Kontakt nr 39: Dlaczego wciąż jesteśmy w Kościele?

Page 1

39 zima 2018/2019 temat numeru:

Dlaczego wciąż jesteśmy w Kościele? Maria Rościszewska Inny Kościół jest możliwy

Katolicy LGBT, kobiety i ofiary

Oscar Romero

Towarzystwo Krajoznawcze Krajobraz Puszcza Białowieska

KRAJOZNAWCZY

Gdy pogoda zabija

OBYWATEL

Ida Nowak

POZA EUROPĄ

KULTURA

i męczennicy teologii wyzwolenia

KATOLEW

WIARA

O kim Kościół zapomina?

ZMIENNa

magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl



1 magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

redaktor naczelny Misza Tomaszewski misza.tomaszewski@gmail.com

Od redakcji

zastępca redaktora naczelnego i sekretarz redakcji Cyryl Skibiński cyryl.skibinski@gmail.com

zespół redakcyjny: redaktor prowadzący numer Ignacy Dudkiewicz Katolew Misza Tomaszewski Kultura Wanda Kaczor Obywatel Stanisław Krawczyk Poza Europą Hanna Frejlak Krajoznawczy Tomek Kaczor Wiara Ignacy Dudkiewicz Zmienna/Zmiennik Mateusz Luft Dwutygodnik magazynkontakt.pl: Ala Budzyńska, Szymon Rębowski Paweł Cywiński, Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Kamil Lipiński, Jan Mencwel, Maciek Onyszkiewicz, Maria Rościszewska, Hubert Walczyński, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Konstancja Ziółkowska, Jarosław Ziółkowski Stale współpracują: Rafał Bakalarczyk, Dorota Borodaj, Julia Chibowska, Oscar Cole-Arnal, Aleksandra Fabia-Tugal, Stanisław Gajewski, ks. Andrzej Gałka, Antoni Grześczyk, Maciej Januszewski, Stanisław Jaromi OFMConv, Jan Jęcz, Paula Kaniewska, Kasper Kaproń OFM, Piotr Karski, Karol Kleczka, Rafał Kucharczuk, Katarzyna Kucharska-Hornung, Anna Libera, Jan Libera, Julia Lis, Katarzyna Majchrowska, Hanka Mazurkiewicz, Kuba Mazurkiewicz, Grzegorz Michalczyk, Olga Micińska, Krzysztof Nawratek, Maciej Papierski, Mateusz Piotrowski, Piotr Popiołek, Zuzanna Radzik, Zofia Różycka, Marek Rybicki, Joanna Sawicka, Antek Sieczkowski, Jakub Szymik, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Ignacy Święcicki, Zuzanna Wicha, Zuzanna Wojda, Monika Woźniak, Antoni Zając, Marysia Złonkiewicz

projekt graficzny Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com skład i łamanie Zosia Mironiuk fotoedycja Tomek Kaczor ilustracja na pierwszej stronie okładki Łukasz Drzycimski komiks na str. 2–3 Kuba Mazurkiewicz zespolwespol.org korekta Ida Nowak i zespół redakcyjny wydawca KIK Warszawa Poglądy wyrażane przez autorki i autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy. prenumerata magazynkontakt.pl/prenumerata złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans nakład 1000 egzemplarzy Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tytuł tego numeru nie jest prowokacją. Pytanie: „Dlaczego wciąż jesteśmy w Kościele?”, słyszymy coraz częściej. Dlaczego jako środowisko – oraz jego poszczególni członkowie i członkinie – trwamy w instytucji naznaczonej strukturalnymi słabościami oraz przestępstwami i przewinami jej przedstawicieli? Czy nie lepiej byłoby odejść – dając wyraźny znak dezaprobaty dla stanu wspólnoty – i nie musieć się już tłumaczyć: za cały Kościół oraz za tych, którzy nim kierują? Mierzymy się z tym pytaniem także sami, gdy nasz gniew wywołują choćby doniesienia o ukrywanych przez dekady przestępstwach seksualnych oraz brak gotowości hierarchów, by realnie wziąć odpowiedzialność za sytuację ofiar. Zadajemy je sobie, gdy widzimy strukturalne przyczyny wielu problemów Kościoła – jak brak transparentności, praktyka wykluczania ze wspólnoty określonych grup (na przykład chrześcijan LGBT) czy zarządzanie pozbawione realnego udziału wiernych (zwłaszcza kobiet) – oraz jego liczne, konkretniejsze bolączki. Niektóre z nich opisujemy bardziej szczegółowo. Ich całościowe omówienie wymagałoby jednak znacznego przekroczenia ram numeru, dlatego przypominamy również – w postaci wyimków na marginesach – dotychczas opublikowane przez nas teksty na podobne tematy. Do tych zagadnień będziemy wracać w kolejnych artykułach. Wiemy także, że nie jesteśmy z tymi dylematami sami. Że poszukiwanie uzasadnienia dla dalszego ufania Kościołowi instytucjonalnemu, który w tak wielu sferach tego zaufania nadużył, nie jest tylko naszym doświadczeniem. Nie chcemy przy tym skupiać się wyłącznie na krytycznej diagnozie. Numer ten jest więc świadectwem dwóch zasadniczych stanowisk naszego środowiska. Pierwsze z nich, owszem, bazuje na przekonaniu, że Kościół jest w kryzysie i wymaga gruntownych reform. Drugie jest jednak wyrazem pragnienia, by – często mimo wszystko – w tym Kościele trwać. Wierzymy, że jego przemiana jest możliwa. Chrześcijaństwo jest dla wielu z nas wyjątkową i po prostu prawdziwą opowieścią o świecie i człowieku. Kościół zaś – jak i całe chrześcijaństwo – ma wciąż potencjał przemieniania świata na lepsze. Nie wolno nam go zmarnować. Właśnie dlatego – motywowani nadzieją, że Kościół powinien i naprawdę może się zmienić – za obowiązek naszego środowiska uznajemy angażowanie się w celu dokonania reformy naszej wspólnoty. Mimo jej wszystkich przewin i wad, ciągle chcemy wierzyć, że warto być jej częścią. Że możliwe jest zatrzymanie pędu w stronę przepaści, do której niebezpiecznie szybko zbliżamy się w polskim Kościele, oraz trwała zmiana panujących w nim stosunków. To dom często duszny, zamknięty i wypełniony trudnymi relacjami. Ale to ciągle dom nasz.


2

numer:

39

zima 2018/2019

d l ac z e g o w c i ą ż j e s t e ś m y w Ko ś c i e l e ?

4

Ignacy Dudkiewicz:

Kościół do gruntownego remontu

12

Rozmowa z Ewą Kusz:

Nie ma sensu ciągle czekać na biskupów

Róbmy swoje – wtedy być może biskupi nie będą mieli innego wyjścia niż zgadzać się w coraz większym stopniu na to, że otwarcie i w normalny sposób mówi się o problemie nadużyć seksualnych w Kościele. Że się interweniuje i zawsze stawia dobro ofiar na pierwszym miejscu.

20

Infografika:

Czy nadchodzi czas pustych kościołów?

22

Stanisław Zakroczymski:

Konkordat niezgody

28

Jan Wiśniewski:

Klucze do parafii

34

Katarzyna Sroczyńska:

Puk, puk. Kto tam? Ponad połowa Kościoła

40

Maria Rościszewska:

Inny Kościół jest możliwy


3

f ot or e p orta ż

46

Dorota Borodaj: Z nich zaś największa jest miłość

w i a r a

56

Karol Kleczka:

Hiobowie

62

Paweł Śpiewak:

Szukając głosu Boga

k a t o l e w

p oz a e u ropą

92

Ida Nowak:

Ucieczka przed klimatem

98

Bartosz Wróblewski, Weronika Rzeżutka:

W Palestynie spółdzielnia chce być kobietą

krajoznawczy

106

TK Krajobraz:

Przypuszcza. Półprzewodnik po Puszczy Białowieskiej i okolicach

108

Jerzy Parfianowicz: Drogi w Puszczy

66

Łukasz Mossakowski:

Rewolucjoniści w sutannach

114

Joanna Mikulska: Dziewięć dowodów na istnienie Łuki

72

Oscar Romero:

119

Ida Nowak: Żubr odzyskany

Ubodzy są Chrystusem

78

Wojciech Żmudziński SJ:

Pedro Arrupe – Mistrz szybkiego reagowania

k u lt u r a

80

Rozmowa z Dorotą Folgą-Januszewską: Muzea wrażliwe

86

Alicja Beryt: Architektura w cieniu

o by wat e l

124

David Graeber:

Jeśli nie możemy się bawić, to po co to wszystko?

Czemu zwierzęta się bawią? A czemu nie miałyby? Prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego aktywność wykonywana dla czystej przyjemności, wysiłek dla czystego wysiłku, to rzeczy, które instynktownie odbieramy jako zagadkowe? Co nam to mówi o nas samych? zmienna

132

Rozmowa z Moniką Sadkowską:

Odzyskujemy energię!


4

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Kościół do gruntownego remontu Mamy obowiązek ostrzec nasz Kościół przed dalszą jazdą w obecnym kierunku. Gdy cała rodzina zmierza samochodem w stronę przepaści, to również ci, którzy nie trzymają kierownicy, powinni działać: starając się zmienić tor jazdy oraz przekonując kierowcę do opamiętania.

Ignacy Dudkiewicz

Model patologicznej rodziny

Jak zauważył w prywatnej rozmowie pewien publicysta, to model patologicznej rodziny. Wszyscy spodziewają się, że w święta ojciec powie coś głupiego lub łuchanie homilii części polskich krzywdzącego – przygotowują się do hierarchów Kościoła katolickiego­ nich w strachu przed tym, co usłyszą. wygłaszanych przy okazji Bożego I ojciec rzeczywiście za każdym razem Narodzenia­czy Wielkanocy podobne mówi coś, co sprawia, że całą świąteczjest do gry w bingo. Również przy okazji ną atmosferę szlag trafia. Rodzina pakazań wygłoszonych przez kilku bisku- trzy w talerze, próbując szybko zmienić pów w trakcie ostatnich pasterek można temat, żeby przypadkiem nie doszło do było zgarnąć pełną pulę. Polityka par- kłótni. Zbagatelizować, uznając, że „on tyjna? Była. Wspieranie władzy i chło- już tak ma”. Albo odwrócić się do siedząstanie opozycji? Punkt. Utożsamianie cego obok mądrego wujka, który spojrzy polskości i katolicyzmu? Krzyżyk. Abor- ze zrozumieniem, a po kolacji wesprze – cja, in vitro, związki homoseksualne? Są. choć głośno też się nie odezwie. Rzecz nie w tym, żeby znęcać się nad Czynienie z księży ludzi o szczególnych predyspozycjach moralnych? Zaliczone. kolejnymi upartyjnionymi homiliaWreszcie: rozmywanie odpowiedzialno- mi arcybiskupów Jędraszewskiego czy ści za przestępstwa seksualne dokony- Głódzia albo skandalicznymi wypowiewane przez księży? Bingo! Proszę się dziami tego drugiego na temat krzywzgłosić po nagrodę. dzenia dzieci. Nie w tym, by chłostać Patricija Bliuj-Stodulska

S

wypowiedzi arcybiskupa Gądeckiego, gdy stwierdza, że ofiarom przestępstw seksualnych będzie mówił, że Kościół „potrzebuje cierpienia za swoją egzystencję”. Albo gdy mówi, że nie poszedł na „Kler”, bo „nie jest pozbawiony rozumu”, choć z pewnością wie, że są w Polsce biskupi, którzy na film się wybrali. Nie w tym, by na każde takie słowa reagować kolejnym publicystycznym oburzeniem – bo życia publicystom i publicystkom na to nie starczy. Również nie w tym, by nie dostrzegać i nie doceniać szlachetnych i prawych postaw i wypowiedzi innych hierarchów czy członków i członkiń Kościoła. Czas postawić diagnozę mocniejszą i bardziej ogólną: tak właśnie dziś funkcjonujemy w polskim Kościele. Na patologicznych zasadach, pudrując głębokie podziały opowiastkami o rzekomej jedności, której nie ma. Pozwalamy ojcom naszej rodziny udawać, że wszystko →


5

→


6

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Kościół mógłby być strategicznym partnerem architektów „lepszej zmiany”. Dość wspomnieć o zasięgu jego społecznego oddziaływania, o jego niemałym wciąż jeszcze autorytecie, o jego formacyjnym i wspólnototwórczym potencjale. Społeczeństwo przeorane głębokimi bruzdami podziałów społecznych i kulturowych potrzebuje Kościoła, który konsekwentnie upomina się o ubogich i wykluczonych, który mobilizuje do zaangażowania się w ich sprawę i który dąży do ich upodmiotowienia. Wszystkich: czy to bezdomnych traktowanych z buta w biały dzień, czy też ofiar skrzętnie skrywanej przemocy domowej; czy to ludzi uwikłanych

jest dobrze. Bo dzieci wciąż przybywają na kolejne święta, nawet jeśli coraz rzadziej przyjeżdżają przy innej okazji. Bo przez lokalne władze nasza familia jest szanowana i fetowana. Za plecami ojca, owszem, komentujemy, że wcale dobrze nie jest. Sąsiedzi też wiedzą, że źle się u nas dzieje, i coraz głośniej o tym mówią. Nawet część krewnych zastanawia się, czy reagować, ale ostatecznie powstrzymuje się ze względu na konwenanse i „dobro rodziny”. Ojciec pozwala więc sobie na dalsze rozdawanie razów – również dlatego, że wie, że nie spotka się ze sprzeciwem. Póki co – jak wskazują dane – członkowie rodziny odchodzą po cichu. Jest ich coraz mniej, ale przy dużej liczbie gości trudniej dostrzec puste miejsca, które jeszcze niedawno były zajęte. Wszystkim wygodniej jest nic nie zmieniać i nie reagować. A gdy drzwi będą trzaskać nieustająco, w rytm odcinania się od rodziny kolejnych jej członków, będzie już za późno. Być może nawet ojciec przestanie

wreszcie wygłaszać swoje niemądre opinie, ale nie będzie to miało już żadnego znaczenia, bo i tak nikt nie będzie chciał słuchać – ani jego, ani innych ojców. Niemądrzy po irlandzkiej szkodzie Wbrew przekonaniu o wyjątkowości polskiego katolicyzmu historia naszej rodziny wcale nie jest wyjątkowa. Również jej część z zagranicy przechodziła przez podobne kryzysy i zauważała je zbyt późno. A ponieważ nie potrafiła sobie z nimi poradzić, dziś większość niedawnych członków i członkiń już nie chce do rodziny należeć. Tak było w Irlandii, której społeczeństwo jeszcze niedawno było przedstawiane – podobnie jak polskie – jako jedno z najbardziej katolickich w Europie: katolicyzm uznawano za kluczowy element irlandzkiej tożsamości. Tam również Kościół chełpił się liczbą wiernych, społecznym szacunkiem i wpływem. Także na prawodawstwo – w kwestii aborcji najbardziej konserwatywne w całej Unii

w lokalne struktury wyzysku, czy też „obcych kulturowo” uchodźców i imigrantów ekonomicznych; czy to nienarodzonych jeszcze dzieci z zespołem Downa, czy też ich poddanych symbolicznej i ekonomicznej przemocy matek. O tym, że polski Kościół rzeczywiście mógłby na tę potrzebę odpowiedzieć, przekonuje bardzo wrażliwy społecznie pontyfikat Franciszka. Na dzień dzisiejszy dość trudno sobie to jednak wyobrazić. Fragment pochodzi z tekstu Miszy Tomaszewskiego­„Lewą nawą”. https://bit.ly/2F9Opvj

Europejskiej. Także na rządzących, którzy wielokrotnie nie umieli przeciwstawić się presji tamtejszych hierarchów, wycofując się z proponowanych zmian. Brzmi znajomo? Niewiele było potrzebne, by w krótkim czasie cały ten pejzaż odmienił się całkowicie: szereg skandali związanych z przestępstwami seksualnymi wobec dzieci i systemowym ich ukrywaniem, nieumiejętna i zbyt późna reakcja biskupów na kryzys, rosnąca niechęć społeczeństwa wobec wpływania przez hierarchów na władze oraz szerokiego finansowania działań Kościoła z budżetu państwa, przemiany kulturowe dotyczące choćby podejścia do uregulowania związków jednopłciowych­czy aborcji. Efekt? Wahadło zawróciło. W 2015 roku w referendum zalegalizowano już nie tyle związki partnerskie, ile małżeństwa jednopłciowe (poparcie dla których na gruncie prawa państwowego wyrażaliśmy już kiedyś w „Kontakcie”). W 2018 roku w kolejnym referendum


7

66,4 procent Irlandczyków opowiedziało się za liberalizacją prawa aborcyjnego. W sprawie wykorzystywania seksualnego dzieci przez księży oraz w placówkach prowadzonych przez Kościół uzbierała się masa krytyczna. Trzeba było otwarcie przyznać, że sprawa dotyczy nie pojedynczych przypadków, lecz sporej liczby sprawców, znacznie wyższej liczby ofiar oraz – co szczególnie istotne – skandalicznego (nawet jeśli typowego dla długiego okresu działania całego Kościoła powszechnego) zachowania przełożonych kościelnych. Gdy wybuchały kolejne skandale, a ich skala stawała się coraz bardziej szokująca, zaobserwowano tąpnięcie w liczbie wiernych w kościołach – z 81 procent w roku 1990 do 44 procent w roku 2005 – a proces wcale się wtedy nie skończył. Wielu duchownych zrezygnowało z kapłaństwa, kandydatów do seminariów brakuje, a ponad dwie trzecie Irlandczyków wyraża zdanie, że Kościół utracił swój moralny autorytet.

To samo może czekać Kościół w Polsce. Ostrzeżenia tej treści padają od lat. Już w 2003 roku ojciec David Sullivan, irlandzki przełożony zakonny, na łamach „Tygodnika Powszechnego” opisywał przyczyny kryzysu w tamtejszym Kościele, wskazując między innymi na klerykalne samozadowolenie oraz na skandale seksualne. Pisał także: „Do niedawna Kościół był najważniejszą instytucją w społeczeństwie irlandzkim. Dziś otrzymuje bolesną lekcję pokory. (…) Inne kraje zazdrościły nam pełnych kościołów i seminariów. Ale samozadowolenie usypia; tworzy inercję i przekonanie, że sukces trwa wiecznie, że nie trzeba odczytywać znaków czasu i słuchać krytyki tych, którzy myślą inaczej. (…) Niech Kościół w Polsce uczy się na irlandzkich błędach, aby ich nie powtarzać. Życzę, abyście byli mądrzy po naszej­ szkodzie…”. Cytaty te wyraźnie pokazują, jak głucha na przestrogi była nasza wspólnota przez ostatnie piętnaście lat. Tekst ten

mógłby być dziś niemal w całości przedrukowany jako zaskakująco aktualny – tylko ocena obecnej sytuacji Kościoła w Irlandii mogłaby być jeszcze bardziej dramatyczna. Takie byłoby więc również skierowane do Kościoła polskiego ostrzeżenie. I zapewne także dziś nie zostałoby usłyszane. Kościół traci, bo zyskuje Kościół w Polsce znajduje się dziś w sytuacji uderzająco podobnej do tej, w jakiej znajdował się Kościół w Irlandii. Wielu jego członków – w tym biskupów – od lat angażuje się publicznie po stronie jednej partii, a także działało na rzecz zmiany politycznej, która dokonała się w 2015 roku. Niemała część hierarchii oraz kleru uważa, że obecny rząd jest najbardziej chrześcijański z dotychczas rządzących Polską. Władza zaś – choć respektuje dalece nie wszystkie napomnienia nie wszystkich biskupów, na przykład w kwestii uchodźców czy ustawy aborcyjnej – odwdzięcza się Kościołowi za →


8

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

W polskim Kościele funkcjonujemy na patologicznych zasadach, pudrując głębokie podziały opowiastkami o rzekomej jedności.

wsparcie: także w sposób przeliczalny na złotówki. Przekłada się to na uproszczone publicystyczne tezy o rządach biskupów, ich wszechmocy, a także budowie państwa wyznaniowego, wspieranego zarówno przez PiS, jak i episkopat. Ów sojusz tronu z ołtarzem budzi coraz większy sprzeciw niemałej części społeczeństwa – co ważne, także niektórych obywateli i obywatelek spośród popierającychPrawo i Sprawiedliwość­. Niechęć oraz zniecierpliwienie budzą także inne elementy funkcjonowania Kościoła: jego skupienie na abstrakcyjnych dla zwykłego wiernego sporach (jak ten o „ideologię gender”), kwestiach bioetycznych (jak aborcja czy in vitro) czy tak zwanych kwestiach światopoglądowych (jak prawa osób homoseksualnych). Razi rezygnacja z zajmowania się innymi zagadnieniami społecznymi i ekonomicznymi, bogactwo i przepych, buta i arogancja znaczących polskich hierarchów. Ogromną rolę odgrywa wreszcie – last but not least – coraz jawniejsza skala przestępstw seksualnych dokonywanych przez księży, a ukrywanych przez przełożonych. Owo zniechęcenie widać w twardych liczbach opisujących zaangażowanie ludzi – zwłaszcza

młodych – w praktyki religijne (między 2000 a 2016 rokiem liczba osób regularnie chodzących do Kościoła spadła o ponad 10 punktów procentowych), skalę powołań (liczba kleryków spadła w tym czasie dwukrotnie) czy wyniki badań opinii publicznej na przykład na temat postawy Kościoła wobec pedofilii. Ta ostatnia kwestia wydaje się potężnym katalizatorem społecznych emocji. Buzują one jednak od lat, i to – wbrew temu, co chcieliby sądzić niektórzy hierarchowie czy świeccy – nie tylko w środowiskach „tradycyjnie” wrogich Kościołowi. Dotąd jednak nie znajdowały dla siebie trwałego ujścia, zmieniając się raczej w chwilowe wzburzenia – takie jak krótka historia Ruchu Palikota. Tym razem prawdopodobnie będzie inaczej. Jak ważnym czynnikiem dla stosunku wobec Kościoła jest sposób reagowania jego przedstawicieli na przestępstwa seksualne, widać wyraźnie po historii wielu krajów. Nie tylko Irlandii, ale też Stanów Zjednoczonych, Chile, Austrii czy Niemiec. Ponadto postawa krytyczna wobec Kościoła i jego działań przybiera na sile nie tylko wśród ludzi z nim niezwiązanych. Pojawia się także – a raczej ujawnia lub nasila już wcześniej istniejący

– krytycyzm jego członków i członkiń. I jeśli nic się nie zmieni, można przewidywać, że wspomniana tendencja spadkowa będzie się jedynie pogłębiać. Przestańmy się bać różnic Przy okazji zarzutów– w olbrzymiej części zupełnie uprawnionych – stawianych Kościołowi i jego działaniom w różnych sferach, rykoszetem obrywa się również poszczególnym katolikom i katoliczkom oraz ich indywidualnej wierze i zaangażowaniu religijnemu. W przestrzeni publicznej widać wzrost nie tylko nastrojów antykościelnych, ale również szerzej: antykatolickich czy antychrześcijańskich. Kościół w Polsce z całą pewnością nie jest prześladowany czy szykanowany. Nie zaskakują jednak opowieści księży, którzy opisują sytuacje, gdy ktoś spluwa na ich widok czy przerywa rozmowę ze słowami: „Z pedofilem nie rozmawiam”. Również katolicy i katoliczki dzielą się obserwacją, że coraz częściej muszą odpowiadać na pytania, co właściwie robią w instytucji naznaczonej tak poważnymi strukturalnymi słabościami oraz przestępstwami jej znaczących przedstawicieli. Coraz więcej katolików i katoliczek zadaje to pytanie również samym sobie.


9

Z drugiej strony, wśród osób niechętnych Kościołowi i krytycznych wobec jego działań można też dostrzec ulgę związaną ze świadomością, że także w samym Kościele istnieją środowiska, które mówią o jego winach i błędach jasno, klarownie i bez niedopowiedzeń. Zaobserwować można również formułowane przez nich oczekiwanie, że odnowa Kościoła będzie postępowała nie tylko w wyniku zewnętrznej presji, ale również działań podejmowanych w jego wnętrzu. Pytanie, co należy zrobić, aby z jednej strony odpowiedzieć na to słuszne i uzasadnione oczekiwanie, z drugiej zaś nie pozwolić – w uproszczeniu – na wylanie chrześcijaństwa z kąpielą krytyki, której poddawany jest Kościół. By to osiągnąć, nie wystarczą szumne apele do osób spoza Kościoła, by uszanowały decyzję tych, którzy decydują się w nim trwać – często mimo wszystko. Potrzebne są również, w pierwszej kolejności, poważne zmiany w praktyce funkcjonowania Kościoła. Po drugie zaś: rozwinięte i wyraziste działania oraz apele osób świeckich o dokonanie tych zmian. Kościół nie przestanie być atakowany, dopóki się nie zreformuje.

Dopóki jego ojcowie nie przestaną głównych problemów upatrywać wszędzie poza własną wspólnotą i swoim działaniem. Dopóki nie podda się w większym wymiarze społecznej kontroli – dokonywanej zarówno przez jego członków i członkinie, jak i osoby spoza tego grona. Dopóki nie rozliczy się w sposób jednoznaczny z najciemniejszych kart związanych z krzywdzeniem i brakiem ochrony dzieci przed wykorzystaniem seksualnym. Dopóki – wreszcie – Kościół instytucjonalny nie otworzy się na rozmowę: zarówno z ludźmi sobie niechętnymi oraz z wiernymi, jak i we własnym gronie. Dopóki nie ujawni różnic, a hierarchowie niewpisujący się w schemat działania „patologicznego ojca” nie zaczną mówić pełnym głosem – dając tym samym nadzieję i poczucie przynależności wielu świeckim czekającym, aż od biskupów swojego Kościoła usłyszą głos inny niż ten, do którego przywykli. Rzecz nie w tym, by dzielić Kościół, lecz w tym, by nie ukrywać rzeczywistych różnic – równie realnych jak jedność w sprawach najbardziej fundamentalnych, dotyczących podstawowych treści wiary. Owych różnic najwyższy czas przestać się panicznie bać.

Cztery drogi dla krytyków Wszystko wskazuje na to, że ta wizja się nie spełni, jeśli nie wzrośnie zaangażowanie i presja ze strony wiernych. Jak mówi Ewa Kusz, wicedyrektorka Centrum Ochrony Dziecka, w wywiadzie zamieszczonym w tym numerze „Kontaktu”: „Nie ma sensu cały czas czekać na biskupów. Trzeba działać”. Nie znaczy to, że wszyscy świeccy zdecydują się przyjąć właśnie taką postawę. Wielu z nich – za co trudno ich winić – uzna, że reforma jest niemożliwa. Taka decyzja jest tym naturalniejsza, im luźniejsze związki łączą kogoś z Kościołem. Ktoś, kto chciałby jednak pozostać katolikiem lub katoliczką, a jednocześnie podziela krytyczną ocenę stanu Kościoła na świecie i w Polsce, ma – jak się wydaje – do wyboru kilka dróg. Nie są to drogi rozłączne, po części można iść kilkoma z nich naraz – poniższe opisy stanowią raczej modele idealne niż obraz rzeczywistych postaw. Wybór ścieżki jest decyzją indywidualną, ale możliwą również do przetłumaczenia na język wyborów i deklaracji środowiskowych. Pierwsza strategia to oparcie się na indywidualizmie religijnym w myśl klasycznej formuły: „Chrystus tak, Kościół nie”. W takiej sytuacji – nie musząc się →


10

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Wbrew przekonaniu o wyjątkowości polskiego katolicyzmu nasza sytuacja wcale nie jest wyjątkowa – wystarczy spojrzeć na Irlandię.

tłumaczyć z indywidualnej wiary – można nie brać odpowiedzialności za wspólnotę, której częścią nie chce się dalej w pełni czuć. Jednocześnie wciąż można rozwijać swoją duchowość, a nawet zajmować się Kościołem z pozycji recenzenckich czy eksperckich – być może nawet z nadzieją na powrót w innych­czasach. Druga stanowi ucieczkę w niszę czy wewnętrzną emigrację – zdecydowanie się na indywidualizm religijny, ale bez oddalania się od Kościoła. Może przyjąć postać wyboru określonej duchowości, świątyni czy kierownika duchowego, ale bez angażowania się w życie szerszej wspólnoty. Wszystko to może odbywać się pod hasłem odnalezienia swojej przystani, w której realizowane są moje potrzeby duchowe i religijne, bez brania odpowiedzialności za kondycję całego Kościoła w Polsce i Kościoła powszechnego. Trzecią możliwość można określić mianem „wewnątrzkościelnego symetryzmu”. Polegać by mogła na szukaniu i podkreślaniu tego, co w Kościele dobre, przy jednoczesnym niezakrywaniu tego, co złe. To w największym stopniu postawa oparta na pragnieniu, by „nie wylewać dziecka z kąpielą”, skoro – co jest ewidentną prawdą – „nie cały Kościół­jest zły”, choć wymaga nieustającej naprawy i autorefleksji. Taka droga wymaga

również podkreślania różnorodności Kościoła, w szczególności zaś akcentowania tych postaw jego przedstawicieli i środowisk, które niosą nadzieję i odnowę. Wybierający tę ścieżkę częściej skupiają się na konkretnych osobach i ich indywidualnych działaniach, rzadziej zaś – na problemach strukturalnych. Wreszcie: czwarta postawa to aktywna walka o inny, lepszy Kościół. Wymaga wyraźnego zaangażowania się w spory wewnątrz wspólnoty. Ten wybór – mimo krytycznej oceny stanu Kościoła – z pewnością nie oznacza odcięcia się od niego. Wręcz przeciwnie, wymaga mocnego osadzenia w nim oraz zaangażowania zarówno w konkretne działania, jak i w krytykę strukturalnych przyczyn słabości naszej wspólnoty. Wszystko to w imię wiary w nieutracalną wartość chrześcijaństwa i Kościoła. Zawrócić znad przepaści Potencjał realnej zmiany wspieranej od wewnątrz Kościoła niesie za sobą przede wszystkim czwarta strategia, skorygowana w zdrowej mierze przez elementy postawy trzeciej. To wybór świeckich, którzy za swój obowiązek uznają ostrzeżenie wspólnoty przed dalszym kroczeniem obecną drogą i ignorowaniem lampek ostrzegawczych palących się

coraz mocniejszym światłem. Gdy bowiem cała rodzina zmierza samochodem w stronę przepaści, to – choć najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy dzierżą kierownicę – także inni podróżujący powinni działać: zarówno aktywnie starając się zmienić tor jazdy, jak i przekonując kierowcę do opamiętania­. By robić to skutecznie i przekonująco, warto wskazać najważniejsze wyzwania, przed jakimi stoi wspólnota Kościoła w Polsce (i nie tylko w Polsce – choć ich oblicze zawsze nosi na sobie znamię specyfiki poszczególnych Kościołów lokalnych). Wśród nich należy wymienić między innymi trzy zasadnicze problemy, które można ująć w hasłowym skrócie: transparentność (i jej brak), praktyka wykluczania ze wspólnoty określonych grup oraz pozbawione udziału wiernych zarządzanie Kościołem. Konsekwencje tych kłopotów widać na przykład w problemach z finansowaniem Kościoła, brakiem jego przejrzystości oraz skutkami tegoż braku dla wspólnoty – również takimi jak rozwarstwienie majątkowe wśród księży czy ryzyko karierowiczostwa. Z wyzwaniem tym ściśle wiąże się kwestia hierarchicznych relacji władzy między klerem (zwłaszcza biskupami) a laikatem oraz niedopuszczanie świeckich do


11

rzeczywistego współtworzenia Kościoła, a także uniemożliwianie im artykułowania swoich potrzeb. W szczególny sposób dotyczy to grup mniejszościowych (takich jak chrześcijanie i chrześcijanki LGBTQ­) lub tych dopuszczanych do pełnego uczestnictwa w Kościele w stopniu jeszcze mniejszym niż ogół wiernych (jak kobiety). Kluczowy i znaczący problem stanowią również wspomniane niejasne relacje części Kościoła z władzą, w ramach których Kościół zarówno wykorzystuje państwo i część sił politycznych dla swoich celów, jak i sam daje się rozgrywać politykom prawicy. Wreszcie, powtórzmy, olbrzymie wyzwanie stanowi nieumiejętność adekwatnego poradzenia sobie i prawdziwego rozliczenia się przez Kościół z przestępstw popełnianych przez księży oraz z ukrywania ich przez hierarchów i przełożonych, a także brak zgody Kościoła na wzięcie rzeczywistej, moralnej i finansowej, odpowiedzialności­za powyższe. * Kościół w Polsce (a także, na wielu polach, Kościół powszechny) jest w kryzysie i wymaga gruntownych reform – nie małych poprawek, lecz generalnego remontu. To jednak wciąż nasz dom, z którego – jako środowisko – nie chcemy się

wyprowadzać. Chcemy trwać w Kościele, wierząc, że zmiana jest możliwa, a chrześcijaństwo ma w sobie potencjał przemieniania świata na lepsze (więcej na ten temat pisze w swoim tekście Maria Rościszewska). Znamy przewiny i wady naszej rodziny. Widzimy, że wynikają nie tylko ze słabości poszczególnych ludzi (również nas samych), ale też ze strukturalnych przyczyn dotyczących sposobu funkcjonowania Kościoła. Ich źródło dostrzegamy także w zbyt mało emancypacyjnym charakterze jego nauczania, szczególnie w wydaniu polskim. Mimo to wciąż wierzymy, że możliwe jest zatrzymanie pędu w stronę przepaści oraz zmienianie panujących w rodzinie stosunków. Dlatego nie chcemy biernie przyglądać się temu, co się dzieje. Na kryzysy w rodzinie trzeba reagować, póki nie jest za późno. A żeby to zrobić, trzeba o nich otwarcie rozmawiać. Bez wbijania wzroku w talerz przy kolejnej tyradzie przyzwyczajonego do braku reakcji ojca. Bo to również nasz dom i nasza rodzina.

Ignacy Dudkiewicz jest publicystą i dziennikarzem. Członek zarządu warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Redaktor Magazynu „Kontakt”, w którym odpowiada za dział „Wiara”. Z wykształcenia bioetyk.

Patricija Bliuj-Stodulska facebook.com/zibrou


12

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Nie ma sensu ciągle czekać na biskupów Dla bycia katolikiem i osobistej wiary mniejsze znaczenie ma fakt wykorzystania, a nawet to, co mówią biskupi. Ważniejsza okazuje się reakcja pierwszej osoby, której ofiara opowiedziała o swojej krzywdzie, oraz wsparcie wspólnoty.

Z Ewą Kusz rozmawia Karol Wilczyński Zofia Rogula

Czy możemy zacząć od liczb?

Chciałabym, ale na dzisiaj nikt nie jest w stanie podać ani liczby osób skrzywdzonych w Kościele, ani liczby sprawców. Mamy szacunki. Są też badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z 2017 roku, które mówią, że 12,4 procent dzieci w Polsce między jedenastym a osiemnastym rokiem życia doświadczyło którejś z form wykorzystania. Nie wiadomo, ile z nich było wykorzystanych przez duchowieństwo­. Sprawcami znacznie częściej są jednak mężczyźni.

Około 90 procent sprawców to mężczyźni, 10 procent – kobiety. Ich odsetek rośnie, ale nie sięgnie 50 procent.

Etapie?

Wykorzystanie zaczyna się tak naprawdę albo od wysyłania rozebranych zdjęć w jedną lub drugą stronę, albo od rozmów na ten temat przez komunikatory czy SMS. I ten „etap” jest już objęty artykułem 200 kodeksu karnego?

To też jest wykorzystanie. To sprawy karne. Co istotne, jeżeli ktoś zostaje złapany już na tym etapie, to można się domyślać, że zdążył mieć kontakt raczej wyłącznie z jedną ofiarą. Sprawa jest w początkowej fazie. Jeżeli jednak doszło do czegoś poważniejszego – do aktów seksualnych, rozbierania, dotykania – to można się spodziewać, że wcześniej były lub równolegle są też inne ofiary.

Statystycznie więcej jest ofiar niż sprawców.

Tak, zazwyczaj sprawca krzywdzi więcej niż jedną ofiarę, ale to, czy tak się stanie, zależy także od tego, na którym etapie sprawca został złapany lub sam się zreflektował.

Kogo spotkała pani podczas dziesięciu lat praktyki terapeutycznej i sądowej?

O wiele więcej sprawców, gdyż to ich – jako biegła sądowa – diagnozuję. Z ofiarami spotykam się w pracy

terapeutycznej, przychodzą po pomoc, niekoniecznie od razu mówiąc, że w swoim życiu doświadczyły wykorzystania seksualnego. To głównie ofiary księży?

Nie. Nie mam szyldu „Terapeutka dla osób skrzywdzonych przez księży”. Zatem jeśli ktoś był ofiarą wykorzystania seksualnego w dzieciństwie, to – niezależnie od tego, czy sprawcą był kapłan, czy nie – po prostu z taką osobą pracuję. Czy ma pani standardowy zestaw pytań, który pozwala określić, czy dana osoba jest pedofilem lub ma inne zaburzenia?

Przygotowując opinię dla sądu, opieram się na aktach sprawy, pogłębionym wywiadzie psychoseksualnym i na badaniach testami psychologicznymi. Każdy sąd zadaje również pytania, na które biegły sądowy odpowiada. O co pytają?

Często pada pytanie choćby o to, jaka jest struktura osobowości →


13

→


14

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

badanego. Czy dana osoba jest sprawcą preferencyjnym czy sytuacyjnym? Jak wysoki jest czynnik ryzyka popełnienia czynu po raz kolejny? Wszystko zależy od tego, na jakim etapie ktoś trafia do mnie na diagnozę. Jeśli dotyczy to spraw prowadzonych przez Kościół, to zdarza się, że dzieje się to już na etapie dochodzenia wstępnego, czyli momentu, który można porównać do dochodzenia prokuratorskiego. Dokumenty z etapu dochodzenia wstępnego są wysyłane do Stolicy Apostolskiej. Czasami o opinię psychologiczno-seksuologiczną prosi się natomiast na etapie kanonicznego procesu karno-administracyjnego lub karnego. Czy podczas pracy w gabinecie psychologicznym, sądzie lub kurii nie odchorowywała pani spotkania ze sprawcami lub ofiarami?

Spotykając się z ludźmi – nigdy. Nawet gdy spotykam się ze sprawcami – to zawsze jest spotkanie z człowiekiem.

Kim są sprawcy?

To zależy. Na pewno nie jest tak, że ktoś się budzi i myśli: „Dzisiaj kogoś wykorzystam”. Uwodzenie, czyli zdobywanie ofiary dla siebie, tak jak i stawanie się sprawcą, to cały proces. Na przykład ksiądz wyróżnia jakiegoś ministranta (lub uczennicę), zaczyna go nagradzać, częściej zabiera na „te lepsze” msze lub na kolędzie daje mu „te lepsze” miejsca, częściej bierze go na różne wycieczki, a wreszcie zaprasza do siebie na różne spotkania. Zaczyna po prostu faworyzować jedną osobę. Jak na takie faworyzowanie reagują potencjalne ofiary?

Cóż, niektóre mogą wyczuć, że coś jest nie tak, i się odsuwają. Ale często po prostu czują się wyróżnione. Pojawia się coraz poważniejsza, ściślejsza więź i zaczyna się stopniowe przekraczanie granic – na przykład najpierw pojawiają się prezenty, stopniowo coraz droższe, wspólne spędzanie czasu…

Ale to rzeczy, które na przykład rodzice czy inni opiekunowie mogą chyba łatwo zauważyć!

Gdy dziecko ma normalną relację z rodzicami – ojciec lub matka rzeczywiście to zauważy i najpewniej odpowiednio zareaguje. Potencjalną ofiarę uratować może też odpowiednia reakcja środowiska. Spotkałam się kiedyś z sytuacją, w której to nie rodzice siedemnastolatka, ale rodzice jego kolegi – innego ministranta – przyjechali, by zgłosić, że ksiądz uwodzi nastolatka. Byli na tyle zaangażowani w relację ze swoim dzieckiem, że syn powiedział im, że coś się dzieje, a oni odpowiednio zareagowali, zgłaszając sprawę. Jeszcze zanim się coś stało?

Coś na pewno już się zaczęło dziać. Chłopak żył w bardzo ostrym stresie. Co zatem nie gra, że sprawca osiąga swój cel?

Dwa słowa: komunikacja i relacja.


15

Problem ukrywania pedofilii oraz molestowania osób dorosłych jest w Kościele systemowy. Właśnie z tego względu argumenty, jakoby „w każdej wspólnocie mogły się znaleźć czarne owce”, czy przekonujące, że „wśród księży jest mniej pedofilów niż wśród nauczycieli”, są pozbawione większej wartości. Żadne zaklęcia nie sprawią, że ktokolwiek jeszcze uwierzy, że należy skupić się wyłącznie na poszczególnych przypadkach. Kościół jawi się jako struktura mafijna. Nie oznacza to, że wszyscy jego członkowie, czy wszyscy księża, a nawet wszyscy hierarchowie, są bezpośrednio winni. Rzecz nie w ordynowaniu odpowiedzialności zbiorowej, tylko w zachęceniu do wzięcia na siebie cząstki odpowiedzialności za wspólnotę, którą się współtworzy, oraz

Czyli prawdą jest, że ofiarami księży padają głównie dzieci z rodzin dysfunkcyjnych­?

Nie dotyczy to tylko ofiar księży. Jeżeli mówimy o wykorzystaniu seksualnym poza domem, czyli poza kontekstem rodzinnym, to najczęściej ofiarami zarówno księży, jak i wychowawców, trenerów czy nauczycieli padają dzieci, które mają jakiś deficyt relacji z rodzicami. Dodajmy, że nie musi się to w żaden sposób wiązać z ubóstwem. Mogą to być rodziny, w których na przykład rodzice są bardzo zajęci pracą i mają mało czasu na kontakt z dzieckiem. Albo te, w których dziecko nie może opowiedzieć rodzicom o swoim problemie, bo „powinno być okej”. To domy, w których brakuje komunikacji. Kiedy opiekunowie komunikują się w odpowiedni sposób ze swoim dzieckiem, to zareagują już na tak zwanym etapie uwodzenia. Ofiarami księży padają najczęściej katolicy, prawda?

Oczywiście. Księża wykorzystują te osoby, które są mocniej niż przeciętnie związane z Kościołem. Inaczej nie mieliby aż takiego do nich dostępu. Czy internet lub komórki nie ułatwiają sprawcom dotarcia do małoletnich?

W pewnej mierze tak jest. Są osoby poniżej piętnastego roku życia, które same ogłaszają w internecie, że są chętne do kontaktu za pieniądze. Z drugiej strony, młodzi rzadziej wychodzą z domu. W kontekście kościelnym ma to taki efekt, że częstotliwość bezpośrednich kontaktów osób małoletnich z kapłanami kiedyś była większa, niż jest obecnie. Jak to jest, że część ofiar katolickich kapłanów pozostaje katolikami?

