach katolicyzmu, ale nie poza nim. Można to tłumaczyć wychowaniem, cechami osobowości, łaską Ducha Świętego. Ze znajomymi żartuję, że modlę się żarliwie, by łaska wiary została mi już oszczędzona. To ostatnie może przekonać ludzi wierzących.

Łaska wiary to rodzaj krzyża. To, co mówię jako katofeministka, może być odbierane jako herezja. Wyobraź sobie, że różnym osobom łatwiej było na KUL-u pisać o ateizmie niż o feminizmie katolickim, o kapłaństwie kobiet lub dyskutować wokół kultu Maryi i roli jej obrazu w polskim katolicyzmie. Feminizm w Kościele ogniskuje wiele emocji. Z jednej strony jako gałąź nauki, z drugiej jednak – jako ideologia emancypacyjna postulująca jakiś inny podział dóbr, przywilejów i obowiązków. Walka o wpływy zawsze wywołuje gwałtowny sprzeciw. Joanna Piotrowska, prezeska Feminoteki, od

której bardzo wiele się nauczyłam, użyła kiedyś metafory, która pozwala mi lepiej zrozumieć drugą stronę sporu w katolicyzmie. Wyobraź sobie, że masz ukochany rower i nagle ktoś mówi ci, że wasz sąsiad potrzebuje go raz w tygodniu, aby jeździć do pracy. Dlaczego masz się nim podzielić? Ano dlatego, że ten rower ty także od kogoś dostałeś. Kościół nie należy tylko do mężczyzn albo tylko do duchownych. Gdy studiowałam filozofię i polonistykę, zawsze interesowało mnie nie to, co jest w centrum, ale poszukiwanie gdzieś na obrzeżach różnych pozornie sprzecznych światów. Tak też jest z moim katolicyzmem. Jesteś cały czas na pograniczu katolicyzmu?

To wbrew pozorom nie jest wygodna sytuacja. Raz wybrałam i później codziennie znowu muszę wybierać. Zawsze muszę się zmagać z wątpliwościami.­ Czy czujesz się bardziej katofeministką, czy katoliczką i feministką? Dlaczego nie można być katoliczką w Kościele, a feministką na zewnątrz? →


→

ZMIENNA

131


132

Łatwiej było na KUL-u pisać o ateizmie niż o feminizmie katolickim.

Jestem katofeministką, bo uważam, że Kościół potrzebuje głębokiego namysłu nad tym, kim jest w nim kobieta, jakie ma pełnić role, jak jest definiowana, przez co jest definiowana. Kościół wymaga zmian, które eliminowałyby dyskryminację. Feministką jestem wszędzie tam, gdzie moje sumienie mówi mi, że zmiana powinna nastąpić. Chciałabym być już tylko historyczką feminizmu w świecie, w którym feminizm nie jest potrzebny, a nie działaczką feministyczną. Myślę jednak, że przed ruchem jest jeszcze długa droga i jeszcze wiele dziewczyn musi się sprzeciwić zasadom funkcjonującym w Kościele, zaryzykować i wystawić się na śmieszność, żeby zmienić tę instytucję. Kościół opiera się na tradycji, a tradycja gwarantuje stabilność. Dlatego Kościół nawet gdy się zmienia, to się do tego nie przyznaje. Ludzie­ to kochają­­! Kiedyś gdy na KUL-u spotykałam się z patriarchatem, chciało mi się tylko śmiać. Dziś widzę, że przez patriarchat mój doktorat na tej uczelni nie powstanie, a jedynym pożytkiem z całego wysiłku jest przyzwyczajenie mojego promotora do używania żeńskich końcówek w języku polskim. Nie byłoby łatwiej być po prostu feministką? A nie katofeministką?

Oczywiście! Chodząc na co dzień do kościoła, nie tłumaczę się: „Proszę księdza, jestem feministką”. Kategorie światopoglądowe funkcjonują na potrzeby publicystyczne, naukowe, nie mają natomiast bezpośredniego przełożenia na praktykowanie wiary. Dzięki Bogu wiele więcej kobiet chodzących do kościoła ma feministyczne poglądy. Podczas rozmów z uczestnikami organizowanego przez Joannę Bednarczyk i nasze znajome wydarzenia „Demakijaż – festiwal kina kobiet” nie zawsze używamy jasnych deklaracji światopoglądowych. Staramy się pokazać, jak wiele jest przestrzeni z pogranicza, spraw, które mogą być przedmiotem dyskusji. Staramy się odkryć przestrzenie wstydu, bo z takim etykietowaniem światopoglądów wiąże się też wstyd. Feminizm w Polsce jest zazwyczaj bardzo antyklerykalny, antyreligijny. Czy to nie stoi w sprzeczności?

