Kontakt nr 38: Zdrowie bez recepty

Page 1

38 zima 2018 temat numeru:

Zdrowie bez recepty Adam Ostolski Ministrem zdrowia powinna być pielęgniarka

Julia Kubisa Zawody medyczne protestują osobno

Gustavo Gutiérrez i Paul Farmer

Jan Turnau

Anna Barcz

Susan Himmelweit Ekonomia feministyczna

OBYWATEL

KRAJOZNAWCZY

POZA EUROPĄ

Oddać głos zwierzętom

KULTURA

KATOLEW

Katolicyzm konserwatywny, więc mało biblijny

WIARA

Choroby wybierają ubogich

ZMIENNa

magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl



1 magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

redaktor naczelny Misza Tomaszewski misza.tomaszewski@gmail.com

Od redakcji

zastępca redaktora naczelnego Cyryl Skibiński cyryl.skibinski@gmail.com sekretarz redakcji Ala Budzyńska a.b.budzynska@gmail.com

zespół redakcyjny: redaktor prowadzący numer Misza Tomaszewski Katolew Misza Tomaszewski Kultura Wanda Kaczor Obywatel Konstancja Ziółkowska, Ignacy Święcicki Poza Europą Hanna Frejlak Krajoznawczy Tomek Kaczor Wiara Ignacy Dudkiewicz Zmienna/Zmiennik Mateusz Luft Dwutygodnik magazynkontakt.pl: Ala Budzyńska, Szymon Rębowski Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Stanisław Krawczyk, Kamil Lipiński, Jan Mencwel, Maciek Onyszkiewicz, Maria Rościszewska, Joanna Sawicka, Jakub Szymik, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Jarosław Ziółkowski Stale współpracują: Rafał Bakalarczyk, Dorota Borodaj, Julia Chibowska, Oscar Cole-Arnal, Aleksandra Fabia-Tugal, Stanisław Gajewski, ks. Andrzej Gałka, Antoni Grześczyk, Maciej Januszewski, Stanisław Jaromi OFMConv, Jan Jęcz, Paula Kaniewska, Kasper Kaproń OFM, Piotr Karski, Karol Kleczka, Rafał Kucharczuk, Katarzyna Kucharska-Hornung, Anna Libera, Jan Libera, Julia Lis, Katarzyna Majchrowska, Hanka Mazurkiewicz, Kuba Mazurkiewicz, Grzegorz Michalczyk, Olga Micińska, Krzysztof Nawratek, Maciej Papierski, Mateusz Piotrowski, Piotr Popiołek, Zuzanna Radzik, Zofia Różycka, Marek Rybicki, Antek Sieczkowski, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Hubert Walczyński, Zuzanna Wicha, Zuzanna Wojda, Monika Woźniak, Antoni Zając, Marysia Złonkiewicz

projekt graficzny Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com skład i łamanie Zosia Mironiuk fotoedycja Tomek Kaczor ilustracja na pierwszej stronie okładki Zofia Różycka komiks na str. 2–3 Kuba Mazurkiewicz zespolwespol.org korekta Zespół redakcyjny wydawca KIK Warszawa Poglądy wyrażane przez autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy i partnerów wydania. prenumerata magazynkontakt.pl/prenumerata złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans nakład 1000 egzemplarzy Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Myśl, którą chcemy wyrazić w tym numerze, streszcza się w kilku punktach. Po pierwsze, zdrowie nie jest kondycją, którą się osiąga, dokonując transakcji na rynku usług medycznych. Zdrowie jest podstawowym prawem człowieka. Jeśli staje się ono czymś, co de facto można kupić wyłącznie za pieniądze, to osoby, które tych pieniędzy nie mają, nie mogą wyegzekwować swojego prawa do dobrej opieki medycznej. W efekcie to, co powinno być kwestią sprawiedliwości, zostaje sprowadzone do poziomu dobroczynności, która ma to do siebie, że nie można głośno się jej domagać. Można tylko mieć na nią cichą nadzieję. Po drugie, myśląc o systemie ochrony zdrowia, warto przyjąć perspektywę osób, które mają do niego najbardziej utrudniony dostęp. Bywa, że obarcza się je winą za sytuację, w której się znalazły, bo „prowadzą niezdrowy tryb życia” albo „nie stosują się do zaleceń lekarza” (jak gdyby wynikało to po prostu z ich lenistwa lub złośliwości). Tymczasem – jak zauważa Paul Farmer, współzałożyciel organizacji Partners in Health i współautor jednego z tekstów zamieszczonych w tym numerze – „istnieje ogromna różnica między postrzeganiem ludzi jako ofiar swoich własnych wad a postrzeganiem ich jako ofiar strukturalnej przemocy”. Po trzecie, system ochrony zdrowia nie jest mechanizmem, który można naprawiać, nie dokonując zarazem przeglądu innych mechanizmów składających się na maszynerię polityki społecznej. Jest on jednym z wielu naczyń połączonych – „źle zorganizowanym, nieefektywnie zarządzanym i cierpiącym na coraz poważniejsze braki kadrowe”, o czym opowiada na kolejnych stronach socjolog Adam Ostolski, lecz noszącym także ślady błędów i zaniechań w zakresie polityki zatrudnienia, polityki edukacyjnej, polityki transportowej czy polityki mieszkaniowej. W tym sensie zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia jest warunkiem koniecznym poprawy jej jakości, ale nie jest warunkiem wystarczającym. Po czwarte, opieka zdrowotna nie sprowadza się do procedur medycznych, ponieważ ostatecznie „wydarza się” w bezpośrednich relacjach między pracownikami i pracowniczkami „służby zdrowia” a pacjentami i ich rodzinami. Z jednej strony, skuteczność procedur zależy więc od tego, czy obydwie strony są w tej relacji upodmiotowione i czy umieją się ze sobą komunikować. Z drugiej strony, jeśli nie chcemy, by – jak mówi nam socjolożka Julia Kubisa – leczyli nas „ludzie zmęczeni i niedospani”, powinniśmy przestać moralnie ich szantażować kategorią służby i zrozumieć, że ich interes jest naszym interesem. W końcu wszyscy jesteśmy, a w każdym razie prędzej czy później będziemy, pacjentami.


2

numer:

38

zima 2018

Wyklej sobie komiks Ułóż naklejki w dowolnej kolejności i stwórz własną historię!

zdrowie bez recepty

4

Maciej Papierski:

Kościół nad sadzawką Betesda

10

Rozmowa z Adamem Ostolskim:

Nowotworu prywatnie nie wyleczysz

18

Infografika:

Na zdrowie

20

Stanisław Zakroczymski:

System niedomaga

26

Rozmowa z Julią Kubisą:

Siłaczka kontra Judym

34

Dorota Borodaj:

Lekarze bez kontaktu

Jakość komunikacji na linii personel medyczny – pacjenci nierzadko pozostawia wiele do życzenia. Problemem jest przede wszystkim niedostatek edukacji w tym zakresie na studiach medycznych. Na szczęście widać już pierwsze jaskółki zmian.

42

Ignacy Dudkiewicz:

Chora debata o zdrowiu

48

Rozmowa z Paulem Farmerem i Gustavo Gutiérrezem:

Być po stronie ubogich


3

f ot or e p orta ż

p oz a e u ropą

54

98

Ruxandra Ana, Oskar Lubiński: A może Kuba, po prostu?

„Polska pomoc” czy polska „pomoc”?

Jakub Szymczak: Obcowanie z życiem

w i a r a

60

Rozmowa z Janem Turnauem:

Biblia pełna znaków zapytania

66

Marcin Walczak:

Księga czy życie? O duszy teologii

k a t o l e w

72

Antoni Grześczyk:

Jezuicki eksperyment społeczny

104

Iga Kowalska:

Nie zbawisz świata podróżą swoją

krajoznawczy

110

Agata Abramowicz:

Sen o Gdyni

116

Jan Wiśniewski: Pejzaż industrialny

o by wat e l

122

Rethinking Economics:

Pomyśleć ekonomię od nowa

126

Susan Himmelweit: Ekonomia feministyczna

W XVII i XVIII wieku w Ameryce Południowej istniało państwo, które było „zbyt komunistyczne dla chrześcijan i zbyt chrześcijańskie dla komunistów”. Republika Guaranów i jezuitów to być może najlepsze przybliżenie tego, jak mógłby wyglądać świat bez społecznych struktur zła.

zmiennik

80

Rozmowa z Michałem Pospiszylem:

132

Rozmowa z Franciszkiem Sterczewskim:

Historia przemocy

Interesuje mnie funkcja sprawcza

k u lt u r a

86

Rozmowa z Anną Barcz: Zazwierzęcić literaturę

92

Konrad Bielecki: Historia innego gatunku


4

zdrowie bez recepty

Kościół nad sadzawką Betesda Wierzymy, że zdrowie jest dobrem należnym ludziom bez względu na to, ilu mają przyjaciół i jaką ilością pieniędzy dysponują. W przeciwnym razie ci, którzy mają większe życiowe powodzenie, mieliby większe prawo do życia.

Maciej Papierski Zuzanna Wicha

„P

anie, nie mam nikogo, kto by mi pomógł” (J 5,7). Tymi słowami czekający nad cudowną sadzawką Betesda paralityk zwraca się do Chrystusa, który chwilę wcześniej zapytał go, czy chce zostać uzdrowiony. Człowiek ten czekał, dodajmy, od trzydziestu ośmiu lat. Przez prawie cztery dekady nikt nie podał mu pomocnej dłoni. Silniejsi wyprzedzali go w wyścigu za każdym razem, gdy – jak wierzono – wodę poruszał zstępujący w nią anioł. Co ta scena z Ewangelii mówi nam dzisiaj? Czy ma nas pouczać o tym, że są sytuacje, które może odmienić tylko Boska interwencja? Oczywiście i tak można rozumieć jej przesłanie: Bóg przychodzi najsłabszym na ratunek, nawet jeśli wszyscy inni zawodzą. Właśnie

– zawodzą. Wydaje się, że Ewangelista zwraca naszą uwagę przede wszystkim na dramatyczny los człowieka, który doświadcza nie tylko ciężkiej choroby, ale i obojętności innych. W interpretacji podkreślającej łaskę uzdrowienia łatwo przeoczyć udział trzeciego, cichego bohatera, którym jest tłum. Tymczasem jego obecność ma znaczenie, bo to właśnie w tym kontekście dokonuje się cud. Jezus przychodzi do tego, kto wedle logiki panującego obyczaju ma najmniejsze szanse na wyzdrowienie. Nie chodzi o to, że jego choroba jest najcięższa, a nawet jeśli, to jest to przyczyna pośrednia. Nie ma przecież ograniczeń dla łaski Bożej zstępującej na tego, kto zanurzy się w sadzawce. Ewangelia wyraźnie wskazuje sprawców nieszczęścia sparaliżowanego człowieka. Są nimi ci, którzy nie udzielili mu wsparcia. Gest miłosierdzia Jezusa jest jednocześnie aktem oskarżenia wobec ich nieczułości.

Cytowany fragment Pisma ukazuje trudną do przyjęcia prawdę: w sytuacji, w której wszyscy dzielą podobne doświadczenie cierpienia, współczucie wcale nie rodzi się samo z siebie. Przeciwnie, walka o uśmierzenie własnego bólu może zamknąć nas na drugiego, podsycać egoizm. Ewangelia stawia przed nami wyzwanie, które ze względu na swój radykalizm może prowokować sprzeciw. Przekonuje bowiem, że osobisty dramat nie stanowi usprawiedliwienia dla braku troski o innych, być może jeszcze słabszych i bardziej cierpiących. Jezus nie obwinia sparaliżowanego człowieka o to, że ten nie ma rodziny ani przyjaciół. Domyślamy się natomiast, że przez cały czas, w którym czynił on beznadziejne wysiłki, by doznać uzdrowienia, minęło go wielu silnych i zdrowych ludzi, którzy dbali tylko o swoich najbliższych. Fragment Ewangelii Jana jest bolesny, ponieważ mówi o pierwotnej, →


5

→


6

zdrowie bez recepty

Skoro choroba niszczy ciało, to znaczy, że niszczy człowieka. A jeśli człowiek jest niszczony, to należy się temu bezwzględnie przeciwstawić.

ludzkiej małości w sytuacji pognębienia przez niezawinione nieszczęście, którym jest choroba. Kieruje nami wówczas instynkt przetrwania, a słabsi spisani są na straty przez okrutne prawa biologii. Ale czy tylko biologii? Omawiany fragment Pisma pokazuje, jak niewiele było trzeba, aby ulżyć sparaliżowanemu człowiekowi w jego udręce. Jak zauważają liczni interpretatorzy, uzdrowienie chorego zaczyna się już w momencie, w którym Chrystus zwraca się do niego, a więc traktuje go podmiotowo. Najpierw zawiodła biologia, ale potem zawiodło społeczeństwo. Wiemy, że ta historia potoczyłaby się inaczej, gdyby ludzie przy cudownej sadzawce myśleli kategoriami wspólnotowej solidarności, a nie działali jak rozproszone jednostki, z których każda chce wyszarpnąć choć trochę łaski dla siebie. Chcemy więc odszukać, by tak powiedzieć, najbardziej dosłowny sens przenośny spotkania Jezusa z paralitykiem. Potraktujemy je nie jako obraz Boskiej interwencji w dramat ludzkiego

losu, nie jako wołanie o wzajemną troskę, lecz jako przyczynek do namysłu nad tym, jak w świetle katolickiej nauki społecznej powinna być zorganizowana służba zdrowia. Biblia nie oferuje nam gotowych rozwiązań prawnych i ekonomicznych, a chrześcijanin nie musi być prawnikiem czy ekonomistą. Możemy jednak zadawać pytania o to, wedle jakich norm powinna kształtować się nasza wrażliwość moralna, która takie rozwiązania podpowiada. Prawo do zdrowia Podejmując rozważania nad relacją między wiarą i służbą zdrowia, trzeba wyjść od podstaw, to znaczy od chrześcijańskiej antropologii. Skoro wierzymy, że śmierć nie kończy wszystkiego, to dlaczego mamy się przejmować cielesnymi cierpieniami? Czy tylko ze względu na to, że bywają, mówiąc banalnie, trudne do zniesienia? Innymi słowy, czy współczucie dla chorego jest jedynym gruntem, na którym da się rozpatrywać ten problem? Odpowiedź na to pytanie jest

przecząca. Ciało nie stanowi zaledwie „opakowania na duszę”, lecz na równi z nią konstytuuje nasze człowieczeństwo. Jeszcze trafniej byłoby powiedzieć, że ciało i dusza są tylko pewnymi aspektami istnienia człowieka, który – jako taki – stanowi jedność. Kultura przyzwyczaiła nas do rozdzielania tych dwóch rzeczywistości, ale nie jest to tendencja zgodna z optyką chrześcijańską. Człowiek „ma” ciało w sensie metaforycznym – to znaczy: przypisuje sobie cechy z nim związane – ale tak naprawdę jest ciałem. Stąd też coraz wyraźniej dostrzega się potrzebę rozwoju dyscypliny zwanej teologią ciała. Jej problematyka nie ogranicza się zaś jedynie, jak sądzą niektórzy, do spraw seksualności, lecz ujmuje wszystkie zagadnienia związane z materialną naturą człowieka. Zostaniemy w końcu zbawieni tak, jak zostaliśmy stworzeni – wraz z ciałem, a może raczej: jako ciało. Podejmowanie walki z chorobą jest równoznaczne z obroną godności osoby właśnie dlatego, że nie da się w nas


7

rozgraniczyć sfery cielesnej i duchowej: choruje zawsze cały człowiek, a nie tylko część jego lub jej ciała. Z tego powodu sytuacja, w której chory nie może skorzystać z pomocy medycznej, jest z punktu widzenia katolickiej nauki społecznej nie do pomyślenia. Mówiąc wprost, skoro choroba niszczy ciało, to znaczy, że niszczy człowieka. A jeśli człowiek jest niszczony, to należy się temu bezwzględnie przeciwstawić. Wróćmy do tamtej sceny ewangelicznej i zadajmy sobie pytanie: czy paralityka niszczyła tylko choroba? A może miał szansę na wyzdrowienie, którą odbierały mu czynniki pozamedyczne? Brak współczucia ze strony innych składał się na ogólną obojętność, a ta zaowocowała dyskryminacją wobec człowieka, który najbardziej potrzebował pomocy. Zechciejmy zauważyć ten paradoks: ów człowiek potrzebował pomocy najbardziej właśnie dlatego, że najtrudniej było mu z niej skorzystać. Możemy tu mówić o dyskryminacji, ponieważ zgodnie z definicją pojawia się

ona wtedy, gdy dobra dzielone są nierówno ze względu na kryteria nieistotne z punktu widzenia przedmiotu podziału. Wierzymy zaś, że zdrowie jest dobrem należnym ludziom bez względu na to, ilu mają przyjaciół i jaką ilością pieniędzy dysponują. W przeciwnym razie ci, którzy mają większe życiowe powodzenie, mieliby po prostu większe prawo do życia. To stanowisko jest jak najdalsze od nauki chrześcijańskiej. Mówi się niekiedy, że wobec choroby i śmierci wszyscy jesteśmy równi. Niewątpliwie jest tak w sensie egzystencjalnym: wszyscy chorujemy i wszyscy umrzemy, bogaci czy biedni, uczeni czy niewykształceni, szlachetni czy nikczemni. Warto jednak zauważyć, że w zmieniającej się rzeczywistości społecznej nie możemy ciągle rozważać tej prawdy w duchu średniowiecznego danse macabre, w którym śmierć włączała w swój korowód każdego, niezależnie od szczebla zajmowanego w drabinie feudalnej. W społeczeństwie demokratycznym, w którym wszyscy obywatele

są równi wobec prawa, a działania ustawodawców powinna ożywiać myśl o uniwersalnej ludzkiej godności, musimy inaczej spojrzeć na równość wobec choroby. Sprawiedliwości nie można upatrywać w poetyckim sentymencie, lecz musi ona wynikać z dobrze funkcjonującego prawa. Powinna objawiać się w tym, że ci gorzej sytuowani mają takie same szanse wyjściowe w walce o zdrowie jak ci, którzy cieszą się dostatkiem – zarówno dostatkiem materialnym, jak i dostatkiem troski ze strony osób bliskich. Naczynia połączone Trudno wyobrazić sobie – przynajmniej na razie – rzeczywistość, w której pieniądz nie decyduje o tym, czy ktoś ma dostęp do najlepszych specjalistów czy najnowszych metod leczenia. Chodzi jednak o właściwe zdefiniowanie minimum, którego pewne grupy społeczne są w Polsce nadal pozbawione. Przede wszystkim trzeba wspomnieć o bardzo trudnym położeniu osób w kryzysie bezdomności, których realne →


8

zdrowie bez recepty

szanse na skorzystanie z publicznych świadczeń zdrowotnych są nikłe. Procedury poprzedzające uzyskanie przez te osoby dostępu do regularnej pomocy medycznej są trudne do przejścia. Problem – niemały w przypadku obywateli posiadających stałe miejsce zamieszkania – stanowi także poszpitalna opieka pielęgniarska. Proces rekonwalescencji w warunkach braku dachu nad głową jest fikcją­. Może dzięki tej refleksji zdołamy zrozumieć, jak złożonym organizmem jest system ochrony zdrowia. Jego funkcjonowanie nie ogranicza się do pobytu pacjenta w szpitalu czy odwiedzin w gabinecie lekarskim. Jak nigdy nie choruje jedna część ciała, lecz cały człowiek, tak nie można myśleć o reformowaniu służby zdrowia bez uwzględnienia wielorakich pozamedycznych czynników wpływających na ludzką kondycję cielesną i psychiczną. Jeśli w rodzinie, w której ktoś ciężko zachoruje, zarabia dobrze kilka osób, to wstrząs wywołany chorobą łatwiej zamortyzować. Jeśli zachoruje

jedyny żywiciel rodziny, otrzymujący skromną pensję, to cały układ zostaje zderegulowany. Do najbardziej oczywistych kosztów finansowych, które i tak rozkładają funkcjonowanie takiej rodziny, dochodzą koszty emocjonalne, czasowe, społeczne. Te pojawiają się oczywiście w przypadku każdej choroby, ale nie udawajmy, że dzięki zasobom materialnym nie można ich ograniczyć. Z kolei weźmy pod uwagę to, co dzieje się poza naszym lokalnym podwórkiem. Sytuacja ludzi żyjących w krajach słabo rozwiniętych najdobitniej pokazuje, jakie są relacje między statusem materialnym, dostępem do edukacji i profilaktyki medycznej, poziomem rozwoju służby zdrowia i długością życia. Ludzie niedożywieni, nieposiadający dostępu do zaplecza sanitarnego i środków zapobiegawczych, takich jak na przykład szczepienia, mają znacznie mniejsze szanse na przeżycie. Dlatego też niektórzy teologowie, jak na przykład Paul Farmer i Gustavo Gutiérrez, których rozmowę publikujemy w tym

numerze Magazynu Kontakt, mówią o tak zwanej preferencyjnej opcji na rzecz ubogich w służbie zdrowia. Jak gorzko stwierdzają, istnieją choroby, które też mają dla ubogich swoją opcję preferencyjną. Im większe ubóstwo, tym mniejsze szanse na zachowanie zdrowia lub na wyjście z choroby. * Kościół, jako ziemskie przedstawicielstwo Chrystusa, ma kontynuować Jego działania. Ma być tym, który staje wobec opuszczonego, ubogiego paralityka i niesie mu ulgę, przywracając mu jednocześnie poczucie godności. Nie chciałem w tym tekście analizować szczegółowych rozwiązań. Z pewnością jest jednak wiele dróg, którymi Kościół mógłby dotrzeć ze swoją misją do potrzebujących chorych w ramach konkretnych działań społecznych i instytucjonalnych. Być może możliwa byłaby posługa opiekuńcza sióstr i braci zakonnych w ośrodkach opieki zdrowotnej na znacznie większą niż obecnie


9

skalę. Być może parafie mogłyby stać się punktami kontaktu rodzin obłożnie chorych i tych, którzy gotowi są pomagać im w trudach codzienności. Przede wszystkim jednak trzeba zauważyć, że katolicka nauka społeczna jest zgodna z brzmieniem artykułu 68. Konstytucji RP, w myśl którego każdemu obywatelowi i każdej obywatelce przysługuje równe prawo do opieki zdrowotnej bez względu na ich sytuację majątkową, a władze publiczne mają obowiązek im taką opiekę zapewnić. Zarówno więc Kościół, jak i państwo dążą do wspólnego celu, chcąc, by żadne z nas nigdy nie zawołało: „nie mam nikogo, kto by mi pomógł”. Zadajmy sobie pytanie, jako chrześcijanie i jako obywatele, czy dokładamy odpowiednich starań, by te założenia wcielać w życie. Pytanie to, jak wierzymy, ma znaczenie zarówno w ramach oddolnej inicjatywy, jak i na poziomie strukturalnym, to jest na poziomie właściwego urządzenia społeczeństwa. Misja powierzona w tej materii Kościołowi­nie musi oznaczać

wyłącznie bycia kanałem nadprzyrodzonej łaski dla okazjonalnych i spektakularnych uzdrowień. Myśl chrześcijańska może bowiem stać się inspiracją do racjonalnej przemiany społeczeństwa, w którym najsłabszy jako pierwszy obmyje twarz w wodzie Betesdy. Maciej Papierski Zuzanna Wicha jest doktorantem na facebook.com/lunaria. Wydziale Filozofii illustration Chrześcijańskiej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Interesuje się przede wszystkim etyką życia społecznego oraz związkami moralności ze światem sztuki.


10

zdrowie bez recepty

Nowotworu prywatnie nie wyleczysz Szpital musi być wspólnotą pracowniczą. Zlecanie kolejnych zadań zewnętrznym firmom oznacza wypompowywanie środków publicznych na usługi, które z obiektywnych powodów mają często niższą jakość.

Z Adamem Ostolskim rozmawia Zofia Sikorska Artur Denys

Przekonanie, że nasza służba zdrowia jest w fatalnej kondycji, łączy większość Polaków. Czy ogłoszona przez PiS zapowiedź wprowadzenia powszechnej opieki zdrowotnej jest obiecującym kierunkiem zmian?

Powszechne prawo do korzystania z ochrony zdrowia to dobre rozwiązanie. Może mieć na przykład formę obywatelskiego ubezpieczenia zdrowotnego, czyli uprawnienia do opieki zdrowotnej przysługującego wszystkim z tytułu obywatelstwa. Ale od pomysłu do wprowadzenia go w życie jest długa droga. Póki co to tylko niedotrzymana obietnica. Ubezpieczeniem objętych jest dziś 98 procent Polaków. Z punktu widzenia pozostałych 2 procent zapowiedziana zmiana będzie kluczowa, ale na poziomie systemowym trudno mówić o rewolucji.

To prawda, ale takie rozwiązanie niesie ze sobą szereg innych skutków. Powszechny dostęp do służby zdrowia przyczyniłby się na przykład do zmiany dyskursu wokół urzędów pracy, a docelowo także do zmiany sposobu

ich funkcjonowania. Teraz osoby bezrobotne mają prawo do ubezpieczenia tylko wtedy, gdy są zarejestrowane w urzędzie i zgłaszają się do niego w wyznaczonych terminach. Mało tego, nie brakuje pomysłów, aby kontrolować bezrobotnych jeszcze ściślej, a tych, którzy nie szukają pracy, pozbawić ubezpieczenia zdrowotnego. Daleko idące kroki w tym kierunku chciał podjąć Władysław Kosiniak-Kamysz, kiedy był jeszcze ministrem pracy i polityki społecznej. Minister, na dodatek lekarz z wykształcenia, który uważa, że wybranym pacjentom trzeba odmówić ochrony zdrowia, to zgroza. W obecnym systemie na ubezpieczenie trzeba sobie zasłużyć.

Tak. Gdyby jednak urzędy pracy przestały się zajmować odróżnianiem „zasługujących” bezrobotnych od „niezasługujących”, lepiej wykonywałyby swoje podstawowe zadania. Zresztą brak dostępu do opieki zdrowotnej to tylko mały wycinek problemów z ochroną zdrowia we współczesnym świecie. Choć objęcie

wszystkich obywateli taką ochroną byłoby krokiem w dobrym kierunku, to nie oczekujmy po nim zbyt wiele. Wspomniane 2 procent obywateli dołączyłoby wtedy po prostu do pozostałych, objętych systemem źle zorganizowanej, nieefektywnie zarządzanej i cierpiącej na coraz poważniejsze braki kadrowe służby zdrowia. Lista problemów do rozwiązania jest bardzo długa. Spróbujmy wskazać przynajmniej najważniejsze z nich.

Od trzydziestu lat w świecie zachodnim mamy do czynienia z dwoma powiązanymi ze sobą procesami w organizacji ochrony zdrowia: ekonomizacją i jurydyzacją. Na czym one polegają?

Ekonomizacja to proces, który sprawia – jak kiedyś ujęła to ekonomistka Ewa Charkiewicz – że diagnozę medyczną zastępuje diagnoza finansowa. Obejmuje między innymi takie procesy jak komercjalizacja i prywatyzacja placówek, wprowadzanie prywatnych →


11

→


12

zdrowie bez recepty

Prywatne placówki wykonują te zabiegi, które są opłacalne i niezbyt ryzykowne, a trudne przypadki odsyłają do placówek publicznych.

ubezpieczeń zdrowotnych czy prywatyzacja badań farmaceutycznych. Dużym problemem jest też coraz bardziej powszechny outsourcing usług, od pozornie niezwiązanych z leczeniem, jak sprzątanie szpitali, po takie, które mają wręcz fundamentalne znaczenie, jak na przykład analityka medyczna. A jurydyzacja?

Jurydyzacja jest procesem wprowadzania regulacji prawnych na coraz niższe poziomy działań medycznych. Zawiera ona elementy jednoznacznie pozytywne, takie jak rozszerzanie praw pacjenta. Z drugiej strony, odpowiedzialność prawna za ryzyko popełnienia błędu medycznego jest coraz częściej przenoszona na lekarzy. W efekcie mogą oni nie chcieć stosować najnowszych metod leczenia. W jaki sposób obydwa te procesy wpływają na sytuację pacjenta?

Procesy ekonomizacji i jurydyzacji zmierzają do tego, żeby bardzo złożoną relację pacjenta z lekarzem uprościć do formy transakcji rynkowej lub

quasi-rynkowej. Dobrze ilustruje to sytuacja z czasów, w których ministrem zdrowia była Ewa Kopacz. Pojawił się wtedy pomysł, żeby lekarze mieli obowiązek sprawdzania, czy pacjent ma ubezpieczenie i czy przysługuje mu prawo do refundacji. Gdyby przypadkiem wypisali lek refundowany pacjentowi nieuprawnionemu, sami ponieśliby odpowiedzialność finansową. To rozwiązanie, które de facto zmuszałoby lekarzy do wchodzenia w rolę policjantów w stosunku do pacjentów. Jak polski system ochrony zdrowia wygląda na tle systemów funkcjonujących w innych krajach europejskich?

W Europie podręcznikowo wyróżnia się dwa modele: system Bismarcka, oparty na ubezpieczeniach i kasach chorych, oraz system Beveridge’a, oparty na powszechnym uprawnieniu do ochrony zdrowia. Warto jednak pamiętać, że na przykład system ochrony zdrowia w USA nie wpisuje się w żaden z tych modeli. Polski system jest hybrydowy – nie

mamy ani powszechnego uprawnienia do ochrony zdrowia, ani rozwiniętego systemu ubezpieczeniowego. Na dodatek ciągniemy się w ogonie państw rozwiniętych, jeśli chodzi o wydatki na ochronę zdrowia. Od czasów reformy z 1998 roku funkcjonuje u nas system, który udaje, że jest systemem ubezpieczeniowym, w rzeczywistości jednak składają się na niego absurdalne rozwiązania, które potem próbuje się naprawiać kolejnymi absurdami. Na przykład?

Tuż po reformie wiele procedur było wynagradzanych na zasadzie fee for service, czyli płatności za usługę według określonego wcześniej cennika. Jedną z dość wysoko wycenionych procedur medycznych była histeroskopia. Polega ona na tym, że do macicy kobiety wkłada się wziernik i równocześnie wpuszcza się gaz lub płyn. Zabieg jest mało komfortowy dla pacjentki. Pewien szpital we Wrocławiu wykonał w latach 2007–2009 około tysiąca takich zabiegów, w przytłaczającej większości niepotrzebnie, a czasem mimo


13

przeciwwskazań. Wybuchł skandal, sprawa trafiła do sądu i placówka musiała zapłacić karę. Takie sprawy pokazują, że płacenie za usługę, choć bardzo czytelne w kategoriach rynkowych, nie zawsze sprawdza się w ochronie zdrowia, bo zachęca do wykonywania niepotrzebnych procedur. Odpowiedzią miał być wprowadzony w 2008 roku system tak zwanych jednorodnych grup pacjentów. W tym modelu szacuje się, jakie są średnie koszty jednodniowego pobytu w placówce pacjenta z określoną diagnozą i na tej podstawie szpital otrzymuje refundację. Niby wszystko sprawia wrażenie racjonalnego i przewidywalnego, ale efekt był zaskakujący. Część szpitali zaczęła nagminnie przyjmować pacjentów w piątek, żeby poleżeli sobie przez weekend, kiedy mało się w szpitalach dzieje. Sama też kiedyś spędziłam weekend w szpitalu i dostawałam tylko witaminę C.

No właśnie. Taki pacjent jest tani, ale jeśli należy do korzystnej finansowo jednorodnej grupy pacjentów, to szpital

otrzymuje spory zastrzyk środków. Z medycznego punktu widzenia to zupełnie niepotrzebne, z ekonomicznego – bardzo racjonalne. Tak więc dzięki niej szpital może prowadzić działania, które są potrzebne, ale systemowo niedofinansowane. Na jakie jeszcze sposoby ujawnia się ta specyficzna racjonalność?

Powstał cały rynek programów komputerowych, które optymalizują diagnozę ze względu na koszt. Mówiąc po ludzku, jeśli symptomy pacjenta pozwalają na postawienie kilku różnych diagnoz, komputer podpowiada taką, która jest najkorzystniej refundowana. To opłacalne zwłaszcza w przypadku pacjentów, o których wiadomo, że już ze szpitala nie wyjdą. Pacjentowi właściwie wszystko jedno, na co umarł, a szpital może dostać więcej albo mniej. Ministerstwo Zdrowia zapowiedziało za obecnej kadencji dwie zmiany, których wprowadzenie przyniosłoby sporo korzyści. Po pierwsze, obywatelskie ubezpieczenie zdrowotne, o którym już

rozmawialiśmy. Po drugie, sieci szpitali, pomysł Zbigniewa Religi i Marka Balickiego­, który Prawo i Sprawiedliwość udaje, że wprowadziło. Co to znaczy, że udaje?

Idea sieci szpitali sprowadza się do tego, że robi się diagnozę potrzeb zdrowotnych rozpisaną na regiony, a następnie racjonuje się środki na szpitale w taki sposób, żeby odpowiadały na te potrzeby. Rząd zrobił jednak coś zupełnie innego. Sprawa zakończyła się na arbitralnym wyborze placówek, którym zapewniono finansowanie. W dodatku wprowadzono tę zmianę z roku na rok, uniemożliwiając pacjentom i lekarzom przystosowanie się do nowego systemu. W przypadku niektórych chorób ma to fundamentalne znaczenie, bo przerwa w przyjmowaniu leków, na przykład onkologicznych, może mieć dramatyczne konsekwencje. Gdyby nie fakt, że wszystko wydarzyło się tak szybko, byłbym jednak skłonny przyznać, że był to krok w dobrym kierunku. →


14

zdrowie bez recepty

Dlaczego?

Dlatego, że do tej pory brakowało centralnego planowania w procesie tworzenia placówek medycznych. Sytuacja wyglądała mniej więcej tak, że jeśli samorząd dochodził do wniosku, że w powiecie czy w województwie jakaś potrzeba medyczna jest niezaspokojona, budował szpital, wyposażał go i na koniec czekał na konkurs organizowany przez NFZ. Od wyniku tego konkursu zależało, czy szpital otrzyma zlecenia. Czasem nie otrzymywał, co prowadziło do gigantycznego marnotrawstwa środków publicznych. To tylko jeden z wielu przykładów absurdów spowodowanych przez oszczędzanie, ale za to dość istotny strategicznie. Sieć szpitali może być dobrym rozwiązaniem. Musiałaby jednak odpowiadać na rozpoznane dzięki badaniom i konsultacjom społecznym potrzeby zdrowotne w regionie, a nie być wyrazem sympatii lub braku sympatii ministra do jakiejś placówki.

Porozmawiajmy teraz o sytuacji publicznych i niepublicznych placówek ochrony zdrowia. Jedne i drugie rywalizują o środki z NFZ-u. Jakie to pociąga za sobą skutki?

Patologicznym zjawiskiem, które w tym kontekście zachodzi, jest creaming­, czyli spijanie śmietanki. Polega ono na tym, że prywatne placówki wykonują przede wszystkim te zabiegi, które są opłacalne i niezbyt ryzykowne, a trudne przypadki i ryzykownych pacjentów odsyłają do placówek publicznych. Przykładem może być operacja zaćmy. Jeśli pacjent jest już w takim wieku, że ta operacja wiąże się z ryzykiem, które naraża szpital na dodatkowe koszty, to prywatna placówka zaleca pacjentowi wykonanie zabiegu w ramach publicznej ochrony zdrowia. W polskich warunkach creaming­sprawia, że publiczne placówki jeszcze bardziej się zadłużają, a prywatne wychodzą na plus. Czy sprywatyzowane szpitale rzeczywiście sprawniej działają?

Często mówi się, że dobrze działają na

przykład prywatne szpitale w Europie­ Zachodniej. To nie do końca prawda. Dobrze, a przynajmniej nie gorzej niż szpitale publiczne, działają te niepubliczne placówki, które są prowadzone przez organizacje charytatywne lub związki wyznaniowe, a więc nie dla zysku. Inaczej jest w przypadkach komercyjnej prywatyzacji szpitali. Przez Niemcy­taka fala przeszła kilkanaście lat temu. W sprywatyzowanych szpitalach w Hamburgu wystąpiły wszystkie możliwe związane z tym patologie. Nastąpiło pogorszenie warunków pracy oraz obniżenie jakości i zmniejszenie dostępności usług. Czy częściowe przesunięcie usług medycznych do sektora prywatnego może usprawnić działanie całego systemu?

Prywatna praktyka lekarska, zorganizowana w formie spółdzielni, firm lub jednoosobowych działalności, jest potrzebna. Mimo pewnych systemowych wad sprawia ona, że klasa średnia, nie chcąc czekać w kolejkach albo


15

dążąc do zbudowania bardziej indywidualnej relacji z lekarzem, może kupować usługi medyczne na rynku. Dzięki temu osoby, których nie stać na prywatne wizyty lekarskie, mają łatwiejszy dostęp do publicznej ochrony zdrowia. Ale system działa tylko wtedy, kiedy dostępne są obydwie opcje. Wbrew pozorom współistnienie publicznej i prywatnej służby zdrowia jest korzystne także dla klasy średniej. Dzięki temu, że istnieje opcja publiczna, koszty opieki prywatnej nie mogą być zbyt wysokie. W przeciwnym razie klasa średnia wróciłaby po prostu do systemu publicznego. Ale też nigdy z niego do końca nie odchodzi. Prywatne usługi medyczne zaspokajają tylko część jej potrzeb.

Gdy ma się pewne dochody i jest się względnie młodym, to wydaje się człowiekowi, że wszystkie potrzeby medyczne może zaspokoić prywatnie. To nie jest prawda, bo na przykład nowotworu się prywatnie nie wyleczy.

Z badań wynika, że klasa średnia najlepiej porusza się wśród procedur publicznej ochrony zdrowia. Korzysta z prywatnej opieki zdrowotnej, kiedy jest jej wygodniej, a jednocześnie ma kompetencje kulturowe i zasoby potrzebne do tego, żeby w najpełniejszy sposób skorzystać z usług publicznego systemu ochrony zdrowia. Jakie grupy mają najbardziej ograniczony dostęp do ochrony zdrowia?

Nierówności zdrowotne w Polsce mają charakter przede wszystkim statusowy. Dominuje na przykład przekonanie, że osoby starsze chodzą do lekarza bez powodu. To bardzo szkodliwy przesąd, bo skutkuje tym, że często są one gorzej traktowane przez personel medyczny. Dodajmy, że geriatrów jest w Polsce niewielu, a w programie studiów medycznych nacisk na specyfikę potrzeb starszego pacjenta jest ograniczony­. Przykładem innej nierówności statusowej jest sytuacja kobiet, które

rzadziej chorują na choroby serca, ale częściej z ich powodu umierają. Dzieje się tak dlatego, że choroba wieńcowa u kobiety jest trudniejsza do wykrycia i diagnozuje się ją nieco inaczej niż u mężczyzny. A że badania medyczne przez dekady były prowadzone głównie na męskich pacjentach, to wciąż nie jest to dla lekarzy oczywiste. Trzecią grupą mającą utrudniony dostęp do służby zdrowia jest klasa ludowa, której przedstawiciele często nie są w stanie zastosować się do zaleceń lekarza. Albo dlatego, że nie stać ich na leczenie, albo dlatego, że lekarz mówi niezrozumiałym dla nich żargonem. W jakim stopniu te nierówności są charakterystyczne dla polskiego systemu ochrony zdrowia?

Może to zabrzmi heretycko, ale nie uważam, żeby nierówności były problemem numer jeden z ochroną zdrowia w Polsce. Chciałbym doczekać czasów, w których nim będą. Obecny system jest źle urządzony dla →


16

zdrowie bez recepty

Ministrem zdrowia powinna w końcu zostać pielęgniarka.

wszystkich – zarówno dla pracowników, jak i dla chorych. No właśnie, co z pracownikami służby zdrowia? W jaki sposób dotyka ich niesprawność systemu?

W systemie ochrony zdrowia panuje chaos. W placówkach zarabia się niewiele, a na dodatek obowiązują w nich bardzo hierarchiczne relacje. Tymczasem osoba pracująca w zawodzie medycznym może dziś wybrać się naprawdę niedaleko za granicę i zatrudnić się w dobrze zorganizowanej placówce z bardziej spłaszczonymi relacjami. Dobrze widać to na przykładzie pielęgniarek, które wyjeżdżają do krajów Europy Zachodniej. Rola, którą mają tam do odegrania w procesie terapeutycznym, jest znacznie ważniejsza niż u nas. Wiąże się to z większą odpowiedzialnością, ale idą za tym także wyższy status i wyższe wynagrodzenie. Problemu nie da się więc rozwiązać samymi tylko podwyżkami?

Podwyżki są potrzebne – i lekarzom, i pielęgniarkom, i innym pracownikom medycznym. Bez tego zaraz zabraknie w Polsce ludzi, którzy będą chcieli pracować w służbie zdrowia. Przekłada się to oczywiście na jakość usług, bo jeśli

pielęgniarka na dyżurze ma pod opieką czterdziestu pacjentów, to choćby była osobą o najlepszych kompetencjach i złotym sercu, to i tak powstanie wrażenie, że się nimi nie zajmuje. Jakie inne kroki trzeba wykonać?

Wyższe pensje to rzeczywiście za mało. Nie pomogą na przykład w zapobiegniu wypaleniu zawodowemu, na które szczególnie narażone są osoby pracujące w zawodach polegających na pomaganiu innym. Ważne są także zasady, na jakich pracują lekarze i pielęgniarki w szpitalach. Jednym z poważniejszych problemów jest zlecanie rozmaitych zadań podmiotom zewnętrznym. Czyli outsourcing.

To praktyka, która bywa bardzo szkodliwa dla pacjenta. Podam dwa przykłady. O pierwszym opowiedziała mi znajoma, która przez kilkadziesiąt lat pracowała w pewnym szpitalu w Warszawie­. W ramach swoich obowiązków zanosiła próbki do analizy mikrobiologicznej, a potem przynosiła wyniki z powrotem. Pewnego razu, po tym jak w ramach racjonalizacji kosztów sprywatyzowano analitykę medyczną, poszła do laboratorium i zobaczyła, że wszystkie posiewy mają wynik negatywny. Jak to? Żadnej

infekcji? Jakiś cud. Tak bardzo poprawiły się standardy w szpitalu? Zapytała pracownicę laboratorium, czy zrobiła posiew pięć razy, tak jak przewiduje procedura. „No, trochę mniej” – usłyszała w odpowiedzi. A dokładnie: tylko jeden raz. To znaczy, że ileś próbek tak naprawdę było zakażonych! Takie zaniechania mogą skończyć się powikłaniami, kalectwem lub nawet śmiercią pacjentów. Wprowadzanie tego typu oszczędności dokonuje się ich kosztem. Czy to jest legalne?

Nie, ale kto to sprawdzi? A drugi przykład?

Drugi przykład dotyczy salowych, czyli osób odpowiedzialnych za sprzątanie oddziałów szpitalnych. Niby proste zadanie, ale sprzątanie szpitala to nie jest sprzątanie urzędu. Praca salowych, choć często niedoceniana, jest częścią procesu terapeutycznego. To od nich zależy, czy infekcje będą się roznosić po szpitalu. Ktoś, kto raz w tygodniu przyjedzie z wynajętej firmy sprzątającej, nie będzie miał praktycznej wiedzy o specyfice miejsca, którym jest placówka lecznicza. Szpital musi być wspólnotą pracowniczą. Zlecanie kolejnych zadań zewnętrznym firmom oznacza


17

wypompowywanie środków publicznych na usługi, które z obiektywnych powodów mają często niższą­jakość. Co zrobić, żeby naprawić system ochrony zdrowia?

To akurat jest proste. Konieczne jest lepsze finansowanie ochrony zdrowia. Wydajemy na nią 6 procent PKB, a powinniśmy wydawać co najmniej 8 procent. Widząc skalę marnotrawstwa i rozmaite nadużycia, o których wspomniałem, niektórzy pomyślą: „Okej, ale może zacznijmy od tego, żeby racjonalnie wydawać te środki, które mamy”. Otóż nie, to nie działa w ten sposób. Prawda jest taka, że środków jest w systemie za mało, żeby racjonalnie nimi gospodarować­. Potrzebujemy też większego zaufania do szpitali, jeśli chodzi o zarządzanie finansami. Więcej zaufania sprawi, że środki będą wydawane lepiej. Dzisiaj największym źródłem marnotrawstwa są procedury, które mają służyć oszczędnościom. Obawiam się, że nawet jeśli środków będzie więcej, to szpitalom nadal będzie zależało na tym, żeby minimalizować koszty, niekiedy ze szkodą dla pacjentów.

Tak, oczywiście. To nie jest magiczne

rozwiązanie, lecz krok w kierunku lepszego­ systemu. W tym, jak projektowane są wszystkie reformy w Polsce, a szczególnie reformy z zakresu zdrowia i edukacji, najbardziej boli mnie to, że pracują nad nimi niemal wyłącznie eksperci, którym się wydaje, że wszystko wiedzą, do spółki z politykami, którym się wydaje, że wszystko mogą. Nikt natomiast nie słucha pracowników służby zdrowia, którzy są na pierwszej linii frontu, którzy doświadczają skutków działania tego systemu i którzy mogliby mieć pomysły na jego naprawę. I to bez względu na to, czy rządzi Platforma­, czy PiS. Ministrami zdrowia często jednak zostają właśnie lekarze.

Uważam, że ministrem zdrowia powinna w końcu zostać pielęgniarka. Ktoś, kto przełamie feudalne wyobrażenie, że lekarze wiedzą najlepiej. Bardzo szanuję pracę lekarzy. Myślę jednak, że lekarze z dużym doświadczeniem zawodowym, z wysoką pozycją i z niemałymi dochodami – a tacy lekarze zostają ministrami – albo nie dostrzegają już codziennych problemów w służbie zdrowia, albo ich one tak bardzo nie bolą. Było kilku bardzo dobrych ministrów-lekarzy, więc

to nie jest tak, że lekarz musi być złym zarządcą tego systemu. Zaryzykowałbym jednak eksperyment i powierzył to ministerstwo pielęgniarce.

fot. Mikołaj Starzyński

Adam Ostolski jest socjologiem i publicystą. Adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, członek Krytyki Politycznej, redaktor „Green European Journal”. W latach 2009– 2013 wykładał socjologię medycyny na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.

Artur Denys behance.net/arturdenys


1

18

zdrowie bez recepty

Na zdrowie Joanna Sawicka-Skibińska

WYDATKI NA OCHRONĘ ZDROWIA JAKO PROCENT PKB

✹ Polska 4,6 Węgry 4,8 Czechy 5,8 Hiszpania 6,3 Wielka Brytania 7,6 Szwecja 9,1 Francja 9,5 Niemcy 9,6

74 55

%

Polaków jest NIEZADOWOLONYCH z działania systemu ochrony zdrowia

%

Polaków jest ZADOWOLONYCH ze swojego stanu zdrowia

Anna Olczak

CZY W OSTATNIM ROKU ZDARZYŁO CI SIĘ NIE PÓJŚĆ NA KONSULTACJĘ LEKARSKĄ ZE WZGLĘDU NA JEJ KOSZTY?

Niemcy Hiszpania Szwecja Wielka Brytania Francja

✹ Polska

41 55

% %

2,6% 2,8% 3,9% 4,2% 8,5% 33%

Polaków uważa, że ochrona naszego zdrowia to zadanie głównie władz państwowych 0d 2012 roku ➡ wzrost o 20 pkt proc.

jest zdania, że ochrona naszego zdrowia to nasz własny obowiązek


Rząd wydaje na ochronę zdrowia rocznie 4,6 procent PKB, czyli około 83 miliardy złotych. Ta kwota ma w ciągu siedmiu lat wzrosnąć – do 6 procent PKB. Ale nawet w 2025 roku pozostaniemy daleko w tyle nie tylko za Niemcami czy Francją, ale nawet za Hiszpanią, Słowenią i Włochami. Niewydolny system ochrony zdrowia to odwieczny temat w polskiej debacie publicznej. Nie jest przy tym zaskoczeniem, że przy zdecydowanej przewadze osób zadowolonych nad niezadowolonymi z własnego stanu zdrowia (55 procent do 9 procent w CBOS), ci, którzy mają się gorzej, to przede wszystkim osoby gorzej sytuowane i wykształcone oraz mieszkające w małych miejscowościach. Zapowiedzi głębokich reform, które mogłyby naprawić funkcjonowanie systemu, nie ma. Tymczasem ze strony Polaków rosną oczekiwania wobec państwa – o tym, że ochrona zdrowia to zadanie przede wszystkim władz państwowych przekonanych jest 41 procent badanych w sondażu CBOS – to dwukrotnie więcej niż jeszcze sześć lat temu.

9 %

19

POLAKÓW OCENIA SWÓJ STAN ZDROWIA JAKO ZŁY; TAKA OCENA JEST SZCZEGÓLNIE CZĘSTA U:

osób źle oceniających własne warunki materialne

20%

osób z wykształceniem podstawowym

19%

osób w wieku ponad 55 lat

18%

mieszkańców miast do 20 tysięcy

14%

LICZBA PIELĘGNIAREK NA 1000 MIESZKAŃCÓW

LICZBA LEKARZY NA 1000 MIESZKAŃCÓW

✹ Polska 5,2

✹ Polska 2,3

Hiszpania

5,3

Wielka Brytania

2,8

Węgry

6,5

Węgry

3,1

Wielka Brytania

7,9

Francja

3,3

Czechy

8

średnia krajów OECD

3,4

średnia krajów OECD

9

Czechy

3,7

Francja

9,9

Hiszpania

3,9

Szwecja

11,1

Niemcy

4,1

Niemcy

13,3

Szwecja

4,2

ŚREDNI CZAS OCZEKIWANIA NA OPERACJĘ STAWU KOLANOWEGO (LICZBA DNI)

Dania Wielka Brtania średnia krajów OECD Hiszpania Węgry

✹ Polska

60 104 182 204 226 541

481

dni

dłużej niż w Dani czeka się w Polsce na operację stawu kolanowego

Źródła: Health at a Glance 2017 report (OECD) ✹ CBOS


20

zdrowie bez recepty

System niedomaga Do naszego systemu ochrony zdrowia nie wystarczy dosypać pieniędzy. Potrzeba zmian w podejściu do pacjenta, w organizacji świadczeń zdrowotnych oraz w architekturze całego systemu. Trzeba jednak zacząć od tego, by wreszcie ktoś się poczuł za niego politycznie odpowiedzialny.