Moje doświadczenie wskazuje, że sam fakt wykorzystania nie ma aż takiego wpływu na bycie katolikiem czy osobistą wiarę lub jej brak. Ważniejsza okazuje się reakcja pierwszej osoby, której ofiara opowiedziała o swojej krzywdzie.

jej drastyczne i szokujące przewiny. Rzecz nie w tym, by karać wszystkich, lecz w takim przeobrażeniu systemu, w którym ukarani zostaną wszyscy winni – proporcjonalnie do popełnionych przez siebie czynów. Rzecz nie w tym, by odrzucać wszystko, co dobre, piękne, szlachetne i warte wsparcia w Kościele, lecz w tym, by dostrzec, że nasza wspólnota stała się gigantyczną strukturą grzechu – nawet jeśli wielu potrafiło się mu oprzeć. Fragment pochodzi z tekstu Ignacego Dudkiewicza „Nie możemy milczeć. Rozliczmy przestępstwa seksualne w Kościele”. https://bit.ly/2FbZv30

To znaczy?

Mówiąc wprost, bardzo często ofiary wykorzystania seksualnego w Kościele oddzielają sprawcę przestępstwa od wiary w Boga i bycia katolikiem. Oczywiście, mają duże problemy z modlitwą, praktykowaniem tej wiary, obrazem Boga. Mówią jednak często: „Spotkałem złego księdza, ale jest też wielu dobrych”. Tak jak Barbara Borowiecka, która spotkała i księdza Henryka Jankowskiego, i księdza Jana Kaczkowskiego?

Tak. I być może jej historia potoczyłaby się inaczej, gdyby księdza Kaczkowskiego spotkała na wcześniejszym etapie życia. Co ważne, w żadnym wypadku nie przekreślam skandalu wykorzystania ofiary i jego konsekwencji. Dla kwestii wiary i przynależności do Kościoła ważniejsze okazują się jednak postawy nie przestępcy, a tych osób, które jako pierwsze usłyszą o sprawie. Nie ma znaczenia, czy są to inni księża, czy nie. Kluczowe jest, →


16

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Ofiary wykorzystania seksualnego w Kościele często oddzielają sprawcę przestępstwa od wiary w Boga.

by wykazały się empatią, wysłuchały ofiary i odpowiednio­zareagowały. A jeśli ofiara spotka się z odrzuceniem lub nieufnością?

Jeżeli na przykład pójdzie do spowiedzi, podczas której ksiądz obarczy ją winą albo jej nie uwierzy, albo nie uwierzy jej świecki lider wspólnoty – słowem­: ktoś identyfikowany przez ofiarę z Kościołem­– to najczęściej straci ona zaufanie do całej wspólnoty i instytucji. Właśnie dlatego tak ważne jest tworzenie – także przez świeckich – środowisk kreujących przestrzeń, w której ofiara będzie mogła zostać wysłuchana, a nawet poprowadzona. Czyli to wspólnota trzyma ofiary nadużyć seksualnych w Kościele?

W dużej mierze tak. Większość osób, które znam, trzyma się Kościoła dzięki różnym grupom religijnym i wspólnotom. Co istotne, to środowisko wcale nie musi wiedzieć, czego doświadczyła ofiara w przeszłości. Czasami bywa po

prostu tak, że do wspólnoty należy na przykład jej najbliższa przyjaciółka. Bo dziewczyna częściej zwierzy się przyjaciółce niż chłopak przyjacielowi… Mężczyźni chowają trudną przeszłość?

Tak. Przynajmniej do momentu kryzysu­. Czy na trwanie ofiar we wspólnocie Kościoła­mają wpływ wypowiedzi, reakcje i polityka biskupów? Niektóre z nich mogą być dla nich wszak źródłem kolejnej krzywdy, frustracji i poczucia winy… Słuchając niektórych z nich, jeszcze trudniej ufać instytucji.

To zależy – jeśli osoba skrzywdzona ma kontakt z jakąś wspólnotą kościelną, kapłanami, którzy jej pomogli czy pomagają, to nieadekwatne wypowiedzi i reakcje biskupów, owszem, drażnią i bolą, ale wpływają na brak zaufania do biskupów i przełożonych, a nie do Kościoła. Jeśli natomiast nie mają doświadczenia takich spotkań, to mogą być źródłem frustracji, krzywdy i pogłębiają brak zaufania do instytucji Kościoła.

Czy w terapii, którą pani prowadzi, aspekty duchowe są ważne dla uzdrowienia?

Jako terapeutce nie wolno mi poruszać, niezależnie od tego, kto do mnie przychodzi, treści religijnych. Inaczej jest, gdy ktoś sam się do nich odnosi. Wtedy ewentualnie i w określonym wymiarze mogę ich dotknąć. Często sugeruję jednak, że warto byłoby pewne tematy czy wątpliwości podjąć z księdzem, żeby nie mieszać kompetencji. Część tych osób, co istotne, ma swoich kierowników duchowych. Którzy są pomocni.

Tak, są pomocni. Co znaczące, odrzucenie Kościoła i Boga przez ofiary częściej następuje w przypadku wykorzystania w obrębie rodziny niż wykorzystania przez księdza – szczególnie jeśli wychowanie w domu było rygorystyczno-religijne. Wyjątkiem są sytuacje, w których ofiara trafia na zdrową wspólnotę pozwalającą to zmienić.


17

O czym to świadczy?

Relacja z rodzicami to najbliższa relacja dla dziecka, więc jeśli jeden z rodziców wykorzystuje je seksualnie albo stosuje przemoc fizyczną i motywuje ją religijnie, to dla dziecka jest to główny i niezwykle silny przekaz religijny. Obraz Boga także jest budowany na podstawie obrazu rodziców – więc jeśli rodzice są przemocowi i wykorzystują dziecko, to taki jest również obraz Boga u niego. Takiego Boga się odrzuca. Odrzuca się też wspólnotę Kościoła­, do której rodzice należą. Czy ofiarom, szczególnie tym, które zostały skrzywdzone przez przedstawicieli Kościoła, pomaga nagłośnienie ich sytuacji w mediach?

Coraz częściej słyszę od nich, że paradoksalnie wcale im to nie ułatwia procesu zdrowienia – szczególnie tym, które, mimo wszystko, trwają blisko Kościoła. Mówią: „Nie chcemy być wykorzystani przez media, nie chcemy być wykorzystani przez polityków, nie

chcemy być wykorzystani przez niektóre organizacje… Chcemy pomocy, ale nie mamy zaufania do tych, którzy mówią o sprawie tak agresywnie”. Czego się obawiają?

Niestety często boją się – pewnie słusznie – że ich krzywda będzie wykorzystywana dla innych celów niż tylko dla ich dobra. Boją się, że będą w jakiejś mierze naznaczone i wykluczone. Że rodzina się dowie, dzieci, bliscy, środowisko­… Czyli podstawą jest zaufanie, poczucie bezpieczeństwa?

Tak, niekoniecznie ujawnienie i upublicznienie sprawy. Ale jednak wydaje się, że fakt ujawnienia jest niezbędnym elementem uzdrowienia na pewnym etapie. Nawet jeśli chodziłoby o ujawnienie w sądzie czy kurii.

To zależy. Są osoby, które mają wsparcie rodziny i przyjaciół, wspólnoty czy terapeuty. I są w stanie pójść i do sądu, i do kurii – dokądkolwiek będzie

trzeba. Ale są także ofiary, które wewnętrznie nie są gotowe, żeby cokolwiek gdziekolwiek zgłaszać. W danej chwili zgłoszenie czy upublicznienie sprawy będzie tak naprawdę kolejnym aktem przemocy wobec nich. Czymś, czego się od nich wymaga. Chodzi o to, by je wspierać, ale też dać im wolność, by same podejmowały decyzje. U ofiary powinien nastąpić moment, w którym sama zdecyduje, co jest jej potrzebne do zdrowienia. Również dlatego należy być tak ostrożnym, szczególnie w terapii. Czy deficyt zaufania nie jest również jedną z przyczyn dopuszczania się przez księży różnych form nadużyć seksualnych, w tym pedofilii?

Dlaczego dorośli w ogóle – i nie dotyczy to tylko księży – wykorzystują dzieci? Dlatego, że nie czują, że są na tym samym poziomie emocjonalnym, co inni dorośli, i mają problem z relacjami rówieśniczymi. Rzeczywiście więc mówimy o pewnych deficytach. →


18

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Jeśli będziemy widzieć mocne, normalne reakcje biskupów, to zaufanie w Kościele przetrwa.

Na czym one polegają w przypadku księż­y sprawców?

Część z nich ma problem z nawiązaniem normalnych relacji z innymi księżmi czy po prostu z innymi dorosłymi. Dlatego nawiązują relacje z małoletnimi. To młodzi są im bliżsi. To dla nich są autorytetami. Co więcej, fakt przyjaźni z kapłanem jest dla młodych formą gratyfikacji. Co słyszy pani od księży sprawców? Dlaczego nie potrafią wchodzić w normalne relacje?

Usprawiedliwiają się. Bywa, że ksiądz na przykład mówi o ministrantach: „Ale to byli moi przyjaciele, dzieliłem się z nimi swoimi problemami”. Albo jeżeli wchodził w relację z dziewczyną: „Ale to była moja partnerka, ona też chciała, to była nasza wspólna decyzja­”. Chociaż miała czternaście lat?

Mogła mieć więcej, ale wciąż była osobą poniżej osiemnastego roku życia. Taki ksiądz mówi na przykład: „Była dojrzalsza ode mnie”. I prawdopodobnie

pod względem emocjonalnym rzeczywiście mogło tak być. Tyle tylko, że PESEL obojga wskazuje na zupełnie co innego. Czy jednak obecność księży pedofilów, księży, którzy molestowali nieletnich, nie wskazuje na to, że w Kościele mamy ogromny problem z deficytem relacji? Przecież to są ludzie, którzy w seminarium przez co najmniej sześć–siedem lat żyli z innymi w bardzo bliskich relacjach. Trener czy nauczyciel, który molestuje dzieci, może powiedzieć, że nie musi tak dobrze znać innych trenerów lub nauczycieli. Jest bardziej prawdopodobne, że pozostanie nierozpoznany. Natomiast w Kościele mamy osobę ze wspólnoty, ze ściśle zamkniętego środowiska­.

Ma pan rację. Sądzę, że gdyby relacje we wspólnocie seminaryjnej lub kapłańskiej były autentyczne i dobre, to kryzys danego księdza – potencjalnego sprawcy – byłby rozwiązany w inny sposób, niekoniecznie poprzez wchodzenie w relacje z osobami małoletnimi, niekoniecznie poprzez ich

krzywdzenie. Z drugiej strony, nie wszystkie problemy są do wyłapania na etapie seminaryjnym. Deficyty relacji mogą się pojawić we wszystkich okresach życia kapłana. Dlatego tak ważna jest dobra relacja we wspólnocie i umiejętność reagowania u innych jej członków. Tylko czy w obliczu emocjonalnych i tak częstych reakcji mediów jesteśmy w stanie sobie znowu zaufać?

Być może mieszkam w takim regionie Śląska, gdzie ludzi mniej obchodzi, co mówią media, gdy mają zaufanie do swojego proboszcza i utrzymują dobre relacje w parafii. Mają bezpośrednie doświadczenia, stworzyli silne więzi. I jeśli w całej Polsce będziemy widzieć mocne, normalne reakcje biskupów, jasne stawianie przez nich sprawy – jak to czyni na przykład biskup Andrzej Czaja – to zaufania w Kościele nie uda się zniszczyć. W ilu diecezjach jednak widzimy taki dobry, normalny przekaz? Oprócz Opola chyba jedynie w Płocku i paru zakonach


19

prostu nie ma sensu cały czas czekać na biskupów. Trzeba działać: każdy u siebie, robić to, co się da i co się powinno robić. Róbmy swoje – wtedy być może biskupi nie będą mieli w którymś momencie innego wyjścia niż zgadzać się w coraz większym stopniu na to, że otwarcie i w normalny sposób mówi się o problemie nadużyć seksualnych. Że się interweniuje i zawsze stawia dobro ofiar na pierwszym miejscu.

otwarcie mówiono o problemie pedofilii i nadużyć seksualnych. Bez mieszania przyczyn pedofilii w Kościele ze sprawami, które nie mają z tym nic wspólnego. A jeśli nawet ujawnienie konkretnej sytuacji nie zawsze służy uzdrowieniu konkretnej ofiary, to uczciwość i otwartość wydaje się niezbędna do uzdrowienia całej wspólnoty.

Znów ma pan rację, ale nie zawsze musi o tym mówić biskup. Często wystarczy, że na pytanie ludzi proboszcz uczciwie odpowie: „Tak, mamy problem. Proszę zrobić to, zgłosić się tam” – wesprze, odpowiednio pokieruje, pomoże rozwiązać problem. To zadanie także dla nas, świeckich. Mam już czasem dosyć zajmowania się tym na poziomie całego Kościoła z powodów oporu strukturalnego. Zastanawiam się, czy czasami, zamiast bić głową w mur, nie zrobiłabym więcej dobra, pracując na poziomie lokalnym i z konkretnymi ludźmi. Warto na przykład zorganizować spotkanie dla świeckich na temat nadużyć seksualnych w Kościele u siebie w parafii. Już dawno doszłam do tego, że po

Wywiad został przeprowadzony w grudniu 2018 roku.

Ewa Kusz jest psychologiem, seksuologiem i terapeutką. Wicedyrektor Centrum Ochrony Dziecka przy Akademii Ignatianum w Krakowie. Należy do Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich, prowadzi gabinet psychologiczny w Katowicach, jest biegłym sądowym sądu okręgowego w Gliwicach.

Zofia Rogula instagram.com/zofiarogula


20

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Czy nadchodzi czas pustych kościołów? Feliks Tuszko

Anna Olczak

KA TO LIC Y

Kościół, jak wskazują dane statystyczne, mierzy się ze spadkiem liczby wiernych i ich religijności. Odsetek katolików w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat z 90% zmalał do 85%. Na coniedzielną Eucharystię uczęszcza tylko jeden na trzech wiernych. Mniej jest też powołań — na początku lat 90. w seminariach diecezjalnych było ponad pięć tysięcy alumnów, dziś jest ich dwukrotnie mniej. Rozluźnia się związek z zawartymi w nauce Kościoła zasadami. Kościół nie trafia do sumień Polek i Polaków w kwestiach takich jak nierozerwalność małżeństwa, dopuszczenie możliwości przerywania ciąży w niektórych sytuacjach czy antykoncepcji. W kontrze do nauczania Kościoła jest także wyraźnie negatywny stosunek Polaków do przyjmowania uchodźców. Pomimo że spada liczba osób uczestniczących w niedzielnych Mszach świętych, to sukcesywnie rośnie liczba osób przystępujących do Komunii świętej. Czy w takim razie prawdziwym byłoby twierdzenie, że Kościół w Polsce jest coraz mniejszą wspólnotą osób, wśród których rośnie zaangażowanie w wiarę?

U

Zasady moralne katolicyzmu są najlepszą i wystarczającą moralnością

II

Wszystkie zasady katolicyzmu są słuszne, ale wobec skomplikowania życia trzeba je uzupełniać jakimiś innymi zasadami

III

Większość zasad moralnych katolicyzmu jest słuszna, lecz nie ze wszystkimi się zgadzam, a ponadto te, które są słuszne, na pewno nie wystarczają człowiekowi

IV

Moralność religijna jest mi obca, ale niektóre zasady moralne katolicyzmu uważam za słuszne

V

Zasady moralne katolicyzmu są mi całkowicie obce

DM ORA LN

YC H

I

ZASA K DO STOSUNE

Źródła: ◇ Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego ◇ GUS ◇ CBOS

ZM

LICZBA ALUMNÓW DIECEZJALNYCH (OSÓB UCZĘSZCZAJĄCYCH DO SEMINARIÓW DUCHOWNYCH) W POLSCE. 5018

5658

5436

4607

4521

4672

4391

3375

2647

2336

1982

1986

1990

1994

1998

2002

2006

2010

2014

2016

LICZBA DOMINICANTES I COMMUNICANTES*

OCHRZCZENI W OBRZĄDKU KATOLICKIM (PROC. WSZYSTKICH POLAKÓW) 94,3% 90,4% 90,1% 89,6% 89,7% 88,3% 85,8% 86,4%

dominicantes odsetek katolików uczęszczających na niedzielną Eucharystię.

communicantes odsetek katolików przyjmujących Komunię św. w trakcie niedzielnej Eucharystii.

9,6%

57,0%

1982

1990 1994 1998 2002 2006 2010 2014 2016

10,4%

52,9%

1986

10,7%

50,3%

1990

13,1%

45,6%

1994

17,6%

47,5%

1998


21

V 3%

8

NE

K DO

IV 5% III 46%

CH LNY

III 36%

A OR DM SA ZA

V 2%

ST OS U

IV 8%

YZMU OLIC KAT

II 26%

o tyle punktów procentowych zmalała liczba katolików w Polsce od roku 1990.

II 25%

I 31%

I 18%

2006 2016 zdecydowanie tak raczej tak raczej nie

ZGODNOŚĆ POGLĄDÓW POLAKÓW Z NAUCZANIEM KOŚCIOŁA 1

2

17,3%

zdecydowanie nie trudno powiedzieć

Czy uważa Pan(i), że Kościół Katolicki powinien Dopuścić możliwość przerywania ciąży w niektórych sytuacjach

33%

40%

Uprościć procedurę uznawania związku małżeńskiego za nieważny (ułatwić tzw. rozwody kościelne)

34%

35%

Czy, Pana(i) zdaniem, Polska powinna przyjąć część uchodźców przybywających do Europy?

45,2%

2002

16,3%

45,8%

2006

5% 17%

16,4%

41,0%

2010

26%

16,3%

39,1%

2014

11% 8% 8%

16% 6% 9%

46%

17,0%

6%

38,3%

2017


22

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?


23

Konkordat niezgody Konkordat w Polsce wprowadzono w bardzo wątpliwych okolicznościach. Celem nie powinno być jednak jego zerwanie, ale znacznie bardziej rygorystyczne przestrzeganie.

Stanisław Zakroczymski Maciej Januszewski

Z

offu płynie barokowa muzyka. Na wizji biskupie fiolety i księżowskie koloratki mieszają się z garniturami, garsonkami i typowymi dla epoki wzorzystymi krawatami. Pod ogromnym państwowym godłem pierwsza polska premier kobieta i pierwszy polski prezydent robotnik kłaniają się pierwszemu w historii Polakowi w funkcji nuncjusza apostolskiego w Polsce. „Rzadko kiedy podpisywana jest umowa międzypaństwowa, w której Wysokie Układające się Strony mówią tym samym językiem” – zaczyna narrację spiker Polskiej Kroniki Filmowej. To relacja z podpisania „umowy, której znaczenie wykracza poza treść zapisanych w niej paragrafów. Tu jest bowiem sens głębszy (…)”. „Faktem jest – ciągnie lektor – że ludzie Kościoła mają na codzienne życie Polaków wpływ ogromny, stąd też potrzeba usankcjonowania ich statusu specjalnym porozumieniem”. Podpisywaniu aktu

przygląda się z dość nietęgą miną redaktor naczelny „Tygodnika­Powszechnego­” Jerzy Turowicz, wyraźnie zadowolony szef KPRM Jan Rokita, rozradowany marszałek sejmu Wiesław Chrzanowski ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i wiele innych czołowych postaci polskiej polityki. „Przeżywamy moment historyczny. Istniejąca od dwóch tysięcy lat Stolica Apostolska i tysiącletnie państwo polskie znowu wiążą się ze sobą w tej jakże dawnej i wypróbowanej formie prawnej, jaką jest konkordat. (…) Zawiązujemy to, co zostało zerwane” – te optymistyczne i pełne emfazy słowa ministra Skubiszewskiego tonuje jednak spiker: „Zdaniem komentatorów spornych jest wiele elementów tej umowy” – zauważa. Dodaje też trzeźwo, że na jej wejście w życie trzeba zaczekać do zwołania nowego sejmu, który (o dziwo!) być może najpierw zajmie się Konstytucją.

w których decydowały się jego losy, zastanówmy się przez chwilę nad tym, czym w ogóle jest ta umowa. Z formalnego punktu widzenia nie różni się niczym od tysięcy obowiązujących Polskę umów międzynarodowych, zawieranych przez kolejne rządy i ratyfikowanych przez parlamenty. Są wśród nich tak doniosłe teksty jak Europejska Konwencja­Praw Człowieka, traktaty europejskie, konwencje haskie, ale też umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania. Wszystkie, z mocy naszej Konstytucji, są częścią polskiego porządku prawnego i mają pierwszeństwo nad ustawami. A jednak konkordat jest inny. Już choćby z tego powodu, że jego uchwalenie przewiduje sama ustawa zasadnicza, w artykule 25 ust. 4. Jest to zjawisko wyjątkowe – w Konstytucji nie ma mowy o ONZ, ani słowa o Unii Europejskiej czy NATO, znalazł się jednak przepis o tym, że „stosunki między RP a Kościołem katoJedyna taka umowa lickim określają umowa międzynarodowa Zanim wrócimy do wydarzeń z 28 lipca­ zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy”. 1993 roku, kiedy narodził się polski Konkordat jest szczególny także ze konkordat, oraz kolejnych pięciu lat, względu na treść. Żadna inna umowa →


24

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Zachowanie konkordatu nie oznacza, że w praktyce relacji państwo–Kościół nie powinny nastąpić zmiany.

bilateralna (łącząca dwa państwa, nie – jak na przykład traktaty europejskie – kilkadziesiąt) nie ingeruje tak głęboko i szeroko w krajowy porządek prawny. Tak na przykład z konkordatu wynika: – gwarancja administrowania Kościołem i sprawowania jego jurysdykcji na podstawie prawa kanonicznego (art. 5); – wyłączne prawo Stolicy Apostolskiej do mianowania hierarchów kościelnych (art. 7); – ustanowienie siedmiu „świątecznych” dni wolnych od pracy (art. 9); – funkcjonowanie tak zwanych małżeństw konkordatowych, oznaczające, że zawarcie małżeństwa kościelnego powoduje skutki małżeństwa cywilnego (art. 10); – państwowa gwarancja prowadzenia religii w przedszkolach i szkołach i zastrzeżenie dla biskupów prawa nominowania katechetów i opracowywania programów nauczania (art. 12); – dotowanie Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego z budżetu (art. 15); – wyłączenie zbiórek na cele religijne (w tym „tacy”) spod przepisów podatkowych i przepisów o zbiórkach publicznych (art. 21).

Oprócz tego w konkordacie zawarto bardzo pojemny i niedookreślony artykuł pierwszy, w którym obie strony potwierdzają wzajemną niezależność i autonomiczność „w swoich dziedzinach” oraz zobowiązują się do „współdziałania dla rozwoju człowieka i dobra wspólnego”, a także szereg niekontrowersyjnych przepisów dotyczących swobody kultu, działalności misyjnej czy dobroczynnej Kościoła katolickiego (które i tak wynikają wprost z przepisów międzynarodowych i konstytucyjnych). Całość otwiera bardzo przychylna wobec Kościoła preambuła, zwracająca uwagę między innymi na fakt, iż „religia katolicka jest wyznawana przez większość społeczeństwa polskiego”, a także podkreślająca „posłannictwo Kościoła katolickiego­, rolę odegraną przez Kościół­ w tysiącletnich dziejach Państwa polskiego oraz znaczenie pontyfikatu Jego Świątobliwości Papieża Jana Pawła II dla współczesnych dziejów Polski”. Czego w konkordacie nie ma? Przede wszystkim przepisów dotyczących regulacji finansów Kościoła. Fundusz Kościelny­działa na podstawie ustawy. Z konkordatu nie wynikają również, rzecz jasna, regulacje dotyczące spraw

bioetycznych: aborcji, in vitro czy klauzuli sumienia. Nie ma również, co znamienne, klauzuli dotyczącej zmiany lub wypowiedzenia konkordatu. Burzliwe źródła Na podstawie preambuły umowy oraz cytowanej wyżej relacji z jej podpisania mogłoby się wydawać, że konkordat był przyjmowany we wzorcowej atmosferze, przepełnionej wdzięcznością dla papieża Polaka i przy zgodzie wszelkich sił politycznych w kraju. To jednak mylne wrażenie. W rzeczywistości zarówno tekst konkordatu, jak i tryb jego przyjęcia od początku budziły duże kontrowersje. Pierwszą z nich była nader wątpliwa legitymacja rządu Hanny Suchockiej do zawarcia umowy. W świetle dotychczasowych ustaleń jasne jest, że treść konkordatu wpływa na życie przeciętnej rodziny. Przesądza bowiem, na poziomie ponadustawowym, o wielu bardzo ważnych kierunkach polityki państwa. Musi więc dziwić fakt, że podpisał go rząd, który dokładnie dwa miesiące wcześniej, 28 maja 1993 roku, otrzymał wotum nieufności od sejmu, w następstwie czego rozwiązano cały parlament. Innymi słowy, kluczową dla państwa umowę


25

zawarł gabinet, który stracił poparcie parlamentu, a w dodatku przed nim nie odpowiadał, bo parlamentu chwilowo nie było. Nie zaskakuje więc, że przez następne cztery lata centrolewicowy gabinet SLD-PSL przeciągał kwestię ratyfikacji konkordatu. Używał do tego celu różnych argumentów, czasem wyrażając się wprost (na przykład Włodzimierz Cimoszewicz stwierdził w 1995 roku: „Ta umowa jest zła, gdybym miał wpływ na kształtowanie jej treści, musiałaby ona wyglądać inaczej”), czasem zaś uzależniając ratyfikację od rozmaitych warunków. Przede wszystkim jednak lewica nie chciała dopuścić do ratyfikacji konkordatu przed uchwaleniem Konstytucji, co z dzisiejszego punktu widzenia należy uznać za założenie słuszne i racjonalne. Nie odważyła się natomiast na krok radykalny, jakim byłoby odrzucenie całej umowy w parlamencie. Ze strony Kościoła trwał natomiast coraz silniejszy nacisk na to, aby procedurę doprowadzić do końca. Ksiądz profesor Wojciech Góralski z perspektywy czasu delikatnie nazywa tę sytuację „nieparlamentarną grą na zwłokę”, jednak w latach 90. biskupi nie przebierali w słowach i środkach oddziaływania na rządzących. W 1994 roku uznali decyzję sejmu o odroczeniu ratyfikacji konkordatu za dowód na to, iż uczyniono z niej „przedmiot gry politycznej”, oraz za „przejaw niechęci wobec Kościoła”. Hierarchowie martwili się, że „decyzja Sejmu musiała boleśnie dotknąć Ojca Świętego, który osobiście angażuje się w pełne uregulowanie stosunków między państwem i Kościołem na całym świecie. Stawianie ratyfikacji pod znakiem zapytania utrudnia spełnienie misji Ojca Świętego wobec własnego narodu”. Co interesujące, w dalszych słowach stanowiska napisano, że Episkopat Polski nie jest stroną w sprawie konkordatu, jednak jest żywotnie zainteresowany

jego ratyfikacją. W tekście biskupi nieustannie powołują się na „polską rację stanu”, która ma ucierpieć na braku ratyfikacji. Udzielają więc pochwał rządom innych państw, które doprowadziły do zawarcia umów, ganią zaś ten, który opóźnia ratyfikację „z przyczyn ideologicznych­”. Rok później w homilii na Jasnej Górze­ arcybiskup Ignacy Tokarczuk wprost zaatakował rządzących, uznając, że chcą oni „Kościół usunąć na margines życia, a w końcu i całkowicie zlikwidować, co nie udało się ani Leninowi, ani Stalinowi”. Co interesujące, stwierdził następnie, że osobiście wolałby, żeby „w tej rzeczywistości w ogóle konkordatu nie było. On nam [Kościołowi] nic nie daje”. Miał być jednak potrzebny narodowi, zaś „garstka lewicowych polityków”, którzy znaleźli się u władzy, narodu „nie szanuje”. Cóż więc myślał sam naród? W sondażu CBOS z czerwca 1994 roku aż 44 procent badanych deklarowało, że to konstytucja powinna być uchwalona przed zawarciem konkordatu, jedynie 5 procent było przeciwnego zdania, a 23 procent uznało, że „podpisanie konkordatu nie ma nic wspólnego z nową konstytucją”. Jeśli zaś chodzi o stosunek do samego konkordatu, to zdania były podzielone. Niemal równe były cztery grupy: zwolenników ratyfikacji, jej przeciwników, tych, którym sprawa była obojętna, i tych, którzy nie mieli zdania. Zwolennicy nauczania religii w szkołach mieli przewagę (57 procent), ale przeciwko było aż 38 procent respondentów. Trudno więc mówić o zdecydowanym i jednolitym stanowisku „narodu” w kwestiach związanych z relacjami państwo–Kościół. Ostatecznie konkordat ratyfikowano już po uchwaleniu nowej konstytucji (nota bene, Episkopat w czasie kampanii referendalnej był uprzejmy stwierdzić, że budzi ona „poważne obawy moralne”). Aktu tego dokonał nowy sejm, zdominowany przez koalicję AWS-UW.

Nie wypowiadać konkordatu… Całe lata konkordat nie budził większych emocji. Można wręcz powiedzieć, że politycy wszelkich opcji przyzwyczaili się do jego istnienia (nawet Aleksander Kwaśniewski wskazywał, że jest to wygodna forma uzgodnienia relacji między państwem a Kościołem). Wojnę z konkordatem prowadzili co najwyżej publicyści tygodnika „Nie” albo posłowie Ruchu Palikota­. Ostatnio jednak temat zdaje się wracać do debaty publicznej na fali antykościelnych nastrojów związanych z ujawnianiem skandali pedofilskich i filmem „Kler”. Wiosną odbyła się w sejmie konferencja zorganizowana przez posłankę Joannę Scheuring-Wielgus­, na której konkordat poddano krytyce od strony politologicznej, teologicznej i prawniczej. O możliwości wypowiedzenia lub renegocjacji tego aktu mówi tworzący nową siłę polityczną Robert Biedroń. Orędownikiem „uwolnienia się” od konkordatu był słynny prawnik, profesor Wiktor Osiatyński. Zanim odpowiemy na pytanie, czy konkordat warto wypowiadać, zastanówmy się: co takie posunięcie realnie by zmieniło? Jeśli chodzi o konkrety, to praktycznie nic. Kościół dalej cieszyłby się z wolności kultu gwarantowanej konstytucyjnie, lekcje religii odbywałyby się w szkołach na mocy ustaw, podobnie jak mocą prawa państwowego małżeństwa kościelne mogłyby wywierać skutki cywilne, a Boże Narodzenie nadal byłoby wolne od pracy. Jest jednak poważne „ale”. Wypowiedzenie konkordatu pozwoliłoby wszystkie te kwestie regulować (a zatem dokonywać w ich zakresie zmian) ustawą zwykłą, czyli przeniosłoby wiele kwestii do zwykłych politycznych kompetencji rządzących. To niebagatelna różnica. Jednak chyba jeszcze ważniejszą sprawą jest kwestia prestiżu. Wypowiedzenie konkordatu byłoby symbolicznym stwierdzeniem, że dominująca pozycja Kościoła →


26

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

w polskim społeczeństwie, której symptomem były słowa wygłaszane przez spikera kroniki filmowej lub zamieszczone w preambule konkordatu, należy do przeszłości. Że odtąd kwestie relacji państwa z Kościołem katolickim są taką samą materią prawodawczą, uzależnioną od koncepcji rządzących, jak ochrona zdrowia czy podatki. Wydaje się jednak, że tak daleko idący ruch nie jest wskazany – z co najmniej dwóch przyczyn. Po pierwsze ze względu na emocje społeczne – według badań Instytutu­­Statystyki Kościoła Katolickiego­mniej więcej jedna trzecia Polaków chodzi co tydzień na mszę, jeszcze więcej bywa w kościele przy okazji różnych świąt. Rzeczywistość sakralna nie wyparowała z polskiego życia społecznego i tak ostry akt niechęci wobec Kościoła ze strony władzy mógłby zostać odebrany jako atak na znaczną grupę­ obywateli. Druga przyczyna ma charakter prawny. Jak już wyżej wspomniano, istnienie konkordatu jest swego rodzaju

konstytucyjnym wymogiem. Trudno przewidzieć, jak potoczyłaby się sytuacja po ewentualnym jego wypowiedzeniu (chociaż ostatnie lata zmusiły prawników do poszerzenia zawodowej wyobraźni), nietrudno jednak przewidzieć, że ustawa wyrażająca zgodę na wypowiedzenie konkordatu mogłaby zostać zaskarżona przez Kościół do Trybunału Konstytucyjnego i uznana za niezgodną z ustawą zasadniczą (Trybunał w III RP niemal zawsze orzekał po myśli Kościoła i to na długo przed tym, jak został wrogo przejęty przez „dobrą zmianę”). Co więcej, wskazać należy, że sama forma konkordatu rzeczywiście jest, cytując ministra Skubiszewskiego, „wypróbowana”. Można rzec, że to dość standardowe rozwiązanie w krajach europejskich. Swoje konkordaty mają nie tylko wszystkie – oprócz Czech – państwa naszego regionu, ale również wszystkie – prócz Francji – duże kraje „starej Unii”. Owszem, na poziomie ideowym można mieć poważne wątpliwości, czy taka metoda regulacji stosunków

państwo–Kościół jest słuszna i czy nie trąci anachronizmem (oraz „konstantynizmem” w relacjach państwo–Kościół, być może służącym temu ostatniemu jako instytucji ziemskiej, ale negatywnie wpływającym na rzeczywisty stan duchowy wiernych i obywateli). Jednakże nawet jeśli tak jest, Polska nie stanowi pod tym względem wyjątku na mapie kontynentu. … ale coś się musi zmienić Zachowanie konkordatu nie oznacza jednak, że w praktyce relacji państwo– Kościół nie powinny nastąpić zmiany. Wydaje się, że zasadniczym problemem, co do którego nie ma zgody, jest rozumienie pojęć „autonomii i niezależności” państwa i Kościoła zawartych w artykule 1 umowy. Zdania na temat interpretacji tych absolutnie podstawowych pojęć są podzielone nawet wśród wybitnych znawców tematu. Aby zilustrować ten rozdźwięk, warto wrócić do zapomnianego już nieco sporu wokół decyzji Krajowej Rady Radiofonii


27

i Telewizji o nieumieszczeniu na cyfrowym multipleksie TV Trwam kierowanej przez ojca Tadeusza Rydzyka. Wówczas z interwencją wystąpił Episkopat Polski­. Biskupi oświadczyli, że umieszczenia Telewizji na multipleksie „oczekują miliony obywateli naszej Ojczyzny w imię wolności słowa w przekazie medialnym. Stosowne wnioski zostały przez sygnatariuszy przesłane na ręce Przewodniczącego KRRiT. Oczekują tego wierni Kościoła katolickiego w Polsce oraz Jego Pasterze w imię prawa i zasad demokratycznego państwa”. List ten oburzył marszałka Senatu, Bogdana Borusewicza­ (polityka, którego o antyklerykalizm posądzać trudno). W liście do szefa Episkopatu­napisał on, że „Konkordat­ nie przyznaje KEP uprawnień do uczestniczenia w charakterze współdecydenta czy nadzorcy w jakiejkolwiek sprawie objętej władztwem państwa”. Arcybiskup Józef Michalik na list zareagował „zdumieniem”, zaś media ojca Rydzyka – frontalnym atakiem, poświęcając legendzie Solidarności między innymi rubrykę pod tytułem „Bliżej koryta”. Na gruncie tego sporu wypowiedział się wybitny kanonista, ksiądz profesor Wojciech Góralski, współnegocjator konkordatu, uznając stanowisko za „nieporozumienie” i stwierdzając, że biskupi nie tylko mają prawo, ale i obowiązek dbać o możliwości głoszenia nauki Kościoła w Polsce, a TV Trwam jest, jak należy rozumieć, jednym z instrumentów, które temu służą. Twierdzenia marszałka Borusewicza ksiądz profesor uznał za „dalece idącą nadinterpretację art. 1 konkordatu”. Inne zdanie w kwestii przestrzegania artykułu 1 ma jeden z najwybitniejszych świeckich znawców prawa wyznaniowego, profesor Paweł Borecki. W raporcie z 2013 roku dotyczącym respektowania konkordatu wskazał on na to, że o ile zasada autonomii Kościoła jest w tekście konkordatu znakomicie doprecyzowana, o tyle

zasada autonomii państwa została opisana w znacznie ogólniejszy sposób. Za liczne przejawy łamania tej autonomii przez Episkopat uczony uznaje „konkretne wskazania dotyczące rozwiązywania określonych kwestii przez organy władzy publicznej”. Za przykłady Borecki podaje między innymi żądanie od MSWiA wydalenia z kraju „cudzoziemek parających się prostytucją przydrożną”, kontestację wspomnianej już decyzji dotyczącej TV Trwam czy też kwestionowanie podpisania przez polski rząd tak zwanej konwencji antyprzemocowej. Oprócz tego raport mówi o licznych przykładach ingerencji Episkopatu­ w proces ustawodawczy, a także o wielu wypowiedziach na temat bieżącej polityki autorstwa polskich biskupów oraz innych duchownych (tu prym wiedzie rzecz jasna Radio Maryja, które ostatnio było dyscyplinowane przez zwierzchność kościelną… trzynaście lat temu). Wydaje się więc, że Polska powinna nie tyle wypowiedzieć konkordat, ile bardziej rygorystycznie go przestrzegać, zwłaszcza w kwestii autonomii i niezależności państwa. Powinna również wymagać od dostojników kościelnych, aby nie kwestionowali ładu konstytucyjnego i nie odnosili się do bieżącej polityki w wypowiedziach publicznych. Można też zastanowić się nad pewnymi zmianami umowy, na przykład w kwestii nauczania religii w szkołach (choć i tu wiele można zrobić na poziomie praktyki, na przykład przez bezwarunkowe zapewnianie alternatywnych lekcji etyki), finansowania uczelni katolickich z budżetu (KUL w PRL doskonale radził sobie bez państwowego wsparcia) oraz opodatkowania „tacy”. Aby Polska nie dryfowała w kierunku państwa wyznaniowego, nie trzeba konkordatu wypowiadać. Wystarczy rygorystycznie go przestrzegać. Dla dobra państwa i chrześcijaństwa w Polsce. Współpraca: Zuzanna MorawskaZakroczymska­.

* Korzystałem między innymi z następujących źródeł: P. Borecki, „Respektowanie polskiego­ konkordatu z 1993 r. Wybrane problemy”, [w:] „Przegląd Religioznawczy”, 2013, nr 1/247, s. 197 i n. A. Chłestowska i in., „Relacje państwo– kościół w III RP”, Warszawa 2013. W. Góralski, „Konkordat polski 1993”, Warszawa 1998. Cz. Janik, P. Borecki (red.), „Dziesięć lat polskiego konkordatu”, Warszawa 2009. Cz. Janik (red.), „Konkordat polski 1993. Wybór materiałów źródłowych z lat 1993–1996”, Warszawa 1996. Materiały prasowe ze stron „Deonu”, „Gazety Wyborczej”, „Gościa Niedzielnego”, „Naszego Dziennika” i „Więzi”. Materiał Polskiej Kroniki Filmowej „Konkordat” z sierpnia 1993 roku.

Stanisław Zakroczymski jest absolwentem historii w ramach Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim, na którym kończy także studia prawnicze. Współzałożyciel „Prawo do Prawa – Kancelarii Zaangażowanej Społecznie”, współpracownik Domu Spotkań z Historią, członek Collegium Invisible. Redaktor Magazynu „Kontakt”.

Maciej Januszewski macienzo@gmail.com


28

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?


29

Klucze do parafii Okazuje się, że ksiądz nie musi biegać z kluczami, a w życiu parafii jest bardzo wiele spraw, które mogą toczyć się własnym rytmem, bez jego bezpośredniego zaangażowania. Więcej: na jego nieobecności korzystają wszyscy.

Jan Wiśniewski Urszula Zabłocka

W

styczniu zeszłego roku do drzwi księdza Adama Jakuba Kwaśniaka, świeżo upieczonego proboszcza parafii pod wezwaniem świętego Józefa Oblubieńca w skierniewickiej Rawce, pukają członkowie scholi. Wieczór ma wyglądać tak jak zawsze: proboszcz otwiera kościół, schola wchodzi, proboszcz wraca do swoich spraw. Schola ćwiczy, ksiądz czeka, próba się kończy, chórzyści się zbierają, a delegacja sprowadza proboszcza z powrotem. – Więc im powiedziałem, że dziś pierwszą część zrobimy po staremu, ale potem niech wezmą te klucze ze sobą i na następny dzień dorobią w mieście komplet – ksiądz Kwaśniak wspomina początki rewolucji w Rawce, siedząc przy stole na plebanii. Ponieważ rozmowa nie wymaga pieczątek ani ksiąg parafialnych, odbywa się w kuchni, która

przejęła funkcję kancelarii, rozmównicy i po prostu miejsca spotkań. – A najlepiej to niech od razu dorobią tych kompletów kilka, przydadzą się. Przecież wszyscy jesteśmy tutaj u siebie. Od tego momentu członkowie scholi sami będą otwierać sobie kościół, nie muszą nawet uprzedzać księdza, że planują się spotkać. Szczególnie druga zasada budzi ich lekkie zdziwienie. Ale wszyscy szybko odnajdują się sytuacji i przychodzą do kościoła, kiedy mają potrzebę. Byleby tylko nie przeszkadzać innym i zostawić po sobie porządek. Trochę skonsternowany czuje się jedynie kościelny, który na stanowisku jest już od wielu lat i zdążył wyrobić sobie szereg przyzwyczajeń. A tutaj nowy proboszcz po kilku dniach urzędowania wszystko stawia na głowie. Ksiądz Kwaśniak ma dla niego tylko jedną radę: trzeba się przyzwyczaić na nowa. – Bo teraz tak właśnie ma to działać, że parafianie będą wszędzie wchodzić jak do

siebie – mówi ksiądz Kwaśniak. Czuć, że jednocześnie mówi dosłownie i używa­ przenośni. Albo razem, albo wcale Do kogo należy kościół? Do wspólnoty ludzi, którzy razem chcą szukać Pana Boga. Mają wspólny cel, w którym chcą się wspierać. Do tego potrzebują miejsca, żeby nie padało im na głowę, i okazji, żeby być razem. Tak odpowie ksiądz Kwaśniak i wszyscy się z nim zgodzą. Tyle tylko, że jest to truizm problematyczny, bo każdy z wiernych wpada niekiedy w pułapkę utożsamiania parafii z księdzem czy budynkiem. Nie tylko wtedy, gdy proboszcz cierpi na syndrom dobrego gospodarza, który – nawet przy najlepszych chęciach i niekiedy ze znakomitymi efektami – zarządza parafią jak folwarkiem. Także wówczas, gdy ma się do czynienia z niezwykle charyzmatycznym kaznodzieją, który przyciąga wiernych z innych parafii. Tymczasem →


30

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

ksiądz Kwaśniak stawia sprawę jasno: – Ja tu dzisiaj jestem, a za tydzień mogę być gdzie indziej: kilka wsi dalej albo gdzieś daleko w świecie. Dlatego od pierwszego dnia na lewo i prawo powtarzam, że parafia należy do mieszkańców. Bez otwartości księdza żadne zmiany w układzie sił w parafii nie zajdą, więc taka deklaracja to połowa sukcesu. Jeśli jednak chce się rzeczywiście zmienić spojrzenie mieszkańców na parafię, nie wystarczy powiedzieć: „to jest wasze, nie moje”. – To tylko słowa. A żeby coś się zmieniło, parafianie muszą mieć realny wpływ na to, co się dzieje, i czuć wsparcie z mojej strony. Dlatego dla mnie sprawa jest zerojedynkowa: albo robimy coś razem, albo nic nie robimy – dodaje ksiądz Kwaśniak.