Ależ nie doceniamy, w jak wielu kwestiach nie zgadzamy się wewnątrz samego katolicyzmu! Bardzo rzadko przyznajemy, że katolicyzm ogromną rolę przyznaje racjonalności, a indywidualny rozum jest bardzo ważną instancją w podejmowaniu decyzji. Katolicyzm­(choć niekoniecznie sam Kościół) traktuje mnie jako istotę,

która jest zdolna do podejmowania racjonalnych wyborów. Jeżeli moje sumienie stoi w sprzeczności z jakimiś naukami Kościoła, to trzeba zastanowić się, czy te nauki mają status nieomylności, czy są dogmatami. Religia pozostawia pole manewru. Katolicyzm ponadto uczy przekonania, że ja, tak samo jak inni katolicy i katoliczki, mogę być omylna w swoich interpretacjach Pisma Świętego czy nauki Kościoła. Mylimy się cały czas, niezależnie od płci, wieku, poglądów, statusu społecznego. Wszyscy jesteśmy skazani na chodzenie w ciemności. Nie jestem zwolenniczką filozofii Kierkegaarda, wiary absurdalnej, wiary, która nie woła o racjonalność, tylko oddaje się bez jakiegokolwiek zastanowienia. Nie wierzę dlatego, że to jest absurdalne, tylko dlatego, że uważam to za racjonalne. Racjonalność wiary pomaga mi przekonywać innych ludzi. Nawet jeśli odejdę od Kościoła instytucjonalnego, to nie zmieni nic w moje wierze. To dosyć mocne zdanie.

Staram się podchodzić do swojej pracy społecznej w pokorze, ale mam poczucie głębokiej niesprawiedliwości naszego Kościoła. Symptomatyczna była tu postawa instytucji wobec protestu osób niepełnosprawnych.


Co ci mówią te kobiety?

Mówią o wzorowaniu się na Maryi, na tej cichej i pokornej kobiecie, która znosi wszystko i rodzi Boga. O której księża mówią, że była taka słaba, Duch Święty na nią spłynął, a ona przyjęła wolę Boga. Coraz więcej kobiet opowiada sobie jej historię w zupełnie inny sposób. Przecież trzeba było mieć cholernie dużo odwagi, żeby zostać z nieślubnym dzieckiem! Jaka ona musiała być otwarta na zmiany! W tamtych czasach zaryzykowała życiem.

Wyobraź sobie, że przychodzi do ciebie koleżanka i mówi, że miała w nocy wizję, że widziała się z aniołem, który powiedział, że urodzi dziecko, które będzie Bogiem. Nie stawiało to Maryi­ w dobrym świetle. Dziś o tej kobiecie trzeba mówić innym kobietom. Jest coraz więcej bohaterek kobiecych w literaturze, w filmach, w popkulturze. Kobiecość

zmienia się też w naszych głowach. A w końcu też i w Kościele. Pismo Święte daje kilka wskazówek jeśli chodzi o równą rolę kobiet w Kościele.

Feminizm islamski też czerpie z Koranu­, odczytując go na nowo i reinterpretując przekaz. Kościół podtrzymuje opowieść o Matce Boskiej jako kobiecie towarzyszącej.

I dlatego potrzeba pracy feministycznych teolożek. To jest kropla, która drąży skałę. Jak łączysz festiwal „Demakijaż” ze swoją wiarą w katolicyzm i feminizm?

Festiwal jest działaniem w przestrzeni publicznej, które jest zgodne z katolicką nauką społeczną. Cenzurujesz filmy?

Nie. Realizuję go według zasady maksymalnej dostępności. Festiwal jest darmowy, dostępny dla obcokrajowców,osób z niepełnosprawnościami, jest organizowany niehierarchicznie. Wierzę, że kino może być narzędziem zmiany społecznej, bo jest powszechnie zrozumiałe, popularne i posługuje się uniwersalnie czytelną symboliką. Jak wybieracie filmy?

Pokazujemy kino, w którym główną

bohaterką jest kobieta rozumiana nie jako dodatek do mężczyzny, czyli jego żona, matka, kochanka, córka, tylko jako samodzielna jednostka. Staramy się, żeby zawsze przynajmniej połowę programu stanowiły filmy robione przez kobiety, także przez młode reżyserki, które być może nie miały jeszcze okazji zadebiutować. Chcemy pokazać jakiegoś rodzaju problemy, zmagania z kobiecością, feminizmem, patriarchatem, tradycyjnymi rolami. Hasłem przyszłego festiwalu będzie bunt. Chcemy porozmawiać o tym, czym on jest. Dlaczego się buntujemy, a dlaczego nie? Chyba wszyscy czujemy, że jakaś „zmiana kobieca” wisi w powietrzu. Masz na myśli ruch #metoo?

Wiadomo, że bunt wygląda inaczej w środowiskach uprzywilejowanych, a inaczej w środowiskach, w których kobiety głosu nie mają albo nawet nie wiedzą, że go mogą mieć. Zmiana odbywa się na wielu poziomach równocześnie. Na przykład hollywodzkie #metoo inspiruje lubelskie środowisko do walki o udział kobiet w komisjach oceniających dokona133 nia artystyczne czy kulturalne innych ludzi. Różne fronty buntu nie tylko odbywają się równolegle, ale też przenikają się nawzajem. ZMIENNA

Mój Kościół powinien się do tego odnieść – i to odnieść się jednoznacznie i zdecydowanie. A ludzie patrzą na nas, wierzących, i pytają: „Czemu nie zareagujecie. Przecież jesteście częścią tego Kościoła”. Rozmawiam z kobietami w Kościele: wiele katoliczek ma tego typu dylematy­.


134



37

cena : 15 pln (w tym 5% VAT)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.