Stanisław Zakroczymski Malwina Mosiejczuk

D

ysfunkcyjność polskiego systemu ochrony zdrowia jest ważnym wątkiem debaty publicznej od początku transformacji. Ostatnio, dzięki mądrze prowadzonemu protestowi lekarzy rezydentów, debata ta stała się bardziej merytoryczna. Przede wszystkim do mainstreamu­ przedostała się diagnoza jego podstawowej choroby, to znaczy skrajnego niedofinansowania. Trzeba jednak pamiętać, że chronicznych schorzeń systemu jest znacznie więcej i że nie pomoże tu żadne proste rozwiązanie, w tym nawet silny zastrzyk gotówki. Postarajmy się w publicystycznym skrócie opisać schorzenia toczące nasz system ochrony zdrowia i spróbujmy zaproponować konkretne recepty, które dają szanse na to, żeby go wyleczyć, czyli uczynić równiejszym, dostępniejszym i przede wszystkim – bardziej skutecznym.

Diagnoza 1: niedofinansowanie To sprawa znana przeciętnemu pacjentowi z autopsji, a średnio zorientowanemu obywatelowi – z doniesień medialnych. Protest rezydentów z 2017 roku bodaj po raz drugi w historii akcji społecznych w III RP (po ruchu na rzecz Paktu dla Kultury) na sztandary wyniósł ułamek Produktu Krajowego Brutto­. Hasło „6,8 procent PKB na zdrowie” widniało na prześcieradłach wywieszanych w miejscach prowadzenia głodówek i na transparentach niesionych na pikiety pod Kancelarią Premiera. Liczba nie wzięła się z sufitu. Taką skalę wydatków proponuje jako standard minimalny Światowa Organizacja­Zdrowia (WHO). Tymczasem zgodnie z danymi OECD w 2017 roku rządowe wydatki na ten cel wyniosły ledwie 4,7 procent PKB, co stawia nasz kraj na 11. miejscu od końca wśród 35 państw OECD i na 26. (sic!) miejscu w Unii Europejskiej. Spośród krajów wspólnoty za nami są

jedynie Łotysze i Litwini, podczas gdy na przykład rząd czeski wydaje na ochronę zdrowia 5,8 procent PKB, a liberalny rząd brytyjski – 6,7 procent, o rządach niemieckim i francuskim nawet nie wspominając (odpowiednio 9,6 i 9,5 procent PKB). Mimo że zaliczamy się do najbiedniejszych państw Unii, z własnej kieszeni wydajemy na zdrowie sumę stanowiącą równowartość 2,05 procent PKB, podczas gdy na przykład Niemcy – 1,69 procent. Słowem, nasz system jest skrajnie niedofinansowany. W tym względzie nie spełnia on nie tylko wyśrubowanych standardów zachodnioeuropejskich, ale znacząco odstaje także od wyników osiąganych przez liderów naszego regionu. To skutek wielu czynników, z których najważniejszym jest niechęć polityków do podnoszenia składki zdrowotnej, która de facto stanowi rodzaj podatku, a także przekonanie (do pewnego stopnia słuszne), że system opieki zdrowotnej jest „studnią bez dna”, która zawsze →


21

→


22

zdrowie bez recepty

Przewlekłą chorobą systemu ochrony zdrowia jest to, że każdy spośród partycypujących w nim podmiotów zrzuca odpowiedzialność na kogoś innego.

będzie wymagała większych nakładów. Efektem zaistniałej sytuacji jest masowy exodus Polaków do systemu opieki prywatnej. Słowo „system” zostało tu jednak użyte nieco na wyrost. Zgodnie z badaniami OECD w 2015 roku co czwarta złotówka wydawana w naszym kraju na ochronę zdrowia została zakwalifikowana jako tak zwane out-of-pocket spending­, czyli wyłożono ją na konkretną, najczęściej nagłą, potrzebę, nie zaś na ubezpieczenie obowiązkowe lub prywatne. Te przygnębiające dane prowadzą do wniosku, że przeciętny Polak na wizyty u specjalisty pracującego w szpitalu publicznym może się nie doczekać, na porządne ubezpieczenie prywatne go nie stać, więc zostawia fortunę w kasie prywatnych gabinetów, do których udaje się zwykle w ostateczności. Diagnoza 2: rozproszona odpowiedzialność­ Drugą przewlekłą chorobą systemu, który choroby ma leczyć, jest brak jasnego podziału kompetencji między partycypujące w nim podmioty. Reformy systemu były niekonsekwentne i nigdy nie zostały przeprowadzone do końca. W 1999 roku wprowadzono ubezpieczeniowy model systemu ochrony zdrowia,

powierzając jego finansowanie regionalnym Kasom Chorych. Raptem cztery lata później kolejny rząd dokonał reformy centralizującej zarządzanie środkami, powołując Narodowy Fundusz Zdrowia. W efekcie powstał układ, w którym odpowiedzialność za ochronę zdrowia jest skrajnie rozproszona. Minister Zdrowia odpowiada za ogólną politykę państwa w tym zakresie. Teoretycznie jego uprawnienia są ograniczone przez Narodowy Fundusz Zdrowia, pełniący funkcję jedynego podmiotu uprawnionego do kontraktowania usług (to przeciwieństwo monopolu – monopson). Jednakże NFZ pozostaje pod kontrolą ministra, który wpływa na jego obsadę, finanse i merytoryczne decyzje. To minister określa również corocznie zakres i wycenę świadczeń medycznych. Jeszcze gorzej ma się sytuacja jednostek samorządu terytorialnego. Z pozoru posiadają one znaczną autonomię. Prezydenci miast, starostowie i zarządy województw pełnią funkcję „podmiotów tworzących” szpitale. Faktycznie jednak brakuje im środków do tego, aby prowadzić samodzielną politykę rozwoju tych jednostek, a w zakresie finansowania świadczeń

pełnią rolę nie tyle negocjatorów, ile klientów NFZ. W samorządowych szpitalach zlokalizowanych jest około 80 procent łóżek szpitalnych w Polsce. Z ich usług korzysta rocznie niemal sześć milionów pacjentów (trzy czwarte ogółu), zatrudniają one ponad dwieście tysięcy pracowników. Wszystko to w sytuacji, w której ustawodawca nie wyposażył samorządów w jakiekolwiek specjalne środki na realizację zadań z zakresu ochrony zdrowia (w przeciwieństwie na przykład do edukacji). Dobro systemu leży im jednak na sercu. W latach 1999–2016 samorządy­– mimo nie najlepszej kondycji finansowej – wydały na modernizację infrastruktury szpitali kwotę 20,5 miliardów­złotych. Faktem jest więc decentralizacja dużej części kosztów i odpowiedzialności, nie istnieje zaś decentralizacja środków i decyzyjności. System jest skonstruowany w taki sposób, że mimo sprawowania realnej władzy przez władze centralne odpowiedzialność za jego liczne niedociągnięcia spada na inne podmioty, w szczególności samorządy i szpitale. Co więcej, NFZ jest administracyjnym molochem, zbyt wielkim, aby móc kreować realną politykę zdrowotną, która


23

wymaga często znajomości specyfiki terenu dla lepszej alokacji środków i reagowania na faktyczne, zróżnicowane i szybko zmieniające się potrzeby zdrowotne obywateli. Mało tego, Fundusz wydaje olbrzymie środki publiczne właściwie bez demokratycznej kontroli. Stanowiska w NFZ są obsadzane w drodze konkursów, wysoko postawieni urzędnicy tej instytucji nie odpowiadają przed Sejmem ani przed żadnym innym wybieralnym­ organem.

pacjenta) i jako taka jest uważana za ostatnią deskę ratunku. Polska pozostaje jednym z nielicznych państw, które nie zmniejsza liczby łóżek. Ich liczba w 2015 roku była proporcjonalnie niemal identyczna do tej z początku XXI wieku i wynosiła około 6,6 łóżek na tysiąc mieszkańców, podczas gdy w całym OECD spadła w tym czasie z 5,6 do 4,7 łóżek.

sto uznawana za wzór, Finlandii­, sytuacja jest dokładnie odwrotna – przoduje ona w wydatkach na opiekę długoterminową, jest zaś „w tyle”, jeśli chodzi o lekarstwa i szpitalnictwo. Ten trend jest zresztą zauważalny w całej Europie. Nic dziwnego, bo hospitalizacja jest kosztowna finansowo (dla systemu) oraz psychofizycznie (dla

Nie warto w tym miejscu rozwodzić się nad ogólnie słusznym postulatem zwiększania nakładów na publiczną opiekę zdrowotną. Jest to oczywiście warunek sine qua non powodzenia jakiejkolwiek reformy w tej sferze. Zapewne najlepiej byłoby wprowadzić regułę budżetową nakazującą systematyczne podnoszenie ilości asygnowanych na ten cel środków.

*

Jak odpowiedzieć na te przewlekłe i rozległe schorzenia? Rzecz jasna w tak Diagnoza 3: przestarzałe metody krótkim szkicu można wskazać jedynie Ostatnią spośród zidentyfikowanych możliwe kierunki działań, nie roszcząc przeze mnie chorób systemu jest je- sobie praw do wyczerpania tematu. Dla go anachronizm w zakresie stosowa- porządku chcę tylko zastrzec, że przednych metod. Niech problem pobieżnie stawione poniżej „recepty” nie odpowiazilustruje kilka liczb. Najpierw rzućmy dają w skali jeden do jednego diagnozom okiem na strukturę przedmiotową pol- postawionym wyżej, choć oczywiście do skich wydatków na ochronę zdrowia. nich nawiązują. Do jakiego systemu ochrony zdrowia Znamienne jest, że przekraczamy wyraźnie średnią unijną w dwóch sferach: prowadziłoby zrealizowanie tych recept? wydatkach na opiekę szpitalną (idzie na Przede wszystkim bardziej efektywnenie 35 procent środków ulokowanych „na go, przyjaznego i nastawionego na pozdrowie”, podczas gdy w Unii przecięt- trzeby pacjenta. Nie mniej istotne jest nie o pięć punktów procentowych mniej) jednak to, by był on – zgodnie z przeoraz wydatkach na lekarstwa (u nas 23 pisem naszej konstytucji (art. 68 ust. 2) procent, w Unii o 4 punkty­procentowe – skonstruowany tak, by można było pomniej). Jesteśmy natomiast w tyle, jeśli wiedzieć, że „obywatelom, niezależnie od chodzi o wydatki na opiekę długoter- ich sytuacji materialnej, władze publiczminową (6 procent przy 15 procentach­ ne zapewniają równy dostęp do świadśredniej unijnej) oraz na zdrowie publicz- czeń opieki zdrowotnej finansowanej ze ne i profilaktykę (5 procent­przy unijnych środków publicznych”. 7 procentach­). Dodać należy, że w kraju, którego opieka zdrowotna jest czę- Recepta 1: budżet zamiast NFZ

Warto jednak zastanowić się nad tym, czy taki proces jest do przeprowadzenia w ramach obecnie obowiązującego w Polsce ubezpieczeniowego modelu finansowania opieki zdrowotnej. Polega on na tym, że składka na NFZ jest wyodrębnioną daniną publiczną, która nie trafia do budżetu państwa, lecz od razu do kasy Funduszu. Taki system – obowiązuje on również w Niemczech i w wielu innych krajach dawnego bloku wschodniego – miał uchronić system ochrony zdrowia przed zakusami polityków mogących chcieć „uszczknąć” z niego środki na inne cele (na przykład na realizację obietnic wyborczych). Po niemal dwudziestu latach jego funkcjonowania można śmiało stwierdzić, że nie realizuje on celu „asekuracyjnego”, gdyż rokrocznie budżet państwa i budżety samorządów muszą dopłacać do niego coraz więcej, aby zapewnić mu przetrwanie nawet na obecnym, niezadowalającym przecież, poziomie. Według danych GUS budżet centralny odpowiada dziś za 10, a budżety jednostek samorządu terytorialnego za 5 procent ogółu wydatków na opiekę zdrowotną. Przyczyną tego stanu rzeczy jest oczywiście zbyt niska składka zdrowotna. Kiedy w połowie lat 90. rozważano wprowadzenie w Polsce systemu ubezpieczeniowego, z wyliczeń ekonomistów wyszło, że aby zapewnić systemowi efektywność, powinna ona była wynosić 10 lub 11 procent podstawy przychodu osiąganego przez pracowników lub przedsiębiorców. Przeprowadzając reformę w 1999 roku, rząd Jerzego­Buzka­ustalił jej wysokość na… 7,5 procent­a (jest to zresztą jedna z najmniej znanych przewin Leszka Balcerowicza). Od 2002 roku i przejęcia władzy przez lewicę składka systematycznie rosła, ale od niemal dwunastu lat stoi na tym samym poziomie 9 procent. →


24

zdrowie bez recepty

W sumie nic w tym dziwnego, bo w Polsce wciąż dominuje fetysz niskich podatków, a kolejni pretendenci do władzy zarzekają się, że nie wprowadzą „żadnych nowych danin” (po czym zresztą bardziej lub mniej otwarcie te nierozsądne obietnice łamią). Może więc czas skończyć z iluzją systemu ubezpieczeniowego i powrócić do koncepcji funkcjonującej z powodzeniem w wielu krajach zachodnich i północnych – by wymienić Szwecję, Francję czy Wielką Brytanię – w których za finansowanie opieki zdrowotnej odpowiada po prostu budżet państwa? Oczywiście taka reforma wiązałaby się ze sporymi jednorazowymi kosztami finansowymi i organizacyjnymi. Czy nie warto jednak ich ponieść, skoro obecny system po prostu się nie sprawdził? Dodajmy, że wówczas skończylibyśmy wreszcie z denerwującą koniecznością legitymowania się każdorazowo dowodem ubezpieczenia, który ma dziś ponad 95 procent Polaków. By uzyskać dostęp do świadczeń,

wystarczyłby dowód osobisty. O ileż to bardziej demokratyczne! Recepta 2: usamorządowienie i decentralizacja­ Drugim rozwiązaniem, którego wprowadzenie należałoby rozważyć, jest realne usamorządowienie opieki zdrowotnej. Jak już wspomniałem, dziś usamorządowione są tylko koszty i odpowiedzialność, a decyzyjność i pieniądze pozostają w centrali NFZ. Dodatkowo funkcjonuje zupełnie nieefektywny system tak zwanego „rynku wewnętrznego”, z jedynym kupującym, którym jest Fundusz, i wątpliwej jakości „konkurencją” o sprzedaż świadczeń między szpitalami i innymi placówkami. Warto zastanowić się nad tym, czy nie lepiej byłoby połączyć funkcje dysponenta środków i dostarczyciela świadczeń medycznych. Dobrym pomysłem wydaje się powierzenie obu tych zadań samorządom województwa. Są one dostatecznie „duże” i doświadczone w rozdzielaniu środków unijnych, aby udźwignąć ciężar

tego zadania, a zarazem dostatecznie „małe”, aby zapewnić większą efektywność systemu i adekwatność działań do regionalnych potrzeb (inna jest mapa potrzeb zdrowotnych i kultura organizacyjna na Śląsku, a inna na Pomorzu). Dodatkowo powierzenie takiego zadania samorządom sprawiłoby, że znalazłoby się ono w ręku osób rozliczanych za swoje działania przy urnie wyborczej. Być może realizacja postulatu „szpitale w ręce województw” sprawiłaby, że te ostatnie stałyby się również mniej anonimowe dla swoich mieszkańców? W tym roku, jak przed każdymi wyborami lokalnymi, powraca jak mantra pytanie o to, „czym są te całe sejmiki i po co w ogóle istnieją”. Rzecz jasna podział środków musiałby się odbywać w skali całego kraju, tak aby uniknąć powiększenia i tak już istniejących różnic regionalnych w dostępie do usług medycznych i ich jakości. Konieczne byłoby więc dopilnowanie wprowadzenia odpowiednich mechanizmów redystrybucyjnych na poziomie centralnym.


25

Recepta 3: profilaktyka, koprodukcja, partycypacja Jak już wspomniałem, struktura naszych wydatków na ochronę zdrowia jest anachroniczna. Najwyższa pora skończyć ze swoistym „szpitalocentryzmem” w myśleniu o zdrowiu. Objawem tej choroby jest niedowartościowanie tak zwanych „programów zdrowotnych”, czyli inicjatyw realizowanych przez samorządy terytorialne, przede wszystkim w zakresie profilaktyki (rozmaite badania) czy epidemiologii (dodatkowe programy szczepień). Według NIK w 2015 roku zrealizowano ich w całej Polsce ledwie 205 (na dwa i pół tysiąca gmin!), a wydatki na ten cel w przeliczeniu na jednego mieszkańca przez pięć lat (2010–2015) wynosiły od 30 groszy w województwie warmińsko-mazurskim do 4 złotych 30 groszy w mazowieckim. Nawet na tym bezrybiu istnieją więc wielkie nierówności międzyregionalne i wewnątrzregionalne, bo znaczą część projektów realizują największe miasta. Postawienie na profilaktykę łączy się z nowoczesnym trendem, którym jest współtworzenie przez pacjentów systemu opieki zdrowotnej. Badacz zarządzania publicznego z Uniwersytetu Warszawskiego, Dawid Sześciło, nazwał taki system „koprodukcją” usług publicznych. Jak jednak pacjenci mieliby współtworzyć system, który oparty jest na fachowej wiedzy lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników? Na świecie funkcjonują dziesiątki modeli aktywnego włączania pacjentów w proces leczenia, co z jednej strony ich upodmiotawia, a z drugiej – przynosi finansowe i organizacyjne oszczędności. Liderem takich praktyk jest brytyjski National Health System. Na wyspach funkcjonuje między innymi Expert Patient­Programme, w ramach którego

około pięćdziesiąt tysięcy pacjentów z doświadczeniem w terapii edukuje i wspiera innych. Co więcej, cztery lata po wprowadzeniu EPP Brytyjczycy­posunęli się dalej, proponując współudział pacjenta w decyzji o kierunkach leczenia (program Shared Decision Making). Oczywiście nie chodzi tu o zastępowania lekarza w diagnozie, lecz o wybór spośród możliwych rozwiązań. Efektem programu, który wymaga również od pacjenta większego zrozumienia natury jego choroby, jest większe zaufanie do lekarza, a nawet zmiana zachowań i nawyków, które mogą prowadzić do nawrotu­ choroby. Oczywiście istnieją również mniej „radykalne” metody koprodukcji, takie jak udział społeczności lokalnej w planowaniu polityki zdrowotnej samorządu terytorialnego czy mające dziś reputację instytucji paprotki społeczne rady przy szpitalach, które – gdyby tylko traktować je poważnie – mogłyby odgrywać dużą rolę w działaniach mających na celu zrozumienie potrzeb i problemów pacjentów.­

z Fundacją im. Stefana Batorego­pod kierunkiem prof. Dawida­Sześciło. Dane na podstawie raportów OECD, Eurobarometru­, GUS, ZUS i NIK. Korzystałem także z książek Dawida Sześciło „Samoobsługowe państwo dobrobytu: czy obywatelska koprodukcja uratuje usługi publiczne?” oraz „Zmierzch decentralizacji? Instytucjonalny krajobraz opieki zdrowotnej po nowym zarządzaniu publicznym”, a także z innych artykułów naukowych i publicystycznych.

* Problemów naszego systemu leczenia jest znacznie więcej. Z pewnością można też przedstawić inne, być może lepsze, pomysły na ich rozwiązanie. Wydaje mi się jednak, że jeden wniosek wynikający z tych rozważań jest oczywisty: reforma ochrony zdrowia musi mieć charakter wielopłaszczyznowy. Skończył się czas prostych recept. Nie na darmo słowem najczęściej używanym w tym tekście jest „system”. * W tekście wykorzystano materiały zgromadzone przez autora w toku prac nad projektem „Trzecia fala samorządności”, realizowanym na Wydziale Prawa­ i Administracji UW we współpracy

Stanisław Zakroczymski jest absolwentem historii w ramach Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim, na którym kończy także studia prawnicze. Współzałożyciel „Prawo do Prawa” – Kancelarii Zaangażowanej Społecznie, współpracownik Domu Spotkań z Historią, członek Collegium Invisibile. Redaktor Magazynu „Kontakt”.

Malwina Mosiejczuk facebook.com/mosiejczuk.malwina


26

  zdrowie bez recepty


27

Siłaczka kontra doktor Judym W sektorach publicznych, takich jak ochrona zdrowia, trudno podjąć decyzję o strajku, bo trzeba jakoś wytłumaczyć sobie i całemu światu, dlaczego moje warunki pracy są ważniejsze niż będący w potrzebie pacjent.

Z Julią Kubisą rozmawia Mateusz Luft Karol Mularczyk

Ministerstwo Zdrowia znalazło się pod presją. W Przemyślu głodują pielęgniarki, lekarze rezydenci grożą powtórzeniem protestu sprzed roku. Tylko dlaczego przedstawiciele różnych zawodów medycznych protestują osobno?

Obraz medialny może sprawiać takie wrażenie. Pamiętajmy jednak o tym, że sytuacja nie skłania do budowania sojuszy wewnątrz systemu ochrony zdrowia. Z jednej strony, system jest scentralizowany, bo to minister ogłasza rozporządzenia dotyczące norm zatrudnienia, ogólne wytyczne do kontraktów NFZ czy widełki wynagrodzeń. Z drugiej – system finansowania leczenia jest rozproszony, bo bezpośrednimi partnerami do negocjacji są dla pracowników dyrektorzy szpitali. Żeby tego było mało, nie mamy

zinstytucjonalizowanego dialogu społecznego między poszczególnymi grupami zawodowymi a ministrem. A ostatecznie wszyscy wiszą u jego klamki.

Zacznijmy od tego, że mamy kilka organizacji związkowych w sektorze ochrony zdrowia: sekretariat „Solidarności”, federację w ramach OPZZ, Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych oraz Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. W ciągu ostatnich dwudziestu lat trzy pierwsze zazwyczaj współpracowały ze sobą, na przykład w ramach Białego Miasteczka, czyli protestu pielęgniarek pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów w 2007 roku. Pielęgniarki reprezentowały wtedy wszystkich, ale nie lekarzy…

...bo lekarze nie byli skłonni do współpracy. OZZL jest bardzo jednorodny i skupiony na ich partykularnym interesie. Oni prowadzili wtedy zresztą swój własny protest. Do mediów ogólnopolskich przebija się jednak tylko część procesu negocjacji. Grupy zawodowe, które wynegocjują swoje postulaty na poziomie ministerstwa, muszą później realizację tych postanowień ponownie przewalczyć w negocjacjach z dyrekcjami szpitali. Gdy prześledzimy, jak wyglądała walka pielęgniarek o tak zwane „Zembalowe­” [chodzi o rozpisane na kilka lat podwyżki obiecane przez ministra Mariana Zembalę – przyp. red.], to okaże się, że po zakończeniu tych negocjacji zaczęły się wielomiesięczne rozmowy z dyrektorami szpitali, dla których nie →


28

zdrowie bez recepty

było oczywiste, czy obiecane podwyżki należy liczyć jako dodatek, czy też jako podwyżkę pensji podstawowej. Dlaczego lekarze widzą swój interes jako oddzielny od interesu pielęgniarek?

Zarówno lekarze, jak i pielęgniarki zmagają się z tymi samymi problemami: jest ich za mało, zarabiają niewiele, więc są zmuszeni pracować na kilku etatach równocześnie. Jedni i drugie są przekonani o tym, że poprawa warunków pracy ich grupy zawodowej wpłynie na jakość i godność obsługi pacjentów. Lekarze boją się jednak, że ich interes i argumenty znikną w morzu wszystkich potrzeb systemu ochrony zdrowia. Wiele zależy też od charakteru relacji między lekarzami a pielęgniarkami na poziomie pracy w zespole. System

jest tak skonstruowany, że w codziennej praktyce dochodzi między nimi do wielu napięć. Przede wszystkim chodzi o to, kto od kogo jest zależny i jak rozwiązywane są sytuacje nieoczywiste. Lekarze uważają swój zawód za podstawę systemu ochrony zdrowia, a zespół niejako za przedłużenie swoich rąk. Pielęgniarki zaś oskarżają lekarzy o to, że utrzymują oni hierarchiczny, a niekiedy wręcz feudalny system pracy. Ale przecież obie grupy podpadają pod osobne struktury zarządzania!

Oficjalnie każdy ma swój zakres obowiązków, a zespół powinien pracować na zasadach partnerskich. Lekarze wykonują zawód samodzielny, niepodlegający kontroli przedstawicieli innych zawodów medycznych. Z drugiej

strony, są przecież zależni od pracy całego zespołu placówki zdrowia. Sami, wyłącznie własnymi rękami, nikogo nie wyleczą. Nie są w stanie wykonywać swojej pracy bez wyników badań, czynności opiekuńczych, zabiegów… Pielęgniarki do pewnego stopnia także są grupą samodzielną, ale mają dużo mniejsze pole decyzyjności niż lekarze. Duża część ich czynności to realizacja dyspozycji lekarzy. W tym miejscu pojawia się wielkie pole do nadużyć. Pomiędzy tym, co według przepisów i procedur lekarz może zlecić pielęgniarce, a tym, co faktycznie jej zleca, istnieje szara strefa. Wielokrotnie zdarza się, że lekarze zlecają pielęgniarkom czynności, do wykonywania których nie mają one uprawnień lub które leżą poza zakresem ich obowiązków­.


29

To łamanie prawa.

I to szczególnie problematyczne w sytuacji, w której pielęgniarka popełni błąd. Bardzo łatwo zrzucić na nią odpowiedzialność i powiedzieć, że wykonała procedurę samowolnie, choć wcześniej dostała ustną dyspozycję od lekarza. W drugą stronę taka zależność nie działa. Pielęgniarki nie mogą wydawać poleceń lekarzom. Kiedy pojawiają się nowi pacjenci, pielęgniarki informują o tym dyżurnego, a w odpowiedzi słyszą: „Zaraz!”. Lekarz pojawia się dopiero wtedy, kiedy ma chwilę dla pacjenta. Z czego wynika ten brak symetrii? Z nierówności wykształcenia?

Przepaść kompetencyjna między tymi zawodami jest wyolbrzymiana zarówno w grach o władzę wewnątrz szpitala, jak i przez opinię publiczną. Nie zapominajmy, że od kilkunastu lat od pielęgniarek wchodzących do zawodu wymaga się wyższego wykształcenia. Obecnie programy studiów medycznych i magisterskich pielęgniarskich są pod wieloma względami porównywalne. Przewagą lekarzy są specjalizacje. Jednak tego również bym nie przeceniała. Pielęgniarki mają nieraz za sobą wieloletnią praktykę i także są wyspecjalizowane w pracy na odpowiednich oddziałach szpitalnych. Te zawody dobrze się uzupełniają, ale w Polsce rzadko się to zdarza. Przyczyna nierówności jest dużo bardziej banalna. Praca pielęgniarek jest mniej spektakularna niż praca wykonywana przez lekarzy.

Rozumiem, że masz na myśli ten szereg czynności, które z punktu widzenia pacjenta wyglądają na błahe i niepotrzebne, takich jak rozmowa czy porady, a które­ ­w rzeczywistości są częścią procesu diagnostycznego­?

Wartość tych czynności jest nie do przecenienia, a ich wykonywanie wymaga określonych kwalifikacji i doświadczenia­. Pielęgniarki wykonują swoje zadania bez robienia wielkiego szumu wokół siebie. W przypadku lekarzy zdarza się często, że czegokolwiek by nie zrobili, nadaje się temu rangę wydarzenia. Spójrzmy na pracę na bloku porodowym. Położna towarzyszy kobiecie przez cały czas przed i po porodzie. Dopiero gdy zaczyna się ostateczna akcja, pojawia się lekarz i przyjmuje poród. A kto był z tą kobietą i kto ją do tego przygotował?! O tym zapominamy. To prawda. Dla pacjenta wyrocznią jest lekarz.

Nie musi tak być! To problem instytucjonalny. Polski system ochrony zdrowia w zbyt dużym stopniu opiera się na lekarzu, zbyt wiele decyzji zależy wyłącznie od niego. Tymczasem lekarzy jest za mało. Na Zachodzie wygląda to inaczej. Wystarczy poczytać o doświadczeniach polskich emigrantów, którzy są bardzo zdziwieni, że poszli do lekarza, a wylądowali w gabinecie u pielęgniarki, która ma wystarczające kompetencje, żeby pełnić funkcję „pierwszego kontaktu”, ocenić sytuację i wydać dyspozycje odnośnie do leczenia.

W Polsce pojawiają się pierwsze sygnały, że system będzie dawał więcej uprawnień decyzyjnych pielęgniarkom oraz w większym stopniu wykorzystywał ich umiejętności i wykształcenie. Jakiś czas temu wprowadzono możliwość wypisywania recept przez pielęgniarki, co niewątpliwie upodmiotawia ich pracę i rozładowuje kolejki. Niestety poszerzenie ich puli obowiązków nie idzie w parze z przyznaniem wyższego statusu ich zawodowi, na przykład poprzez wpływ na pozycję w zespole, prestiż czy wynagrodzenia. Różnice między zawodem lekarza a zawodem pielęgniarki są więc mniejsze, niż nam się wydaje, ale na poziomie systemu urastają do rozmiaru przepaści?

Mówimy tu o dynamice relacji między „uprzywilejowanymi” lekarzami a „podległymi” pielęgniarkami. To wynik wielu społecznych czynników. Problem nie byłby tak widoczny, gdyby system ochrony zdrowia nie pozostawał w stanie w permanentnego kryzysu. Napięcia między pracownikami wynikają z ich strategii przetrwania w nieludzkich warunkach. Nieustający brak personelu i wynikająca stąd ilość pracy przypadająca na pracownika sprawia, że nikt nie zastanawia się nad tym, jak być dobrym współpracownikiem, tylko jak skorzystać z możliwości zmniejszenia presji efektywnościowej. Jak uratować pacjenta i samemu nie stracić przy tym zdro→ wia z przepracowania?


30

zdrowie bez recepty

Państwo zaciąga kredyt w sektorze prywatnym, przyzwalając lekarzom i pielęgniarkom na dorabianie, dzięki czemu nie trzeba im podnosić pensji.

Jakie są normy w innych krajach?

Z relacji pielęgniarek, które jeżdżą na staże lub emigrują na Zachód, wynika, że gdy w systemie przypada więcej lekarzy i pielęgniarek na daną liczbę pacjentów, pojawia się też więcej czasu na pracę nad relacjami w zespole. To pozwala wyjść z permanentnego stanu zarządzania kryzysowego. W Polsce zakładnikiem rozgrywek między personelem jest pacjent. Pielęgniarka jest jednak na z góry przegranej pozycji. Jeśli nie wykona czegoś, co nie należy do jej obowiązków, zdrowie i życie pacjenta jest zagrożone. W swojej książce „Bunt białych czepków” opisujesz różne aspekty podległości pielęgniarek, które budują ich autodyskryminującą tożsamość jako kobiet i jako „sióstr”.

Dobrze, że o tym wspominasz, bo sytuacja społeczna pielęgniarek i lekarzy nie wzięła się znikąd, lecz jest głęboko zakorzeniona w naszej kulturze. Splot zależności profesjonalnych i płciowych widać w uprzedmiotawiającym

języku, którego używa się do opisania tej profesji. Mówi się: „siostro”, co ma symbolizować rodzinną bliskość, bezinteresowność albo religijną służebność. To ma swoje uzasadnienie historyczne, bo w pierwszych szpitalach w XIX wieku pielęgniarkami rzeczywiście były siostry zakonne. A przecież wiemy, jaki jest status zakonnic w Kościele – służebny. Z drugiej strony, do pielęgniarza nikt nie powie: „bracie”, ale raczej „proszę pana” lub wręcz „doktorze”. Wiele pielęgniarek nie zgadza się na takie stawianie sprawy i odpowiada pacjentom dość ostro: „Nie przypominam sobie, żeby moja matka spała z pana/pani ojcem”. Język jest jednym z pól walki o podmiotowość pielęgniarek. Walczą o taką komunikację, która będzie podkreślać ich profesjonalizm, a nie sprowadzi ich do roli służebnej. Jak zwracają się do pielęgniarek lekarze?

Z moich badań wynika, że tu także przejawia się nierówność. Pielęgniarka

i lekarz mogą do siebie mówić po imieniu, ale to lekarz decyduje, kiedy się z tego wycofać. To, o czym mówisz, przypomina mi relacje w patriarchalnej rodzinie z nieobecnym ojcem, który pojawia się z rzadka i tylko po to, żeby podjąć decyzje, nadać bieg wydarzeniom i zniknąć.

Gdy Florence Nightingale wymyśliła zawód pielęgniarki, kierowała się wyobrażeniem zgodnym ze swoim doświadczeniem relacji damsko-męskich z klasy wyższej. Pielęgniarka miała być panią domu, która nie kwestionuje autorytetu pana domu, ale jednocześnie pozostaje damą i sprawną menedżerką domowego przedsiębiorstwa. Z jednej strony, ma realizować dyspozycje lekarza i nie wchodzić w jego kompetencje, z drugiej jednak – ma zarządzać i zlecać zadania personelowi medycznemu. W tej wizji nie ma miejsca na konflikt. Ale realia szpitalne brutalnie zweryfikowały tę fantazję. W tamtych czasach jako pielęgniarki rekrutowano głównie


31

kobiety z klasy robotniczej, które realizowały model służącej. Pozostawały bezpośrednio podległe lekarzom. Lekarze, którzy słuchaliby naszej rozmowy, poczuliby się urażeni. Bo przecież oni także mają uzasadnione powody do narzekania na swój los. Dość wspomnieć o niskich płacach, pracy pod presją czasu, komercjalizacji zawodu, łączeniu etatów...

Masz rację. Lekarze, mimo uprzywilejowanej pozycji względem pielęgniarek, również są zarobieni. Tym bardziej warto rozpatrywać relacje między tymi grupami w kontekście problemów całego systemu ochrony zdrowia. Zarówno lekarze, jak i pielęgniarki mogą zarabiać w Polsce przyzwoite pieniądze, ale zazwyczaj pod warunkiem łączenia kilku etatów. To nie jest normalne. Leczą nas ludzie zmęczeni i niedospani. A przypadki śmierci lekarzy na dyżurach pokazują, że ludzki organizm ma granice swojej wydolności. Praca lekarzy na kilku etatach funkcjonuje jednak w dyskursie publicznym jako coś pozytywnego: objaw przedsiębiorczości i zaradności. Albo cwaniactwa. Słynne jest powiedzenie: „Pokaż lekarzu, co masz w garażu”.

Czasem słyszymy o lekarzach, którzy ciężko pracują tam, gdzie dobrze płacą, a na publicznych etatach odsypiają. Zapewne są takie przypadki. Na pewno system publiczny daje na to przyzwolenie – i dzięki temu jest w stanie przetrwać. Państwo w pewnym sensie zaciąga kredyt w prywatnym sektorze poprzez przyzwolenie lekarzom

i pielęgniarkom na dorabianie, dzięki czemu nie trzeba podnosić pensji. W swojej książce wspominasz, że pielęgniarki walczyły o to, by zachować system „12 godzin pracy, 24 godziny wolnego”, bo dobę wolnego łatwiej wymienić na inną fuchę.

Pielęgniarki dorabiają w prywatnych klinikach lub w innych szpitalach na samozatrudnieniu. Nikt nie jest w stanie doliczyć się, czy pracują ponad normy czasu pracy. Dlatego kiedyś jednym z pomysłów na protest miało być podjęcie przez pielęgniarki pracy tylko na jednym etacie. To by pokazało, jak duże są braki kadrowe. Oczywiście o tych brakach wszyscy wiedzą, ale nikt nie chce ich przyjąć do wiadomości. Niestety nie widać perspektyw na rozwiązanie tego problemu. Dlaczego strajki pielęgniarek rzadko polegają na odejściu od łóżek?

Bo pielęgniarki są związane poczuciem troski o pacjenta. W sektorach publicznych, takich jak edukacja czy ochrona zdrowia, trudno podjąć decyzję o strajku, bo trzeba jakoś wytłumaczyć sobie i całemu światu, dlaczego moje warunki pracy są ważniejsze niż będący w tym momencie w potrzebie pacjent czy uczeń. Mimo to znam przypadki, w których do tego doszło. Rozmawiałam z organizatorami strajku w pewnej szkole w Norwegii. Tamtejsi działacze nie mieli problemu zamknięciem szkoły na dwa tygodnie. Dla nich było oczywiste, że walczą w ten sposób o lepsze

warunki pracy, które przełożą się na lepszą edukację dla dzieci – nawet jeśli te dzieci były chwilowo poszkodowane. W przypadku polskich pielęgniarek to się nie udaje. Po pierwsze, z powodu wspomnianego permanentnego kryzysu cierpiący pacjenci nie mieliby szans „nadrobić” straconych dwóch tygodni w innej placówce leczniczej. Po drugie, nie ma w Polsce ugruntowanej tradycji konfliktu klasowego uzasadniającego walkę o prawa pracownicze. Każdy taki strajk jest odczytywany jako działanie wymierzone w pacjentów. Po trzecie, nie bez znaczenia jest zinternalizowana przez pielęgniarki rola opiekuńcza. Duża część z nich nie umie sobie wyobrazić całkowitego odłączenia się od pacjentów. Dlatego ich protesty wyglądają tak dziwnie. Pielęgniarki szukają różnych form, które nie wiążą się z odmową wykonywania pracy: Albo – pomimo strajku – pozostają pod telefonem i w każdej kryzysowej sytuacji zjawiają się w szpitalu. Zdarza się wreszcie, że głodują i pracują równocześnie. Lub, tak jak w Przemyślu, rotacyjnie głodują i chodzą do pracy. Czy to znaczy, że ich strajki nie mają klasowego wymiaru?

Strajki pielęgniarek trudno ująć w formule klasycznego konfliktu o prawa pracownicze. W końcu wszystkim stronom sporu zależy na dobru pacjenta. Wszyscy, mimo niskich płac, robią co w ich mocy, żeby była jak najlepsza. Pielęgniarki starają się jednak wskazywać na relację między →


32

zdrowie bez recepty

jakością ich pracy, w tym także wynagrodzeń, a jakością świadczonej opieki. Jeśli poprawi się jedno, to poprawi się też drugie. Lekarze nie mają takiego problemu jak pielęgniarki z porzuceniem pracy w imię strajku o lepsze płace?

Ta nierówność jest wpisana nawet w język, którym opisujemy strajki. W przypadku pielęgniarek w mediach mówi się, że „odeszły od łóżek pacjentów”. Czy w przypadku lekarzy użylibyśmy takiego sformułowania? Myślę, że lekarze mają inny wizerunek i są mocniej przekonani o wartości swojej pracy. Zmagają się za to z innym problemem: są niejako wepchnięci w dyskurs bycia przedsiębiorczym. Postępujące wprowadzanie mechanizmów rynkowych do służby zdrowia sprawia, że coraz więcej jej pracowników korzysta z możliwości samozatrudnienia, wykorzystując tę sytuację do walki o swoje warunki pracy. Zapytam naiwnie: skoro jest tak źle, to dlaczego ktoś wciąż jeszcze wykonuje ten zawód?

Lekarze i pielęgniarki nie rzucą swojej pracy, bo jest ona dla nich wartością samą w sobie, Ratowanie czyjegoś życia jest dla nich pełnią człowieczeństwa. Dyskurs rynkowy, wspierający postawy „przedsiębiorcze”, stawiający na kwantyfikację jakości usług i ich wyceny, stoi w jawnej sprzeczności z etosem służby drugiemu człowiekowi. Pracownicy ochrony zdrowia zewsząd słyszą jednak, że sami są winni

swojej sytuacji finansowej: „Jeśli masz etos, nikt ci nie broni pracy na głodowej pensji na jednym etacie, ale nie narzekaj na swój los. Jeśli chcesz zarabiać godziwie, musisz stać się «przedsiębiorczy­»”. Moim zdaniem przedstawianie lekarzy jako „przedsiębiorczych”, a służby zdrowia jako firmy dostarczającej lepsze lub gorsze usługi służy tylko przykryciu problemu głodowych płac. Z przedsiębiorcami łatwiej negocjować, łatwiej rozbić ich solidarność zawodową. Czy etos zawodowy bywa używany do szantażowania osób wykonujących zawody medyczne?

Oczywiście. Lekarze i pielęgniarki mogą być albo „przedsiębiorczy”, albo biedni i dzielni jak Siłaczka czy doktor Judym. Sama słyszałam, jak dyrektorzy uzasadniali przed swoimi pracownikami niskie płace, odwołując się do ich poczucia osobistej odpowiedzialności: „Musicie oddać cząstkę siebie!”. Przecież nikt nie powie dobrze zarabiającym biznesmenom, którzy przechwalają się, że praca jest dla nich pasją, że w związku z tą osobistą satysfakcją powinni zarabiać mniej! Takie zdania naprawdę padają w negocjacjach­?

Różne chwyty są dozwolone. Pracodawcy odwołują się do pozazawodowych typów relacji, żeby obniżyć siłę przetargową oponentów. Upupiają pracowników: „Dzieci, z czym do mnie przyszłyście?”. Odwołują się do

ich płciowości, podkreślając, że pielęgniarka to zawód kobiecy. Wzbudzają poczucie winy. Sugerują strajkującym, że kierują się pobudkami egoistycznymi. Odrzucają argument, że każdy musi „zarobić na życie”. Ale dyrektorzy szpitali nie są przecież demonami z piekła rodem. Oni po prostu grają tymi kartami, które w danej sytuacji dostali. Mój znajomy pisze analizę sytuacji zawodów, których zaczyna w Polsce brakować. Wynika z niej, że jedyną profesją, której przedstawicielek brakuje w każdym województwie, są właśnie pielęgniarki­.

Sytuacja jest dynamiczna. Jeszcze kilka lat temu, mimo sztucznie zaniżonych płac, szpitale nie podkupywały sobie pielęgniarek. Wyobraź sobie, że na przełomie lat dwutysięcznych, gdy pielęgniarki chciały sobie dorobić, szły sprzątać. Od pewnego momentu stały się jednak dla szpitali „dobrem rzadkim”. Coraz częściej w odpowiedzi na protest w jakimś szpitalu dyrektor innej placówki kusi lepszymi warunkami pracy. Ale od przenoszenia się pielęgniarek z jednego szpitala do drugiego ich liczba nie wzrośnie. Pielęgniarki nie są takie same jak inne grupy zawodowe. Są wierne swojemu pierwszemu miejscu pracy. Póki mogą, chcą pracować w jednym szpitalu. W przypadku zmiany pracy za każdym razem muszą się dostosować do nowej przestrzeni, poznawać nowe osoby i mieć w głowie mapę pacjentów, którzy w każdym miejscu są trochę inni.


33

Dla pielęgniarek nawet przemieszczanie się między oddziałami stanowi bardzo duże wyzwanie. W efekcie często niekoniecznie wiedzą, co je czeka w innych miejscach pracy i nie zdają sobie sprawy z tego, że inne szpitale mogą zabiegać o ich zatrudnienie. Na problem braku pielęgniarek zwracają uwagę także głodujące w Przemyślu.

Coś się jednak zmienia w samej dyskusji o brakach w tym zawodzie. Gdy w 2010 roku napisałam mocny tekst o strajku pielęgniarek, „Gazeta­ Wyborcza­” zdecydowała się opublikować artykuł dopiero, gdy strajk się skończył – i to z „odpowiednim”, dystansującym się komentarzem. Teraz czytamy relacje ze strajku w Przemyślu na bieżąco. „Wyborcza” nie ma problemu z tym, że popiera postulaty głodujących­. Na scenie protestów, którą tu zarysowaliśmy, pojawił się w zeszłym roku nowy aktor – lekarze rezydenci. Czy to coś zmienia?

Lekarze rezydenci zaproponowali zupełnie nową retorykę. Odrzucili pierwszeństwo interesu grupowego. Zakwestionowali środowiskową „falę”, że na początku musisz odpracować pańszczyznę w urągających warunkach za grosze, aby później zarabiać znacznie więcej. Rezydenci przejęli argumentację, którą dotychczas stosowały pielęgniarki i położne. Pokazali, że ochrona zdrowia to nasza wspólna sprawa, bo wszyscy jesteśmy pacjentami. Za formę

protestu uznali głodówkę, co spotkało się ze skandalicznym przyjęciem liberalnej opinii publicznej („głoduje się tylko w sprawach ważnych”) i części starszyzny lekarskiej. Ale protest skutecznie pokazywał związek między tym, co moralne, i tym, co materialne. Rezydenci pokazali, że warunki pracy lekarzy wpływają na jakość opieki i leczenia, że godność pracy w zawodach medycznych przekłada się na sposób traktowania pacjentów. Ponadto wykonali gest solidarności w kierunku innych grup zawodowych w ochronie zdrowia.

Julia Kubisa jest adiunktką w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuję się przemianami świata pracy, powiązaniami między płcią i pracą oraz zbiorowymi stosunkami pracy. Autorka książki „Bunt białych czepków: analiza działalności związkowej pielęgniarek i położnych” (Warszawa 2014).

Karol Mularczyk k.mularczyk123@gmail.com

Wróćmy więc do pierwszego pytania. Dlaczego ten protest nie wywołał efektu domina? Dlaczego nie zastrajkowała cała służba zdrowia?

Ostrożność poszczególnych grup zawodowych jest co najmniej zrozumiała. Wszystkie mają coś do stracenia, wszystkie boją się, że w ostatecznym rozrachunku to inna grupa będzie największym beneficjentem protestu. Ministerstwo Zdrowia skutecznie realizuje zasadę „dziel i rządź”, burząc ducha solidarności między poszczególnymi grupami interesu.

* Wywiad został przeprowadzony we wrześniu 2018 roku.