By ta zasada trafiła po strzechy, w Rawce powstaje rada parafialna. Nabór do niej zaczyna się od pierwszych niedzielnych mszy nowego proboszcza. Zaproszeni są wszyscy, chętnych jest wielu. Pewnie dlatego, że „rada parafialna” to całkiem oswojony termin. W Rawce już kiedyś działała, można też spotkać się z nią w sąsiednich parafiach. Rady zrzeszają osoby zaangażowane, które chcą pomagać proboszczowi i wychodzić z własną inicjatywą. W tej kolejności. Wystarczy nie przeszkadzać Tego styczniowego wieczora, gdy radni w Rawce spotykali się po raz pierwszy, nikomu nie przychodziło na myśl, że rada jest w rzeczywistości koniem trojańskim.

Za jego sprawą dotychczasowy podział obowiązków w parafii ma stanąć na głowie. – Boże Narodzenie było za nami, na horyzoncie pojawiła się Wielkanoc. Od razu wypłynął temat, który każdemu kojarzy się z radą parafialną: Grób Pański. Zazwyczaj przygotowaniem zajmuje się proboszcz ze wsparciem: kościelnego, organisty, katechetek, innych osób zaangażowanych. Razem robią plan, a potem jeżdżą, kupują, budują, układają kwiaty – opowiada ksiądz Kwaśniak na kilka dni przed wigilijnym spotkaniem rady, do organizacji którego nie będzie przykładał ręki. – Na dzień dobry wtedy powiedziałem, że mi się podoba, jak jest. Dla mnie może nie być Grobu. Ale od razu dodałem, że jeśli są chętni, to


31

Republika guarańska przywodzi na myśl – porównanie to pojawia się w literaturze na jej temat – Atlantydę. Analogia wydaje się trafiona pod dwoma względami: po pierwsze, Republika reprezentowała bezprecedensowo wysoki poziom kulturowy i społeczny. Po drugie zaś, ginie niemal zapomniana w mroku dziejów i – wydawać by się mogło – wątpić można w to, czy w ogóle kiedyś istniała. (...) „Republika guarańska była niewątpliwie

nie mam nic przeciwko. Do roboty! Wymyślcie Grób, jak potrzebna wam będzie składka, to oczywiście mogę ją ogłosić. Ale nie liczcie, że będę wybierać kwiaty. Ja się na tym nie znam. To jest właściwy przełom i symboliczny moment przejścia z trybu sterowania ręcznego, w którym wszystko było zaplanowane, do wprowadzenia wolności i otwarcia na oddolną inicjatywę. Jak mówi ksiądz Kwaśniak, wystarczy nie przeszkadzać i otworzyć się na sposób działania określany przez niego „duszpasterstwem chaotycznym”: – Im coś jest mniej zaplanowane, a bardziej otwarte, tym lepiej wychodzi. Jak się człowiek za bardzo zepnie, żeby było koniecznie tak, jak sobie obmyślił, to potem wychodzi kicha. Wielkanoc 2018 roku w Rawce potwierdza teorię. Ludzie zareagowali bardzo dobrze, Grób był więcej niż przyzwoity. Od samego początku potwierdziło się, że można, a w parafii na stałe zagościły nowe standardy. Okazuje się, że ksiądz nie tylko nie

musi biegać z kluczami. W życiu parafii jest bardzo wiele spraw, które mogą toczyć się własnym rytmem, bez jego bezpośredniego zaangażowania. Więcej: na jego nieobecności korzystają wszyscy. Sam ksiądz, bo ma więcej czasu na te działania, przy których rzeczywiście jest niezbędny. Radni, bo gospodarzenie w parafii pobudza ich życie religijne i żyłkę społecznikowską. Parafia, bo ważne sprawy zaczynają trafiać w ręce osób, które naprawdę się na nich znają. Inżynierowie biorą się za instalację ogrzewania, osoby z zacięciem kulturalnym organizują koncerty w kościele, finansami zajmują się ci, do których pieniądze należą. Czyli z pewnością nie proboszcz. Pieniędzy ksiądz nie tyka 9 grudnia 2018 roku, podczas trzech niedzielnych mszy w Rawce, na tacę zebranych zostało 2221 złotych, 75 groszy, 2 euro i 1 lira syryjska. Zebrana kwota odczytywana jest w ogłoszeniach w kolejną niedzielę, można też znaleźć ją na

zbyt komunistyczna dla chrześcijan i zbyt chrześcijańska dla komunistów epoki burżuazyjnej. Dlatego też schowano ją pod korcem”. Tymi słowami zaczyna swoją książkę dziewiętnastowieczny badacz Republiki, jezuita, ksiądz Clovis Lugon. Fragment pochodzi z tekstu Antoniego Grześczyka „Katolewicowa utopia Guaranów” https://bit.ly/2seZa7e

Facebooku parafii. – Czasem sobie myślę, że te obce waluty są po to, żeby sprawdzić, czy ktoś to naprawdę liczy, czy tylko strzela z kwotą – śmieje się ksiądz Kwaśniak znad excelowskich tabel, pokazujących wysokość tacy w całym okresie jego probostwa. W zwykłą niedzielę jest to zazwyczaj około 2 tysięcy złotych. Tylko raz w miesiącu, gdy zbierana jest taca inwestycyjna, ofiary szybują w górę, a trend jest zdecydowanie wzrostowy. Widać to w tabeli i w przygotowywanych dwa razy do roku sprawozdaniach finansowych. – Bo jawność do podstawa. Trzeba precyzyjnie pokazać, jak pieniądze przychodzą do parafii i w jaki sposób są wydawane. Dzięki temu finanse przestają być tematem w tym złym sensie. Nie są pretekstem do pokątnego gadania o tym, co ksiądz ma, ile wydaje i dlaczego tak dużo. Wszystko jest powiedziane, więc nie ma o czym gadać. A jednocześnie stają się tematem, tylko w dobrym tego słowa znaczeniu. Ludzie orientują się, jak parafia funkcjonuje, jakie ma przychody i wydatki, gdzie można by →


32

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Kontakt proboszcza z tacą ogranicza się do odczytania zebranej kwoty podczas ogłoszeń i wrzucenia informacji na Facebooka.

zaoszczędzić, a na jakim polu można sobie pozwolić na większe inwestycje. Żeby nie było żadnych wątpliwości, proboszcz ma zasadę, że zbieranych pieniędzy nie tyka. Kościelny chodzi z tacą, zebrane pieniądze odkłada na bok. Wieczorem, po ostatniej mszy przychodzi część rady parafialnej, która zajmuje się finansami. Liczą, gdzie chcą – zabierają pieniądze do siebie albo spotykają się na plebani. Na następny dzień wpłacają całość na konto parafialne. Dla księdza zostaje tylko kartka z sumą do wpisania w tabelę i do odczytania podczas ogłoszeń. – Teraz jest jeszcze tak, że dostaję rachunki i ja je płacę. Ale z tym też się uporamy w najbliższym czasie i to też będzie zadanie rady parafialnej – śmieje się ksiądz Kwaśniak. Ale zaraz dodaje poważniejszym tonem: – Większość problemów finansowych, nie tylko Kościoła­, ale wszystkich instytucji, przez które przepływają pieniądze, bierze się stąd, że osoby zarządzające finansami mylą prywatne z publicznym. Jak pojawia się przepływ między tymi pieniędzmi, to znika granica i robi się problem.

Gubi się zarządzający, gubi się podział kompetencji, łatwo mogą też zgubić się pieniądze. Każdy pomysł z innej parafii Wśród członków rady, którym trudno ukryć dumę z zachodzących zmian, krąży anegdota, o tym, jak do młodego syna-biznesmena przychodzi stary ojciec. Opowiada mu o tym, jak to źle dzieje się w jego parafii. Proboszcz pali jedną świecą, żarówki ledwo się ćmią, organista gra od niechcenia, w kościele zimno i brudno. Coś jest wyraźnie nie tak. Na to syn odpowiada: „Ojciec, a co ty byś chciał za te dwa złote?”. Dowcip w zbliżonych wersjach można usłyszeć i od księdza Kwaśniaka, i od członków rady. Czuć, że puenta leży im na wątrobie, bo kiedy się raz zrozumie budżet parafii i poczuje za niego odpowiedzialność, to zupełnie innym okiem patrzy się na dawaną ofiarę. – Jak ludzie słyszą, że na tacę w niedzielę zebrano ponad dwa tysiące złotych, to w pierwszym odruchu zaczynają myśleć o nich w kategoriach zakupów w Biedronce. Dla niektórych to dwa razy

więcej, niż mają emerytury – tłumaczy ksiądz Kwaśniak, dodając pośpiesznie, że sam jest stałym klientem Biedronki. – Ale jak się do tego dołączy informację o kosztach nowego nagłośnienia, które zrobiliśmy bez żadnych składek celowych, ogrzanie kościoła, wynagrodzenie kościelnego, organisty, księdza dochodzącego, zapłacenie rachunków, to się okaże, że przychody i rozchody wcale się nie rozjeżdżają. Trzeba tylko uświadomić ludziom ich skalę i pomóc zrozumieć, że to, co się daje na tacę, ma bezpośredni związek z parafią. Ale sprawienie, żeby to się przyjęło, to wyzwanie długofalowe, na kilka lat. Parafia w Rawce ma swoją hierarchię potrzeb. Na razie zaspokajane są te, które nie budzą niczyich wątpliwości. Na pierwszy ogień poszło nagłośnienie, które do niedawna potrafiło wyłączyć się w trakcie mszy. Potem przyszedł czas na ogrzewanie, bez którego w trakcie sezonu zimowego widać było wyraźny odpływ wiernych do innych kościołów. Decyzje o wszystkich wydatkach, mniejszych i większych, zapadają na


33

posiedzeniach rady. Na najbliższy czas w planach jest malowanie kościoła, uporządkowanie przykościelnego parkingu, powołanie sanktuarium świętego Józefa, kolejne imprezy parafialne. Pomysłów nie brakuje, każdy – jak żartują członkowie rady – z innej parafii. To, czy nawet najlepsza koncepcja trafi do realizacji, zależy w głównej mierze od pomysłodawcy. – Mocno stawiamy na prawa autorskie, to jest jeden z fundamentów duszpasterstwa – podkreśla ksiądz Kwaśniak­. – Jak ktoś przychodzi z pomysłem i liczy, że zostanie zrobiony, że weźmie się za to rada albo ksiądz, to się myli. Pomysłodawca ma prawa do pomysłu. My chętnie pomożemy, zaangażujemy się na całego, ale nigdy nie zrobimy za niego. * Dziś, oprócz księdza, kościelnego, pracowników zakładu pogrzebowego i scholi, swój zestaw kluczy do kościoła mają jeszcze: drużyna harcerska, grupa parafialnej Caritas oraz Odnowa w Duchu Świętym. W przyszłym roku dołączyć

ma do nich powoływane właśnie bractwo świętego Józefa. Kolejne komplety kluczy czekają, bo choć liczba aktywnych parafian stale rośnie, to dla każdego znajdzie się miejsce i zadanie do zrealizowania. Gdy rada w pełni przejmie sterowanie kościołem, proboszcz będzie mógł poświęcić się zadaniom, które rzeczywiście zarezerwowane są dla niego. Czyli tym, które wymagają święceń. To dlatego nie ma sensu, żeby otwierał kościół, chodził za dekarzem, pilnował ekipy zajmującej się instalacją ogrzewania, nawet uczył religii w szkole. Jego zadania wiążą się ściśle z głoszeniem Słowa Bożego oraz sakramentami: odprawić mszę, wyspowiadać, namaścić. Chrzest, komunia, ślub, pogrzeb, bierzmowanie. Nawiedzenie chorych. No i współudział w radzie, razem z rzeszą innych parafian, którzy w ramach wspólnoty starają się jak najlepiej realizować swój charyzmat.

Jan Wiśniewski Urszula Zabłocka ukończył historię instagram.com/ na UW. Związany urszula_zablocka z Pracownią Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”. Członek redakcji „Kontaktu” i Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”.


34

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?


35

Puk, puk. Kto tam? Ponad połowa Kościoła Ponad połowa spośród 1,3 miliarda katolików na świecie to kobiety. Dlaczego ich głos znajduje tak nikłą reprezentację w Kościele? Dlaczego w ogóle, a w obliczu kryzysu szczególnie, pozwalamy sobie na takie marnotrawstwo?

Katarzyna Sroczyńska Weronika Reroń

G

dzie są twoje siostry? – słyszycie czasem to pytanie? Zadajecie je sobie, oglądając zdjęcia z synodów albo rozglądając się w czasie mszy? Słyszy je ojciec Agbonkhianmeghe Orobator SJ, przewodniczący Konferencji Wyższych­ Przełożonych Afryki i Madagaskaru. „Stajemy przed Bogiem, tak jak Kain, oszołomiony tym pytaniem” – mówił ojciec Orobator w 2012 roku na zjeździe Catholic­Theological Society of America. „Dziewczynki w Afryce są często traktowane, jakby były dziećmi gorszego Boga” – powiedział w Watykanie w 2015 roku na spotkaniu z okazji Dnia Kobiet zorganizowanym przez Voices of Faith. Tak opisuje swoją obecność w Kościele, w którego strukturach kobiety nie są dostatecznie reprezentowane: „Czuję się prawie gwałcony, ponieważ moje człowieczeństwo, które powinno być pełne i kompletne dzięki zasadzie wzajemności i równości, jest pozbawione możliwości kompletnego doświadczenia”. I dodaje: „Dopóki istnieje wykluczenie,

nie jesteśmy całością, nie jesteśmy kompletni, nie jesteśmy integralnym ciałem, naruszamy naszą integralność. I jesteśmy za to odpowiedzialni”. Ponad połowa spośród 1,3 miliarda katolików na świecie to kobiety. Dlaczego ich głos znajduje tak nikłą reprezentację w Kościele? Dlaczego w ogóle, a w obliczu kryzysu szczególnie, pozwalamy sobie na takie marnotrawstwo? Od kilku lat, od czasu publikacji książki Zuzanny Radzik „Kościół kobiet”, spotykam się z grupą kobiet, które stały się dla mnie najbliższą w Kościele wspólnotą. Połączyła nas frustracja i miłość: źródłem obu jest Kościół. Nie tworzymy zorganizowanej struktury, choć kilka razy jako Kolektyw Świętej Tekli zapraszałyśmy inne kobiety do rozmowy o tym, jak się w Kościele czują, i do wspólnej modlitwy. Spotkałyśmy dzięki temu kilkadziesiąt chrześcijanek (w przeważającej większości zaangażowanych katoliczek) z Polski, ale także z Czech, Belgii, Włoch, Indii i Stanów Zjednoczonych. Były wśród nich osoby w bardzo różnym wieku, od nastolatek po sześćdziesięciolatki. Pierwszą, niesłabnącą potrzebą, którą odkrywamy, jest potrzeba stworzenia bezpiecznej przestrzeni do

szczerego mówienia o tym, jak nam jest. O tym, co nam w Kościele­przeszkadza, ale i o tym, dlaczego chcemy w nim pozostawać. Przestrzeni, w której wybrzmiałby także głos oburzonych i wkurzonych. Ciężar kobiecego geniuszu „Brak głosu kobiecego i spojrzenia z perspektywy kobiecej zubaża dyskusję i pielgrzymowanie Kościoła, pozbawiając rozeznanie cennego wkładu. Synod zaleca uświadomienie wszystkim, jak pilna jest nieunikniona zmiana, również na podstawie refleksji antropologicznej i teologicznej, myślenia na temat komplementarności między kobietami a mężczyznami” – czytamy w dokumencie końcowym niedawnego, XV synodu biskupów, poświęconego młodzieży, wierze i rozeznawaniu powołania. Zmiana jest pilna i nieunikniona, ale demonstrujące na placu świętego Piotra kobiety, domagające się prawa do głosowania na synodzie, przyciągnęły raczej uwagę policji niż biskupów. „Puk, puk. Kto tam? Ponad połowa Kościoła” – skandowały. Była wśród nich Katarzyna Martynuska­, ikonopisarka, muzyczka i historyczka sztuki. „Chcę się czuć częścią Kościoła­, jednak odkąd zaczęłam zadawać pytania, →


36

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Brak głosu kobiet zubaża dyskusje w Kościele, ale czy rzeczywiście chodzi o jakąś jedną, wspólną, typowo kobiecą perspektywę?

odkąd zobaczyłam, jak mało kobiety mają realnie do powiedzenia, czuję, że ten Kościół­mnie wypycha z siebie, a w najlepszym razie jedynie toleruje, o ile siedzę cicho” – mówi. Z kolei Magdalena Šipka z Czech, teolożka i członkini kolektywu RFK, chrześcijańsko-feministycznej, ekumenicznej wspólnoty, od niemal dwóch lat walczącej z szowinizmem i antyspołecznymi praktykami w czeskim Kościele, tłumaczy: „Wiem, że nie jestem mile widziana, ale chcę zostać i zabrać głos. Przynajmniej na polu akademickiej teologii. Nie pozbędą się mnie łatwo. Ponad połowa członków Kościoła to kobiety. Zasługują na to, by zostać zaakceptowane i potraktowane z pełnym szacunkiem jak zwykli ludzie. Zasługują na uczestnictwo w podejmowaniu ważnych decyzji. Kiedy ktoś nas upokarza i ucisza, po prostu musimy mówić. Religia uczy nas, że sprawiedliwość jest ważną wartością. Kiedy wyemancypujemy się jako kobiety w Kościele, możemy sprawić, że Kościół­będzie bardziej prawy, czuły i pełen solidarności­”.

Niewątpliwie brak głosu kobiet zubaża dyskusje w Kościele, ale czy rzeczywiście chodzi o jakąś typowo kobiecą perspektywę, jedną, wspólną wszystkim kobietom i zasadniczo różną od męskiej? I czy zmiana ma być budowana przede wszystkim na „myśleniu o komplementarności mężczyzn i kobiet”? W dokumentach synodu uderza, tak charakterystyczne dla dokumentów Kościoła w ogóle, mówienie o kobietach niemal jak o osobnym ludzkim gatunku. Dlaczego o konieczności włączenia kobiet w procesy podejmowania decyzji mamy rozmawiać, koncentrując się na różnicy płci, a nie na podobieństwie? Dlaczego nie podkreślamy, że chodzi o sprawiedliwe potraktowanie równych w niezbywalnej wolności osób? Skupienie na różnicach, wynikające z postrzegania kobiet przede wszystkim jako istot komplementarnych wobec mężczyzn, a nie istot ludzkich, sprawia, że wiele kobiet czuje się w Kościele nieswojo ze swoją kobiecością. „Smuci mnie, że w ogóle powstała taka konstrukcja myślowa, jak sytuacja kobiet

w Kościele. Wydaje mi się, że Kościół odnosi się tylko do części tego, kim kobiety są, nie obejmuje ich jako całości. Pewne części kobiecości są uwzniaślane, inne lekceważone lub pomijane, jeszcze inne – w ogóle nieuwzględniane. W rezultacie kobieta w Kościele to często bardziej fantazja na temat kobiety niż postać z krwi i kości” – mówi Magdalena Salik, redaktorka i dziennikarka. Uczennice Ursuline High School w Wimbledonie w Wielkiej Brytanii napisały z okazji ostatniego synodu list do papieża Franciszka. Zastanawiały się nad powołaniem, przeglądały kościelne dokumenty, zatrzymał je termin „kobiecy geniusz”. „Początkowo zabrzmiał jak komplement, ale potem zadałyśmy sobie pytanie, co naprawdę znaczy. Myślimy o cechach, do których się odnosi, wiązanych nieodłącznie z kobiecością, takich jak troska, opiekuńczość i wrażliwość. Jest oczywiste, że istnieje ciągłe odniesienie do macierzyństwa w nauczaniu kościelnym na temat powołań. Wierzymy, że macierzyństwo jest naprawdę ważne, ale z wielu powodów skupienie się


37

Istnieje cały obszar działań, co do których można powiedzieć, że to po chrześcijańsku feminizować – to znaczy działać na rzecz zmiany słabszej pozycji kobiet i zapobiegać krzywdzie, jaka je spotyka ze względu na płeć. Protokół zbieżności laickiego i katolickiego feminizmu zaczynałby się od kwestii związanych z życiem rodzinnym: systemowym wsparciem samotnego macierzyństwa, szczególnie kobiet porzuconych z powodu niepełnosprawności dzieci, egzekwowaniem alimentów i promowaniem wzorca aktywnego ojcostwa. Widziałabym też podpisy obu stron pod hasłami odpowiedzialnego rodzicielstwa, które

oznacza zarówno wierność partnerów, jak i wspólne planowanie dzieci, z uwzględnieniem pozamacierzyńskich potrzeb kobiet. (...) Drugi rozdział protokołu dotyczyłby kulturowego i ekonomicznego równouprawnienia. Mamy więc: wzmacnianie dziewcząt w procesie wychowawczym jako autonomicznych, asertywnych, samoświadomych osób czy usuwanie nierówności na rynku pracy. Fragment pochodzi z tekstu Katarzyny Kucharskiej-Hornung opublikowanego w 32. numerze Kontaktu „Kobiety w Kościele­”. https://bit.ly/2Farm3v

tylko na tym nie odnosi się do naszych ambicji jako kobiet lub naszego doświadczenia świata”. I dalej piszą: „Uważamy, że użycie określenia «kobiecy geniusz» stanowi szczególny ciężar dla kobiet, aby być wyłącznie troskliwą, wychowującą płcią, ale nie ma powodów, dla których mężowie i ojcowie również nie mogliby tacy być”. Ich list opublikowano w książce „Vision and Vocations” przygotowanej z okazji synodu przez wspólnotę Catholic Women Speak. Wziąć na serio swój chrzest „Nasz cel: do 2030 roku 30 procent stanowisk na poziomie globalnym w Kościele­katolickim otwartych dla kobiet i zajętych przez nie” – czytamy na stronie organizacji Voices of Faith.

Niedawno ruszyła ich kampania internetowa #overcomingsilence, której celem jest uwrażliwienie opinii publicznej na problem wykluczenia kobiet z procesów decyzyjnych w Kościele. „Określiłyśmy dwa konkretne cele i jeden ogólny, bo czujemy i widzimy, że potrzebujemy dyskusji i słuchania, siebie i siebie nawzajem” – tłumaczy Zuzanna Flisowska, generalna menedżerka Voices of Faith­ w Rzymie. O co chodzi? Po pierwsze o to, by katoliczki biorące udział w synodach dostały prawo do głosowania. Po drugie, by różnorodność kobiecych głosów znalazła odbicie w przywódczych rolach w Watykanie. Po trzecie wreszcie, by ruszył powszechny i otwarty proces konsultacyjny na temat roli kobiet w kierowaniu Kościołem. W ramach kampanii

#overcomingsilence mężczyźni i kobiety mogą przesyłać do Voices of Faith swoje zdjęcia wraz z wypowiedziami na temat tego, dlaczego uważają, że udział kobiet w kierowaniu Kościołem jest ważny dla jego przyszłości. „Mamy historycznie najlepiej wykształcone pokolenie kobiet – oczywiście rozkład jest nierówny globalnie, ale ogółem statystycznie istotny, a ich talenty w państwie watykańskim i jego reprezentacjach wokół globu są zupełnie ignorowane. Nie dość, że Watykan jest ostatnim państwem europejskim, w którym tolerowany jest zupełny brak praw wyborczych kobiet, to ich reprezentacji nie da się zdobyć, nawet będąc przełożoną dużych zakonów żeńskich” – mówi Weronika Felcis, socjolożka →


38

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

wraz z mężem i trójką dzieci mieszkająca na Łotwie. „Już w liceum i w trakcie studiów widziałam, jak coraz więcej osób nie znajduje swojego miejsca w Kościele. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn. To nie były jeszcze czasy tak silnej krytyki Kościoła za jego przewinienia, zatajenia czy niedopatrzenia. To były czasy, gdy odkrywaliśmy, że Kościół nie daje nam tych samych szans na rozwój i reprezentację, co uniwersytet czy miejsca pracy”. „Wszyscy tkwimy w pewnym systemie, widzimy potrzebę zmian, ale to dopiero początek. Chcemy rozmawiać bez hamulców, z nadzieją, że przemówi wtedy Duch Święty, że dojdziemy do czegoś nowego. Uruchomią się takie mechanizmy, które ważne są i dla kobiet, i dla świeckich w ogóle” – dodaje Flisowska. Wspomina profesor Cettinę Militello, teolożkę, która podsumowując dyskusję o roli kobiet w Kościele, powiedziała, że chodzi przede wszystkim o to, by „wziąć na serio swój chrzest”. Włączone w Kościół kobiety – tak jak mężczyźni – są odpowiedzialne za jego misję i za nawrócenie. Nie potrzebujemy w tej sprawie prokurentów, nie pełnimy funkcji pomocniczych. My, ochrzczeni, jesteśmy równi, chrzest przekracza różnice narodowości, kultury czy płci. Równi w godności, ale i odpowiedzialności: namaszczeni na kapłanów, proroków i królów. Na kapłanki, prorokinie i królowe – przełamanie konwencji języka pozwala mocniej odczuć wagę tych słów. Udział kobiet w procesach kierowniczych to część problemu, jaki mamy w Kościele z władzą. Z władzą, której niektórzy nadużywają, i z odpowiedzialnością, której inni wziąć nie chcą, a jeszcze

inni nie mają prawa, nawet jeśli mają taką wolę i kompetencje. Oburza skala nadużycia władzy, ale także sposób rozwiązywania problemów, choćby karanie duchownych przeniesieniem ich do stanu świeckiego. „Jak gdyby bycie świeckim – takim jak my wszyscy – było najgorszą karą” – mówi Weronika Felcis. Z tylnych rzędów i z prezbiterium „Przez wiele lat byłam w Kościele katolickim niejako w drugim rzędzie – jako druga żona niewierzącego człowieka, który kilkadziesiąt lat temu wziął jednostronny ślub z inną kobietą. Byłam też w drugim rzędzie jako kobieta, strukturalnie wykluczona. Gdybym wiedziała, że w jakiejś restauracji kobiety mogą być tylko kelnerkami, nigdy szefami, nie chodziłabym tam jeść. Gdybym wiedziała, że w jakiejś firmie nie dopuszcza się kobiet do stanowisk kierowniczych, nie pracowałabym dla tej firmy ani nie korzystała z jej usług. A jednak przez lata chodziłam do Kościoła katolickiego” – opowiada Natalia, psycholożka. Niedawno skontaktowała się z protestancką duchowną. „Kiedy weszłam pierwszy raz do kościoła luterańskiego, usiadłam w ławce i pochyliłam się nad śpiewnikiem, nieporadnie usiłując przygotować się do obrządku, którego nie znałam, kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam przy ołtarzu dwoje ludzi – mężczyznę i kobietę. Razem odprawiali mszę. Ta kobieta – pod sutanną zobaczyłam szpilki – udzielała mi komunii. Widziałam ją na ambonie, kiedy wygłasza kazanie. Płakałam przez prawie całe nabożeństwo”. Alicja Baranowska, pracująca dla struktur europejskich w Brukseli,

przyjęła inną strategię. Od lat – jak mówi – jest aktywistką na rzecz emancypacji kobiet w Kościele, na rzecz pełnego uczestnictwa kobiet w zarządzaniu Kościołem, w procesach decyzyjnych, życiu liturgicznym i sakramentalnym, łącznie ze święceniami diakonatu i prezbiteratu dla kobiet. Jest członkinią Kręgu Liderów organizacji Women’s Ordination Worldwide. „Nie akceptuję twierdzenia, że Kościół nie wyświęca kobiet, bo Jezus «tego nie chciał». Jezus nigdzie na ten temat się nie wypowiadał. Znając dość dobrze historię kobiet w Kościele i tego, jak bardzo na przestrzeni wieków głos kobiet w Kościele był tłumiony, a ich role umniejszane i podporządkowywane mężczyznom, i jakich absurdalnych argumentów przy tym używano, traktuję takie tezy z olbrzymią rezerwą” – tłumaczy Baranowska. W Kościele trzyma ją wspólnota. Mieszka w Belgii, gdzie należy do niewielkiej anglojęzycznej parafii. „Będąc de facto wspólnotą filialną większej parafii, faktycznie to my, osoby świeckie, odpowiadamy za całokształt. Organizujemy muzykę, czytania, szkolimy ministrantów i ministrantki, szafarzy i szafarki Eucharystii, jest osoba odpowiedzialna za koordynację lektorów czytań i modlitwy wiernych, inna osoba odpowiada za kontakty z księżmi, którzy u nas celebrują Eucharystię, i planuje, w którą niedzielę będzie który celebrans. Są osoby odpowiedzialne za aspekty finansowe. Jest też grupa, która co niedzielę organizuje mały poczęstunek – kawę, herbatę i ciastka, dzięki czemu członkowie wspólnoty mogą się spotkać po mszy, porozmawiać i poznać się lepiej. To tworzy silne więzi”.


39

Ważne dla niej jest również uczestnictwo w grupie Catholic Women Speak­, forum, na którym rozmawiają ze sobą katoliczki o rozmaitych poglądach, pochodzące z różnych środowisk i różnych części świata. W tej grupie odnalazła się także Jennifer Reek, pisarka i nauczycielka akademicka (pracująca na katolickich uczelniach) ze Stanów Zjednoczonych­. We wspomnianej już książce „Vision and Vocations” Reek wyznaje, że do katolicyzmu dwadzieścia lat temu przyciągnęła ją wizja Kościoła jako kochającej, cierpliwej i pełnej miłosierdzia matki. Ale dziś Kościół budzi w niej ambiwalentne uczucia. „To tak, jakbym stała na progu domu, nie mogąc sobie wyobrazić, czy jestem w pełni wewnątrz, czy na zewnątrz” – pisze Reek. „Znajduję teraz pocieszenie w grupach kobiecych, takich jak Catholic Women Speak Network, które zmagają się z pytaniem, jak odpowiedzieć na wezwanie Chrystusa do uczniostwa, podczas gdy przydatność do niektórych ról związanych z terminem «pełne uczniostwo» określa wyłącznie płeć”. Kate McElwee, dyrektorka Women’s­ Ordination­ Worldwide, opowiadała podczas spotkania w Warszawie w zeszłym roku o kobietach cierpiących, ponieważ nie mogą realizować powołania do kapłaństwa, które głęboko odczuwają. „Kim jesteśmy, by mówić im, że to powołanie nie jest prawdziwe?” – pytała. Czy nie marnujemy w ten sposób darów Ducha Świętego? Czy nie nakładamy na część z nas ciężaru nie do uniesienia, zmuszając je bądź do wyrzeczenia się tego, co sumienie podpowiada im jako ich misję, bądź do opuszczenia wspólnoty Kościoła? Przyjmując odpowiedź „raz

na zawsze nie”, ryzykujemy, że przestaniemy się słuchać i szanować. Czy Kościół jest dla kobiet? – pytałyśmy w tytule spotkania, na które w czerwcu zeszłego roku zaprosiłyśmy kobiety chcące rozmawiać o tym, jak im jest w Kościele. I wtedy, i dwa lata wcześniej, podczas innej podobnej okazji, byłyśmy tak samo zadziwione i poruszone zaangażowaniem, wiarą i troską o Kościół­tych, które wzięły udział w spotkaniu (w większości to bohaterki tego tekstu, których wypowiedzi przeczytaliście wyżej). Ale też przejęte bólem, z którym wiele z nas przyjechało. Na razie towarzyszymy sobie w tym wszystkim. Ale to nie wystarcza. Spotkania, na których wkurzone i oburzone mogą się wypowiedzieć i zostać wysłuchane, są ważne. Tyle że ruchy oburzonych nie przynoszą strukturalnych, systemowych zmian. Są wentylem emocji, czasem desperacką próbą wytrwania choćby na progu Kościoła. Potrzebujemy – tak jak postuluje Voices of Faith – otwartego dialogu i procesu konsultacyjnego na temat miejsca i zadań kobiet w Kościele. Potrzebujemy przebudowy systemu – i w rzeczywistości wewnętrznej każdego z nas, i w rzeczywistości społecznej. Potrzebujemy teologii budowanej na doświadczeniu życiowym, autentycznym, a nie ulukrowanym czy uwznioślonym tak, by odpowiadało jakimś założeniom. Potrzebujemy miłości i pokory, a nie pychy, która podpowiada: jeśli im się nie podoba, niech sobie pójdą. Słyszymy pukanie. Na razie wielu wierzy, że tym, którzy pukają, zostanie otworzone. Nie wiemy, na jak długo starczy im cierpliwości­.

Bóg przychodzi do nas z przyszłości – usłyszałam podczas kazania na początku niedawnego adwentu. Wyjście Mu na spotkanie oznacza wyjście na spotkanie nieznanego, nowego, nieoczekiwanego. Chciałabym, byśmy jako Kościół znaleźli w sobie odwagę, mądrość i miłość do takiego spotkania. * Wypowiedzi ojca Orobatora cytuję za tekstem Joshui J. McElwee „African Jesuit Fr. Orobator quests for womens’ inclusion in church structures” opublikowanym w National Catholic Reporter.

Katarzyna Sroczyńska jest redaktorką i dziennikarką, pracuje w „Przekroju”. Członkini Kolektywu Świętej Tekli, nieformalnej grupy katofeministycznej.

Weronika Reroń weronikareron.pl


40

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Inny Kościół jest możliwy Jesteśmy przekonani, że warto wciąż trwać we wspólnocie Kościoła i dążyć do jego przemiany. Chcemy o niego zawalczyć.

Maria Rościszewska Paula Kaniewska

P

olski Kościół pogrążony jest w kryzysie. Jego przejawem są między innymi wychodzące na jaw liczne przestępstwa seksualne księży oraz niedopuszczalna i godna potępienia polityka Kościoła w tej sferze, przez wiele lat polegająca (nie tylko zresztą w Polsce) na tuszowaniu spraw i przenoszeniu przestępców do innych parafii przy kompletnym zaniedbywaniu wykorzystanych ofiar. Można odnieść wrażenie, że część biskupów wciąż jeszcze nie myśli o zadośćuczynieniu pokrzywdzonym i zapobieganiu kolejnym aktom przemocy, lecz przede wszystkim o ochronie oskarżonych i „dobrego imienia” Kościoła. Poczucie kryzysu wśród wiernych potęguje także częste wspieranie przez polskich hierarchów partii rządzącej i opowiadanie się po stronie jednej, konkretnej opcji politycznej. Rozgoryczenie może wzbudzać fakt, że gdy papież Franciszek publikuje encyklikę „Laudato si’”, około dwustu polskich księży z lubością poluje na zwierzęta. Gniew – w Polsce póki co wciąż nieco mniejszy niż w zachodniej Europie – budzi także ciągłe umniejszanie roli kobiet w Kościele, czego świadectwem jest choćby niedopuszczenie ich do uczestnictwa w ostatnim synodzie (przy jednoczesnym dopuszczeniu świeckich mężczyzn). Frustrację

wywołuje zgoda duchownych – mimo otwartego listu protestacyjnego napisanego przez świeckich – na pielgrzymki ugrupowań nacjonalistycznych na Jasną Górę (w trakcie ostatniej z nich ksiądz Roman Kneblewski zadeklarował podczas kazania: „jestem polskim nacjonalistą”). Parafie, częstokroć zamiast być solidarnymi, lokalnymi wspólnotami, spełniają rolę urzędu, do którego mamy stosunek zimny bądź neutralny. Dorzućmy jeszcze krzywdzącą narrację o osobach nieheteroseksualnych oraz zrzucanie winy za przestępstwa seksualne księży na „homolobby”, a ujrzymy – wciąż jeszcze niepełny! – obraz grzechów głównych polskiego Kościoła. Ktoś mógłby przekonywać, że część tych przewinień jest efektem działania jedynie pojedynczych, konkretnych osób i nie należy rozciągać winy za nie na cały Kościół. Rzeczywiście, można mieć powody, by tak sądzić. Wszak niezależnie od tego, jak głośno perorują były ksiądz Jacek Międlar czy ksiądz Kneblewski – polski episkopat na poziomie deklaratywnym dość stanowczo sprzeciwił się nacjonalizmowi („postawą niechrześcijańską (…) jest egoizm narodowy, nacjonalizm, kultywujący poczucie własnej wyższości, zamykający się na inne wspólnoty narodowe oraz na wspólnotę ogólnoludzką” – możemy przeczytać w dokumencie „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku). Jednakże w wielu spośród wymienionych obszarów – zwłaszcza w przypadku krzywd

na tle seksualnym wyrządzonych przez księży zarówno dzieciom czy młodzieży, jak i osobom dorosłym – problemy mają charakter systemowy. Sprawcy przestępstw seksualnych przez lata czuli się bezpieczni, bo wiedzieli – a niekiedy wciąż wiedzą – że nie spotka ich kara. Przełożeni przenosili ich do innej placówki i zazwyczaj zamiatali sprawę pod dywan, a ofiary nie mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie – często również ze strony innych wiernych. Prawdą jest, że sytuacja stopniowo ulega zmianie. Są to jednak zmiany zdecydowanie zbyt wolne. Kościół robi stanowczo za mało, by rozliczyć się ze swoją przeszłością i zmierzyć się z teraźniejszością. Wciąż mamy wrażenie, że hierarchowie katoliccy działają w tych sprawach w sposób zbyt bierny lub nieudolny. Podobny mechanizm zachodzi w przypadku nadużywania władzy w Kościele, zarówno w relacji duchowni-parafianie, jak i pomiędzy samymi duchownymi. Wynika to między innymi z ugruntowania hierarchicznych metod zarządzania Kościołem, powszechnego przekonania o wyjątkowości moralnej księży, a także z wytworzonej przez lata kultury milczenia parafian. Również umniejszanie roli kobiet w Kościele i niedopuszczanie, by ich głos w nim wybrzmiewał, oraz sposób traktowania w nim osób nieheteroseksualnych nie jest wynikiem jedynie postaw poszczególnych hierarchów, księży czy świeckich. To, z czym mierzymy się dziś jako wspólnota, jest →


41

→


42

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Aby uwzględnić perspektywę przeciwdziałania trwałemu wykluczeniu, trzeba by zastąpić współczucie gniewem, a litość – oburzeniem. A przynajmniej zacząć umiejętnie łączyć jedno z drugim. Tak jak robi to papież Franciszek, którego widzimy płaczącego nad ludzkim cierpieniem i błagającego Boga o łaskę łez. Widzimy go również grzmiącego o niesprawiedliwości oraz pałającego gniewem wobec świata (i Kościoła!), który na nią pozwala. Apelującego z mocą o reformę rynków finansowych, przeobrażenie stosunków własności, ekologię integralną – uwzględniającą potrzeby

przejawem istnienia w Kościele struktur grzechu – mechanizmów, które prowadzą do ukrywania lub reprodukowania ciągle wydarzającego się zła. Istnieją one nie tylko w polskiej wspólnocie, lecz w ogóle w całym Kościele katolickim – choć problemy przejawiają się w poszczególnych regionach w różny sposób. W struktury te – w różnym stopniu – uwikłani jesteśmy wszyscy. Grzechy, które z istnienia tych mechanizmów wynikają, są nie tylko skutkiem czynów pojedynczych osób, lecz przede wszystkim efektem działania całej wspólnoty. Dlatego musimy dziś odważnie „przyjąć do wiadomości, że w Kościele jako wspólnocie istnieją «struktury zła»” – jak powiedział biskup Heiner Wilmer w wywiadzie udzielonym „Kölner Stadt-Anzeiger”, przedrukowanym w styczniu w „Tygodniku Powszechnym­”. A skoro jesteśmy świadomi, że nasza wspólnota – niezależnie od wszelkiego dobra, które się w niej wydarza – tak często i w tak wielu obszarach, zamiast walczyć ze złem, aktywnie przyczynia się do jego powstawania, nie tylko poprzez działania jej poszczególnych członków, ale przez sam sposób jej funkcjonowania – to czy nie powinniśmy jej opuścić?

i przyrody, i człowieka – widząc, że tworzymy nierozerwalną całość. W tym czasie polscy biskupi (przynajmniej w olbrzymiej większości) ani nie płaczą, ani nie grzmią. Milczą lub obrastają w piórka samozadowolenia, które udzielić się może także wiernym, utwierdzonym w przekonaniu, że jako społeczeństwo i wspólnota jesteśmy w porządku, skoro tak wiele dzieł charytatywnych funkcjonuje przy Kościele. Fragment pochodzi z tekstu Ignacego Dudkiewicza „Święty gniew” https://bit.ly/2VwkGlg

* To pytanie zadaje sobie wielu i wiele wiernych Kościoła w Polsce. Wobec opisanego kryzysu można – o czym szerzej pisze w tym numerze Ignacy Dudkiewicz­ – przyjąć różne strategie. Pierwsza z nich polega na odejściu ze wspólnoty Kościoła (które niekoniecznie wiąże się z utratą wiary). Druga opiera się na pozostaniu przy praktykach religijnych i przystępowaniu do sakramentów bez jednoczesnego angażowania się w życie wspólnoty. Można także wybrać trzecią drogę i w myśl zasady „nie cały Kościół­jest zły” – aktywnie uczestniczyć w życiu wspólnoty (zwłaszcza na „niższym” poziomie, na przykład w parafii lub w duszpasterstwie) i trzymać się blisko „mądrych księży”. Tej drodze warto przyjrzeć się bliżej, ponieważ wydaje się, że podążanie nią jest dość powszechne wśród co bardziej krytycznych wobec stanu naszej wspólnoty katolików i katoliczek. Tak, nie cały Kościół jest zły, nawet jeśli jako całość źle działa. Nie brakuje w nim mądrych i dobrych księży, którzy współtworzą życie swoich wspólnot i potrafią być drogowskazami dla wiernych. Istnieje wiele parafii, których członkowie rzeczywiście czują się częścią prawdziwej,

solidarnej i żywej wspólnoty, w której mogą pogłębiać swoją wiarę. Kościół i jego wierni podejmują niezliczoną liczbę ważnych dzieł zmieniających rzeczywistość na lepsze. Są w Polsce biskupi, którzy potrafią stanowczo iść za głosem papieża Franciszka­i katolickiej nauki społecznej – czy to w kwestii ekologii (jak dolnośląscy biskupi, którzy napisali list o problemie smogu), czy uchodźców (jak biskup Krzysztof Zadarko z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej czy prymas Polski, arcybiskup Wojciech Polak). Także w temacie przestępstw seksualnych księży zdarzają się budzące nadzieję wypowiedzi i postawy hierarchów. Przykładem są działania biskupa opolskiego, Andrzeja­Czai, spotykającego się z ofiarami czy dzielącego się wrażeniami z filmu „Kler”: „jednym z ważniejszych dla mnie momentów były te słowa, kiedy przesłuchuje się ofiarę pedofilii i są nieporuszeni przesłuchujący kapłani i biskup, i w pewnym momencie ten człowiek wstaje z krzesła i mówi: «ale ludzie, co wy robicie, co wy robicie?». (…) Przez ten film Pan Bóg woła w naszą stronę, do nas księży, do nas najbardziej pogubionych, to już w szczególności: «Ludzie, co wy robicie?!»”. Nadzieję budzą też postawy innych konkretnych biskupów – między innymi biskupa polowego, Józefa


43

Guzdka, czy biskupów Piotra Libery z diecezji płockiej i Romualda Kamińskiego z diecezji warszawsko-praskiej, którzy nie tylko przeprosili ofiary przestępstw księży, ale też opublikowali informacje o znanych im przypadkach oraz o sprawach, które się toczą lub zostały już zakończone za ich posługi w diecezjach. Gesty i wypowiedzi – chociaż pokazują, że polska wspólnota Kościoła nie jest całkowicie przesiąknięta frustrującą wiernych biernością oraz że są hierarchowie, na których, kolokwialnie rzecz ujmując, „można liczyć” – nie rozwiązują jednak problemów wynikających ze struktur i sposobu działania Kościoła. Nie niwelują także zadanych przez niektórych księży krzywd. Co więcej, wciąż są raczej cichym i przez to mało słyszalnym głosem pośród innych głosów lub dojmującej ciszy. Nie są więc wystarczające. Kościół ponadto – jako że jest katolicki, a więc powszechny – ze swej natury obejmuje wszystkich jego wyznawców. Nie może być jedynie zbiorem różnych parafii czy stronnictw. Jako członkowie wspólnoty powinniśmy wziąć odpowiedzialność za nią całą. Dlatego też – choć w żadnej mierze nie potępiamy innych za wybór wcześniej opisanych dróg, ponieważ jest to kwestia niełatwa

do indywidualnego rozeznania – chcemy wybrać ścieżkę czwartą. Postawą, którą przyjmujemy jako środowisko „Kontaktu­”, jest świadome trwanie w Kościele­przy jednoczesnym zaangażowaniu na rzecz jego przemiany na lepsze. * Jesteśmy przekonani, że istnieje wielka wartość i sens w pozostawaniu we wspólnocie Kościoła. Wierzymy, że inny Kościół jest możliwy – i że również naszym zadaniem jest o niego zabiegać. Słowo „inny” w żadnym wypadku nie oznacza odrzucenia Kościoła katolickiego takim, jaki był dotychczas, i zastąpienia go nowym tworem – wierzymy w ciągłość jego nauczania i tradycji. Pragniemy jednak, by wspólnota Kościoła – a wraz z nią także my sami – potrafiła spojrzeć krytycznie na swoje działania, przyznać się do winy, gdy powinna, i dążyć do słusznych przemian. Uważamy, że pilnowanie tego jest zadaniem nie tylko biskupów czy w ogóle duchownych, lecz również świeckich katolików i katoliczek. Nigdy dość powtarzania, że Kościół to nie tylko instytucja czy jej formalni przedstawiciele, lecz że „wszyscy razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie­” (Rz 12,5). Dlatego też gdy w Kościele

dzieje się źle i można mieć wrażenie, iż niektórzy zapomnieli, że „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40) – to zadaniem reszty wspólnoty jest o tym mówić. Należy czuwać nad Kościołem i protestować, kiedy krzywdzi on bliźniego. Wszystko jedno, czy jest nim dziecko, czy osoba dorosła, Polak czy nie-Polak, osoba hetero- czy homoseksualna. Wspólnota Kościoła nie jest powołana do krzywdzenia człowieka. Jesteśmy przekonani, że zaangażowane działanie nie jest bezsensowne i nie pójdzie na marne. Historia Kościoła pokazuje, że zmiana jest możliwa – nawet jeśli dziś może nam się wydawać, że niektóre elementy funkcjonowania katolickiej wspólnoty są niereformowalne. Przypomnijmy sobie, w jak dużym stopniu Kościół­zmieniał się na przestrzeni wieków – zawsze utrzymując istotę swojego nauczania i pozostając przy źródle prawdy, jakim jest dla niego Pismo Święte. Kiedyś na przykład nie do pomyślenia był ruch ekumeniczny, który dziś jest ważnym aspektem życia Kościoła. W 1965 roku podczas trwania Soboru Watykańskiego II odwołane zostały ekskomuniki, którymi obłożyli się przewodnicy Kościoła rzymskiego i konstantynopolitańskiego ponad →


44

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Chrześcijaństwo wymaga od nas stanowczego opowiedzenia się po stronie ubogiego, głodnego i przybysza.

dziewięćset lat wcześniej (sic!). Było to efektem między innymi zmian w postawie konkretnych katolików i katoliczek oraz podejmowanych przez nich działań na rzecz dialogu z przedstawicielami innych wyznań. Korekta oficjalnego nauczania Kościoła zaowocowała zaś sprzężeniem zwrotnym, prowadząc do zmiany nastawienia w szerszym gronie wiernych. W efekcie tych oddolnych i odgórnych działań, choć kiedyś różnice religijne były przyczyną szerzenia nienawiści i przemocy, dziś nie może mieć to uzasadnienia. Dzięki takim przykładom można dostrzec, że zmiany – nawet tak duże, jak radykalna zmiana stosunku Kościoła katolickiego do innych religii – które kiedyś wydawały się niemożliwe, wręcz nie do wyobrażenia, rzeczywiście są w zasięgu naszego działania. Pozostaje mieć nadzieję, że nie w każdej sferze potrzebujemy równie dużo czasu, by dokonać kolejnych ważnych przemian w sposobie działania Kościoła. To nadzieja tym bardziej zasadna, że w ostatnich dekadach Kościół zmienia się szybciej niż przez wieki swojego długiego istnienia. Trwanie w Kościele i zaangażowanie na rzecz jego przemiany wcale nie jest jednak łatwe. Nieraz wymaga podejmowania trudnych, indywidualnych wyborów i wyzwań. W żadnej mierze nie czujemy, byśmy mogli oceniać postawy osób, które zdecydowały się z naszej wspólnoty odejść – zwłaszcza tych, które doznały

krzywdy ze strony Kościoła. Jednocześnie dostrzegamy niesamowite świadectwo wytrwałości i wiary w działalności na przykład nieheteroseksualnych osób ze wspólnoty Wiara i Tęcza, wciąż wierzących i praktykujących ofiar przestępstw seksualnych ze strony księży oraz – a jakże! – kobiet, które tak często mogą mieć w swojej wspólnocie poczucie niesprawiedliwego traktowania (o obecności w Kościele każdej z tych grup piszemy w tym numerze). Dziś to właśnie takie osoby mogą być naszymi przewodnikami na drodze współtworzenia i przemieniania Kościoła. * Nasze przekonanie o słuszności współtworzenia wspólnoty Kościoła i sensie zaangażowania na rzecz jego przemiany nie miałoby jednak znaczenia, gdybyśmy jednocześnie nie uznawali za wyjątkowe samego chrześcijaństwa – Ewangelii i wynikającego z niej nauczania Kościoła. W historii Wcielenia dostrzegamy Boga, który rodzi się na peryferiach, w rodzinie biednego cieśli-robotnika, w stajni, odrzucony przez niegościnnych ludzi. Przez swoje życie Chrystus podnosi i uzdrawia ubogich, chorych i odrzuconych, a wszystkich ludzi, także nas dzisiaj, uczy najważniejszego chrześcijańskiego przykazania – o miłości. Jego nauczanie odwraca panujący porządek społeczny, bo zorientowane jest na osoby

z marginesu społeczeństwa: biednych, głodnych, grzesznych – wszystkich, którzy nie spełniają wyznaczonych odgórnie norm. W śmierci Chrystusa na krzyżu objawia się Bóg solidarnie cierpiący z ludźmi na Ziemi, w Jego Zmartwychwstaniu zaś – obietnica przezwyciężenia zła i śmierci. Powyższa historia zbawienia dopełnia wykładnię Starego Testamentu, całość zaś jest źródłem katolickiej nauki społecznej i chrześcijańskiej perspektywy patrzenia na rzeczywistość. Mamy w sobie przekonanie, że jest to perspektywa wyjątkowa, która nie tylko pozwala zrozumieć człowieka i otaczający go świat, lecz również daje rzeczywistą nadzieję na uczynienie go lepszym. Chrześcijaństwo wyraża między innymi powszechną godność i równość wszystkich ludzi – „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Ga 3,28). Wzywa też do rzeczywistego działania na rzecz bliźniego i przeciwdziałania niewzruszonej obojętności – „Troszczcie się o sprawiedliwość, wspomagajcie uciśnionego, oddajcie słuszność sierocie, w obronie wdowy stawajcie!” (Iz 1,17). Miejscami zagrzewa wręcz do rewolucji – „rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli, wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać, dzielić swój chleb z głodnym, wprowadzić w dom biednych tułaczy, nagiego,


45

którego ujrzysz, przyodziać i nie odwrócić się od współziomków” (Iz 58,6-7). Emancypacyjny charakter chrześcijaństwa zmusza do łączenia teorii z praktyką – wymaga działania zarówno na poziomie przemiany struktur, jak i na poziomie indywidualnego spotkania z potrzebującym człowiekiem. Jesteśmy wezwani do działania na rzecz sprawiedliwości społecznej i do indywidualnej troski o każdego pojedynczego człowieka, stworzonego na podobieństwo Boga. Te dwie perspektywy muszą się ze sobą łączyć. Ze Słowa Bożego wywieść można więc nie tylko wezwanie do działania, ale też ogólną chrześcijańską perspektywę patrzenia na człowieka oraz jego stosunek do środowiska i do innych ludzi, która jest podstawą uformowanej później katolickiej nauki społecznej. Na przykład, gdy – za doktryną społeczną Kościoła – potraktujemy Ziemię jako dobro wspólne, będące jednocześnie darem od Boga (o czym przekonuje nas również biblijny opis stworzenia świata), nie jesteśmy w stanie znaleźć uzasadnienia dla bezrefleksyjnej eksploatacji środowiska i nierównego podziału dóbr – zjawisk dziś tak bliskich naszemu doświadczeniu. Chrześcijaństwo i Pismo wymaga od nas także stanowczego opowiedzenia się po stronie ubogiego, głodnego, przybysza – który dziś puka do zamkniętych bram Europy. Naturalną konsekwencją przyjęcia Słowa Bożego i nauczania Kościoła jest uznanie za słuszne słów papieża Franciszka: „jeśli chrześcijanie chcą kogoś wyzyskać, jeśli zatrudniają «na czarno», jeśli nie troszczą się o sprawiedliwość społeczną, to nie zachowują się i nie postępują jak wierni”. Chrześcijaństwo w działaniu, wymagające zaangażowania zarówno na rzecz sprawiedliwości społecznej, jak i wobec pojedynczego człowieka, ma u swojej podstawy przebaczenie jako zasadę życia oraz miłość do Boga i bliźniego. Także tego, który jest nam przeciwny: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół” (Mt 5,44). To chyba najtrudniejsza, najbardziej wyjątkowa i najbardziej uniwersalna lekcja, jaką niesie chrześcijaństwo. I zwłaszcza dziś, w dobie tak niezwykle silnych podziałów

w polskim społeczeństwie – bardzo potrzebna. Wszystko to prowadzi nas do jednego wniosku: nauczanie Kościoła wzywa nas, tak kiedyś, jak i dziś, do oczyszczenia i nawrócenia – przemiany świata, nas samych i naszej wspólnoty na lepsze. Jesteśmy przekonani, że wyjątkowość emancypacyjnego charakteru chrześcijaństwa i wyzwolenie, jakie może ono nam dać, są czymś, o co warto zawalczyć. * Choć podobne wartości można realizować poza Kościołem i w ogóle poza sferą wiary, to uważamy, że to właśnie wspólnota katolicka jest powołana do tego, by artykułować wymagania stawiane nam przez chrześcijaństwo. Wierzymy, że Kościół­jest miejscem, w którym razem z innymi ludźmi spotykamy Boga obecnego w sakramentach; Chrystusa, który jest dla wielu z nas Kimś zdecydowanie więcej niż postacią historyczną czy ciekawym wzorcem moralnym do naśladowania. Tym trudniejsze dla nas i budzące tym większy nasz gniew są grzechy – strukturalne i indywidualne – obecne w Kościele­, który jest dla nas żywą, solidarną oraz, mimo naszych błędów i słabości, świętą wspólnotą, a nie zwykłą instytucją. Jest „znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego” – jak głosi soborowa konstytucja o Kościele „Lumen Gentium”. Jest wspólnotą, w której razem z innymi ludźmi możemy pogłębiać naszą wiarę i wspierać się we wspólnym działaniu. Jednocześnie jesteśmy przekonani, że słuszność miał Dietrich Bonhoeffer, gdy powiedział, że „Kościół tylko wtedy staje się Kościołem, kiedy istnieje dla tych, którzy pozostają poza nim”. Dlatego chcemy Kościoła, który wychodzi na peryferie, upomina się o wyzyskiwanych i ciemiężonych oraz pyta: „Gdzie jest brat twój?”. Wierzymy w Kościół, który „uwiera”, zobowiązuje do działania i głosem papieża Franciszka wzywa: „wstań z kanapy!”. Głosy podkreślające perspektywę chrześcijańską

zwłaszcza w temacie ubóstwa, wykluczenia, uchodźców czy ekologii są dziś w Kościele bardzo potrzebne. Szczególnie w Kościele polskim, w którym na podobne tematy rozmawia się zdecydowanie zbyt rzadko. Porażką byłoby dla nas całkowite zawłaszczenie katolicyzmu przez środowiska nacjonalistyczne czy z drugiej strony – choć w Polsce jest to dziś zagrożenie mniej obecne – silnie wolnorynkowe, reprezentujące ideologie sprzeczne z Ewangelią. Jesteśmy przekonani, że działalność i nauczanie Kościoła powinny opierać się na solidaryzowaniu się z cierpiącym bliźnim przy jednoczesnym zabieganiu o społeczną sprawiedliwość. Jednocześnie chcemy dziś zmieniać naszą wspólnotę w taki sposób, by jej pasterze rzeczywiście „pachnieli owcami”, jej parafie były solidarnymi i serdecznymi wspólnotami, a księża nie żyli w oderwaniu od problemów wiernych. Wierzymy, że Kościół jest „jeden, święty, powszechny i apostolski”, i chcemy, by to Ciało, którego Głową jest przecież Chrystus, nie było więcej trawione przez choroby nadużywania władzy, bezkarności i zaniechania. Przede wszystkim zaś chcemy, by nasz Kościół przestał być dla innych ludzi źródłem krzywdy i cierpienia. Wierzymy, że inny Kościół jest możliwy – jest wręcz konieczny. Właśnie dlatego wciąż w Kościele jesteśmy.

Maria Rościszewska Paula Kaniewska jest studentką instagram.com/paula. Uniwersytetu kaniewska Warszawskiego na kierunku filozofii i polonistyki. Wychowawczyni w grupie SR KIK. Członkini redakcji → „Kontaktu”.


46

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Z nich zaś największa jest miłość Może Jezus, jak w Kazaniu na Górze, zapyta: „Gdy byłem głodny, czy daliście mi jeść? Gdy byłem spragniony, czy napoiliście mnie?”. A nie zapyta: „W jakim żyłeś związku?”.

Dorota Borodaj Tomek Kaczor

C

zasem trzaskają drzwiami kościoła. Czasem zostają, szukając takich kapłanów, którzy nie będą mówić o nich jak o chorych. Osoby homoseksualne i transpłciowe grają z życiem w trudną grę. Wychodzą z szafy i jest tak, jakby nagle, w trakcie rozgrywki, ktoś tylko dla nich zmienił zasady. Państwo odmawia im prawa do zawarcia formalnego związku. Bliscy kochają, jak kochali, albo płaczą i przestają odbierać telefony. Lub modlą się o uzdrowienie. Dla katolików i katoliczek ta gra ma dodatkowy poziom trudności. Kościół, zgodnie z literą Katechizmu, „szanuje”, „współczuje”, „otacza troską”. W praktyce – na ogół odrzuca, dyskryminuje; w najgorszym razie łamie życiorysy, w najlepszym – milczy. Niektórzy odchodzą szybko, inni cofają się do wyjścia małymi krokami, jeszcze

inni tworzą w głowie własne mapy, przewodniki po kościołach i kapłanach przyjaznych osobom, których seksualność nie mieści się w ciasnych ramach akceptowanych przez Kościół. Czasem walczą. W 2018 roku Artur­ Kapturkiewicz, współzałożyciel Grupy Polskich Chrześcijan LGBTQ „Wiara­i Tęcza­”, napisał list otwarty do Episkopatu­: „Bez żadnego sprzeciwu z waszej strony na katechezach i na kazaniach głoszona jest jawnie homofobia i transfobia. Na skutek takich nauk osoby LGBTQ nie znajdują oparcia w rodzinach, cierpią prześladowania w szkołach i zakładach pracy (…). Robicie wszystko, biskupi, aby ludzie LGBTQ żyli w milczeniu i zastraszeniu, poczuciu winy za to, kim są. Aby odchodzili z Kościoła, bo wtedy wydaje się wam, że problem znika (…)”. →


47

Marcin i Kacper


48

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Jego słowa stały się dla nas punktem wyjścia do spotkań z osobami LGBTQ­. Pytaliśmy: czy czujesz się częścią Kościoła­katolickiego? Co sprawia, że w nim trwasz? Ola Kiedy zrozumiała, że podobają jej się dziewczyny, modliła się, by być hetero. Dwa razy poszła w tej intencji do Częstochowy. Dopiero po jakimś czasie pomyślała: „Boże, ile ja modlitw zmarnowałam. A mogłam się modlić o tyle ważnych rzeczy!”. Na przykład o to, by Kościół zerwał­ z obsesją seksualności. Albo chociaż posłuchał współczesnej medycyny, psychologii, przyjrzał się temu, co nazywa grzechem. Bo jest tak, myśli Ola, że wszystkie grzechy cechują się tym, że kogoś lub coś się krzywdzi – siebie, drugą osobę, środowisko. A jej „grzech”? Dopóki masz przygodne stosunki seksualne, idziesz do konfesjonału jak pod prysznic. Stuk-stuk i już, możesz przyjąć komunię świętą, do zobaczenia następnym razem. A kiedy wchodzisz w trwały związek, Kościół cię odrzuca. I jedyne, co proponuje, to „szacunek, współczucie i troska”. Jak dziecku, które się potknęło: otrzep sukienkę, rozetrzyj obolałe kolana i stój dalej prosto. Rodzice Oli to ateiści, ale dzieciom umożliwili wychowanie w środowisku katolickim, ochrzcili je, nie mieli nic przeciwko komunii i bierzmowaniu.

Ola uwielbiała liturgię, zapach kadzidła, pieśni, modlitwa dawała ulgę, na roraty zrywała się przed świtem i jechała, szczęśliwa, przez pół śpiącego jeszcze miasta. Kiedy pogodziła się ze swoją tożsamością, uznawała prymat sumienia. Przyjmowała Eucharystię. Kościół wciąż był jak dom, który poznajesz po zapachach i dźwiękach. Tylko ile można bić się z myślami: wolno mi przyjmować komunię czy nie wolno? Zdecydowała: skoro Kościół nie chce mi udzielać tego sakramentu, to nie będę do niego przystępować­. – Jak słyszałam od księży, że geje i pedofile to jedno i to samo, wzruszałam ramionami, bo to po prostu absurdalne. Ale kiedy ksiądz mówił, że osoba homoseksualna nie potrafi prawdziwie kochać, wszystko we mnie krzyczało. Bo mnie nic piękniejszego w życiu nie mogło spotkać niż miłość do mojej Agaty. Nic – mówi. Odrzuca więc to, co Kościół mówi o związkach homoseksualnych. – A skoro odrzucam część jego nauki, to czy sama wciąż mogę się nazywać Kościołem­? – pyta. W końcu poczuła to wyraźnie. Był Wielki Czwartek. Na Triduum Paschalne­ czekała zawsze, liturgia jest wtedy szczególnie piękna i rozbudowana. A tamtego roku pomyślała: nie ma tu dla mnie miejsca. – Poczułam wielką ulgę. Jakby coś się we mnie uwolniło – mówi. W Wielki Piątek już do kościoła nie poszła. Niedługo miną dwa lata, odkąd przestała przychodzić na msze. – Kiedy jesteś

daleko od Kościoła, siłą rzeczy dociera do ciebie więcej krytycznych informacji. Czytasz o kolejnych aferach, skandalach, a jednocześnie nie przypominasz sobie co niedziela, po co ten Kościół tak naprawdę jest. Zapominasz o dobru, które daje – mówi dzisiaj Ola. I dodaje: – Wiara­ rdzewieje. Ostatnio coraz mocniej zastanawia się, czy apostazja nie byłaby słusznym wyborem. Nie wyparłaby się wiary, ale przynależności do instytucji. To gest symboliczny i polityczny, ale może gdyby więcej osób go wykonało, Kościołowi spadłyby statystyki, którymi się podpiera. I już nie mógłby mówić, że ma 90 procent polskich dusz, już byłoby widać, że dla wielu jest w nim za ciasno. Na razie Ola czuje się tak, jakby na środku jeziora stała na dwóch łódkach jednocześnie­. Albo wskoczy na jedną z nich, albo nogi w końcu się rozjadą i wpadnie do wody. Artur Miał sen. Ciemne pomieszczenie, wyłożone mozaikami, z basenem. W oknach metalowe kraty. Jak kaplica albo chrzcielnica w starożytnym mieście – pomyślał. W tle zobaczył kamienne figury rzymskich żołnierzy. Razem z nim byli tam inni ludzie LGBT: przerysowani, półnadzy, kolorowo wymalowani. A z góry, po schodach, schodzili staruszkowie. Biedni, pochyleni, jakaś kobieta przewróciła się, Artur pomógł jej wstać. Obudził się.


49

Ola

Kiedyś od dominikanina usłyszał: „Sumienie to rozumowy osąd danej sytuacji, który podejmujemy na podstawie naszej wiedzy i doświadczenia”. I jeszcze – żeby nie mylić sumienia z emocjami. Na przykład ze strachem. Artur zrozumiał – przez wiele lat strach częściej dochodził do głosu. Może bał się, że skrzywdzi Pana Jezusa, że pójdzie do piekła. Dziś już się nie boi. Tylko czasem lęk przejmuje panowanie nad rozumem. – O tym był ten sen. O moim strachu, że my, osoby LGBT, odbieramy swoją obecnością Kościół­tym biednym ludziom. Że wchodzimy do niego jak szatan do świątyni. Na szczęście rzadko mam takie sny. A na jawie rozum panuje nad strachem. Urodził się jako Barbara. W czasie zabaw z przyjaciółmi był Kmicicem. Dorośli czekali, aż chłopczyca dorośnie

do sukienek. Podczas bierzmowania na pytanie biskupa o wybrane imię odparł „Franciszek”. „Chyba Franciszka?” – poprawił biskup. „Nie. Franciszek”. Tak zostało. Od świadka dostał mały szyszak husarski z napisem: „Na pamiątkę bierzmowania w służbę Wodza, który nigdy nie zawiedzie”. Nie pytał, czy w Kościele jest dla niego miejsce. Podobali mu się chłopcy, pomyślał, że trzeba zapuścić włosy i włożyć spódnicę. – Spotkałem tego jedynego – mówi. Ślub, trójka dzieci. Skończył medycynę. Razem z mężem ciężko pracowali, nie było czasu myśleć o sobie za dużo. Tylko czasem, na przykład na sali porodowej, myślał: „Jak ja się zintegruję z tymi wszystkimi kobietami?”. Że jest Arturem­, zrozumiał ostatecznie, mając 48 lat. Powiedział rodzinie. Badania lekarskie potwierdziły

diagnozę: transpłciowość. – Zrezygnowałem z hormonalnej i operacyjnej korekty płci dla najważniejszego człowieka w moim życiu. Dla niego zawsze będę ukochaną żoną Barbarą – mówi. Dzieci? Ucieszyły się, że jest teraz bardziej otwartym rodzicem, nie wywiera na nie religijnej presji. Powiedział wszystkim w pracy. Kto chce, mówi do niego Artur. Dla innych jest Barbarą­. Tak się przedstawia: Artur Barbara Kapturkiewicz. Po coming oucie zrozumiał, że w Kościele nie ma miejsca dla ludzi takich jak on. I że nie będzie, jeśli oni sami, w zgodzie z sumieniem, tego miejsca sobie nie wyznaczą. Więc kiedy idzie na mszę świętą, zakłada tęczową torbę na ramię. Pokazuje w ten sposób, że Kościół­to też osoby LGBT. W jego parafii wiszą reklamy Radia Maryja. Poszedł do proboszcza, powiedział →


50

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

w rozdarciu. Czuję bliskość Jezusa i pytam Go: „Czy mam odejść z Kościoła? Tu mnie ochrzczono, w nim się wychowałem, jest moją rodziną”. Zadaje te pytania na głos. Daje swoją twarz i nazwisko. W październiku 2018 roku Komisja Wychowania Katolickiego KEP wystosowała oświadczenie „Szkoła nie dla LGBTQ, rodzice mają prawo decydować”, potępiając tak zwane Tęczowe Piątki. Chodziło o inicjatywę Kampanii­ Przeciw Homofobii, aby raz w roku w polskich szkołach tematem dobrowolnych zajęć była akceptacja i otwartość na uczennice i uczniów homoseksualnych, biseksualnych i transpłciowych. Wiara i Tęcza gorąco kibicowała tej akcji. To wtedy napisał list do Episkopatu. Zakończył go słowami: „Wasz Kościół jest także moim Kościołem. Jezus jest moim Panem i moją Miłością (...). Bracia biskupi, nawracajcie się i czyńcie dobro zamiast zła”. Właśnie tak o nich pisał, małą literą. „Może niezbyt grzecznie – pomyślał – ale granicy nie przekroczyłem”. W przeciwieństwie do nich. Joanna i Magda

Artur

o sobie. Ten uściskał go: – Wcale pani doktor nie przestałem lubić. Zachowam to jak tajemnicę spowiedzi! – Nie trzeba, przecież niczego nie ukrywam – tłumaczył. Ksiądz traktuje go z sympatią, ale odmawia spotkania osób LGBT z parafianami. Artur nie ma mu tego za złe. Od innego księdza usłyszał kiedyś: „Jedyne, czego ci nie wolno, to traktować z wyższością lub pogardą tych, którzy myślą inaczej niż ty”. Ale ciągle myśli, jak wielu ludzi LGBT musiało odejść z Kościoła­, by

ratować zdrowie, czasem życie. – Kiedy wreszcie Kościół doceni wartość naszych związków i rodzin? – pyta. Waha się. Nie wie, czy swoją obecnością nie wyraża milczącej zgody na grzechy Kościoła. Bo zna osoby homoseksualne czy transpłciowe, którym ten wyrządził dużo zła. Nie zgadza się też na to, w jaki sposób traktuje on osoby po rozwodzie, kobiety, jak sprzymierza się z partiami politycznymi, z neonazistami, jak kryje pedofilię. – Żyję

Raz, podczas wizyty duszpasterskiej, powiedziały księdzu. Zmieszał się, wycofał, źle to wyszło. Kiedy trafiły do kolejnej parafii, postanowiły to rozegrać lepiej. Angażowały się w życie Kościoła­, poznały proboszcza. Kiedy przyszedł do nich po kolędzie, powiedziały mu: – Jesteśmy­parą, pobrałyśmy się za granicą. Poczerwieniał na twarzy, ale nic złego nie powiedział. Dwa miesiące później Joanna, już w czwartym czy piątym miesiącu ciąży, była w kościele. Podszedł do niej: – Proszę przyjść do mnie po mszy – powiedział. Usiedli w kancelarii. Joanna: – Powiedział, że nie akceptuje naszego związku. I że najgorsze jest to, że mamy ślub, bo to grzech intencjonalny, najcięższy. W związku z tym on nie życzy sobie, byśmy udzielały się w jego parafii. Najlepiej, żebyśmy w ogóle nie


51

pokazywały się w jego kościele, bo siejemy zgorszenie. Dziś nie mówią już księżom, że są rodziną. Magda spowiada się rzadko i tylko u sprawdzonych księży, bo chce na przykład móc normalnie powiedzieć: „Pokłóciłam się z żoną”. Joanna od tamtej rozmowy z proboszczem nie poszła do komunii. Brakuje jej tego. Spróbowały związać się z innym Kościołem­chrześcijańskim. – Kiedy po paru miesiącach poszłyśmy znów na katolicką mszę, poczułyśmy się jak w domu. Tu wszystko jest znajome i przybliża nas do Boga. To nie prawdy wiary są dla nas problemem, tylko społeczna nauka Kościoła­– mówią. Joanna­dodaje:

Marcin Dzierżanowski

– Kościół­katolicki jest słaby, ale wierzę, że Pan Bóg jest w sakramentach. Skoro przez tyle lat żyłam z przekonaniem, że Go tu odnalazłam, dlaczego mam odchodzić­? „Strach. Może to także on trzyma mnie w Kościele?” – myśli Magda. „Może boję się, że szukając gdzie indziej, utracę to, co było jedyne i prawdziwe?”. Joanna to rozumie. Był czas, gdy o swojej orientacji mówiła: mój krzyż. – Przyznawałam, że jestem homoseksualna i że w związku z tym dla Boga rezygnuję z budowania związku. To mnie napawało jakąś dumą. Czułam się lepsza od innych, bo taka cierpiąca – opowiada. Dzisiaj obie marzą o Kościele, który uzna ich prawo do życia w związku. Który

nie będzie bratał się z polityką. Który powie głośno, że taka rodzina jak ich też ma szansę na uświęcenie. Marcin Dzierżanowski, Uschi Pawlik Ona od trzynastu lat jest w szczęśliwym związku z Magdą. On teraz jest singlem i wie, że dla Kościoła jest jakby mniej grzesznikiem. Działają razem w Wierze i Tęczy. Marcin od niedawna pełni tam funkcję prezesa. Mieli podobne szczęście w życiu – od wielu lat mieszkają w Warszawie­, szukali i trafiali na msze i księży, którzy nie złamali im życia i wiary. I na dobrych terapeutów. Marcin wcześnie dotarł do lektur i środowisk, które kształtowały jego →


52

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

„Kiedy ksiądz mówił, że osoba homoseksualna nie potrafi prawdziwie kochać, wszystko we mnie krzyczało”.

wiarę – „Tygodnik Powszechny”, Taizé – a potem do przyjaciół, którzy, jak Halina Bortnowska, mówią: „Wierzę w Kościół przyszłości”. On też wierzy, choć nie ma złudzeń: za jego życia wielka rewolucja się nie dokona. Ale zaraz myśli: tak samo twierdzili opozycjoniści w Polsce, jeszcze w latach 70. i 80. A Kościół jest dla niego jak ojczyzna, nie jak organizacja pozarządowa, z której wypisujesz się, gdy przestają ci się podobać warunki. Oboje mieli kryzysy. Marcin – gdy bliska mu osoba (także homoseksualna) doświadczyła od Kościoła wielkiego zła. Na kilka miesięcy przestał chodzić na msze. Wrócił. Uschi – kiedy już naprawdę się wkurzyła, miała dość. Uzbierało się frustracji i po prostu przestała chodzić do kościoła. Aż brat Magdy, jej partnerki, poprosił, a właściwie oświadczył jej: będziesz matką chrzestną mojego dziecka. Wróciła. Dziś mówi: – Uznaję prymat sumienia, a ono mówi wyraźnie: moje wybory są dobre. Staram się jak najlepiej korzystać z tego, co dostałam od Boga. Pamięta, jak po tej przerwie poszła ponownie do spowiedzi, przyjęła Komunię. – Sakramenty, stan łaski uświęcającej – to dla mnie strasznie ważne, a mniej to, co usłyszę od księdza podczas kazania. Wiem, gdzie

pójść, żeby nie nadziać się na takiego, który opowiada bzdury – mówi. A gdy jednak na takiego trafi, prawie zawsze idzie do niego po mszy, żeby porozmawiać. Kiedy zgodziła się zostać chrzestną, poszła do „swojego” kościoła w Warszawie – nie do parafii, ale do tego, w którym zawsze czuła się dobrze. Poprosiła o podpisanie dokumentów. Młody wikary powiedział jej: „Nie potrafię tego wytłumaczyć teologicznie, ale uważam, że nie powinnaś być chrzestną”. Wyszła ze spotkania poruszona, po spowiedzi wróciła do niego. „Myli się ksiądz. Będą bardzo dobrą matką chrzestną i proszę, by ksiądz podpisał mi ten dokument”. Zrobił to. Dwa lata później wpadła do niego po mszy i mówi: „Dziękuję, że ksiądz to zrobił, Duch Święty zrobił przez księdza dużo dobrego”. I ten ksiądz bardzo się ucieszył. Czasem słyszą: „Co wy jeszcze robicie w Kościele?”. Lub mocniej: „Cierpicie na syndrom sztokholmski”. To drugie pada z ust innych osób LGBT. Takich, które od Kościoła doznały największej krzywdy. Z wieloma z nich rozmawiają podczas spotkań Wiary i Tęczy. I nie oceniają, gdy ktoś jednak zrywa z Kościołem katolickim. – Jego nauczanie jest

w wielu aspektach głęboko niemoralne. Ale już nie raz się zmieniało – mówi Marcin. Przykład? Podejście do Żydów i to, co w narracji wokół nich zmienił Sobór­Watykański­II. Oczywiście – musiał zdarzyć się Holokaust­, żeby Kościół uderzył się w pierś. Gruba analogia, ale jego zdaniem niebezpodstawna. Marcin wie, że za jego życia raczej nie dojdzie do jednopłciowych ślubów kościelnych. Ale wie też, że nikt mu tego marzenia nie może zabronić. Kacper i Marcin Kacper w kościele czuje, jakby musiał się wszystkim wkoło tłumaczyć, dlaczego tu jest. Albo patrzy na obce twarze i myśli: co by powiedzieli, gdyby wiedzieli? W czasie mszy jest cały czas czujny. Jeśli jest w miejscu, które zna i w którym czuje się bezpiecznie, może nawet iść do komunii. Jeśli w obcym kościele, napięcie nie puszcza. Ale nawet w tych „dobrych” miejscach zdarza mu się nie przyjąć sakramentu – to może być czyjś ślub albo chrzest. Czuje, że do pleców przylepiłyby mu się spojrzenia, że w powietrzu wisiałoby niewypowiedziane na głos pytanie: „Czy tobie na pewno wolno przyjąć Eucharystię­?”.


53

Magda i Uschi

Miał 26 lat, kiedy przyszedł do klasztoru dominikanów i powiedział: „To może być ścieżka dla mnie”. I od razu przyznał – jestem homoseksualny. Bracia powiedzieli: „Wpadaj, zobaczymy”. Ponad cztery lata później odszedł z zakonu z depresją. Nikt nie powiedział mu wprost, że musi zrezygnować, ani nie skonfrontował się z nim na koniec. – Wróciłem z wakacji i przeor klasztoru, w którym akurat byłem, powiedział: „Niezręcznie mi bratu to przekazywać, ale prowincjał prosi, by brat się spakował”. Od innego brata usłyszał: „Powinien brat zrozumieć, że w życiu istnieją prawdy należne i prawdy nienależne. Ta prawda o bracie to była prawda nienależna brata przełożonym”. Kacper jeszcze dwa lata po opuszczeniu

zakonu siedział w szafie. Dziewięć lat temu poznał Marcina­. Marcin był w seminarium od ponad roku, kiedy Benedykt XVI kazał wyrzucić z nich wszystkich homoseksualistów. Rektor powiedział mu: „Pewnie byłbyś dobrym księdzem, ale co ja mogę?”. Dostał czterdzieści minut na spakowanie się. „Żadnych pożegnań” – usłyszał. Listopad, początek semestru, w kark dyszy mu wojsko, bo seminarium natychmiast powiadomiło WKU, do domu nie wraca, bo tam szloch i rozczarowanie. Poczuł, że musi iść na mszę. Trafił do małego, przyklasztornego kościoła w centrum miasta. Akurat trwały nieszpory sióstr, kiedy wszedł, czytały list świętego Piotra: „Cieszcie się, choć teraz musicie zaznać trochę smutku

z powodu różnorodnych doświadczeń, przez to wartość waszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu”. – Pomyślałem, że to znak. Został tam na dłużej – służył do mszy, pomagał księżom, czuł się u siebie­. Do czasu, kiedy zaczął budować z Kacprem trwały związek. Zrozumiał, że nie jest dobrze widziane, by pozostawał tam jako ministrant. Nic nie padło wprost, ale to się czuje. Jak otarcia od zbyt ciasnego buta. Coraz mocniejsze, coraz boleśniejsze­. Kacpra złości myśl, ilu wartościowych ludzi Kościół traci przez swoje zacofanie i obsesyjną potrzebę władzy nad ludzką seksualnością. Kościół mówi, →


54

dlaczego wciąż jesteśmy w kościele?

Codziennością większości osób homoseksualnych w Polsce nie jest pobicie, wyrzucenie z domu czy wulgarne wyzwiska (choć i takie sytuacje się zdarzają). Naszym chlebem powszednim jest homofobia w białych rękawiczkach, często nieuświadomiona przez sprawców, a niekiedy nawet przez ofiary. Może to być „niewinne” stwierdzenie o czyimś „pedalskim wyglądzie”, sugestia, że „takich ludzi” powinno się trzymać z daleka od dzieci, że ustawa o związkach partnerskich to zamach na rodzinę, albo

wreszcie twierdzenie, że geje „nie powinni się obnosić”, bo przecież „nikt nikomu do łóżka nie musi zaglądać”, w myśl głoszonego na antygejowskich manifestacjach hasła „rób to w domu po kryjomu”. Bardzo subtelną formą homofobii jest język paternalistycznej troski, współczucia, litości, miłosierdzia. W rzeczywistości kościelnej przybiera to zwykle formę stwierdzenia o potrzebie akceptacji grzesznika, ale potępiania grzechu. To oczywiste twierdzenie powtarzane jest w kontekście osób LGBT jak mantra, tak

że homoseksualistom należy się szacunek, ale nie robi nic, by osoby LGBT poczuły, że mogą wreszcie wyjść z kruchty. To jest wspólny mianownik dla wielu różnych środowisk katolickich – także tych bardziej otwartych: nieumiejętność pogodzenia nauk Kościoła z obecnością w nim osób LGBT. I hipokryzja. Bo dopóki się nie ujawnisz, masz czyste konto. Kiedy Marcin powiedział rodzicom, że jest gejem, mama pojechała do katolickiego ośrodka „Odwaga”. Usłyszała: „Syn będzie próbował prowadzić cię do terapeutów, psychologów, tłumaczyć. Nigdy nie możesz się na to zgodzić. Tu chodzi o jego zbawienie”. Ojciec od dziewięciu lat nie spojrzał mu w oczy. Dziś Marcin w budynku kościoła czuje się potwornie obco. – Wytrzymuję w nim właściwie tylko przez Kacpra – mówi. Błogosławieństwo Kościół dominikanów na warszawskim Służewie. Strzeliste, pochylone ku środkowi betonowe filary, słońce wpada

jakby grzech był w jakiś szczególny sposób wpisany w orientację homoseksualną. Homofobia ubrana w szaty chrześcijańskiej miłości bywa często trudna do zidentyfikowania, jest jednak również groźna, bo pozbawia osoby LGBT podmiotowości i sprawczości­. Fragment pochodzi z tekstu Marcina Dzierżanowskiego „Biedni chrześcijanie patrzą na Paradę Równości”. https://bit.ly/2sFKi10

przez okna i tnie kamienną podłogę jasnymi smugami. Światło tu jest jednocześnie ostre i mleczne. – To od zawsze jest mój wymarzony kościół, w którym wyobrażam sobie swój ślub – opowiada Ola. Odegrała go w głowie setki razy, wymarzyła jako mała dziewczynka, ale wie – takiego ślubu nigdy mieć nie będzie. Kocha Agatę. Kościół mówi: grzech. Ola mówi: – Bóg tej miłości błogosławi. Dar i zadanie Dla wielu osób homoseksualnych, które­ pokaleczone przez Kościół trafiają do Wiary i Tęczy, związek Uschi i Magdy daje wyraźny sygnał: da się pogodzić miłość­ i wiarę. Uschi: – Wiem, że życie, które prowadzimy, jest piękne i wartościowe. Jest darem, ale jest też naszą odpowiedzią na ten dar. Marcin Dzierżanowski powtarza sobie maksymę Mahatmy Gandhiego odnoszącą się do wszystkich, którzy walczą o jakąś zmianę: „Najpierw cię ignorują,

potem się z ciebie śmieją, następnie z tobą walczą. A na końcu przyznają ci rację”. – Kościół przestał nas lekceważyć i zaczął z nami walczyć. To znak: przynajmniej przyznaje, że istniejemy. I boi się tego, co mamy do powiedzenia. Wierzę, że kolejnym etapem będzie nasze zwycięstwo – przekonuje. Przypomina, że w 2000 roku papież przepraszał za grzechy Kościoła wobec kobiet, Żydów­ i wyznawców innych religii. – Nie mam wątpliwości, że kiedyś przeprosi także osoby homoseksualne – dodaje. Aby tak się stało, musimy działać razem: osoby LGBT, rozwodnicy, kobiety, które w Kościele­wciąż traktowane są jak osoby drugiej kategorii. To zadanie, które wykonać muszą osoby świeckie. Również moje zadanie. Kruchta Kacper czuje, że w jego napięciu i czujności jest pułapka. Że chowa się w kruchcie, ale trochę sam się na tę kruchtę skazuje. – Kościół odbiera nam


55

możliwość wspólnotowego przeżywania Eucharystii­. A ja właśnie dla niej w Kościele­zostałem – mówi. – Moje życie, kiedy trwałem w stanie zamrożonej seksualności i nie byłem pogodzony ze sobą, było złe. Teraz jestem szczęśliwy i wierny osobie, którą kocham. Więc co tak naprawdę mam robić? – pyta. Potrzebuje sakramentów, nadprzyrodzonej rzeczywistości, która staje się jego udziałem podczas przeistoczenia. I myśli sobie, że może tak jak w Kazaniu na Górze Jezus zapyta: „Gdy byłem głodny, czy daliście mi jeść? Gdy byłem spragniony, czy napoiliście mnie?”. A nie zapyta: „W jakim żyłeś związku?”. Krzywda Joanna i Magda niedawno zostały matkami. Ochrzczą swoje dziecko, ale odkąd pojawiło się na świecie, pytanie o obecność w Kościele katolickim nie dotyczy tylko ich samych. – Myślimy o tym, co nasz syn usłyszy za parę lat na katechezie – mówią. Czy dowie się, że to, co brał za

miłość najbliższych mu osób, jest grzechem, zboczeniem, czy usłyszy: „Mama pójdzie do piekła”? Joanna wie, że nikt nie skrzywdzi jej syna tak, jak może to zrobić jej Kościół. Bezdomność Artur czasem rozmyśla: – Może znalazłbym ludzi podobnych sobie i odeszlibyśmy razem. Chrzcilibyśmy dzieci w domu, przy dwóch świadkach. Pogrzeb odprawialibyśmy bez księdza. Łamalibyśmy się chlebem. Wiem, nie byłoby Przeistoczenia, ale to też byłoby bardzo ważne. Patrząc na to, co robi mój Kościół, może zaproponowałbym innym taką bezdomność. Wierzę, że Pan Jezus byłby tam z nami.