34

zdrowie bez recepty

Lekarze bez kontaktu Co jest przyczyną problemów w komunikacji między lekarzami a pacjentami? To coś znacznie więcej niż „znieczulica” medyków czy „roszczeniowa postawa” chorych. To wielka luka w systemie edukacji medycznej.

lekarza. Umówił mnie na konsultację u znanego specjalisty w jednym z warszawskich szpitali. W gabinecie siedzi kilka studentek, dwie pielęgniarki i młody lekarz, który zaprasza mnie na leżankę. To on przeprowadza badanie. ekarz poświęcił mi trzy minuty”. Kiedy kończy, okazuje się, że „właści„Pielęgniarki traktowały mnie wy” lekarz przez cały czas był w pokoju jak zło konieczne”. „Lekarka sugerowa- za ścianą. Przychodzi zinterpretować ła, że histeryzuję”. Fora internetowe są wyniki. „Wszyscy widzimy, że jest źle” – pełne komentarzy opisujących podob- mówi. Potem dodaje kilka zdań, których ne doświadczenia. Wielu lekarzy koń- nie rozumiem. „Co to znaczy?” – pytam. czących studia potrafi trzymać w ręce Studentki spuszczają głowy, gmerają skalpel, ale nie dostało szansy, by na- w telefonach. Pielęgniarka notuje coś uczyć się prawidłowego komunikowa- przy biurku. „Nic więcej nie mogę ponia się z pacjentami i z ich bliskimi. Nie wiedzieć. Czy zgadza się pani na amiwiedzą, że pacjentowi trzeba się przed- nopunkcję?” – pyta lekarz. Ani razu nie stawić, używają skomplikowanych spojrzał mi w oczy, patrzy na ekran albo sformułowań medycznych i nie potra- na brzuch. I dodaje: „25. tydzień, więc fią sprawdzić, ile pacjent z tego zro- już za późno”. Dopiero po chwili orienzumiał. Pytam znajomych: „Czy macie­ tuję się, że to ostatnie zdanie odnosi się trudne doświadczenia z lekarzami? Ta- do potencjalnej terminacji ciąży. kie, w których zawinił brak komunikaPo aminopunkcji pielęgniarka przycji?”. „Chyba każdy przeżył coś takiego gotowuje dla mnie skierowania. „Jesz– słyszę w odpowiedzi. – Ty nie?”. cze do psychologa” – prosi lekarza. „A po co?” – pada odpowiedź zza ściany. „DokŚciana tor (tu pada nazwisko młodszego lekaLuty 2017 roku. Jestem w szóstym mie- rza) sugerował”. „No dobrze” – słyszę. siącu ciąży. Podczas rutynowego ba- Zbieram z biurka wszystkie papiery. Na dania USG coś zaniepokoiło mojego skierowaniu do psychologa pielęgniarka Dorota Borodaj Julia Chibowska

„L

przyczepia zszywaczem ulotkę hospicjum prenatalnego. Druga przelewa w tym czasie mój płyn owodniowy do próbówki, wkłada ją do jednorazowej rękawiczki i wręcza mi ją ze słowami: proszę to sobie wsadzić za stanik i zawieźć na genetykę do Instytutu Matki i Dziecka. „Gdzie mam to sobie wsadzić?” – pytam zaskoczona i prawie wybucham śmiechem. „Materiał musi być trzymany w cieple” – odpowiada pielęgniarka. Studentki odprowadzają mnie wzrokiem. W samochodzie wybucham płaczem. Mój mąż dzwoni do zaprzyjaźnionej profesor neonatologii. Jeszcze wielokrotnie będziemy pytać ją o każdy niepokojący nas objaw. A co z rodzicami, którzy w swoich telefonach nie mają takiego numeru? Ta profesor powie mi: „Na tej historii studenci medycyny powinni się uczyć, jak nie postępować z pacjentką”. Ćwiczenia z rozumienia W 2016 roku Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) porównała czas, który przeciętny lekarz poświęca swoim pacjentom w różnych krajach. Polska znalazła się daleko w tyle między innymi za Wielką Brytanią­, Estonią­, Holandią, Czechami i Belgią, →


35

→ →


36

zdrowie bez recepty

Do niedawna w programach nauczania większości szkół medycznych w Polsce próżno było szukać zajęć poświęconych kompetencjom komunikacyjnym.

w której aż 97,5 procent pacjentów twierdzi, że lekarze poświęcają im wystarczająco dużo czasu. Polacy nie czują się również włączani w proces decydowania o przebiegu leczenia: na czternaście wziętych pod uwagę krajów Europy Zachodniej jesteśmy na ostatnim miejscu. W badaniu sprawdzającym, czy zdaniem pacjentów lekarze udzielają zrozumiałych wyjaśnień, Polska także zamyka listę. I wreszcie – tylko 33,6 procent­Polaków zadeklarowało, że lekarze dają pacjentom możliwość zadawania pytań i przedstawiania wątpliwości. Dla porównania, w Belgii taki pogląd wyraziło aż 97,7 procent ankietowanych­. Do niedawna w programach nauczania większości szkół medycznych w Polsce próżno było szukać zajęć poświęconych kompetencjom komunikacyjnym. Jeśli były – to figurowały jako zajęcia nieobowiązkowe. Studenci nie mieli nawet szansy, by nabyć czy trenować te umiejętności. Na szczęście – idą zmiany. Ich inicjatorzy potrafią patrzeć w dobrym kierunku, najczęściej

na Zachód i na Północ, gdzie nauczanie komunikacji zostało wprowadzone na uczelniach medycznych jakieś dwadzieścia­-trzydzieści lat temu. Na własnej skórze „Medycyna jest w dużej mierze zawodem rzemieślniczym. Uczymy się przez naśladownictwo. Studenci przejmują od starszych kolegów i koleżanek metody pracy, sposoby radzenia sobie ze stresem i postępowania z pacjentami” – tłumaczy Anna Kocurek, radiolożka, nauczycielka akademicka i współtwórczyni przedmiotu Laboratoryjne Nauczanie Umiejętności­Klinicznych. To nowy, czteroletni kurs na Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego­. Przyszli lekarze i lekarki uczą się na nim między innymi tego, jak poprawnie zebrać wywiad medyczny, jak komunikować się z pacjentami i ich bliskimi oraz jak przekazywać informacje medyczne – także te złe. Część zajęć odbywa się z udziałem aktorów odgrywających role chorych lub ich bliskich. Studenci mają też zajęcia w tak zwanej sali

symulacji wysokiej wierności. To przestrzeń, która dobrze oddaje realia pracy na Szpitalnym­Oddziale Ratunkowym. „Uczymy, że komunikacja medyczna nie jest enigmą – komentuje Kocurek. – Pokazujemy­, że istnieją stosunkowo proste narzędzia komunikacyjne. I one, wraz z odpowiednim nastawieniem i wiedzą medyczną, pomogą tym młodym ludziom zrealizować marzenia o byciu dobrymi lekarzami­”. Anna Kocurek zainteresowała się komunikacją medyczną po tym, jak sama zachorowała na nowotwór. „Lekarze nie potrafili wprost poinformować mnie o trudnych sprawach – opowiada­. – Unikali­konfrontacji, nie radzili sobie z własnymi emocjami. Zarazem chcieli mnie dowartościować jako lekarkę i włączali mnie w proces leczenia. Byłam kompletnie zagubiona”. W końcu pojechała na konsultację u wybitnej specjalistki w Londynie­. „Przeżyłam szok – wspomina. – To była pierwsza osoba, która odpowiadała mi wprost na zadane pytania. Pomyślałam: «To tak się da!». Po powrocie do pracy powiedziałam moim przełożonym


37

na Collegium Medicum, że musimy uczyć naszych studentów i studentki, jak komunikować się z pacjentami. Odpowiedzieli: «Zrób to!»”. Pierwszy semestr zajęć, w których rozszerzono wątki komunikacji medycznej, ruszył w 2013 roku. Do zespołu wykładowców dołączały kolejne osoby, a począwszy od 2014 roku program uległ wydłużeniu o kolejne semestry. Metoda Jednym ze współtwórców krakowskiego programu jest Stanisław Górski. Na przełomie 2013 i 2014 roku pracował dla Lekarzy bez Granic w Sierra Leone. Był odpowiedzialny za modernizację i przeszkolenie pediatrycznego oddziału ratunkowego. „Dziennie umierało tam od pięciorga do siedmiorga dzieci. Krzyk zrozpaczonych bliskich było

słychać w całym szpitalu – opowiada­ Górski. – Była jednak pewna różnica pomiędzy tym, jak na wiadomość o śmierci dziecka reagowali bliscy, którzy dowiadywali się o tym późniejszym popołudniem, a jak ci, których dziecko umierało przed godziną 15. Ci drudzy wydawali się w swoim bólu bardziej ukojeni, spokojniejsi. Działo się tak za sprawą jednego człowieka, którego dyżury kończyły się właśnie o 15. Pochodził ze Sierra Leone, skończył ledwie szkołę podstawową. Po wojnie domowej pracownicy zachodnich organizacji pozarządowych przeszkolili go w zakresie metod pracy z osobami po traumie. I ten człowiek, nie mając żadnych studiów medycznych i stosując bardzo konkretne narzędzia komunikacyjne, potrafił rozmawiać z pacjentami i ich

rodzinami w sposób, w jaki nie potrafili tego robić lekarze wyszkoleni na światowych uniwersytetach”. Po powrocie do kraju Górski zaczął szukać informacji. Tak trafił na kurs prowadzony przez Jonathana Silvermana, współtwórcę cenionej na świecie metody Calvary Cambridge. Metoda ta – w dużym uproszczeniu – zakłada, że w czasie konsultacji medycznej nie chodzi jedynie o biomedyczną treść, lecz także o relację z pacjentem i o właściwą komunikację. Oferuje bardzo konkretne techniki i strategie komunikacyjne, wyuczalne i możliwe do sprawdzenia na egzaminie praktycznym. Zaraz po kursie Górski został zatrudniony na Collegium Medicum­. Zbiegło się to w czasie z pierwszym kursem komunikacji medycznej prowadzonym tam przez Annę Kocurek. Do →


38

zdrowie bez recepty

Poinformowanie pacjenta o poważnej chorobie powinno być standardową, profesjonalnie przeprowadzaną procedurą medyczną.

zespołu dołączył Łukasz Małecki, lekarz i psycholog, który pomagał adaptować metodę Silvermana do polskich warunków. Wraz z Agatą Stalmach-Przygodą, lekarką rodzinną zafascynowaną znaczeniem relacji międzyludzkiej dla procesu terapeutycznego, wprowadzili do programu zajęcia z pacjentami symulowanymi. Obecnie uczelnię opuszczają pierwsze roczniki, które przeszły przez czteroletni program nauczania kompetencji­ komunikacyjnych. Porządek Marta Shaw jest mamą dwóch chłopców. Starszy, niespełna dwulatek, wylał na siebie gorącą herbatę: oparzenia ręki drugiego i trzeciego stopnia, dwa tygodnie na oddziale chirurgicznym jednego z krakowskich szpitali. „Zmiana bandaży. Lekarze wahają się, czy robić ją pod narkozą – wspomina Marta­. – Nikt nie wyjaśnia nam, jakie są za i przeciw. W końcu zapada decyzja: bez narkozy. Idziemy na zabieg. Każą mi trzymać dziecko. Zrywają mu te opatrunki razem ze skórą, on krzyczy tak, że ciarki przechodzą. Lekarka przeklina pod nosem. Mój syn po tym zabiegu nie śpi przez trzy noce. Kiedy płacze

pierwszego dnia, nie woła «mama», tylko «baba». Ja kojarzę mu się z bólem”. „Czuliśmy się, jak gdyby naprawiano nam samochód, a nie dziecko – opowiada dalej Marta. – Otrzymywaliśmy informacje dotyczące stanu jego zdrowia i kolejnych etapów leczenia. Ale wszystko było techniczne i pozbawione jakiejkolwiek empatii” – dodaje. Szybko okazało się, że opieka nad starszym synkiem to nie jedyna sprawa, która stanowiła w tym szpitalu wyzwanie. Pobyt w szpitalu trwał zbyt długo, by Marta mogła rozdzielić się z młodszym, kilkumiesięcznym synkiem. Karmiła piersią. Postanowiła, że będzie to robić na oddziale. Skonsultowała się z teściem, profesorem anatomii w USA, oraz z jego byłą studentką, pielęgniarką pracującą na oddziale oparzeniowym w jednym z tamtejszych szpitali. Ta powiedziała: „Tutaj to norma. Jeśli stan dziecka na to pozwala, na oddziale mogą przebywać także inni członkowie rodziny”. Marta: „Przeczytałam, co o tym mówi fachowa literatura, i zdecydowałam. W ciągu dnia mały będzie przy mnie i przy starszym bracie”. Lekarze zaoponowali. Pielęgniarki pokazywały palcem na regulamin. Marta była uparta, a w nich coś zaczęło pękać. Najpierw

dały jej ustronniejsze miejsce, po trzech dniach przestały komentować obecność niemowlaka. Lekarze nie ustępowali. W końcu spotkała się z dyrektorem. „Był pierwszą osobą, która porozmawiała ze mną po ludzku. Powiedziałam mu: «To wasz regulamin jest zły, a nie ja». Mały będzie tu ze mną za dnia”. „Ochrony przecież do pani nie wezwę” – odpowiedział dyrektor. Od tej rozmowy Marta na każdy komentarz ze strony lekarzy odwoływała się do słów dyrektora. „Nikt nie zdecydował się na wyrzucenie karmiącej matki siłą” – mówi. Jednak na dalej idące zmiany zapewne trzeba będzie jeszcze zaczekać. Przynajmniej dopóki pokutować będzie opinia, którą wobec Marty wyraziła jedna z pielęgniarek: „Kiedyś nie było tu rodziców i był porządek”. „Co to w ogóle znaczy «porządek»?” – pyta Anna Stolaś, psycholożka w Ginekologiczno­-Położniczym Szpitalu Klinicznym Uniwersytetu Medycznego­ w Poznaniu. Dobrze zna statystyki: im mniej dany kraj jest rozwinięty, tym mniejsze panuje w nim zaufanie na linii personel medyczny – rodzice. „Coś sprawia, że tym dwu grupom trudno się spotkać. A obydwu chodzi przecież o dobro dziecka” – dodaje. Personel często


39

traktuje rodziców, jak gdyby byli nieroztropni, w efekcie zaś ci czują się jak goście lub wręcz zbędni. Tymczasem na przykład w Skandynawii już wiedzą: rodzice są pełnoprawnymi członkami zespołu terapeutycznego, o szczególnej roli i odpowiedzialności. „W pierwszej kolejności dziecko jest członkiem swojej rodziny, dopiero potem pacjentem – tłumaczy Stolaś. – Również rodzeństwo czy dziadkowie są zaangażowani w jego chorobę i leczenie. Każde z nich powinno mieć swoje miejsce w szpitalu”. Klątwa Magda Hueckel i Tomasz Śliwiński o komunikacji z lekarzami wiedzą więcej, niż wielu z nas dowie się przez całe życie. Osiem lat temu urodził się ich syn, Leo. Ciąża zdrowa, poród rodzinny, wszystko takie, jakie miało być. Przez chwilę. Po porodzie położne zabrały Leo na dodatkowe badania, chłopiec wydał się niedotleniony. Pierwszą noc cudem przeżył, oddychając sobie tylko znanym wysiłkiem, następną spędził już podłączony do maszyn oddychających za niego. Przewieziony do warszawskiego Centrum Zdrowia Dziecka, wkrótce otrzymał diagnozę: zespół wrodzonej ośrodkowej hipowentylacji, czyli tak zwana klątwa Ondyny. Złożona, nieuleczalna choroba objawiająca się między innymi tym, że dotknięty nią człowiek podczas snu „zapomina” o oddychaniu. Szacuje się, że dotyka jedną na dwieście tysięcy urodzonych­ osób. Magda i Tomasz pierwsze pół roku życia synka spędzili w szpitalu. Potem musieli nauczyć się, jak w domu pielęgnować dziecko, które potrzebuje znacznie więcej niż mleka i zmiany pieluchy. Na przykład respiratora, który waży więcej od niego, plątaniny rurek i ciągłej czujności. Rodziców Leo nie budził w nocy płacz synka, ale wycie maszyn, na dźwięk

których trzeba było natychmiast oprzytomnieć i działać. „Wciąż mam w głowie okrutne słowa, które usłyszeliśmy od lekarzy” – opowiada Magda. Po tej nocy, którą jej syn ledwie przeżył, z samego rana przyjechał do niej Tomek. Siedzieli razem, zapłakani, na sali, na której cztery inne matki karmiły piersią swoje zdrowe, różowe maluchy. Nagle na salę weszła pielęgniarka i kazała Tomkowi natychmiast opuścić oddział. „Odwiedziny są od 15” – powtarzała, choć nawet sąsiadki Magdy wstawiały się za nimi. „Umiera nam synek” – prosili. Mimo to Tomka z sali wyprowadziła­ochrona. Albo inne niepotrzebne słowa, niepodparte rzetelną wiedzą o chorobie Leo: „Nigdy nie wstanie z łóżka. Nie będzie chodził ani mówił. Najdalej wyjdziecie z nim na balkon”. Nawet najkrótsza drzemka mogłaby skończyć się dla Leo tragicznie. Do piątego roku życia miał w gardle rurkę tracheotomiczną. Podczas operacji w Szwecji wszczepiono mu stymulator przepony – tak zwane pejsery. Pobyt w tamtejszym szpitalu był dla nich jak wizyta na innej planecie. „Byliśmy traktowani jak partnerzy – mówi Magda. – Pytano nas prawie o wszystko, co dotyczyło opieki nad Leo, tłumaczono nam sprawy, których nie rozumieliśmy. Po operacji współdecydowaliśmy o tym, kiedy Leo może zacząć pić, czy może być przykryty kocem, kiedy może czytać. Personel wiedział, że znamy i czujemy nasze dziecko”. Model, którego Magda i Tomek doświadczyli w Szwecji, ma swoją nazwę i metodologię. Opieka skoncentrowana na rodzinie (family­-centred care­) jest dziś standardem w zachodnich szpitalach. Zakłada, że rodzice są członkami zespołu terapeutycznego. Ten model wyrasta ze świadomości, że rodzina jest równie niezbędna małym pacjentom w procesie powrotu do zdrowia jak kroplówki

i lekarstwa. By się przyjął, potrzeba zarówno zmiany procedur, jak i całej filozofii opieki nad dzieckiem na oddziale szpitalnym. „Często, gdy trafiamy do szpitala, nie wiem, co się dzieje z Leo. Jest gdzieś za drzwiami, ma przetaczaną krew albo zatrzymane krążenie. I o każdą informację muszę walczyć jak lwica” – opowiada Magda. Pamięta sytuacje, które jeszcze szerzej otworzyły jej oczy na to, jak wygląda idealna komunikacja z pacjentem. I że czasem jest to... brak komunikacji. „Kiedy Leo w Szwecji dochodził do siebie po operacji, personel wchodził na salę z latarkami, żeby nie budzić nas podczas sprawdzania parametrów” – opowiada. Dwa lata po wszczepieniu Leo pejserów Magda zaszła w drugą ciążę. W ósmym miesiącu okazało się, że ma złośliwy nowotwór piersi. Zadziałała błyskawicznie: operacja, dziewięć dni później cesarskie cięcie i pierwsza chemia. W trakcie leczenia kolejna bomba: okazało się, że Leo musi mieć wstawiony rozrusznik serca. Operowano go tu, w Polsce. Magda: „Nasza sytuacja była ekstremalnie trudna. W domu niemowlę, ja w trakcie leczenia, Leo przez miesiąc w szpitalu dochodził do siebie. Młodszego synka przerzucaliśmy jak paczuszkę między sobą i rodziną. Z Leo na zmianę spędzaliśmy czas na oddziale, śpiąc oczywiście na podłodze. I regularnie zdarzało się, że po ciężkiej nocy, kiedy wreszcie jemu i mnie, wymęczonej sytuacją i własną chorobą, udało się zmrużyć oko – trzask! – o 5 rano otwierały się drzwi i zapalały światła, zrywając mnie na baczność. A nad głową słyszałam: „I co, jeszcze sobie śpicie?!”. Lepszy model Polskie Towarzystwo Komunikacji Medycznej­działa od dwóch lat, a już udało się wokół niego zbudować prężne środowisko. Na większości uczelni →


40

zdrowie bez recepty

medycznych w Polsce pracują związane z nim osoby. Do programów nauczania stopniowo włączane są zagadnienia z zakresu komunikacji. „Chcemy stworzyć program szkoleń dla przedstawicieli wszystkich zawodów medycznych, od pielęgniarek po rehabilitantów” – mówi Aldona Jankowska, prezeska PTKM. Pracuje w Collegium Medicum­ Uniwersytetu Mikołaja Kopernika­ w Bydgoszczy. „Dzięki wsparciu pani dziekan wydziału lekarskiego powołaliśmy Pracownię Komunikacji w Medycynie­. Uczymy studentów, że posiadanie kompetencji komunikacyjnych pozwala lepiej opiekować się pacjentami, ale też lepiej funkcjonować w tym trudnym zawodzie­” – podkreśla. Doktor Jankowska pamięta rozmowę ze studentami w Klinice Pediatrii, Hematologii­i Onkologii UMK. „Mieli przeprowadzić wywiad medyczny z rodzicami dziecka, które zachorowało na białaczkę. Rodzice przed chwilą się o tym dowiedzieli. I od tych studentów usłyszałam: «Pani doktor, nikt nie uczy nas, jak rozmawiać z pacjentami w tej sytuacji». Zaczęłam sprawdzać, jak jest wydziałach lekarskich na świecie i zobaczyłam, ile w tym temacie już się dzieje. Pojechałam na Cambridge i Harvard, przypatrywałam się tamtejszym wzorcom i zaczęłam dostosowywać je do naszych programów” – opowiada. Obecnie pracuje nad autorskim modelem uczenia komunikacji medycznej „Copernicus”, opartym o symulację medyczną oraz elementy

medycyny narracyjnej. Kluczowe będą zajęcia w klinikach, w trakcie których studenci wejdą w bezpośredni kontakt z pacjentami. Jankowska: „Mam nadzieję, że wypracujemy trwałą zmianę”. Aby to się udało, najpierw trzeba zburzyć kilka starych modeli. Pierwszy zakłada, że lekarz sprawuje nadrzędną rolę nad pozostałymi członkami zespołu terapeutycznego. Anna Kocurek tłumaczy: „Należy się raczej zwracać w stronę układu zespołowego: lekarka, pielęgniarka, psycholog, dietetyk i fizjoterapeutka zbierają informacje, które następnie łączone są w całość wiedzy o stanie pacjenta i planach na jego leczenie. Dzięki temu ów pacjent może lepiej zrozumieć zalecenia, a co za tym idzie – mieć dodatkową motywację, żeby się do nich stosować”. Drugi model, który musi ulec zmianie, zakłada, że lekarz ma się całkowicie poświęcić pacjentom. Tu nie ma miejsca na superwizję ani na higienę pracy. „U niektórych kończy się to wypaleniem zawodowym, u innych – wypracowaniem przedziwnych strategii radzenia sobie ze stresem. A dobry lekarz czy lekarka musi też umieć zadbać o siebie – podkreśla Kocurek. Potwierdza to Anna Stolaś: „Aby budować dobry kontakt z pacjentami, trzeba najpierw mieć dobry kontakt ze sobą. A bywa tak, że na oddziale przez kilka tygodni leży dziecko. Wszyscy się z nim zżywają. Dziecko umiera. W żadnym znanym mi szpitalu nie ma kompleksowej opieki psychologicznej

dla personelu. Nie ma jak przepracować emocji, a w inkubatorach czekają kolejne dzieci”. Mówię o tym Lucynie­ Iwanow, absolwentce pielęgniarstwa na Warszawskim­Uniwersytecie Medycznym­ i członkini Wydziałowego­ Zespołu ds. Zapewnienia i Doskonalenia­ Jakości Kształcenia. „Jedyny przypadek, o którym słyszałam, żeby personel medyczny miał zapewnioną opieką psychologiczną, to stanowisko dyspozytora medycznego – mówi. – W pracy doświadcza tylko nieszczęść: ktoś umiera, ktoś został pobity, gdzieś zdarzył się wypadek. Tymczasem przeciętny lekarz i przeciętna pielęgniarka też spotykają się z całym spektrum ludzkich emocji, w tym z rozpaczą, ze złością, z agresją”. I dodaje: „Wielu medyków doskonale pamięta pierwszego pacjenta, który umarł na ich oczach czy pierwszą nieudaną reanimację. Ja sama do dziś widzę tę kobietę i tego mężczyznę. Nikt nigdy ze mną tego nie omówił, nie pomógł mi się z tym uporać. Dlatego wielu z nas wypracowuje coś, co pacjenci biorą za znieczulicę”. Aldona Jankowska chce, by rozmowa informująca pacjenta o poważnej chorobie była standardową, profesjonalnie przeprowadzaną procedurą medyczną. Tak samo jak na przykład punkcja lędźwiowa. „Jeśli w taki sposób ją zdefiniujemy, wówczas będziemy musieli znaleźć dostateczną ilość czasu w programach nauczania” – tłumaczy. Jankowska jest onkologiem dziecięcym


41

i z doświadczenia wie, ile emocji pojawia się zarówno po stronie pacjenta, jak i po stronie lekarza w chwili przekazywania złych informacji. A przecież sytuację, w której bez odpowiedniego przygotowania musi się przekazać takie informacje, można porównać do tej, w które przy stole operacyjnym stanąłby ktoś, kto nigdy wcześniej nie trzymał w ręce skalpela. Nie psuć już więcej Historia mojego syna kończy się dobrze. Trafiliśmy do gabinetu neurolożki, która odpowiedziała na każde nasze pytanie. Dowiedzieliśmy się, że nasz syn ma dużo lepsze rokowania, niż początkowo sądziliśmy. I, póki co, jej optymistyczne prognozy się sprawdzają. Magda Hueckel pamięta, że tuż po narodzinach synka, wśród wszystkich złych i bezmyślnych słów, które usłyszała od lekarzy, były i takie, które dały jej nadzieję. W gabinecie przyjęła ją jedna z lekarek: „Na tę chorobę nie ma lekarstwa. Kiedyś może go zoperujecie. Poprawicie mu jakość życia. I to życie, chociaż trudne, może być bardzo dobre” – powiedziała. Dziś Leo jest mądrym, aktywnym dzieckiem. Sprzętu, od którego zależy jego życie, jest już nieporównywalnie mniej. Chodzi do szkoły, rozwija, podróżuje. Wbrew temu, co zapowiedziała jedna z lekarek – znacznie­ dalej niż na balkon. Marta Shaw jeszcze w trakcie pobytu w szpitalu ponownie spotkała się

z dyrektorem. Po tym spotkaniu napisała na Facebooku: „Dyrektor Naczelny­ szpitala zadeklarował podjęcie prac nad zmianą regulaminu, żeby w miarę możliwości pozwolić karmiącym matkom przebywać w szpitalu ze swoimi dziećmi. Takich rozwiązań wymaga nowoczesna­ medycyna”. Kolejne uczelnie rozwijają swoje programy. Na Warszawskim Uniwersytecie­ Medycznym funkcjonuje Studium Komunikacji­Medycznej. To ogólnouczelniana jednostka, odpowiedzialna za wdrażanie zajęć z zakresu kompetencji komunikacyjnych na kolejnych kierunkach – od lekarskiego, przez pielęgniarstwo, położnictwo, ratownictwo, po dietetykę. Program, choć młody, intensywnie się rozwija. Ten tekst oddawany jest do druku w przeddzień III Ogólnopolskiej­Konferencji Naukowej „Komunikacja w medycynie”, organizowanej między innymi przez Studium Komunikacji Medycznej­, Pracowni­ę Komunikacji w Medycynie­ (Collegium Medicum UMK), Zespół Języka Medycznego Rady Języka Polskiego PAN i Polskie Towarzystwo Komunikacji­Medycznej. W programie: sesje i warsztaty poświęcone nauczaniu komunikacji medycznej, relacji pacjentów z personelem szpitala czy przekazywaniu chorym złych informacji. Impuls do zmian idzie z samego środowiska, z rosnącej świadomości, że zdrowy kontakt z pacjentem znaczy równie dużo co trafna diagnoza.

Dorota Borodaj jest dziennikarką, autorką reportaży i redaktorką. Członkini zarządu Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i Polskiej Szkoły Reportażu.

Julia Chibowska www.behance.net/juliachibowska


42

  zdrowie bez recepty


43

Chora debata o zdrowiu Zbyt często na tematy bioetyczne wypowiadają się dyletanci, a sama bioetyka bywa sprowadzana do kilku najbardziej kontrowersyjnych spraw. Oba te zjawiska są w dłuższej perspektywie groźne.

Ignacy Dudkiewicz Stanisław Gajewski

P

rzeżyjmy to jeszcze raz. Dwa lata temu do Sejmu trafił kuriozalny projekt wprowadzenia klauzuli sumienia dla fizjoterapeutów. Nie chodzi nawet o to, że absurdalna jest sama koncepcja klauzuli sumienia – to sprawa skomplikowana, wymagająca namysłu nad jej granicami, obostrzeniami i uzupełniającymi ją procedurami. Problem polega na tym, że nie odpowiedziano na kluczowe, nawet jeśli nieco niegrzeczne, pytanie: po jaką cholerę fizjoterapeutom i fizjoterapeutkom taka klauzula? Klauzula sumienia ma sens wtedy, gdy dochodzi do poważnego konfliktu wartości i gdy prawo obliguje pracownika lub pracowniczkę zawodów medycznych do dokonania czynu, który jest wyraźnie sprzeczny z jego lub jej przekonaniami. Nikt nie stosuje klauzuli sumienia w przypadku wycięcia

migdałków. Inicjatorów nowej ustawy proszono więc o podanie choćby jednego przykładu sytuacji, w której fizjoterapeuta miałby w praktyce z owego sprzeciwu sumienia skorzystać. Przyparta do muru podczas posiedzenia komisji posłanka Bernadeta Krynicka odparła, że może chodzić o sytuację, w której stosowanie przez pacjentkę wkładki wewnątrzmacicznej wyklucza jej udział w określonych zabiegach. Ta sytuacja dobrze obrazuje, na jakim poziomie jest dziś polska debata parlamentarna i publiczna na temat bioetyki. Jeśli bowiem jedna z pomysłodawczyń nowego prawa, do tego pielęgniarka, miesza sprzeciw sumienia ze zwyczajnymi przeciwwskazaniami medycznymi do wykonania zabiegu, to czegóż można oczekiwać od szeregowych uczestników i uczestniczek dyskusji? Praktyka pokazuje, że spodziewać należy się niewiele. Po pierwsze, dlatego, że w debacie bioetycznej zbyt często biorą udział zwyczajni dyletanci. Po drugie – bo debata bioetyczna w Polsce ograniczona jest

do krótkiej listy najtrudniejszych dylematów. Obydwa zjawiska mogą nieść ze sobą groźne konsekwencje. Każdy jest ekspertem Problem udziału osób nieprzygotowanych merytorycznie do rozmowy nie dotyczy wyłącznie bioetyki. Są jednak trzy punkty, które odróżniają ten przypadek­od innych. Po pierwsze, chodzi o wagę podejmowanych kwestii. Bioetyka – choć nie zajmuje się wyłącznie etyczną stroną medycyny, ale również etyką badań naukowych, ochrony środowiska i stosunkiem do zwierząt – często rzeczywiście dotyka najważniejszych dla człowieka wartości: autonomii, wolności, zdrowia, możliwości realizacji planów oraz życia i jego jakości. Nie chodzi tu jedynie o najbardziej oczywiste przykłady, takie jak aborcja, eutanazja, in vitro czy samobójstwo z pomocą lekarza, lecz o całą sferę kontaktu obywatela i obywatelki z systemem ochrony zdrowia i jego pracownikami oraz o sposób zorganizowania →


44

zdrowie bez recepty

Wołanie o zmiany w ochronie zdrowia jest apelem o poszanowanie elementarnych praw.

tego systemu. To wszystko są zagadnienia bioetyczne. Jeśli więc dyletanci dyskutują o piłce nożnej, a nawet o polityce zagranicznej, to wpływ dyletanckich wniosków i decyzji na życie poszczególnych ludzi jest mniej bezpośredni, wolniejszy i mniej namacalny niż w przypadku­bioetyki. Drugą ważną okolicznością jest łatwość, z jaką uznajemy kogoś za eksperta lub ekspertkę w tej akurat dziedzinie. Gdy w debacie publicznej pojawia się temat bioetyczny, za specjalistów uchodzą nie tylko, co oczywiste, bioetycy, lecz także – i to niejako z automatu – wszyscy filozofowie i filozofki (w szczególności specjalizujący się w etyce), teologowie i księża, a także lekarze i lekarki. Nikomu z nich nie należy odmawiać prawa do zabrania głosu. Warto jednak pamiętać, że ich przygotowanie do dyskusji często może być albo żadne (nie każdy filozof równie dobrze zna się na filozofii języka i na bioetyce),

albo jedynie ogólne (nie każda lekarka – mimo swojego doświadczenia – rzeczywiście jest specjalistką od bioetyki), albo raczej światopoglądowe niż naukowe (ksiądz, prezentując w sposób uprawniony nauczanie Kościoła, niekoniecznie posługuje się narzędziami bioetyki). A jednak łatwiej zostać uznanym w Polsce za specjalistę lub specjalistkę właśnie od bioetyki (czy szerzej: etyki w ogóle) niż na przykład od ekonomii. Dzieje się tak między innymi dlatego, że, po pierwsze, prawie każdy ma jakieś przekonania – nawet jeśli niewyartykułowane i nieuzasadnione – na temat wartości. Ekonomię zaś, niesłusznie zresztą, uznajemy za wiedzę tajemną. Po drugie, ekonomistów i ekonomistek w Polsce nie brakuje. Mogą – jak eksperci w każdej dziedzinie – różnić się, spierać, mylić. Ale można optymistycznie założyć, że w przeciwieństwie do wspomnianej posłanki Krynickiej (która zresztą nie jest w tym odosobniona) nie

mieszają podstawowych pojęć. A specjalistów i specjalistek od bioetyki rzeczywiście brakuje – to trzecie warte odnotowania zjawisko. Niewiele się zresztą robi, by zmienić ten stan rzeczy. Aż korci, żeby – jak zwykle – zacząć od narzekania na szkołę. Trudno nie zauważyć, że lekcje filozofii w szkołach to raczej ewenement (w przeciwieństwie do lekcji podstaw przedsiębiorczości). Jasne, w trakcie studiów filozoficznych nie sposób nie mieć zajęć z etyki, ale nie wszyscy absolwenci i absolwentki filozofii specjalizują się akurat w sprawach moralności, nie mówiąc już konkretnie o bioetyce. Bioetyka jako osobny kierunek to zaś wciąż novum­ na polskich uczelniach. Szwankuje – i to wyraźnie – także bioetyczna edukacja lekarzy i lekarek podczas studiów medycznych. Wciąż w zbyt małej liczbie polskich szpitali funkcjonują komisje bioetyczne (kim zresztą miano by je obsadzić?). A były już minister zdrowia,


45

Konstanty Radziwiłł, był łaskaw zlikwidować nawet przyministerialną komisję do spraw etyki w ochronie zdrowia, w której wspólnie działali – dając przykład fachowej, merytorycznej, ale też pluralistycznej dyskusji – choćby profesor Paweł Łuków i siostra profesor Barbara­ Chyrowicz. Nie tylko aborcja i eutanazja Gdyby więc nawet ktoś – na przykład osoba pracująca w mediach lub zasiadająca w parlamencie – chciał zasięgnąć profesjonalnej rady lub opinii na tematy bioetyczne, ma ograniczone pole manewru. Najczęściej zakres pytań jest zresztą ograniczony do krótkiej listy spraw najbardziej kontrowersyjnych. (Na marginesie można podkreślić, że mechanizm ten skutecznie wspiera Kościół, który w sprawach dotyczących medycyny zabiera głos niemal wyłącznie na tematy klauzuli sumienia, aborcji­i in vitro).

W Polsce bowiem za zagadnienia bioetyczne nie uważa się wielu kwestii, którymi bioetyce i bioetyczki – a i owszem – się zajmują. Niektóre z nich uchodzą za sprawę relacji między poszczególnymi pacjentami a personelem medycznym, inne zaś – za sferę przynależną ekonomii i zarządzaniu, pozbawioną odniesienia do etyki, w tym takich wartości jak równość czy sprawiedliwość. Do pierwszej grupy można zaliczyć takie zagadnienia jak tajemnica lekarska, prawo rodziny do decydowania o losie osób małoletnich lub nieświadomych, tak zwany „przywilej terapeutyczny”, czyli możliwość zatajenia przez lekarza rzeczywistego stanu chorego ze względu na przewidywane skutki podania mu pełnej informacji o jego zdrowiu, czy prawo pacjenta do prywatności lub opieki duszpasterskiej. To wszystko mieści się w zakresie bioetyki. Problem widać jeszcze wyraźniej w przypadku kwestii autonomii pacjenta, w tym na przykład

możliwości odmowy poddania się leczeniu lub nawet bycia ratowanym w sytuacji zagrożenia życia. W Polsce mamy poważny kłopot z nierespektowaniem zapisanego w przepisach prawa do odmowy resuscytacji w przypadku ustania krążenia. Z obawy przed konsekwencjami lekarze i lekarki często wolą pogwałcić wolę pacjenta lub pacjentki, niż ją uszanować. To decyzje niewynikające z ich przekonań, lecz ze strachu, który nie jest neutralizowany wystarczającymi zabezpieczeniami systemowymi przed pozwem lub infamią. Innym przykładem może być etyka transplantacji oraz dawstwa krwi i tkanek. Pytania, na które musimy sobie odpowiedzieć w tym względzie, nie dotyczą jedynie tego, jak sprawić, by mechanizm działał sprawniej, a ludzie rzeczywiście decydowali się na oddawanie organów. Nie powinniśmy ograniczać się do dyskusji o skuteczności. Trzeba wszak rozstrzygnąć, czy decydujemy się – jak →


46

zdrowie bez recepty

w Polsce – na system zgody domniemanej, w ramach którego brak sprzeciwu wyrażonego za życia sprawia, że zakładamy, iż zmarły zgadza się na przeszczep jego organów, czy też na system zgody wprost – pobieramy organy tylko pod warunkiem, że zmarły wyraził zgodę za życia. (Na marginesie warto zauważyć, że w Polsce system zgody domniemanej funkcjonuje tylko teoretycznie, gdyż zazwyczaj respektuje się w tej sprawie sprzeciw rodziny). Trzeba również zdecydować, czy rodzinie dawców zmarłych lub dawcom szpiku zapewniamy anonimowość, czy też pozwalamy im na kontakt z biorcami. Wreszcie: czy należy opierać się na altruizmie społeczeństwa, czy też tworzyć – jak w przypadku dawstwa krwi – przynajmniej system zachęt i wynagradzania ofiarności. To wszystko wciąż tylko przykłady. Nie jest przecież tak, że w Polsce nie rozmawia się o systemie ochrony zdrowia – wręcz przeciwnie. Rzadko jednak w tej

dyskusji pojawiają się argumenty odnoszące się na przykład do godności i sprawiedliwości, a nie efektywności. Wciąż dominuje narracja technokratyczna, na gruncie której lepsze jest to, co lepiej wygląda w rozliczeniach finansowych, budżetach i wskaźnikach. Rzecz nie w tym, by o efektywności i ekonomii nie myśleć, ale by zauważyć, że za liczbami kryją się ludzie znajdujący się – jak to osoby korzystające z ochrony zdrowia – w sytuacji przynajmniej niekomfortowej i mający swoje potrzeby oraz prawa. Na przykład dyskusja o tym, czy należy wszystkim zapewnić dostęp do ochrony zdrowia, niezależnie od faktu opłacania bądź nieopłacania składek, nie jest rozmową wyłącznie o pieniądzach, lecz także o równości. Debata o zapewnieniu dostępu do opieki paliatywnej na wsiach powinna zaczynać się od jasnego wyartykułowania oczywistej odpowiedzi na pytanie, dlaczego jest to ważne – w imię godności i sprawiedliwości – a dzięki

temu od nadania sprawie odpowiedniego priorytetu. Formułowanie argumentów o nadmiernym obłożeniu sal szpitalnych czy o brakach w personelu pielęgniarskim to namysł nie tylko nad płacami, ale również nad prawami pracowniczymi oraz prawami pacjentów i pacjentek. I tak dalej. Niewiedza nam szkodzi Wszystkie te okoliczności razem wzięte sprawiają, że pacjenci i pacjentki znajdują się w Polsce w sytuacji jeszcze trudniejszej, niż się na pozór wydaje. Nie tylko system jest niedofinansowany, dostęp do ochrony zdrowia ograniczony lub wymagający anielskiej wręcz cierpliwości, a opieka niewystarczająca między innymi ze względu na braki personalne. Dodatkowo polski chorujący jest utwierdzany w przekonaniu, że bioetyka (a więc namysł nad wartościami) kończy się w medycynie na sprawach granicznych i najtrudniejszych. Nie wie, czego


47

ma prawo się domagać, czego lekarzowi czy lekarce – przy całej ich fachowości – nie wolno robić oraz że również owe braki w opiece są często wynikiem braków w dyskusji o etyce: na poziomie konkretnych szpitali i całego systemu. Co gorsza, polski pacjent czy pacjentka nie bardzo mogą mieć nadzieję na to, że coś się zmieni, bo dyskusja bioetyczna pomija te zagadnienia. Nie mając świadomości swoich praw, nie wiedzą, jak często jego lub jej interesy idą w parze z interesami personelu medycznego szpitali. Kiedy zaś nie wiemy tego wszystkiego, a dyskusja o wartościach w medycynie ogranicza się do tematów aborcji i eutanazji, jako społeczeństwo nie potrafimy wyartykułować naszych praw i potrzeb w języku, który nie byłby językiem podwyżek, krótszych kolejek i pełniejszych świadczeń. W efekcie zostajemy zepchnięci na pole dyskusji ekonomistów i technokratek. A przecież wołanie o realizację tych postulatów jest

w istocie apelem o poszanowanie naszych elementarnych praw i realizację podstawowych wartości. A co jeżeli zdarzy się sytuacja, w której będzie nas dotyczyć dylemat rzeczywiście graniczny i wyjątkowo skomplikowany pod względem moralnym? No cóż, także tu nie ma się z czego cieszyć. W dyskusji o szczegółowych rozwiązaniach nie tylko wezmą udział, lecz będą wręcz uchodzić za ekspertów wszyscy chętni, bez względu na kompetencje. A ostatecznie decyzję podejmą nasi posłowie i posłanki – Bernadeta Krynicka oraz jej koledzy i koleżanki.

Ignacy Dudkiewicz Stanisław Gajewski jest publicystą stanislawgajewski@gmail.com i dziennikarzem. Redaktor naczelny publicystyki w portalu ngo.pl. Specjalizuje się między innymi w sprawach bioetyki. Członek zarządu warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Redaktor Magazynu „Kontakt”, w którym odpowiada za dział „Wiara”.


48

  zdrowie bez recepty


49

Być po stronie ubogich Kiedy otwierasz się na cierpienie innego człowieka, zaczynasz rozumieć, że jego dolegliwości to nie tylko śmiertelna choroba, na przykład cholera. To również brak czystej wody, brak miejsca do mieszkania, bo gdyby miał gdzie mieszkać, nie zachorowałby na cholerę.

Z Paulem Farmerem i Gustavo Gutiérrezem rozmawia Daniel Groody Urszula Zabłocka

Jak poznałeś Gustavo i jaki wpływ na ciebie wywarł?

epidemia lekoopornej gruźlicy. Moja wiedza medyczna, którą zdobywałem przez lata na Haiti i na Harvardzie, okazała się w tych warunkach bardzo pomocna. Wciąż jednak trzeba było się wiele nauczyć o ubóstwie, właśnie tam, w Limie. W ten sposób Gustavo i ja zostaliśmy­przyjaciółmi. […]

Paul Farmer: Po tym, jak w Salwadorze­ zamordowany został arcybiskup Romero­ , zainteresowałem się bliżej tym, co działo się w Ameryce­ Środkowej­. Na początku teologia wyzwolenia wzbudziła we mnie ciekawość akademika. Dopiero później, kiedy znalazłem się na Haiti, stała się Paul […], co konkretnie pchnęło cię ona dla mnie ważna w wymiarze ludz- w tym kierunku [zaangażowania na rzecz kim. Przebywając w środkowej części ludzi dotkniętych ubóstwem]? Haiti, czułem wokół siebie obecność P.F.: Przez pierwsze lata mojego pobytu czegoś przemocowego i opresyjnego. w wiejskich obszarach Haiti współpraTym czymś było skrajne ubóstwo w docowałem z sześcioma osobami, któbie chylącej się ku upadkowi dyktatury re były mniej więcej w moim wieku. Duvaliera. Przemoc była na porządku W ciągu pięciu lat trzy z nich zmarły. dziennym i miała charakter struktuJedna w połogu na skutek posocznicy ralny. Jak mówiła pewna kobieta, którą poporodowej – powikłania zbierającewtedy poznałem: trzeba było walczyć go żniwo w XIX wieku, z którym nigdy wcześniej się nie zetknąłem. […] U innej o drewno, o wodę, o jedzenie. […] Kiedy później znalazłem się w Peru, dokobiety, którą bardzo dobrze znałem, biegała właśnie końca wojna domowa, rozwinęły się objawy psychozy. Ale nie szalała epidemia cholery i zaczynała się była to choroba psychiczna. Cierpiała

na malarię mózgową. Źle zdiagnozowana, zmarła w poczekalni gabinetu psychiatrycznego. Trzecia osoba, młody mężczyzna, z którym przemierzyłem dużą część Haiti, robiąc spis zdrowotny, po wypiciu zanieczyszczonej wody zachorował na tyfus i zmarł na stole operacyjnym w szpitalu ogólnym, odchodząc, podobnie jak tamta dwójka, w bólu i w nędzy. To właśnie takie porażki sprawiały, że ciągle wracałem do pism Gustavo i innych teologów wyzwolenia. Czerpałem z nich siłę potrzebną do dalszej pracy w tym miejscu. Niestety każdy kolejny rok przynosi nowe dramaty. […] Nie tracimy już wielu młodych kobiet z powodu posocznicy poporodowej. Nie tracimy ludzi z powodu malarii mózgowej – przynajmniej niezbyt często – i nie tracimy aż tylu z powodu tyfusu. Teraz walczymy z cholerą. Wprawdzie medycyna i opieka zdrowotna odnoszą pewne zwycięstwa na tym polu […], ale →


50

zdrowie bez recepty

Jeśli chcesz zrozumieć chorobę, spróbuj się jej przyjrzeć, przyjmując punkt widzenia ubogich.

kiedy jesteś wśród ubogich i kierujesz się preferencyjną opcją na ich rzecz, nieustannie jesteś skazany na porażki – zarówno te, które ponosisz sam, jak i te, które są ich udziałem. Kiedy myślisz o książkach, które przeczytałeś – czy to o służbie społecznej, czy to na jakieś inne tematy – co konkretnie wyróżnia pisma Gustavo?

P.F.: […] Jego teologia zawsze wychodzi od dołu. Od pięćdziesięciu lat zajmuje się on wciąż tym samym: myśli, mieszka, pracuje i medytuje wraz z ludźmi, którzy wiedzą o ubóstwie najwięcej, bo sami żyją w biedzie. Tak samo jest z medycyną. Jeśli chcesz zrozumieć chorobę, spróbuj się jej przyjrzeć, przyjmując punkt widzenia ubogich. […] Gustavo Gutiérrez: […] Paul, w swoich tekstach piszesz, że choroby dotykają ludzi z różnych klas społecznych w różny sposób. We współczesnym świecie wielu ubogich umiera z powodu chorób, które nie zagrażają już bogatym. Aby się przed nimi ustrzec, trzeba być kimś, kto coś znaczy w wymiarze politycznym, ekonomicznym lub społecznym. Ubodzy się nie liczą i dlatego wciąż umierają. […] Moim zdaniem nie ulega wątpliwości, że ubóstwo to problem zdrowotny, materialny, społeczny i polityczny. To problem ludzki, bo ubodzy są ludźmi, a ludzie żyją w tych wszystkich wymiarach.

Paul, byłeś w Rwandzie, na Haiti, w Limie­ i w wielu innych miejscach. Dobrze poznałeś tamtejszą najbardziej ponurą rzeczywistość. Gdzie w tym wszystkim znajdujesz nadzieję?

P.F.: Nadzieję daje mi to, że stan wielu pacjentów, których spotykam, poprawia się. Sięgnijmy pamięcią wstecz. Na początku XX wieku – może nawet wtedy, kiedy ojciec Gustavo cierpiał jako nastolatek na zapalenie kości i szpiku – nie mieliśmy narzędzi, które pozwoliłyby trafnie zdiagnozować i skutecznie leczyć choroby, czy to w Rwandzie, na Haiti, w Malawi, w Limie, czy też w Stanach­Zjednoczonych. Teraz mamy je do dyspozycji, w tym także antybiotyki, i możemy mieć nadzieję, że zostaną wykorzystane sprawiedliwie i skutecznie. Nadzieją napawa mnie też – jak mawiamy w Partners in Health – równościowy projekt kupowania leków i udostępnienia ich potrzebującym, bez względu na to, czy są w stanie za nie zapłacić. Kierując się preferencyjną opcją na rzecz ubogich, zapewniasz im nie tylko dostęp do leków, na które ich nie stać. Mówisz: „To są nasi najważniejsi pacjenci, o nich dbamy najbardziej – to ci, którzy nie są w stanie zapłacić, ubodzy, których przytłacza ciężar cierpienia […]”. Jeśli towarzyszysz im przez całą drogę, ich stan się polepsza. Któż nie pokładałby nadziei we współczesnej medycynie? […]

Kiedyś, wyjeżdżając z Peru, w ciągu zaledwie dwunastu godzin przebyłem drogę z więzienia w Limie, wprost z epicentrum epidemii cholery, na pole golfowe w Miami­. Obaj jesteście świadkami podobnych kontrastów między światem akademickim a pracą u podstaw. Jak postrzegacie tę różnicę? Jak radzicie sobie z przechodzeniem z jednego świata do drugiego?

P.F.: Nasze szpitale mogą być usytuowane w miejscach, które ludzie nazywają „Trzecim Światem”, ale z pewnością nie są szpitalami Trzeciego Świata. Nie ustajemy w wysiłkach, aby budować je coraz lepiej i aby wyrazić w ten sposób nasz szacunek do naszych pacjentów. To znaczy, że placówki muszą być czyste, dobrze utrzymane, dobrze zaopatrzone, a nawet estetyczne. Kiedy otwierasz się na cierpienie innego człowieka, zwłaszcza pracując w służbie zdrowia, zaczynasz rozumieć, że jego dolegliwości to nie tylko śmiertelna choroba, na przykład cholera. To również brak czystej wody, brak miejsca do mieszkania, bo gdyby miał gdzie mieszkać, nie zachorowałby na cholerę. […] […] Chciałbym zapytać o Hioba. Gustavo, […] dla ciebie Hiob jest bardzo ważną postacią, która przeciwstawia się cierpieniu, jakie niesie ze sobą ubóstwo. Czy możesz powiedzieć [o tym] trochę więcej […]?


51

G.G.: W Księdze Hioba występują wprawdzie teologowie, pocieszyciele Hioba, ale sama Księga nie aspiruje to tego, żeby zmierzyć się z problemem zła w historii. W pewnym sensie, w sposób bardziej lub mniej oczywisty, kieruje ona nami tak, abyśmy nauczyli się żyć z cierpieniem. Autor Księgi­, wielki teolog, którego imienia nie znamy, chciał powiedzieć: „Bóg kocha nas w sposób tajemniczy, ale Jego miłość jest nieskończona”. […] Podjęcie walki z cierpieniem, to za dużo powiedziane. Bycie blisko cierpiących ludzi, towarzyszenie im w cierpieniu, jest jedyną możliwością, która pozostaje. […] Cierpienie samo w sobie nie ma sensu. To ważne, bo nawet dzisiaj dla niektórych ludzi, którzy wskazują na przykład Jezusa, cierpienie jest drogą do naszego zbawienia. To nie tak. Tą drogą jest miłość, a nie cierpienie. Cierpienie było ceną, którą trzeba było zapłacić za ustanowienie Królestwa Bożego. Jezus zgodził się tę cenę zapłacić, ale w imię czego? W imię miłości. Nie ma innego powodu. […] P.F.: […] Cieszę się, że wspomniałeś o tajemnicy, ponieważ dla mnie Księga­ Hioba­pozostaje raczej niezgłębiona. Twoja książka pomaga mi zrozumieć to „tajemnicze’’ cierpienie. Chciałbym poznać twoje zdanie, ponieważ według mnie ogrom cierpienia nie jest żadną tajemnicą. To po prostu przemoc

strukturalna, która – jak wiesz – skazuje jednych ludzi na koszmarny los, a innych bierze w obronę. G.G.: Gabriel Marcel, francuski filozof, wprowadził rozróżnienie pomiędzy tajemnicą i problemem. Według niego tajemnica nie jest po prostu czymś, czego się nie rozumie. To sprawa, w którą trzeba się zagłębić, mając świadomość, że nie sposób poznać jej w pełni. Wiemy coś o cierpieniu, ale nie jest to problem, który można rozwiązać. Myślę o tajemnicy nie jako o czymś, czego w ogóle nie rozumiem, ale jako o czymś, w co chcę wniknąć głębiej – tak samo jak o Bogu, który jest tajemnicą. P.F.: Tajemnicą w sensie teologicznym. […] Tym, co tak bardzo uderza mnie w mojej pracy, jest to, że epidemie nie mają w sobie nic z tajemnicy. Mikroby zawsze kierują się preferencyjną opcją na rzecz ubogich. Dzieje się tak w przypadku każdej epidemii, zaczynając od cholery w Peru, AIDS w Afryce, a kończąc na gruźlicy w syberyjskim więzieniu­. […] Podkreślasz bardzo wyraźnie, Gustavo, że Hiob w końcu zawierza Bogu. Według ciebie na tym polega bycie […] ubogim w duchu. Nie oznacza to jednak odrzucenia historycznej odpowiedzialności. Paul, czy w twojej pracy tego rodzaju napięcia można w ogóle rozładować? Jak to jest

powierzyć swój los Bogu, ale jednocześnie czuć się odpowiedzialnym wobec historii­?