Dorota Borodaj jest dziennikarką, autorką reportaży i redaktorką. Członkini zarządu Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim i Polskiej Szkoły Reportażu.

Tomek Kaczor pantomekkaczor@gmail.com


56

Hiobowie Czasem jedna chwila zaważy na całym życiu. Odkąd znam Mietka, nigdy go o nią nie pytałem. Ale sam zaczął się dzielić.

Karol Kleczka Anna Libera

F

acet po trzydziestce. Dużo czasu spędza z rodzicami, oboje są ciężko chorzy. Nie ma go zbyt wiele, bo dzieli go też z dziewczyną żyjącą w oddalonym o kilkaset kilometrów mieście. Zakochują się, dziecko jest w drodze. Chce dobrze, dwoi się i troi, by pomóc, komu może. Wtedy umiera ojciec, w rok po nim matka. Zaczyna chorować brat, a życie Mietka ulega jeszcze większemu rozciągnięciu. Dalej ogarnia całą rodzinę, tym bardziej że na świat przyszła jej nowa członkini – mała córeczka. Z czasem dzieje się coraz gorzej. Facet, u którego­ pracował, jest niewypłacalny, a pieniędzy w życiu Mietka­nie ma zbyt dużo. Na pewno nie tyle, by dać radę przy żonie, dziecku i poważnie cierpiącym bracie. Problem nakłada się na problem i choć było nieźle, to sytuacja regularnie się pogarsza. Wściekły na szefa siada za kółko, nerwy dogrzewa alkohol we krwi. Po raz pierwszy jedzie po pijaku, a pił ze strachu. Pierwszy i jedyny. Rozbija się na środku ulicy. Żyje, lecz to jest ta chwila. Ta, po której jego życie obraca się o 180 stopni. Od tego momentu zaczyna się niemal dekada spędzona na ulicy. Ale wy przecież znacie tę historię. Nie Mietkową­, ale bardzo zbliżoną. To historia sprawiedliwego,

prawego, bogobojnego i unikającego zła człowieka z ziemi Us imieniem Hiob. W jego życiu także nadeszła ta chwila, która zmieniła wszystko. * Rzeczą, która jako pierwsza uderza w księdze Hioba­, jest to, że tak naprawdę nie wiemy, jak do tego wszystkiego doszło. Wiemy, że był zamożny i miał dużą rodzinę. Wyróżniał się nie tylko majątkiem, lecz przede wszystkim wyjątkową mądrością znaną na całym Wschodzie. Był dobry i starał się, by jego dzieci także takie były. Był pobożny, dbał o rodzinę nie tylko pod względem finansowym, ale również moralnym. Wtedy przybyli posłańcy, by oznajmić mu, że to koniec. Że jego cała, ogromna rodzina nie żyje. Że gospodarstwo zostało zniszczone, wybito zwierzęta, a cały plon spłonął. Jeden mówił o Sabejczykach­, drugi o Chaldejczykach. Inny powiedział, że to ogień Boży pochłonął plony, a kolejny szukał przyczyny upadku powały w wietrze, który zawalił domostwo najstarszego syna Hioba. Wszystko wydarzyło się nagle, w jednej chwili. Jeden moment, który zmienia całe życie. Jak to wszystko pojąć? Nic dziwnego, że każdy posłaniec opowiada inną historię – zła, którego Hiob doświadczył, nie da się zmierzyć rozumem. A ponadto spotkał go jeszcze trąd i odrzucenie. Jak to w ogóle możliwe? Prosta odpowiedź: to diabeł. Szatan przyszedł i spuścił nieszczęście na Hioba, zrzucił na niego chorobę


WIARA

57

i przeklął jego domostwo. Tak być jednak nie może, bo tym sposobem przyznalibyśmy diabłu sprawczość i moc równą Bogu. Bóg stawałby się bogiem, bo miałby przeciwnika, który w bóstwie jest mu równy. Przeciwnika, który nie stwarza, lecz niszczy; nie buduje, lecz rujnuje; nie leczy, a zsyła chorobę. Nie da się przyjąć takiego wyjaśnienia bez ryzyka popadnięcia w manichejską otchłań, oddzielającą od siebie równe sobie dobro i zło. Gdy wierzy się w Boga, to nie tylko pisze się Go wielką literą, ale także tak o Nim myśli. On jest większy od wszystkiego i nie daje mocy diabłu, a wręcz przeciwnie – odebrał mu tę moc, gdy szatan wystąpił przeciw Jego miłości. Spróbujmy inaczej. Jest dobro, owszem, ale zła nie ma. Zło jest brakiem. Hiobowi nagle brakło rodziny i domu. Brakło mu zdrowia. Wszystkiego mu brakło – prócz samego bycia Hiobem – bo cała jego sytuacja egzystencjalna uległa radykalnej zmianie. Dlaczego zatem ten brak jest tak bardzo substancjalny? Coś, czego być nie powinno, jest – i to jak najbardziej namacalne. Brak dachu nad głową jest odczuwalny do bólu – bólu od chłodu czy wilgoci, od choroby, która towarzyszy cierpiącemu bezdomność. A utrata dziecka? Któż powie, że nie przynosi bólu? Ból, jak najbardziej, jest. Nie tylko w sensie przenośnym, lecz jak najbardziej fizycznym. Skoro Bóg jest wszechmocny, brak jest czymś substancjalnie odczuwalnym, a szatan nie ma takiej siły, to pojawia się jeszcze jedna możliwość. To Bóg to sprawił.

Bóg uczynił zło Hiobowi, który sam mówi: „Dał Pan i zabrał Pan” (Hi 1, 20), a skoro dobro przyjął z ręki Boga, to czemu nie może przyjąć zła? Ale Hiob nie tylko wierzy w Boga, ale przede wszystkim wierzy Bogu. Powtarza, że Jego imię jest błogosławione i zło nie może od Niego­pochodzić. Pozostaje jedno rozwiązanie. Szalone i absurdalne, ale, przy braku innych, możliwe do przyjęcia. To, co spotkało Hioba, jest wynikiem zakładu, który Bóg uczynił →


58

Gdy wierzy się w Boga, to nie tylko pisze się Go wielką literą, ale także tak o Nim myśli.

z diabłem. To próba i gra, w której jedną z zasad jest cierpienie konkretnego człowieka – Hioba. Gra, w którą­ sam najbardziej zainteresowany grać z pewnością nie chciał, ale gra w nią Bóg i szatan. Układ, w którym wszechmocny i dobry zawiesza swą moc, żeby zobaczyć, jak zareaguje Jego… no właśnie, kto? Sługa? Podwładny? Tak właśnie ustawiona zostaje narracja księgi Hioba, ale serce odmawia jej miejsca. Bóg taki po prostu nie jest. Bóg nie chce złego. Bóg nie wodzi na pokuszenie. Bóg nie daje świata we władanie diabłu. Dlaczego zatem opowieść o Hiobie tak wygląda? * Adam miał żonę, dwójkę dzieci i cieszących się niezłym zdrowiem rodziców. Choć dość wcześnie przerwał edukację, to był bardzo, ale to bardzo zaradny. Ukręcił naprawdę niezły biznes. Po części to zasługa znajomości, ale też sprytu – w krótkim czasie z prostego kelnera zamienił się w bogatego restauratora. Towarzyski, wygadany i uśmiechnięty, błyskawicznie nawiązywał kontakty. Z każdym potrafił się porozumieć, a jak nie umiał, to uczył się jego języka. I tak gość bez matury opanował ich pięć. Trochę posiedział w Polsce, szybko wybył na Zachód. Tam się zaczęło. Kolega podpowiedział mu, jak łatwo rozmnożyć drobne pieniądze przeznaczane na przyjemności – w kasynie. Na początek w ruch poszły małe kwoty, tyle, „żeby opłacało się wyjść z domu”, z czasem coraz większe. I większe, i większe, aż pękł pierwszy zarobiony milion, a mnożenie przeszło w dzielenie. Pojawiły

się długi – już nie u kolegi, lecz ledwo znanych typów, których przyjaźń trwała tyle, ile spłaty. Wrócił do Polski z wiarą, że tutaj jakoś staną z bliskimi na nogi. Poszedł na terapię dla hazardzistów. Pierwszą, potem drugą, a potem dołożył tę dla alkoholików, bo pierwsze uzależnienie zaczął leczyć gorzałą. Łatwo ukryć taki proces w czasie, bo po każdej terapii przychodził zwiastun nowego początku, a co jak co – stawać­na nogi to Adam potrafił jak nikt inny. Pomagał mu brat, który zaopiekował się bliskimi. Pozostają ciągle w dobrej relacji, choć dawno się nie widzieli, odkąd po kolejnej z już kilkudziesięciu prób leczenia Adam uciekł od rodziny. Coś w nim pękło, gdy siedząc na ławce, zobaczył na ulicy dawnego pracownika, który przyjechał na wycieczkę z rodziną. A Adam, choć bezdomny, bardzo o siebie dbał i nadal zachował wiele z dawnej prezencji. Tylko kiwnęli sobie głową – to starczyło, żeby emocje dosłownie wybuchły. Chciał wrócić do rodziny, ale się wstydził. Paraliżował go strach przed odrzuceniem. Jak bardzo zdziwił się, gdy przyjechał na święta, a bliscy przywitali go z radością i łzami w oczach. Zdziwił się tak bardzo, że nie wytrzymał i jeszcze w nocy znów zwiał z domu, żeby wrócić na ulicę. Nie mam z nim kontaktu już od kilku miesięcy. Czasem dzwoniliśmy do siebie z życzeniami, pytaniem, co słychać. I choć pojawiały się kolejne próby zmiany, to Adam zawsze wracał. Teraz nie wiem, czy wróci choćby jako głos. W międzyczasie powiedział, że się „sypie”, że to rak.


WIARA

59

Czy jego znajomi powiedzieliby, że widocznie Bóg karze go za przepuszczenie fortuny? Choruje, bo zgrzeszył­? * Na pierwszy rzut oka dialog Hioba z Elifazem, Bildadem­i Sofarem jest absurdalny. Ale przecież znamy te zarzuty. Jeśli sami ich nie słyszeliśmy, to wiemy, że są ludzie gotowi je stawiać. Cierpisz? Widocznie jesteś winny swojego stanu. Nie masz domu? Pewnie nie chciało ci się iść do roboty i wolisz pić. A czemu wolisz pić? No, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. W rozmowie Hioba z przyjaciółmi na pierwszy plan wybija się wizja sprawiedliwości przyjmowana przez znajomych cierpiącego. To bardzo prosty model. Sprawiedliwość retrybucyjna, opierająca się na odpłacie. Jeśli Bóg ustanowił prawo, to z niego rozlicza, skoro więc na Hioba spadł wyrok, to musiał prawo złamać – i to nie byle jak. „Prawego Bóg nie odrzuci, złego nie wzmocni ramieniem” (Hi 8, 20) – powie Bildad. Jeśli Pan odrzuca Hioba, to więcej nie trzeba dodawać. Sofar przyjmuje postawę bardziej refleksyjną. Widzi, że trudno wyjaśnić cierpienie Hioba, podać dla niego uzasadnienie. Ale zapewne Bóg ma w nim jakiś cel. Ma plan, którego nie pojmie ludzki rozum. Ten przyjaciel jest w pewnym stopniu stoikiem, przyjmującym za dany fakt, że cierpienie w świecie jest. Lecz jeśli jest, to musi mieć wpisaną w siebie jakąś celowość. Pojawia się wreszcie argument religijny. Może po prostu Hiob zgrzeszył, bluźnił Bogu? Nie był mu posłuszny nie tylko w aspekcie moralnym, ale przede

wszystkim religijnym. Unosił się pychą i miał za mądrzejszego od innych, a zwłaszcza od Stworzyciela. Może rzecz nie w złu czynionym ludziom, lecz w obrazie Boskiego majestatu, w pogardzie dla Jego chwały? Niezwykle łatwo przychodzi nam, jak przyjaciołom Hioba, dokonywać podobnych racjonalizacji. Myślimy o sprawiedliwości jako o odpłacie, którą ujmuje nierozerwalna klamra zbrodni i kary. Jeśli jest kara, to musi wynikać ze zbrodni. A jeśli jest cierpienie? To pewnie zasłużone. Myślimy abdukcyjnie – od obserwowalnego skutku do założenia przyczyny. Szalenie łatwo jest myśleć w ten sposób o Bogu i Jego działaniu względem człowieka. Co jakiś czas wraca w przestrzeni publicznej dyskusja nad treścią rzekomej prawdy wiary o Bogu, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Bóg Sędzia zostaje przeciwstawiony Miłosiernemu – tak, jakby te dwa aspekty były od siebie radykalnie różne. To fałszuje obraz Boga, czyniąc z niego bożka-buchaltera. Myśląc tylko o sprawiedliwości, łatwo zapomnieć, że dla Boga będzie ona zawsze znaczyć coś innego niż dla nas – że Jego sprawiedliwość jest nieczytelna bez dopełnienia Jej w ofierze syna. To intrygujące, że właśnie nam tak łatwo przychodzi postrzegać Go w ten sposób, choć przecież wiemy, że Pan wstąpił między nas ze swej miłości do ludzi i z solidarności z ich doczesnym cierpieniem. Uwznioślił je do aktu zbawczego. A my? Redukujemy je do rachunków winy i własnymi ustami wydajemy rzekomo Jego wyroki. O ile mądrzejszy jest od nas Hiob, który nie odstępuje od Boga, zawsze głosi Jego imię, bo wie, że Bóg →


60

taki nie jest i nie może być. Wie, że nie złamał praw Bożych i ludzkich, wie, że jest bez winy, a zatem nie sposób uzasadnić jego cierpienia. Ono jest dosłownie bezcelowe. „Na życie Boga, co nie dał mi prawa, na Wszechmocnego, co poi goryczą, dopóki mam oddech w sobie, a w nozdrzach mam Boże tchnienie, usta moje nie wyrażą się podle, nie wyrwie się słowo podstępne. Dalekim od tego, by słuszność wam przyznać, jak długo żyć będę, twierdzę, żem czysty” (Hi 27, 2-5) – odpowie przyjaciołom. Gdyby tylko przyznał któremuś z nich rację, właśnie wtedy zbluźniłby przeciw samemu Bogu. Wykrzywiłby Jego oblicze na obraz człowieka

i przypisał Mu racjonalność odpłaty, którą On się nie posługuje. Hiob wie, że Bóg jest inny, ale nadal nie rozumie­tego, czego doświadcza. * Józefa wywalili z roboty. Pierwszego dnia przyszedł wczorajszy, drugiego na kacu, trzeciego jeszcze nawalony. Skończona zawodówka, kilka lat pracy w tym samym zakładzie – trudno szukać perspektyw na przebranżowienie z dnia na dzień. Wrócił do domu, dokończył wczorajszą flaszkę – nad pracą zastanowi się jutro. Wrócił do roboty. Przeprosił się z szefem, ten powiedział, że nawet rozumie, ale żółta kartka musi być, bo takie zachowanie jest niedopuszczalne i tylko się Józef naraża, a innych pracowników zresztą też. Z żoną też się przeprosił. To się da przecież skleić, tylko trzeba pracy i cierpliwości. Dadzą radę. Jeszcze będzie lepszy dzień. Kleju starczyło do śmierci matki Józefa kilka lat później. Ojca nie było jeszcze od czasów, gdy Józef był Józiem. Właściwie nie było go wcale, a jak był, to bił – i Józka, i matkę, i Józkową siostrę. Do chwili, gdy wreszcie uciekli we trójkę i zamieszkali u dziadków. Tak to jakoś szło, dziadkowie zostawili dom, w którym­ Józek rósł na Józefa. Siostra poznała kawalera z miasta, pojechała za nim i prawie że słuch po niej zaginął. Aż do śmierci matki. Przyjechała z odrośniętymi siostrzeńcami, żeby uregulować sprawę domu, a przy braku testamentu było co regulować. Tak też uregulowali, że Józef z żoną musieli szukać nowego mieszkania. Sami nie mają dziecka, to na co im wielka­chałupa? Po przeprowadzce zaczęły się kłótnie – a to, że niezaradny, a to, że ona za dużo czasu w robocie siedzi. Za to z kolegami czas mijał, jakby go nie było. Większość upływała w odmiennym stanie świadomości. Nawet się


nie zorientował, gdy pojawiła się druga kartka – teraz już czerwona. Tym razem dana przez żonę. Kilkanaście lat, z których większość spędził między trzema posterunkami: ulicą, terapią i więzieniem. Gdy ktoś pytał, dlaczego nie wróci do rodziny, to – jeśli miał ochotę rozmawiać – mówił, że rodziny już nie ma. Ma tylko Pana Boga. On przecież musi czegoś od Józka chcieć, skoro go trzyma przy życiu. * Nieistotne, jak ma na imię bohater tej historii. Czy żyje teraz, czy tysiące lat temu. Czy ma gdzie złożyć głowę, czy kryje ją przed chłodem i deszczem. Czy popełnił błąd, dwa, dziesięć, czy może wcale. Ta historia jest zawsze pisana z perspektywy cierpiącego człowieka. Taka właśnie jest księga Hioba. To krzyk tego, który doznaje bólu i nie wie, czemu on przychodzi. Głos rozpaczy w zetknięciu z absurdem, ujętym w ramy niewyobrażalnych zakładów Boga z diabłem. Człowiek doznający zła uruchamia całą swoją racjonalność, aby je zrozumieć. Wszelka próba racjonalizacji czy pedagogizowania cierpienia, uszlachetniania go i wpisywania w niego Bożej celowości będzie obrazą. Cierpienie jest czymś, co na człowieka spada zawsze wbrew Jego woli – także wtedy, gdy wynika z ludzkiej winy. W oczach Boga nie ma takiej winy, która wyrzuciłaby Jego dziecko na margines. Adam i Ewa sprzeciwili się Bożej prośbie, ale to nie Bóg ich ukarał. Podjęli wolny wybór, którego konsekwencją było wygnanie. Także wtedy, nie chcieli Go słuchać, Bóg brał ich w opiekę, dając im synów. Jeden z nich zabił drugiego, a Bóg obdarzył ich kolejnym dzieckiem. Wygnał Kaina, lecz na jego czole wypalił piętno. Nie było ono symbolem zdrady, nie oznaczało kary dla zbójcy, ale wyróżniało Kaina, by nikt go nie

zabił. Bóg dosłownie trzymał Kaina przy życiu. Wypisał na czole mordercy swe imię, zatroskał się o niego i obdarzył dziećmi. Jego potomkiem był Jabal – praojciec pasterzy, czyli pierwszych świadków Wcielenia Boga w człowieka. Historia wygnania Kaina znajduje swój finał w pokłonie Jezusowi, Synowi Bożemu. Hiob był najmądrzejszym i najsprawiedliwszym z ludzi. Nie łamał prawa, nie krzywdził bliźnich, nie bluźnił przeciw Bogu. Hiob cierpiał bez winy i starał się pojąć dlaczego, zrozumieć Boże milczenie. Ale cierpienie jest nie do poznania, zaś Bóg nigdy nie milknie – On „nie działa zdradliwie, ni (…) praw niczyich nie łamie” (Hi 34, 12). Cierpienia się nie rozumie, a z pewnością nie stanowi ono Bożej kary. Cierpienie po prostu jest – jest tajemnicą.

Karol Kleczka jest redaktorem portalu DEON.pl, pracuje nad doktoratem z filozofii na UJ, stale współpracuje z Magazynem „Kontakt”. Mieszka w Krakowie.

Anna Libera anialibera.pl

WIARA

61


62

Szukając głosu Boga Przyjaciele chłoszczą Hioba słowem. Skrywają przed nim obraz Boga żywego, współczującego, podsuwając mu wizerunek kalkulującej, racjonalnej i w sumie zimnej Istoty. Hiob nie może się na to zgodzić.

Paweł Śpiewak Andrzej Dębowski

Pokolenie Hiobowe Postać Hioba stale powracała w twórczości Martina Mordechaja Bubera. W 1941 roku, niedługo po tym, jak zamieszkał w Jerozolimie, ogłosił esej „Pytanie pokolenia «Hiobowego»” (warto podkreślić, że w oryginalnej wersji autor w tytule używa cudzysłowu, tak jakby wahał się, czy odwołanie do Księgi Hioba ma pełne zastosowanie). Pisał, między innymi, że narodowa katastrofa, która dokonuje się w Europie, może okazać się siłą twórczą w wymiarze religijnym – źródłem nowych­pytań lub pogłębienia starych. Co prawda Buber posłużył się w tym tekście słowem „Szoa” (Zagłada), aczkolwiek­nie sądzę, aby był wtedy świadom, że jego naród poddawany jest systematycznemu ludobójstwu. Buber pisał o Hiobie, który uczył, jak myśleć o katastrofie. Głos Hioba nie jest głosem skargi ani złości, ani też negowania faktów czy rzeczywistości. To głos kogoś, kto się zastanawia, ale nie jest w stanie pojąć tego, co się dzieje. Hiob w swoich poszukiwaniach otrzymał odpowiedź. To, że Elohim odpowiedział na jego słowa, ma zdaniem Bubera w tej historii najważniejsze znaczenie. Mniej istotne jest to, co Elohim powiedział. Ważne, że zwrócił się do swojego sługi. Gdy Zagłada stała się już szeroko znanym faktem, Buber w 1951 roku powrócił do postaci Hioba, pisząc: „Stale powraca pytanie, czy jest jeszcze miejsce na żydowskie życie po Auschwitz? Nieco bym to pytanie

zmienił: czy jest jeszcze miejsce na życie z Elohim w czasie istnienia Auschwitz? (…) My nadal możemy wierzyć w Elohim, który pozwolił, by takie rzeczy się zdarzyły, ale czy możemy do niego się zwracać? Czy możemy go nadal wołać? I czy stać nas na to, by ocalonym z Auschwitz, tym Hiobom z komór gazowych mówić: Dziękujcie JHWH za jego dobro i jego łaskę, która trwa na wieki”. Buber stawia te zasadnicze pytania, aby wskazać na Hioba jako tego, który usłyszał Boga. Tradycja biblijna nie ma nic wspólnego z tradycją grecką: bohater nie musi godzić się w niej ze ślepym dyktatem losu. Buber pisał: „Nie godzimy się na niewolę ziemskiego istnienia. Stajemy wobec skrytego Elohim i tęsknimy do Jego głosu”. Hiob pozostaje tym, kto usłyszał Boga, a usłyszał, gdyż Go szukał, a szukając, pozbył się w sobie wszelkich zasłon. Stał się dla siebie przejrzysty i taki też ukazał się Panu. W tej sytuacji Buber pyta: czy i my zdołamy kiedyś otworzyć się na Boga jak Hiob, czy Zagłada­przygotowała nas do usłyszenia Jego głosu. Takie są pytania filozofa, a jak doskonale wiemy, bywają one ważniejsze niż odpowiedzi. Buber myślał Hiobem, budując perspektywę dialogu ziemi i niebios. W wykładzie z 1952 roku – analizując­ dialog Boga z Hiobem – Buber powiadał z kolei, że Hiob nie tylko lamentował nad swoim losem, ale też zarzucał Panu działanie niezgodne z zasadami sprawiedliwości. Od Boga otrzymał odpowiedź, ale nijak miała się ona do samego zarzutu. „Nic nie zostało wyjaśnione, nic do siebie dopasowane. Zło nie stało się dobrem, a okrucieństwo łaską. Nic się nie zdarzyło, poza tym, że człowiek usłyszał swego Boga”. Jak zatem – pytał Buber – ma postąpić Izrael po Zagładzie?


WIARA

63

Musi otworzyć się na dialog, musi oczekiwać głosu Boga. Buber, myśląc tak o Hiobie i Izraelu, przywodzi na myśl chasydzką opowieść o rabbim Lewim Izaaku, który nie odważył się pytać Boga, dlaczego wszystko jest takie, jakie jest, dlaczego jesteśmy prowadzeni od jednego wygania do kolejnego, dlaczego spada na nas tyle cierpień, dlaczego prześladują nas nasi wrogowie. „Nie proszę o to, byś odkrył przede mną tajemnice swoich dróg – z pewnością bym ich nie pojął. Ale proszę, nalegam, byś z całą jasnością i głębią wyjawił mi w tym momencie, co znaczy dana chwila, czego ode mnie wymaga i co za jej pomocą, Panie Świata, chcesz mi powiedzieć. Nie chcę wiedzieć, dlaczego cierpię, ale chcę wiedzieć tylko, czy cierpię dla Ciebie”. Buber dodaje do tej przypowieści jeszcze jedno zdanie: ten, kto otwiera się na dialog z Bogiem, otwiera się na tajemnicę cierpienia. Nie mam wielkiego nabożeństwa do poczciwej i zacnej filozofii dialogu, ale doceniam czytanie w jej duchu Księgi Hioba. Bóg, który ukrywa swe oblicze Namysł nad sensem cierpienia ma zawsze charakter religijny, powiadał Martin Buber. Kluczem jest Księga

Hioba, a z nią pytanie „Dlaczego Bóg nakazał mi tak bardzo cierpieć?”. Skoro wszystko pochodzi od Boga, tym trudniej było i jest pogodzić cierpienia z Jego miłosierdziem i dobrocią. Taki też punkt wyjścia w swoich rozważaniach przyjmuje żydowski filozof w opublikowanej w 1942 roku w Jerozolimie księdze „Prorocza­ wiara”. Należy dodać, że pisana była ona w czasie wojny, kiedy hebrajskie słowo „Szoa” pojawiało się już w doniesieniach agencyjnych i prasowych. Obecne było również w rozważaniach filozofa, które nie były tylko abstrakcyjną wypowiedzią biblijnego komentatora. Buber poszukiwał języka odpowiadającego czasom wojny. Buber w swojej pracy zestawił dwie księgi – Jeremiasza­i Hioba. W pierwszej sprawiedliwość Boska jest czymś oczywistym. Bóg karze niegodziwych, a poniżonym przynosi pocieszenie i opiekę. Druga zawiera cztery całkowicie odmienne wizje Boskiej obecności. Pierwsza uwidacznia się w prologu, w którym Bóg zezwala adwersarzowi (Szatanowi) na sprawdzenie człowieka i jego wiary. Chce wiedzieć, czy jest interesowna, czy też całkowicie altruistyczna. Dowiadujemy się, jakimi motywami kierowała się Istota Boska, ale też jak →


64

Ten, kto otwiera się na dialog z Bogiem, otwiera się na tajemnicę cierpienia.

śmiertelnik potrafił bronić swojej godności, błogosławiąc Bogu i wierząc w Jego dobroć i sprawiedliwość. Odmienny obraz Boga mają przyjaciele Hioba. W ich wyobrażeniu zachowuje się On trochę jak wytrawny sklepowy: mierzy winy i cnoty ludzi, oddaje każdemu wedle jego zasług. Wszystko jest tutaj jasne i oczywiste. Buber określa przykład takiej postawy złowrogim słowem „dogmatyczna”. Przyjaciele są dogmatykami, a tych z pewnością filozof nie ceni. Wiemy skądinąd, że judaizm trwa, póki jest w nim miejsce na dyskusje (może stąd u Bubera zafascynowanie ideą dialogu?). Żywiołem tej religii jest interpretacja, spór wokół dzieł kanonicznych. Dyskusja i wolność słowa tak głęboko do niej przenikają, że stają się jej metodą pedagogiczną. Nie sposób samodzielnie zgłębiać Talmudu, podobnie jak Tory czy w ogóle Biblii hebrajskiej. Należy zawsze dobrać sobie partnera i dyskutować z nim o każdym zaleceniu czy uwadze rabinicznej. Nauczanie religijne nie ma szczególnie określonego porządku. Nie ma żadnej metody poza zasadą pilpul: czytaj, zadawaj pytania i słuchaj odpowiedzi. Można rzec, że istotą żydowskiej pedagogiki jest twórcza anarchia, której z pewnością nie da się pogodzić ze szkołami ani religiami opartymi na dogmatach. Buber powiada, że przyjaciele Hioba uczynili z duszy idola. Jeśli człowiek cierpi – rozumują – to znaczy, że musiał coś przeskrobać. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Przyjaciele chłoszczą Hioba słowem, a przy tym skrywają przed nim obraz Boga żywego, współczującego, podsuwając mu wizerunek kalkulującej, racjonalnej i w sumie zimnej Istoty. Hiob nie może się na to zgodzić. W swoich skargach Hiob odkrywa jeszcze inny obraz Boga – zaprzeczającego Swemu objawieniu. Choć skrywa Oblicze, jest On istotą aż do bólu obecną, a zarazem Kimś przesłoniętym (Hi 13:24). Nie znamy Jego dróg. Hiob wie, na czym polega wspierana przez Boga ludzka sprawiedliwość, ale też

rozumie, że zaprzecza On jej swoimi działaniami. Te dwie prawdy i dwie rzeczywistości są nie do pogodzenia. Bóg postępuje z Hiobem brutalnie, na nic zdają się jego żale i prośby. Powiada Hiob, nie ma sprawiedliwości. Wbrew temu, co mówił o nim Bóg w prologu Księgi, Hiob wie, że nie jest wolny od grzechu, ale też że cierpienia, jakie na niego spadły, dalece przerastają jego winy. Hiob wierzy jednak w sprawiedliwość mimo wiary w Boga. Wierzy w Boga mimo wiary w sprawiedliwość. Hiob nie jest już w stanie wierzyć jedną wiarą i w Boga, i w sprawiedliwość. Hiob szuka Boga, domaga się, by odsłonił Swoją twarz, choć nie sposób powiedzieć, jakiego Boga szuka. Czy ma to być Bóg dogmatów czy Bóg sprzeczności, Bóg miłosierny czy Bóg sprawiedliwy? Tylko czy Hiob jest otwarty na objawienie? Czy pojmie jego sens? Buber­powiada, że Bóg, odsłaniając swoje dzieła, nie tyle chce nam powiedzieć, że człowiek nie pojmie ani dróg natury, ani tajemnic ludzkiego losu. Wielka mowa Boga jest w istocie traktatem o sprawiedliwości. Objawiona zostaje w niej Boska sprawiedliwość obecna w akcie Stworzenia. Bo samo Stworzenie okazuje się aktem szczególnego rodzaju sprawiedliwości – sprawiedliwości­dającej. Modlący się sługa Buber odkrył w Księdze Hioba cztery wizje obecności Boga. Pierwsza widoczna jest w prologu – Bóg sprawdza w niej człowieka i jego wiarę. Odmienna teologia ukazuje się przyjaciołom Hioba. Chcą oni widzieć Boga sprawiedliwego, a więc skrupulatnie rozliczającego nas z naszych uczynków. Trzeci obraz przynosi sam Hiob, który wierzy w swego Boga, choć nie pojmuje Jego zasad sprawiedliwości; wierzy w sprawiedliwość, choć od Boga jej już nie oczekuje. Czwartą wizję przynosi mowa samego Boga. Oto ujawnia się On człowiekowi w wichrze i powiada: „Przepasz no biodra, jak mocarz.


Oto Hiob i Abraham ukazani są jako pośrednicy, osoby, które wstawiają się za innych. Hiob wyraża swój związek z Bogiem językiem wziętym z Trenów Jeremiasza­. Buber powiada, że obraz cierpiącego proroka musiał zainspirować poetę do opisania losu człowieka, który dzięki swojej męce zyskał widzenie Boga, a w swoim buncie był świadkiem Boga na ziemi, tak jak Bóg był jego świadkiem w niebie. Proroka i Treny Jeremiasza wspomina się podczas jednego z najbardziej poruszających świąt w judaizmie – Tisza be-Aw, obchodzonego na pamiątkę zniszczenia pierwszej i drugiej Świątyni. To dzień całkowitego postu, przypomina wręcz żałobę. Nakazane jest odmawianie wówczas Trenów Jeremiasza, w wielu wspólnotach tego dnia czyta się też Księgę Hioba. Pamiętać należy o własnych i zbiorowych grzechach, które doprowadziły do katastrofy. Nie należy zapominać o roli Amalekitów, którzy od pokoleń dybią na Izrael. Tego dnia czci się i wspomina inne ofiary: pierwszej krucjaty, wygnania Żydów z Anglii, mówi się o wygnaniu Żydów z Hiszpanii, a przede wszystkim wspomina deportację Żydów z Warszawy w 1942 roku. Wszystkie te straszne wydarzenia zaczęły się i trwały właśnie dziewiątego dnia miesiąca aw. * Tekst pod oryginalnym tytułem „Martin Buber o Hiobie­” pochodzi z książki Pawła Śpiewaka „Wieczny­ Hiob”, wydanej przez Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma w 2018 roku. Dziękujemy Żydowskiemu­Instytutowi Historycznemu za możliwość­ przedruku.

Paweł Śpiewak jest socjologiem, historykiem idei, profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Warszawskiego. Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, były poseł. Autor wielu książek, między innymi: „W stronę wspólnego dobra” (1998), „Midrasze: księga nad księgami” (2004), „Pamięć po komunizmie” (2005), „Żydokomuna” (2012).

65 WIARA

Będę cię pytał – pouczysz Mnie” (Hi 38, 3). Odradza się tym samym dialog między niebem a ziemią. Mowa Boga jest czymś więcej niż ukazaniem tajemnicy Boskich rządów nad naturą. Jej celem nie ma być pouczenie za pomocą przykładów dziwnych i niezwykłych działań Boga. Autor tej mowy, którego Buber­nazywa wielkim poetą, nie pozwala nam ani na moment zapomnieć, że chodzi o sprawiedliwość. Nie o boską sprawiedliwość, gdyż ta pozostaje ukryta, ale o sprawiedliwość obecną w akcie stworzenia. Nie jest to sprawiedliwość rekompensacyjna, ale dystrybucyjna, dająca. Bóg obdarzył każdą stworzoną rzecz i istotę jej własną naturą. Wyznaczył jej kształty, prawa i zasady istnienia. Ofiarował miejsce do życia. Już za to Bogu należy się wdzięczność. Stworzenie – pisał Martin Buber – jest rodzajem komunikacji między stworzycielem a stworzonym. Stwórca daje wszystkim swoim istotom granice, tak że każda może być w pełni sobą. W mowie Boga przed człowiekiem odsłania się sprawiedliwość większa, niż jest on w stanie pojąć, obejmująca sfery w zasadzie dla niego niedostępne. Wobec takich nauk Hiobowi nie pozostawało nic poza wyznaniem, że dotąd mówił źle: „Jam mały, cóż Ci odpowiem? Rękę przyłożę do ust” (Hi 40, 4). Głos, którego poszukiwał, przybył do niego. Absolutna moc stała się dla człowieka osobą. Bóg ofiarował się cierpiącemu jako odpowiedź. Prawdą jest, że zagadkę cierpienia można odkryć jedynie dzięki objawieniu, ale nie objawieniu w ogóle, ale takiemu, które jest odpowiedzią na jednostkowe cierpienie, odnosi się do konkretnego doświadczenia bólu, krzywdy, poniżenia. Poemat o Hiobie prowadzi nas kolejnymi, niemożliwymi do pogodzenia i zharmonizowania przedstawieniami Boga. Różne są wizje absolutu, ale trwały i do głębi realny jest obraz cierpień Hioba. Przed widokiem pokrytego ranami, wychudzonego, obolałego człowieka nie sposób uciec. Głos cierpienia okazuje się jedynym prawdziwym. Bóg usprawiedliwia Hioba, powiada, że mówił mądrze. Nazywa go swoim sługą na początku Księgi i sługą Boga pozostaje on do końca opowieści. Określenie to pojawia się cztery razy. Hiob ukazuje się jako wierny buntownik, jak Abraham, Mojżesz, Dawid i Izajasz. Ten ostatni obrazem cierpiącego sługi wydaje się Hiobowi najbliższy. „Mój sługa, Hiob, będzie się za was modlił” (Hi 42, 8) – tymi słowami Bóg odprawia przyjaciół Hioba do domu. Tak też JHWH (Bóg występuje tutaj pod tym imieniem) potwierdza misję Abrahama jako proroka.


66

Rewolucjoniści w sutannach Chrześcijaństwo niesie za sobą bardzo egalitarny przekaz. W miejscach, w których porządek społeczny polegał na wyzysku mas pracujących przez kilkadziesiąt rodzin obszarniczych, głoszenie Ewangelii było aktem rewolucyjnym.

Łukasz Mossakowski Zofia Różycka

O

d początku XX wieku Ameryka Łacińska była traktowana przez Stany Zjednoczone jako przestrzeń do skolonizowania. Niemal wszystkie kraje regionu pozostawały w dużej zależności gospodarczej od USA. Prawie cały eksport surowców i produktów rolnych wchłaniany był przez amerykański rynek. Najmniejsze problemy finansowe były skrupulatnie wykorzystywane przez kolejnych prezydentów urzędujących w Białym Domu, hojnie udzielających pożyczek państwom globalnego Południa. W latach 80. zadłużenie krajów Ameryki Łacińskiej wobec USA osiągnęło poziom 360 miliardów dolarów. Państwa te stanowiły także przestrzeń do działania dla amerykańskich przedsiębiorców, którzy mogli korzystać z uroków zderegulowanego rynku, na straży którego stały posłuszne­reżimy. Latynoamerykańska rzeczywistość Amerykanom nie chodziło jednak tylko o tworzenie rynków zbytu i zapewnienie swoim koncernom źródła taniej siły roboczej. Ameryka Łacińska, a zwłaszcza Ameryka Środkowa, miała ogromne znaczenie strategiczne, ponieważ dałoby się z niej przeprowadzić bezpośredni i skuteczny atak rakietowy na południowe stany. Dlatego Amerykanie paranoicznie dopatrywali się przejawów komunistycznej działalności w Ameryce

Południowej i przeciwdziałali jej wszelkimi dostępnymi sposobami. Nie miało większego znaczenia to, czy jakiś lewicowy rząd był wynoszony do władzy w sposób demokratyczny, o czym świadczą amerykańskie interwencje wojskowe na Dominikanie (1965), w Grenadzie (1983) i w Panamie (1989). W 1961 roku próbowano odwrócić bieg wydarzeń na Kubie, dokonując nieudanego desantu w Zatoce Świń. W innych państwach przeprowadzano przewroty pośrednio, wykorzystując siły opozycyjne – na przykład w 1954 roku w Gwatemali czy dziesięć lat później w Brazylii, gdzie odsunięto od władzy prezydenta João Goularta. W Nikaragui po zwycięstwie sandinistów szkolono i dozbrajano opozycyjne oddziały partyzanckie. W Chile stosowano tak wymyślne metody destabilizacji państwa jak wręczanie łapówek przywódcom związków zawodowych kierowców ciężarówek, których protesty paraliżowały kraj i zadawały olbrzymie straty gospodarce. Tam zresztą udało się wynieść do władzy generała Augusto Pinocheta. Podobne mechanizmy zadziałały w Brazylii, w Argentynie, w Paragwaju… W tej sytuacji nawet konformiści nie mogli czuć się bezpiecznie. Żeby sprawnie funkcjonować, władza totalitarna musiała przekonać obywateli o istnieniu wroga nie tylko zewnętrznego, lecz także wewnętrznego. Takim właśnie podwójnym wrogiem stał się komunizm. Pod zarzutami o sympatyzowanie z komunistami zatrzymywano zarówno opozycjonistów, jak i osoby niewinne. Ważne było wzbudzanie u obywateli poczucia zagrożenia.


Najlepiej potrafili kreować je argentyńscy wojskowi. Na podstawie odtajnionych dokumentów amerykańskiej agencji NSA wiemy, że prezydent Stanów Zjednoczonych­ dał argentyńskim władzom wolną rękę, jeżeli chodzi o dobór metod walki z „komunistycznym zagrożeniem”. W prywatnej rozmowie Henry Kissinger­miał powiedzieć admirałowi Guzzettiemu, że junta powinna jak najszybciej uporać się z problemami wewnętrznymi, bo opinia publiczna ma krótką pamięć. Jedną z najsłynniejszych akcji przeprowadzonych przez argentyńskich wojskowych była „Noc ołówków”. 16 września 1976 roku porwano z domów licealistów, których szef tajnej policji w Buenos Aires nazwał „komunistycznymi wywrotowcami”. Uczniowie protestowali przeciwko dwustuprocentowym podwyżkom cen biletów. Nie znamy dokładnej liczby zaginionych, ponieważ zniknęli zarówno ludzie, jak i dokumenty. Podobne akcje organizowano również w innych państwach kontynentu. Wystarczy wspomnieć o masakrze w El Mozote, gdzie salwadorski batalion Atlacatl przeprowadził systematyczny mord ludności cywilnej na oczach amerykańskich doradców wojskowych (zidentyfikowano ciała 767 osób). W Brazylii z kolei opracowano wymyślne metody znęcania się nad więźniami, na przykład rażenie prądem najbardziej wrażliwych części ciała ofiary po wcześniejszym przywiązaniu jej do metalowego pręta (tak zwany „drążek papugi”) lub wprowadzanie do jej odbytu lub pochwy rury, wpuszczenie do niej szczura i zamknięcie odwrotu – tak aby szczur szarpał wnętrzności torturowanej osoby.