P.F.: Zakładam, że ksiądz pracujący w parafii jest jak lekarz, ponieważ słyszy te same […] skargi, podobne do tych, które zanosił Hiob, z powodu odczuwalnego bólu i cierpienia – braku domu, pożywienia, ziemi, ucisku i poniżenia przez ludzi mających władzę. Dzięki odpowiednim strukturom organizacyjnym łatwiej nam jednak zadeklarować, że chcemy wydać walkę ubóstwu, że chcemy dotrzeć do korzeni cierpienia. […] My, lekarze i pielęgniarki, mówimy: „Hiobie, możemy ci pomóc, wyleczymy twoją chorobę skóry”. Moim zdaniem Hiob potrzebował po prostu dobrego dermatologa. Nie zabrzmiało to bluźnierczo, prawda? Można podjąć pewne praktyczne działania i w Partners In Health próbujemy je podejmować. Świadczymy usługi praktyczne, o jakie ludzie nas proszą, ale podejmujemy też próby rozwiązania głęboko zakorzenionych problemów. W naszej praktyce jest miejsce na refleksję nad cierpieniem, na rozważanie trudnego problemu teodycei, co robił także Hiob w swoich rozmowach z przyjaciółmi. Mamy w sobie pokorę, która bierze się ze zrozumienia, że pomimo wysiłków czynionych przez całe życie nie można zmienić losu tak wielu ludzi, jak by się chciało, ale można zrobić coś dla człowieka, który mówi ci o swoim cierpieniu tu i teraz. […] →


52

zdrowie bez recepty

Obydwaj uważacie, że pracę trzeba rozpoczynać na samym dole. Z tego powodu obydwaj napotkaliście na opór ze strony establishmentu. […]

P.F.: […] Bardzo mi przeszkadzało i wciąż zresztą przeszkadza, że na całym świecie lokalni dostarczyciele usług – lekarze, księża i w ogóle ci, którzy nie są dotknięci ubóstwem – często powtarzają: „Wiesz, żeby coś docenić, ludzie muszą za to zapłacić”. Nie zliczę, ile razy słyszałem to w Afryce, w Azji, w Bostonie i w wielu innych miejscach. Nigdy jednak nie usłyszałem tego od pacjentów. Żaden z nich nie powiedział: „Wiesz, żeby naprawdę docenić twoją opiekę medyczną, muszę ci coś zapłacić”. Bywało, że wdzięczni pacjenci dawali mi w charakterze prezentów kurczaki i butelki Bóg wie czego, ale nigdy tak nie powiedzieli. Takie słowa padały za to z ust ludzi z mojego otoczenia. Mam tu na myśli ludzi pokroju mojego i Gustavo – tych, którzy pracowali ze mną w klinice i bynajmniej nie byli ubodzy. Poradnia gruźlicza w Cange jest

miejscem, w którym wyrobiłem w sobie krytyczne podejście do problemu niestosowania się do zaleceń lekarskich. Planując proces diagnozowania i leczenia gruźlicy, uzgodniliśmy, zgodnie z międzynarodowymi zaleceniami, że nie będziemy brać za to pieniędzy. Leczenie gruźlicy było „publicznym dobrem na rzecz zdrowia publicznego” lub – innymi słowy – podstawowym prawem człowieka. To znaczy, że każdy chory na gruźlicę ma prawo do bezpłatnej opieki lekarskiej. W 1988 roku, w którym zmarło dwoje spośród wspomnianych przeze mnie wcześniej młodych ludzi […], straciliśmy trzech pacjentów chorych na gruźlicę. Pracowałem już wtedy na Haiti od pięciu lat i byłem w połowie studiów z zakresu medycyny i antropologii na Harvardzie. Pamiętam spotkanie miejscowych lekarzy, pielęgniarek i medycznych pracowników socjalnych, na którym padło pytanie: „Jak mogło do tego dojść?’’. Jak to możliwe, że w 1988 roku trzy osoby zmarły z powodu całkowicie uleczalnej

choroby, właśnie tu, w naszej klinice, w której zapewnialiśmy bezpłatną opiekę dla osób chorych na gruźlicę? Potem nastąpiła dyskusja z udziałem profesjonalistów oraz pracowników socjalnych, nazywanych przez nas accompagnateurs, którzy mieszkali w tych samych warunkach co nasi pacjenci. Wszyscy oni byli bardzo biedni. Miejscowi profesjonaliści […] chodzili do szkół medycznych czy pielęgniarskich, dużo czytali i pisali, mówili więcej niż jednym językiem, zwykle francuskim lub haitańskim, niekiedy słabym angielskim. Istniał wyraźny podział, różnica klasowa. Więc kiedy profesjonaliści powiedzieli: „Problemem jest to, że pacjenci nie współpracują, są przesądni, nie wierzą w nowoczesną medycynę’’, accompagnateurs­ odpowiedzieli: „To nie tak. Mogli wierzyć w zabobony, ale nie z tego powodu umarli. Umarli dlatego, że pokonanie barier stojących na drodze do diagnozy i leczenia zajęło im dwa lata’’. „Jak to możliwe? – zapytałem. – Oni mieszkali w tej samej wsi co


53

wy. Nie trzeba było za nic płacić”. Okazało się, że każdy z tych pacjentów, podobnie jak wszyscy inni pacjenci żyjący w ubóstwie, borykał się z innymi problemami, których profesjonaliści nie zauważali. […] Kiedy w końcu wyszliśmy ze swojej skorupy i […] zaczęliśmy słuchać ubogich, odkryliśmy, że nie słuchamy ich dość uważnie. Spróbowaliśmy jeszcze raz i wtedy dotarło do nas, że mówią: „Nie mogę iść do szpitala. Godziny przyjęć nie są dogodne. Nie mam z kim zostawić dzieci na czas pobytu w klinice. Brakuje mi jedzenia. Nie mam osła, na którym mogę tam dotrzeć”. […] Kiedy zaczęliśmy rozwiązywać problemy strukturalne, będące źródłem problemów indywidualnych pacjentów, wskaźnik śmiertelność się obniżył. Pacjenci z wiosek, w których działaliśmy, nie umierali już na gruźlicę. Wyobraź sobie, że nawet po długich latach lektury i przemyśleń wciąż można się wiele nauczyć. Wystarczy słuchać ludzi. Na koniec mam pytanie do Gustavo. Czy możesz powiedzieć co sprawiło, że zająłeś się życiem ubogich w kontekście teologicznym? Wiem, że nie jesteś jedynym, który się temu poświęcił, ale z całą pewnością jesteś uważany za pierwszego, który życiowe doświadczenie ubóstwa uznał za punkt wyjścia dla swoich

rozważań. Dlaczego obrałeś właśnie taką metodologię, nieznaną innym ludziom z twojego pokolenia?

G.G.: Ubóstwo w ostateczności oznacza przedwczesną i niezasłużoną śmierć. Bieda to nie tylko problem społeczny, to problem ludzki i w konsekwencji wyzwanie dla naszej wiary, a tym samym dla teologii. Powiedziałem już wcześniej, że do kwestii ubóstwa podchodzimy na kilka sposobów, ale najważniejszy jest bezpośredni kontakt z ubogimi. W moim życiu ta refleksja pojawiła się bardzo wcześnie pod wpływem doświadczeń mojej rodziny, mojego kraju, mojej posługi kapłańskiej w biednych dzielnicach Limy. Wszystkie te doświadczenia były niezwykle ważne. Ubóstwo jest wyzwaniem teologicznym ponieważ jest czymś ludzkim, a właściwie należałoby powiedzieć: nieludzkim. […]

* Tłumaczyła Elżbieta Myszkowska. Wywiad jest fragmentem rozmowy opublikowanej w książce Paula Farmera i Gustavo Gutiérreza „In the company of the poor”, która ukazała się w 2013 roku nakładem wydawnictwa Orbis Books. Dziękujemy wydawcy za zgodę na tłumaczenie i publikację.

Dr Paul Farmer jest amerykańskim lekarzem i antropologiem. Profesor Uniwersytetu Harvarda i współzałożyciel organizacji Partners in Health, która od 1987 roku świadczy usługi z zakresu ochrony zdrowia i rzecznictwa adresowane do osób żyjących w ubóstwie. Autor między innymi książek: „Infections and inequalities” (Berkeley 1999), „Pathologies of power” (Berkeley 2005) i „Partner to the poor” (Berkeley 2010).

O. Gustavo Gutiérrez Merino OP jest peruwiańskim filozofem i teologiem, jednym z twórców teologii wyzwolenia. Profesor Uniwersytetu Notre Dame, na którym wykłada teologię systematyczną. Autor między innymi książek: „Teología de la liberación” (Lima 1971, polskie wydanie: „Teologia wyzwolenia”, Warszawa 1976), „Beber en su propio pozo” (Lima 1983) i „Hablar de Dios desde el sufrimiento del inocente” (Lima 1986).

Urszula Zabłocka zablocka.urszula@gmail.com


54

zdrowie bez recepty

Obcowanie z życiem Organizacje pozarządowe polegają na tym, że wypełnia się lukę – miejsce, w którym państwa brakuje. Gorzej, jeżeli ta luka jest tak wielka, że nie da się jej w żaden sposób wypełnić. Jakub Szymczak Piotr Mojsak


55

D

oktor Paweł Grabowski urodził się w Krakowie. Przez lata pracował­ w Warszawie. Dzieło jego życia, Hospicjum Proroka Eliasza, mieści się na Podlasiu­ . Siedziba znajduje się w Michałowie­ , 35 kilometrów­ od Białegostoku­, blisko granicy z Białorusią­. To hospicjum domowe, jego pracownicy odwiedzają swoich pacjentów w domach i starają się im pomóc w godnym przeżyciu ostatnich godzin, dni, miesięcy życia. * – Praca w hospicjum to nie jest obcowanie ze śmiercią. Codziennie obcujemy z życiem, z samą śmiercią bardzo rzadko. Mnie na rękach zmarła jedna pacjentka. Każdy wybiera ten sposób doświadczania życia, do jakiego ma predyspozycje. Można być przedszkolanką, lekarzem, pielęgniarką, ktoś inny odnajdzie się w pracy biurowej. A tutaj trafiają ci, którzy mają predyspozycje, żeby pracować z nieuleczalnie chorymi. Dwoje lekarzy, pięć pielęgniarek, czwórka fizjoterapeutów, psycholog – to jest duża grupa ludzi. Fantastyczne osoby. Hospicjum działa od czerwca 2002 roku. Pomysł założenia go powstał kilka lat wcześniej, ale to wymagało pewnych

przygotowań, założenia fundacji, która mogłaby je poprowadzić. Po założeniu hospicjum pracowałem w nim dobrych kilka lat za darmo. Równolegle byłem zatrudniony w gabinecie stomatologicznym w Białymstoku­ i w Centrum Onkologii. Teraz pracuję tylko w hospicjum. Zadań jest tak wiele, że z trudem znajduję czas na odpoczynek­. To, co robimy, należy do zadań państwa, samorządu. Państwo ma obowiązek zapewnić ludziom na wsi równy dostęp do opieki medycznej, także paliatywnej. Mówi o tym Konstytucja. Niestety, na wsiach wcale tak nie jest. Organizacje pozarządowe polegają na tym, że wypełnia się lukę – miejsce, w którym państwa brakuje. Gorzej, jeżeli­ ta luka jest tak wielka, że nie da się jej w żaden sposób wypełnić. * Dla zdecydowanej większości Polaków myślenie o starości wiąże się z różnego rodzaju obawami. Najczęściej związane są one z chorobami i niedołężnością oraz utratą samodzielności, uzależnieniem od innych ludzi. Polacy powszechnie deklarują, że wiedzą, jak chcieliby zorganizować swoje życie na stare →


56

zdrowie bez recepty

lata, kiedy będą potrzebowali pomocy. Większość chciałaby mieszkać we własnym mieszkaniu, korzystając z doraźnej pomocy bliskich. Stosunkowo nieliczna grupa respondentów wyraża chęć zamieszkania na starość w rodzinie wielopokoleniowej, wraz z dziećmi, wnukami lub dalszą rodziną. * – Unika się rozmawiania o starości, to nie jest popularne. Bardziej współczuje się dzieciom i chorym zwierzątkom niż starym ludziom. Tu, na wschodzie, starość kojarzy się z doświadczeniem, mądrością życiową, dobrą radą. O takiej starości chcemy mówić. Nawet gdy

zostaje ona przekreślona przez demencję czy niepełnosprawność, to dalej jest człowiek, który jest wartościowy, który ma prawo do profesjonalnej opieki i tego, żeby nie cierpieć. Kiedyś mówiono, że na wsiach są wielopokoleniowe rodziny, że ludzie towarzyszą swoim bliskim, że dzieci są obecne przy umieraniu swoich dziadków, pradziadków. Są jeszcze takie domy, chociaż coraz częściej zdarza się tak, że ludzie umierają samotnie. Bo dzieci wyjechały do miasta lub za granicę. Jeżeli przyjeżdżają, to czasem na weekend. Te osoby są zupełnie same. Mamy bardzo wielu podopiecznych, którzy mają ponad osiemdziesiąt lat,

którzy tęsknią za „tamtym brzegiem”. Mówią: „Większość moich znajomych tam jest”, „Niewiele mnie łączy z tym światem”, „Czuję, że jestem dla wszystkich przeszkodą”. Najbardziej im dokucza to, że to już jest inny świat, który nie należy do nich. Żyją sobie pokornie, z akceptacją, że przyjdzie kiedyś zamknąć oczy i już ich nigdy więcej nie otworzyć. To nie ma nic wspólnego z myślami samobójczymi ani z głodnym pragnieniem śmierci. To raczej akceptacja tego, co się dzieje, i tęsknota za bliskimi. Oczywiście spotykamy przypadki buntu, depresji, lęku. Po to mamy psychologa w zespole, po to są odpowiednie leki.


57

Mamy prawie czterdziestu podopiecznych. Nie wszystkie te osoby spełniają wyznaczone przez NFZ kryteria do objęcia ich opieką. Część z nich jest zależna, słaba, potrzebuje pomocy, profesjonalnego wsparcia, ale akurat nie mają raka ani odleżyn – to dwie choroby, które najczęściej kwalifikują do hospicjum. * Najbardziej preferowaną formą zakończenia życia jest śmierć we śnie (59 procent). Dla połowy respondentów (50 procent) ważne jest, aby ich zgon nie był poprzedzony długim cierpieniem. Dość dużej grupie badanych zależy na możliwości pożegnania się z rodziną i przyjaciółmi (32 procent­), wyspowiadania się i przyjęcia sakramentów (29 procent) oraz na tym, by umrzeć we własnym domu (25 procent­). Mniej osób za jedną z trzech najistotniejszych spraw uważa obecność bliskiej osoby (15 procent), zachowanie świadomości (7 procent) i estetycznego wyglądu ciała (7 procent). * – Mamy różnych pacjentów. Pan Mikołaj­ i pani Maria. Mikołaj ma rozsiany nowotwór, jest coraz słabszy, dogasający. Pani jest piękna. Ślubowała w cerkwi, że do końca życia i na dobre i na złe będzie →


58

  zdrowie bez recepty


59

przy nim i nie wyobraża sobie, żeby było inaczej. Kochają się, pięknie się do siebie odnoszą. A przecież mogłaby powiedzieć, że ma dosyć tej opieki. My ich wspieramy jak umiemy, ale oni sami dają sobie tyle miłości. Widujemy piękne sceny. Chłopczyk, czterolatek siedzi przy swojej umierającej babci. Wraca z przedszkola, wkłada domowe rajstopki, idzie do babci na łóżko i opowiada, co mu się przydarzyło w przedszkolu. Jeśli babcia ma siły, to słucha tego z zainteresowaniem, śmieją się, żartują. To jest na porządku dziennym­. Albo inna para. Mikołaj i Sabina. Ona już nie żyje. Była taką „dyrektorką”. Zarządziła, że mam być na jej pogrzebie, że mam zostać na obiad. Ustaliła nawet, gdzie mam usiąść. Staram się nie chodzić na pogrzeby pacjentów. Nie mam siły na takie rzeczy, to już zostawiamy rodzinie. U Sabinki też nie byłem, zdążyłem tylko na całonocne czuwanie. To piękny zwyczaj. Takie zwyczaje pogrzebowe pozwalają się pożegnać, dobrze to wszystko przeżyć. Spędzili ze sobą ponad pięćdziesiąt lat. Inne małżeństwo było ze sobą 73 lata, to nasi rekordziści. Piękni ludzie, Adela i Adolf. Zapytałem go, jaki ma przepis, że tyle wytrzymał z jedną żoną. Powiedział, że jak jest kłótnia, to trzeba mieć szklankę wody, wziąć łyk, ale nie przełykać. Sytuacja się uspokoi i dopiero wtedy można przełknąć wodę. Przed jej śmiercią mówił: „Niech pan patrzy: «Jaka ona jest śliczna»”. A tu leży taka, z półotwartą buzią, umierająca dziewięćdziesięcioparolatka. Był taki rozkochany w tej babuleńce. Nadzwyczajne jest móc obserwować taką miłość. Mamy też takie małżeństwo, które obiecało sobie, że jak jedno umrze rano, to drugie wieczorem, żeby na siebie długo nie czekali. Ale jak będzie, to Bóg jeden raczy wiedzieć.

* Wprawdzie niemal trzy czwarte Polaków­(72 procent) deklaruje, że myśli o śmierci, jednak większości z nich (52 procent) zdarza się to rzadko. Co czwarty badany (28 procent) twierdzi, że nigdy nie zastanawiał się nad tymi sprawami. Cytaty pochodzą z komunikatu z badań CBOS na temat stosunku Polaków do śmierci i starości z 2012 roku. Hospicjum Proroka Eliasza pracuje obecnie nad budową ośrodka stacjonarnego i stale poszukuje darczyńców. Aby dowiedzieć się więcej o działalności Hospicjum, zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej: www.hospicjumeliasz.pl.

Jakub Szymczak jest dziennikarzem OKO.press i absolwentem Polskiej Szkoły Reportażu.

Piotr Mojsak mojsak.pl

fot. Krzysztof Płoch


60

Biblia pełna znaków zapytania Nie ulegam pokusie znalezienia jednoznacznej interpretacji każdej sprawy, wymuszonego poszukiwania kompromisu między różnymi wersetami Pisma, wybrnięcia z każdej sprzeczności… Biblia jest, jaka jest. Inna nie będzie.

Z Janem Turnauem rozmawia Ignacy Dudkiewicz

Zuzanna Wojda

Janku, codziennie czytasz Pismo Święte?

Obecnie – od kiedy prowadzę blog biblistyczny – niemal codziennie. Od kilkunastu lat piszę w nim komentarze do aktualnych czytań. Staram się w ten sposób, na ile umiem, głosić Ewangelię w taki sposób, żeby teksty biblijne były dobrze rozumiane. Ale niestety nie codziennie bloguję – na przykład dzisiaj nie zdążę nic wystukać, najprędzej jutro. I boję się, że nawet nie przeczytam w ogóle tekstu na dzisiaj, bo zapodział mi się gdzieś w domu „Oremus”. Ale mam oczywiście wykaz czytań na cały rok i poszukam odpowiedniego tekstu w różnych przekładach­. A więc to praca przywiodła cię do częstszego obcowania ze Słowem?

Wiesz, robiłem wcześniej studia teologiczne. Przeczytałem wtedy całą Biblię, dowiadując się wielu nowych i ważnych rzeczy. Interesowałem się Pismem już wcześniej. Moja matka czytała je stale, ciągle widziałem, jak miała je w ręku. Wtedy żeśmy też o tym, co przeczytane, rozmawiali. I co z tych rozmów zapamiętałeś najbardziej?

Moją biblistyczną ignorancję. Zanim jeszcze przeczytałem całą Księgę, powiedziałem raz matce, że wykładowca na Akademii Teologii Katolickiej pomylił się i powiedział, że pokłon Mędrców jest u Mateusza­, gdy tymczasem jest u Łukasza. Matka wyjaśniła mi,

że to profesor miał rację. Nie powiedziała jednak, może jeszcze nie zauważyła, że między tymi dwiema Ewangeliami­jest jeszcze taka różnica, że u Mateusza rodzice Jezusa zamieszkali z Nim w Nazarecie dopiero po wizycie owych dostojników w Betlejem, a według Łukasza tam się zaczęło wszystko. Nie pamiętam, czy rozumiałem już wtedy, że Ewangelia­ to specjalny gatunek literacki, a nie dokument czy reportaż historyczny. Pismo Święte nie jest nieomylne we wszystkich detalach. Wszak wtedy najważniejsza mowa Jezusa musiałaby być jednocześnie Kazaniem na Górze i na Równinie, bo różną topografię terenu podają tamci ewangeliści. Podobnych przykładów można wymienić więcej. Tak, Ignacy, Biblia to literatura arcypiękna i arcymądra. Ale też trudna. Co masz na myśli?

Autorzy Pisma – zarówno ci żydowscy, jak i nieliczni nieżydowscy, tacy jak święty Łukasz – nie pisali jak współczesny człowiek. Bardzo często operowali metaforami. I nie dotyczy to tylko poetyckich psalmów. W większym stopniu posługiwali się obrazami niż twierdzeniami. To jest rzeczywiście literatura piękna w sensie nie tylko estetycznym, to wiadomo, ale także gnozeologicznym, dotyczącym teorii poznania. Późno doszedłem do tej prawdy. Jak widzisz, moje myślenie o Piśmie się trochę rozwija…


WIARA

61

Dlaczego jeszcze Biblia bywa dla ciebie trudna?

Bo nie umiem przyjąć, że wszystko to, co jest w niej napisane na temat Boga, jest w pełni prawdziwe. Zresztą Kościół dzisiejszy wcale mi już tego w zasadzie nie każe. Ale czy inni wierni to wiedzą? Mocna teza. Czym innym są kwestie dotyczące szczegółów historycznych, a czym innym obrazu Boga…

Nie do końca. W gruncie rzeczy to jest to samo pytanie, czy ludzie w odpowiedni sposób interpretowali wszystkie Boże nakazy i czy rzeczywiście zawsze szli za Jego głosem, czy też niekiedy raczej za swoim własnym wyobrażeniem na temat Boga – takim, jakie byli w stanie sobie wtedy wyrobić. Bóg nie jest taki, jak w Starym Testamencie się Go przedstawia. Że kazał Mojżeszowi mordować całe miejscowości i wsie na terenie, na którym osiedlili się Izraelici. Że kazał Abrahamowi zabić­ własnego syna.

To wszystko nieprawda?

Można takie sceny różnie interpretować. Niekoniecznie dosłownie – zwłaszcza wtedy, gdy potraktujemy Biblię właśnie jako Księgę pełną obrazów. Również w teologii, również w biblistyce dochodzi niekiedy do rewolucji, do kopernikańskich przewrotów. Nie musimy dziś wcale zatrzymywać się na najprostszej interpretacji sceny z góry Moria, która mówi, że nie chodziło o nakaz zabicia, ale o wypróbowanie wiary Abrahama. To prawda, ale trzeba wziąć pod uwagę, że ofiary z dzieci były rzeczą normalną w tamtych czasach i rejonach. I uświadomić sobie, że idea Boga jedynego, do tego będącego absolutnym Dobrem i Miłością­, nie była oczywista od samego początku dla narodu wybranego. W całej historii Boże nakazy i Boże rewolucje w myśleniu ludzi o Absolucie spotykały się i mieszały z kulturowymi przyzwyczajeniami, przesądami, wierzeniami. Może to z nich wynikało zachowanie Abrahama, a Bóg, →


62

Nie wszystko, co jest w Biblii wprost napisane na temat Boga, jest w pełni prawdziwe.

za pomocą swojej interwencji, pokazał nam swoje prawdziwe oblicze, potwierdzone później przez proroka Ozeasza, który zapisze: „Miłosierdzia pragnę, nie krwawej ofiary”? Czy jednak rzeczywiście pokazał je już wtedy – także to nie wynika z tekstu jasno. Później przecież czytamy w Księdze Sędziów o pewnym ojcu, Jeftem lub Jiftem, który zabił swoją ukochaną córkę, dziecko jedyne, bo się do tego zobowiązał wobec Boga, jeżeli pokona Ammonitów. Pokonał i zabił – za jej własną zgodą zresztą. Za mało myślimy o tym, że – jak powiedziałem – to nie kronika historyczna, ale żywe Słowo, ciągle się rozwijające. Za mało też o tym mówimy?

Nie sądzę, by księża z ambony zbyt często przypominali choćby o tym, z jakich gatunków literackich jest złożona Biblia. W ogóle mało mówią o Piśmie… Polski­katolicyzm ciągle jest za mało biblijny, za mało biblistyczny. W efekcie nie zawsze pamiętamy, że Duch Święty nie jest adiustatorem, który wyszukiwał błędy, nieścisłości, logiczne luki i przygotował nam do druku nienaganną wersję Pisma, której lektura jest lekka, łatwa i niepozostawiająca miejsca na wątpliwości. Nie zrobili tego także ewangeliści i inni autorzy biblijni. Czasem musimy się wysilić, żeby odkryć, co naprawdę Pismo chce nam powiedzieć o Bogu. Na przykład domyślać się, czego chyba brakuje w opisie konkretnych scen, co musiało się wydarzyć pomiędzy poszczególnymi wersetami, a nie zostało zapisane…

Podaj proszę przykład.

W Ewangelii Łukasza znajdziemy scenę, w której Chrystus przemawia w synagodze w Nazarecie. To, jak szybko reakcje słuchających Go ludzi zmieniły się z zadziwienia w gniew, prowadzący ich wręcz do próby strącenia Go ze skały, jest niezrozumiałe. Chyba że zna się biblistyczne wyjaśnienie: do podobnej relacji u innych synoptyków ewangelista dodał ów nieudany zamach, nie doredagowując zarazem porządnie swego tekstu. Nie sposób też wprost z tekstu Ewangelii wyczytać, co dokładnie miał na myśli Jezus, gdy w Kanie Galilejskiej powiedział Maryi, że brak wina to nie jego sprawa, oraz dlaczego chwilę później zmienił zdanie. A jak ty to rozumiesz?

Nie tylko ja sam. Jezus po prostu dobrze wiedział, co Go czeka. Że po takim cudzie zyska ogromną sławę. Sprawi, że ludzie Mu bardziej uwierzą, gdy cudem potwierdzi swoje nauczanie. Wiedział jednak, że w efekcie obie władze – żydowska i w końcu także rzymska – będą miały Go dosyć. Dlatego taka kariera Go zgoła nie pociągała, ale dał się Matce przekonać. Swoją drogą – mówią bibliści – relacje pierwotnego Kościoła z władzą żydowską i rzymską też miały wpływ na ostateczną redakcję tekstów Ewangelii. Gdy powstawały ich obecne wersje, konflikt między gminą chrześcijańską a synagogą był bardzo ostry. Chrześcijanie uważali, że nie należy występować zbyt ostro przeciw Rzymianom, żeby się im za bardzo nie narażać – jeden konflikt wystarczy. Z tego może wynikać choćby to, jak są przedstawiane elity


WIARA

63

żydowskie, a jak – kreską nieco usprawiedliwiającą, przyjazną – rysowana jest postać Piłata. Choć akurat ja jestem mocno przywiązany do wizerunku Piłata jako postaci niejednoznacznej, jako tego, który próbował Chrystusa­ratować… Mówisz o osobistej fascynacji. Powiedz, jakie jeszcze fragmenty Pisma i jacy jego bohaterowie szczególnie cię poruszają?

Trudny wybór. Może na przykład słowa Jezusa na Krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”. Są zapisane tylko u Mateusza i Marka, ale pochodzą z Psalmu 22. Zastanawiające, bo mówi to Syn Boży, ale właśnie też człowiek. Takie to ludzkie… A są takie fragmenty Pisma, których treść jest dla ciebie szczególnie trudna do przyjęcia?

Mówiłem już o wizerunku Boga w Starym Testamencie­. W Nowym zaś mam problem z tymi słowami i tekstami, które sugerują wieczność piekła. Na szczęście są teologowie, z ojcem Wacławem Hryniewiczem na czele, którzy ukazali, że sprawa ta nie jest wcale aż tak jasno i brutalnie postawiona w Piśmie Świętym, jak się zwykło przyjmować. Ale radzę sobie z tymi trudnościami. Tak samo jak z różnymi innymi prawdami teologicznymi. Są wśród nich zresztą takie, które po prostu nie są dla mnie szczególnie istotne, podobnie jak dla licznych teologów, co wiem od Wacka Hryniewicza. Nie jest dla mnie ważne pytanie, czy Maryja była dziewicą w sensie czysto fizjologicznym, zwłaszcza po urodzeniu

Chrystusa. Może to po prostu idea, która była nam przez tysiące lat potrzebna do uznania, że Jezus rzeczywiście był postacią niezwykłą. Synem Bożym­, Bogiem. Mnie do tego potrzebna nie jest. Jak zrozumiałem – nie potrzebuje jej w istocie także­ Benedykt­XVI, choć broni jej zdecydowanie. A do czego potrzebne było ci czytanie różnych przekładów Pisma?

Nie tylko polska tradycja uważała przez długie wieki, że są przekłady ortodoksyjne (czyli Wulgata) i nieortodoksyjne. Ekumenizmu w tym nie było. Obcowanie z różnymi tłumaczeniami dobitnie mi pokazało, że tak nie jest. Oczywiście, przekład powinien być wierny, ale przecież wiele sformułowań i słów można oddać w różny sposób. W wielu miejscach oryginału greckiego pada hebrajskie słowo „Amen”. Można go nie przekładać na polski, zostawiając uroczyste formuły wygłaszane przez Chrystusa w formie: „Amen, amen, powiadam wam”. Niekoniecznie musimy je zmieniać na klasyczne w naszej tradycji „zaprawdę”. Pytam o to, bo byłeś przez lata zaangażowany w inicjatywę stworzenia ekumenicznego tłumaczenia Pisma Świętego – Ekumenicznego Przekładu Przyjaciół. Idea piękna, bez dwóch zdań. Ale właśnie – dlaczego „przez lata”? Dlaczego trwało to tak długo – aż trzydzieści lat?

Powód jest prozaiczny – mieliśmy za mało sił i czasu. My, czyli przede wszystkim nieżyjący już dzisiaj arcybiskup prawosławny Jeremiasz, katolik – ksiądz Michał Czajkowski, pastor zielonoświątkowy →


64

„Scriptura” nigdy nie jest w pełni „sola” – zawsze istnieje tradycja interpretacyjna.

– ksiądz Mieczysław Kwiecień i ja – „pierwszy” sekretarz przedsięwzięcia. To była moja idée fixe. Dawno temu nawróciłem się na ekumenizm, do dziś piszę o sobie, że jestem zwariowanym ekumenistą. I z tego wariactwa się to wzięło. Ale sam jeden robiłem za cały aparat biurowy tych działań… Nie udawało nam się zbyt często spotykać nad tekstami. To, że tłumaczenie trwało tak długo, nie wynikało więc bynajmniej stąd, że było nam cholernie trudno się dogadać. Choć rzeczywiście dyskutowaliśmy długo o każdym słowie. Mieliśmy po prostu ambicję, żeby był to przekład nie tylko wspólny, ale też śmiały, nowatorski. Udało się?

Różni ludzie chwalą to tłumaczenie. Pewnie w dużej mierze z życzliwości wobec nas. Tak czy siak, cieszę się, że ten przekład powstał, jako dowód, że możemy wspólnie tłumaczyć Pismo, nawet jeśli je różnie interpretujemy, mimo różnic wyznaniowych. Na Zachodzie­ zresztą udowodniono to znacznie wcześniej. Skoro jesteśmy przy Zachodzie: pociąga cię hasło „sola scriptura”?

Tylko w pewnych granicach, bo owa „scriptura” nigdy nie jest w pełni „sola” – zawsze istnieje jakaś tradycja interpretacyjna. Na koniec jako cała wspólnota wyznaniowa decydujemy, w co i jak wierzymy. Nie byłoby tego, gdyby każdy człowiek interpretował Biblię tylko i wyłącznie na własną rękę.

Lepiej jednak interesować się Biblią, niż tego nie czynić z obawy przed wpadnięciem w herezję. A brak krytycznego czytania Pisma wynika między innymi z lęku. Czytamy i decydujemy we wspólnocie, ale przecież myślimy również samodzielnie. Co jednak robisz, gdy owo samodzielne myślenie idzie w inną stronę niż interpretacja wspólnoty?

Przypominam sobie, że teologia się zmienia. Doktryna nie jest mrożonką, jak powiedział sam papież Franciszek­. Są w niej elementy, które nie podlegają ewolucji – jak wiara w Trójcę Świętą, Zmartwychwstanie, bóstwo Jezusa czy Kościół (choć rozumienie, czym on jest, bardzo się zmieniało). Ale w różnych sprawach szczegółowych byłoby bardzo zdrowo, gdybyśmy się różnili. To nam w rezultacie pomoże rozwijać się myślowo­i duchowo. Kiedy zresztą czytasz Pismo, to po prostu o nim myślisz, nabierasz do niego stosunku, masz jakieś wrażenia. Trudno od tego uciec, gdy żyje się Słowem. A przecież warto, żeby chrześcijanin żył Słowem, bo inaczej nie bardzo wie, o czym powinien świadczyć. I na przykład nie wie, co zrobić, gdy przyjdzie do niego ten symboliczny świadek Jehowy. I albo go wyrzuca za drzwi, albo nie jest w stanie mu odpowiedzieć na żaden argument. Co by nie mówić, świadkowie Jehowy w Piśmie się orientują… Z czego więc wynika, że – jak sam powiedziałeś – polski katolicyzm jest mało biblijny?

Bo w ogóle jest konserwatywny. A jednak w intelektualnych kręgach katolicyzmu jesteśmy przywiązani do przynajmniej częściowo prywatnego interpretowania Pisma. To dobrze?

Dobrze, choć jest to postawa zakładająca przede wszystkim wiedzę biblistyczną, a także solidny namysł, sporo wolnego czasu. I pokorę.

A jak się konserwatyzm z tym łączy?

Gdyby księża byli w seminariach wychowywani mniej konserwatywnie, to by nie mówili na kazaniach głównie morałów, tylko więcej opierali się na Piśmie, interpretowali Słowo. A kiedy już interpretują Pismo,


A nie masz wrażenia, że pomimo tego słabego osadzenia w Piśmie lubimy się nawzajem okładać pałkami złożonymi z biblijnych cytatów? Że często traktujemy je instrumentalnie jako argumenty w dyskusji, najlepiej takie, które mają ją zakończyć? Kiedy tylko powiem coś nie całkiem zgodnego z najbardziej tradycyjnym rozumieniem myśli chrześcijańskiej, wiem, że od razu usłyszę co najmniej kilka wersetów mających udowodnić, jak bardzo się mylę… Sam zresztą ulegam czasem tej pokusie.

Księgi biblijne mają to do siebie, że cytatami z nich można uzasadnić twierdzenia ze sobą sprzeczne. Zawsze można znaleźć odpowiedni fragment na poparcie swojej tezy. Jednak nie zawsze jest to czynione z dobrą wolą. I to w niej tkwi klucz do dialogu, a nie w odpowiednio sprawnym doborze cytatów. Nie jest jednak łatwo oprzeć się tym mechanizmom. A także, dla odmiany, pokusie wybiórczego cytowania Pisma, by ominąć te fragmenty, które nam do tezy nie pasują. Odczuwasz takie pokusy?

Owszem – choć staram się zawsze opierać na Biblii, to pewnie nie zawsze udaje mi się być jej w pełni wiernym. Usiłuję jednak brać pod uwagę całe Pismo, a nie tylko różne jego fragmenty. Nie ulegam poza tym innej pokusie – znalezienia obowiązkowo jednoznacznej interpretacji każdej sprawy, wymuszonego poszukiwania kompromisu między różnymi wersetami, wybrnięcia z każdej sprzeczności… Biblia jest, jaka jest. Inna nie będzie. Nie muszę się upierać, że o każdej sprawie i w każdym miejscu mówi jednoznacznie.

Szukam odpowiedzi, ale nie boję się pytań. I wydaje mi się, że tak właśnie warto czytać Pismo – szukając tam rozstrzygnięć, ale dostrzegając też znaki zapytania. Ośmiela mnie w takim podejściu to, jak wiele śmiałych tez, niekiedy dla mnie nawet zbyt śmiałych, formułują bibliści różnych wyznań, teologowie – często więcej z Pisma rozumiejący i więcej o nim wiedzący ode mnie. Skoro oni mogą, to ja też sobie pozwalam. Te moje prywatne pytania nie są wcale aż tak kontrowersyjne… I, jak widać, nie są niebezpieczne. Ciągle przecież wierzę w to, co czytam w Piśmie. Nawet, jeżeli wierzę krytycznie.

Jan Turnau jest ekumenistą i inicjatorem pierwszego w Polsce międzywyznaniowego tłumaczenia Nowego Testamentu (Ekumeniczny Przekład Przyjaciół). Członek honorowy warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, członek Rady Redakcyjnej kwartalnika „Więź”. Felietonista „Gazety Wyborczej”, w której prowadził rubrykę „Arka Noego”. Autor licznych książek oraz bloga biblistycznego janturnau.blox.pl.

Zuzanna Wojda zuzia.wojda@gmail.com

65 WIARA

to nie podpieraliby się dowolnie wybranym fragmentem, który akurat im pasuje do zaplanowanego tematu, tylko skupili się na tym, co przed chwilą zostało przeczytane. Po coś, do cholery, się tę Biblię podczas liturgii czyta.


66

Księga czy życie? O duszy teologii Nie ma innego objawienia Boga niż Objawienie Boga jako miłości, bo Bóg wskrzeszający Jezusa to Bóg niepozwalający miłości umrzeć. Jak mówił Eberhard Jüngel: „Kto kocha, śmierć ma już za sobą”.

Marcin Walczak Weronika Reroń

W

hierarchii źródeł teologicznych Pismo Święte zajmuje miejsce bezwarunkowo pierwsze. Było to oczywiste we wszystkich epokach rozwoju teologii. Argumenty z Biblii miały wartość najwyższą dla Ojców Kościoła, a później były rozstrzygające dla Tomasza i innych scholastyków. Kiedy tylko teologia oddalała się od Biblii, natychmiast rozmywała się w filozofii lub w moralizatorstwie. Nie ulega zatem wątpliwości, że pierwszorzędnym źródłem teologii chrześcijańskiej jest i musi być Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Nic zatem dziwnego, że Sobór Watykański II nazwał badanie Pisma „duszą teologii”. Pięćdziesiąt lat po jego zakończeniu warto jednak znowu zapytać, dlaczego to właśnie Pismo ma nią być. Czy skupienie się na tekście Biblii nie wpędza teologii w niewolę litery? Chrześcijaństwo nie jest przecież religią księgi, lecz spotkaniem z żywym Bogiem. To pytanie jest szczególnie ważne w epoce, w której tak bardzo cenimy wolność i niezależność ludzkiej myśli. Jakie Pismo? Nie można zadowolić się odpowiedzią, że Pismo jest podstawą teologii. Wymaga ona dalszych wyjaśnień. Zacznijmy od aspektu ściśle formalnego. Jakie Pismo? Która jego wersja? Który wariant tekstowy jest tym „prawdziwym” Pismem Świętym? Niestety, odpowiedzi na te pytania nie istnieją. Nie ma jednorodnego tekstu oryginalnego Pisma Świętego. Są za to dziesiątki, a czasem i setki wariantów ksiąg, rozdziałów, zdań,

a nawet pojedynczych wyrazów. Czy to nie oburzające, że Księga nad księgami, zapis Bożego Objawienia, nie ma ostatecznej wersji? A może to właśnie znak, że mamy do czynienia z rzeczywistością żywą, której nie mogą uchwycić hebrajskie, aramejskie ani greckie litery? Może to znak, że nie chodzi wcale o księgę jako taką, lecz o płynące z niej przesłanie? Jedno jest pewne – nie możemy przed nim uciec. Wymowny jest w tym kontekście spór dwóch wielkich amerykańskich specjalistów od krytyki tekstu biblijnego: Barta Ehrmana i Craiga Evansa. Ten pierwszy pod wpływem badań odszedł od wiary ku agnostycyzmowi, ten drugi zaś stał się jeszcze bardziej zaangażowanym chrześcijaninem. Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, jeśli zastanowimy się nad problemem interpretacji Pisma Świętego. Wieki chrześcijaństwa dowiodły, że Biblię można rozumieć na bardzo wiele sposobów, tak że da się przy jej pomocy uzasadnić niemal wszystko. Już od starożytności wyrażano potrzebę głębokiego i egzystencjalnego jej interpretowania. Stwarzało to możliwości podejmowania różnych sposobów lektury i dochodzenia do wniosków, które odbiegały zapewne od intencji samych autorów. Pod spodem interpretacji zawsze tkwiło jednak mocne przeświadczenie o dosłowności opisywanych w Biblii wydarzeń. O ile wśród teologów było inaczej, o tyle przeciętni chrześcijanie byli przekonani, że Pismo wiernie opisuje fakty historyczne. W wyniku tego mylnego przeświadczenia doszło do tak przykrych i tragicznych w skutkach epizodów jak spór władz kościelnych z Galileuszem, który doprowadził do długotrwałego zatrzymania dialogu teologii z rozwijającymi się naukami przyrodniczymi, a w konsekwencji również do ateizacji społeczeństwa zachodniego. Kiedy


WIARA

67

bowiem powiązano prawdę wiary z literalną prawdą tekstów biblijnych, po upadku zaufania do drugiej zachwiało się również przekonanie o pierwszej. Owa sytuacja, którą można nazwać „niewolą literalizmu”, trwała w zasadzie aż do czasów współczesnych. Nawet jeśli była podawana w wątpliwość już od kilku stuleci przez krytyczne umysły kultury europejskiej, to jej hegemonia została przełamana dopiero w XX wieku. Stało się to pod wpływem rozwoju egzegezy biblijnej, a szczególnie tak zwanej metody historyczno-krytycznej. Dziś krytyczna egzegeza stanowi podstawowe narzędzie pracy wszystkich biblistów (z wyjątkiem fundamentalistycznie nastawionych chrześcijan ewangelikalnych). Nikt nie utrzymuje już, że Pismo zawiera dosłownie rozumianą historiografię. Jest ono raczej świadectwem wiary Izraela, a następnie Kościoła. Opowiadania biblijne mają podstawę w jakichś rzeczywistych wydarzeniach, ale są skoncentrowane na ich wymiarze religijnym. To nie fakty historyczne są przedmiotem wiary chrześcijańskiej – taką lekcję odebrała teologia systematyczna od swojej siostry egzegezy. W tym miejscu trzeba jednak

postawić kolejne pytanie: jak wskazać właściwy sposób rozumienia Pisma, skoro samo jest ono zbiorem wielu interpretacji Bożego działania w historii i świecie? Kilkunastu Jezusów Wydawałoby się, że przynajmniej w sercu Biblii powinno znajdować się coś niewzruszonego. W centrum Pisma Świętego stoi oczywiście osoba i dzieło Jezusa Chrystusa. Do Niego prowadzą wszystkie księgi biblijne i na Niego, jako swoje spełnienie, rzucają światło. Przyjąć więc Pismo jako duszę teologii, czyli jako podstawową normę, oznaczałoby zatem przyjąć przede wszystkim cztery Ewangelie, dające świadectwo o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Również Sobór podkreśla wyjątkowe miejsce Ewangelii. Sytuacja i tu nie jest jednak jednoznaczna. Bo która Ewangelia­ma znajdować się w centrum? Marek­, Mateusz­, Łukasz czy Jan? Każda z nich pokazuje przecież nieco inny obraz Jezusa. Uzgodnienie ich wszystkich do postaci „ogólnej” Ewangelii jest przedsięwzięciem z góry skazanym na porażkę, a próby tego rodzaju były odrzucane przez władze kościelne. Jaki →


68

Chrześcijaństwo nie mówi tylko o ideale człowieczeństwa, lecz o objawiającym się Bogu.

więc Jezus ma być duszą teologii: synoptyczny – uczący o królowaniu Boga, czy Janowy, ukazujący Siebie samego jako drogę do Ojca? Warianty tekstu Ewangelii są zresztą różne w różnych rękopisach, tak samo jak dzieje się w przypadku innych ksiąg biblijnych. Nie jest to jednorodna święta księga o ustalonej formie, lecz tętniąca życiem dynamika tradycji różnych wspólnot, głosicieli, a wreszcie skrybów i kopistów. Można próbować wybrnąć z tej sytuacji, mówiąc, że Biblia jest mimo wszystko ważnym świadectwem o Jezusie­z Nazaretu. Mimo wszelkich niejasności można wyczytać z niej, kim był i czego nauczał. W tym sensie, ponieważ Jezus stoi w centrum teologii, Pismo jest duszą teologii jako świadectwo o Nim. Ale czy rzeczywiście istnieje jednoznaczny obraz Jezusa wyłaniający się z pism Nowego Testamentu? Wspomniane już różnice między wizją synoptyczną a wizją Janową to tylko początek trudności. Badania historyczne nad postacią Jezusa dają rozmaite wyniki, w zależności od przyjętych paradygmatów i metod. Nie ma zgody badaczy Biblii­co do tego, jaki był, co mówił i co czynił historyczny Jezus. Próba uczynienia z tej postaci (jako historycznej) fundamentu teologii musi skończyć się takim samym fiaskiem jak próba uczynienia takiego fundamentu z całej Biblii (jako księgi). Zamiast jednego, bliskiego nam Jezusa historii mamy dzisiaj kilku, jeśli nie kilkunastu konkurujących ze sobą Jezusów­. Marginalny Żyd Meiera, galilejski charyzmatyk Vermesa­, apokaliptyczny prorok Sandersa, cyniczny filozof Crossana – to tylko najpopularniejsze dziś wizerunki historycznego Jezusa. Jakże więc możemy się oprzeć na tak niepewnym fundamencie? Gdyby Bóg oczekiwał od nas, żebyśmy źródłem teologii uczynili postać historycznego Jezusa, moglibyśmy oczekiwać w zamian, że pomoże nam do niej dotrzeć.

Wspominanie „dobrych czasów” Chrześcijaństwo nie jest religią księgi niczym – w swoim klasycznym wydaniu – islam. Pismo Święte nie jest Koranem, to znaczy: nie jest świętą księgą, której należy się bezwarunkowa cześć i zgoda na wszystko, co zostało w niej napisane. Rozwój egzegezy, który dokonał się w ostatnim stuleciu, dobitnie to pokazał. Brak tekstu oryginalnego, różnorodne warianty, komplementarność wielu różnych tradycji literackich i teologicznych – wszystko to składa się na dynamiczny i nieuchwytny charakter Biblii. Można wręcz powiedzieć, że swoim kształtem i treścią Pismo Święte samo uwalnia nas z owej „niewoli literalizmu”, nie chcąc zatrzymywać naszej uwagi na sobie. W szczególnej roli Biblii nie chodzi o to, że stoi ona nad nami jako narzucona norma. Pismo Święte po prostu nie nadaje się – dzięki Bogu – do pełnienia takiej funkcji. Nic dziwnego, że Benedykt XVI w adhortacji apostolskiej „Verbum Domini” twierdzi: „Chrześcijaństwo jest «religią ‘słowa’ Bożego», nie «słowa spisanego i milczącego, ale Słowa Wcielonego i żywego»”. Biblia jest zatem duszą teologii nie jako księga, lecz jako zawarte w niej Słowo Boże. To ostatnie zaś nie jest tożsame z tekstem biblijnym. Kiedy określamy Pismo mianem „Słowa Bożego”, posługujemy się pewną metaforą. Biblia jako taka nie jest Słowem Bożym sensu stricto, lecz szczególnym świadectwem spisanym przez ludzi doświadczających jego mocy. Inaczej mówiąc, Biblia ma swoją szczególną pozycję w teologii z tego względu, że jest świadectwem i zapisem Objawienia­. To ono stanowi autentyczną duszę teologii. Bez szczególnej pozycji Objawienia, które przenika całą refleksję teologiczną, żadnej teologii w ogóle by nie było. Biblia jest wielorako uwarunkowana i niespójna, bo każdy zapis ludzkich doświadczeń ma takie właśnie


Bóg nie jest na zewnątrz świata Alternatywą zrodzoną z buntu przeciwko supranaturalistycznej teologii Objawienia jest naturalizm, opierający się na podejściu racjonalistycznym i psychologistycznym. W ten nurt wpisują się tendencje epoki oświecenia, a ponadto wszelkie formy psychologizacji wiary, jakie wkroczyły na teren teologii pod wpływem uczniów Schleiermachera, a następnie rozwinęły się w dialogu teologii ze współczesną psychologią, a zwłaszcza z psychoanalizą. Już Carl Gustav Jung uważał, że Objawienie­ jest powiązane z prawdą skrywającą się w ludzkiej podświadomości. Myślenie psychoanalityczne zaznaczyło się również we współczesnej teologii, by przywołać choćby takie nazwiska jak Eugen Drewermann czy niezwykle dziś poczytny Anselm Grün. Ponadto trzeba wspomnieć tak zwaną teologię liberalną, która zamiast Objawienia upatruje w Biblii jedynie pewnych wskazówek moralnych i ideałów humanistycznych­. Wszelkie takie próby, choć wypływające ze słusznego buntu przeciwko naiwnemu supranaturalizmowi, nie mogą być satysfakcjonujące. Gdzie nie ma mowy o Objawieniu, tam nie może być mowy i o teologii. Chrześcijaństwo nie traktuje przecież tylko o tajemniczej głębi ludzkiej duszy czy o ideale człowieczeństwa, lecz o objawiającym się Bogu, który przerasta ludzkie oczekiwania i możliwości naszego poznania. Krytykując te dwa skrajne ujęcia Objawienia, Tillich przedstawia własną wizję, która wydaje się najtrafniejsza. Objawienie jest manifestacją tajemnicy bytu, która jest obecna zawsze i wszędzie. Nie ma więc specjalnego przychodzenia Boga z zewnątrz, bo Bóg nie jest „na zewnątrz” świata. Boża obecność stale przenika całe stworzenie, będąc jego gruntem, podstawą, źródłem i sensem. Objawienie dokonuje się wówczas, gdy Misterium Boga staje się szczególnie ujawnione dla człowieka. Pomyłką jest zatem teologia cudów, →

69 WIARA

cechy. A co dopiero zapis tak silnych i wstrząsających doświadczeń, jakimi są doświadczenia objawicielskie? Czym jest owo Objawienie? Łatwiej powiedzieć, czym nie jest. Zdaniem Paula Tillicha właściwa wizja leży pomiędzy dwoma skrajnymi ujęciami: supranaturalizmem i naturalizmem. Pierwsze błędnie postrzega Objawienie jako ukazywanie się w świecie Boga, który jest bardzo od niego daleki. Na co dzień nie ma On ze światem nic wspólnego, poza tym, że przed wiekami go stworzył. Postanawia jednak ukazywać się co jakiś czas wybranym ludziom przez szczególne interwencje, które muszą mieć charakter jednoznaczny i bezdyskusyjny, dlatego Bóg nie waha się spektakularnie łamać praw natury, uprzednio przez Niego samego ustalonych. Wybrańcy, którzy doświadczyli tych interwencji, stają się więc odbiorcami Objawienia, a cała reszta ludzi może jedynie uwierzyć ich słowom. Taka wizja nie jest jednak wiarygodna ani z filozoficznego, ani z teologicznego punktu widzenia. Trzyma się jednak całkiem nieźle w mentalności wierzących, również dlatego, że jej trwałym współtowarzyszem jest wciąż żywotny literalizm biblijny. Literalizm sprawia, że dzieje biblijne (pełne cudów, a więc jednoznacznego objawiania się Boga) jawią się jako absolutnie wyjątkowe na tle reszty historii, która jako taka jest jałowa i nudna. Dziś wiara nie może polegać na przygodzie człowieka z Bogiem – zdają się mówić literaliści – lecz jedynie na czytaniu książki o czasach, w których „naprawdę się działo”. Wtedy Bóg się objawiał, a dzisiaj milczy i ewentualnie zostawia możliwość szukania Go w efemerycznym „życiu duchowym”. Jednym ludziom się poszczęściło: spadali z konia, widzieli płonące krzaki, przechodzili przez morze… Inni urodzili się w gorszych czasach: mają tylko nabożeństwa, modlitwy i wspominanie starych dobrych czasów, zwane „czytaniem Słowa”.


70

która przedstawia je jako interwencje Najwyższego­ Bytu w porządek stworzonego świata. Jest to wizja kompletnie nieprzekonująca z punktu widzenia współczesnej mentalności uformowanej przez nauki ścisłe, ale także z punktu widzenia samej teologii. Natomiast w rozumieniu proponowanym przez Tillicha każdy element skończonej rzeczywistości, każda osoba, rzecz czy wydarzenie może stać się medium Objawienia. Cud dokonuje się wówczas, gdy dany element rzeczywistości zostaje w ekstazie przyjęty jako cud. Ponieważ Bóg jest zawsze obecny w Swoim stworzeniu, zawsze i wszędzie może On ukazać się człowiekowi. Objawienie jednak ma swoją szczytową formę, którą jest – jak mówi Tillich­– Jezus jako Chrystus. W Jezusie jako Chrystusie Bóg objawia się w sposób bezwarunkowo ostateczny, a więc mamy w Nim do czynienia z Objawieniem­finalnym. Ta centralna pozycja Objawienia w Chrystusie daje mu moc do osądzania wszelkich innych doświadczeń objawicielskich ludzkości. Pokazuje, czym jest Objawienie, i pozwala odróżnić prawdziwą recepcję Bożego objawiania się od fałszywej. Cudem Objawienia finalnego jest sam Jezus, ekstazą zaś jest przyjęcie Go, wzorem Piotra pod Cezareą Filipową, jako Chrystusa. Tożsamość Jezusa Chrystusa jest więc zbudowana na wydarzeniu i na jego recepcji. Chrystus jest zatem finalnym Objawieniem, a Biblia jest jego świadectwem. Stąd właśnie wynika centralna pozycja Pisma Świętego w teologii. Nie pozwolić umrzeć miłości Objawienie jest więc ostatecznym wymiarem rzeczywistości, który daje się co i rusz poznać człowiekowi. Cała rzeczywistość objawia Boga, bo jest w Nim i przez Niego stworzona. Klasyczna teologia mówi, że wszystko zostało stworzone przez Boże Słowo. Dlatego wszystko, co jest, stanowi wypowiedź samego Boga. Chodzi po prostu o to, że Bóg nie pojawia się w świecie jako przychodzący z daleka, lecz jako jego najgłębszy sens. Święty Bonawentura wyraził to lapidarnie następującą formułą: „Każde stworzenie jest słowem Bożym”. Oczywiście, nie cała rzeczywistość objawia Boga w jednakowym, by tak rzec, natężeniu. Jeśli Słowo jest bezwarunkowo wcielone w życie Cieśli z Nazaretu, to można wnioskować, że nic tak bardzo nie jest Słowem­ Boga jak ludzka egzystencja – moje i twoje życie. Ostatecznie duszą teologii jest więc Objawienie, które dokonuje się w życiu człowieka.

W jaki jednak sposób to Objawienie jest przyjmowane? Ponownie trzeba wykluczyć błędne odpowiedzi. Po pierwsze, nie jest tak, że Objawienie stanowi dyskursywną treść, poznawaną przez człowieka rozumowo i przydającą mu wiedzy. To rozumienie Objawienia­zadomowiło się w historii Kościoła, rodząc wizję depozytu „prawd objawionych”, które zsumowane razem stanowią Objawienie jako takie. Objawienie miałoby być informacją, którą człowiek, jeśli tylko jest do tego zdolny, powinien przyjąć. Taka koncepcja została wyraźnie odrzucona dopiero przez „Dei Verbum”, w którym Objawienie definiuje się nie jako objawianie jakichś prawd, lecz jako samoobjawianie się Boga. Jeśli Objawienie byłoby racjonalnym przesłaniem, dotyczyłoby tylko niektórych – tych, którzy umieją je przyjąć. W ten sposób wykluczone zostałyby osoby niepełnosprawne intelektualnie lub małe dzieci. Jeśli Bóg objawia się w życiu każdego człowieka, to w jakiś sposób musi być samym życiem. By zrozumieć, co to znaczy, trzeba wrócić do Objawienia­w Jezusie Chrystusie. W Nim Bóg objawia się w całej pełni, toteż w Nim możemy zobaczyć, co to znaczy, że Bóg objawia się w egzystencji człowieka – także naszej. Otóż w życiu Jezusa widać, że Bóg objawia się jako miłość. Orędzie Jezusa obala klasyczne religijne schematy myślenia i mówienia o Bogu. Znikają obrazy odległego władcy świata, przed którym człowiek musi się przede wszystkim ukorzyć, a zamiast tego Bóg jawi się jako miłość otaczająca troską życie człowieka – jako Abba. Czytając Ewangelie, widzimy dwie strony tego samego medalu – otoczenie Jezusa miłością przez Ojca i otoczenie miłością braci przez Jezusa. Egzystencja jest więc Objawieniem jako miłość – dawanie i przyjmowanie. Ostatecznym kluczem do rozumienia egzystencji jako objawieniowej i ostatecznym zarazem aktem Bożego Objawienia jest misterium paschalne. Wskrzeszając Jezusa z martwych, Bóg pokazuje, że jest Kimś miłującym człowieka i zbawiającym go przez miłość. Nie ma innego objawienia Boga niż Objawienie Boga jako miłości, bo Bóg wskrzeszający Jezusa to Bóg niepozwalający miłości umrzeć. Jak mówił Eberhard Jüngel: „Kto kocha, śmierć ma już za sobą”. Takiej optyce można zarzucić, że zaprzecza sama sobie. Jeśli Objawienie nie ma być informacją, lecz dotykającym wszystkich ludzi najgłębszym sensem samego życia, dlaczego w centrum postawić coś tak partykularnego i niepowtarzalnego jak zmartwychwstanie


Teologia prawdziwie biblijna Nie należy więc widzieć Pisma Świętego jako tekstu będącego dosłownie listem Boga do człowieka. Z punktu widzenia chrześcijaństwa Biblia jest księgą natchnioną, ale nie podyktowaną przez Boga. Jej centralna pozycja w życiu Kościoła, a także w teologii, wynika z czystości i bezpośredniości jej świadectwa o Objawieniu Boga wypełnionym w Jezusie Chrystusie­. Biblia, pokazując życie konkretnych osób jako Objawienie Boga (Bóg jest Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba, a ostatecznie Ojcem Jezusa), naprowadza czytelników nie tyle na fascynację i koncentrację na samych tych postaciach, ile na świadomość, że Bóg objawia się w historii życia człowieka jako prowadząca go miłość. Objawienie nie przychodzi do człowieka z zewnątrz, jako narzucone mu przesłanie, lecz jest prawdą jego własnego życia. Pismo Święte na zawsze stoi na straży tej prawdy. Błędem byłoby rozumieć jego rolę jako tekstu źródłowego, który należy jedynie komentować i jak najczęściej go cytować. Taki trop rozumienia Pisma jako duszy teologii jest mylny. Niewątpliwie budzi nasz uśmiech sposób, w jaki traktowano tekst biblijny w poprzednich stuleciach. Biblia nie jawiła się jako miejsce, w którym można usłyszeć samo Słowo Boga, lecz raczej jako księga o najwyższym autorytecie, za pomocą której można argumentować na rzecz swoich tez. Takie zastosowanie Pisma występowało nawet u tak wielkich teologów jak święty Tomasz z Akwinu. Drugą drogą donikąd jest teologia przesycona Biblią­ i w zasadzie jedynie ją streszczająca. Koncepcja teologii

jako samej egzegezy nie może sprostać wyzwaniom współczesności. Warto zapytać, jaka teologia jest naprawdę biblijna, która teologia rzeczywiście przyjmuje Pismo jako swoją duszę. Nie jest to wcale ta teologia, która na każdej stronie zamieszcza kilkadziesiąt cytatów biblijnych, nie zważając na to, czy coś z nich wynika, czy nie. Często wspaniałe książki teologiczne mogą być niemal pozbawione bezpośrednich odniesień biblijnych, choć w swym przesłaniu są bardzo głęboko biblijne. Naprawdę biblijna jest ta teologia, która zgodnie z duchem Biblii ukazuje Boga jako tajemnicę egzystencji człowieka. Prawdziwym bowiem przesłaniem Biblii nie jest sama Biblia, lecz orędzie o Bogu radykalnie bliskim i kochającym człowieka. Toteż mówiąc o studium Pisma jako o duszy teologii, mamy na myśli nie tyle koncentrację na jednym, choćby najważniejszym ze źródeł teologicznych, ile raczej zabezpieczenie egzystencjalnego charakteru teologii. Prymat Biblii stoi na straży chrześcijańskiego obrazu Boga, który jest punktem wyjścia całej teologii chrześcijańskiej. Przyjmując Biblię za fundament, obstajemy przy prawdzie o Bogu jako tym, który wskrzesił Jezusa z martwych, a w Nim i nas wyprowadza ze śmierci do życia w miłości. Pismo Święte jest duszą teologii, ponieważ jest nią historia mojego i twojego życia.

Marcin Walczak jest teologiem dogmatykiem, absolwentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Torunianin mieszkający w Lublinie.

Weronika Reroń weronikareron.pl

71 WIARA

Jezusa Chrystusa? Dlaczego, idąc dalej, Biblia ma odgrywać jakąś uprzywilejowaną rolę? Dlaczego nazywać ją „duszą teologii”? Może się wydawać, że to powrót do odrzuconej uprzednio wąskiej koncepcji Objawienia jako przekazu, który domaga się rozumnego i wolnego przyjęcia. Tak jednak nie jest. Objawienie dokonuje się w samej egzystencji, a Biblia to poświadcza. Jej rola polega na naświetlaniu i naprowadzaniu czytelnika na objawiającego się w jego życiu Boga. Również formuła „Jezus zmartwychwstał” nie jest informacją, treścią konieczną do przyswojenia, lecz kerygmatem – orędziem o Bogu bliskim człowiekowi i zbawiającym go. Biblia stoi zatem w centrum tylko dlatego, że zbliża nas do naszego własnego życia. To życie człowieka jest we właściwym sensie duszą teologii. Biblia jest tą duszą dlatego, że wciąż na nowo nas do niego zbliża.


72

Jezuicki eksperyment społeczny Republika guarańska przywodzi na myśl Atlantydę. Ginie zapomniana w mroku dziejów i niemal wątpić można w to, czy w ogóle kiedyś istniała.

Antoni Grześczyk Zofia Borysiewicz

Zaszczytem jest dla ojców jezuitów, iż pierwsi ukazali w owych stronach ideę religii skojarzoną z ideą ludzkości. Naprawiając spustoszenia Hiszpanów, podjęli leczenie jednej z największych ran zadanych rodzajowi ludzkiemu. Monteskiusz, „O duchu praw”, ks. IV, rozdz. VI (tłum. Tadeusz Boy-Żeleński) istoria aż roi się od tyranów, wojen, okrucieństw i upokorzeń. Z perspektywy chrześcijańskiej ostateczne przełamanie tego cyklu może przynieść tylko Eschaton, który musi dokonać się z zewnątrz ludzkiej historii. Spróbujmy sobie jednak wyobrazić, że jeszcze przed powtórnym przyjściem Zbawiciela cała ludzkość staje się szczerymi chrześcijanami – i żyje tak przez kilkadziesiąt lub nawet kilkaset lat. Grzech indywidualny (lenistwo, pożądliwość, gniew…) nie zostaje oczywiście wyrugowany, ale udaje się zorganizować życie społeczne według chrześcijańskich zasad i rozbić struktury zła. Jak wyglądałby taki świat? Podobne rozważania wiedli także ateiści, a nawet wrogowie Kościoła katolickiego, tacy jak słynny oświeceniowy filozof Voltaire czy działacz i historyk socjalizmu Lafargue. Zdaniem ich obydwu zbiorowością, w której w najdoskonalszym stopniu spełnione zostały

H

założenia religii katolickiej, było społeczeństwo jezuickich osiedli misyjnych, znane w literaturze jako „Republika Jezuicka”. Voltaire nazwał je „tryumfem ludzkości”, Lafargue pisał natomiast: „Chrześcijańska republika jezuitów […] daje dość dokładny obraz społeczeństwa, które Kościół katolicki usiłuje stworzyć. A następnie stanowi ona eksperyment społeczny, i to doprawdy jeden z najciekawszych i najniezwyklejszych, jakich kiedykolwiek dokonano”. Osiedla te nazwano „redukcjami” od łacińskiego czasownika reducere, co znaczy „przyprowadzać” (w tym przypadku: „przyprowadzać do wiary chrześcijańskiej”). Redukcje istniały na terenie współczesnych republik Paragwaju, Argentyny, Brazylii i Boliwii w latach 1610–1768 i opierały się na bezprecedensowym, komunistycznym i demokratycznym zarazem systemie społecznym oraz – jeśli wierzyć podaniom – wyjątkowej gorliwości w wyznawaniu wiary oraz w uwewnętrznianiu etyki chrześcijańskiej przez ich mieszkańców. Osiągnęły także bardzo wysoki poziom infrastruktury, techniki i sprawiedliwego rozwoju społecznego – wyższy niż regularne osiedla kolonialne, mimo że pozbawione były wielu ich gospodarczych przywilejów. Dzień roboczy trwał w nich sześć godzin, przy czym pracowało się tylko przez pięć dni w tygodniu. Zniesiono karę śmierci, a kobiety sądzone były wyłącznie przez inne kobiety. Nie istniała prywatna własność nieruchomości ani środków produkcji. Rytm


Katolicka Atlantyda „Republika guarańska była niewątpliwie zbyt komunistyczna dla chrześcijan i zbyt chrześcijańska dla komunistów epoki burżuazyjnej. Dlatego też schowano ją pod korcem”. Tymi słowami zaczyna swoją książkę XIX-wieczny badacz Republiki, jezuita Clovis Lugon­. Próżno szukać bezpośrednich inspiracji jezuickim eksperymentem w katolickim nauczaniu społecznym czy – poza drobnymi wyjątkami – w refleksji katolików zajmujących się projektowaniem alternatywnego ładu społecznego. Problematyczne wydaje się również to, że założeniem większości podań i traktatów na temat Republiki nie było przedstawienie życia Guaranów­, lecz motywowana politycznymi gorączkami epoki chęć przeprowadzenia zmasowanego ataku na Towarzystwo Jezusowe lub próba integralnej obrony jego poczynań. Niezależnie od kontrowersji i nieścisłości, od których roi się w opowieściach o Republice, zdecydowana większość bezpośrednich relacji – także tych pochodzących od autorów antykatolickich i antyjezuickich – pełna jest podziwu dla dzieła zakonu i dla zdolności samych Guaranów. Ich społeczeństwo współczesnym wydawało się idyllą, a niekiedy wręcz ucieleśnieniem modnej w tamtej epoce idei Utopii, znanej z pism More’a­ czy Campanelli. Republika guarańska przywodzi na myśl – to porównanie faktycznie pojawia się w literaturze – Atlantydę. Analogia wydaje się trafiona z dwóch powodów: po pierwsze, Republika

reprezentowała bezprecedensowo wysoki poziom kulturowy i społeczny; po drugie, ginie ona zapomniana w mroku dziejów i niemal wątpić można w to, czy w ogóle kiedyś istniała. Początki Republiki Jezuici przybyli do Paragwaju, który zajmował wówczas obszar znacznie większy niż współcześnie, w roku 1588 – prawie pół wieku po dokonanym przez bandy konkwistadorów ludobójstwie. W momencie pojawienia się zakonników te obszary pozostawały jednak nadal gęsto zasiedlone. Zakon zajmował się początkowo duszpasterstwem osiedli kolonialnych, zamieszkałych w większości przez Europejczyków i ich potomków. Szybko zaczęło jednak dochodzić do napięć między ojcami a świecką ludnością. Jezuici­nierzadko piętnowali system encomienda, czyli de facto niewolniczą pracę rdzennych Amerykanów w hiszpańskich koloniach, pod wieloma względami przypominającą naszą pańszczyznę. Świeccy mieszkańcy kolonii z czasem zaczęli wywierać na zakonników naciski – próbowano zmniejszyć ich wpływ na społeczeństwo kolonialne poprzez zmuszenie ich do wędrownego nawracania Indian. W ten sposób Towarzystwo Jezusowe nawiązało kontakty z ludem Guaranów. Wkrótce nadeszła kolejna fala represji wobec zakonników – sukcesywnie pozbawiano ich prawa wstępu do kolejnych osiedli. Zarządzenia te wydawane były na poziomie miast i gmin. Członkowie Towarzystwa odnosili zarazem wrażenie, że wędrowna ewangelizacja Guaranów i przedstawicieli innych ludów Ameryki nie odnosi zamierzonych skutków. Choć Guaranowie wykazywali duże zainteresowanie Ewangelią, w rozproszeniu niemożliwe było stworzenie trwałej społeczności chrześcijańskiej i zapewnienie regularnego uczestnictwa w sakramentach. Około roku 1610 ojcowie Maceta i Cavaldino postanowili zatem założyć wraz z Guaranami pierwsze stałe osiedle misyjne, które nazwali Loreto. Powstanie Loreto – a za nim, w przeciągu półtora wieku, kilkudziesięciu podobnych osiedli – było możliwe dzięki osobliwemu splotowi sprzyjających okoliczności politycznych. Po pierwsze, ze względu na niemożność zdobycia tych terenów przez regularną hiszpańską armię, lokalne władze wydały zakaz prowadzenia na nich wypraw łupieżczych. „Indian tych można zdobyć tylko Ewangelią” – donosił królowi →

73 KATOLEW

życia wyznaczały modlitwy, a znaczna ilość wolnego czasu pozwalała na działanie orkiestr, chórów i teatrów o wysokim poziomie artystycznym. Zasady życia w Republice nigdy się nie zdegenerowały. Nie zniszczyły jej też ani regularne najazdy paulistanos­ (mieszkańców portugalskiego osiedla, które jest dziś największym miastem obu Ameryk), ani zaraza, która w latach 30. XVIII wieku uśmierciła niemal 40 procent mieszkańców. Guarani ulegli dopiero połączonym siłom imperiów Hiszpanii i Portugalii. Może więc warto odwrócić wzrok od dziejów chciwości i okrucieństwa, aby przyjrzeć się wydarzeniom rozgrywającym się na marginesach historii, które o możliwościach człowieka uczą nas znacznie więcej? Dowodzą one, że kanon „natury ludzkiej”, opartej na rywalizacji, własności prywatnej i ujarzmianiu słabszych, nie znajduje potwierdzenia wszędzie i zawsze.


74

Fot. Frank Weaver

Hiszpanii zza oceanu jeden z lokalnych możnych. Ponadto istnienie buforowego państwa było korzystne na ziemiach, które na mocy traktatu z Tordesillas mogły stanowić punkt sporny między Hiszpanią a Portugalią. Nie same jednak okoliczności polityczne przesądziły o zakładaniu quasi-państw o tak niezwykłym ustroju społecznym. Nie do przecenienia były także determinacja jezuitów oraz otwartość Guaranów­na głoszone im Słowo Boże. Republika była zależna de iure od Korony­Hiszpańskiej, choć realnie zachowywała daleko idącą niezależność. I tak w początkach drugiej dekady XVII wieku zaczęły powstawać w Paragwaju jezuickie osiedla misyjne. Ewangelizacja Guaranów nie dokonała się z dnia na dzień. Zdarzały się przypadki powrotu do przedchrześcijańskich praktyk czarownictwa, a we wczesnym okresie istnienia osiedli jezuici okazjonalnie tolerowali przypadki poligamii kacyków. W czasie znacznie krótszym od pokolenia wytworzyła się jednak jezuicko-guarańska symbioza, która – w niemal niezmienionym stanie – miała trwać ponad 150 lat. W szczytowym okresie państwo liczyło ponad trzydzieści osiedli i od 140 do 150 tysięcy mieszkańców.

W kręgu pracy i modlitwy Codzienny rytm życia osiedli podporządkowany był katolickiej liturgii oraz pracy. Według dostępnych źródeł społeczeństwo osiedli wyjątkowo szybko uwewnętrzniło chrześcijańską duchowość. Dysponujemy dużą liczbą barwnych opisów guarańskiego przeżywania katolickich sakramentów i nabożeństw. Nie istniał przymus udziału w praktykach religijnych, ale bliskość kościoła i spójność społeczna niewielkich osiedli sprawiały, że uczestnictwo w codziennych modlitwach było bardzo popularne. Mieszkańcy redukcji nierzadko płakali przy spowiedzi, choćby ich grzechy miały bardzo niewielki ciężar. Gdy pod kościołem któryś ze znających łacinę wiernych tłumaczył współplemieńcom treść kazania, nierzadko dodawał od siebie wiele ekspresywnych sformułowań albo powtarzał co chwilę: „Powinniśmy być bardzo wdzięczni naszym ojcom, że nauczyli nas prawdziwej wiary chrześcijańskiej”. Mieszkańcy samoczynnie zaczynali przekładać katolickie modlitwy i pisma z hiszpańskiego i łaciny na guarański, chętnie uczestniczyli w procesjach, a przy zakładaniu osiedli priorytetem była dla nich nieraz budowa kościoła, a nie domów mieszkalnych.


KATOLEW

75

Wszystkie osiedla zorganizowane były według tego samego planu urbanistycznego. Pośrodku każdego znajdował się częściowo zadrzewiony plac, przy którym stał kościół. Na placu zazwyczaj znajdowała się także pokaźnych rozmiarów figura świętego patrona osiedla – w przypadku jednej z ostatnich powstałych wspólnot, San Estanislao, był to Polak, kanonizowany nieco wcześniej święty Stanisław Kostka. Z placu rozchodziły się ulice tworzące siatkę, w której wszystkie kąty miały dokładnie 90 stopni. Ulice były szerokie, pozbawione ciemnych zaułków i przeludnionych podwórek, zapełniających europejskie miasta od średniowiecza do XX wieku. Miasta wypełniały galerie i krużganki – rozwiązania architektoniczne dopasowane do klimatu, chroniące przed częstymi upałami i deszczem. W krużgankach często odbywała się regularna praca rzemieślnicza. Każde osiedle miało dom wdów oraz szpital. Domy mieszkalne pierwotnie były lepiankami z trzciny i gliny, jednak stopniowo rozwijały się aż do stanu zdobionych kolumnadami domostw, które urodą i jakością wykonania przewyższały miasta kolonialne, a nieraz i stare miasta Europy. Osiedla były wyposażone w systemy rozprowadzania bieżącej wody.

Pracowano przez pięć dni w tygodniu. Zależnie od pory roku trwało to krócej lub dłużej, z reguły jednak czas pracy nie przekraczał sześciu godzin dziennie. Jezuici nauczyli Guaranów wielu nieznanych im rzemiosł, uprawy niewystępujących w Ameryce prekolumbijskiej roślin oraz hodowli zwierząt. Nadal jednak w redukcjach zajmowano się polowaniami i rybołówstwem. Ważną część diety stanowiła, jak niemal w całej Ameryce­, kukurydza, istotną funkcję pełniły również maniok czy ziemniaki. Oprócz roślin jadalnych uprawiano tytoń i yerba mate. Między osiedlami powstał rozległy system dróg bitych. Po znacznej części z nich poruszano się konno, możliwy był także przejazd wozów zaprzęgniętych w konie lub woły. Ważną funkcję pełnił system dróg wodnych – po samej Paranie pływało w pewnej chwili ponad dwa tysiące łodzi, a drugie tyle obsługiwało handel wzdłuż rzeki Urugwaj. Jeśli pominąć okresy spustoszeń po najazdach paulistanos oraz zarazy, można stwierdzić, że redukcje były wolne od głodu. Guaranowie konsumowali kilkakrotnie więcej mięsa i ryb niż mieszkańcy ówczesnej Europy. Liczba codziennie dostarczanych organizmowi kalorii wynosiła około 2500. Dzięki →


76

Nie można dokonać prostego utożsamienia kolonializmu z chrześcijaństwem.

europejskiej medycynie i guarańskiej znajomości lokalnej flory dokonano szybkiego rozwoju technik leczniczych. Przewidywana długość życia wynosiła w okresie wolnym od wojen i epidemii 43 lata. Dla porównania: w ówczesnej Francji było to tylko od 25 do 30 lat. Wszystko mieli wspólne W redukcjach panował ustrój gospodarczy, który z całą pewnością możemy nazwać „komunistycznym”, choć trudno mówić tu o społecznej własności środków produkcji w sensie postulowanym przez komunistów XIX-wiecznych­. Nie dzielono każdego młotka czy maszyny tkackiej w ramach całej społeczności osiedla ani tym bardziej Republiki. Nie istniała wszakże praca jednego człowieka na narzędziach drugiego, przynosząca temu ostatniemu to, co nazywamy „wartością dodatkową”. Wytwórcy posługiwali się własnymi narzędziami, a cały proces pracy i produkcji, czyli przetwarzania przyrody przez człowieka, rygorystycznie podporządkowany był rzeczywistym potrzebom społecznym. Ogół owoców produkcji rolnej i rzemieślniczej magazynowano, a następnie rozdzielano wśród rodzin osiedla według potrzeb ich mieszkańców. Dystrybucją nie zarządzali jezuici, lecz była ona dokonywana przez samych Guaranów. Nieruchomości również rozdysponowywano według potrzeb za pośrednictwem demokratycznych, wiecowych procedur. Nie istniało coś takiego jak własność nieruchomości o charakterze rentierskim ani tym bardziej­ spekulacyjnym. Nie można powiedzieć, by cała transformacja do miejskiego życia w redukcjach dokonała się bezboleśnie. Przy zaszczepianiu rzemiosła, które wymagało codziennego, regularnego wysiłku, jezuici niejednokrotnie sięgali po narzędzia przymusu. Ojcowie stosowali różne formy nadzoru i kontroli ludności, choć kodeks karny był nieporównanie łagodniejszy niż

gdziekolwiek indziej w ówczesnym świecie – nie wymierzano kary śmierci, a największym wymiarem kary było wygnanie z osiedla (stosowane praktycznie tylko w przypadku dwóch przewinień: czarownictwa i kazirodztwa). Karę fizyczną w postaci chłosty praktykowano rzadko, a jej formalnym ograniczeniem było pojawienie się krwi na plecach penitenta. Niekiedy zdarzały się migracje z osiedli. Miały one szczególne natężenie w okresach głodu – wtedy z dnia na dzień z jednej redukcji potrafiło zniknąć do kilkuset mieszkańców. Często jednak, nawet po latach, całymi grupami wracali oni do swoich macierzystych osiedli. Zdarzały się także migracje ludności do kolonialnych osiedli hiszpańskich, w których Guaranowie znajdowali pracę jako służba domowa, ale te nigdy nie przekroczyły jednego procenta ludności. Większą skalę miały migracje do redukcji, co dotyczyło przede wszystkim zbiegów z systemu encomienda. Inne chrześcijaństwo jest możliwe Państwo Guaranów i jezuitów nie stanowiło przykładu życia w całkowitej zgodności z ewangelicznymi zasadami. Grzech strukturalny nie został całkowicie wyeliminowany. Społeczeństwo Republiki żyło w świecie kolonialnym, od którego – mimo prawnej autonomii i geograficznej izolacji – nie było całkowicie odcięte. Miało to swoje konsekwencje. Słynąca ze sprawności guarańska armia, uformowana do obrony osiedli, przybrała regularny charakter i była wykorzystywana przez włodarzy hiszpańskich do imperialnych rozgrywek oraz tłumienia buntów w „regularnych” prowincjach. Z drugiej strony, poszczególne plemiona Guaranów stawały się czasem na tyle gorliwe, że na własną rękę udawały się w podróże misyjne do nieznających jeszcze Ewangelii pobratymców, z którymi mieszkańcy redukcji dzielili – na obszarze zbliżonym do powierzchni Europy – wzajemnie zrozumiały język.


Ogień, który słowa Jezusowych przypowieści rozpalały w sercach Indian, świadczy o tym, że nie można dokonać prostego utożsamienia kolonializmu z chrześcijaństwem. Był to ogień bardzo odmienny od tego, którym nominalnie chrześcijańscy łupieżcy dla rozrywki i z pasji zniszczenia trawili znakomite zbiory katolickiej literatury łacińskiej, hiszpańskiej i guarańskiej w roku 1767 – roku końca 150-letnich dziejów redukcji. Koniec redukcji W drugiej połowie XVIII wieku, na skutek zmiany układu sił i interesów lokalnych potentatów, buforowe państwo straciło rację bytu. Rozrastające się imperia Hiszpanii i Portugalii zaczęły potrzebować nowych ziem i nowej siły roboczej. Wkrótce nastąpiło też, motywowane ideami oświecenia, wygnanie jezuitów z ziem należących do obydwu imperiów. Pojawiła się także narastająca antyjezuicka presja na papiestwo, zakończona kasatą zakonu. Wielki eksperyment społeczny w swoim zasadniczym kształcie przestał istnieć wraz z wygnaniem jezuitów z Ameryki w roku 1767. Ludność osiedli oddana została pod kuratelę franciszkanów i księży diecezjalnych. Osłabła gorliwość religijna, a atmosfera wśród Guaranów po wygnaniu „ich” ojców sprzyjała unikaniu uczestnictwa w niedzielnej mszy. Miejscowych zaprzęgnięto do pracy bliskiej pańszczyźnie w nieznanym za jezuitów wymiarze czasowym. Z redukcji zbiegła znaczna część ludności, tworząc nieraz „dzikie” osiedla, co prawda pozbawione ojców, wciąż jednak chrześcijańskie. Niektórzy jezuici, nie mając już za sobą wsparcia instytucji Kościoła, pozostali wśród – na powrót wędrownych – społeczności jeszcze do początków XIX wieku. Czytelnikom może to przypominać sytuację zarysowaną w „Milczeniu” – kolejnym po „Misji” poświęconym jezuitom filmie Martina Scorsesego. →

77 KATOLEW

Jezuici byli przekonani, że Guaranowie nie nadają się do kapłaństwa, gdyż ich „nieokiełznana, porywcza natura” nie zniosłaby życia w celibacie. Oczywiście tego rodzaju esencjalizacja całego narodu wydaje się nam – współczesnym czytelnikom, którzy przynajmniej słyszeli o teorii postkolonialnej – rażącym nadużyciem. Z drugiej strony, jak na okres wczesnej nowożytności, pełen koszmarnych w skutkach przesądów i wypaczeń, ówcześni jezuici wydają się i tak ludźmi nadzwyczaj światłymi. Wielokrotnie bronili oni talentów i godności Indian przed próbami ich dyskredytacji przez sroższe w osądach władze kolonialne. Czynili tak nie tylko na polu praktyki, poprzez stworzenie nieporównywalnie bardziej humanitarnego niż świeccy Hiszpanie systemu społecznego, lecz także w obszarze teorii. Poświadczają to zachowane zapisy płomiennych debat o prawach Indian. Pomimo niemożności uniknięcia pewnych błędów epoki, członkowie Towarzystwa wpisywali się raczej w szlachetną tradycję ojca de las Casas niż w postępowanie cynicznych band Cortésa. Widziana z dzisiejszej perspektywy niedorzeczność niektórych spośród ich przekonań nie powinna przesłaniać nam zasadniczo pozytywnej roli, jaką odegrały zakony w procesie chrystianizacji obu Ameryk. Nie zapominając o okrucieństwach ludobójstwa dokonanego przez konkwistadorów ani o wyzysku będącym dziełem handlarzy niewolników, nie możemy sprowadzać obecności Europejczyków­na kontynencie do tych zbrodni. Zakony, w tym Towarzystwo Jezusowe, nigdy nie znalazłyby się w Amerykach, gdyby nie kierowani żądzą złota i podboju konkwistadorzy. Kiedy jednak zakonnicy trafili już na zachodnią półkulę, dołożyli wszelkich – nierzadko spełnionych – starań, by zamiast miecza i ognia ukazać miejscowej ludności najprzedniejsze oblicze wiary chrześcijańskiej i kultury­łacińskiej.


78

Ostatnie z osiedli rządzących się prawami zbliżonymi do tych, które funkcjonowały za czasów obecności Towarzystwa Jezusowego, przetrwało do XIX wieku. W tym samym stuleciu jeden z prawicowych dyktatorów Paragwaju zniósł także „ostatnie pozostałości systemu komunistycznego”, jak nazywano spotykane jeszcze gdzieniegdzie struktury społeczne pamiętające XVII wiek. Większość redukcji zniszczono poprzez masowe przesiedlenia. Na gruzach innych powstały regularne kolonialne osiedla, które są dziś niezbyt wyróżniającymi się małymi miastami malowniczego brazylijsko-paragwajskiego pogranicza. Powróciwszy do swego dawniejszego modelu życia, Guaranowie przeważnie zachowywali katolicką wiarę. Jeszcze na początku XX wieku podróżnym zdarzało się trafiać w głębi kontynentu na Indian, którzy znali na pamięć „Gorzkie żale” i regularnie je śpiewali. Najtrwalszą, być może, pamiątką po tej komunistycznej teokracji pozostaje postać świętego Roquego­Gonzáleza de Santa Cruz, założyciela pierwszych osiedli – patrona Paragwaju, którego podobizna widnieje też na banknocie o największym w państwie nominale stu tysięcy guaranów. Miejsca, w których istniały redukcje, dzięki długotrwałej transmisji kapitału społecznego, do dziś cieszą się znacznie lepszymi wskaźnikami jakości życia niż sąsiadujące miejscowości, w tym także te o równie długiej historii, ale nieprowadzone nigdy przez jezuitów. Oprócz wspomnień najgodniejszych neofitów i nieustraszonych ojców pozostało nam jeszcze nieco kamiennych wież bujnie wymalowanych niegdyś kościołów, dzielących słabo zaludnione połacie rozległego regionu, zwanego po guarańsku Paragwajem, czyli „pochodzącym od morza”. Od morza, zza którego przybyli i ojcowie jezuici, i paulistanos, i świeccy feudałowie, których ambicje zmiażdżyć miały w końcu guarańską – być może na tyle, na ile to realne przed nadejściem Eschatonu – Arkadię.

* Więcej informacji można znaleźć w następujących książkach i artykułach: Felipe Valencia Caicedo, „The Mission: economic persistence, human capital transmission and culture in South America”, artykuł przyjęty do publikacji w czasopiśmie „The Quarterly Journal of Economics”. Nicholas P. Cushner, „Soldiers of God: the Jesuits in Colonial America, 1565–1767”, Buffalo 2002. Massimo Livi-Bacci, Ernesto J. Maeder, „The Missions of Paraguay: the demography of an experiment”, „Journal­of Interdisciplinary History” 35 (2004), nr 2, s. 185–224. Clovis Lugon, „Chrześcijańska komunistyczna republika Guaranów”, tłum. Zygmunt Glinka, Warszawa 1971. Robert M. Weaver, „The Jesuit reduction system: its implications for Northwest archeology”, „Northwest Anthropological Notes” 11 (1977), nr 2, s. 163–173.

Antoni Grześczyk jest ekonomistą, absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stały współpracownik Magazynu „Kontakt”.

Zofia Borysiewicz zofiajaninaborysiewicz.tumblr.com


REKLAMA

Ignacy DuDkIewIcz ks. anDrzej szostek

Uczestniczyć w losie Drugiego Rozmowy o etyce, Kościele i świecie KATOLEW

Uczestniczenie w losie Drugiego to nie tylko bycie blisko niego, gdy 79 łączy nas świat wartości i podobny sposób myślenia, ale również wspólne mierzenie się z pytaniami, na które każdy szuka odpowiedzi. Są to pytania najprostsze i najważniejsze zarazem – o początek i koniec życia, stosunek do własnego ciała, rolę sumienia w podejmowaniu decyzji. Odpowiedzi na nie Ignacy Dudkiewicz szuka w inspirującej rozmowie z ks. prof. Andrzejem Szostkiem. 272 s., cena 49,98 zł patroni medialni

Warszawa ul. Trębacka 3 tel. 22 827 96 08 handlowy@wiez.pl www.wiez.pl


80

Historia przemocy Polowania na czarownice nie były pozostałością średniowiecza, lecz – tak jak niewolnictwo i kolonizacja – jednym z najważniejszych wynalazków nowoczesności, bez których nie mógłby się wyłonić nowy system ekonomiczny.

Z Michałem Pospiszylem rozmawia Antoni Grześczyk Anna Libera

Czy istnieje taka emancypacja, która dokonywałaby się wbrew modernizacji?

Dobrze byłoby zacząć od przyjrzenia się pojęciom, którymi często posługujemy się bez większego zastanowienia. Słowo „emancypować” jest bardzo stare. W czasach rzymskich odnosiło się ono do nadawania synowi pełnoletniości. Jako czasownik zwrotny – „emancypować się” – ma ono jednak bardzo krótką historię, sięgającą raptem końca XVIII wieku. Znaczyło ono wówczas mniej więcej to samo co dzisiaj, czyli: wyzwalać spod władzy lub ucisku, zyskiwać samodzielność i autonomię. Termin „modernizacja” jest jeszcze młodszy, bo pochodzi z przełomu XIX i XX wieku­. Mimo że pojawia się w wówczas w języku socjologii i filozofii, to prawdziwą karierę zawdzięcza dopiero bolszewickiej Rosji. Jego sens został streszczony w słynnym haśle Lenina: „komunizm – to władza radziecka plus elektryfikacja całego kraju”. Wraz z rozciągnięciem elektrycznych kabli po całej Rosji jej zacofana prowincja miała zostać oświetlona – w sensie dosłownym i metaforycznym, to znaczy: miała zyskać postęp techniczny, ale także wyższą świadomość polityczną. Lenin posługuje się pojęciem „modernizacja”, które wyrasta z tego samego słownika, z którego korzystają XVIII-wieczni­intelektualiści mówiący o „oświeceniu” czy ideolodzy kolonializmu niosący podobijanym ludom „kaganek cywilizacji”.

Już tutaj widzimy, że przyjmowany przez nas za oczywisty związek między emancypacją a „modernizacją” jest – mówiąc delikatnie – kłopotliwy. Cała ta świetlista metaforyka – że ktoś przychodzi z zewnątrz i dokonuje w nas iluminacji – stoi przecież w oczywistej sprzeczności z emancypacją rozumianą jako ruch uzyskiwania samodzielności. Skoro to nie modernizacji zawdzięczamy emancypację, to może powinniśmy poszukać jej źródeł we wcześniejszych epokach?

Żeby taka operacja mogła się powieść, musielibyśmy wyjść poza grubo ciosaną historiografię, dla której dogmatem jest idea postępu. Zgodnie z tą wizją ludzkość kumuluje wolność, tak jak odkłada się pieniądze, a nowoczesność jest epoką, w której tego wolnościowego złota jest już mnóstwo (i bogactwo cały czas rośnie). Tymczasem wolność od ucisku, podobnie jak równość czy solidarność, nie jest rzeczą, którą można gromadzić. Wolność jest relacją społeczną, kształtowaną przez cały szereg okoliczności ekonomicznych, kulturowych i politycznych. Nie istnieje więc wolność w ogóle, lecz pewien określony i bardzo dynamiczny układ, który w każdym przypadku może wyglądać inaczej. Wychodząc zatem poza toporny obraz historii i przyglądając się konkretnym


KATOLEW

81

przykładom emancypacji, możemy zobaczyć, że rzeczywiste wyzwolenie od władzy, od zewnętrznego autorytetu czy od niesprawiedliwego ucisku zazwyczaj nie dokonywało się dzięki oświeceniu. Przeciwnie, czasami rozwijało się obok, a bardzo często nawet wbrew czy przeciwko modernizacji. Czy możesz podać jakieś przykłady?

Wydaje się, że właśnie w ten sposób powinniśmy myśleć o emancypacji paryskich robotników w XIX wieku, opisanej między innymi w pracach Jacquesa Rancière’a czy Kristin Ross. Otóż wbrew obiegowym przekonaniom „wzrost świadomości” czy wykształcenia ówczesnego robotnika nie był wcale związany z państwową szkołą. Jeśli szkoła się o coś „troszczyła”, to nie o wykształcenie robotnika, ale o przekształcenie go w pobożnego i posłusznego obywatela. Robotnicy kształcili się – i to na ogromną skalę – sami, po pracy, poza warsztatem. Pisali poezje, pamiętniki i manifesty, organizowali koła samokształceniowe, wspólnie czytali prasę, powoływali teatry. Ta oddolna produkcja kulturowa kulminuje w trakcie Komuny Paryskiej. Za komunalny program reformy edukacji, zdominowanej przed rewolucją przez skrajnie zhierarchizowane szkoły kościelne, odpowiadał między innymi Eugène Pottier, drobny rzemieślnik, autor słów „Międzynarodówki”,

wielki propagator fourierowskiej idei edukacji zintegrowanej, mającej łączyć naukę, sztukę i pracę fizyczną. Paryscy robotnicy zyskują więc przestrzeń autonomii pomimo i obok oficjalnych programów oświecenia mas, najpierw na strychach i w suterenach, w których się spotkają, by wspólnie czytać i dyskutować, a później, wiosną 1871 roku, dosłownie zajmując na kilka tygodni całe miasto. Podobna historia wydarzyła się po wojnie w Łodzi. Dzięki badaniom Patricka Kenneya wiemy, że łódzkie robotnice były dużo bardziej radykalne od władzy, która twierdziła przecież, że jej głównym zdaniem jest właśnie emancypacja klas podporządkowanych. Łódź wyemancypowała się sama, mimo wysiłków „modernizatorów”, chcących tę emancypację, jeśli nie zatrzymać, to na pewno spowolnić. Z najbardziej drastycznym przykładem sprzeczności między oświeceniem i emancypacją mamy jednak do czynienia w kontekście kolonialnym. Niezależnie od tego, czy będą to angielscy chłopi wywłaszczani począwszy od XV wieku ze swoich ziem przez wielkich posiadaczy, czy też palone w XVI i XVII wieku czarownice, czy wreszcie rdzenni mieszkańcy Ameryki lub Afryki, w każdym z tych przypadków nadejście europejskiej „nowoczesności” niosło ze sobą jeszcze więcej biedy, przemocy i głodu. →


82

Powinniśmy opowiedzieć historię przemocy, która była potrzebna do narodzin kapitalizmu i która wciąż jest potrzebna do jego podtrzymywania.

Jaki jest związek między wywłaszczaniem chłopów, paleniem czarownic, kolonizacją i nowoczesnością?

Wydaje się, że całkiem ścisły. Jak pokazuje w swojej pracy na temat polowań na czarownice i początków kapitalizmu Silvia Federici, wszystkie te wydarzenia uwarunkowane są przez rodzący się nowy system społeczny. Ideologiczny obraz polowań na czarownice, który został spopularyzowany w czasach oświecenia i który wciąż wydaje się dominujący, przedstawia polowania jako relikt średniowiecznej przeszłości, jak gdyby były one zabobonem, który nie został jeszcze wyeliminowany przez oświeceniowy Rozum. Tymczasem wiemy, że w średniowieczu na czarownice prawie nikt nie polował. Nie było też przypadkiem, że polowania zyskały we wczesnej nowożytności poparcie najważniejszych intelektualistów epoki, od Bodina po Hobbesa. W istocie polowania na czarownice nie były pozostałością średniowiecza, lecz – tak jak niewolnictwo i kolonizacja – jednym z najważniejszych wynalazków nowoczesności, bez których nie mógłby się wyłonić nowy system ekonomiczny. Czy to znaczy, że wraz z nadejściem nowoczesności dokonał się w twoim przekonaniu regres emancypacji?

Nie do końca. Jeśli pomyślimy o wolności czy o autonomii jako o relacji społecznej, pewnym zmiennym układzie sił, to pytanie o progres i regres nie będzie miało większego sensu. Dobrze pokazuje to Michel­Foucault w jednym z wykładów o narodzinach nowoczesnej władzy. Nie istnieje żadna uniwersalna miara, która umożliwiałaby porównywanie poziomu wolności w różnych epokach. Pod pewnymi

względami może się on rozszerzać, a pod innymi zwężać lub nawet zanikać. Nie zmienia to jednak faktu, że powinniśmy opowiedzieć na nowo historię przemocy, która była potrzebna do narodzin kapitalizmu i która wciąż jest potrzebna do jego podtrzymywania. W perspektywie tej opowieści o chłopach i włóczęgach zmuszanych siłą do pracy w manufakturach, o ludach wywłaszczanych z ziemi i tradycji, o nowoczesnym niewolnictwie – nie sposób utrzymywać, że kapitalizm był jakąś „wolnościową odpowiedzią” na feudalny despotyzm. Nie był także po prostu „kolejną epoką”, która wyłoniła się z feudalizmu spontaniczne i w sposób naturalny. Czym w takim razie był kapitalizm?

Bliska jest mi odpowiedź, której na to pytanie udziela Federici. W ogromnym skrócie: kapitalizm był konserwatywną reakcją na religijne i społeczne ruchy późnego średniowiecza. Koniec średniowiecza na Zachodzie to moment, w którym wyłaniało się wiele różnych możliwości: rozwijał się wolny handel, w siłę rosło mieszczaństwo, pojawiały się ogromne ruchy heretyckie, z coraz większą intensywnością wybuchały bunty chłopskie i miejskie rebelie, ale wciąż zasadniczą rolę odgrywały Kościół i arystokracja, a na sile zyskiwały poszczególne monarchie. Tym, co wywróciło ten lepiej lub gorzej funkcjonujący układ, była epidemia dżumy, która wybuchła w połowie XIV wieku. Najbardziej dotkliwym efektem plagi, która siała spustoszenie przede wszystkim wśród biedoty, był brak rąk do pracy. W efekcie gwałtownie zwiększyła się siła


Jeszcze raz: na czym polega związek rodzącego się kapitalizmu z paleniem czarownic?