Cóż, jak powiedziałby Franklin Delano Roosevelt: „Sukinsyny, ale nasze sukinsyny”. Walczący słowem Zatrzymajmy się w tym miejscu i spójrzmy na latynoamerykańską rzeczywistość oczami człowieka żyjącego w jednym z państw kontynentu pod koniec lat 70. Jego kraj jest niestabilny politycznie, wstrząsają nim protesty, które wynikają głównie z potrzeby wyładowania frustracji. To, że niczego nie zmienią, jest oczywiste, ponieważ rządząca junta ma potężnego sojusznika – Stany Zjednoczone, które udzielają jej hojnego wsparcia w postaci kredytów i instruktorów wojskowych. Liderzy opozycji znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Ich zmasakrowane ciała z licznymi śladami tortur znajdują się zazwyczaj po kilku dniach przy drogach dojazdowych do miasta. Aby przeżyć, większa część mieszkańców godzi się na półniewolniczą pracę, przy której nie przestrzega się norm bezpieczeństwa. Mimo to ludzie nie są w stanie zapewnić sobie środków niezbędnych do utrzymania. System edukacji i opieka medyczna działają niesprawnie, a w niektórych regionach są po prostu nieobecne. „Jak tu milczeć, kiedy słowa publicznie głoszone przez biskupa mogą uratować życie ludzi?” – pytał salwadorski arcybiskup Oscar Romero. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że Kościół, który miał duży autorytet w państwach Ameryki Łacińskiej, był ważną siłą, mogącą zmobilizować społeczeństwo do oporu. Jego kazania przyciągały do świątyń tłumy wiernych. →

KATOLEW

67


68

„Jak tu milczeć, kiedy słowa publicznie głoszone przez biskupa mogą uratować życie ludzi?” – pytał arcybiskup Oscar Romero.

W diecezjalnym radiu YSAX nadawano informacje, które – ze względu na cenzurę – inaczej nie mogłyby ujrzeć światła dziennego. Arcybiskup nie ulegał jednak wojowniczym nastrojom opozycji. Miał świadomość, że długa i krwawa wojna domowa nie przyniesie nikomu zwycięstwa (faktycznie: wojna domowa w Salwadorze­ pociągnęła za sobą śmierć 75 tysięcy osób). Dlatego apelował o pokój, co zrażało do niego również zradykalizowaną część przeciwników władzy. W homilii wygłoszonej 24 lutego 1980 roku pytał: „Czy można osiągnąć Królestwo Boże, podkładając bomby, podpalając, biorąc zakładników, a nawet mordując? Czy wierzycie, że to Duch Święty, a nie szatan, stoi za tymi aktami przemocy?”. W swoich apelach Romero zwracał się również do rządzących. Szczególnie znany stał się jego apel do prezydenta USA Jimmy’ego Cartera o zaprzestanie finansowego i wojskowego wspierania salwadorskiej junty. Apel pozostał bez odpowiedzi, wzmógł tylko nienawiść wojskowych do lokalnego Kościoła. Już wcześniej propagowali hasło: „Bądź patriotą – zabij księdza”. 24 marca 1980 roku arcybiskup Romero został zastrzelony przez żołnierzy szwadronów śmierci w trakcie odprawiania mszy. Był to sygnał do zbrojnej rozprawy z Kościołem, w wyniku której śmierć poniosło wielu innych duchownych. W innych krajach przedstawiciele Kościoła również stawali się wpływowymi rzecznikami osób pokrzywdzonych. Kardynał Paulo Evaristo Arns był jednym z autorów raportu „Brazylia: nigdy więcej”, który dokumentował przypadki łamania praw człowieka oraz

zawierał opisy tortur stosowanych przez brazylijskich wojskowych w latach 1964–1979. Biskup Enrique­ Angelelli­jeszcze przed wojskowym zamachem stanu w Argentynie potępiał wyzysk robotników. Po przewrocie apelował o zaprzestanie represji i ganił przypadki antysemityzmu. Podobnie jak Oscar Romero zapłacił za swoje zaangażowanie najwyższą cenę. 4 sierpnia 1976 roku zginął w wypadku samochodowym zaaranżowanym przez argentyńskie służby specjalne. 27 kwietnia 2019 roku zostanie beatyfikowany wraz z trzema innymi ofiarami reżimu zamordowanymi z nienawiści do wiary. Walczący piórem W 1956 roku, po upadku powstania węgierskiego, aresztowano między innymi filozofa György Lukácsa, który pełnił funkcję ministra kultury w rządzie Imre Nagya. Gdy w trakcie rewizji funkcjonariusz KGB zapytał aresztanta, czy ma przy sobie broń, Lukács włożył rękę do kieszeni i wyjął swoje pióro. W czasach, w których wolność słowa była fikcją, a za próby omijania cenzury można było w najlepszym wypadku zostać aresztowanym lub pobitym przez nieznanych sprawców, informowanie współobywateli o zbrodniczych działaniach rządu było aktem heroicznym. Każdy, kto się tego podejmował, musiał się liczyć z utratą życia. Luís Espinal, hiszpański jezuita pracujący w Boliwii, był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym. Reżyserował filmy, prowadził audycje radiowe i programy telewizyjne, tłumaczył utwory poetyckie. Najbardziej


rozpoznawalny stał się jednak dzięki reportażom, w których opisywał przypadki korupcji, handlu kokainą oraz nepotyzmu wśród urzędników rządzącej junty. W grudniu 1977 roku znalazł schronienie dla osób domagających się uwolnienia więźniów politycznych, a następnie sam dołączył do trwającego dziewiętnaście dni strajku głodowego. Głodówka szybko się rozszerzyła i zmusiła juntę do ogłoszenia amnestii. Został także jednym ze współzałożycieli Asamblea Permanente­de Derechos Humanos de Bolivia – instytucji zajmującej się obroną praw człowieka i monitorującej przypadki ich łamania. Jak napisał w marcu 1979 roku, pragnął stać się „głosem tych, którzy nie mają głosu; głosem wołającym to, co inni przemilczają; mocnym głosem ludu”. Niemal dokładnie rok później, w piątkowy wieczór, jak co tydzień, udał się do kina w La Paz. Miał napisać recenzję dwóch filmów. W drodze powrotnej został porwany przez czterech mężczyzn, którzy wepchnęli go do samochodu. Porywacze zawieźli go do rzeźni położonej w dzielnicy Achachicala. Następnego dnia rano jego ciało zostało znalezione na śmietniku, przestrzelone siedemnaście razy. Espinal zmarł około godziny czwartej, wcześniej przez cztery godziny poddawano go torturom. Miał złamany mostek, potrzaskane żebra i liczne rany cięte. Na pogrzeb przybyło osiemdziesiąt tysięcy osób, a uroczystości przerodziły się w manifestację. Na jego grobie umieszczono napis: „Zabity za pomoc ludowi”. Zarządzany przez jezuitów Uniwersytet Środkowoamerykański był jedyną niezależną uczelnią

w Salwadorze. Po objęciu urzędu rektora przez Ignacio Ellacuríę jej polityka wyraźnie się zmieniła. Ellacuría tworzył intelektualne podstawy teologii wyzwolenia. W mediach często występował w roli komentatora dokonujących się w Salwadorze przemian politycznych, które zmierzały do faszyzacji państwa. Znany był również ze swojej działalności na rzecz więźniów politycznych. Prowadzony przez niego uniwersytet, będący wcześniej prywatną instytucją kształcącą młodzież z zamożnych rodzin, stał się ostoją intelektualistów sprzeciwiających się rządom wojskowej junty. Z czasem zaczęto wywierać na Uniwersytet coraz silniejszą presję. Uczelnia była atakowana aż szesnaście razy, a w radiu nawoływano do zabicia jezuitów. 16 listopada 1989 roku oddział salwadorskiej armii wtargnął do domu, w którym mieszkali. Zakonnikom rozkazano wyjść na podwórze i położyć się na trawie, twarzą do ziemi. Następnie ich zamordowano, strzelając im w tył głowy. Zabito także ich gospodynię wraz z szesnastoletnią córką. Śmierci przypadkiem uniknął jeden z najbardziej inspirujących teologów wyzwolenia, Jon Sobrino, który przebywał akurat w Tajlandii. Działający w terenie Pisząc o duchownych zaangażowanych w przeciwdziałanie przyczynom cierpień swoich wiernych, nie sposób nie wspomnieć o grupie tworzącej podstawy ruchu wyzwoleńczego, czerpiącego inspirację z Biblii. Jej członkowie byli łącznikami pomiędzy intelektualistami a ludźmi, do których intelektualiści →

KATOLEW

69


70

adresowali swój przekaz. Mowa o grupie księży – i zarazem działaczy społecznych – którzy pracowali w dzielnicach nędzy i w ubogich wioskach. To oni organizowali grupy samopomocowe, wspierali działalność związków zawodowych, narażali się na konflikty z przedstawicielami lokalnej władzy. Właśnie ta grupa jest najliczniej reprezentowana w gronie „męczenników teologii wyzwolenia”. Postacią, która urosła do rangi symbolu, jest salwadorski jezuita Rutilio Grande, który prowadził w swojej parafii eksperymentalny program duszpasterski. W różnych jej zakątkach tworzył małe wspólnoty, którymi mieli kierować świeccy animatorzy. Członkowie wspólnot czytali Ewangelię, a następnie dzielili się ze sobą refleksjami. W krótkim czasie zainspirowani fragmentami Ewangelii chłopi zaczęli domagać się zmniejszenia nierówności społecznych. O tym, jak pilna była to potrzeba, najlepiej zaświadczą dane statystyczne dotyczące ówczesnego Salwadoru. Na sto dzieci urodzonych w 1979 roku aż sześćdziesiąt umierało w ciągu pierwszego roku życia. Tylko jedna trzecia rodzin miała dostęp do ujęć wody, trzy czwarte dzieci cierpiało wskutek niedożywienia, a dwie trzecie kobiet w ciąży pozostawało bez opieki medycznej. Pracę przez cały rok miało tylko 16 procent obywateli, a ponad połowa ludności zarabiała mniej niż 10 dolarów miesięcznie. Ogromnym problemem był analfabetyzm dotykający 60 procent mieszkańców wsi i 40 procent ludności miejskiej. Ojciec Grande znalazł się w trudnej sytuacji, jednak dość szybko zrozumiał, że chrześcijaństwo powinno polegać na radykalnym zaangażowaniu społecznym. Stał się jednym z liderów Chrześcijańskiej Federacji Rolników Salwadorskich. Od tego momentu zaczął dostawać pogróżki. Po wydaleniu z kraju kolumbijskiego księdza Mario Bernala, wcześniej porwanego i pobitego przez policjantów, ojciec Grande wygłosił płomienne kazanie. Mówił, że głoszenie Ewangelii i życie nią w ówczesnej Ameryce Łacińskiej jest nie do pogodzenia z podporządkowaniem się tamtejszym władzom i stworzonemu przez nie porządkowi prawnemu, w tym na przykład penalizacji strajków organizowanych przez związki zawodowe. „Dzisiaj w naszym kraju i na kontynencie, który przeżywa godzinę męczeństwa, praktycznie nielegalną rzeczą jest być autentycznym chrześcijaninem. Otaczający nas świat zbudowany jest na ustalonym nieładzie, dla którego głoszenie Ewangelii stanowi wywrotową działalność. Gdyby Jezus z Nazaretu powrócił, jak niegdyś z Galilei do Judei, z Chalatenango do San Salvadoru, zostałby aresztowany w Apopie.

Zaprowadzono by Go do Najwyższej Junty jako niekonstytucyjnego wywrotowca. Oskarżono by Go, że jest buntownikiem szerzącym idee przeciwne demokracji, to znaczy mniejszości. Wolimy, by po naszych ulicach chodził Chrystus głuchy i niemy. Chrystus przykrojony na miarę naszą i naszych małostkowych interesów”. Chrześcijaństwo niesie ze sobą bardzo egalitarny przekaz. W miejscu, w którym porządek społeczny polegał na wyzysku mas pracujących przez kilkadziesiąt rodzin obszarniczych, a skutkował głodem, brakiem opieki medycznej i brakiem powszechnego dostępu do edukacji, głoszenie Ewangelii było aktem rewolucyjnym. W takich okolicznościach obowiązkiem chrześcijanina było uderzenie w ten niesprawiedliwy system i podjęcie próby jego zmiany. Za taką właśnie próbę Rutilio Grande zapłacił najwyższą cenę. 12 marca 1977 roku wraz ze swoim przyjacielem oraz czwórką dzieci wyruszył w kierunku El Paisnal. Policjanci zastawili na nich pułapkę i zabili jezuitę oraz dwie inne osoby siedzące na przednich siedzeniach samochodu. Trójka siedzących z tyłu dzieci ocalała, bo zamachem dowodził ich wujek. Dzięki nim dobrze znamy przebieg wydarzeń. Śmierć ojca Grande wstrząsnęła arcybiskupem Romero, który do tego momentu prezentował raczej ugodową postawę wobec przedstawicieli junty. Jak sam przyznał: „Krew ojca Rutilia Grande zmieszana z krwią ludu ostatecznie obudziła we mnie sumienie”. Ludzie tacy jak Rutilio Grande czynili teologów wyzwolenia i ich nauczanie bardziej autentycznym. Owocowało to szerokim poparciem dla nowej myśli teologicznej ze strony społeczeństwa. Zakładane przez nich grupy cieszyły się dużą popularnością wśród wiernych. Najliczniejsze stały się Kościelne Wspólnoty Podstawowe. W samej tylko Brazylii istniało ich sto tysięcy, a zaangażowanych w ich pracę były około trzy miliony osób. Ludzie ci spotykali się na cotygodniowych spotkaniach, podczas których dzielili się swoimi refleksjami nad wybranymi fragmentami Pisma Świętego. W miarę swoich możliwości starali się wspierać osoby najuboższe, a także organizowali akcje samopomocowe. Walczący bronią Chcąc być uczciwym wobec czytelnika, nie zamierzam dobierać tendencyjnych przykładów, które prezentowałyby teologię wyzwolenia jako ruch bez skazy. Potrzeba zmiany niesprawiedliwych stosunków społecznych pchnęła niektórych przedstawicieli tego nurtu na drogę prowadzącą do odrzucenia jednego z najważniejszych elementów społecznego przesłania chrześcijaństwa – postulatu odpowiadania dobrem na


w sutannach sami wykluczyli się ze swoich zgromadzeń zakonnych. Zaangażowanie polityczno-społeczne okazało się dla nich ważniejsze od duszpasterskiego (rozumianego w sposób tradycyjny). Czy równie surowo oceniłby popularnego w niektórych środowiskach jezuitę Władysława Gurgacza, członka nacjonalistycznego ugrupowania zbrojnego? On również nie podporządkował się decyzji władz zakonnych, opuścił zakon bez zgody przełożonych i w efekcie został z niego w 1948 roku usunięty. * Nie wierzę w możliwość odcięcia się od własnych poglądów i prezentacji opisywanego zjawiska w sposób obiektywny. Uważam wręcz, że silenie się na obiektywność byłoby nieuczciwe wobec czytelnika. Nie ukrywam swojej sympatii dla przedstawianego przeze mnie nurtu teologicznego i dla jego propagatorów. W polskojęzycznej literaturze o teologii wyzwolenia pisze się nieuczciwie. W tak krótkim szkicu nie sposób oczywiście wziąć jej w obronę i odeprzeć najczęściej pojawiających się zarzutów. Nie to było jednak moim zamiarem. Pragnę tylko (i aż), aby czytelnicy i czytelniczki zdali sobie sprawę ze złożoności omawianego problemu i spróbowali – na ile to możliwe – spojrzeć na niego oczami mieszkańca Ameryki Łacińskiej. Za sukces uznam, jeśli zechcą oni wyrobić sobie własną opinię, zajrzą do publikacji prezentujących latynoamerykańską rzeczywistość, a może nawet sięgną do pism samych teologów wyzwolenia.

Łukasz Mossakowski jest studentem psychologii i historii w ramach Kolegium MISH UW.

Zofia Różycka facebook.com/zofiarozycka

71 KATOLEW

wyrządzane nam zło, zakazującego posługiwania się przemocą i odbierania życia drugiemu człowiekowi. Najsłynniejszym przedstawicielem tej grupy jest ksiądz Camilo Torres, który w swoich poruszających pismach wyjaśnił, dlaczego zdecydował się na obranie takiej drogi. Pracował jako wykładowca socjologii i duszpasterz akademicki, angażował się także w działalność związków zawodowych. Wraz z upływem lat był jednak coraz bardziej rozczarowany nieefektywnością podejmowanych działań. Kolejne manifestacje, strajki i protesty niczego nie zmieniały. Jeśli nawet udawało się doprowadzić do wyborów, to okazywały się one farsą. Sfrustrowany napisał w jednym z artykułów: „Dobre słowa nie wyzwalają, dobre intencje nie przetwarzają rzeczywistości, nie ma trzeciej drogi. Jest tylko jedna droga – socjalizm. Jest tylko jeden sposób wstąpienia na nią – rewolucja”. 15 lutego 1966 roku Camilo Torres jako partyzant poległ w dżungli w potyczce z oddziałem kolumbijskiej armii. Na walkę zbrojną zdecydowali się też nikaraguańscy zakonnicy: Ernesto Cardenal, jego brat Fernando Cardenal oraz Miguel d’Escoto. Tym, co ich połączyło – oprócz wspólnej walki – było zaangażowanie w działalność polityczną, za którą zawieszono ich prawa do wykonywania czynności kapłańskich. Po zwycięstwie sandinistów nad reżimem generała Somozy zostali ministrami odpowiednio: kultury, oświaty i spraw zagranicznych. Żaden z nich nie żałował później swoich wyborów. Usprawiedliwiali swoje decyzje niemożnością podjęcia innego działania, które byłoby skuteczne. Ernesto Cardenal nadawał rewolucji wymiar niemal religijny: „Jestem marksistą, który wierzy w Boga, naśladuje Chrystusa i jest rewolucjonistą dla Jego Królestwa­”. Ta historia ma jednak swoje zakończenie. W 2014 roku Miguel d’Escoto zwrócił się do papieża Franciszka z prośbą o zgodę na odprawienie mszy świętej. W odpowiedzi papież zdjął z niego suspensę. Fernando Cardenal w 1997 roku został ponownie przyjęty do Towarzystwa Jezusowego i od tamtej pory pracuje na amerykańskich uniwersytetach jezuickich. Tylko w przypadku jego brata sytuacja pozostaje bez zmian. W świetle pacyfistycznego przesłania chrześcijaństwa decyzje podjęte przez czwórkę wyżej wymienionych duchownych wydają się nie do przyjęcia. W tym miejscu pozwolę sobie jednak na krótką dygresję. Czy w takim samym stopniu oburza nas zaangażowanie współczesnych kapelanów wojskowych? Czy naprawdę nie akceptujemy użycia przemocy, czy tylko potępiamy je w sytuacji, w której nie po drodze nam z taką lub inną ideą polityczną? Konserwatysta powiedziałby pewnie, że Torres, Cardenal i inni rewolucjoniści


72

Ubodzy są Chrystusem Moje homilie próbują być głosem tego ludu. Próbują być głosem tych, którzy nie mają głosu. W ten sposób bez wątpienia drażnią tych, którzy mają go za dużo.

*

Oscar Romero Zofia Różycka

C

hrześcijaństwo nie jest zbiorem prawd, w które należy wierzyć, praw, których trzeba przestrzegać, lub zakazów. To czyniłoby je wstrętnym. Chrześcijaństwo­to Osoba, która niezmiernie nas kochała, Osoba, która woła o naszą miłość. Chrześcijaństwo to Chrystus­. (6 listopada 1977)

Miarą dobrej modlitwy nie jest wypowiadanie wielu słów. To bardzo łatwe do zrozumienia: jak traktuję ubogich? Wśród nich bowiem jest Bóg. To, jak bardzo się do nich zbliżasz, i miłość, z jaką to robisz, a może właśnie pogarda, świadczy o tym, jaki masz stosunek do Boga. Co czynisz im, czynisz Bogu. Patrzysz na nich tak, jak patrzysz na Niego. (5 lutego 1978) *

*

Chrystus nie byłby Odkupicielem, gdyby nie troszczył się o nakarmienie rzesz głodnych ludzi, gdyby nie obdarzył światłem oczu niewidomego, gdyby nie czuł smutku z powodu opuszczonych tłumów, które nie miały nikogo, kto by ich pokochał, nikogo, kto by im pomógł. Chrześcijaństwo troszczy się o ludzki rozwój, o polityczne i społeczne aspekty naszego życia. Odkupienie nie byłoby kompletne, gdyby nie brało pod uwagę tych aspektów życia Chrystusa, który postanowił stać się jednym z uciśnionych przez potężne cesarstwo i klasę panującą swojego ludu – ludu, który odebrał Mu dobre imię i który porzucił Go na krzyżu. (26 marca 1978)

Nie ma większej niedoli niż mściwe serce, nawet jeśli zwraca się ono przeciwko tym, którzy torturowali twoje dzieci, przeciw dłoniom zbrodniarzy, przez które twoje dzieci znalazły się w gronie zaginionych. Odrzuć nienawiść. (1 grudnia 1977)

Kościół nie może być głuchy i niemy wobec błagania milionów osób, które wołają o wolność, osób uciśnionych przez tysięczne niewolnictwa. Kościół mówi im,

* Jakże piękny będzie dzień, w którym wszyscy ochrzczeni zrozumieją, że ich dzieło, ich praca jest dziełem kapłańskim, że tak jak ja celebruję mszę przy tym ołtarzu, tak też każdy stolarz celebruje ją w swoim warsztacie, każdy kowal, każdy fachowiec, każdy lekarz ze skalpelem czy sprzedawczyni przy swoim stoisku, wszyscy sprawują urząd kapłański! (20 listopada 1977)

*


KATOLEW

73

jaka jest prawdziwa wolność, której powinny poszukiwać: wolność, którą Chrystus zapoczątkował na ziemi, gdy powstał z martwych i rozerwał łańcuchy grzechu, śmierci i piekła. Być jak Chrystus, wolnym od grzechu, stać się prawdziwie wolnym, poprzez prawdziwe wyzwolenie. Ci, którzy pokładają wiarę w Zmartwychwstałym i działają na rzecz bardziej sprawiedliwego świata, ci, którzy sprzeciwiają się niesprawiedliwości aktualnego systemu i nadużyciom nieprawych władz, bezprawiu wykorzystywania ludzi przez ludzi; wszyscy ci, którzy rozpoczynają swoje zmagania od zmartwychwstania wielkiego Wyzwoliciela – ci jedynie są autentycznymi chrześcijanami. (26 marca 1978) * Musimy także opłakać w tym tygodniu śmierć dwóch policjantów. Byli naszymi braćmi. Wobec wyzysku i przemocy mój głos nigdy nie był jednostronny. Z Chrystusowym­współczuciem staję po stronie zmarłych, po stronie ofiar, cierpiących. Proszę, byśmy modlili się za nich i połączyli z ich rodzinami w smutku. Oznajmiam, że dwaj zabici policjanci są dwiema więcej ofiarami niesprawiedliwości tego systemu (…). Wśród jego najgorszych zbrodni jest nastawianie biednych przeciwko biednym. Dwaj zabici policjanci to dwaj ubodzy mężczyźni, którzy stali się ofiarą innych, być może również biednych; tak czy owak są oni ofiarami boga Molocha, niesytego władzy i pieniędzy. Tak długo, jak uda mu się

utrzymać ten stan rzeczy, nie będzie dbał o życie chłopa, policjanta czy żołnierza; będzie walczył tylko o obronę systemu pełnego grzechu. (30 kwietnia 1978) * Oto Bóg prawdziwy, Bóg doświadczany, Bóg Mojżesza­ i historii, Bóg, który przynosi zbawienie nie tylko w dziejach Izraela, lecz także w dziejach Salwadoru, i który posłał Kościół, by głosił wiarę w prawdziwego Boga, by oczyścić historię z grzechu i uświęcić ją w celu uczynienia z niej narzędzia zbawienia. Tego właśnie chce Kościół w Salwadorze: uczynić z historii naszego narodu nie historię ruin, ateizmu, wyzysku i niesprawiedliwości, lecz historię, która pasuje do zamysłu Boga kochającego Salwadorczyków. Gdyby Mojżesz był Salwadorczykiem w 1978 roku, dobiegłby go z płonącego krzewu ten sam głos Jahwe, który usłyszał, gdy Bóg posłał go, aby wyprowadził lud spod tyranii faraona: „Jam jest Pan, który jest z Tobą”. (21 maja 1978) * Każdy, kto walczy o sprawiedliwość, każdy, kto głosi prawość w nieprawym otoczeniu, działa na rzecz panowania Boga, choćby nie był chrześcijaninem. Kościół nie przechowuje całości tego panowania; sięga ono poza jego granice. Kościół ceni wszystko, co współbrzmi z jego walką o wprowadzenie Bożych rządów. Kościół, który próbowałby jedynie pozostać →


74

Każdy, kto walczy o sprawiedliwość, działa na rzecz panowania Boga, choćby nie był chrześcijaninem.

czysty i nieskażony, nie byłby Kościołem Boga służącego ludziom. Autentyczny Kościół to ten, któremu nie przeszkadza rozmawianie z prostytutkami, celnikami i grzesznikami, jak to czynił Jezus – jak również z marksistami i ludźmi należącymi do różnorakich ruchów politycznych – by przynieść im prawdziwe przesłanie zbawienia. (3 grudnia 1978)

interesami, opakowane w sprawy wiary. Chcą one religii, która będzie wspierać te interesy. A kiedy Kościół­ protestuje przeciwko takim egoizmom, grzechom i nadużyciom, wówczas mówi się, że oddala się on od prawdy, a ci chrześcijanie, ze swoimi dziećmi i całą resztą, odchodzą i dalej żyją zgodnie z obyczajami, które nie są prawdziwie chrześcijańskie. (31 grudnia 1978)

*

*

Kiedy mówimy o Kościele ubogich, nie posługujemy się marksistowską dialektyką, jak gdyby istniał jeszcze jakiś inny Kościół bogatych. Mamy przez to na myśli, że Chrystus, natchniony przez Ducha Bożego, obwieścił: „Pan posłał mnie, bym ubogim głosił dobrą nowinę” – to słowa Biblii – a zatem żeby go usłyszeć, trzeba stać się ubogim. (3 grudnia 1978)

Masz tyle wrażliwości społecznej, że nie potrafisz znieść niesprawiedliwej sytuacji w naszym kraju: w porządku. Bóg dał ci tę wrażliwość i jeśli czujesz powołanie do działalności społecznej, Bogu dzięki. Rozwijaj je. Lecz uważaj: nie zmarnuj tego powołania; nie trwoń swojej politycznej i społecznej wrażliwości na ziemską nienawiść, zemstę i przemoc. Podnieście w górę wasze serca. Patrzcie wzwyż. (15 kwietnia 1979)

* Adwent powinien przypominać nam, byśmy w każdym bracie i w każdej siostrze, których pozdrawiamy, w każdym przyjacielu, któremu ściskamy dłoń, w każdym żebraku, który prosi nas o chleb, w każdym pracowniku, który chce skorzystać z prawa wstąpienia do związku, w każdym chłopie, który szuka pracy na plantacjach kawy, odkryli twarz Chrystusa. Wtedy czymś niemożliwym będzie obrabować ich, oszukać i zanegować ich prawa. Są Chrystusem, a cokolwiek jest im uczynione, Chrystus policzy za uczynione sobie. Oto właśnie Adwent: Chrystus żyjący pośród nas. (3 grudnia 1978) * Istnieją rodziny, w których wiara nie jest rozwinięta, ponieważ tym, co się przekazuje, są tak naprawdę tradycje zatrute ekonomicznymi i politycznymi

* Kościół, w swojej gorliwości nawracania ku Ewangelii, dostrzega, że jego miejsce jest po stronie biednych, oburzonych i odrzuconych i że w ich imieniu musi także przemawiać i upominać się o ich prawa. Ale wielu należących do klas wyższych i czujących się tak, jak gdyby posiadali Kościół na własność, sądzi, że porzuca on ich i oddala się od swojej duchowej misji: nie głosi już tego, co duchowe, a jedynie uprawia politykę. To nie tak. Kościół wytyka grzech, a społeczeństwo musi wysłuchać tego oskarżenia i nawrócić się, stając się w ten sposób takie, jakim chce go Bóg. (8 lipca 1979) * Gdyby Kościół głosił wyzwolenie inne niż Chrystusowe – takie, które nie jest wyzwoleniem od grzechu, które


nie zaprowadzi dzieci Bożych do raju; gdyby Kościół wymieszał się z wyzwoleniami, które są tylko polityczne, społeczne czy ekonomiczne – wówczas utraciłby swoją pierwotną moc i nie miałby prawa mówić o wyzwoleniu w imię Boże. (26 sierpnia 1979) * Niestety, bracia i siostry, jesteśmy produktami spirytualistycznego i indywidualistycznego wychowania. Byliśmy uczeni: próbuj ratować swoją duszę i nie martw się o resztę. Mówiliśmy cierpiącym: cierpliwości, nadejdzie raj, wytrzymaj. Nie, to nie jest w porządku, to nie jest zbawienie! Nie takie zbawienie przyniósł Chrystus. Zbawienie przynoszone przez Chrystusa to zbawienie od wszystkich więzów, które pętają istoty ludzkie. (9 września 1979) * Ludzki rozwój, który Chrystus chce głosić, to rozwój osób pojętych całościowo w ich wymiarze transcendentnym i historycznym, w wymiarze duchowym i cielesnym. Zbawione muszą zostać całe osoby, osoby w swoich relacjach społecznych, osoby, które nie będą uważać pewnych ludzi za bardziej ludzkich niż inni, lecz postrzegać wszystkich jako braci i siostry oraz przyznawać pierwszeństwo najsłabszym i najbardziej potrzebującym. Oto integralne zbawienie człowieka, które Kościół chce przynieść – trudna misja! Często Kościół będzie identyfikowany z komunistycznymi czy rewolucyjnymi wywrotowcami. Ale Kościół wie,

czym jest rewolucja: to rewolucja miłości Chrystusa. (9 września 1979) * Nie ustanę w głoszeniu, że jeśli naprawdę chcemy skutecznego zakończenia przemocy, musimy zażegnać tę, która leży u korzeni wszelkiej innej: przemoc strukturalną, społeczną niesprawiedliwość, wykluczenie obywateli z zarządzania krajem, represje. Wszystko to składa się na pierwotną przyczynę, z której reszta naturalnie wynika. (23 września 1979) * Jakże śmieszne są wyzwolenia, które mówią tylko o zdobyciu wyższych płac, o uzyskaniu większych pieniędzy i niższych cen! Wyzwolenia, które mówią tylko o zmianie politycznej, o tym, kto rządzi, są jedynie odłamkami wielkiego wyzwolenia, tego, które zapłaciło za przyczynę wszystkich naszych chorób, wszystkich niesprawiedliwości. I jeśli ziemskie wyzwolenia nie splotą się z tym wielkim wyzwoleniem Chrystusa, wielkiego Wyzwoliciela, będą tylko okaleczonymi, a nie prawdziwymi wyzwoleniami, jedynie cząstkami wyzwolenia. (25 listopada 1979) * Musisz być nastawiony krytycznie i postrzegać świat i jednostki, korzystając ze swojego własnego osądu, a chrześcijanie muszą nauczyć się wyostrzać swoje specyficznie chrześcijańskie wartościowanie. Bogaci →

KATOLEW

75


76

muszą być krytyczni w swoim własnym środowisku dostatku: dlaczego są bogaci, a za sąsiednimi drzwiami jest tylu biednych. Zamożny chrześcijanin odkryje w tym początek nawrócenia, w osobistym pytaniu: dlaczego jestem bogaty, a wokół mnie tak wielu cierpi głód? (16 grudnia 1979) * Nie wolno nam szukać dzieciątka Jezus w pięknych figurach naszych szopek bożonarodzeniowych. Musimy szukać go wśród niedożywionych dzieci, które poszły dziś spać bez kolacji, pośród biednych chłopców roznoszących gazety, którzy będą dziś spali w bramach, przykryci tymi gazetami. (24 grudnia 1979) * Chcemy Kościoła, który jest naprawdę z nimi, z ludem Salwadoru. Kiedy zbliżamy się do ubogich, dociera do nas, że stopniowo odkrywamy prawdziwą twarz Cierpiącego Sługi Jahwe. Poznajemy namacalnie tajemnicę Chrystusa, który staje się człowiekiem i ubogim dla nas. Co więcej robi tutejszy Kościół? Głosi dobrą nowinę ubogim (…). [C]i, którzy przez wieki słuchali złych nowin i żyli nawet w gorszych realiach, słyszą dziś od Chrystusa: „Panowanie Boga jest blisko; jest wasze! Błogosławieni jesteście, ubodzy, bo panowanie Boga jest wasze”. Stąd też Kościół ma dobrą nowinę do ogłoszenia również bogatym; mają zwrócić się ku ubogim i w ten sposób dzielić z nimi bogactwa Bożego panowania, które należy do ubogich. (…) Biedne masy naszej ziemi słyszą w Kościele głos proroków Izraela. Są wśród nas tacy, którzy sprzedają sprawiedliwego za pieniądze, a biednego za parę sandałów, jak powiedział prorok. Ci, którzy gromadzą łupy w swoich pałacach i plądrują, ci, którzy miażdżą biednych, ci, którzy przynoszą panowanie przemocy, rozciągnięci na łożach z kości słoniowej, którzy dołączają domostwo do domostwa i pole do pola, jakby chcieli zagarnąć wszystko, co istnieje, i pozostać sami w swojej krainie. Te teksty proroków nie są odległymi głosami, które z pobożnością czytamy podczas naszej liturgii. Są naszą rzeczywistością, której okrucieństwa i gwałtowności doświadczamy każdego dnia. (…) Kościół cierpi los biednych, a jest nim prześladowanie. Nasz Kościół chlubi się tym, że zmieszał krew swoich księży, katechetów i [członków] wspólnot z krwią masakrowanych ludzi i że nieustannie nosi znamię prześladowań. Ponieważ niepokoi, jest szykanowany, a głos wołających przeciwko niesprawiedliwości – lekceważony. (17 lutego 1980)

* Oto chrześcijańskie zaangażowanie: podążać za Chrystusem­w jego wcieleniu. Jeśli Chrystus, Pan majestatu, stał się skromnym człowiekiem i żył z ubogimi, a nawet umarł na krzyżu jak niewolnik, nasza wiara powinna być przeżywana w ten sam sposób. Chrześcijanin, który nie chce żyć w solidarności z ubogimi, nie jest godzien nazywać się chrześcijaninem. Chrystus zachęca nas, byśmy nie bali się prześladowań. Uwierzcie mi, bracia i siostry, każdy oddany biednym musi cierpieć ten sam los. A w Salwadorze znamy los ubogich: są uprowadzani, torturowani, więzieni, zabijani. Niech każdy, kto pragnie przywilejów tego świata, a nie prześladowań, które wynikają z jego zaangażowania, posłucha wspaniałego paradoksu z dzisiejszej ewangelii: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie”. (17 lutego 1980) Tłumaczył Maciej Papierski * Teksty pochodzą z książki „The violence of love”, w której James Brockman SJ zebrał i przełożył na język angielski fragmenty homilii wygłoszonych przez arcybiskupa Oscara Romero. Dziękujemy wydawnictwu Orbis Books za zgodę na tłumaczenie i publikację.

Oscar Romero był arcybiskupem San Salvador i obrońcą praw człowieka w rządzonym przez juntę wojskową Salwadorze. 24 marca 1980 roku został zastrzelony przy ołtarzu przez członków szwadronu śmierci. Papież Franciszek kanonizował go w październiku 2018 roku.

Zofia Różycka facebook.com/zofiarozycka


REKLAMA

Już w sprzedaży debiutancka książka redaktorki „Nowego Obywatela”!

ZIEMIA JAŁOWA

Opowieść o Zagłębiu Rok wydania: 2018 Wydawnictwo Trzecia Strona | stron 264

Magdalena Okraska opisuje Zagłębie Dąbrowskie – wyludnione po likwidacji fabryk miasta, ruiny zakładów, zdewastowane centra i opuszczonych ludzi. Na ziemi jałowej, niczyjej gdzieś pomiędzy Śląskiem a Małopolską.

Fragment książki: Ci, których kolorowy pociąg z napisem »transformacja« powiózł wesoło daleko w przód, nie są w stanie po prawie trzech dekadach zrozumieć, że ta sama zmiana zostawiła daleko w tyle setki tysięcy czy militony ludzi, z większych i małych ośrodków. Plan Balcerowicza był wyrokiem śmierci dla mniejszych ośrodków. Życie, które od przedwojnia toczyło się wokół kopalni, huty, odlewni czy wytwórni, kilka razy zamigotało i przygasło. Z ust do ust powtarzano mantrę – sprzedać, sprzedać, najlepiej z zyskiem. Czyim? Na pewno nie tych, o których jest ta historia.

Do nabycia u nas: ∙ w sklepie internetowym „Nowego Obywatela” https://nowyobywatel.pl/sklep/ ∙ po bezpośredniej wpłacie 34 zł (koszt wysyłki wliczony) na konto Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi, nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001, koniecznie z dopiskiem „Ziemia jałowa”.


78

Mistrz szybkiego reagowania

wybrany powołany na generałem pierwszego zakonu prowincjała zakonu w Japonii

w liście do współbraci ukuwa pojęcie „opcji na rzecz ubogich”

zakłada Jezuicką Służbę Uchodźcom

1991

1980

1965

1958

wstępuje do zakonu jezuitów

1968

przychodzi na świat w Bilbao

1927

1907

Pedro Arrupe

umiera w Rzymie

źródło: jesuits.org

Wojciech Żmudziński SJ

N

iektórzy nazywali go „człowiekiem utopii”, inni uważali za mistyka i proroka naszych czasów, jeszcze inni widzieli w nim rzecznika ludzi ubogich. Sam ojciec Pedro Arrupe, 28. Generał Towarzystwa Jezusowego, zanim powierzono mu kierowanie zakonem, doświadczył niedostatku, więzienia i horroru wojny. Był człowiekiem ubogim, kochał ubogich i nie dbał o opinię, jaką miał o nim świat ludzi bogatych i wpływowych. W liście do jednego z przełożonych zakonnych pisał: „Jakże często szukamy usprawiedliwień dla naszych działań i postaw, które są całkowicie przeciwne duchowi ubóstwa! Spójrzmy na nasz poziom życia, który, ujmując to delikatnie, nie jest z pewnością świadectwem ubóstwa. (…) Jest tylko jeden sposób, by człowiek mógł

pojąć znaczenie i bogactwo tej tajemnicy: musi sam doświadczyć rzeczywistego ubóstwa – nie wystarczy samo pragnienie bycia ubogim”. Ojciec Pedro Arrupe, z urodzenia Bask, z wykształcenia lekarz, po święceniach kapłańskich skierowany został do pracy w Japonii. Na miesiąc trafił do aresztu za rzekome szpiegostwo, a podczas wybuchu bomby atomowej był w Hiroszimie i niósł pomoc poszkodowanym. W grudniu 2018 roku wszczęty został jego proces beatyfikacyjny i kanonizacyjny. Dla mnie był on przede wszystkim mistrzem szybkiego reagowania na pojawiające się wyzwania. Od końca lat 70. przez ponad dekadę świat oglądał w telewizji setki tysięcy tak zwanych „boat people” – ludzi uciekających przez morze przed represjami, głównie z Wietnamu i z Kambodży. W przepełnionych łodziach dopływali oni do krajów, które – mimo że nie były na to przygotowane – chciały ich przyjąć. Ojciec Arrupe śledził z uwagą doniesienia na ich temat. W listopadzie 1980 roku, poruszony tragedią uchodźców, wysłał alarmujący list do przełożonych wszystkich


naszych rodzin: oskarżą nas o marksizm i burzenie porządku społecznego. Przestaną nam okazywać życzliwość i zaufanie, odmówią materialnego wsparcia. Czy jesteśmy gotowi przyjąć tę odpowiedzialność, wchodząc na trudną drogę krzyża, spotykając się z niezrozumieniem ze strony władz cywilnych i kościelnych oraz naszych najlepszych przyjaciół? Czy sami jesteśmy gotowi dać prawdziwe świadectwo w naszej pracy i w naszym stylu życia?”. Ojciec Arrupe twierdził, że my, ludzie, mamy niezwykłą łatwość w wynajdowaniu przeszkód dla działania Ducha. Wolimy Kościół bez radykalnego przesłania Ewangelii, wolimy wiarę, w której Bóg jest przewidywalnym egzekutorem litery prawa. A wszystko dlatego, że boimy się konsekwencji, które uderzałyby w nas samych. Był głęboko przekonany, że bez osobistego i głębokiego nawrócenia nie będziemy w stanie odpowiadać na wyzwania dnia dzisiejszego. Przypominał współbraciom o szacunku wobec wolnego wyboru drugiej osoby. Zdecydowanie odrzucał sięganie po siłę i przymus w celu narzucenia innym tego, o czym sam był przekonany. Głęboko przeżywał słowa świętego Pawła: „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” (Ga 5,1). Nie bał się oskarżeń o słabość, dwuznaczność czy niejasność intencji. „Taka jest cena do zapłacenia za pokonywanie bezdroży i przecieranie wyboistej drogi” – podkreślił na konferencji w 2007 roku ojciec Peter Hans Kolvenbach. Dzisiejszy kandydat na ołtarze był zdecydowanym odnowicielem, nieliczącym kosztów i niezważającym na zniewagi, jakimi niektórzy go obrzucali. Po udarze został pozbawiony możliwości komunikowania się z innymi, zdolny jedynie do znoszenia cierpienia. Pamiętając o jego aktywnym życiu, można by pomyśleć, że stał się bezużyteczny. Ale on czuł się wtedy bardziej niż kiedykolwiek w rękach Pana. To jego własne słowa wypowiedziane z trudem podczas długiej choroby. Teraz, w niebie, modli się o dynamizm apostolski swoich współbraci, którzy wciąż pragną być lekką kawalerią Pana Boga, ale często brakuje im odwagi.