Na sytuację czarownic wpływało wiele okoliczności, mogła się więc ona różnić w zależności od okresu

i regionu. Jeśli jednak uważnie przestudiować ideologię legitymizującą polowania, to widać, że ich główną przyczyną nie jest walka z herezją lub z pogaństwem. Tym, co czyni tak zwane „czarownice” – a więc najczęściej akuszerki lub lokalne znachorki – wrogami nowego porządku, jest kontrola, jaką mają nad sferą reprodukcji. To właśnie one dysponowały bowiem wiedzą o metodach antykoncepcji czy przeprowadzania aborcji. Powiedzieliśmy już, że głównym problemem wczesnego kapitalizmu był brak rąk do pracy. To dlatego czarownice, które w okolicznościach demograficznych niedoborów jeszcze bardziej ograniczały wzrost liczby narodzin, uchodziły za zdrajczynie. To dlatego w wielu ówczesnych systemach prawnych karanie tych kobiet uzasadniało się po prostu racją stanu. Wczesnonowożytne zmagania kobiet z kapitalistycznym patriarchatem pozwalają także zrozumieć, że historycznie „prawo do aborcji” nie miało nic wspólnego z liberalną koncepcją praw, której zwieńczeniem jest słynne hasło „moje ciało – mój wybór”. Ówczesne kobiety, owszem, „posiadały” swoje ciała, ale ich rozumienie tego terminu było zupełnie różne od tego, które zapanowało wraz z nadejściem kapitalizmu. Kobiety posiadały ciała i broniły tej „własności” w taki sam sposób, w jaki chłopi posiadają i bronią swojej ziemi, a wspólnoty kolonizowane posiadają i bronią swoich języków, obyczajów czy tradycji. Nie ma żadnego przypadku w tym, że rodzący się kapitalizm musiał doprowadzić do wywłaszczenia tych wszystkich grup z kontroli nad tymi dobrami. Kapitalizm radykalnie przeformułowuje dominujące wcześniej stosunki →

83 KATOLEW

przetargowa klas pracujących, co widać po skokowym wzroście liczby wybuchających wówczas buntów, kulminujących w trzech rewolucjach społecznych późnego średniowiecza: powstaniu angielskim w 1381 roku, buncie Ciompich w północnych Włoszech w 1378 i żakerii francuskiej w 1358. Mimo że wszystkie trzy zostały stłumione, to ich skutki społeczne były trudne do przecenienia. W kolejnych dekadach w krajach dotkniętych dżumą skróceniu uległ czas pracy, spadały ceny żywności i rosły płace, w wielu miejscach znikła pańszczyzna. Dlatego Fernand Braudel nazywa stulecie następujące po tych rewolucjach „złotym wiekiem europejskiego proletariatu”. To moment, w którym sytuacja klas podporządkowanych radykalnie się poprawiła. Aby mógł pojawić się kapitalizm, sytuacja tych klas musiała ulec zdecydowanemu pogorszeniu. Potrzeba było nowego człowieka, który podporządkowałby się wymaganiom nowego systemu społecznego. Tworzenie tego nowego człowieka nie mogło jednak obyć się bez przemocy. Pozbawiono go związków z lokalną wspólnotą, tradycją, ziemią, zasobami, a nawet z własnym ciałem. Rozbito więc pewną kolektywną formę życia społecznego, zastępując je modelem, w którym podstawowym punktem odniesienia stał się wyrwany z relacji ze światem i z innymi ludźmi pojedynczy­ człowiek.


84

własności. W efekcie pozbawia się kobiet „prawa do aborcji”, chłopów zmusza się do migracji i pracy w fabryce, a kolonizowane wspólnoty podporządkowuje nowym, zunifikowanym religiom, prawom i językom. Jak sytuowałoby się w tym kontekście państwo założone przez jezuitów wśród Guaranów, które możemy chyba nazwać komunistycznym? Clovis Lugon zaczyna swoją książkę od tego, że wszystkie porównywalne projekty – czy to komuny protestanckie, czy też Owenowskie utopie – nie trwały dłużej niż jedno pokolenie. Państwo jezuitów i Guaranów istniało zaś lat 160, i gdyby nie zupełnie już niezakamuflowana przemoc w postaci najazdu wojsk hiszpańskich, istniałoby być może do dzisiaj. Ostatnie „pozostałości systemu komunistycznego” zniósł w XIX wieku prawicowy dyktator paragwajski.

Republika Guaranów to trochę inna historia niż walki antymodernizacyjne, które toczyły się w Europie podczas wojen chłopskich czy Braudelowskiego „złotego wieku proletariatu”. Wynika z tego, że społeczeństwo sprawiedliwe – socjalistyczne czy „komunistyczne” – nie jest czymś, co ma nastąpić „po kapitalizmie”, tak jak kapitalizm nastąpił „po feudalizmie”, lecz czymś, co pojawia się w różnych epokach i w różnych miejscach. Pewną trwałą tendencją w historii, która ma szanse artykułować się w pewnych warunkach historycznych. Więc może zamiast próbować z modernizacyjnym, lewicowym zapałem wykrzesać nowe społeczeństwo z reguł świata kapitalistycznego, powinniśmy raczej szukać go na „zewnątrz” – w tym,

co nie zostało do końca strawione przez zasady tego świata. We wspólnotach, dla których podstawowym sposobem określania się nie jest indywidualność, jednostkowość, egoistyczna walka o własne interesy, lecz współpraca. Mają one zupełnie inny rodzaj podmiotowości, którą kapitalizm od samego początku próbuje wyrugować. A z podmiotowością skrajnie indywidualistyczną znacznie trudniej jest budować społeczeństwo­ludzi równych. Jezuici wskazywaliby zatem na możliwość opowiedzenia innej historii nowoczesności?

Nie jest tajemnicą, że rola, którą Kościół odegrał w kolonizacji, a zwłaszcza w jej pierwszej fazie, była zasadnicza. Nawracanie ludów kolonizowanych odbywało się z użyciem tej samej świetlistej metaforyki, o której wspominaliśmy wcześniej, a opór wobec religijnej „iluminacji” tłumiony był przy pomocy bezprecedensowej przemocy. Z drugiej strony, przykład jezuitów pokazuje, że nawet w tych ponurych czasach, w epoce, w której świat wydawał się tkwić w jakimś błędnym kole niekończącego się okrucieństwa, istniały także inne ścieżki. To, co jezuici robili z Indianami, także było przecież jakąś formą kolonizacji. Zamiast o modernizacji powinniśmy jednak mówić o rozwoju, który dokonuje się na zupełnie innych zasadach – raczej współpracy i wymiany kulturowej niż nagiej dominacji. Dlatego efektem tej wymiany była nie tylko chrystianizacja Indian, ale także interesująca poganizacja samych jezuitów.


KATOLEW

85 Marksowska teza o przejściu przez kapitalizm może więc okazać się nie tyle zbędna, ile wręcz kontrfaktyczna. Niszcząc wspólnotową podmiotowość, kapitalizm oddala nas od budowy lepszego społeczeństwa.

Do pewnego stopnia tak. Trzeba jednak uważać, by nie powtórzyć błędu myślenia o historii w fatalistyczny sposób, który tak mocno ciąży na tradycji marksistowskiej. Że skoro pojawiają się przemysł, miasta i kapitalizm, to z konieczności następuje kolejny krok, którym jest rewolucja robotnicza. I że zachodzi tu jakiś rodzaj dziejowego sylogizmu, w którym muszą zostać spełnione ekonomiczne przesłanki, by mógł pojawić się oczekiwany przez wszystkich wynik. Myślę, że dopóki istnieje zorganizowany opór przeciwko prywatyzowaniu, zawłaszczaniu wspólnych zasobów – może być to ziemia, woda czy las, ale także wiedza, tradycja, języki, relacje społeczne i tak dalej – dopóty istnieje możliwość sformułowania alternatywy dla świata, którego podstawową zasadą jest konkurencja i walka. Główny nurt marksizmu bardzo się moim zdaniem mylił, bo przesłanek dla innego świata nie należy szukać w wąsko rozumianej ekonomii, lecz we wspólnotowych praktykach, w solidarności i we współpracy. W skrócie: w walkach, podczas których ludzie organizują się, tworząc zarazem zalążki społeczeństwa opartego na innych zasadach.

Michał Pospiszyl jest filozofem, teoretykiem kultury, redaktorem kwartalnika „Praktyka Teoretyczna” i pracownikiem Instytutu Studiów Politycznych PAN. Autor książki „Zatrzymać historię: Walter Benjamin i mniejszościowy materializm” (Warszawa 2016) oraz współautor (wraz z Katarzyną Czeczot) pracy „Romantyczny antykapitalizm”, która ukaże się na początku 2019 roku.

Anna Libera anialibera.pl


86

Zazwierzęcić literaturę To prawda, że nie możemy tak po prostu „wejść w skórę” zwierzęcia, ale możemy spróbować sobie to wyobrazić i o tym opowiedzieć. Literatura dysponuje narzędziami zdolnymi wytrącić nas z równowagi.

Z Anną Barcz rozmawia Ida Nowak Agnieszka Gietko

Zookrytyka zajmuje się analizowaniem obecności zwierząt w tekstach kultury. Szczególnie skupia się jednak na możliwościach „oddawania głosu” zwierzętom czy też takim ich przedstawianiu, które pozwala zbliżyć się do zwierząt realnych. Jakie teksty są z zookrytycznego punktu widzenia najciekawsze?

Przede wszystkim chodzi o odejście od antropocentrycznej perspektywy i o to, żeby zwierzęta urealnić. A jeśli niemożliwe jest urealnienie, to chociaż uprawdopodobnić. Oddawanie głosu to sytuacja, w której, mimo że czytamy tekst literacki napisany przez człowieka, nagle pojawiają się w nim zwierzęta z krwi i kości. To jest możliwe. Prawdziwe zwierzęta zaczynają wtedy ożywać w tekście, wyłaniają się z takiej lektury. Osobiście najbardziej interesuje mnie to, co napisać jest najtrudniej, a co określić można by mianem „zootekstu”. Rozumiem przez to tekst, który w tym sensie nie jest o ludziach, że korzysta z repertuaru poznawczego innych zwierzęcych gatunków. Chodzi tutaj o wykorzystanie zmysłów czy na przykład tego, jak zwierzęta się poruszają. Przedstawienie świata przez zwierzęce doświadczenie nie jest oczywiście łatwe, najlepiej zaś byłoby, gdyby takie próby analizowane były nie tylko przez krytyków literackich, ale także przez etologów czy zoologów. Właśnie takich tekstów poszukuję w swoich badaniach.

W książce „Realizm ekologiczny: od ekokrytyki do zookrytyki w literaturze polskiej” przywołuje pani wiersz Tytusa Czyżewskiego „Oczy tygrysa” jako model „zootekstu”­.

Tak, to jest idealny przykład, a podobnych jemu prawie nie ma. Często możemy natomiast trafić na elementy „zazwierzęcenia” narracji literackiej. Chociażby u Kafki spotkamy teksty, które posługują się zwierzęcym doświadczeniem. Przykładem może być opowiadanie „Nora” czy szerzej znana „Przemiana”. Teksty upominają się jednak o zwierzęta na różne sposoby, także u autorów, u których może to zaskakiwać. Weźmy Andrzeja Stasiuka, który w zbiorze „Kucając” dużo uwagi poświęca swojemu stadu owiec. Co prawda funkcjonują tam one przede wszystkim jako metafora zdystansowania się od cywilizacji, ale w paru fragmentach Stasiuk pisze o tym, co te owce widzą. On sam musi przy tym niejako zmienić swój punkt patrzenia, właśnie „kucając”. Okazuje się więc, że nawet u pisarza, dla którego kwestie zwierzęce nie są głównym przedmiotem zainteresowania, pojawia się właśnie ten między- i pozaludzki punkt widzenia. Oczywiście nie tylko literatura fikcjonalna, ale także naukowa, na przykład zoologiczna, w pewien sposób umieszcza zwierzęta w centrum. Książki dotyczące behawioru zwierząt także możemy badać literacko.


Na przykład profesor Jan Sokołowski, kiedy opisywał ptaki, starał się każdorazowo zapisać jak najbardziej przybliżoną onomatopeją to, jakie dźwięki wydają poszczególne gatunki. Mamy więc zoologiczne przykłady umieszczenia zwierząt w centrum – w nich jednak wciąż czegoś brakuje, ponieważ posługują się spojrzeniem obiektywizującym, starającym się pewne rzeczy skatalogować. Literatura natomiast nie kategoryzuje, nie porządkuje, przeciwnie – ona wręcz wykorzystuje­ nieporządek. A jednak wciąż daleko jej do „oddawania głosu”. Przecież zwierzęce doświadczenie tak naprawdę jest dla nas zamknięte. Nigdy nie dowiemy się, jak to jest być nietoperzem. Jak w takim razie możemy mówić o pisaniu z pozaludzkiej perspektywy?

Samo wnikanie poprzez literaturę w czyjś umysł – bez względu na to, czy mówimy o zwierzętach, czy o innych ludziach – jest kwestią sporną. Świadczą o tym liczne dyskusje prowadzone wśród filozofów i kognitywistów. Podoba mi się rozpowszechnione dziś w nauce podejście zwane „mind reading”. To przekonanie, że zawsze czytamy i interpretujemy inne umysły. Nie chodzi tu tylko o literaturę, ale przede wszystkim o codzienne kontakty, w których literatura jak gdyby zawsze pośredniczy, ponieważ czytamy się nawzajem.

Już w związku z tym słowa o zmienianiu perspektywy na zwierzęcą czy też o patrzeniu ze zwierzęcego punktu widzenia należałoby otoczyć cudzysłowem, zapisać kursywą albo opatrzyć znakiem zapytania. Podoba mi się, jak to podważyłaś, ponieważ to, na ile możemy sobie pozwolić w pisaniu o zwierzętach, jest także kwestią etyczną. Tak długo nie dopuszczaliśmy zwierząt do głosu, a teraz robimy to na naszych prawach i jeszcze będziemy czuć, że możemy budować na tym jakąś moralność… Nie powinno to działać w ten sposób. Literatura musi liczyć się z odpowiedzialnością. Zarazem jednak to, że coś jest trudne, nie znaczy, że mamy trzymać się od tego z daleka. To prawda, że nie możemy tak po prostu „wejść w skórę” zwierzęcia, ale możemy spróbować sobie to wyobrazić i o tym opowiedzieć. Język poetycki jest tym, który najbliższej dotyka spraw niewysłowionych. Chociażby ze studiów nad Zagładą wiemy, że właśnie on jest najbardziej „poranionym” sposobem mówienia i przez to najbliżej mu do opisu katastrofy czy doświadczeń granicznych. Sądzę, że podobnie możemy pomyśleć o problemie przedstawiania zwierząt. Z jednej strony, pozostają one dla nas niezrozumiałymi „czarnymi skrzynkami”, z drugiej jednak – chcemy lepiej je rozumieć i opisywać. →

KULTURA

87


88

Pisanie o zwierzętach jest w dużej mierze pisaniem o nas samych wcielających się w innego.

Zresztą nie tylko poezja, ale literatura w ogóle dysponuje narzędziami zdolnymi wytrącić nas z równowagi, pozwolić zobaczyć więcej. Tym samym ma wpływ na świat, a także na realne zwierzęta w tym świecie. Dlaczego właśnie literatura ma według pani taką moc?

Można zastanowić się nad tym, dlaczego nie sztuka w ogóle. Dorota Łagodzka, historyczka sztuki zajmująca się kulturowymi studiami nad zwierzętami, uważa, że to sztuka wizualna jest tym, co naprawdę może poruszyć społeczeństwo, ponieważ to obrazem możemy najmocniej oddziaływać na ludzi. W dużym stopniu zgadzam się z opinią, że literatura nigdy nie wstrząśnie tak jak obraz, ponieważ nie jest równie uniwersalna i bezpośrednia w przekazie. Wynika to z naszej umysłowości i z faktu, że większości społeczeństwa zostają w głowie obrazy, a niekoniecznie słowa. Czytanie jest zresztą po prostu mniej popularne, bardziej wymagające. Jeśli jednak skupimy się na ludziach, którzy przechodzą przez tę „bramę wtajemniczenia” i rzeczywiście czytają, zobaczymy, że literatura ma niesamowitą siłę. Jeśli ktoś wchodzi w literacki świat, to przede wszystkim musi zaufać autorowi – bez zaufania nie ma doświadczenia lektury. Ono właśnie dlatego jest tak wciągające i podniecające, że zawierzamy pisarzowi czy pisarce i zaczynamy śledzić nową scenografię i nowe postaci. Wyobraź więc sobie, że ktoś zaczyna prowadzić nas tropem zwierzęcia i pokazywać świat, który nie jest zbudowany według ludzkich reguł – może być poprzestawiany, zniekształcony

stylistycznie czy narracyjnie. Kiedy Virginia Woolf w powieści „Flush” przedstawia historię nobliwego cocker spaniela, częściowo bawi się zwierzęcą perspektywą – pies patrzy z dołu, kieruje się zapachami i odczuwa świat zgodnie z własną zmysłową naturą – ale przecież czytelnik ufa, że ten bohater jest jak najbardziej prawdziwy. A jednak to wciąż tylko wyobrażenie tego, jak myśleć może pies.

Dlatego pisanie o zwierzętach jest w dużej mierze pisaniem o nas samych wcielających się w innego. Zawsze jest ćwiczeniem dla tożsamości, która przestaje kurczowo trzymać się własnego „ja”. Czymś ekscytującym i pociągającym w literaturze o zwierzętach jest jej położenie na styku tego, co własne, i tego, co obce. Pomostem jest tu oczywiście fakt, że jako ludzie także jesteśmy zwierzętami. Literatura bywa również ujściem dla doświadczeń, które były niegdyś kulturowo tłumione – idealnie nadaje się na przykład do opowiadania o ciele i o zmysłach. Bardzo dużo mówi się dziś o afektach. To przykład teorii, która opiera się na przenikaniu pomiędzy tym, co ludzkie, a tym, co zwierzęce. Zwierzęta są doskonałymi przewodnikami po świecie cielesności. Kiedy przychodzisz do mnie, a moja suczka na ciebie skacze, to właśnie dlatego, że chce się czegoś dowiedzieć o całej tobie, od dołu do góry, czytając twój zapach. Choć ja też interpretuję jej zachowanie i niekoniecznie muszę mieć rację. Między innymi z tego powodu pisanie o zwierzętach wymaga uczenia się od nich i o nich – i to nie tylko


Ale przecież to właśnie pani robi! Czy pisanie krytyczne nie jest też formą twórczości?

Nie uważam się za literatkę. Istnieje pogląd, że literaturoznawcy czy badacze kultury także są pisarzami, ale ja się z tym nie zgadzam, mam bardziej pozytywistyczne podejście. Natomiast masz rację, że zajmowanie się zwierzętami w teorii także jest bardzo ważne i sprawcze, jeśli chodzi o to, co ludzie myślą o swoim stosunku do zwierząt. Jestem świetnym przykładem tego zjawiska, ponieważ badawczo zainteresowałam się zwierzętami, biorąc udział w seminarium Julii Fiedorczuk­poświęconym stosunkowi ludzi do przyrody – tak zwanej ekokrytyce. Po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z pewnym korpusem tekstów i to właśnie one, a nie czyjeś czyny czy poglądy, bardzo wiele zmieniły w mojej głowie.

I mówimy tu właśnie o tekstach naukowych, nie o literaturze pięknej?

Tak. Właściwie jednym z najważniejszych dla mnie tekstów było „L’animal que donc je suis” [„Zwierzę, którym więc jestem”] Derridy. Pomimo że jest to tekst filozoficzny, dla mnie właśnie w nim pojawiły się zwierzęta z krwi i kości. Ten esej dotknął moich ukrytych doświadczeń, intuicji i fascynacji, które były wcześniej nieopracowane poznawczo. Ten sam mechanizm obserwuję dziś u studentów, z którymi mam zajęcia. Na niektórych teksty czy rozważania teoretyczne działają tak, że chcą więcej o tym pisać – tak jak było w moim przypadku. Bywa jednak, że ktoś zaczyna się dzięki nim udzielać aktywistycznie. To już zupełnie inny poziom oddziaływania. Z kolei osoby już zaangażowane w działalność prozwierzęcą też chętnie szukają zajęć teoretycznych z dziedziny animal studies, chociażby po to, by mieć więcej argumentów w dyskusji na forum publicznym czy lepiej zrozumieć różne zagadnienia i nadać swojej pracy intelektualny sens. Często słyszę ostatnio hasło „too much theory, too little activism”. Nie uważam, żeby uprawianie teorii było zaprzeczeniem aktywizmu, a pani?

Zarzut, że na akademii panuje uwiąd, że tam się tylko siedzi i spekuluje, jest kompletnym nieporozumieniem. Przede wszystkim akademia jest reaktywna – zwierzęta nie wzięły się tu z teorii, lecz z tego, co dzieje się na świecie. Bez ruchów prozwierzęcych nie byłoby przecież animal studies, tak samo jak nie byłoby sztuki krytycznej bez biedy, bez problemów społecznych →

89 KULTURA

na podstawie własnych obserwacji i interpretacji. Rozwój takich dziedzin jak etologia poznawcza czy psychologia komparatywna dzieci i zwierząt, który dokonał się w XXI wieku, jest niezwykle istotny jako narzędzie do namysłu nad tym, jak się pisze o innych gatunkach. To działa zresztą także w drugą stronę: z nauk kognitywnych wiemy, że jeśli ludzie czegoś nie rozumieją, to próbują szukać brakujących puzzli, żeby jakoś skleić elementy układanki. Tekst może więc zachęcić czytelnika do zainteresowania się tematem zwierząt. Właśnie dlatego uważam, że nie ma bardziej sprawczej dziedziny niż pisanie. Gdybym miała talent literacki, na pewno bym pisała.


90

czy bez lewicowych postulatów. Bardzo celnie pisze o tym Monika Bakke w tekście „Studia nad zwierzętami: od aktywizmu do akademii i z powrotem?”. W moim otoczeniu wiele osób, które zajmują się zwierzętami w pracy akademickiej, zaczęło o nich pisać, ponieważ dostrzega ich krzywdę czy nawet ich tragiczną sytuację w ludzkim świecie. Ta moralna motywacja jest świetnym bodźcem. Pisanie, którego celem jest sprzeciwianie się niesprawiedliwości, jest niezwykle wartościowe. Mam co prawda mniej emocjonalny stosunek do badań literackich, bardziej ekscytuje mnie samo poznanie, ale te dwie perspektywy doskonale się uzupełniają. Wbrew argumentom racjonalistów, którzy twierdzą, że poznanie nie idzie w parze z doskonaleniem moralnym, w przypadku zwierząt ma ono pozytywny wpływ na to, jak je traktujemy. Oprócz tego, co powiedziałam o wpływie tekstów teoretycznych na działania jednostek, ważne jest także ich oddziaływanie na praktykę literacką. Krytyka związana z relacjami ludzko-zwierzęcymi rozeznała się już w terenie i wielu autorów tworzących fikcję jest tego świadomych. Myślę, że tak jak przydarzył nam się „pozwrot” pamięciologiczny, tak też w warstwie pisania o zwierzętach czeka nas wcielenie w narrację fikcjonalną tego, co już się w krytyce wydarzyło. Moim zdaniem jesteśmy dziś w czasie przed burzą, różne rzeczy się dopiero zadzieją i niewykluczone, że kierunek tej zmiany przebiegał będzie właśnie od teorii do wielkiej zooliteratury.

Literatura będzie się więc zazwierzęcać coraz bardziej?

Zdecydowanie. To jest teraz doniosły temat, a pytanie o przekraczanie granic między ludzkim a zwierzęcym na gruncie literatury pozostaje wciąż otwarte. Może właśnie dlatego lubię słowo „doświadczenie”, że doświadczenie w sensie empirycznym i doświadczenie lektury się ze sobą przeplatają.

dr Anna Barcz jest literaturoznawczynią, stypendystką programu „Horizon 2020” w Trinity College Dublin. Autorka książek: „Realizm ekologiczny: od ekokrytyki do zookrytyki w literaturze polskiej” (Katowice 2016) oraz „Animal narratives and culture: vulnerable realism” (Newcastle Upon Tyne 2017).

Agnieszka Gietko agnieszkagietko.com


REKLAMA


92

Historia innego gatunku Zwierzęta zdolne do odczuwania emocji coraz częściej stawiane są w roli bohaterów historii. Czy jednak wspólnota doświadczeń oparta na ludzkiej moralności wystarczy, by spojrzeć na świat ze zwierzęcej perspektywy?

Konrad Bielecki Zofia Rogula

D

wa lata temu, w sierpniu 2016 roku, świat obiegła sensacyjna informacja. Duńscy naukowcy z Juliusem­Nielsenem na czele opublikowali na łamach „Science” artykuł, w którym informowali, że badany przez nich okaz rekina polarnego jest najstarszym poznanym dotychczas kręgowcem, dożywającym nawet czterystu lat. Nagłówki gazet informowały o rekinie, który mógłby pamiętać Szekspira, Kartezjusza i „kibicować królowi Sobieskiemu”. I choć czynienie z wiekowego zwierzęcia potencjalnego uczestnika wielkiej historii jest oczywiście metaforą, dobrze uwidacznia główny problem współczesnego pisania o gatunkach innych niż ludzkie. Rekin celebryta Kierowany przez Nielsena projekt badawczy „Old and cold – biology of the Greenland shark, Somniosus­ microcephalus­”, uruchomiony w 2009 roku, miał rozszerzyć naszą wiedzę na temat rekina polarnego, jednego z najmniej poznanych dotychczas zwierząt

arktycznych. Osiągająca do siedmiu metrów długości, żyjąca w arktycznych głębinach prawie całkowicie niewidoma ryba już wcześniej rozbudzała zainteresowanie szerokiej publiczności. Strategie łowieckie rekina polarnego, polującego między innymi na śpiące w wodzie foki, stały się tematem utrzymanego w skandalizującej atmosferze filmu „Predator CSI: Corkscrew Killer”, wyprodukowanego przez National Geographic. Na stronach głównych poczytnych portali internetowych, na przykład „The Guardian” czy wired.com, czytelnicy mogli znaleźć także artykuły opisujące pasożyty żyjące w gałkach ocznych ryby. Widłonogi z gatunku Ommatokoita elongata, żywiąc się tkanką z rogówki, powodują ślepotę nawet u 90 procent populacji rekina, a dzięki swoim właściwościom fluorescencyjnym mogą służyć nosicielowi jako wabik na głębinowe ryby. Nic więc dziwnego, że badania zespołu Nielsena także szybko urosły do rangi sensacji. Szeroki wachlarz niezwykłych zdolności rekina uzupełniła informacja, że poszczególne osobniki mogą żyć czterysta lat (pół roku później oszacowano wiek kolejnego badanego rekina na maksymalnie 512 lat!). Na nic zdały się studzące emocje tłumaczenia biologów, że zastosowana w badaniach zespołu Nielsena metoda radiowęglowa daje jedynie ogólną orientację o tym, w jakim przedziale sytuuje się wiek poszczególnych osobników.


Czytelnicy z całego świata mogli wkrótce przeczytać o odnalezieniu najbardziej długowiecznego kręgowca żyjącego na Ziemi. Autorzy tytułów, prześcigając się w pomysłowości, nazywali rekina polarnego „żyjącą skamieliną” albo „długowiecznym ludojadem”. Tajemniczy gatunek, żyjący w arktycznych głębinach, stał się w ten sposób współczesną wersją obecnej od dawna w kulturze fantazji o istnieniu cudownego zwierzęcia, które ucieleśniałoby niepoznane sekrety natury. Wykorzystana w opowieści o rekinie konwencja cudowności, dobrze znana z innych tekstów kultury, sprzęgła się tutaj także z nowymi formami mówienia o świecie przyrody. Oto bowiem naukowy dyskurs, niepozbawiony elementów troski o zachowanie środowiska naturalnego, wszedł w sojusz z sensacyjnym w tonie współczesnym dziennikarstwem. Zwierzę jako „świadek historii” Cechą charakterystyczną opowieści o imponującym wieku rekinów polarnych stało się wyliczanie wydarzeń historycznych, które miały miejsce za życia badanych osobników. Autorzy tekstów z lubością opisywali władców, za panowania których zwierzę się urodziło, czy rewolucje dziejące się w czasie osiągania przez nie dojrzałości płciowej. Zabieg ten, służący uruchomieniu wyobraźni czytelników, został bez modyfikacji

zaczerpnięty z tekstów poświęconych innym odnalezionym „starożytnościom”, takich jak księgi, drogocenne przedmioty czy artefakty zwykle niezachowane do naszych czasów. Jego zastosowanie jest w tym kontekście tym ciekawsze, że – w przeciwieństwie do przedmiotów, które w mniejszym lub większym stopniu mogły „brać udział” w procesach dziejowych – ciężko przypisywać żyjącemu w głębi oceanu rekinowi polarnemu jakiekolwiek zainteresowanie władcami, wojnami czy odkryciami naukowymi ludzi żyjących na powierzchni. Choć po krótkim zastanowieniu taka metaforyka musi zostać uznana za mało finezyjny chwyt retoryczny, to jednak sformułowania potencjalnie osadzające rekiny polarne w procesie historycznym ujawniają pewne intencje i tęsknoty, którym warto się przyjrzeć bliżej. Przeszłość, zapisana lub opowiedziana jako historia, jest jednym z fundamentów ludzkiej tożsamości, tak jednostkowej, jak i zbiorowej. Dostęp do niej zapośredniczamy podaniami źródłowymi lub analizami historyków. Szczególnie interesująca jest tutaj postać świadka historii, który był uczestnikiem jakiegoś wydarzenia, ciekawego z perspektywy zbiorowej wizji przeszłości. Świadek taki pełni rolę, w zależności od wrażliwości metodologicznej badacza, medium lub artefaktu będącego nośnikiem informacji. Samoświadomość →

KULTURA

93


94

Próba spojrzenia na świat oczami zwierząt zawsze może odbyć się kosztem stworzeń, które z jakiegoś powodu są dla nas mniej atrakcyjne.

osobistego „udziału w przeszłości” danej osoby pozostaje tutaj bez znaczenia, ponieważ dopiero historiograficzne działanie na jej relacji czyni z niej historię. Jednocześnie istnienie świadków historii przekonuje nas, że dane wydarzenie rzeczywiście miało miejsce. Objawia się tutaj potrzeba dowodów, udokumentowania przeszłości, której najskrajniejszym przejawem jest ludzkie marzenie o podróżach w czasie, by na własnej skórze doświadczyć historii znanej z podręczników. Imitacją takiej wędrówki jest zwrócenie się ku wszystkiemu, co istniało „przed wiekami”. Osadzenie w takiej roli rekina polarnego jest problematyczne ze względu na jego zupełną ignorancję wobec świata ludzkiego. Ale to nie jedyny paradoks. Historia wykluczonych Wiązanie rekinów polarnych z wielkimi postaciami historycznymi wyraża, być może nie do końca uświadomione, pragnienie uzyskania pełnego dostępu do świadomości zwierzęcia, a co za tym idzie – możliwości wpisania go w historię. Niemożność realizacji tego rodzaju potrzeb jest odsuwana na bok, ponieważ brak takich metod komunikacyjnych współcześnie nie wyklucza ich potencjalności w przyszłości. W końcu coraz więcej zaawansowanych badań nad zwierzętami, szczególnie z zakresu behawiorystyki, neurobiologii

czy kognitywistyki, przynosi zachwycające wyniki. Orki posiadające odmienne kultury terytorialne, które odbiją się na ich ewolucji, słonie postrzegające człowieka w podobny sposób do tego, w jaki ludzie patrzą na psie szczeniaki, czy samoświadomość własnego indywidualizmu wśród delfinów. To tylko najgłośniejsze ustalenia zoologów spopularyzowane w ostatnich latach. Nadzieja na pełniejsze zrozumienie człowieka ze zwierzętami (a już nie tylko zwierząt przez człowieka) zaczyna iść w parze z uznaniem ich za świadomych uczestników rzeczywistości. Rzeczywistości, której częścią może być także historia. Oczywiście perspektywa historyczna zwierząt, której model chcielibyśmy stworzyć, jest odmienna od ludzkiej. Zwierzęta są wykluczone. Nie tylko przez biologiczne bariery, niepozwalające człowiekowi na łatwy i bezpośredni kontakt z nimi, ale także z powodu ludzkiej kultury, która od czasów starożytnych Greków próbuje się od fauny i flory zdecydowanie oddzielić. Stąd historiograficzny trend na odchodzenie od historii zwierząt i badanie w zamian zwierzęcej historii, która miałaby uznać przedstawicieli odmiennych od ludzkiego gatunków za posiadających sprawczość aktorów. Pozostaje jednak pytanie, jak taką historię pisać. Współcześni badacze poszukują wzorców metodologicznych w badaniach nad


innymi grupami wykluczonymi. Chodzi tu o historię kobiet, chłopów czy ludzi spoza europejskiego kręgu kulturowego, czyli wszystkich tych, których klasyczna historiografia traktowała jako postacie bierne, przedmioty poddające się bezwiednie wydarzeniom. „Oddawanie głosu” tym grupom stało się ważnym elementem zwrotów metodologicznych w XX wieku, zawierającym silny etyczny imperatyw równościowy i emancypacyjny. W przypadku historii zwierzęcej wartości stojących za zmianą perspektyw w postrzeganiu dziejów dostarcza­ekokrytyka. Współodczuwać, żeby zrozumieć Chyba najbardziej znany w Polsce przedstawiciel tego nurtu, Éric Baratay, stawia w swoich pracach sprawę jasno: „Stawką jest zainteresowanie się istnieniami tak zwyczajnymi, tak niedocenionymi, a nawet zanegowanymi, że się ich nie widzi albo zobaczyć nie chce” („Zwierzęcy punkt widzenia: inna wersja historii”). To zainteresowanie ma zakończyć ludzką ignorancję, zwrócić uwagę na szczególnych aktorów nie-ludzkich, którymi są zwierzęta. Czym jednak to zainteresowanie ma owocować? Nie chodzi tutaj jedynie o poszerzenie ludzkich horyzontów czy uzupełnienie wiedzy. Baratay twierdzi, że człowiek ma przestać uważać się za „pępek świata” czy hołdować „infantylnej koncepcji” o swojej

hierarchicznej wyższości nad sztucznym bytem zbiorowym, którym w kulturze zachodniej są „zwierzęta”. Postulując jednocześnie postrzeganie fauny w całej jej różnorodności gatunkowej, autor „Zwierzęcego punktu widzenia” zauważa także konieczność zwrócenia uwagi na jednostki oraz uznanie ich podmiotowości w kontaktach z człowiekiem i ze środowiskiem naturalnym. Próba zbliżenia czytelników z bohaterami książek, zerknięcia na świat „zwierzęcym spojrzeniem”, oparta jest tutaj na empatii. Ludzie mają patrzeć na „zwierzęcą historię zwierząt”, jak nazywa ją Baratay, współodczuwając z jej bohaterami. Poświęcając swoją pracę gatunkom bliskim człowiekowi – głównie koniom, psom i bydłu (szczególnie krowom) – autor przedstawia ich los w kontekście ich relacji ze światem ludzkim. Chodzi o rolę zwierząt w gospodarce, na wojnie (temu tematowi poświęcił także osobną książkę „Zwierzęta w okopach”, która dotyczy I wojny światowej), jako towarzyszy życia i obiektów rozrywki. Należy od razu podkreślić, że choć zestaw ten wydaje się na pierwszy rzut oka wyważony, to dominuje tutaj opis eksploatacji zwierząt: harówka koni w kopalniach czy na polach, stres i przerażenie psów na polach bitew czy fizyczna krzywda dziejąca się bykom na arenach podczas corridy. Zwierzęta Barataya przede wszystkim cierpią, a autor nie zamierza odpuszczać czytelnikowi żadnych →

KULTURA

95


96

szczegółów ich męki. Opisy te stały się pryzmatem, przez który książkę postrzegają czytelnicy. Znamienną jest tutaj opublikowana na łamach „Gazety Wyborczej” rozmowa Sylwii Chutnik z Karoliną Sulej, która stwierdziła: „Dla mnie książka Barataya to też odświeżenie świadomości przemocy, która otacza nas i towarzyszy nam każdego dnia. Jak łatwo przekraczamy granicę humanitarnego traktowania żywych istot”. Rzeczywiście, podejście Barataya zmienia perspektywę w patrzeniu na zwierzęta. Wybór „gatunków zwyczajnych”, z którymi człowiek spotyka się na co dzień, pozwala na odejście od fantazji o „niezbadanych cudach natury”. Nie ma tu wzmianek o niezwykłych zachowaniach, tajemniczych pasożytach, porażającej długowieczności. Czytelnik poznaje w zamian smutną historię lęku, bólu i stresu, podporządkowania innych gatunków dominującemu człowiekowi. Tak napisana historia nie jest przyjemną, pełną ciekawostek lekturą, a raczej trudną emocjonalnie podróżą przez zwierzęcy świat. Wrażliwość nakazuje czytelnikowi empatyzować, odczuwać wspólnotę możliwych doświadczeń ze stworzeniami, które nie są już tak jednoznacznie od nas oddzielone w kulturowej hierarchii żywych organizmów. Ta bliskość może okazać się jednak pozorna, kiedy zaczniemy zadawać sobie pytania o to, czego historię tak naprawdę przeczytaliśmy. Czy czasem cierpienie zwierząt nie przemawia do nas tak silnie, ponieważ jest bliskie naszemu cierpieniu, które w cywilizacji judeochrześcijańskiej uszlachetnia? Hierarchie cierpienia Dominacja etyki jako narzędzia krytycznego w próbach opracowań zwierzęcej historii, choć na pewno

uzasadniona, budzi szereg wątpliwości. Pojęcie zwierzęcia nie posiada pełnego „fizykalnego desygnatu”, zostało bowiem stworzone przez ludzi, by opisać cały zestaw zjawisk i struktur, tak jak widzi je człowiek. Choć określenia odnoszą się do rzeczywistości, to nie mogą być odbierane jako w pełni obiektywne. Jest więc zrozumiałe, że przybliżając się do świata zwierzęcego, poszukujemy cech wspólnych, zjawisk, które nas łączą – na przykład cierpienia. Problem w tym, że „zwierzęta” to bardzo obszerna kategoria fenomenów przyrodniczych, w ramach której mieszczą się gatunki diametralnie się od siebie różniące. Fakt ten powinien wywoływać pytania o te zwierzęta, dla których jednostkowe cierpienie nie jest ważnym doświadczeniem, a jedynie elementem prowadzącym do przetrwania całego gatunku. Jak napisać ich historie? Oczywiście, może się to okazać niemożliwe, nie ma w tym nic złego. Czy jednak skupienie się na tych gatunkach, które są człowiekowi na tyle bliskie, by można było opisać ich przeżycia, i budowanie wokół nich nowoczesnego stosunku do istot żywych nie grozi ich wtórną hierarchizacją? Baratay postuluje w swoich książkach zaprzestanie kategoryzowania zwierząt w odniesieniu do człowieka, a szczególnie zatarcie granicy między światem ludzkim a zwierzęcym. Ta szlachetna intencja może jednak nie do końca znajdować odzwierciedlenie w stosunku człowieka do świata naturalnego. Jednym z przykładów uwidaczniających trudności z realizacją tego założenia jest historia atolu Palmyra na Oceanie Spokojnym. Należący do marynarki USA, był świadkiem katastrofy ekologicznej, która odbyła się wskutek przypadkowej introdukcji szczurów z gatunku rattus rattus (szczur śniady). Gryzonie, przywleczone przez marynarzy


stosunek nie tylko do innych stworzeń, ale także do samej historii. O to właśnie chodzi w przyjmowaniu zwierzęcej perspektywy – ciągłej próbie patrzenia na świat trochę­inaczej.

97

Konrad Bielecki jest historykiem kultury, absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego i doktorantem w Instytucie Historii PAN. Pracuje w Zamku Królewskim w Warszawie.

Zofia Rogula zofia.rogula@gmail.com

KULTURA

w czasie II wojny światowej, przetrzebiły populację krabów, żółwi morskich oraz gniazdujących na atolu ptaków, wcześniej dewastując wyspiarską faunę. W celu odbudowy naturalnego środowiska Palmyry od początków XXI wieku prowadzona jest akcja trucia szczurów na masową skalę. W wyniku tych działań różnorodność biologiczna wyspy odradza się w imponującym tempie, jednak część radykalnych ekologów wskazuje także na odgrywający się na wyspie dramat gryzoni. Jakby nie patrzeć na całą sprawę, szczury płacą cenę za działalność człowieka, a ich miejsce w hierarchii istot żywych ustalono niżej niż gatunków, które zaklasyfikowano jako zagrożone. Problem Palmyry pokazuje dobitnie, jak skomplikowanymi prawami rządzi się świat naturalny. Czy jednak przykład ten niesie za sobą jakąś naukę dla historyków pragnących przyjąć „zwierzęcą perspektywę”? Podobnie jak w przypadku rekinów polarnych czy cierpiących zwierząt Barataya, historia ekosystemu Palmyry ukazuje, z jaką łatwością przychodzi nam docenienie jednych gatunków ze względu na cechy, które nas fascynują lub są nam bliskie. Bez względu na to, jak bardzo pragnęlibyśmy spojrzeć na świat oczami zwierząt, zawsze odbyć się to może kosztem stworzeń, które z jakiegoś powodu są dla nas mniej atrakcyjne. Antropocentryczna perspektywa będzie towarzyszyć nam zawsze, z czego szczęśliwie część badaczy zdaje sobie sprawę. Możemy ją co najwyżej częściowo tłumić. Perspektywa ta jednak wcale nie musi być pesymistyczna lub zniechęcać do dalszych badań. Zwierzęcą historię zwierząt można potraktować jako pytanie zadawane ciągle na nowo, na które odpowiedź pozwoli zweryfikować nasz


98

A może Kuba, po prostu? Nie ma jednej Kuby, każda jest na swój sposób prawdziwa. Turystyka i to, co się wokół niej dzieje, nie jest więc jedynie fasadą, lecz kontekstem, którego nie sposób pominąć, kiedy się o Kubie mówi.

Ruxandra Ana, Oskar Lubiński Zdjęcia dzięki uprzejmości Autorów

P

rawdziwa Kuba. Pikniki kubańskie. Gorące noce w kubańskich rytmach. Kanapki kubańskie. Blogi poświęcone Kubie. Spotkania w kawiarniach podróżniczych. Od kilku lat popularność wyspy nie maleje, a z każdym kolejnym jej przedstawieniem wiąże się zapowiedź odkrycia „tej prawdziwej Kuby”. „Prawdziwej Kuby”, czyli miejsca ukrytego przed okiem turystów; miejsca, w którym za fasadą urokliwych uliczek kryją się rozpadające się kamienice, w którym ludzie są biedni, ale szczęśliwi, w którym każdy umie tańczyć i śpiewać, a na dodatek robi to na ulicy. Pozostaje pytanie: dlaczego mimo tych starań prawdziwa Kuba pozostaje nieodkryta? Jako antropolodzy jesteśmy z założenia ostrożni wobec własnych generalizacji, a każdy wyjazd badawczy przynosi nam więcej pytań niż odpowiedzi. Podchodzimy więc zawsze z dużym dystansem do kolejnych prób pokazywania tego, jak „naprawdę” wygląda życie na Kubie. Nie oznacza to, że zależy nam na tym, aby

w ogóle o niej nie opowiadano, ale raczej żeby bardziej krytycznym okiem przyjrzeć się temu, co zamierza się opowiedzieć. Wizerunek Kuby w dyskursie publicznym pomija wiele nieoczywistych aspektów tego społeczeństwa. Kuba to mnogość kontekstów, a poszukiwanie jej „prawdziwej” wersji wcale nie przybliża do zrozumienia, a raczej zaciemnia obraz wyspy poprzez tworzenie nowych mitów i wyobrażeń. Rzekomy dostęp do „prawdziwej” Kuby przejawia się na różne sposoby – jedni mówią o korzystaniu z tańszych taksówek, inni pokazują zdjęcia zniszczonych kamienic i ich mieszkańców, niektórzy starają się udowodnić za wszelką cenę, że da się żyć a lo cubano, czyli płacąc walutą „nieturystyczną” (do tego jeszcze wrócimy) i omijając „turystyczne” miejsca. I choć w wielu przypadkach osoby te nie kierują się złymi intencjami, to koniec końców obraz kubańskiego społeczeństwa zostaje w ich relacjach spłycony do wycinków, które nie pozwalają na zrozumienie złożonej sytuacji Kubańczyków­i ich ojczyzny. Z naszej perspektywy nie ma jednej Kuby, a każda jest na swój sposób prawdziwa. Turystyka i to, co się wokół niej dzieje, nie jest więc wyłącznie fasadą, za którą kryje się coś bardziej realnego, lecz kontekstem, którego nie sposób pominąć, kiedy się o Kubie mówi. Turystyka


Kuba zdaje się podążać ścieżką liberalizacji, co potwierdzają takie wydarzenia jak otwarcie Specjalnej Strefy Ekonomicznej w okolicach Hawany czy niedawna propozycja dokonania zmian w konstytucji. Coraz częściej wspomina się również o ograniczeniu systemu społecznych benefitów, między innymi o likwidacji książeczek żywnościowych. Prawdziwa Kuba: wielokulturowa i tolerancyjna Chociaż zgodnie z ideologią rewolucji rasizm na Kubie nie istnieje, rzeczywistość jest niestety o wiele bardziej skomplikowana. Warto przypomnieć, że aktywiści, którzy w latach 1961–1962 wyciągnęli na światło dzienne problem rasizmu, znaleźli się w więzieniu. Osoby czarnoskóre pod pretekstem braku buena presencia – czyli „porządnego” wyglądu, co zgodnie z kubańskim prawem może stanowić podstawę dla odmowy wstępu lub zatrudnienia, a często de facto przekłada się na dyskryminację osób o „niepożądanym” kolorze skóry – mają duże problemy ze znalezieniem zatrudnienia w turystyce. Badania Alejandro de la Fuente, L. Kaifa Roland czy Nadine Fernandez sugerują, że dyskryminacja rasowa na Kubie jest w dalszym ciągu wynikiem strukturalnego rasizmu, a nie tylko indywidualnych uprzedzeń. Ponadto statystyki →

99 POZA EUROPĄ

była wszak odpowiedzią na głęboki kryzys gospodarczy kraju z początku lat 90. XX wieku, związany z upadkiem Związku Radzieckiego i zaostrzeniem embarga ze strony Stanów Zjednoczonych. Fidel Castro­nazwał ten trudny czas „okresem specjalnym”, periodo especial. Kubańczycy gwałtownie zubożeli, a dostęp do podstawowych produktów – w tym także produktów żywnościowych – stał się bardzo trudny. Żeby zaradzić tej sytuacji, rząd kubański zdecydował się na wykorzystanie turystycznego potencjału kraju. Warto podkreślić, że ideologicznie uznano to rozwiązanie za mniejsze zło, turystyka stanowiła bowiem symbol zależności od USA, a wyrzucenie turystów z kraju było traktowane jako jedno ze zwycięstw rewolucji 1959 roku. Wznowienie stosunków dyplomatycznych ze Stanami­Zjednoczonymi, ogłoszone 17 grudnia 2014 roku, przyniosło kolejne zmiany – ponowne otwarcie ambasad w Hawanie i Waszyngtonie, zniesienie części ograniczeń w podróżach między obydwoma krajami oraz złagodzenie sankcji na przekazy pieniężne na Kubę (wraz z podniesieniem maksymalnej kwoty, jaką można jednorazowo przekazać). To zbliżenie spowodowało również szybki rozwój turystyki międzynarodowej (3,9 miliona odwiedzających w 2016 roku wobec 3,5 miliona w roku 2015). W ostatnich latach


100

są na Kubie bardzo niedokładne (to zjawisko typowe dla Karaibów i Ameryki Łacińskiej), ponieważ istnieje rozbieżność pomiędzy kategoriami rasowymi użytymi w dokumentach oficjalnych a tymi, które funkcjonują w życiu codziennym (cztery kategorie statystyczne i ponad dwadzieścia używanych przez Kubańczyków w codziennych interakcjach). W latach 2011–2015 prowadziłam na Kubie badania etnograficzne nad rumbą, których owocem jest książka „Performing Afro-Cuban heritage: tradition and transformation in the rumba” (Warszawa 2016). Moi rozmówcy – większość z nich to afro-Kubańczycy – wielokrotnie mówili o byciu marginalizowanymi, między innymi przy zatrudnieniu w branży turystycznej, i o wykorzystywaniu rumby przez rząd do celów polityczno-wizerunkowych. Jest ona do dzisiaj postrzegana jako una cosa de negros (zajęcie dla czarnych, a co za tym idzie, praktyka ludzi o niskiej kulturze – gente de baja cultura), kojarzona z przesadą, wulgarnością i agresywnością. Właściwie nie było rozmowy (z ponad czterdziestu pogłębionych wywiadów etnograficznych przeprowadzonych w trakcie pięcioletniej obserwacji

w terenie), która nie dotyczyła aspektu rasy i dyskryminacji na tle rasowym. Idealistyczny obraz tolerancyjnej Kuby jest atrakcyjny, ale niestety bardzo daleki od rzeczywistości i niesprawiedliwy w stosunku do osób dyskryminowanych. Prawdziwa Kuba: kraj czarujących, uwodzicielskich mężczyzn Wiele portali turystycznych wymienia Kubę jako kraj przyjazny dla samotnych podróżniczek. Mężczyźni opisywani są jako czarujący i choć piropos, czyli uliczne zaczepki, są powszechne, to mają nigdy nie przybierać nachalnej, przemocowej formy. Pojawiają się nawet oferty wyjazdów połączonych z warsztatami, w których kobiety poprzez taniec i uliczne interakcje z Kubańczykami mogą na nowo odkryć swą kobiecość i atrakcyjność (na przykład warsztaty „The Power of Sabrosura” organizowane przez Chen Lizra, autorkę książek o Kubie, lifestyle coacherkę i przewodniczkę). Również rząd kubański często podkreśla rolę kobiet w rewolucji (co rzecz jasna nie przeszkadzało temu, żeby zdominowany był on przez mężczyzn). Ich znaczenie zdaje się potwierdzać także


Wielu turystów idealizuje utrudniony dostęp do internetu, traktując go jako dodatkową atrakcję.