79 KATOLEW

prowincji, w którym poprosił o natychmiastową reakcję na kryzys migracyjny. Na reakcję swoich współbraci nie musiał długo czekać. Obozy dla uchodźców pojawiły się w Singapurze, w Tajlandii i w Australii. W ciągu roku powstały kolejne ośrodki udzielające pomocy ludziom uciekającym przed represjami, a Jezuicka Służba Uchodźcom (Jesuit Refugee Service) stała się jednym z priorytetów synów Ignacego Loyoli na całym świecie. Przez stulecia jezuici stawali się coraz mniej mobilni. Wskutek powołania do życia wielu szkół i uczelni coraz mniej było członków zakonu, którzy z dnia na dzień mogliby przenosić się z miejsca na miejsce. Tymczasem to właśnie taka gotowość od samego początku była sercem jezuickiego powołania. Jezuicka Służba Uchodźcom przywróciła zakonowi istotny wymiar jego charyzmatu. Ojciec Arrupe wezwał współbraci, by pozostawili swoje dotychczasowe zaangażowania, udali się w drogę do nieznanych im krajów i uczyli się nowych języków – czasem rozumianych jedynie przez małe grupy przerażonych uciekinierów. „Dzisiaj świat zmienia się tak szybko, że trudno trzymać się ustalonych programów. Trzeba niejednokrotnie podejmować ryzyko, rozeznawać na nowo, eksperymentować, być elastycznym i nie bać się popełniania błędów” – mówił ojciec Arrupe w sierpniu 1981 roku. Od tego czasu minęło prawie 38 lat, ale jego przesłanie pozostaje aktualne. Jezuici wciąż chcą iść tam, gdzie inni nie docierają, nie czekając, aż Kościół ich o to poprosi. Następca ojca Arrupe, Peter Hans Kolvenbach, wspominając swojego poprzednika, nieustraszonego adwokata walki o społeczną sprawiedliwość i godność człowieka, powiedział do jezuitów: „Jeśli chcemy pracować na rzecz sprawiedliwości w sposób poważny i bez względu na konsekwencje, krzyż od razu pojawi się na naszym horyzoncie. Jeśli jesteśmy wierni naszemu charyzmatowi kapłańskiemu i zakonnemu, nawet działając roztropnie, rychło spotkamy się ze sprzeciwem ze strony tych, którzy w dzisiejszym społeczeństwie przemysłowym postępują niesprawiedliwie, choć niektórzy uchodzą za doskonałych chrześcijan i naszych dobroczyńców, przyjaciół, a nawet są członkami


80

Muzea wrażliwe Dawna koncepcja muzeum jako miejsca spotkań wróciła na początku XXI wieku. Trzeba było tylko znaleźć dla niej takie rozwiązania architektoniczne, aby starożytne wzgórze muz odżyło we współczesnej formie. Zatoczyliśmy wielkie koło.

Z Dorotą Folgą-Januszewską rozmawia Wanda Kaczor Zdjęcia autorstwa rozmówczyni

Kiedy powstał pomysł otwarcia Muzeum Sztuki Nowoczesnej na placu Defilad, w samym centrum stolicy, pojawiły się głosy ulgi: nareszcie Warszawa zaczyna dorównywać pod tym względem innym stolicom europejskim. Czy ambicją każdego miasta stało się posiadanie liczącego się muzeum sztuki?

Tak, ale Warszawa jest tu naprawdę spóźniona, bo już w XIX wieku, kiedy rodziła się turystyka, uważano muzeum za jeden z trzech wierzchołków trójkąta turystycznego. W przewodnikach z lat 50. XIX wieku można przeczytać, że do miasta warto pojechać, jeśli jest tam piękny kościół, dworzec kolejowy i muzeum. Wobec nowo wznoszonych muzeów zaczęto orientować osie urbanistyczne. Można powiedzieć, że umieszczając muzeum w centrum miasta, wpisujemy się w tę dziewiętnastowieczną tradycję. A może to już anachronizm?

Anachronizmem jest w ogóle tworzenie dziś wielkich muzeów sztuki współczesnej. W Warszawie pomysł

ten pojawił się wtedy, kiedy wszędzie w Europie zaczęto z nich rezygnować. Muzea sztuki współczesnej to było szaleństwo lat 70. i 80. XX wieku. Potem zauważono, że sztuka współczesna jest wszędzie, a nie tylko w przypisanym sobie muzeum: w muzeach techniki artyści robią performance, muzea historyczne przekształcają się przez nową sztukę, pojawia się land art, bio art i mnóstwo zjawisk najlepiej wyglądających w kontekstach, które nie są wykluczeniem z otoczenia. Często sama architektura muzeum jest wystarczającą porcją sztuki współczesnej. Czasem może nawet nadmierną? Brytyjski krytyk architektury Hugh Pearman pisał na początku lat 90., że „jeżeli tak dalej pójdzie, to w XXI wieku dojdzie do sytuacji, w której muzea i galerie nie będą potrzebowały żadnych zbiorów, będą tylko gloryfikować swoje istnienie”.

Ale to nie jest nowe zjawisko. Pierwsze muzea, które zaczęły oddziaływać jako forma symboliczna, pojawiły się już na początku XIX wieku. Druga


Miejskie Muzeum w Groningen

wielka fala eksperymentu muzealnego to lata 20. i 30., w tym tak zwane muzea artystów (Muzeum Sztuki Abstrakcyjnej­Rudolfa Bauera w Berlinie, Muzeum Futuryzmu­w Rovereto­). Tragiczne losy II wojny światowej to kolosalna destrukcja, ale po niej nadchodzi renesans lat 60., o których mówi się „epoka muzeów”. Tworzy się wówczas nowy typ aranżacji przestrzennej. Odnoszę wrażenie, że teraz co chwilę mamy nową falę w muzealnictwie. Cykle są coraz krótsze. Dopiero co furorę robiły muzea narracyjne, teraz jesteśmy świadkami „zwrotu ku rzeczom”. Trudno dotrzymać kroku nowym światowym trendom.

Te fale się przenikają i zawsze się przenikały, wszystko buduje się na sobie. Dla współczesnej muzeologii to ciekawe zjawisko. Pamiętajmy, że łacińskie słowo museum, greckie museion, to jedno z najstarszych słów używanych w języku. Starożytnym muzeum było najczęściej wzgórze, miejsce spotkań, biesiadowań. Dzięki inspiracji muz wymyślano idee, które nie

powstałyby w dolinie. I tak grecki museion z miejsca spotkań przerodził się w instytucję. Museion ateński, stworzony przez Arystotelesa i Teofrasta, był instytucją edukacyjną, która stała się wzorem dla museionu aleksandryjskiego – największej instytucji świata starożytnego, będącej miejscem badań, wielkim zasobem dokumentacyjnym, ale też miejscem spotkań i rozwoju. Koncepcja muzeum jako miejsca spotkań przeistaczała się wielokrotnie i wróciła na początku XXI wieku w postaci nowych rozwiązań architektonicznych. Trzeba było stworzyć taką formę w przestrzeni, żeby starożytne wzgórze muz odżyło we współczesnej wersji. A wszystko po to, aby zaprosić tam ludzi i prowadzić otwarte działania społeczne. W pewien sposób zatoczyliśmy wielkie koło. Co najbardziej różni dzisiejsze muzeum od antycznego wzgórza?

W pierwszej dekadzie XXI wieku zauważono, że romantyczna, pozytywistyczna, a nawet awangardowa →

KULTURA

81


82

Pomysł ustawienia MSN na placu Defilad to dla mnie jakiś mind error.

idea muzeum nie przystaje do dokonującej się dookoła degradacji elementów świata współczesnego. Muzeum musi dzisiaj pełnić kolejną ważną funkcję: chronić kontekst – nie w obrębie muzeum, ale w obrębie całego terytorium, w którym istnieje. Tak powstała idea ekomuzeów. Te muzea stają się koordynatorami działań, które wykraczają daleko poza „architekturę”. Idea ekomuzeów powstała na początku lat 70. XX wieku jako pomysł na zintegrowane działania łączące ochronę dziedzictwa, natury i tradycji niematerialnych danego regionu i, co najważniejsze, organizowane w bezpośrednim związku z lokalnymi społecznościami. To właśnie ta idea stała się inspiracją dla kluczowej zmiany­w muzeologii. 9 lipca 2016 Międzynarodowa Rada Muzeów (ICOM) przyjęła rezolucję zatytułowaną „Odpowiedzialność muzeów za pejzaż”. Wprowadza ona nowy rodzaj postawy zarówno muzealników, jak i administracji rządowej danych regionów. Muzeum „rozciąga się” daleko poza budynek, a kompetencje jego personelu służą całej społeczności. Pamiętajmy o tym, że na wszystkich kontynentach, na których ludzie mieszkają, są muzea. ICOM łączy je coraz ściślejszą siecią przepływów informacji. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wiele małych, zapomnianych miejsc weszło do tej sieci i kontaktuje się z innymi, oddalonymi, ale inspirującymi miejscami. Muzea „oglądają się” nawzajem, w perspektywie całego pejzażu, za który odpowiadają: społecznego, naturalnego, urbanistycznego, poprzemysłowego. Architektura muzeów to struktura, którą te instytucje uzyskują, żeby pełnić coraz więcej funkcji i coraz bardziej oddziaływać na otoczenie. To jest jeden z fenomenów

początku XXI wieku. Muzea stały się instytucjami, które są odwiedzane tak tłumnie, jak żadne inne instytucje życia społecznego wcześniej. Wróćmy do nowych inwestycji. To najczęściej zjawiskowe, horrendalnie drogie projekty stararchitektów, bardzo często przeznaczone na muzea, które nie mają kolekcji.

Kiedy wydaje nam się, że nie ma kolekcji, to ona często już istnieje – regulacje prawne i konwencje międzynarodowe mówią, że dziedzictwo niematerialne jest takim samym, a nawet trwalszym dziedzictwem niż materialne, bo ma różne możliwości interpretacyjne, żyje i jest przenoszone z potrzeby kulturowej. Przykładem takiego muzeum niematerialnego dziedzictwa jest oczywiście POLIN, kolekcją są tam na przykład opowieści o historii polskich Żydów. Architektura POLIN ma silny kontekst symboliczny, jest semantyczna. Kiedyś uważano, że muzyka i architektura to sztuki, które same w sobie nic nie znaczą. A znaczą, i to bardzo dużo. Gdzie jeszcze jest to tak widoczne?

Chociażby na przykładzie muzeum miejskiego w Groningen­, które stało się żywym eksperymentem. Tam przy projektowaniu kluczem było stwierdzenie, że relacje barw i układ przestrzenny muzeum mają ogromny wpływ na naszą pamięć i świadomość. Badania nad neuropercepcją pokazują wiele ważnych elementów, które powinny towarzyszyć miejscom, w których się coś pokazuje, opowiada i edukuje. Układem przestrzeni muzeum możemy doprowadzić do tego, że będziemy więcej pamiętać albo lepiej się


Stały się inspiracją dla kolejnych instytucji?

Po Groningen (czyli po 1994 roku) powstało dużo muzeów, które kontekstem architektonicznym oddziałują na percepcję. Chociażby berlińskie Muzeum Żydowskie projektu Daniela Libeskinda­. Wchodzimy do środka, nie zdając sobie sprawy z tego, do czego wchodzimy. Dopiero gdy zobaczymy rzut budynku, możemy zorientować się, że byliśmy w rozprutej gwieździe pięcioramiennej. Za to w środku błądzimy – nagle znajdujemy się w Wieży Holocaustu albo na końcu pustego korytarza, który donikąd nie prowadzi. Tam jest dużo wrażeń, które dotykają

nas fizycznie, pobudzają myślenie nie przez metaforę­, słowa czy historię tragedii, ale przez doznanie. To przykład tak zwanego muzeum-rzeźby. Można powiedzieć, że sam budynek i jego przesłanie są co najmniej tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż kolekcja, którą zawiera­.

Była tendencja, żeby tak pisać, ale to się zmieniło. Te muzea są tworzone z potrzeb, z impulsu. Kiedy zmieniają się potrzeby społeczne, zmieniają się też formy muzeów. Jest sporo nowych instytucji, które są czymś pomiędzy muzeum a centrum doświadczeń, stają się miejscami bardzo popularnymi. W Trydencie taką przestrzenią jest MUSE – awangardowe współczesne muzeum-centrum nauki. To olbrzymi, nowoczesny budynek, który jest jednym wielkim polem doświadczenia, a jednocześnie muzeum pokazującym obiekty i opowiadającym historię. W nowym Muzeum Sztuki Współczesnej w Belém w Lizbonie powstał pomysł, żeby do starannie zaprojektowanej przestrzeni zapraszać artystów, którzy z tą architekturą dyskutują. Do niej tworzą, tam aranżują. Twórcom każdej z tych instytucji zależało, żeby to konkretne muzeum było inne niż wszystkie. Czy już się odchodzi od ujednoliconych white cube’ów?

To nie jest kwestia alternatywy, lecz raczej możliwość zastosowania różnych rozwiązań. White cube pojawił się wtedy, kiedy sztuka go potrzebowała, kiedy pojawiającym się formom artystycznym przeszkadzała obecność innych form. Biały sześcian O’Doherty’ego został chyba najlepiej zrealizowany w Kunsthaus w Bregencji – całe muzeum jest białe, samo w sobie jest nieregularnym →

83 KULTURA

czuć fizycznie i psychicznie, będziemy odpoczywać, nie będziemy zestresowani. Jesteśmy bardzo leniwi percepcyjnie – jeśli coś za szybko rozpoznajemy, odwracamy spojrzenie. Żeby nas zatrzymać, artysta czy projektant musi zastosować odpowiednią strategię, która nazywa się bodźcem niejednoznacznym. Nasza niepewność zatrzyma nas wtedy dłużej, a postrzeżone zostanie zapamiętane. Obchodząc dookoła bryłę muzeum w Groningen (a jest ono usytuowane na wyspie na rzece), za każdym razem widzi się inny obraz – wiele różnych, zmiennych elewacji. W pewnym momencie traci się z oczu fragment widziany wcześniej, jest się zaintrygowanym aktualnie widocznym i już się nie pamięta poprzedniego obrazu. To budzi niepokój i skłania do skupienia na następnym widoku. Badania nad tym, co ludzie pamiętają z poszczególnych fragmentów tego muzeum, bardzo dużo wniosły do nauk o percepcji­.


84

Muzea stały się instytucjami, które są odwiedzane tak tłumnie jak żadne instytucje życia społecznego wcześniej.

sześcianem, w środku wszystkie piętra są przestrzeniami białymi – teraz są to przestrzenie projekcyjne. Jest pewien rodzaj zjawisk artystycznych, który white cube’u potrzebuje. Zawsze wydawało mi się, że white­ cube wziął się z inspiracji japońskimi świątyniami buddyjskimi. Tam jest wszystko wyczyszczone, oddzielone parawanami, a wokół jest biało – dopiero wtedy można się skoncentrować. Tymczasowa siedziba warszawskiego MSN jest poniekąd takim właśnie white cubem – neutralną przestrzenią, którą można dowolnie kształtować.

I właśnie nie wiem, czemu to miejsce nad Wisłą nie może stać się miejscem docelowym. Ono jest fantastyczne! Obok jest Biblioteka Uniwersytecka, Akademia Sztuk Pięknych. Samoistnie tworzy się coś takiego jak Museumquartier w Wiedniu – kwartał muzeów, gdzie ludzie przychodzą pooglądać, odpocząć, zjeść. Budowany jest nowy kontekst

sztuki współczesnej. Pomysł ustawienia MSN na placu­ Defilad­to dla mnie jakiś mind error. Dlaczego?

Dzisiejszy MSN działa bardzo prężnie, ale działa właśnie jako muzeum w pejzażu, w przestrzeni miasta. To muzeum jest świetne właśnie dlatego, że jest wszędzie: na Bródnie, na Pradze, nad Wisłą. Jedną z najważniejszych jego cech jest to, że zostawia ślady po sobie w mentalności, dzięki świetnym projektom edukacyjnym. Nawet jeśli zostanie wzniesiony nowy budynek, to ani architektonicznie, ani lokalizacyjnie nie będzie niczym godnym wielkiego wysiłku finansowego. Zawsze będzie zdominowany nieciekawym urbanistycznym otoczeniem, będzie czymś „poniżej Pałacu Kultury”. Pomysł umiejscowienia MSN w centrum Warszawy to jakiś makabryczny żart. Dodatkowo z powodów bezpieczeństwa to najgorsze miejsce z możliwych. W miejscu, w którym miasto


Muzeum nauki i historii naturalnej w Trento MUSE

ma główną trakcję sanitarną, kanalizacyjną i skrzyżowanie dwóch linii metra, nie powinno się ani trzymać zbiorów, ani gromadzić ludzi. Trzeba wziąć pod uwagę pytanie, czy do takiego muzeum będzie można dojechać ciężkim sprzętem, kiedy trzeba będzie pokazać jakąś niezwykłą instalację? Ta lokalizacja będzie zmuszała do wielu kompromisów. Poza tym jest to miejsce niesłychanie opresyjne. Niezidentyfikowane­ pejzażowo.

Do muzeum powinno się dochodzić powoli, eliminując jeden świat i wchodząc w ten drugi. To jest warunek, żeby odczytać budowany przekaz zgodnie z intencjami twórców. Forma myślenia przestrzenią okolicy jest niezwykle ważna dla każdej instytucji kultury, a dla muzeum zwłaszcza.

Wiele przestrzeni ekspozycyjnych znajduje się dziś pod ziemią, muzeum wprowadza nas w zupełnie inną rzeczywistość. Czy otoczenie muzeum gra aż tak znaczącą rolę?

Umiejscowienie muzeum zawsze było ważne. Nie można myśleć o muzeum, jeśli nie myśli się o przestrzeni dotarcia do niego. To jak z książką – żeby ją przeczytać, trzeba ją otworzyć. Nie w każdym miejscu chętnie otwieramy książkę. Są takie, że się nie da: za głośno, za ciemno. Muzeum rządzi się podobnymi prawami.

Dorota Folga-Januszewska jest profesorem ASP w Warszawie, zajmuje się muzeologią i teorią sztuki. Wicedyrektor Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, w latach 2002– 2008 i 2012–2018 prezydent ICOM Polska, członkini AICA i SAREC ICOM, ekspertka ds. muzeów RE.


86

Architektura w cieniu Budki z drożdżówkami karmią zmierzających do pracy na poranną zmianę. Dizajnerskie kawiarnie nie zostały zaprojektowane dla ludzi, którzy najbardziej lubią kawę zalewajkę. A przecież miasto należy także do nich.

Alicja Beryt

R

aczej nie przejdzie do historii. Nie dorobi się swojej systematyki. Pozostanie na bocznym torze zainteresowania historii sztuki. Przeminie, bo nie stworzono jej po to, by trwała wiecznie. Brak jej fundamentów, zarówno materialnych, jak i ideowych. Nie grzeszy stylem, ale ułatwia życie. Gdyby miasto było lasem, ona byłaby jak grzyby, porosty i pleśnie. Pojawia się tam, gdzie nie ma planu, za to jest paląca potrzeba i inwencja twórcza. Architektura cienia. Nie dostąpi miejskich iluminacji, ale warto rzucić na nią okiem. Architektura dnia powszedniego Kioski, budki, szopy, kontenery, namioty, toi-toie. Są elementami krajobrazu miast na całym świecie. Różnią się materiałami, czasem posiadają lokalną specyfikę, ale na dobrą sprawę reprezentują styl prawdziwie międzynarodowy. Przechodzimy obok nich codziennie; obchodzą nas tyle co nic. Pojawiają się w miejscach peryferyjnych, ale równie często w centrum miasta. Na pograniczach kwartałów zabudowy. Przy pętlach tramwajowych. W przejściach podziemnych. W miejscach pozbawionych planu. Pojawienie się

prowizorki użyźnia glebę i może stanowić podstawę do uzyskania słodkich wuzetek (WZ – decyzja­o warunkach zabudowy, kolokwialnie wuzetka­). Według warszawskiej architektki Aleksandry Wasilkowskiej­architektura cienia to wszystko, co zostało wyparte poza oficjalną narrację o mieście. W swojej książce pisze o niej: „(...) to obiekty, które powstały bez udziału architekta, nieformalnie i oddolnie wytworzone przez szarą strefę rynku. «Architektura cienia» została wyparta ze świadomości urbanistów i architektów, choć posiada swoich stałych użytkowników: drobnych handlarzy i poważnych sprzedawców ulicznych. Archetyp cienia u Carla Gustava Junga oznacza składnik wyparty ze świadomości indywidualnej i zbiorowej. «Architektura cienia» będzie więc tym rodzajem struktur przestrzennych, które wymykają się odgórnemu planowaniu”. Architektura cienia przez swoją specyfikę uchyla się od systematyzacji. W oficjalnej narracji prawnej nie znajdziemy oczywiście takich określeń jak „architektura cienia”, ale określenie „architektura tymczasowa” daje już pewne wyniki. I tak artykuł 3. pkt. 5 Prawa budowlanego mówi: „Ilekroć w ustawie jest mowa o: tymczasowym obiekcie budowlanym – należy przez to rozumieć obiekt budowlany przeznaczony do czasowego użytkowania w okresie krótszym od jego trwałości technicznej, przewidziany do przeniesienia


KULTURA

87

w inne miejsce lub rozbiórki, a także obiekt budowlany niepołączony trwale z gruntem, jak: strzelnice, kioski uliczne, pawilony sprzedaży ulicznej i wystawowe, przekrycia namiotowe i powłoki pneumatyczne, urządzenia rozrywkowe, barakowozy, obiekty kontenerowe”. Większość z nich, dodajmy, nie wymaga pozwolenia na budowę. Teoretycy mają dla niej wiele nazw: architektura tymczasowa, samorzutna, efemeryczna, spadochronowa, nomadyczna, ad hoc. Po angielsku: makeshift, temporary, nomadic architecture. W swoich badaniach nad architekturą cienia Wasilkowska­skupia się głównie na przestrzeniach handlu i szaletach, ale biorąc za dobrą monetę „wymykanie się odgórnemu planowaniu”, zakres pojęcia da się śmiało poszerzyć. Od obiektów o tymczasowym przeznaczeniu odróżnić można przy okazji obiekty zupełnie trwałe, pełniące natomiast tymczasową funkcję. Znajdzie się tu zatem zarówno miejsce na skłot, jak i kościół czy synagogę zamienioną w czasie wojny na szpital czy magazyn. Tymczasową sytuacją przestrzenną będą rządzić te same prawa, co tymczasowymi budowlami: skrajna funkcjonalność, drugoplanowe

znaczenie estetyki, nietrwałość. W zasadzie można dodać do nich lokale handlowe i usługowe klasy B, które jakimś cudem uchowały się w centrum miasta, ale szybki rzut oka pozwala stwierdzić, że ich dni są policzone. Może to być pijalnia piwa bez kraftów, może to być sklep z artykułami biurowymi, któremu obcy jest visual merchandising albo podrzędny zakład mechaniczny na najdroższym gruncie w mieście. Marnotrawstwo! Tak umiera miasto. Za architekturę cienia uznamy zatem wszystko, co wymyka się odgórnemu planowaniu: architekturę poboczną i niewyjściową, nieinteresującą, nieposiadającą fundamentów, służącą tymczasowym celom, czy też dotychczas zadziwiająco trwałą, ale w perspektywie kilku lat skazaną na wymarcie. Ulica Miła wcale nie jest miła Wcześniej czy później musi tutaj zostać wspomniana gentryfikacja. Słowo to (od angielskiego gentry – ziemiaństwo) zadomowiło się już na stałe w słowniku miejskich pojęć, ale nie wszystkim znany jest jego nieco ironiczny źródłosłów. Jak pisze Łukasz Drozda →


88

W mieście pod maską estetyki nierzadko kryje się po prostu wykluczenie.

w swojej książce poświęconej problemowi gentryfikacji, polskim odpowiednikiem tego słowa byłoby „uszlachetnianie”, ze wskazaniem nie tyle na pochodzenie, co na snobistyczne zachowanie i gusta gentryfikatorów. Świadomie lub nie nauczyliśmy się patrzeć na miasto i budynki okiem Witruwiusza. A to surowe spojrzenie mówiło: „Piękno będzie zapewnione, jeśli wygląd będzie miły i wykwintny, a wymiary poszczególnych członów oparte będą na właściwych zasadach symetrii”. Trudno dyskutować z ojcem architektury, ale zwróćmy uwagę, co może kryć się pod „miłym i wykwintnym wyglądem”. W mieście pod maską estetyki nierzadko kryje się po prostu wykluczenie. Władysław Broniewski pisał o ulicy Miłej jako siedlisku biedy i nieszczęścia. Dziś być może mógłby się odnieść do mnożących się w centrach miasta eleganckich salonów telefonii komórkowej, wykwintnych kawiarni, zbyt drogich sklepów. Wszystkie te przestrzenie są przyjazne jedynie dla zagranicznych turystów czy nielicznych mieszkańców z zasobnym portfelem, dla całej reszty te miejsca wcale nie są miłe. Ich nieprzyjazność nie wynika, jak kiedyś, z biedy i zaniedbania, ale ze sterylności i luksusu. Sprzeciw wobec gentryfikacji to wciąż jednak domena miejskich aktywistek i aktywistów. Dziwiła się temu już w latach

50. Jane Jacobs. W swojej głośnej książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” pisała: „Być może społeczeństwo upadło już tak nisko, że nie obchodzi nas to, w jaki sposób coś funkcjonuje, tylko to, czy nas coś zachwyca”. Tymczasem te niezachwycające konstrukcje pomagają żyć. Budki z drożdżówkami karmią zmierzających do pracy na poranną zmianę. Dizajnerskie kawiarnie nie zostały zaprojektowane dla ludzi, którzy najbardziej lubią kawę zalewajkę. Lokale z piwem rzemieślniczym nie są przeznaczone dla osób, które piją piwo tanie o siódmej rano. A przecież miasto należy także do nich. Wykurzając budki i kioski z centrum miasta, zabieramy komuś życie towarzyskie. Wykluczamy, spychamy na margines. Pudrujemy problem, chociaż problemem wcale nie są ludzie. Żarliwa walka z drobną nielegalną zabudową, z brzydotą, z prowizorką z pewnością jest odpowiedzią na jakiś problem. Ale co, jeśli prawdziwym problemem miasta jest to, co buduje się i otwiera zupełnie legalnie? Dobra przestrzeń powinna być otwarta dla wszystkich. Ale co z osobami, które nie dorastają do średnioklasowego standardu estetycznego? Ani nie mają szans zbliżyć się do niego finansowo? Nie mają ochoty przyjmować jego zwyczajów. W mieście chcą się czuć u siebie, bo są u siebie.


Dbałość o wygląd wykwintny i harmonijny ma też inne oblicze sprowadzające się do przerostu formy nad treścią. Polski nowoczesny szalet miejski wyposażony jest zwykle w technologię poboru złotówek. Ponieważ szalet polski ma na siebie zarabiać. Oczywiście w imię estetyki i ładu. W efekcie wyklucza on: osoby nieposiadające drobnych, osoby nieposiadające pieniędzy. Statystycznie są to osoby starsze, osoby mające problemy zdrowotne, matki z dziećmi. Panowie radzą sobie w inny sposób. Skutki są opłakane, chociaż być może należałoby tu użyć przymiotnika odwołującego się do innej czynności fizjologicznej. Tymczasem wystarczyłoby usunąć tę idiotyczną opłatę. Zamiast niej, tam, gdzie się da, wprowadzić szaletowe meble miejskie stosowane na przykład w Europie Zachodniej, będące skrzyżowaniem kosza na śmieci z wiatą przystankową i połączone z kanalizacją. Architektura cienia to architektura bez spiny. WC nie musi być pałacem, nie musi być maszynką do robienia pieniędzy. Ale dobrze, żeby było dostępne. Targ różności Teren Placu Targowego Unitarg na Grzegórzkach w Krakowie nosi oficjalną nazwę Placu Czesława Marchewczyka. Nigdy nie słyszałam, aby ktoś tej nazwy używał, ale może jeszcze nie czas, bo plac nosi imię krakowskiego hokeisty od 2013 roku. Miejscowi zapytani o to, gdzie idą, powiedzą: „na Plac”, ja jako przyjezdna odpowiem raczej „pod Halę”. Od kilku lat bywam tam niemal codziennie. Plac pod Halą jest dla mnie terenem prywatnych badań i obserwacji. Na stronie internetowej Unitargu możemy zapoznać się z jego obszerną, sięgająca średniowiecza historią. Mnie interesuje tu i teraz, zatem zapraszam na spacer. Teren placu pod Halą Targową składa się z kilku rodzajów przestrzeni handlowej. Znajdziemy tam odkryte

stoiska, z których w dzień powszedni kupimy świeże warzywa i owoce. Z moich obserwacji wynika, że ten najprostszy typ stoiska zajmują przez lata ci sami handlarze i handlarki. Kilka wycieczek wystarczy, żeby się zorientować, gdzie nabyć pomidory z Gdowa, a gdzie pyszne jabłka. Targowa machina tętniąca życiem od wczesnego ranka składa się późnym popołudniem w coś na kształt pionowych sarkofagów, stoły zostają zaś przykryte brezentem i cały ten barwny świat po prostu znika. Po kostce Bauma walają się jeszcze czasami pojedyncze liście kapusty, ale można być pewną, że skrupulatna ekipa sprzątająca zaraz je zlokalizuje. Gdy zapadnie wieczór, na placu będzie pusto­. Do osobnej kategorii należą murowane, parterowe sklepiki otynkowane na kolor wściekle zielony. Pierwotnie uformowane były w kilka kompleksów: bliżej samej Hali, wzdłuż linii kolejowej oraz przy Lodowisku KS Cracovia („za siatką”). Podczas przebudowy linii kolejowej część zabudowy została zburzona. Wśród sklepów murowanych panuje nieco większa rotacja wynajmujących i sprzedawanych towarów. Domyślam się, że ma to związek z wyższym czynszem. Można to sprawdzić w Biurze Kierownika Placu, które również mieści się w jednym z takich lokali. Informuje o tym wyklejony z samoprzylepnych liter napis, obok którego znajduje się pojemnik na zużyte baterie („Zużyte baterie. Dziękujemy w imieniu własnym i ŚRODOWISKA”). W sklepach znajdziemy: pieczywo, słodycze, nabiał, kawę i herbatę, wyroby garmażeryjne, kwiaty, niemiecką chemię i drobne produkty AGD. Część z nich wyposażona jest w profesjonalne szyldy, ale moje ulubione informują klientów o ofercie za pomocą odręcznych napisów czy pomysłowych kolaży. Fotografuję je często, bo wiem, że zaraz nie pozostanie po nich ślad. Bytami pośrednimi między otwartymi straganami a murowanymi sklepikami są stragany z daszkiem. Tu królują tekstylia. Można przechadzać się wśród →

89 KULTURA

Arystokracja w WC


90

Wiadukt kolejowy dzielący ulicę Dietla i Grzegórzecką, zdjęcie archiwalne. Obecnie trwa tu budowa drugiej linii torów i stacji Kraków-Grzegórzki. Stoiska zostały zlikwidowane lub przeniesione w inne miejsca.

girlandów skarpet, biustonoszy i majtek. Można nabyć starsze numery kolorowych magazynów, filmy DVD, podręczniki szkolne i najlepsze krzyżówki. W sezonie świątecznym – ozdoby choinkowe. Gdy nadchodzi wieczór, stragany pustoszeją, a alejkami spaceruje ochrona. Przepędza przyjezdnych z innych części miasta, którzy usiłują usiąść na straganie i zjeść zakupioną w pojawiającej się wieczorem Niebieskiej Nysce kiełbaskę z musztardą i keczupem. Najbardziej efemerycznym z bytów handlowych są stoiska naprawdę tymczasowe. Tworzą je panie handlujące nabiałem „na zakazie” i moja ulubiona, nieco mroczna kwiaciarka z groźnie wyglądającym, choć przecież w istocie łagodnym psem. Znajdują się w tej przestrzeni emerytki na ławeczkach, jesienią sprzedające orzechy, a wiosną bez, i starsza pani pod znakiem drogowym, zawsze z butelką mleka i czosnkiem. Uczucie nostalgii na ich widok zakłóca mi najczęściej myśl, że przedsiębiorcze staruszki siedzą tu raczej z powodu niskiej emerytury niż z wyboru. Pocieszam się, że plac i jego bywalcy mogą też być formą leku na samotność.

Tymczasowe z natury Zanim w okolicy zaczęła się budowa nowej stacji Kraków-Grzegórzki­, pod wiaduktem stał rząd kiosków z blachy falistej z obuwiem, góralskimi kapciami i wkładkami termicznymi. Kioski zamykały się jeden po drugim, a pewnego dnia przyjechał ciężki sprzęt i je ostatecznie zniszczył. Została tylko kartka: „Stoisko z pantoflami przeniesione: lodowisko lokal nr 3 za placem z jarzynami przy siatce”. Dziś okolice wiaduktu opanowały dwie grupy, również z natury zupełnie tymczasowe. Pierwszą z nich są robotnicy budujący w tygodniu nową stację kolejową. Wraz z nimi pojawiły się kontenery, które stanowią kwintesencję architektury tymczasowej. Od samoróbkowych kiosków i stoisk dzieli je jednak masowa produkcja i myśl projektantów. Kontenery tworzą budynek modułowy, który służy pracującym na budowie za mieszkania, warsztat i pomieszczenie socjalne. Gdy przechodzę obok w ciemny, zimowy poranek, wcale nie zazdroszczę jego lokatorom. Ekipa budowlana wydaje się jednak zupełnie niezrażona: słychać żarty


na festiwalach sztuki. Te proste, bezpretensjonalne obiekty skupiają się na funkcjonalności, a nie na wyciskaniu pieniędzy z użytkowników. Pomagają żyć. Architektura cienia, choć niezbyt wykwintna, jest w gruncie rzeczy przyjazna i włączająca. Nie mówi, jak masz wyglądać, ile zarabiać, jak pachnieć. Obserwując ją, można zobaczyć i nauczyć się, jak działa miasto: kim są jego użytkownicy i użytkowniczki, czego zabrakło w planie zagospodarowania przestrzennego? Jest tłem czyjegoś życia towarzyskiego i zawodowego. Architektura cienia jest bliższa życiu niż wymuskane rendery. Jest dla ludzi i, jeśli dobrze ją traktować, potrafi być naprawdę zrównoważona. Modne pojęcie „zrównoważonej architektury” czy też „zrównoważonego rozwoju”, jak zauważa w książce „Chaos Warszawa” Joanna Kusiak, nie posiada żadnej ścisłej definicji. Każdy może je wypełnić własną treścią. Niech zatem równowaga w przestrzeni miejskiej oznacza dostępność, niezależnie od zasobności portfela, sposobów zaspokajania podstawowych potrzeb, bez konieczności spełniania przez użytkowników i użytkowniczki norm estetycznych, i niech swoją formą nie przytłacza treści.

Architektura bliska życiu Wracając z targowiska, czy to w Krakowie, czy w innym mieście, warto zastanowić się, do czego służy architektura tymczasowa i dlaczego warto o niej pomyśleć ciepło. Obiekty tymczasowe pełnią ważne misje na całym świecie. Tymczasowe domy – namioty i kontenery – służą osobom, które ucierpiały w wyniku kataklizmów i wojen. W miastach na całym świecie ruchom oporu towarzyszą tymczasowe barykady i miasteczka namiotowe. Bardziej wysublimowane krewne swojskich szaletów i budek z kebabem pojawiają się

Alicja Beryt jest graficzką, absolwentką filozofii UJ, członkinią i współzałożycielką krakowskiej Spółdzielni Ogniwo. Hobbystycznie zajmuje się estetyką urbanistyczną.

91 KULTURA

i przekleństwa, mimo niesprzyjającej aury panowie ochoczo leją beton pod nową, rzeczywiście trwałą formę architektoniczną w okolicy. Za rok będą już gdzieś zupełnie indziej, a nowa stacja zostanie na lata. W niedzielę teren Placu pod Halą i jego okolice przechodzą totalną transformację. Na oficjalnych stanowiskach pojawiają się handlarze i handlarki starzyzną. Można nabyć kalwaryjski mebel, peerelowskie przypinki, tanie baterie, świecidełka i pełen asortyment staroci obecnych na bazarach polskich miast. Na nielegalnych i nieprzeznaczonych do handlu tymczasowych stoiskach, zrobionych zwykle po prostu z kawałka koca, można nabyć asortyment trzeciej kategorii, pozostały po opróżnieniu mieszkań, buty nie do pary, durnostojki. Handlują nimi bezdomni. Obok ustawiają się też handlarze z nieco lepszym towarem, ale wciąż nie na tyle wartościowym, by chcieć czy móc wykupić legalne stanowisko. Negocjacje ze strażą miejską są stałym elementem targowego przedstawienia. Klientela niedzielnych targów staroci jest zaś bardziej wymieszana niż mieszkańcy peerelowskiego osiedla. Część z nich przychodzi tam na okazyjne zakupy, część traktuje to jak wycieczkę do galerii sztuki. Zamiana ról następuje chętnie i często. Zmienność to jedyna stała tego miejsca.


92

Ucieczka przed klimatem Zmiany klimatu nie wyglądają jak w filmach katastroficznych – niekoniecznie wiążą się z widokiem szalejących żywiołów. Czasem kataklizm spada nagle, ale najczęściej nadgryza po kawałku. Efekt jest jednak ten sam: po pewnym czasie nie da się już mieszkać tam, gdzie wcześniej był twój dom.

Ida Nowak Julia Chibowska

K

alifornia płonie. Oglądam nagrany z samochodu komórką filmik. „Welcome to hell” – opisała go moja znajoma. Ktoś podlinkował niżej newsa o Kim Kardashian i Kanyem Weście, którzy wynajęli prywatnych strażaków do ochrony domów ich i ich najbliższych sąsiadów. „Tak zmiana klimatu będzie wyglądała w neoliberalizmie” – komentuje kolega. Tylko po co ten czas przyszły? W Arabii Saudyjskiej woda zalała pustynię. Oglądam filmik z wielbłądami brodzącymi po pół pęciny w wodzie. W drugim ujęciu autokar zanurzony powyżej kół w brązowawych falach. Na Teneryfie z kolei ewakuowano mieszkańców i turystów z nadmorskich bloków ze względu na gigantyczne fale. Oglądam filmik, na którym ściana wody uderza w balkony, zmywając barierki, kwiatki i składane krzesła. Potem z hukiem zalewa plażę – pewnie zwykle pełną opalających się wycieczkowiczów. Wikipedia twierdzi, że ewakuacja to „zorganizowane przemieszczenie ludzi, czasem wraz z dobytkiem,

z miejsca, w którym występuje zagrożenie, na obszar bezpieczny”. A co jeśli niedługo nie będzie obszarów bezpiecznych? Dokąd ewakuujemy się, kiedy nawet w Bieszczadach zabraknie wody? Czytam w „Gazecie­ Wyborczej” wywiad z profesorem Szymonem Malinowskim­, który mówi, że „jeżeli nie przestaniemy emitować dwutlenku węgla, to zapłacimy wszystkim”. Wszyscy zapłacimy, niektórzy już płacą. Króliki doświadczalne świata Na początku 2018 roku wydawało się, że w Kapsztadzie zabraknie wody. Władze miasta ogłosiły, że w kwietniu nastąpi „Day Zero” – moment, w którym woda w kranach po prostu przestanie płynąć, a mieszkańcy, zamiast korzystać z własnych łazienek, zaproszeni zostaną do wspólnych studni. Zużycie wody na osobę musiało spaść więc do 50 litrów na dzień – prysznic w minutę, wodę spuszczać raz dziennie – a na domostwa, które przekraczały swoją dzienną rację, nakładano surowe grzywny. Po kilku miesiącach kryzys minął, w czerwcu Kapsztad ogłosił, że do „Day Zero” prawdopodobnie nie dojdzie aż do końca 2019 roku. Wielkie zwycięstwo kapsztadczyków nie jest jednak happy endem. Dyrektorka South African Tourism, rządowej agencji turystycznej, nazwała Kapsztad „królikiem doświadczalnym


reszty świata” – to od niego można uczyć się, jak przetrwać wodny kryzys. Taka lekcja była nam bardzo potrzebna, bo kryzysów z pewnością będzie więcej. W Bangladeszu na przykład problemem jest nie brak, a nadmiar wody. Państwo położone w Delcie Gangesu, w którym prawie jedna trzecia ludzi mieszka na wybrzeżu, doświadcza coraz częstszych powodzi, a poziom wody podnosi się tam najszybciej na świecie, siejąc spustoszenie. W ostatnich latach coraz częstsze są także cyklony, a tysiące hektarów ziemi znikają pod wpływem erozji rzecznej. Jednocześnie Bangladesz doświadcza również problemów związanych z ograniczoną dostępnością słodkiej wody, ponieważ wraz z podnoszeniem się poziomu morza coraz więcej zbiorników wodnych ulega zasoleniu. Codziennie tysiące ludzi przyjeżdżają do i tak przeludnionej już stolicy kraju, by szukać tam schronienia. Tymczasem Kiribati od lat grozi zniknięcie pod wodą. Dla 33 wysp na Pacyfiku, które składają się na

to państwo i których wysokość w większości nie przekracza dwóch metrów nad poziomem morza, zmiany klimatu to już dziś być albo nie być. W 2014 roku prezydent Anote Tong kupił od Kościoła Anglii ziemię na Fidżi, mówiąc, że ma nadzieję nie przesiedlać wszystkich obywateli, ale zrobi to, jeśli zajdzie taka potrzeba. W 1990 roku (sic!) założona została koalicja 44 państw najbardziej doświadczających zmian klimatu, Sojusz Małych Państw Wyspiarskich (Alliance of Small Island States, AOSIS), którego celem jest bezpośrednia reprezentacja i negocjacje z ONZ. Oprócz Kiribati najsilniej zagrożone zatonięciem są Malediwy i Tuvalu – co roku tracą one kolejne źródła wody pitnej, mierzą się z postępującą erozją linii brzegowej i wydają ogromne sumy na budowanie falochronów. W sieci znaleźć można artykuł z „Dużego Formatu” z datą 16 grudnia 2008 – wypowiada się w nim Amjad Abdull, malediwski specjalista ds. zmian klimatycznych: „Domy stoją coraz bliżej wody, niektóre kilka stóp od brzegu lub →

POZA EUROPĄ

93


94

Od 2008 roku średnio 41 osób na minutę opuszcza miejsce zamieszkania ze względu na zagrożenie warunkami pogodowymi i katastrofy naturalne, nasilające się wraz ze zmianami klimatu.

na palach do połowy w oceanie. Kiedy jest wysoki przypływ, wiele wysepek ocean zalewa całkowicie. Wpływa z jednej strony wyspy i wypływa z drugiej. Nie budujemy nowych domów, szkół, szpitali, bo jak inwestować w cokolwiek, jeśli za chwilę może to zniszczyć woda”. Ktoś emituje, ktoś migruje Zmiany klimatu wbrew pozorom wcale nie wyglądają jak w filmach katastroficznych – przede wszystkim nie dzieją się wszystkie naraz, bez ostrzeżenia, niekoniecznie wiążą się też ze spektakularnym widokiem szalejących żywiołów. Czasami po prostu długo nie pada deszcz, z roku na rok coraz trudniej uprawiać rośliny, coraz częściej wysychają studnie. Czasami huragan, który zdarzał się od czasu do czasu, przychodzi częstszy i silniejszy niż zwykle i za którymś razem niszczy twój dom. Czasem cały twój dobytek i całą okolicę zalewa woda, a czasem pali pożar. Czasem katastrofa spada nagle, ale najczęściej nadgryza po kawałku. Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Efekt jest jednak ten sam: po pewnym czasie nie da się już mieszkać tam, gdzie wcześniej był twój dom. Chociaż przez lata udawało ci się dostosowywać do coraz bardziej ekstremalnych warunków, przychodzi czas, gdy, żeby przeżyć, musisz ruszyć w drogę. Według danych International Displacement Monitoring­Centre w 2017 roku katastrofy związane z ekstremalnymi warunkami pogodowymi spowodowały migrację 18,8 milionów ludzi – dane te dotyczą zaś tylko migracji wewnętrznych, to znaczy tych w granicach kraju, i nie obejmują migracji powodowanych powolnymi zmianami, takimi jak susza. Zgodnie

z przewidywaniami Banku Światowego do 2050 roku 143 miliony ludzi z obszarów Afryk Subsaharyjskiej, południowej Azji i Ameryki Łacińskiej będą migrować w granicach swoich państw z powodu globalnego ocieplenia. Od 2008 roku średnio 41 osób na minutę (sic!) opuszcza dotychczasowe miejsce zamieszkania ze względu na zagrożenie warunkami pogodowymi i katastrofy naturalne, nasilające się wraz ze zmianami klimatu. W raporcie „Beyond Borders” opublikowanym w 2017 roku przez Environmental Justice Foundation czytamy: „Liczba katastrof naturalnych związanych z pogodą wzrosła od 1980 roku na wszystkich kontynentach. Między rokiem 1970 a 2012 miało miejsce 8 835 katastrof, z czego 3 496 między 2001 a 2010 rokiem. Ponad połowa z nich miała związek z rytmem opadów, a zarówno powodzie, jak i susze, są coraz częstsze w wielu miejscach na świecie”. Jednocześnie 99 procent (sic!) zgonów spowodowanych katastrofami związanymi z pogodą występuje w tak zwanych „najmniej rozwiniętych” krajach, które odpowiadają za niewielki procent emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Bogatsza połowa świata odpowiedzialna jest za 86 procent całkowitej powodowanej przez ludzi emisji, a najbiedniejsze państwa, w których mieszka 9 procent populacji, emitują zaledwie 0,5 procent CO2. Według badań Our World In Data z października 2018 roku średnia emisja przypadająca na mieszkańca jest w Ameryce Północnej 17 razy wyższa­ niż w Afryce. Niczym nowym nie jest informacja, że cenę za działania najbogatszych płacą najbiedniejsi – kwestia zmian klimatycznych nie jest tu żadnym wyjątkiem.