Prawdziwa Kuba: szczęśliwe rodziny mieszkające w wielopokoleniowych domach W dzielnicy Habana Centro według danych Oficina­Nacional­de Estadistica, czyli kubańskiego

odpowiednika Głównego Urzędu Statystycznego, gęstość zaludnienia dochodzi do 40 tysięcy osób na kilometr kwadratowy, w Habana Vieja – do 20 tysięcy. Dla porównania w najgęściej zaludnionej dzielnicy Warszawy, czyli na Ochocie, na kilometr kwadratowy przypada mniej niż 10 tysięcy mieszkańców. W latach 2011–2014 prowadziłem badania etnograficzne na temat casas particulares (kwater prywatnych wynajmowanych turystom przez Kubańczyków) i tworzonej wokół nich oddolnej infrastruktury opartej na sieciach społecznych. Wynika z nich, że pobyt wielu pokoleń w jednym gospodarstwie domowym często generuje konflikty i ujawnia nierówne relacje: w obliczu braku mieszkania dzieci są silnie uzależnione od rodziców. Warto zastanowić się nad tym, jak trudno żyć w domu, w którym mieszka tak wiele osób naraz i czasem nie ma nawet ścian, które wydzielałyby pokoje i dawały prywatność. Głód mieszkań na Kubie jest ogromny, a fakt, że wiele domów jest wynajmowanych turystom, nie przybliża do rozwiązania problemu. Wiele osób żyje w tak zwanych solares, czyli dawno porzuconych willach i kamienicach, z których każdy nowo przybyły zabudował część dla swojej rodziny. Hawana jest ponadto zamieszkana przez wielu wewnętrznych migrantów – jako że na Kubie nie funkcjonuje swoboda poruszania się, a jej naruszenie wiąże się zarówno z sankcjami ekonomicznymi, jak i ryzykiem deportacji, wielu z nich podnajmuje pokoje u innych rodzin, zajmuje pustostany lub buduje domy z blachy bądź kamienia, które w kraju nazywane są llega y pon (w dosłownym tłumaczeniu: „przybądź i załóż/zbuduj”). Tacy migranci →

101 POZA EUROPĄ

liczba oficjalnie działających stowarzyszeń kobiecych. Względne bezpieczeństwo turystek i istnienie organizacji kobiecych nie negują jednak głęboko zakorzenionego w społeczeństwie kubańskim zjawiska machismo: latynoamerykańskiego kultu męskości, w którym macho­, samiec, ma sprawować władzę nad kobietą, której miejsce jest w domu. Machismo pozostaje problemem po dziś dzień. Bycie macho lub guapo potwierdza męskość. Istnieje bardzo bogata literatura specjalistyczna na temat przemocy wobec kobiet na Kubie, szczególnie jeśli chodzi o praktyki związane ze społeczną kontrolą sfery prywatnej po 1959 roku (chodzi głównie o działalność Comites de Defensa de la Revolución – Komitetów Obrony Rewolucji, sprawujących kontrolę nad sprawami dzielnic bądź miast). Sfera prywatna pełna jest przytłaczających nierówności pomiędzy mężczyznami a kobietami. Wykazano, że szczególnie w przypadkach przemocy domowej wobec kobiet członkowie Komitetów nie czują się uprawnieni do interwencji. Lokalne powiedzenie entre marido y mujer nadie se debe meter (pomiędzy męża a żonę nikt nie powinien się wciskać) jest używane przez policjantów i przedstawicieli CDR właśnie po to, żeby nie musieć interweniować. Przypadki przemocy domowej są zamykane w obrębie gospodarstwa i traktowane jako osobisty problem poszczególnych kobiet, który nie wynika z panujących stosunków społecznych.


102

wykluczeni są zarówno z dostępu do oficjalnego zatrudnienia, jak i z kubańskiego systemu benefitów, które byłyby dla nich dostępne wyłącznie w miejscu zameldowania. Muszą więc szukać źródła dochodu w szarej strefie, co wciąż jest dla nich bardziej opłacalne niż pozostawanie w miejscu, z którego pochodzą. Prawdziwa Kuba: spokojne życie bez internetu W lecie tego roku byliśmy w ciągłym kontakcie z Kubańczykami­, którzy pytali, co u nas słychać, lub prosili o przywiezienie konkretnych produktów zza granicy. A to dlatego, że ETECSA, czyli kubańskie przedsiębiorstwo telekomunikacyjne, testowała internet mobilny i Kubańczycy cieszyli się kilkoma dniami darmowego dostępu do sieci. Ostatnie lata przyniosły duże zmiany, jeśli chodzi o infrastrukturę internetową na Kubie. Najpierw powstały strefy wi-fi w parkach i na placach, a po wykupieniu karty każdy mógł połączyć się z siecią. Efekty przynosi też partnerstwo publiczno-prywatne z Google i zobowiązanie się firmy do powszechnego udostępnienia internetu na wyspie. Z każdym dniem dostęp do światowej sieci jest na Kubie łatwiejszy. Wcześniej także był możliwy, lecz bardzo drogi – w ciągu ostatnich czterech lat cena spadła z ośmiu do jednego dolara za godzinę. Wielu turystów idealizuje ten utrudniony dostęp do internetu, traktując go jako dodatkową atrakcję. Podkreślają, jak Kuba pozwala im „wypocząć” od

świata, żyć tu i teraz, nie patrzeć w ekran. Warto jednak pamiętać, że mówimy o kraju, w którym zdecydowana większość obywateli ma za granicą kogoś, kto przysyła pieniądze, co oznacza, że rodziny są rozczłonkowane, podzielone. Jest to więc raczej dramat tego społeczeństwa – krewni mogą kontaktować się wyłącznie przez Messengera i inne media internetowe, podczas gdy możliwości opuszczenia kraju są bardzo ograniczone. Dlatego „życie tu i teraz” wcale nie było dla Kubańczyków­sielanką. Prawdziwa Kuba: waluta dla turystów, waluta dla Kubańczyków Pytanie o to, czy płaciliśmy kubańskimi pesos (CUP), jest dość często zadawane przez osoby, które chciałyby wyjechać na Kubę lub które były tam przez jakiś czas. Od momentu otwarcia się kraju na turystykę w latach 90. na Kubie funkcjonował podwójny obieg waluty – początkowo były to peso kubańskie i dolar amerykański. Żeby ograniczyć liczbę dolarów w obiegu, rząd wprowadził CUC – czyli peso wymienialne, którego wartość przeliczana jest na dolara. Działania te miały chronić Kubańczyków przed spadkiem ich siły nabywczej w związku z pojawieniem się pieniędzy od turystów, jednak bardzo szybko zaczęto mówić o tym, że za dolary (lub CUC) da się kupić wszystko, podczas gdy peso kubańskie jest bezwartościowe. Choć regulacje dotyczące podwójnej waluty zmieniały się na przestrzeni lat, to w ostatnim czasie w ramach


* „Prawdziwej Kuby” nie ma. Jest za to kraj tak skomplikowany, że zawsze poznajemy i rozumiemy tylko jakiś jego wycinek. Próby obalania mitów i odkrywania domniemanej ukrytej prawdy są zrozumiałe, gdy w publicznym dyskursie wyspa jest prezentowana jako rejon atrakcyjny dzięki swemu romantyzmowi i egzotyce (w tym też pokazywanej w nader jaskrawy sposób biedzie), a żyjący na niej ludzie sprowadzani są do roli elementów krajobrazu. Podobne stereotypy dotyczą zresztą wielu innych miejsc chętnie odwiedzanych przez turystów. Warto jednak pamiętać o tym, że to, co chcemy pokazać, ważniejsze jest od budowania naszego wizerunku jako ekspertów od nieznanego oblicza wyspy.

* Korzystaliśmy między innymi z następujących źródeł: Philip Brenner i in. (red.), „A contemporary Cuba reader: the revolution under Raúl Castro”, Lanham 2015 Danielle Clealand, „When ideology clashes with reality: racial discrimination and black identity in contemporary Cuba”, „Ethnic and Racial Studies” 36 (2013), nr 10, s. 1619–1636 Yvonne Daniel, „Rumba: dance and social change in contemporary Cuba”, Bloomington 1995 Alejandro de la Fuente, „Recreating racism: race and discrimination in Cuba’s «special period»”, „Socialism and Democracy” 15 (2001), nr 1, s. 65–91 Silje Lundgren, „Heterosexual Havana: ideals and hierarchies of gender and sexuality in contemporary Cuba”, Uppsala 2011 L. Kaifa Roland, „Cuban color in tourism and la lucha: an ethnography of racial meanings”, New York 2011

Ruxandra Ana jest antropolożką, latynoamerykanistką, doktorantką Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej. Obecnie prowadzi projekt badawczy „Dziedzictwo kulturowe w procesie przemian: turystyka, taniec i zmiana społecznoekonomiczna na Kubie” finansowany przez Narodowe Centrum Nauki.

103 POZA EUROPĄ

wstępu do jej ujednolicenia wprowadzono zasadę, że CUC i CUP (1 CUC = 25 CUP) są ze sobą wymienne i akceptowane na terenie całego kraju jako ważny środek płatności. Istotność tego rozróżnienia podkreślają turyści, którzy w ten sposób chcą pokazać swoją dogłębną znajomość Kuby. Podwójny obieg walutowy to także jeden z efektów wpływu turystyki na przemiany gospodarki kubańskiej i życie codzienne Kubańczyków, który przekłada się między innymi na pogłębiające się różnice społeczne czy nierównomierny dostęp do dóbr codziennego użytku. To dostęp do pracy w turystyce, niezależnie od tego, czy zgodnej z prawem (praca w hotelach, restauracjach lub prowadzenie własnej działalności), czy w ramach niesankcjonowanych przez państwo form zatrudnienia (głównie świadczenie usług dla turystów – zaprowadzenie do wolnego domu, przewóz i tak dalej), determinuje względny dobrobyt. Wykształcenie i praca w zawodach postrzeganych jako elitarne – jak lekarz czy prawnik – wiążą się z bardzo niskimi zarobkami, przez co wielu Kubańczyków porzuca te profesje właśnie na rzecz pracy w turystyce. Warto pamiętać, że poza turystyką większość Kubańczyków zatrudniona jest w sektorze państwowym, w którym pensje od wielu lat ulegały niewielkim zmianom i wciąż pozostają na bardzo niskim poziomie. Według danych Oficina Nacional de Estadística średnia pensja w 2017 roku wyniosła 767 CUP (czyli około 24 EUR). Dla porównania: jest to dzienny koszt wynajmu pokoju średniej jakości w Hawanie­. Jak wykazały wywiady prowadzone z gospodarzami casas particulares, wielu z nich pracowało w zawodach wymagających wysokich kwalifikacji, które jednak porzucili, ponieważ nie zapewniały im środków do życia.

Oskar Lubiński jest doktorantem Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej i współpracownikiem Instytutu Adama Mickiewicza. W latach 2012–2014 prowadził badania na temat casas particulares i tworzących się wokół nich sieci wzajemnego wsparcia. Obecnie zajmuje się projektami rozwojowymi w Hawanie.


104

Nie zbawisz świata podróżą swoją Podróżując, łatwo poczuć się odrobinę lepszym i bardziej doświadczonym od tych, którzy danego kawałka świata nie mieli możliwości zobaczyć. Niesłusznie.

Iga Kowalska Kolarstwo

M

ożesz zrobić ładne zdjęcie. Słodkich dzieci, miłych zwierzątek. Możesz podarować komuś prezent. Opisać swoje przygody na łamach kilkuset fascynujących stron. Albo w kilku zdaniach w poście na Facebooku. Tylko, bardzo proszę, nie oszukuj się. Nie zbawisz świata swoją podróżą. Ten głód mam w sobie od zawsze. Jeździć i oglądać kraje, miasta, kontynenty. Jest we mnie pragnienie swobodnych wędrówek, apetyt na włóczenie się, poznawanie, rozmowy z ludźmi różnymi ode mnie. W świecie innym niż ten codzienny. Kiedy tylko mogę, wyruszam do miejsc, w których jeszcze nie byłam. Wyobrażam sobie, że podróżując, uczę się, poszerzam świadomość. Ale przecież wcale nie musi tak być. Zarówno wyjazd typu all inclusive, jak i samodzielnie zorganizowana podróż mogą stać się pretekstem do utwierdzania i powielania stereotypów i utartych schematów myślenia dotyczących innych

kultur. Wiedza na ich temat wytwarzana jest przez biura podróży czy autorów przewodników, by sprzedać produkt, którym jest podróż. Tworzą ją także samozwańczy przewodnicy, blogerzy, czasem reporterzy – między innymi w celu kreowania własnego wizerunku. Kraj czy kultura, których dotyczy ta wiedza, staje się de facto środkiem do osiągnięcia określonego celu. Informacje bywają więc uproszczone, mają bowiem przede wszystkim zaciekawić i zaintrygować odbiorcę. Trudno jest zatem zupełnie uciec od klisz, przez które patrzymy na „ten odległy” świat, bo nasiąkamy nimi od dzieciństwa. Podróżując, łatwo poczuć się odrobinę lepszym i bardziej doświadczonym od tych, którzy danego kawałka świata nie mieli możliwości zobaczyć. Niesłusznie. Chciałabym ponegocjować istnienie oczywistości, pozornych racji i żelaznych ustaleń. Mam parę doświadczeń i kilka emocji. „Eseje traktujące o przeżyciach emocjonalnych autora z natury rzeczy pozbawione są jakiegokolwiek ugruntowania. Jedyne, co mają, to swoboda. A czytelnik także ma niezwykłą swobodę, w żaden bowiem sposób nad nim nie stoję


Wyruszam Najszybsze bicie serca wywołują u mnie podróże tam, gdzie inni mówią, by nie jechać. Pytają: „Co to za kraj i po co ci właściwie ten wyjazd?”. Ale ja lubię spacerować po wielkich, betonowych placach i podziwiać niepasujące do siebie budynki. Jako mieszkankę europejskiej stolicy zadziwia mnie, że można żyć w mieście bez rozkładów jazdy czy jeździć samochodami bez pasów bezpieczeństwa. Jestem zaskoczona, że to, co dla mnie jest bałaganem, dla kogoś może oznaczać idealny porządek – i na odwrót. Wzruszają mnie spotkania z ludźmi, którzy wciąż za czymś tęsknią, a jednak potrafią okazać bezinteresowne dobro. Najbardziej fascynująca była dla mnie wizyta w kraju, który nie istnieje. W samozwańczej Republice

Górskiego Karabachu. W miejscu zniszczonym przez wojny, zastygłym w odradzającym się co jakiś czas konflikcie między Armenią a Azerbejdżanem. Dwa narody żyjące obok, a jednak żywiące do siebie głęboko zakorzenioną nienawiść, trwają w zawieszeniu od początku lat 90. Od czasu jednego z najkrwawszych konfliktów na Kaukazie, którego najbardziej zaciekłe walki trwały między 1992 a 1994 rokiem. Co najmniej 25 tysięcy rannych, około milion uchodźców. Broń z Rosji, która sprzedaje ją obu stronom. Ta wojna zdaje się nie mieć końca, ale ja akurat miałam szczęście być tam we wrześniu 2013 roku, kiedy wydawało się, że konflikt został zażegnany. Albo raczej: na dobre zamrożony. Jechałam wypchanymi po brzegi marszrutkami, słuchałam o tęsknocie za ZSRR. Rozmawiałam z tymi, którzy z nadzieją w oczach wciąż czekają na lepsze czasy. W Stepanekercie, w Szuszy, w Wank. Rozmawiałam z bohaterami codziennych walk o przetrwanie, którym przyszło żyć w świecie jak ze snu, z pustym portfelem i roześmianymi dziećmi biegającymi wśród ruin azerskich meczetów. Codziennie ktoś na ulicy proponował mi nocleg, choć nigdy nie potrzebowałam skorzystać →

105 POZA EUROPĄ

i nie mam nad nim żadnej władzy” – pisze we wstępie do swojego zbioru esejów „Widzi mi się” Zadie Smith. Pozwalam sobie przytoczyć jej słowa w tym miejscu nie bez przyczyny. O tym bowiem także jest ten tekst, że widzi mi się tak, a komuś może widzieć się inaczej. I bardzo dobrze!


106

Samą odwagą można podetrzeć sobie co najwyżej nos, jeśli nie stać nas na bilet czy na zakupy za granicą.

z takiej propozycji. Ludzie zaczepiali mnie, by oprowadzić po swoim ogrodzie, by opowiadać. Wystarczy doświadczyć tego świata choć raz, by stracić wszelką pewność, co jest prawdziwe, a co wyśnione. Wystarczy przytulić biegnące w twoim kierunku ze szkoły dziecko, by trochę za bardzo polubić samą siebie. Można wtedy, zupełnie bezpodstawnie, pomyśleć o sobie: „Jestem wielką podróżniczką, lepszą niż zwykła turystka!”. Warto jednak zachować czujność i, zanim na dobre rozpędzi się człowiek w tym samozachwycie, zastanowić się nad sensem i niebezpieczeństwem tej iluzji. Wielcy odkrywcy i mali turyści? Ale dlaczego właściwie nie zanurzyć się oceanie samozachwytu „wielkiego odkrywcy”? Chociażby dlatego, że podróżowanie to egoistyczna zachcianka. Trzeba za tę przyjemność zapłacić, czasem niemało. Jasne, żeby pojechać w pewne miejsca potrzeba też odwagi, szczególnie jeśli jest się kobietą. Ale samą odwagą można podetrzeć sobie co najwyżej nos, jeśli nie stać nas na bilet czy na zakupy za granicą. W świecie, w którym podróże są powszechne, bywają również zadziwiająco tanie. Ale podróż zawsze kosztuje. Jeśli nie pieniądze, to czas, jeśli nie czas, to wysiłek. I ten fakt sprawia, że podróże nie są dostępne dla wszystkich. I dlatego nie rozumiem tych, którzy czują się lepsi, ponieważ widzieli więcej świata niż inni. Podróżuję, bo mogę i chcę.

Kupię bilet lotniczy zamiast sukienki. Kupię bluzkę w second handzie za 3 złote, a 200 złotych wydam na podróż. Tylko że ja rzeczywiście mam ten wybór. Nie każdy go ma. I dlatego nic nie bawi mnie bardziej niż współcześni „wielcy odkrywcy”. Nie przemawiają do mnie chwytliwe nagłówki: „Rzuciłam pracę w korpo i podróżuję”. Bo to, umówmy się, też jest rodzaj luksusu. Skoro rzuciłaś pracę w korporacji, to pewnie była to dobrze płatna praca. Skoro dobrze płatna, to pewnie masz mieszkanie, które na przykład możesz teraz wynająć i dzięki temu podróżować. Albo wykształcenie i umiejętności, dzięki którym możesz pracować zdalnie. Oczywiście, być może sama na to ciężko pracowałaś. Ale po raz kolejny: nie każdy ma takie wykształcenie, nie każdy ma możliwość, by je zdobyć. Nie ma go na przykład kobieta z kilkorgiem dzieci, mieszkająca w małym mieście. Rzuciłaś pracę w korpo? Super. Miałaś wybór. Nie każdy ma. Poza tym podróż jest też rodzajem ucieczki. Przynajmniej dla mnie. Pozornie szlachetne pobudki odkrywania mieszają się z pragnieniem eskapizmu. Nic w tym złego, jeśli sami przed sobą przyznamy, że nie jedziemy teraz zbawiać świata i ratować ludzi. Jeśli jesteśmy na tyle świadomi, by przyznać, że zaspokajamy potrzebę (może czasem wykreowaną?), a nie wzorem piętnasto- czy szesnastowiecznych odkrywców pod płaszczykiem chęci odkrywania Nowego Świata


Z szacunkiem przez świat Warto więc przyznać, że samą podróżą nie naprawiam świata. Wręcz przeciwnie – świat zużywa się przeze mnie bardziej. Depczę trawniki, wypijam wodę, zanieczyszczam powietrze. Nawet będąc najbardziej świadomą podróżniczką, trudno byłoby mi nie przyznać, że z tego świata korzystam. Dla własnej przyjemności. Już w 1924 roku pisała o tym Virginia Woolf: „Poza tym angielska droga w szybkim tempie traci swój dawny charakter – kolorystykę, tu rudawoczerwoną, tu perłowobiałą; swoje kwieciste i niesforne pobocza; ciszę; starożytny, nieuładzony urok. Staje się natomiast czarna jak popiół, gładka jak cerata, pozbawiona zakrętów, zamieniając się po prostu w tor wyścigowy dla wygody społeczeństwa, które rzekomo trwa w stanie nieustannego i szalonego pośpiechu, żeby się nie spóźnić na obiad”.

Dlatego w czasie spełniania tej egoistycznej zachcianki warto jak najmniej niszczyć, śmiecić i zużywać, szanować lokalne zwyczaje, być otwartym, uważnym i krytycznym. Również, a może przede wszystkim, wobec siebie. Zdawać sobie sprawę, że korzystanie ze świata to odpowiedzialność. Co powinno przede wszystkim być cechą świadomego podróżnika? Wrażliwość. Niestety brakuje jej wielu znanym osobom, które wystąpiły w programie Azja Express, co doskonale opisuje Dorota Masłowska: „Zdeterminowani, by wygrać wyścig, uczestnicy nie mają czasu na polityczne poprawności: odnoszą się do tubylców użytkowo, a rzeczywistość, z całą zawiesistością historyczno-kulturową, traktują jako planszę nie zawsze mądrej gry”. Wrażliwością nie wykazała się także vlogerka Szusz, która urządziła czarnoskórym dzieciom bitwę na cukierki podczas urlopu na Madagaskarze. Determinacja, by być popularnym, powinna jednak iść w parze chociaż z minimalnym poczuciem odpowiedzialności za wzorce, które się promuje (Szusz ma 253 tysiące subskrypcji w serwisie Youtube). Na szczęście istnieją blogerzy, którzy zachęcają do ekologicznego i świadomego życia i podróżowania. Dobrym przykładem jest autorka bloga The Adamant Wanderer, która w swoim poście o ekoświadomości porusza nawet bardzo niewygodny temat ograniczania podróży samolotem. Sama przyznaje, że nie zawsze →

107 POZA EUROPĄ

jedziemy dostosowywać go do naszych pragnień. Doskonale ubrał to w słowa Paul Theroux: „Chciałem być nieosiągalny w Afryce. Właśnie pragnienie zniknięcia każe wielu podróżnikom wyruszyć przed siebie. Jeśli masz dość czekania w domu czy w pracy, podróż jest idealna: niech teraz czekają inni. Podróż jest swoistą zemstą za to, że wciąż musiałeś zostawiać wiadomości automatycznej sekretarce lub nie znałeś numeru wewnętrznego osoby, do której dzwoniłeś; zemstą za to, że przez całe życie zawodowe inni kazali ci czekać”.


108

jest to możliwe, podobnie jak nie każdy może latać wyłącznie odpowiedzialnymi, zapewniającymi dobre warunki pracy liniami lotniczymi. Zamiast lecieć samolotem z Krakowa do Gdańska można jednak wybrać inny środek transportu. Na uwagę zasługuje także inicjatywa #zSzacunkiemPrzezŚwiat, inspirowana przez ksenofobiczne wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego. Inicjatorzy napisali do niego list, a gdy nie otrzymali odpowiedzi, opublikowali go w formie otwartej. Krytykują w nim brak wrażliwości podróżnika i wskazują na potrzebę szacunku dla odmienności, pisząc na przykład: „Utrwalanie stereotypów, europocentryzm i ksenofobia prowadzą do niewiedzy. Do strachu, lekceważenia i nienawiści. Nie chcemy się na to godzić”. Wskazują także na odpowiedzialność, jaka płynie z bycia osobą publicznie wypowiadającą się o świecie: „Kiedy wybieramy się w podróż – jako dziennikarze czy blogerzy, czytani przez tysiące Polaków – zabieramy ze sobą jeszcze coś: odpowiedzialność. Nie wszyscy Polacy są w stanie wyjeżdżać za granicę, a już na pewno niewielu jest w stanie wyjeżdżać bardzo daleko i na dłużej. To my, poniekąd, pokazujemy im świat”. List podpisany został przez ponad 160 osób, w tym między innymi Annę Alboth, Elżbietę Dzikowską, Katarzynę Boni, Andrzeja Stasiuka i Pawła Cywińskiego. Rozróżnienie na turystę i podróżnika także wydaje się dość mgliste. Jeżeli do czegokolwiek to różnicowanie prowadzi, to do poczucia wyższości, przekonania o prawomocności sądów osób, które dzięki podróżom zostały ekspertami w pewnych regionach świata, ich kurczowemu trzymaniu się tej pozycji. „Czemu służy dość stara już opozycja turysta – podróżnik? Opisowi świata rzeczywistego czy deklarowaniu własnej

wyższości wobec tego świata lub chociażby uprzywilejowanej pozycji w nim?” – zadaje słuszne pytanie Anna Horolets, analizując tekst Jacka Hugo-Badera „Kiedyś byłem psem”, będący deklaracją jego dystansu do turystów i uznania siebie, reportera, za prawdziwego podróżnika, wraz między innymi z geografami, geologami, kartografami, misjonarzami czy filmowcami. I chociaż uwielbiam styl pisania i bezczelność wyżej wspomnianego i nie neguję wartości jego reportaży, to Horolets zwraca uwagę na bardzo ważny aspekt jego tekstów: „Reportażysta-heros wyrusza w świat, by zdobyć doświadczenie, sprawdzić siebie, poprzez konfrontację z Innym upewnić się we własnych racjach”. Pytanie, które należałoby tu zadać, brzmi: kto naprawdę tej opozycji turysta – podróżnik potrzebuje? Czy ci potencjalni turyści, którzy dla własnej przyjemności i bez większej społecznej misji wyruszają na wakacje? Czy może raczej „wielcy odkrywcy”, dla których wykreowanie wizerunku samego siebie jako odważnego i potrzebnego społeczeństwu podróżnika wiąże się z określoną pozycją w zawodzie? Powroty Jedną z ciekawszych części podróżowania jest dla mnie wracanie do domu. Zanurzenie się na powrót w znanym, codziennym. Kiedy mam poczucie, że wracam chociaż odrobinę odmieniona. Gdy czuję się bliżej człowieka, natury i samej siebie. Bo nawet podróżniczki, które wpłynęły na wiedzę i świadomość o innych kulturach, takie jak Mary Kingsley, nie zapomniały o mistycznym aspekcie wyjazdów. Kiedy stała nad brzegiem rzeki Ogowe w zachodniej Afryce, w wiosce kanibali Fan, tak opisała swoje odczucia: „Ja po prostu całkiem


Iga Kowalska jest absolwentką bioetyki na Uniwersytecie Warszawskim. Doktorantka w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej. Interesuje się antropologią ciała i etyką leczenia zaburzeń psychosomatycznych. Zajmuje się public relations. Lubi być w drodze.

109 POZA EUROPĄ

tracę świadomość ludzkiej odrębności, pamięć ludzkiego istnienia z jego cierpieniem, kłopotami i wątpliwościami. Staje się częścią powietrza, natury. Jeśli istnieje jakieś niebo, to dla mnie właśnie to jest niebem­”. Uwielbiam uciekać do świata. Nigdzie nie nauczyłam się tyle, co w drodze. Nigdzie też nie przeżyłam tylu niespodziewanych sytuacji, nie zawsze przyjemnych. Szczególnie w czasie podróży w pojedynkę. Sama pracuję na te wyjazdy. Ale doskonale zdaję sobie też sprawę z tego, że mam ogromne szczęście, bo mogłam przecież urodzić się jako ta urocza dziewczynka, której jeden z „wielkich podróżników” zrobi zdjęcie na jakimś krańcu świata. A jego – z pewnością drogi – obiektyw byłby najciekawszą rzeczą, jaką odkryłam.

Kolarstwo facebook.com/kolarstwo

* Korzystałam między innymi z prac: Tomasz Grzywaczewski, „Granice marzeń: o państwach­nieuznawanych”, Wołowiec 2018 Wolf Kielich, „Podróżniczki: w gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy”, Warszawa 2013 Rebecca Solnit. „Zew włóczęgi: opowieści wędrowne”, tłum. Anna Dzierzgowska, Sławomir Królak, Kraków 2018 Maria Wiernikowska, „Oczy czarne, oczy niebieskie: z drogi do Santiago de Compostela”, Warszawa 2013 Virginia Woolf, „Z powodu potanienia samochodów” [w:] „Eseje Wybrane”, tłum. Magda Heydel, Kraków 2015


110

Sen o Gdyni Twórcy przedwojennej Gdyni mierzyli wysoko. Miasto miało być morską stolicą Polski, jej oknem na świat, a Polacy mieli stać się narodem morskim.

Agata Abramowicz Ilustracje dzięki uprzejmości Muzeum Miasta Gdyni

O

tym, że mała kaszubska wieś, Gdynia, stanie się wkrótce nowoczesnym portem II Rzeczpospolitej, zadecydowało dogodne ukształtowanie terenu oraz bliskość linii kolejowej. Wieś, w której według wykazu z 1921 roku mieszkały 502 osoby, miała zastąpić dawny główny port Rzeczypospolitej – Gdańsk, który po I wojnie światowej stał się Wolnym Miastem pod opieką Ligi Narodów. Na początku powstał tymczasowy port wojenny i rybacki. Decyzję o jego rozbudowie i wykorzystaniu również do celów handlowych znacznie przyspieszyła polsko-niemiecka wojna celna, która wymusiła szukanie nowych rynków zbytu dla polskiego węgla. Już w 1926 roku czarne złoto ze Śląska płynęło z nowego polskiego portu do Skandynawii i Wielkiej Brytanii. Wkrótce gdyński port stanowił fundament gospodarki morskiej II Rzeczypospolitej. Wprowadzone przez rząd korzystne cła i dobre warunki dla inwestorów,

a także nowoczesna infrastruktura sprawiły, że w latach trzydziestych Gdynia stała się konkurencją dla innych portów bałtyckich. Towary eksportowano głównie do Europy Zachodniej i Skandynawii­. W 1933 roku po raz pierwszy przez Gdynię przeszła większa masa towarowa niż przez Gdańsk. Pod koniec lat 30. gdyński port zajmował powierzchnię 897 hektarów, dysponował portową siecią kolejową, 57 magazynami i 93 urządzeniami przeładunkowymi. Bose Antki i ciemni Kaszubi Dla zrozumienia specyfiki początków Gdyni ważne jest przyjrzenie się jej historii również w mikroskali. Do miasta przyjeżdżali (lub po prostu przychodzili) robotnicy niewykwalifikowani, mali i więksi przedsiębiorcy, urzędnicy czy inżynierowie. Brakowało jednak firm doświadczonych w dużych inwestycjach morskich. Budowę zlecono duńskiej spółce Hojgaard&Schulz­. Dziesiątki pracowników firmy wraz z rodzinami zamieszkały w Gdyni na ponad dekadę, a na terenie portu powstało duńskie osiedle prostych, drewnianych domów. Zamożniejsi inżynierowie


Propagandowa grafika Ligi Morskiej i Kolonialnej ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni

i Franciszek Wilke, postanowili wykorzystać odziedziczoną po ojcu łódź rybacką i w sezonie obwozili po porcie letników chcących zobaczyć na własne oczy wielką państwową inwestycję. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i po kilku latach przedsiębiorczy bracia dysponowali już grupą pracowników i własną flotą pasażerską złożoną z kilku jednostek, drukowali bilety i mapy z alternatywnymi trasami wycieczek po porcie. Wśród przybyszów z kraju również zdarzały się spektakularne sukcesy. Gdy w 1928 roku pochodzący spod Poznania Józef Kliks przyjechał do Gdyni, zajął kąt w sklepie spożywczym, oferując naprawę zegarków. Pod koniec lat trzydziestych miał już dwa sklepy zegarmistrzowsko-jubilerskie w centrum miasta. To jedna z tych historii, która nieprzerwanie trwa do dziś. W Gdyni nadal działa zakład zegarmistrzowski prowadzony przez syna Józefa Kliksa. Opowieści o sukcesach zachowało się wiele, choć częściej zdarzały się tragedie i bankructwa. Te trudniej wytropić, gdyż o przegranych historia lubi milczeć. Ówczesna prasa donosiła o rabunkach, morderstwach i oszustwach. Jednym z takich wydarzeń →

111 KRAJOZNAWCZY

wkrótce zainwestowali w wille na Działkach Leśnych i na Kamienne­j Górze. W zbiorach Muzeum Miasta Gdyni znajduje się unikatowy album ze zdjęciami wykonanymi przez fotografa amatora Józefa Walaskowskiego, inżyniera zatrudnionego w Gdyni przez duńską spółkę. Kadry prezentują budowę osiedla, wspólną pracę, życie towarzyskie i zupełnie zwyczajną codzienność polsko-duńskiej społeczności. Szybkie tempo budowy portu wymagało ściągnięcia do pracy tysięcy ludzi. Do Gdyni przybywali Kaszubi­z odległych części regionu. Jednak to ludność z głębi Polski zmieniła oblicze Gdyni w 1936 roku na tysiąc mieszkańców przypadało tu zaledwie 144 miejscowych. Różnice kulturowe i językowe między Kaszubami a nowymi przybyszami niejednokrotnie powodowały napięcia i nieporozumienia. Nazywali siebie nawzajem „bosymi Antkami” i „ciemnymi Kaszubami”. Współistnienie okazało się jednak możliwe, z czasem odnotowywano coraz więcej mieszanych polsko-kaszubskich małżeństw. W tych niezwyczajnych warunkach liczyły się zaradność i odrobina szczęścia. Gdyńscy Kaszubi, Robert


112

z kroniki była straszna zbrodnia dokonana przez Stefana­Wróblewskiego­na jednym z osiedli biedy okalających rozwijającą się Gdynię. Mieszkańcy nazywali je Drewnianą Warszawą, Dzielnicą Chińską lub Budapesztem i nie chodziło tu o podobieństwo do węgierskiej stolicy. Na początku lat trzydziestych prowizoryczne, sklecone byle jak budy, w których mieszkali robotnicy i bezrobotni, zajmowały aż 65 procent zasiedlonej powierzchni miasta. Właśnie tam trafił Stefan­Wróblewski­, który jak wielu innych zdecydował się szukać szczęścia w Gdyni. Okradziony na granicy i pogrążony w długach, żył w niewielkim baraku z żoną, dwiema córkami oraz szwagierką i jej synem. W lipcu 1937 roku zdesperowany napisał list pożegnalny: „Jestem zmuszony to zrobić spowodu takiej niesprawiedliwości jaka teraz istnieje i właśnie ten ktury pierwszy ten list dostanie do rąk niech wszystko przestawi władzy” (pisownia oryginalna). Nad ranem zabił żonę, obie córki i syna szwagierki, a sam próbował popełnić samobójstwo. Przeżył, został skazany na dziesięć lat więzienia.

Gdynia w budowie Warunki mieszkaniowe w Gdyni odzwierciedlały głębokie podziały społeczne. W przeciwieństwie do portu miasto nie było inwestycją państwową, a jego władz nie było stać na wykup ziemi. Działki w śródmieściu zakupili zamożni inwestorzy. Często stawiali na nich efektowne domy z wygodnymi mieszkaniami. Powstawały przede wszystkim kamienice czynszowe, ale też budynki przeznaczone na biura spółek i organizacji. Przeważały płaskie dachy, jasne elewacje, pasy okien. Pojawiły się kształty nawiązujące do form okrętowych – zaokrąglone balkony, narożniki, balustrady. Często towarzyszyło im wysokiej jakości wykończenie detali. Reprezentacyjne i eleganckie modernistyczne domy są tylko częścią architektonicznego dziedzictwa Gdyni. Pokusa łatwego wzbogacenia się odbijała się na jakości wielu budynków. Szczególnie przed 1930 rokiem, ze względu na to, że inwestorzy szukali oszczędności, projekty często wykonywali murarze. Powstawały budynki obliczone na uzyskanie doraźnych korzyści


Rozwój Gdyni (Wiadomości Literackie nr 21/1937)

one za rzeczywistością – prywatni właściciele zabudowywali działki, nie czekając na odgórne wytyczne. Modernistyczna architektura nowoczesna, oszczędna, funkcjonalna i wygodna doskonale pasowała do idei nowoczesnego portu i gospodarczego sukcesu. Wyrażało się w niej pragnienie nadrobienia straconego czasu – cywilizacyjnych zapóźnień okresu zaborów. Gdynia udowadniała, że odrodzona Rzeczpospolita może być nowoczesna i silna. Gdy władze państwowe dostrzegły konieczność inwestowania również w samym mieście, zaczęły powstawać urzędy, banki, poczta, sąd i szkoły. Modernistyczne, monumentalne, a nawet klasycyzujące, wielopiętrowe budowle odzwierciedlały ambicje, które państwo wiązało z Gdynią. W miesięczniku „Architektura­ i budownictwo” z 1936 roku postulowano: „Świat architektoniczny oraz władze budowlane powinny, w poczuciu odpowiedzialności, podporządkować się wspólnej myśli – nadania Gdyni takiego wyrazu architektonicznego, który będzie w najszerszym znaczeniu tego pojęcia – emanacją sił twórczych polskiej techniki”. →

113 KRAJOZNAWCZY

intratny wynajem w sytuacji ciągłego głodu mieszkaniowego. Z czasem znalazły się środki państwowe na działki pod budownictwo społeczne, które miało zmniejszyć dramatyczne różnice w jakości życia gdynian. Założone przez architektów Towarzystwo Budowy­Osiedli stawiało skromne, ale porządne mieszkania położone niedaleko centrum. Była to jednak kropla w morzu potrzeb. Zabudowa Gdyni przez pierwsze lata postępowała chaotycznie. Aby zapanować nad sytuacją, na zlecenie rządu kolejni architekci przygotowywali plany urbanistyczne dla miasta. Inspirowane były one najnowszymi trendami w planowaniu, zapoczątkowanymi przez koncepcję „miasta ogrodu” Ebenezera Howarda oraz „Cité Industrielle” Tony’ego Garniera. Plany dla Gdyni zakładały jej podział ze względu na pełnione funkcje: mieszkaniową, administracyjną, usługową, przemysłową i rekreacyjną oraz otwarcie głównej arterii miejskiej na morze. Żadnego z planów nie udało się w całości wprowadzić w życie, najczęściej nie nadążały


114

Propagandowe grafiki Ligi Morskiej i Kolonialnej ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni

Twórcy przedwojennej Gdyni mierzyli wysoko. Ówcześni pisali o mieście, że powstaje dzięki wspólnemu wysiłkowi całego społeczeństwa, że jest ono zwierciadłem jego potrzeb, dążeń i interesów. Miało być morską stolicą Polski, jej oknem na świat, a Polacy mieli stać się narodem morskim. By to osiągnąć, Polska­ musiała się rozkochać w morzu. Wspierać ją w tym miała Liga Morska i Kolonialna. Liga była jedną z największych organizacji w kraju – w 1939 roku liczyła niemal milion członków. Propagowała ideę Polski Morskiej poprzez tematyczne czasopisma, specjalistyczne publikacje, plakaty i pocztówki. Największą imprezą propagandową Ligi było Święto Morza obchodzone w Gdyni od 1932 roku, a już rok później także w miastach i miasteczkach całej II Rzeczypospolitej. Uroczystym pochodom towarzyszyły propagandowe i patriotyczne hasła na transparentach, a także jeżdżące lub pływające drewniane makiety okrętów, podwodne stwory i latarnie morskie. Elementem patriotycznego wychowania miały być także licznie organizowane przez szkoły wycieczki do Gdyni. Aby zapewnić lokum przybywającej nad morze młodzieży, Liga Morska i Kolonialna ogłosiła w 1934 roku konkurs na gmach schroniska w Gdyni. Zwyciężył

projekt Jerzego Wierzbickiego, który zakładał powstanie schroniska wycieczkowego mogącego pomieścić tysiąc osób, hotelu dla kolejnych stu gości, teatru oraz budynku gospodarczego. Proste, geometryczne bryły poprzecinane pasami okien stanąć miały w bezpośredniej bliskości dworca kolejowego. Inwestycji tej nie udało się zrealizować przed wybuchem wojny. Dużym sukcesem Ligi okazało się jednak utworzenie Funduszu Obrony Morskiej. Ze składek darczyńców sfinansowano w dużej mierze budowę okrętu podwodnego „Orzeł”. Gdynia powojenna W momencie wybuchu II wojny światowej Gdynia liczyła 127 tysięcy mieszkańców. Po zajęciu miasta przez wojska niemieckie we wrześniu 1939 roku przemianowano je na Gotenhafen. Większość mieszkańców wysiedlono do miejsc, z których kilkanaście lat wcześniej przyjechali budować życie od nowa. Innych, potrzebnych do pracy, umieszczono na obrzeżach miasta. Do opuszczonych domów sprowadzili się Niemcy – najpierw kadra administracyjna, a następnie Niemcy bałtyccy, sami zmuszeni do opuszczenia domów w Prusach Wschodnich. Działania wojenne zniszczyły Gdynię w niewielkim stopniu. Dane mówią o około 16 procentach


Rummel opisał wizję Gdyni, jaką miała się stać w latach 50. XX wieku. Już wtedy przeczuwał niezwykłe przywiązanie gdynian do ich miasta. Widział potęgę gospodarczą portu, marynarzy z całego świata i zbudowane dla nich świątynie różnych religii. Widział hotele, dobre drogi, szpital uniwersytecki i ścieżki rowerowe. Wizja Rummla częściowo się spełniła. Kilkanaście lat, podczas których zrodziło się nowoczesne, modernistyczne miasto, o charakterystycznej, dość jednolitej stylowo architekturze, ukształtowało jego charakter. Mit Gdyni – okna na świat i terenu wielkich możliwości pozostał w świadomości mieszkańców. Zgodnie z charakterem dynamicznego, elastycznego, nowoczesnego miasta ciągłych zmian i nowych szans gdynianie także dziś chcą marzyć o przyszłości, którą sami mogą zbudować. A dopóki tak jest, dopóty Gdynia pozostanie miastem szczęśliwym.

Agata Abramowicz jest zastępczynią dyrektora Muzeum Miasta Gdyni, historyczką i historyczką sztuki. Kuratorka wystaw, między innymi wystawy głównej Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku i wystawy stałej „Gdynia – dzieło otwarte”.

115 KRAJOZNAWCZY

trwale uszkodzonych budynków. Inaczej rzecz się miała z portem, który niemal zupełnie zniszczyli wycofujący się Niemcy. Po zakończeniu wojny Gdynia wraz z Sopotem i Gdańskiem weszła w skład Trójmiasta. Całkowicie zniszczony Gdańsk, wyznaczony na stolicę województwa i odbudowany jako polskie miasto, miał się stać silnym ośrodkiem robotniczym. Gdynia nie była już jedynym portem w państwie, straciła wyjątkową pozycję i propagandowe znaczenie. Ponadto komunistyczne władze nie były przychylne miastu, które w ich przekonaniu – nie do końca błędnym – zostało zbudowane przez kapitalistów na krzywdzie robotników. Wielu przedwojennych mieszkańców Gdyni wróciło do swoich mieszkań i domów. Bardzo szybko zaczęli napływać także ludzie poszukujący pracy przy odbudowie portu, miasta, jak również przesiedleńcy z Kresów­Wschodnich. Fakt, że Gdynię zbudowali przybysze z całego kraju, ułatwiał osobom przesiedlonym tu po wojnie integrację z miejską społecznością. Tymczasem ludzie przybywający do niemieckiego Gdańska „przywłaszczali” zastaną przestrzeń, nie potrzebując akceptacji przedwojennych mieszkańców, których już tam nie było. Konieczność zdobycia owej akceptacji w Gdyni sprawiła, że przybysze przejmowali także poczucie tożsamości i sprawczości. W zbiorowej pamięci każdy ma tu świadomość początku: historii miasta, którą można prześledzić przez historie rodzinne, historie sąsiadów, przyjaciół. Gdynia od początku była miastem heterogenicznym. Zarówno przed II wojną światową, jak i po jej zakończeniu pozostała miejscem, do którego jechało się z wyboru i z którym z wyboru się utożsamiano. O byciu gdynianinem decydowała deklaracja, a nie urodzenie. Gdynia pozwalała marzyć o zbudowaniu lepszej przyszłości własnymi rękoma. O rozmachu tych marzeń świadczyć może wizjonerska publikacja z 1934 roku: „Sen o Gdyni”. Jej autorem był Julian Rummel, dyrektor Żeglugi Polskiej, zasłużony dla rozwoju idei Polski Morskiej, pionier i pomysłodawca Święta Morza.


116

Pejzaż industrialny Przemysł i polskie społeczeństwo potrzebowały ożywczego impulsu, który jednym ruchem wzmocni gospodarkę, stworzy miejsca pracy i zjednoczy skłóconych politycznie i boleśnie doświadczonych kryzysem Polaków. W COP trzeba było uwierzyć, a taka wiara wymagała niecodziennych proroków.

Jan Wiśniewski

1. W Zakopanem trwa ostatnie pełne lato II RP. Turyści i kuracjusze przechadzają się salonami miasta i szlakami parku narodowego. Wszyscy liczą na to, że oprócz słońca ogrzeje ich blask elity towarzyskiej sanacyjnej Polski sezonu ‘38. Wśród etatowych nazwisk, wymienianych zawsze, gdy grubą kreską chce się odmalować towarzyski pejzaż Krupówek­i okolic, brakuje jednej ważnej postaci. Na liście obecności zakopiańskiej bohemy, gdzieś między Witkiewiczem a Stryjeńską­, rzuca się w oczy rażąca pustka. Wśród bywalców i mieszkańców nie ma Rafała Malczewskiego­, który przez prawie dwadzieścia lat był w zakopiańskim świecie człowiekiem-instytucją. Spod jego rąk wyszło kilkaset płócien i kilkadziesiąt grafik z widokami Tatr. W chwilach wolnych od uwieczniania grań i turni z równym zapałem portretował w felietonach życie społeczne letniej i zimowej stolicy Polski. A teraz po prostu wyjechał. Wygnała go osobista potrzeba

zmiany otoczenia, ale też nowe przedsięwzięcie artystyczne, w którym nie wiadomo, czy bardziej niezwykły był mecenas, czy też powierzone zlecenie. 2. Dwa lata wcześniej, wiosną 1936 roku, politycy należący do obozu rządowego są bliscy podjęcia kluczowej decyzji o uruchomieniu inwestycji, która ma zmienić oblicze kilku województw, a dokładnie jednej siódmej powierzchni kraju. Przy okazji odmienić ma się cała Polska. Politycy czują, że zarówno przemysł, jak i polskie społeczeństwo potrzebują ożywczego impulsu, który jednym ruchem wzmocni gospodarkę, stworzy miejsca pracy i zjednoczy skłóconych politycznie i boleśnie doświadczonych kryzysem Polaków. Wiadomo, że misję weźmie na swoje barki Eugeniusz Kwiatkowski­, wicepremier i minister skarbu, który ma za sobą olbrzymi sukces portu w Gdyni i mocne wsparcie prezydenta Mościckiego. Ale choć nie sposób odmówić mu →


KRAJOZNAWCZY

117

Rafał Malczewski, Brzask rodzącej się Polski


118

„Gazeta Polska” 26 czerwca 1938

silnych atutów w rękach, to jednak wizja, którą proponuje, musi onieśmielać. Mało który gabinet i mało która izba decydowały o przeznaczeniu w zasadzie wszystkich środków inwestycyjnych na stworzenie w środku kraju przemysłowego superwojewództwa, które zapewni Polsce militarne i energetyczne bezpieczeństwo. Kwiatkowski wie, że politycy są tylko ludźmi i decyzje podejmują w określonym układzie odniesień. A ten jest skomplikowany: opozycja nie śpi, niedowiarki we własnych szeregach kuszą zachowawczością, wojsko próbuje forsować swoje wizje. Do tego społeczeństwo niekoniecznie interesuje się założeniami gospodarki planowej na lata 1936–40. Dlatego można się obawiać, że w kluczowym momencie podejmowania decyzji o przekazywaniu kolejnych środków na inwestycję, politycy przestraszą się konsekwencji. By tak się nie stało, muszą sobie zdać sprawę, że głosowanie za Centralnym Okręgiem Przemysłowym to przyłożenie ręki do dziejowej konieczności, którego od polityków oczekuje nie tylko teraźniejszość, lecz

także historia. Po prostu muszą czuć na plecach oddech rodaków – żyjących obecnie i tych, którzy walczyli o niepodległość. W COP trzeba uwierzyć, a taka wiara wymaga niecodziennych proroków. 3. Na pierwszy ogień idzie Melchior Wańkowicz. Do COP-u przyjeżdża po raz pierwszy na samym początku 1937 roku. Zgodnie ze sztuką reporterską wgryza się drobiazgowo w teren, pojawia się na budowach, rozmawia nie tylko z oficjelami, ale też z robotnikami i z mieszkańcami. Choć oczywiście bywa to zwiedzanie wspomagane, na którym nawet najbardziej spontaniczne sytuacje podlegają drobiazgowemu planowaniu, to nie ma wątpliwości, że propaganda na rzecz COP jeszcze nigdy nie była tak blisko zwykłego człowieka. Owocem podróży Wańkowicza jest „Sztafeta: książka o polskim pochodzie gospodarczym”. Oprócz żywych reporterskich partii czytelnika poruszać mają barwnie dobrane wyimki ze statystyki. Wańkowicz pisze


na przykład, ile cementu zużyto do postawienia zapory w Rożnowie i jak to przełoży się na energię, którą wytwarzać będzie przyszła elektrownia. Forma prezentowania przez niego informacji bliska jest infografice, szczególnie gdy słowo spotyka się z obrazem, za który w „Sztafecie” odpowiedzialny był znany grafik Mieczysław Berman. To dlatego książka pod wieloma względami przypomina zbiór plakatowych rozkładówek – znaleźć w niej można wiele szparowanych grafik, kolaży, wytłuszczonych wyimków. „Sztafeta” odnotowała spektakularny sukces. Już po miesiącu wyczerpał się pierwszy nakład i państwowe drukarnie w panice musiały dodrukowywać kolejny. Metoda popularyzacji okazała się skuteczna, COP trafiał pod strzechy. 4. Gdy zakopiańscy bywalcy sezonu ‘38 zaczynają pierwszy turnus wakacji i nerwowo rozglądają się za Rafałem Malczewskim, ten już od kilku miesięcy za pieniądze Ministerstwa Skarbu wzdłuż i wszerz przemierza COP.

Ryc. 2: Rafał Malczewski, Mościce-Zdrój, „Gazeta Polska” 3 lipca 1938

Jeździ nowoczesnym samochodem śladem Wańkowicza­, by opowiedzieć tę samą historię własnymi słowami. Nieutwardzonymi drogami, na których oprócz koni i rozklekotanych bryczek spotkać można ostatnio najnowocześniejszy sprzęt budowlany, oddala się od zakopiańskich salonów. Ich miejsce zajmuje najprawdziwsza Polska prowincjonalna, której niewykształceni mieszkańcy utrzymują się z mikroskopijnych ojcowizn lub z dorywczych prac przy wycinkach lasu. Jakakolwiek odmiana losu jest możliwa pod warunkiem wyjazdu do któregoś z polskich miast przemysłowych, a najlepiej za ocean. To oczywiście nie oznacza, że teren COP nie ma swoich zalet i olbrzymiego potencjału, o czym przypominają nieustannie autorytety sympatyzujące z projektem. Dla osób wrażliwych na symbolikę narodową kluczowy jest fakt, że obszar COP jest „najbardziej polskim terenem pod względem etnicznym obok Poznańskiego, Pomorza i Śląska”. Ludzie myślący bardziej pragmatycznie zwracają uwagę na to, że wskazany przez Kwiatkowskiego teren pokrywa się z wyznaczonym →

119 KRAJOZNAWCZY

Ryc. 1: Rafał Malczewski, Betonowe dziwo, „Gazeta Polska” 14 lipca 1938


120

Ryc. 3: Rafał Malczewski, Zapora rośnie Ryc. 4: Rafał Malczewski, Wieże Mościckiego. Wnętrze hali fabrycznej

na początku lat 20. tak zwanym trójkątem bezpieczeństwa. Wtedy bezpieczeństwo oznaczało, że obszar znajduje się poza zasięgiem samolotów tak radzieckich, jak i niemieckich. Kilkanaście lat później technologie lotnicze mocno się rozwinęły i dosłowne znaczenie terminu przestało być aktualne. Z taktycznego punktu widzenia oddzielenie od Związku Radzieckiego i III Rzeszy było jednak olbrzymią zaletą, dającą nadzieję, że w przypadku konfliktu wrogie wojska zostaną związane, zanim zdążą odciąć region od reszty kraju, jak by się to niechybnie stało w przypadku nadgranicznego Górnego Śląska. To także dlatego w pierwszej kolejności uruchomione zostaną fabryki zbrojeniowe i infrastruktura energetyczna. Ale w następnych fazach planu obok nich działać zacznie także przemysł lekki i przetwórstwo spożywcze. 5. Malczewski ma tę wiedzę z tyłu głowy. Ambitne założenia i planowane wskaźniki metodycznie wyłożyli mu inżynierowie współpracujący z Kwiatkowskim. Od wielu lat w zaciszu pracowni skrupulatnie kreślili


6. Miało być tak: w samych widłach Wisły i Sanu leży region C, czyli epicentrum industrialnej krainy. W zasięgu kilkudziesięciu kilometrów znajdują się najważniejsze krajowe fabryki (Stalowa Wola, Mielec, tarnobrzeskie Mościce, Dębica, Nisko i wiele innych) oraz

bazy energetyczne. Wszystkie ośrodki są ze sobą potrójnie połączone – drogami, torami kolejowymi oraz liniami wysokiego napięcia. Ruch odbywa się także rzekami. Nad wszystkim góruje dumna stolica superwojewództwa, Sandomierz. W regionie A, na terenie gór Świętokrzyskich­i ziemi radomskiej, fabryk też nie brakuje, ale dominującą rolę odgrywa przemysł nastawiony na pozyskiwanie surowców energetycznych. Jest wreszcie region B, czyli dawne województwo lubelskie, który pełni przede wszystkim funkcje aprowizacyjne. * Z oczywistych przyczyn najambitniejsza wizja II RP nigdy nie została zrealizowana. Zostało po niej kilka znaczących inwestycji, ważna lekcja dla przyszłych propagandzistów komunistycznych planów gospodarczych oraz ślady po autentycznym entuzjazmie społecznym, któremu w niczym nie ujmowało, że zaplanowany został w zaciszu gabinetów politycznych.

121 KRAJOZNAWCZY

założenia COP i z są przekonani, że lepiej tego po prostu nie dało się wymyślić. Zadaniem malarza jest przełożenie technicznego żargonu na bardziej zrozumiały język. Wydaje się to naprawdę proste. Wystarczy, że zachwyci się COP-em i nada temu zachwytowi formę, w której czuje się najlepiej. Może oczywiście wtykać szpilki, ale w rozsądnym zakresie i zawsze z nadzieją na poprawę. Zgodnie z zakopiańskimi przyzwyczajeniami, jego pierwszym wyborem jest malarstwo. Uzupełnieniem dla płócien mają być krótkie materiały powstające w bezpośrednio w terenie – reporterskie teksty i proste grafiki, przymiarki do obrazów, które malować będzie po powrocie w pracowni. Potem jego zachwyt powinien się udzielać innym. O audytorium nie musi się martwić. Już od stycznia ‘38 czeka na niego sala w Instytucie Propagandy­Sztuki, najpopularniejszej przestrzeni wystawienniczej w Warszawie. Wystawa nosi tytuł „Centralny­Okręg Przemysłowy – reportaż malarski 1938”, a składa się na nią dziewiętnaście obrazów olejnych i dwadzieścia sześć akwareli. Choć wstęgę przecina minister przemysłu i handlu Mieczysław Sokołowski, to po finisażu płótna trafią pod skrzydła ministerstwa komunikacji, które planuje umieścić je w bocznej sali bankietowej budowanego właśnie Dworca Głównego w Warszawie. Także teksty reporterskie nie są pisane do szuflady – korespondencja terenowa Malczewskiego wraz z ilustracjami co niedzielę publikowana jest w prorządowej „Gazecie Polskiej”.

Jan Wiśniewski ukończył historię na UW. Związany z Pracownią Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”. Członek redakcji „Kontaktu” i Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”.


122

Pomyśleć ekonomię od nowa Ekonomia to rozległa i różnorodna dyscyplina, niemniej większość podręczników skupia się tylko i wyłącznie na jednym sposobie myślenia o gospodarce.

Rethinking Economics

U

rodziliśmy się w epoce, która niosła za sobą obietnicę „końca cyklów boomów i kryzysów” i przekonywała, że „rozwiązano zasadniczy pro­blem zapobiegania kryzysom”. Stąd też nasze zdziwienie w obliczu wy­darzeń z lat 2008 i 2009. Nagle załamał się światowy system finansowy. Co miesiąc setki tysięcy ludzi traciło pracę. Tuż za rogiem czyhało największe załamanie gospodarki od czasów Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych XX wieku. A co się działo na zajęciach z ekonomii? Nic nowego. Dzień za dniem, podczas gdy gospodarka się rozpadała, my otwieraliśmy nasze podręczniki pełne zgrabnych krzywych popytu i podaży oraz ruchów wzdłuż krzywej możliwości produkcyjnych. Modele działały bez za­rzutu, ale miały niewiele wspólnego z gospodarką taką, jakiej doświad­czaliśmy w domach i jaką widzieliśmy w wiadomościach. Nikt nie za­jąknął się słowem o rywalizujących ze sobą szkołach, które próbowały wyjaśnić, co właściwie poszło nie tak i jak temu stanowi rzeczy zara­dzić. Ekonomię przedstawiano nam jako harmonijną, pewną naukę, pełną praw podobnych

tym fizycznym, dzięki którym wszystko działa tak, jak trzeba. Jeżeli jednak eksperci byli wszechwiedzący, dlaczego, do licha, nie zapobiegli katastrofie? Studiowanie ekonomii było wówczas niebywale frustrujące. Idąc na uniwersytet, mieliśmy nadzieję zrozumieć coś z tego zamętu na światową skalę, poszukać rozwiązań dla największych wyzwań na­ szych czasów. Zamiast tego zajmowaliśmy się kolejnymi abstrakcyjnymi zagadnieniami. Studenci na całym świecie zaczęli przekuwać swoje zniecierpliwienie w próby ożywienia i odnowienia nauk eko­ nomicznych. Naciskaliśmy na nasze wydziały, by ulepszyły programy nauczania i jednocześnie organizowaliśmy nasze własne debaty, grupy seminaryjne i konferencje. Z tych lokalnych działań narodził się ruch Rethinking Economics­, międzynarodowa sieć studentów i studen­tek, którzy opowiadają się za ekonomią otwartą na nowe koncepcje i sprawdzającą się w rzeczywistym świecie. Tymczasem sami uczymy się nowych sposobów uprawiania eko­nomii, na które nie ma miejsca podczas naszych wykładów i ćwiczeń. Wierzymy, że jesteśmy zmianą, którą chcemy ujrzeć. Dlatego też, jako studentki i świeżo upieczeni absolwenci, pragnęliśmy stworzyć książ­kę, jaką sami życzylibyśmy sobie


przeczytać podczas zajęć z wprowa­dzenia do ekonomii – wprowadzenie, jeżeli można tak powiedzieć, do pluralistycznej ekonomii.

123 OBYWATEL

Davida­Ricarda i o debatach Johna Maynarda­Keynesa­ z Frie­drichem­­­­­­­ Hayekiem, dotyczących właściwych odpowiedzi na okropień­stwa kryzysu gospodarczego.­ Te różnorodne spory to w kontekście całej ekonomii Ekonomia pluralistyczna – co to takiego? zaledwie wierzchołek góry lodowej. Dziedzina ta jest Zaczynając zajęcia z wprowadzenia do ekonomii, praw- niezwykle zróżnicowana, obejmuje wyjątkowo niejeddopodobnie otwieralibyście właśnie ogromny pod- norodny krajobraz paradygmatów, metod i zaintereręcznik. Uczylibyście się o za­gadnieniach takich jak sowań. Ekonomia pluralistyczna ma być nauczaniem, przewaga komparatywna, zagregowany popyt i podaż, które uwzględniałoby je wszystkie. Marksiści dyspoo tym, jak odtworzyć parę wykresów – i podeszlibyście nują narzędziami po­zwalającymi na analizę stosunków do kilku testów wielokrotnego wyboru. W momencie władzy i wyraźnych tendencji hi­storycznych, postkeyukończenia kursu prawdopodobnie wierzylibyście, że enesiści – aparatem, za pomocą którego można uporać ekonomia poznała już niemalże wszystkie odpowiedzi. się z niepewnością, stagnacją i kryzysem. Feministki Po kolejnych zajęciach z ekonomii prawdopodobnie dołączają do listy problemów kwestię płci i podważadowiedzieliby­ście się, że toczy się w niej kilka zasad- ją nasze rozumienie kate­gorii pracy. Instytucjonaliści niczych sporów. Są tacy, jak Paul Krugman – którzy natomiast osadzają ekonomię w histo­rycznym czasie wierzą, że rynki popełniają poważne błędy i rząd po- i miejscu, dostrzegając drobne szczegóły tam, gdzie winien dokonywać interwencji, by je naprawić. Inni – inne szkoły ekonomii poprzestają na uogólnieniach. w tym zmarły Milton Friedman – byli i są sceptyczni Szkoła austriacka zwraca naszą uwagę na problemy wobec rządów i wierzą, że rynki co do zasady mają się nierozerwalnie związane z władzą państwową, a benajlepiej, gdy zostawi się je w spokoju. hawioryści zagłębiają się w arkana ludzkiej psychiki, A jeśli zagryziesz zęby i skończysz studia ekonomicz- by lepiej zrozumieć, w jaki sposób podejmujemy decyne, pewnego dnia (i to tylko jeśli masz szczęście) może zje. Ekonomistki złożoności wykorzystują najnowsze dowiesz się co nieco o hi­storii – o Adamie Smithie­ metody matematyki, by odnaleźć w chaosie współi niewidzialnej ręce rynku, o koncepcjach handlu czesnej ekonomii zależności; badacze skupieni →


124

na spółdzielczości opracowują śmiałe i nowatorskie sposoby organizacji produkcji i konsumpcji. Wreszcie ekonomiści ekologiczni rzucają wy­zwanie pozostałym szkołom ekonomii, przekonując, że ludzkie dzia­łania „ekonomiczne” należy rozpatrywać w szerszym, ekologicznym kontekście, w którym zrównoważony rozwój nie jest tylko sloganem, ale głównym postulatem. W podręcznikach dla studentów początkowych etapów uwzględ­nia się wyłącznie jedną szkołę ekonomii – często określaną mianem głównonurtowej czy neoklasycznej – skupiającą się na badaniu rzeczy­wistości rynku i wymiany. […] Ekonomia neoklasyczna jest oczywiście jedną z istotnych gałęzi ekonomii. Istnieje jednak o wiele więcej szkół, które stawiają inne pytania i skupiają się na innych aspektach gospodarki. Naszym ce­lem nie jest wcale przypuszczenie ataku na ekonomię neoklasyczną czy nawet promowanie ekonomii heterodoksyjnej. Chcemy walczyć o ekonomię „pluralistyczną”. Pluralizm to otwarcie się na najróżniej­sze koncepcje ekonomiczne, a nauczanie pluralistyczne obejmuje zarówno teorie panujące, jak i te krytyczne wobec nich czy od nich odchodzące. Takie nauczanie wyposaża studentów i studentki w na­rzędzia, które pozwalają im myśleć krytycznie o przeciwstawnych argumentach i zachęca ich do zadawania nowych, istotnych pytań o gospodarkę i ich własne miejsce w jej obrębie. My sami chcemy żyć w świecie, w którym właśnie to nauczanie – krytyczne i pluralistyczne – uważane będzie za „główny nurt”.

* Tekst jest fragmentem wprowadzenia do książki „Pomyśleć­ekonomię od nowa: przewodnik po głównych nurtach ekonomii heterodoksyjnej”, która ukazała się w 2018 roku nakładem Wydawnictwa Ekonomicznego­ „Heterodox” (tłum. Anna Piekarska). Dziękujemy wydawcy za życzliwą zgodę na publikację. […]

Rethinking Economics jest międzynarodową siecią studentów, akademiczek i specjalistów, działającą na rzecz lepszej ekonomii w życiu społecznym i w salach wykładowych. Strona internetowa ruchu: rethinkingeconomics.org.


REKLAMA

PRZEWODNIK PO GŁÓWNYCH NURTACH

EKONOMII HETERODOKSYJNEJ

OBYWATEL

MARKSIZM EKONOMIA EKOLOGICZNA POSTKEYNIESIZM INSTYTUCJONALIZM SZKOŁA AUSTRIACKA FEMINIZM EKONOMIA BEHAWIORALNA125 EKONOMIA ZŁOŻONOŚCI EKONOMIA SPÓŁDZIELCZOŚCI PATRONATY

WYDAWNICTWO EKONOMICZNE


126

Ekonomia feministyczna Założenie o istnieniu wymiaru płciowego sprawia, że ekonomia feministyczna nie ogranicza się do ekonomii dla kobiet czy dziedziny ekonomii badającej konkretny obszar, ale jest po prostu lepszą ekonomią.

Susan Himmelweit Viktar Aberamok

[…] Ekonomiści feministyczni dostrzegają, że wiele działań wykonywanych poza rynkiem, przede wszystkim opieka i inne nieopłacane zadania realizowane w ramach gospodarstwa domowego, ma wpływ na działanie gospodarki. Co więcej, ludzie niekoniecznie będą zachowywać się tak samo na rynku i poza nim, a więc motywacji stojących za takimi pozarynkowymi zachowaniami nie można badać za pomocą tych samych narzędzi, które wykorzystujemy do analizy relacji rynkowych. (Jak zobaczymy, możemy także podawać w wątpliwość adekwatność głównonurtowej analizy zachowań rynkowych). Ignorowanie przez ekonomię głównego nurtu aktywności pozarynkowych oznacza zwłaszcza, że czas im poświęcony jest pomijany albo rozumiany po prostu jako „czas wolny”. Jednak to, czemu jest poświęcony, wpływa na możliwości korzystania z życia. Przede wszystkim poczucie obowiązku skłaniające do wykonywania aktywności pozarynkowych ogranicza czas na podjęcie zatrudnienia czy inne działania w ramach rynku. Choć ta prawda odnosi się także do mężczyzn, w o wiele większym stopniu dotyczy ona kobiet. Jedną z największych różnic między płciami na świecie jest to, że obowiązek wykonywania nieopłacanej pracy domowej i opiekuńczej kształtuje życie i możliwości wyboru bardziej kobiet niż mężczyzn. Analiza relacji rynkowych nie wystarcza Oto przykład ograniczoności skupionej wyłącznie na sobie, niezależnej jednostki, „człowieka ekonomicznego”

jako normy, odchylenia w stosunku do której należy objaśniać. Istnieje głównonurtowa analiza produkcji w ramach gospodarstwa domowego, określana mianem nowej ekonomii gospodarstwa domowego, która doszła do pewnych użytecznych wniosków, niemniej podstawą jej działania jest zastosowanie logiki rynkowej do obszarów pozarynkowych. Jej odpowiedzi są zatem z konieczności w pewien sposób niekompletne. Taka analiza może wyjaśnić, dlaczego para decyduje się na specjalizację – na to, by jedna osoba podjęła się produkcji w ramach gospodarstwa domowego, a druga pracowała zarobkowo, i dlaczego kobiety z większą zdolnością zarobkową będą, co do zasady, poświęcać więcej czasu na działalność rynkową, a mniej na prace domowe w porównaniu z kobietami zarabiającymi mniej. A jednak ma do zaoferowania niewiele ponad wyjaśnienia biologiczne w kwestii specjalizacji kobiet akurat w produkcji w gospodarstwie domowym, a mężczyzn – w pracy w ramach rynku. Nie uzasadnia przede wszystkim różnicy odczuć kobiet i mężczyzn w stosunku do wykonywanych­obowiązków. Ekonomiści feministyczni powiedzieliby, że takich różnic między kobietami i mężczyznami, a także między ich odczuciami nie można wyjaśnić tylko jednostkowymi cechami, zakorzenionymi czy to w osobniczym charakterze, czy w okolicznościach. Powinno się je postrzegać jako element płciowych norm społeczeństwa. Co więcej, w praktyce wszyscy jesteśmy współzależni, a więc niezależna jednostka nie powinna być ani podstawą modelu ekonomicznego, ani ideałem, do którego należy dążyć. Uznanie wzajemnych współzależności między ludźmi i ich podległości wobec szerzej rozumianych sił społecznych jest zarówno bardziej


w gospodarstwach domowych. Niemniej [...] średnie z całego świata oszacowane za pomocą tej samej metody wskazują, że wartość nieopłacanej pracy domowej wynosi między 15 a 43 procent PKB. Ta nieopłacana praca stała się głównym przedmiotem polityki, nie sama w sobie, ale ze względu na możliwości wytworzenia dodatkowych przychodów państwa przez zwiększenie stopy zatrudnienia kobiet. Przede wszystkim w Europie zwiększanie stóp zatrudnienia kobiet za pomocą lepszego zaopatrzenia w opiekę nad dziećmi było postrzegane, przynajmniej do momentu pojawienia się polityki cięć budżetowych i zaciskania pasa, jako najważniejszego źródła finansowania dla wzrastających wydatków socjalnych rządu. Istnieją co najmniej dwa podstawowe sposoby mierzenia wartości nieopłacanej pracy. Pierwszy z nich to ocena produkcji wytwarzanej przez nieopłacaną pracę i przyjęcie jako jej wartości kosztu zakupu takich dóbr na rynku; takie podejście „wynikowe” jest →

127 OBYWATEL

adekwatną, jak i lepszą podstawą analizy i poprawy społeczeństwa. Przykładowo, w wymiarze politycznym lepiej niż umożliwiać tylko pojedynczym kobietom zwiększenie ich możliwości zatrudnienia przez zapewnienie opieki nad dziećmi, dzięki czemu mogłyby konkurować o lepiej opłacane stanowiska z mężczyznami, byłoby pomyśleć więcej o tym, jak zorganizować społeczeństwo jako całość. Oznaczałoby to przekształcenie pracy opiekuńczej, obecnie spoczywającej na barkach kobiet, w równomierniej rozkładającą się wspólną odpowiedzialność i zreformowanie zawodów tak, by odpowiedzialność opiekuńcza nie ograniczała niczyich perspektyw zatrudnienia. Do PKB, którego głównym celem jest zmierzenie produkcji przechodzącej przez rynek, nie wlicza się nieopłacanej pracy domowej. Nie zmieniły tego modyfikacje w systemie rachunków narodowych, w których uwzględnia się teraz nierynkową produkcję żywności i inne produkty rolne przeznaczone na konsumpcję


128

Niezależna jednostka nie powinna być ani podstawą modelu ekonomicznego, ani ideałem, do którego należy dążyć.

stosowane przez Office for National Statistics (ONS) w Wielkiej Brytanii w ich rachunkach produkcji domowej (Household­Satellite Accounts). Inne podejście – podejście „nakładowe” – ocenia wartość czasu poświęcanego na nieopłacaną pracę za pomocą albo płacy, którą mogłaby w tym czasie uzyskać dana osoba (metoda „kosztów alternatywnych”), albo za pomocą zapłaty, jakiej mogłaby oczekiwać inna osoba za wykonanie takiej pracy opiekuńczej (metoda kosztów „zastępstwa”). Killian Mullan całościowo opisuje te dwie metody i wykorzystuje je dla oszacowania wartości opieki rodzicielskiej w Wielkiej Brytanii. Jeżeli spojrzymy na całość gospodarki, obejmującą każdy rodzaj zaopatrywania, może okazać się, że rozwija się ona szybciej lub wolniej, niż wskazywałby to PKB. Ogólnie rzecz biorąc, całość gospodarki nie będzie w okresach recesji spowalniać tak bardzo jak konwencjonalna „gospodarka PKB”. Powodem będzie poświęcanie przez bezrobotnych czasu na pracę nieopłacaną – dla oszczędności mogą kupować nieprzetworzone jedzenie albo zrezygnować z płatnej opieki dla dzieci. Z drugiej strony, gdy zwiększy się poziom opłacanego zatrudnienia, zmniejszy się ilość wykonywanej pracy nieopłacanej, a całość gospodarki będzie wolniej niż gospodarka PKB podnosić się z recesji. Gospodarstwo domowe to nie jednostka Kobiety i mężczyźni mają przypisane różne role płciowe i dlatego różnią się też ich życia i interesy. Ludzie zazwyczaj w ciągu swojego życia współtworzą różne gospodarstwa domowe, a członkowie każdego z nich

mogą mieć różne interesy. Gospodarstwo domowe nie powinno być zatem traktowane jako podstawowa jednostka gospodarki, do której analiza ekonomiczna nie ma dostępu. Jeżeli zasoby w ramach gospodarstwa domowego nie zawsze są dzielone równomiernie, poszczególne osoby mogą mieć różne stopy życiowe i interesy. Ekonomia głównonurtowa zazwyczaj obchodzi tę trudność, przyjmując nietrafne założenie o „podejmowaniu decyzji” przez gospodarstwa domowe. W praktyce jednak to ludzie podejmują wszelkie decyzje, jak choćby te o rozpoczęciu jakiejś pracy, wynajęciu mieszkania i zakupie jedzenia, by wymienić zaledwie kilka z decyzji w ramach rynku. Oczywiście mogą w tych decyzjach uwzględniać interesy innych domowników i mieć świadomość, że będą dzielić się zakupionym jedzeniem, mieszkaniem, które wynajmą, i swoim dochodem z pracy z innymi członkami gospodarstwa domowego. Mimo to decyzje podejmują jednostki – nawet wspólny zakup domu przez parę oznacza w rzeczywistości zgodę dwóch jednostek. To o tyle istotne, że aksjomat racjonalnego wyboru stanowiący fundament ekonomii głównonurtowej wywodzi się właśnie z domniemanej racjonalności jednostek. Z tych aksjomatów wyprowadzają jednak wnioski dotyczące zachowania gospodarstw domowych na rynku. Dwie jednostki w tym samym gospodarstwie domowym mogą różnić się co do interesów, a więc nie będą zwykle działać tak, jakby posiadały te same preferencje. Nawet jeśli aksjomat racjonalnego wyboru ma zastosowanie do jednostek (później zobaczymy, dlaczego możemy mieć co do tego wątpliwości), nie ma


zapewnieniu dobrostanu jednostki przez całe jej życie. Przykładowo, progresja podatkowa oparta o jednostkowe zarobki, a nie o dochód rodzinny, co do zasady jest bardziej sprawiedliwa wobec kobiet – płacą podatki wyliczane na podstawie ich własnego dochodu, a nie na podstawie zwykle wyższego dochodu partnera. W przypadku opodatkowania całej rodziny dla kobiet mających partnerów wykonywana przez nie praca może się okazać niewarta zachodu w kontekście konieczności opłacenia chociażby opieki nad dziećmi. Jednak długookresowe skutki, jakie dla ich przyszłych zarobków i emerytur ma pozostawanie poza rynkiem pracy, mogą być opłakane. Nie oznacza to jednak, że interesy kobiet najlepiej realizuje polityka działająca na poziomie jednostki – wręcz przeciwnie, w dalszej części tekstu przekonywać będę, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni mają interesy, którym najlepiej odpowiada polityka przyjmująca bardziej wspólnotowe rozumienie dobrostanu. Niemniej, ogólnie rzecz biorąc, kobiety nie zyskują na podporządkowaniu ich interesów interesom gospodarstwa domowego. Normy społeczne wpływają na to, czego ludzie chcą i co robią Ekonomia neoklasyczna zakłada, że wszyscy podejmują decyzje w ten sam sposób – racjonalnie maksymalizują swoją własną użyteczność przez wybieranie tego, co najlepiej odpowiada im preferencjom. Co do zasady nurt ten operuje także na podstawie założenia o niezmienności i niezależności preferencji społeczeństwa. Nie należy ponadto badać przyczyn stojących za konkretnymi preferencjami, ponieważ znajdują się one poza obszarem zainteresowań ekonomii, która przyjmuje je jako z góry dane. Ekonomiści feministyczni odrzucają te założenia. Po pierwsze, ludzie są „ludźmi”, a nie „ekonami”, jakby powiedział ekonomista behawioralny Richard Thaler, a więc niekoniecznie postępują zgodnie z modelem maksymalizacji użyteczności. Ekonomia feministyczna krytykuje także rozumienie jednostkowych preferencji jako z góry danych, dostrzegając zamiast tego zależność pragnień i wyborów od norm społecznych, których kształtowanie się w procesach społecznych można badać. →

129 OBYWATEL

powodu, by zakładać, że gospodarstwa domowe mają jednolite interesy i „działają” jak racjonalne podmioty. Ekonomia głównonurtowa dostrzega tu potencjalny problem, w odpowiedzi na który stworzyła „zbiorczy” model zachowania gospodarstw domowych złożonych z więcej niż jednej osoby. I choć to dynamicznie rozwijająca się gałąź specjalizacji ekonomii neoklasycznej, ma niewielki wpływ na to, co dzieje się w innych gałęziach, gdzie wciąż przyjmuje się gospodarstwo domowe za podstawową jednostkę analizy i zakłada się, że jego członkowie mają jednolite interesy i działają racjonalnie. Nawet Gary Becker, twórca głównonurtowej „nowej ekonomii gospodarstwa domowego”, o której wcześniej wspominałam, pokazywał, że założenie o jednolitości interesów gospodarstwa domowego jest prawdziwe tylko w bardzo wyjątkowych okolicznościach. Będzie tak tylko wtedy, gdy w gospodarstwie domowym jest jeden członek, głowa rodziny, który jest wystarczająco szczodry i ma wystarczającą władzę do tego, by pozostali członkowie robili to, czego sobie on (sic!) zażyczy. W innym wypadku jakiekolwiek enfant­ terrible odmawiające posłuszeństwa może zostać „ukarane” przez głowę rodziny rozdzielającą dobrodziejstwa płynące z jego szczodrości. W takiej sytuacji, zgodnie z założeniem, wszyscy członkowie gospodarstwa domowego mają te same interesy, a więc gospodarstwo domowe może pełnić rolę racjonalnego podmiotu. Niezależnie od tego, czy ten model był kiedykolwiek prawdziwy, współcześnie w wielu częściach świata nierozważnie byłoby zakładać, że istnieje głowa rodziny do tego stopnia dominująca nad innymi domownikami. Większość wieloosobowych gospodarstw domowych ma zarówno więcej niż jednego żywiciela, jak i kilka osób robiących zakupy. Zamiast tworzyć tak przestarzałe modele, ekonomia feministyczna przyznaje, że strategie polityczne i teorie ekonomiczne zakładające jednolitość interesów gospodarstwa domowego i równość podziału czy skupiające się nadmiernie na obecnym stanie gospodarstw domowych wcale nie służą kobietom. To właśnie kobiety bowiem poświęcają swoje długookresowe interesy dla innych domowników i mogą przecież istnieć jako jednostki dłużej niż samo gospodarstwo domowe. Dlatego też bardziej sprzyja im polityka skoncentrowana na


130

Normy społeczne nie wpasowują się w narzucaną przez neoklasyczne pojęcie racjonalnego wyboru dychotomię między preferencjami a ograniczeniami. W tym założeniu racjonalność tworzą egocentryczne jednostki podejmujące decyzje w oparciu o własne preferencje, kształtowane także przez ograniczenia otaczającego świata. W takiej perspektywie ograniczenia i preferencje są całkowicie rozdzielne i nie mają na siebie wpływu. Ale normy społeczne to nie ograniczenia, nie są bowiem kategoryczne: ludzie postępują zgodnie z nimi „normalnie”, ale nie zawsze. Nie są też preferencjami – ludzie mogą się nimi kierować, choć nie zawsze tego chcą, prawdopodobnie ze względu na lęk przed dezaprobatą reszty społeczeństwa. Można w takim wypadku powiedzieć, że jednostki nie są „odseparowanymi osobami”, tak jak twierdzi ekonomia neoklasyczna, a granica przebiegająca między osobą a światem zewnętrznym nie jest jasno zdefiniowana. Ekonomiści feministyczni przyjmują, że w rzeczywistości to, kim jesteśmy, jak dokonujemy wyborów i co robimy, nie jest definiowane tylko przez jednostkowe cechy przeciwstawione ograniczeniom całkowicie zewnętrznego otoczenia. To raczej normy społeczne zarówno definiują, kim jesteśmy, jak i ograniczają nasze wybory. Nie jest to także przypadek jednokierunkowego związku przyczynowo-skutkowego. Normy społeczne są kształtowane przez działania ludzi. Na przykład stosunek opinii publicznej, jak i samych matek małych dzieci do zatrudnienia takich matek zmieniał się zasadniczo w latach dziewięćdziesiątych XX wieku [...]. Pod koniec lat 90. mniej niż 40 procent opinii publicznej zgadzało się ze stwierdzeniem, że zatrudnienie matki jest dla dzieci w wieku przedszkolnym szkodliwe. Natomiast w 1991 roku takie zdanie

podzielała ponad połowa społeczeństwa. Swoje stanowisko zmieniły również matki tych dzieci. Na początku tego dziesięciolecia ponad 30 procent z nich wciąż uważało, że ich dzieci ucierpią na podjęciu przez nie pracy, a w 1999 roku ich odsetek spadł do niewiele ponad 20 procent. Jednak najbardziej uderzającą [w tym kotekście] krzywą [...] jest ta ilustrująca odsetek zatrudnionych matek dzieci w wieku przedszkolnym – wzrósł on w badanym okresie od nieco powyżej 40 do niemalże 60 procent. Współwystępowanie w latach 90. tych zmian podejścia ze zmianami zatrudnienia pokazuje wzajemne pozytywne wpływy między poglądami (przez które rozumiemy tu normy) i zachowaniem. Im więcej matek dzieci w wieku przedszkolnym podejmowało pracę, tym dalej postępowały zmiany norm, a zatem tak opinia publiczna, jak i, co istotniejsze, matki dzieci w większym stopniu akceptowały zatrudnienie matek. Ta zmiana z kolei odcisnęła swoje piętno na zachowaniu, zachęcając więcej kobiet do podjęcia pracy. Takie pozytywne sprzężenie zwrotne sprawia, że początki zmian są trudne, ale sprzyja im, kiedy już się zaczną. Trudno też powiedzieć, patrząc wstecz, od czego właściwie zaczęły się te zmiany. To pozytywne sprzężenie zwrotne norm i zachowań może również wyjaśnić, dlaczego podobne na pierwszy rzut oka gospodarki podążają rozbieżnymi ścieżkami w przypadku jakichkolwiek aspektów zachowań, na które znaczący wpływ mają normy. Zjawisko to tłumaczy też trudności, jakie może napotkać dana gospodarka, próbując naśladować inną – identyczne strategie polityczne mogą przynieść bardzo różne skutki, jeśli zostaną zastosowane w krajach o odmiennych normach. Co więcej, dobór strategii politycznych jest warunkowany istniejącymi normami, które kształtują istniejące


* Tekst jest fragmentem piątego rozdziału książki „Pomyśleć­ekonomię od nowa: przewodnik po głównych nurtach ekonomii heterodoksyjnej”, która ukazała się w 2018 roku nakładem Wydawnictwa Ekonomicznego „Heterodox” (tłum. Anna Piekarska). Dziękujemy wydawcy za życzliwą zgodę na publikację.

Susan Himmelweit jest ekonomistką, wykładowczynią w brytyjskim Open University, byłą przewodniczącą Międzynarodowego Stowarzyszenia Ekonomii Feministycznej (International Association for Feminist Economics).

131 OBYWATEL

praktyki. Innymi słowy, pojawianie się pozytywnego sprzężenia zwrotnego pomiędzy normami, zachowaniami i polityką oznacza, że są współzależne, a historia ma znaczenie dla objaśniania stanu obecnego. Dlatego też analiza zmian społecznych jest bardziej złożona niż sugerowałaby to metoda statyki porównawczej wykorzystywana przez ekonomię głównego nurtu. W tej ostatniej skutki zmian takich, jak chociażby zmiana polityki, traktowane jako zmienna egzogeniczna, bada się przez prześledzenie ich wpływu na ceny równowagi i poziom produkcji. Zatem zmiana, przykładowo, wysokości budżetu przeznaczanego na opiekę nad dziećmi, która nastąpiła w Wielkiej Brytanii­ [w latach 90.] byłaby badana jako zmiana zwiększająca zatrudnienie matek z małymi dziećmi, skutkująca wyższą stopą równowagi zatrudnienia w grupie matek. Uwzględniając jednak wzajemne wpływy norm i zachowań, przewidywano by albo duży i wciąż zwiększający się wpływ na zatrudnienie, albo oddziaływanie znacznie mniejsze, które może w ogóle zaniknąć. Jeżeli dotowana z budżetu opieka nad dziećmi zachęci kilka matek do podjęcia pracy, normy powinny zmienić się tak, by wykonywanie opłacanej pracy przez matki dzieci w wieku przedszkolnym było bardziej akceptowalne, co spowoduje zwiększenie się liczby takich matek podejmujących pracę, a to z kolei znów wpłynie na normę i tak dalej. Z drugiej strony, istniejące normy mogą być na tyle silne, że zmiany w dostępie do opieki nad dziećmi zachęcą tak niewiele matek do podjęcia pracy, że ich wpływ na normy będzie znikomy. Dlatego też normy mogą utrudniać zainicjowanie zmian lub też wspierać te, które już nastąpiły. Same normy nie tłumaczą wzorców zaopatrywania w opiekę; znaczenie mają też czynniki ekonomiczne takie jak koszty opieki, niemniej normy mogą przyspieszać lub spowalniać zmiany ekonomiczne. […]

Viktar Aberamok behance.net/aberamok


132

Interesuje mnie funkcja sprawcza W piątek ogłosiłem apel na Facebooku, nagrałem zaproszenie na protest i poszedłem na ślub przyjaciół. W optymistycznej wersji spodziewałem się, że w poniedziałek wieczorem przyjdzie kilkaset osób. Przyszło kilka tysięcy.

Z Franciszkiem Sterczewskim rozmawia Mateusz Luft Adam Wykrota

Ale to działo się w Warszawie. Franciszek Sterczewski jest architektem, aktywistą i animatorem kultury miejskiej. Organizator akcji Piknik na Placu Wolności, Pstryk, Pogrzeb Zimy i Parking Day. Inicjator poznańskiego Łańcucha Światła. Koordynator ds. Strategii Komunikacji na Międzynarodowych Targach Poznańskich.

Znałem cię jako aktywistę ruchów miejskich od spraw lokalnych, angażującego się w wydarzenia kulturalne i sprawy związane z architekturą miasta. Tymczasem w lecie 2017 roku na twoje wezwanie do obrony sądownictwa w Polsce przez kilka dni protestowały w Poznaniu tłumy. Jak to się stało?

Polityką krajową interesowałem się zawsze, z tym że jako kibic. W czerwcu 2017 roku poszedłem na pierwszy protest w obronie sądów na Placu Wolności i wróciłem do domu załamany. Ten protest był po prostu źle zorganizowany. Od tamtej pory zacząłem uważniej śledzić to, co się dzieje w sprawie sądów. Zobaczyłem między innymi informację o Łańcuchu Światła pod Sądem Najwyższym, zwołanym przez Stowarzyszenie Sędziów­ „Iustitia”.

A ja pomyślałem, że nie każdy może pojechać protestować do innego miasta. Zadzwoniłem do Bartłomieja Przymusińskiego, rzecznika „Iustitii”. Z rozmowy wynikło, że wszyscy poznańscy sędziowie jadą do stolicy, bo ich zdaniem nikogo to u nas nie interesuje. Zapytałem, czy mimo wszystko mogę zrobić w Poznaniu „Łańcuch” w podobnej formule. Zgodził się, ale ja bałem się reakcji mieszkańców na moją propozycję, bo ludzie są coraz bardziej podzieleni przez politykę. Wciąż miałem przed oczami zeszłoroczną, sześćdziesiątą rocznicę Poznańskiego Czerwca, która była jednym z najgorszych przeżyć w moim życiu. Na scenie za poznańskimi krzyżami występowali Andrzej Duda i Lech Wałęsa. A tłum, niczym zbiór różnych plemion pod flagami PiS-u, PO i KOD-u, pod racami kibicowskimi buczał i klaskał na zmianę, zależnie od tego, kto mówił. A jednak przestrogi Przymusińskiego się nie sprawdziły.

Nikt, łącznie ze mną, nie spodziewał się, że w Poznaniu tylu ludzi wyjdzie

na ulicę w obronie sądów. Ale to była demonstracja „no logo”, bez szyldów jakiejkolwiek organizacji. Forma waszego protestu nieco różniła się od tej w Warszawie. Skąd pomysł na zmianę?

Kilka lat temu wraz z Kubą Woźnym zaprosiliśmy poznaniaków do akcji „Pstryk”. Spotkaliśmy się wówczas na pikniku w najciemniejszym parku w mieście, z tym że każdy przyniósł światło elektryczne ze sobą. Podobny motyw wykorzystaliśmy, broniąc niezależności sądów. Wyszło trochę inaczej, niż się spodziewaliśmy. Zdjęcia warszawiaków ze świeczkami wyglądały jak wielki pogrzeb, koniec walki. Nasze światła elektryczne pokazywały, że wciąż walczymy, nie odpuszczamy. Podczas demonstracji odczytałem regulamin, na mównicę nie wpuszczaliśmy polityków, tylko obywateli, prawników i sędziów. Udało się utrzymać w pełni obywatelski charakter tych protestów. Czy nie było dla ciebie kłopotem to, żeby porzucić swoje bezpieczne pole działania, czyli miasto, i zająć się protestem prze→ ciw władzy centralnej?


→

ZMIENNIK

133


134

Nie ma już powrotu do tego, co było przed 2015 rokiem. Trzeba myśleć o Polsce empatycznej dla wszystkich grup społecznych.

Społeczeństwo może się rozwijać tylko wtedy, gdy wszyscy mają zagwarantowane prawa podstawowe, a jednym z nich jest właśnie prawo do sprawiedliwego i niezawisłego sądu. Wszystkie sprawy, o które od lat walczyłem: planowanie przestrzenne, działania kulturalne, zieleń miejska, zrównoważony transport – mogą być zaprzepaszczone, jeśli aktywiści miejscy czy dziennikarze z niezależnych mediów będą niesprawiedliwie przegrywać w procesach przeciwko funkcjonariuszom­ politycznym. Pierwszy protest został zorganizowany spontanicznie.

Moja inicjatywa była aktem desperacji. W piątek ogłosiłem apel na Facebooku, nagrałem zaproszenie na protest i poszedłem na ślub przyjaciół. W optymistycznej wersji spodziewałem się, że w poniedziałek wieczorem przyjdzie może kilkaset osób, a przyszło kilka tysięcy. Byłem sam z sędzią Olimpią Małuszek z Gorzowa – jak wspominałem, poznańscy sędziowie pojechali do Warszawy – która odczytała oświadczenie sędziów. Powiedziałem, dlaczego chcę protestować i co w reformie mi się nie podoba.

Poprosiłem, żeby ci, którzy się ze mną zgadzają, zapalili lampki swoich telefonów. Gdy przez kilka minut staliśmy w milczeniu w świetle latarek, czuliśmy, że jesteśmy zjednoczeni, że robimy coś bardzo ważnego. Ciarki chodziły nam po plecach. A to był tylko początek, bo na kolejne protesty przychodziło z dnia na dzień coraz więcej ludzi. Skala ich emocji i zaangażowania przerosła moje oczekiwania. I tak zrodziła się nowa formuła pokojowego protestu?

Śpiewaliśmy hymn Polski, potem „Odę do radości”. Ważne jest, żeby podczas protestu dbać o kulturę wypowiedzi. Ale równie ważne jest skatalizowanie nabrzmiałych emocji. Wymyśliliśmy więc nasze poznańskie przywitanie. Dbaliśmy o to, żeby ten protest należał naprawdę do wszystkich, niezależnie od rozmiaru kołnierzyka. Witaliśmy oklaskami prawników, budowniczych, kwiaciarki, menadżerki… Układaliśmy napisy: „WETO”, „SOS” i „STOP”, a każdy z nas był jak piksel składający się na większy obrazek. Doszliśmy do momentu, w którym w centrum zabrakło miejsca na protesty w takiej skali. Wynieśliśmy się

więc na oddaloną o kilka kilometrów poznańską Arenę. Mimo tej odległości dojechało tam prawie dwadzieścia tysięcy ludzi i był to największy protest po ‘89 roku w Wielkopolsce. Czy z perspektywy Poznania widać, że tego typu protesty mogą coś zmienić?

Gdyby nie protesty, PiS dawno wprowadziłby wszystkie zamierzone reformy. Zamieszanie wokół sądownictwa to zimny prysznic dla całego środowiska prawniczego. Dzięki protestom sędziowie wyszli do ludzi, środowisko sędziów się zjednoczyło, a Stowarzyszenie Sędziów „Iustitia” stało się najważniejszym środowiskiem sędziowskim, skupiającym kilka tysięcy członków. Świat prawniczy zrozumiał swoje błędy. To dobra okazja, żeby na nowo przemyśleć, jak kształtowany jest system wymiaru sprawiedliwości, począwszy od warstwy językowej, czyli tego, jak wyroki komunikowane są społeczeństwu. Potrzebę zmian w polskim sądownictwie widać nawet w architekturze naszych sądów, które aspirują raczej do królewskich pałaców niż do otwartych instytucji publicznych. Zbudowany prawie dwadzieścia


W Warszawie kilka organizacji zbiera ludzi w proteście przeciw reformom rządu: Komitet Obrony Demokracji, Obywatele RP, Akcja Demokracja, partie polityczne.

Czy było to blokowanie wyjazdów posłów i posłanek z Parlamentu, zebrania pod Pałacem Prezydenckim, czytanie nazwisk pod Senatem, czy palenie świeczek pod Sądem Najwyższym – wszystkie te protesty miały charakter konfrontacyjny. Dlaczego poznańskie demonstracje były bardziej pokojowe i nastawione na podkreślenie roli obywateli?

Organizacje protestujące przeciw reformie nie są monolitem. Niektóre wciąż przedkładają osobiste cele polityczne nad dobro wspólne. Dla nas kluczem było zachowanie czystości, niezależności politycznej, co objawia się tym, że na demonstracjach do mikrofonu zgłaszają się również ludzie, którzy głosowali na PiS. Staramy się zachować maksymalną reprezentatywność mówców, żeby pokazać, że to nie jest protest jednej partii ani jednej siły politycznej. Codziennie nagabywali nas politycy ogólnopolscy i lokalni, czy nie mogliby jednak wystąpić ze sceny. Odsyłaliśmy ich na widownię, żeby słuchali obywateli i zapisywali, co „zwykli ludzie” mają do powiedzenia. Potem byli nam wdzięczni, bo nigdy nie byli na proteście, po którym ludzie chcieli robić sobie z nimi zdjęcia.

W momencie, w którym wy się pozdrawiacie lub milczycie, my w Warszawie wznosimy okrzyki: „Będziesz siedzieć!”.

Faktycznie, takie hasła się w Poznaniu­ nie pojawiały. Jesteśmy nastawieni na pracę u podstaw i na szukanie zgody. Staram się działać tak, aby być skutecznym, ale nie uważam, że moje metody są jedynie słuszne. Nie jestem z tych, co mówią, co i jak mają robić inni. Mam wątpliwości co do tego, czy działania konfrontacyjne pomagają, czy utrudniają rozwiązanie problemu. Myślę, że hejt jest jak bumerang – gdy w kogoś nim rzucamy, to sami prędzej czy później nim oberwiemy. Nasza pozytywna energia uskrzydliła środowiska sędziowskie, ale też Rzecznika Praw Obywatelskich, Adama Bodnara. Natomiast nie wykorzystali tego politycy. Mam duży żal do opozycji parlamentarnej, że wciąż nie umie wypracować wspólnej strategii i że zupełnie odpuszcza małe miejscowości i wieś. Powiedziałeś, że podczas protestów zapraszacie do mikrofonu ludzi o różnych poglądach politycznych. Ale poglądy dzielą samych organizatorów poznań→ skiego Łańcucha Światła.

135 ZMIENNIK

lat temu budynek Sądu Najwyższego w Warszawie nie świadczy o tym, że sąd jest instytucją przyjazną społeczeństwu. Podkreśla raczej jego majestat i dystans władzy. Niestety nie są to wyłącznie grzechy z przeszłości. Nowy Sąd Administracyjny przy ulicy Solnej w Poznaniu jest zaprojektowany tak, żeby sędzia, wchodząc do budynku, nie mógł się minąć z oskarżonymi i z widownią! Tak projektowana przestrzeń nie sprzyja budowie zaufania między sędziami a społeczeństwem. Mam nadzieję, że to, co się dzieje, jest okazją do rozwoju naszego sposobu myślenia o wymiarze sprawiedliwości i że po tym całym zamieszaniu będziemy w stanie odbudować niezależne politycznie Krajową Radę Sądownictwa­, Sąd Najwyższy i Trybunał­Konstytucyjny. Według badań „Iustitii” poparcie dla reform Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobry jest na poziomie 4 procent, a 91 procent­ jest przeciw.


136

Postulaty obrony sądownictwa stanowią wspólny mianownik łączący bardzo różne środowiska. Ważny jest język, który musi być zrozumiały i akceptowalny dla ludzi należących do bardzo różnych grup społecznych. Na jednej scenie występują krytycy transformacji i skrajni liberałowie czy piewcy sukcesu przemian. Podczas protestu pod Operą Poznańską­ w Parku Mickiewicza jeden chłopak opowiadał, dlaczego jego ojciec głosował na PiS. Ojciec był robotnikiem w zakładach Cegielskiego i stracił tam zdrowie. Przez lata działał w „Solidarności­”, bardzo wiele obiecywał sobie po zmianach ‘89 roku, wierzył w aksamitną rewolucję i grubą kreskę. Niestety III RP zostawiła go na marginesie, a on zupełnie nie poradził sobie w nowej rzeczywistości. Czuł się poszkodowany przez państwo, dla którego poświęcił tak wiele. Takich historii jest mnóstwo. Ten chłopak powiedział także coś, co bardzo do mnie przemawia: nie ma już powrotu do tego, co było przed 2015 rokiem; trzeba myśleć o Polsce empatycznej dla wszystkich grup społecznych.

Mieliście cel, stworzyliście język umożliwiający porozumienie się różnych grup, zgromadziliście ogromną rzeszę ludzi. Na ile ten ruch protestu wydaje ci się trwały?

To był najliczniejszy protest w Polsce­, poznaniacy stanęli na wysokości zadania. Żaden minister czy prezes nie zmieni naszego poczucia obywatelskości, naszego poczucia przywiązania do Unii Europejskiej, naszego poczucia godności. Ludzie z „Solidarności” też tak mówili.

„Solidarność” miała konkretne cele polityczne, a my nie mamy ambicji brania udziału w rządzeniu. Sam jestem w stanie zgodzić się z niektórymi pomysłami PiS-u, znam i szanuję radnych tej partii. Organizujemy dyskusje z politykami, bo rozmowa z jedną stroną nie ma sensu. A jaką widzisz w tym rolę dla siebie?

Nie będę startował z list żadnej partii politycznej, ale będę pracował nad budowaniem linii dialogu. Najważniejsza jest praca u podstaw. Jesteśmy w trakcie wymyślania programu nowej organizacji pozarządowej. Mnie

bardziej interesuje funkcja sprawcza niż uchwałodawcza. W Łańcuchu Światła, oprócz organizowania protestów, przez cały rok staraliśmy się po prostu prowadzić dyskusje i zastanawiać się nad pożądanym kształtem reform sądownictwa. Nie w jakiejś klimatyzowanej salce, tylko w parku. Ostatnio na spotkanie z profesor Ewą Łętowską przyszło ponad pięćset osób.



38

cena : 15 pln (w tym 5% VAT)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.