Gorący ziemniak prawa Definicja uchodźcy z Konwencji Genewskiej stanowi zamknięty katalog przesłanek, które sprawiają, że powinno się udzielić danej osobie ochrony. Są to mianowicie: prześladowanie z powodu rasy, religii, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub z powodu przekonań politycznych. Ani słowa więc o zagrożeniu ekstremalnymi warunkami pogodowymi, narażeniu zdrowia lub życia przez suszę, powódź czy pożar, niemożliwości zdobycia pożywienia, braku wody pitnej, nie wspominając nawet o zniknięciu dotychczasowego miejsca zamieszkania pod podnoszącym swój poziom morzem. Z jednej strony jasne jest, że skoro Konwencja powstawała w roku 1951, kiedy nie było jeszcze wiadomo, jakie problemy wiążą się z globalnym ociepleniem, nie mogła uwzględnić w swoich zapisach rozpoznanych

później zagrożeń. Z drugiej strony można zadać sobie pytanie, dlaczego w dalszym ciągu nie istnieją przepisy, które odpowiadałyby na pogłębiający się kryzys klimatyczny, chociaż domaga się ich część organizacji pozarządowych, na przykład Environmental Justice Foundation­. Wyjaśnień bierności decydentów jest jednak aż nazbyt wiele. Pierwszym, być może najoczywistszym, problemem jest poziom debaty publicznej wokół zmian klimatu. Jak dobitnie widać na przykładzie ustaleń z COP24 w Katowicach, politycy i polityczki nie mają gotowości na poważne potraktowanie wyzwań, które stoją przed nami w związku z globalnym ociepleniem. Jeśli nie może być mowy nawet o wywiązaniu się przez państwa bogatej Północy z – i tak skromnych – zobowiązań co do ograniczenia emisji dwutlenku węgla, naiwnością byłoby wierzyć w realne zaangażowanie na rzecz migrantów­klimatycznych. Drugą poważną przeszkodą dla zmian prawa międzynarodowego jest delikatny charakter wszelkich tego typu ustaleń, zwłaszcza w czasach zawieruchy politycznej, jaka z pewnością czeka nas w związku z nieprzewidywalnym rozwojem kryzysu klimatycznego i migracyjnego. Ustalenia ONZ w sprawie ochrony uchodźców można porównać do domku z kart, który cudem trzyma się na drżącym stoliku. Jego rozbudowa mogłaby skończyć się kompletną katastrofą, a nawet gdyby nie miało się tak stać, rozmowy i procesy legislacyjne zajęłyby o wiele więcej czasu, niż obecnie go mamy. Dopóki można więc krótkowzrocznie zamiatać pod dywan problem klimatycznej migracji, opłaca się to →

95 POZA EUROPĄ

Najwięksi truciciele atmosfery także nie pozostają jednak bezkarni, co widać choćby na przykładzie Stanów Zjednoczonych. Wspomniane wcześniej pożary trawiące Kalifornię czy powodzie i huragany w Luizjanie już dziś przyczyniają się do masowych migracji na terenie kraju, które z kolei stanowią realny problem dla władz. Sęk w tym, że migrantom z Kalifornii można zapewnić przestrzeń do życia w obrębie ich państwa, czasami kilkadziesiąt kilometrów od dotychczasowego miejsca zamieszkania. Gorzej z tymi, których państwa na przykład przestaną istnieć. Choć zapewne wszyscy zgodzimy się, że należałaby im się międzynarodowa ochrona, de facto nie istnieją paragrafy, które (nawet w teorii!) mogłyby zapewnić im bezpieczeństwo.


96

Bez społecznej gotowości na przyjęcie współodpowiedzialności za globalne procesy nie będziemy mogli prowadzić poważnej polityki migracyjnej.

robić. Jak? Na przykład rozmywając granicę pomiędzy przymusem a wyborem, a więc między uchodźcą a migrantem ekonomicznym. Decydenci z bogatej Północy nie są skorzy rozciągać kategorii uchodźcy na osoby, które przy odrobinie złej woli uznać można za migrantów ekonomicznych, czyli takich, którzy nie są zmuszeni migrować, a jedynie chcą szukać lepszych warunków do życia. Traktowanie w ten sposób ludzi, którzy migrują ze względu na niebezpieczne lub wręcz uniemożliwiające przeżycie warunki w dotychczasowym miejscu zamieszkania, jest sprytnym zabiegiem, znanym dobrze z prawicowej retoryki, który pozwala na odmówienie pomocy proszącym o azyl. Jak długo będzie można tak działać – nie wiadomo. Jednak paradoksalnie im gorzej będzie się działo w krajach Globalnego Południa, tym mniej będzie się tym przejmować Globalna Północ, ponieważ i u nas problemów nie będzie brakowało. Wraz z nabrzmiewaniem naszych własnych lokalnych napięć klimatycznych, coraz mniej chętnie będziemy przecież troszczyć się o „obcych”. Kiedy Europa czy Ameryka Północna na poważnie zaczną martwić się zagrożeniem brakiem pitnej wody, tym bardziej nie poświęcą uwagi tonącym i umierającym z pragnienia po drugiej stronie globu. Life is life. Lewak dał imiona uchodźcom Ponurego obrazu przyszłości migracji klimatycznej dopełnia refleksja nad tym, jak w praktyce wyglądają

będące dziś w mocy przepisy. W ostatnich latach bacznie obserwowaliśmy przecież, jak działa pomoc dla tych, którzy wedle wszelkich standardów prawa międzynarodowego powinni zostać objęci ochroną. Fatalne warunki w obozach dla uchodźców w Grecji, tysiące tonących w Morzu Śródziemnym, klęska programu relokacyjnego, zamykanie granic przez Turcję czy Macedonię – taka rzeczywistość okazała się kryć za Konwencją Genewską. Nawet gdyby istniała więc szansa na wprowadzenie praw obejmujących ochroną migrantów klimatycznych, naiwnością byłaby nadzieja na efektywnie działające mechanizmy. Warto mieć na uwadze również kolejny punkt zapalny, czyli nastroje antyimigranckie i rosnącą falę ksenofobii w krajach zachodnich, zręcznie wykorzystywane zresztą przez polityków (o czym wielokrotnie pisaliśmy na naszych łamach – na przykład w 34. numerze­ „Kontaktu” pod tytułem „Święty gniew”). Sprawa nie będzie się miała inaczej z osobami szukającymi schronienia przed ekstremalną pogodą czy katastrofami naturalnymi, co na anegdotycznych przykładach widać już dziś. Weźmy jeden z pierwszych wyników, jakie daje wyszukanie hasła „migranci klimatyczni”. Jest to wpis ze strony nczas.com, którego tytuł brzmi: „Wymyślili nowy rodzaj uchodźców. Może być ich aż 200 milionów”. Po lekturze krótkiej notki i komentarzy można dojść do wniosku, że bez nazwania problemu, problemu po prostu by nie było. Adam dał imiona zwierzętom, a lewak dał imiona uchodźcom – i po co?


* Jak będzie wyglądać przyszłość, oczywiście nie wiemy. Trudno przewidzieć, ilu ludzi migrować będzie w granicach swoich państw, jeszcze trudniej – ilu poza nie. Osobnym problemem pozostaje podzielenie tych osób na migrantów klimatycznych i innych. Jednak już na poziomie pierwszych przewidywań natrafiamy na trudności, ponieważ zgodnie z raportem opublikowanym w październiku tego roku przez International­Panel for Climate Change mamy jedynie dwanaście lat na zatrzymanie globalnego ocieplenia na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza. Jeśli tak się nie stanie (a ten scenariusz wydaje się obecnie najbardziej prawdopodobny), przekroczymy punkt krytyczny, za którym sprawy wymkną nam się spod kontroli. Trudno więc nawet szacować, ile osób, skąd i kiedy będzie migrować w poszukiwaniu zdatnych do życia miejsc (a takich będzie zbyt mało). Może i tak zginiemy więc wszyscy, a może tylko ci najbiedniejsi, którzy

nie sprostali prawom kapitalistycznego darwinizmu? A może rozpylimy w atmosferze chłodzący gaz i dalej będziemy żyli w naszym nierównym światku, ciesząc się, że kolejny raz pieniądze z Doliny Krzemowej uchroniły nas od katastrofy, do której między innymi one same wcześniej nas doprowadziły. * Za wsparcie w procesie twórczym serdecznie dziękuję­ Hannie Frejlak oraz Joannie Mazur.

97 POZA EUROPĄ

Lapidarnie podsumowuje zresztą tę kwestię użytkownik Kemik89­, który w swoim komentarzu pisze: „Jak działa Lewactwo – Do wczoraj nie było czegoś takiego jak uchodźca klimatyczny i wszyscy jakoś sobie radzili, teraz powstało Określenie Uchodźca Klimatyczny i będzie ich jakieś 200 milionów na świecie…” (pisownia oryginalna). Zaiste – jakoś sobie przecież radzimy. Bez społecznej gotowości na przyjęcie współodpowiedzialności za globalne procesy nie będziemy mogli prowadzić poważnej polityki migracyjnej. Pokazaliśmy to już w związku z wojną domową w Syrii, która – nota bene – również spowodowana była w pewnym stopniu zmianami klimatu. Susza, ograniczony dostęp do wody pitnej i żywności, a w konsekwencji migracje ludności z terenów rolniczych doprowadziły tam do napięć i miały wpływ na wybuch konfliktu. Warto pamiętać o tym, dyskutując o międzynarodowej pomocy i odpowiedzialności.

Ida Nowak studiuje na Wydziale „Artes Liberales” UW. Pisze piosenki pod pseudonimem Ida Dzik i działa aktywistycznie w Stowarzyszeniu Otwarte Klatki. Członkini redakcji „Kontaktu”.

Julia Chibowska www.behance.net/juliachibowska


98

W Palestynie spółdzielnia chce być kobietą W Palestynie niełatwo jest prowadzić spółdzielnię i niełatwo być kobietą. A jak to jest, kiedy właśnie kobiety zakładają spółdzielnie? Z kim i z czym muszą się zmagać? Dlaczego się na to decydują?

Bartosz Wróblewski, Weronika Rzeżutka

A

sma’a Al-Amlah wiodła spokojne życie w niewielkiej miejscowości Beit Ula. Zgodnie z palestyńską tradycją zajmowała się głównie pracami domowymi, a na rodzinę zarabiał jej mąż. W 2000 roku mężczyzna miał wypadek, w wyniku którego nabawił się poważnego urazu kręgosłupa. Od tej chwili był niezdolny do pracy. Rodzina stanęła przed dylematem: czy o pieniądze zatroszczy się nastoletni syn, który musiałby w tym celu rzucić szkołę, czy może byt zapewni im Asma’a, co będzie się kłóciło z tradycyjną rolą kobiety w palestyńskim społeczeństwie? Wybrali to drugie rozwiązanie. A właściwie wybrała je Asma’a, której zależało na tym, by jej dzieci ukończyły edukację. Postanowiła zarabiać jako szwaczka. W sprzedaży i dystrybucji wspierało ją pięć kobiet z sąsiedztwa, które współpracowały ze sobą od 1997 roku i nazywały się „Klubem Kobiet”. – To pomogło mi przetrwać. Nie musiałam wychodzić na ulicę i prosić o pieniądze, a moje dzieci nie były zmuszone do rezygnowania z nauki, aby pracować

na utrzymanie rodziny – mówi Asma’a. – Po siedmiu latach­leczenia mąż w końcu wydobrzał. Nasza sytuacja jest stabilna. Jesteśmy szczęśliwi, a dzieci mają wykształcenie – dodaje. Takie były początki spółdzielczości palestyńskich kobiet z miejscowości Beit Ula. W ciągu kilkunastu lat ich Klub rozrósł się stukrotnie. Założony przez pięć sąsiadek, dziś liczy aż pięćset członkiń i musiał ograniczyć zapisy, ponieważ chętnych było i wciąż jest zbyt wiele. Kwestia zaufania Asma’a należy do zarządu Klubu. Prowadzi warsztaty i tłumaczy kobietom, że praca to nic złego, a wręcz przeciwnie – dzięki niej mogą stać się samodzielne i wiele osiągnąć. – Naszym głównym celem jest dać kobietom siłę, zmienić ich sposób myślenia, podnieść poziom edukacji­– twierdzi. Podczas cotygodniowych spotkań kobiety mogą nie tylko dzielić się swoimi problemami i radościami, lecz także brać udział w szkoleniach organizowanych przez zarząd. Do Beit Ula przyjeżdżają lekarze, tłumaczący, jak dbać o zdrowie; przyjeżdżają też prawnicy, trenerzy sportowi, a nawet przedsiębiorcy, którzy uczą na


Fot. Adam Rostkowski

Dam ci pieniądze, tylko nie pracuj Wysokie bezrobocie (według WAFA Palestinian News and Info Agency w 2017 roku wynosiło 27,4 procent) sprawia, że ruch spółdzielczy w Palestynie kwitnie. Obecnie funkcjonuje tam ponad sześćset kooperatyw (około 550 na Zachodnim Brzegu i około 80 w Strefie Gazy), które dają pracę mniej więcej dziewiętnastu tysiącom osób. Prawie 46 procent to spółdzielnie rolnicze. Ogromne znaczenie kobiet dla palestyńskiego rolnictwa jest często niewidoczne i niedoceniane,

szacuje się bowiem (wszystkie dane za raportem palestyńskiego ministerstwa rolnictwa z 2015 roku: „5th Meeting of the COMCEC Agriculture Working Group”), że 40 procent­Palestynek w wieku produkcyjnym pracuje bezpłatnie – zazwyczaj w domu lub właśnie w rolnictwie. Jeżeli ich praca przynosi dochody, znajdują się one poza ich kontrolą. Mimo to spółdzielnie kobiece, które same kontrolują swoje finanse, to mniej niż 5 procent wszystkich kooperatyw w Palestynie (około 40 procent to spółdzielnie męskie, a większość – mieszane­). Niewykluczone, że kooperatyw byłoby jeszcze mniej, gdyby sytuacja nie zmuszała kobiet do zrzeszania się. Mężczyźni emigrują bowiem w celach zarobkowych, a w dodatku w Palestynie właściwie nie ma rodziny, której członek nie przebywałby, choćby czasowo, w izraelskim areszcie. Kobieta – jako „ostoja domowego ogniska” – musi w takich sytuacjach troszczyć się o resztę rodziny, co często oznacza konieczność zarobienia na jej utrzymanie. Tak było w Beit Furik. Szefową spółdzielni jest Bassma­Abu Gelme, której syn trafił do aresztu za emocjonalny wpis zamieszczony na Facebooku →

99 POZA EUROPĄ

przykład wytwarzania słodyczy. Jest wypożyczalnia sukienek, kobiety organizują wspólne wyjazdy do Hajfy­ czy pielgrzymki do miejsc kultu religijnego. W tym roku spółdzielnia rozpoczęła udzielanie mikrokredytów. Co tydzień około stu kobiet wpłaca do wspólnej kasy niewielką kwotę (każda daje tyle, ile może). Kiedy uzbierają określoną sumę, jedna z nich może skorzystać z pożyczki na małą inwestycję, jak choćby zakup samochodu czy piskląt do hodowli. Zasady mikrokredytów nie zostały spisane. System opiera się na wzajemnym zaufaniu.


100

Naszym głównym celem jest dać kobietom siłę, zmienić ich sposób myślenia, podnieść poziom edukacji.

po tym, jak izraelski żołnierz zastrzelił jego kolegę. Mężczyźni z tej niewielkiej miejscowości utrzymywali rodziny dzięki uprawie warzyw, sprzedawanych na pobliskim targu. Sytuacja uległa zmianie, kiedy Izraelczycy uniemożliwili im swobodny dostęp do targu. Aby tam dotrzeć, musieli codziennie czekać w długich kolejkach w punktach kontrolnych. W tym czasie warzywa się psuły lub znacznie traciły na jakości. Sprawy wzięły w swoje ręce żony rolników, które założyły sklep, by podreperować domowe budżety. Jako kobiety nie były też tak rygorystycznie sprawdzane na przejściach kontrolnych, dzięki czemu mogły dostarczać warzywa na targ. Mimo osobistych dramatów i faktu, że spółdzielnia z trudem wiąże koniec z końcem, Bassma i pozostałe kobiety z uporem walczą o to, by ją utrzymać. O ile jednak spółdzielnia w Beit Furik została założona z konieczności, o tyle trudniej jest kobietom zakładać kooperatywy wtedy, kiedy to nie wydaje się niezbędne. Jedna z nich kilka lat starała się zarejestrować swoją działalność. Tyle czasu zajęło kobietom przekonanie urzędników, że poradzą sobie same, bez mężczyzny w zarządzie. Palestyńczycy niezbyt chętnie widzą bowiem swoje żony, matki i córki w pracy zarobkowej. W spółdzielni Al-Jeftlik, gdzie grupa kobiet założyła sklep, syn usilnie namawiał matkę, by zrezygnowała

z pracy. Proponował nawet: „Mamo, ja ci dam te pieniądze, które tam zarabiasz, tylko nie chodź więcej do tego sklepu”. Nie mógł znieść, że obcy mężczyźni przychodzą po zakupy i mają z nią kontakt. Ale ona się uparła, a mężczyźni z rodziny z biegiem czasu przyzwyczaili się do nowej sytuacji. Później zaczęli nawet pomagać, rozładowując towar na sklepowe półki. Ta historia miała więc swego rodzaju happy end, lecz w wielu przypadkach wygrywa konserwatywna tradycja i kobiety, którym brak uporu, zostają w domach. A spółdzielnie są dla Palestynek bardzo ważne. Walczymy na checkpointach Huda nie załamała się, kiedy wykryto u niej nowotwór piersi. Nie załamała się również, kiedy okazało się, że w Palestynie nie ma aparatury, która umożliwia przyjmowanie chemioterapii. Chorobę potraktowała jak kolejny obowiązek na długiej liście spraw do załatwienia. Musiała wstawać codziennie o piątej rano. Robiła dzieciom śniadanie, a potem jechała do Jerozolimy, zaliczając po drodze checkpoint, przyjmowała chemię i wracała do spółdzielni. Przez cały czas zajmowała się też domem i pocieszała męża, który się o nią martwił. Nie chciała niczego zaniedbać. Wiedziała, że musi być silna, by wygrać z chorobą. Liczne obowiązki nie zostawiły jej czasu na użalanie się nad sobą. Dzisiaj ta cicha


Fot. Anna Włoch

umiejętności. Stają się bardziej świadome, a przez to silne i niezależne – twierdzi Asma’a z Klubu­Kobiet w Beit Ula. Działalność w spółdzielni to dla palestyńskich kobiet nie tylko źródło zarobku, lecz także narzędzie emancypacji. Dzięki kooperatywom mogą się rozwijać, uczyć od siebie i nawiązywać przyjaźnie. Mogą też udowodnić, że stać je na coś więcej niż zajmowanie się domem i ogródkiem. Budują poczucie własnej wartości i przekonują mężów, ojców i synów, że kobieca samodzielność nie jest zła. A własne pieniądze są do niej tylko dodatkiem. Podstawy przedsiębiorczości – Nie jest tak, że historia każdej kooperatywy to historia sukcesu. Choćby kobiety ze spółdzielni Beit Furik po pewnym czasie zbankrutowały i musiały zamknąć sklep. Kiedy jednak pojawiła się możliwość kolejnego szkolenia i dofinansowania, spróbowały ponownie i poszło im lepiej – mówi Magdalena Lejman z PCPM. – Ta spółdzielnia nie przynosi wielkich dochodów, ale kobiety trzymają się razem i cały czas szukają sposobu na zrobienie choćby drobnego biznesu – dodaje. Palestyńskie kobiety mają wiele umiejętności tradycyjnie przekazywanych z matki na córkę: znają się na ziołach i uprawie roślin, potrafią szyć →

101 POZA EUROPĄ

i niepozorna kobieta jest przewodniczącą spółdzielni Anabta. Cieszy się zaufaniem lokalnej społeczności. I pokonała raka. – Spółdzielnie są dla tych kobiet tak istotne, bo pozwalają im działać wspólnie i samodzielnie osiągać cele – opowiada Magdalena Lejman z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. – Przede wszystkim dają im poczucie niezależności. Ale dochód też jest ważny, bo uzasadnia uczestnictwo w działaniach kooperatywy wszystkim wokół. A własne pieniądze, choć niewielkie, napawają dumą i poczuciem sprawczości – dodaje pracowniczka PCPM, organizacji wspierającej palestyńską spółdzielczość. – Mężczyźni zaczęli szanować nas i naszą pracę. Nawet izraelscy żołnierze na checkpointach inaczej nas traktują. To wynika z naszego podejścia i poczucia godności – opowiada Bassma z Beit Furik. – Przed otwarciem spółdzielni, gdy żołnierz kazał zawrócić do domu, bez mrugnięcia okiem zawracałyśmy. Teraz walczymy o swoje. Tłumaczymy, że mamy towar do sprzedania, że musimy iść z nim do miasta i że będziemy czekać tak długo, aż nas przepuszczą. Nie jest łatwo, czasami trzeba stać godzinami. Za każdym razem czeka na nas dokładna rewizja. Ale stawiamy w końcu na swoim – podsumowuje. – Oprócz poczucia solidarności i wzajemnego wsparcia członkinie spółdzielni nabywają wiedzę i nowe


102

Fot. Anna Włoch

i gotować. Ale brak dostępu do edukacji oraz pracy zawodowej sprawia, że słabo orientują się w prawie i ekonomii. Nie wiedzą, jak liczyć zyski i straty, jak rozprowadzać produkty, jak na nich zarabiać oraz w jaki sposób zaplanować budżet. Biznes w Palestynie był zawsze domeną mężczyzn, nikt więc nie troszczył się o to, by i kobiety potrafiły go rozkręcić. – Dlatego my inwestujemy przede wszystkim w spółdzielnie kobiece. Uczymy je przedsiębiorczości, tłumaczymy praktyki dobrego zarządzania, aby trochę wyrównać ich szanse, bo bez edukacji jest to niemożliwe – mówi Magdalena Lejman­. – A robimy to tym chętniej, że one są bardziej wiarygodnymi beneficjentami. Mężczyźni częściej trafiają do aresztu lub emigrują za chlebem, tymczasem kobieta zwykle zostaje z rodziną i rozwija działalność na miejscu, wykorzystując zdobytą wiedzę w swojej okolicy – twierdzi pracowniczka PCPM. Na przykład w spółdzielni Beit Furik kobiety zaczęły od produkcji maftoulu – palestyńskiego kuskusu, który wytwarza się wyłącznie zimą. Po jednym ze szkoleń doszły do wniosku, że ich przedsiębiorstwo powinno funkcjonować nie sezonowo, a przez cały rok. Postanowiły kupić zapas sera w sezonie, kiedy jest tańszy.

Następnie zamarynowały go i w sezonie, gdy ser drożeje, obeszły lokalne supermarkety i przedstawiły im swoją ofertę. Po pewnym czasie wyliczyły, że dużą część kosztów stanowią słoiki, więc zaczęły sprzedawać ser w zgrzewanych torebkach. A istniejąca od kilku lat spółdzielnia Anabta w tym roku sporządziła swoje pierwsze sprawozdanie finansowe. – Są bardzo dumne, że zrobiły to same i złożyły sprawozdanie do ministerstwa jako jedyna spółdzielnia z okolicy – mówi pracowniczka PCPM. Kobiety zaczęły profesjonalizować funkcjonowanie kooperatywy. Dowiedziały się, czym jest branding, i wydrukowały notatniki z logotypem oraz proste nalepki z logo i nazwą spółdzielni na produkty, które dotąd sprzedawały bez żadnego oznakowania. – Chodzi o to, żeby zapoczątkować zmianę w myśleniu o przedsiębiorczości. Perspektyw na amerykański sen na razie w Palestynie nie widać, ale małymi kroczkami zmierzamy w dobrym kierunku – tłumaczy Magdalena Lejman. Biznes – nawet perfekcyjnie zarządzany – napotyka jednak w Palestynie na liczne trudności. Niestabilna sytuacja polityczno-ekonomiczna nie skłania do inwestycji. Kiepskie drogi i transport oraz długie i nieprzewidywalne kolejki na punktach kontrolnych utrudniają handel, bo nikt nie może zagwarantować, kiedy dotrze dostawa i czy produkty będą świeże. – Poza tym w Palestynie jest niska świadomość konsumencka. Na lokalnym rynku wygrywają produkty, które mają najniższą cenę, a nie te, które mają dobrą cenę w stosunku do jakości. To ubogie społeczeństwo. W biznesie decydujące są więc czynniki krótkofalowe, bo sytuacja polityczna sprawia, że trudno myśleć tam w bardziej odległej perspektywie – dodaje Magdalena Lejman. PCPM stara się to zmienić, wprowadzając palestyńskie produkty na rynek międzynarodowy. Pomogło to uzyskać certyfikat Fairtrade trzem produktom palestyńskiej grupy MAWASEM (z arabskiego: „pory roku”), do której należy dziesięć kooperatyw produkcyjnych i trzy sprzedażowe. Obecnie trwa proces zdobywania certyfikatu ekologicznego, Halal, PSI i FSSC2200 dla kolejnych. To znacznie podnosi konkurencyjność kooperatyw i sprawia, że ich produkty mają szansę trafić na nowe rynki.


Fot. Anna Włoch

Palestyński dom można poznać po plastikowej beczce na dachu. Mieści się w niej około tysiąca litrów wody. To zabezpieczenie na wypadek przerw w jej dostawie, a zarazem stały element krajobrazu zarówno wiejskiego, jak i miejskiego. Woda w Palestynie stanowi bowiem towar deficytowy. Kilkudniowe przerwy w dostawie są na porządku dziennym. Przyczyn jest co najmniej kilka. Większość Zachodniego­Brzegu Jordanu używa nieszczelnej kanalizacji z lat 50., która może odpowiadać za stratę nawet 30 procent transportowanej wody. Aby zbudować nowe studnie i położyć nowe rury, Palestyńczycy potrzebują pozwolenia izraelskiego rządu. W latach 1995–2008 odrzucił on jednak wszystkie tego rodzaju aplikacje na Zachodnim Brzegu (dane za muzeum Banksy’ego w Betlejem). Choć nie ma na to dowodów, tajemnicę poliszynela stanowi również odpompowywanie przez Izrael palestyńskich wód gruntowych. A względy polityczne są dodatkowo wzmacniane przez niekorzystne zmiany klimatu. – Sytuacja znacząco się pogorszyła w ciągu ostatnich dziesięciu lat – twierdzi Nader S. Hrimat, dyrektor wykonawczy The Applied Research Institute Jerusalem­. – Ocieplenie klimatu powoduje, że mamy około 30–40 procent mniej wody niż wcześniej. Wywiera to negatywny wpływ na zasoby gruntówki, otwarte jeziora i wilgotność gleby­– dodaje.

Przed urzędem w Beit Ula – gdzie zdarza się, że woda jest dostępna tylko kilka dni w miesiącu – nieustannie ciągnie się wąż cystern. Każdy chce kupić wodę. Ale kiedy jej nie ma, cena jest wysoka (nawet 5,5 szekla za metr sześcienny). Mieszkańcy zbierają więc deszczówkę i gromadzą na zapas kranówkę, aby było co pić i w czym się myć. W tych okolicznościach trudno oczekiwać, by kwitło tam rolnictwo. Kobiety w Beit Ula uprawiają zwykle warzywa w przydomowych ogródkach, a raz w tygodniu na bazarku w wynajmowanym budynku sprzedają zbiory i przetwory. Plony są jednak znacznie mniejsze od wymarzonych. PCPM wsparło spółdzielnię systemami nawadniającymi, które minimalizują zużycie wody w rolnictwie. Rośliny są podlewane za pośrednictwem rurek. Niewykorzystana woda nie wsiąka w glebę, a pozostaje w tym specyficznym obiegu i może zostać użyta do kolejnego podlewania. Podobną pomoc otrzymały kobiety z Arab Women Club w Betlejem, które korzystają z hydroponiki (inny ekonomiczny system nawadniający). Dzięki temu są w stanie produkować żywność nie tylko na własne potrzeby, lecz także na sprzedaż. Palestyński wóz Drzymały Nie mniejszym problemem niż woda jest dla palestyńskiego rolnictwa ziemia. Za mało, za sucha, dzisiaj czyjaś, jutro może należeć do kogoś innego. Porozumienie w Oslo z 1993 roku podzieliło kraj na trzy →

103 POZA EUROPĄ

Polskie rurki w Palestynie


104

części: strefę A (tereny pod kontrolą palestyńskich władz), B (ziemie pod kontrolą palestyńsko-izraelską) i C (tereny, które podlegają militarnej i cywilnej administracji Izraela, lecz dostęp do edukacji i pomocy medycznej zapewniają mieszkańcom władze palestyńskie). W tej ostatniej strefie Palestyńczycy nie mogą wznosić żadnych trwałych konstrukcji. Właśnie w strefie C na północy kraju leży część ziemi należącej do kobiet ze spółdzielni Al-Jalama. Ich miejscowość jest jedną z tych, które najbardziej dotknęła budowa muru separacyjnego między Palestyną i Izraelem. Stworzono tam tak zwaną strefę bezpieczeństwa wolną od upraw i zabudowań. Mieszkańcy okolicy żyją w niepewności, czy następnego dnia nie zostaną im odebrane pola, które obecnie uprawiają. W 2014 roku kobiety z tamtejszej spółdzielni postanowiły otworzyć sklep. PCPM sfinansowało im kontener, z którego prowadziły handel niedaleko drogi. Niedługo po otwarciu izraelskie władze zapowiedziały jednak, że budynek zostanie wyburzony. Zaradne kobiety zamontowały koła i przetransportowały kontener w inne miejsce, dowodząc tym samym, że nie jest to stała konstrukcja. Wbrew wielu różnym przeciwnościom kobiety w Palestynie się nie poddają. Dlatego ich postawa urosła do rangi symbolu. Bo wyłącznie z takim nastawieniem można utrzymać w Palestynie spółdzielnię. I nie tylko spółdzielnię. * Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej zapewnia pomoc rozwojową dla Palestyny finansowaną z programu Polska Pomoc Ministerstwa Spraw Zagranicznych­ RP.

Bartosz Wróblewski studiował polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracuje z Fundacją Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „FilmPRO”, „Magazynie Filmowym SFP”. Interesuje się reportażem i dokumentem.

Weronika Rzeżutka studiowała socjologię oraz kulturoznawstwo Europy ŚrodkowoWschodniej na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracuje z Fundacją Centrum Badań i Edukacji im. Ryszarda Kapuścińskiego. Pracuje w Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej.


REKLAMA


106

Przypuszcza. Półprzewodnik po Puszczy Białowieskiej i okolicach

TK Krajobraz Tomek Kaczor

M

ówimy „Puszcza Białowieska” i przed oczami staje nam najstarszy naturalny las Europy. Jej popularność nie maleje i zdawałoby się, że na księgarnianych i bibliotecznych półkach nie brakuje pozycji poświęconych tej części Polski. Teksty zawarte w „Przypuszczy”, czyli w drugim z serii półprzewodników Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”, odbiegają od tego, czego spodziewamy się, czytając klasyczne przewodniki. Nie przyznajemy gwiazdek, nie prezentujemy gotowych tras. Opowiadamy historie, jak ta o Tadeuszu Rakowieckim, hajnowskim astronomie amatorze, o wsiach, które zniknęły pod wodą siemianowskiego zalewu, o pasjonatach, którzy od sierpnia do późnej jesieni obrączkują i badają tysiące ptaków. Piszemy o jedynym żyjącym Ocalonym z Białowieży oraz o puszczańskich

trybach i ścieżkach, które pamiętają jeszcze tętent królewskich koni. Czynimy też ukłon w stronę symbolu Puszczy i śledzimy losy żubra, który otarł się o całkowite wyginięcie. Napisaliśmy ten półprzewodnik tak, jakbyśmy chcieli zboczyć z utartych szlaków, nieco obok najczęściej przywoływanych tematów, bohaterów i zagadnień. W Krajobrazie namawiamy do tego, by właśnie w taki sposób poznawać Polskę. Wierzymy, że dzięki temu łatwiej dbać, a jeśli trzeba – walczyć o jej dziedzictwo przyrodnicze i kulturowe. Dofinansowano w ramach programu Narodowego Instytutu­Dziedzictwa – Wspólnie dla dziedzictwa. Przewodnik można kupić na stronie sklep.krajobraz.org.


KRAJOZNAWCZY

107

→


108

Drogi w Puszczy Ścieżki, tryby, drogi kręte i proste jak od linijki. Dość nowe i takie, które pamiętają jeszcze tętent królewskich koni. Drogi w Puszczy niosą na sobie odciski i historie tych, którzy po nich chodzili.

Jerzy Parfianowicz Tomek Kaczor

Ryty Zawsze tu były. Drogi zwierząt. Są wśród nich tropiny i tropinki – ścieżki większych ssaków. Bywają na tyle wyraźne, że niektórzy po nich błądzą. Inne, jak szlaki migrujących ptaków, są ulotne i niedostrzegalne. Są też takie gatunki, które choć niepozorne, po swoim przejściu zostawiają wyjątkowo trwałe i intrygujące ślady. Natkniemy się na nie wielokrotnie. Rzeźbienia na pniach drzew. Inne niż bartnickie ciosna czy ślady po żywicowaniu, ale sprawiają wrażenie, jakby zostawił je człowiek. Widać powtarzalne wzory, niektóre zaskakująco geometryczne. Linie proste i równoległe jak od linijki, ale i takie, które wiją się i supłają. Wśród nich znajome kształty jak ten przypominający lecącego ptaka z rysunku dziecka. Kuszą też, żeby wodzić po nich palcem. Jak po mapie. Po ciągach nieistniejących rzek i górskich grani z długimi opadającymi grzędami. Czy jak po sieci ścieżek, bo tym w rzeczywistości są.

Korniki drukarze i drukarzczyki, cetyńce, rytowniki, wygryzonie, drwalniki, drzewożerki, zakorki. Zaledwie fragment nieodzownego przyrodniczego bogactwa puszczy. Korytarze, które tworzą, są jak drzeworyty. Każdy gatunek ma swój charakterystyczny styl. W literaturze fachowej te ryte labirynty to chodniki. Podobne do innych, które w znacznie większej skali znajdziemy w puszczy. Księżyc Spojrzenie na powierzchnię Puszczy, zobrazowaną z wykorzystaniem technik laserowego skanowania (LiDAR), robi ogromne wrażenie. Jest ogołocona z drzew. Szara i chropowata. Przypomina raczej zdjęcie powierzchni Enceladusa, księżyca Saturna, wykonane przez sondę Cassini. Kurhany i kopce po dawnych potażarniach (miejscach wyrobu potażu, których pozostałości na terenie puszczy na pierwszy rzut oka mogą przypominać dawne cmentarzyska) wyglądają jak kratery. Jest też coś, co w geologii planetarnej można by nazwać rowami czy bruzdami. Ciągi prostych i krętych wgłębień biegnących przez całą puszczę. Nieliczne z nich to koryta Łutowni­czy Narewki. Większość to ścieżki, tryby, trakty i drogi.


Odcisk Niewiele trzeba, żeby zostawić taki ślad. Wystarczy, że chodzimy. Stawiając krok za krokiem, w tę i z powrotem, powoli ugniatamy ziemię (a także wszystko, co na niej rośnie). Gleba zaczyna ulegać erozji, rośliny ustępują, powstaje lekkie wgłębienie, wąski pas zbitej, słabo przepuszczalnej ziemi. Jak przedept na trawniku. Im częściej uczęszczany, tym szerszy, trwalszy i wyraźniejszy. Efekt będzie jeszcze silniejszy, jeżeli zamiast ścieżki między drzewami poprowadzimy drogę, która las przecina. Czy może raczej – wycina. To już nie tylko rysa w leśnym podłożu, ale także w jego sklepieniu. Odpowiednio szerokie drogi tworzą korytarze, które las przepoławiają, krzyżując się, ćwiartują puszczę. Coś, co przywykliśmy traktować jako oczywisty łącznik między punktami na trasie, w rzeczywistości także dzieli. Galerie korników podziwiać można, aż pień doszczętnie nie spróchnieje. Długo, jak na ślady krótkiej obecności niewielkiego chrząszcza. Drogi, które rzeźbią ludzie, mogą trwać setki lat. Dla naukowców badających

historię relacji człowieka ze środowiskiem to jeden z najtrwalszych śladów naszej obecności w krajobrazie. To także cały szereg zmian i oddziaływań, których nie dostrzegamy na pierwszy rzut oka. Rysa w powierzchni ziemi to jedynie początek. Nasza presja jest znacznie silniejsza niż nacisk stóp czy opon i sięga dalej niż szerokość drogi. Nie tylko znaczymy, ale i przekształcamy krajobraz. Wygodna trasa dla nas to także dogodny szlak, którym w głąb puszczy wnikają zupełnie nowe gatunki (choćby przyniesione na naszych butach). Z kolei dla ekosystemu wytyczanie nowych dróg i rozbudowa tych już istniejących może oznaczać realne zagrożenie, związane z całym spektrum aktywności człowieka. Kiedyś źródłem tego zagrożenia było na przykład bydło prowadzone na wypas, które podgryzało leśny podszyt. Dziś jest to między innymi ruch samochodowy. Widząc na trybach ślady po ciężkich leśnych maszynach, trudno w to uwierzyć, ale także turysta, który przyjechał podziwiać piękno przyrody, nie jest dla niej obojętny. Negatywne skutki rosnącego ruchu turystycznego (tak zwana presja turystyczna) w cennych przyrodniczo obszarach obserwowane są na całym świecie. Historia tutejszych dróg nierozłącznie związana jest więc także z jej przemianami. →

109 KRAJOZNAWCZY

Również jak nurt rzek, choć płycej, przemieszczając się, żłobimy powierzchnię ziemi.


110

Królewskie trakty Najstarszych dróg prowadzących przez Puszczę Białowieską­możemy się tylko domyślać. Człowiek chodził tu od dawna, ale jego obecność nie była na tyle silna ani nieprzerwana, żeby te ścieżki się utrwaliły. Początki wielu widocznych do dzisiaj traktów są trudne do ustalenia. Historia mniejszych i lokalnych dróg rzadko ze szczegółami trafia do źródeł historycznych. Nie wszystkie uwzględniano na i tak nielicznych znanych nam mapach. Nieco łatwiej rekonstruować przeszłość dróg ważniejszych. A takimi bez wątpienia były te, po których przemieszczały się orszaki królewskie. Jadąc wygodną, asfaltową szosą z Hajnówki do Białowieży­, możemy sobie wyobrazić gorączkowe prace przy usuwaniu zalegających pni, gałęzi i wystających korzeni, torowanie przejazdu przez bagna i grzęzawiska. Nieśmiałe próby odzyskania przez puszczę dawno wytyczonego pasa drogi (na granicy straży Hajnowskiej i Leśniańskiej) latem 1784 roku pokrzyżowała wizyta Stanisława Augusta Poniatowskiego,

który planował w Białowieży przerwę na polowanie podczas swojej podróży na sejm grodzieński. Monarsze należało zapewnić komfortową podróż. Droga była „na nowo rżnięta”. Relacja z przejazdu została w szczegółach spisana. Król również otrzymał wykonany przez Michała Polchowskiego atlas kartograficzny, a w nim parę plansz puszczy. Ta Głucha, ciemna i gęsto zarosła została przedstawiona w dużym uproszczeniu za pomocą kilku drzew. Wyraźne są za to drogi. Oprócz tej świeżo oczyszczonej, która podążała wówczas w stronę Szereszewa, widoczna jest również inna, znacznie starsza – Narewkowska. Od dawna prowadziła do Narewki, a dalej przez Krynki aż do Grodna. Jedna z hipotez zakłada, że w jej pobliżu zlokalizowany był królewski dwór z czasów Jagiellonów. Do tej pory w jej okolicy odnaleziono szereg innych pozostałości z wielu minionych epok (na przykład w takich miejscach jak Stara Białowieża czy Zamczysko). Odcinek obecnej drogi krajowej 689, biegnący do przejścia granicznego Białowieża-Piererow, pozostaje


Dowiadujemy się między innymi, że BORY bywają nawet tak gęste, iż człowiek przez one z trudnością przechodzi, choć jednocześnie po borze zawsze się chodzi suchą nogą; OSTĘPY również gęste, dla żubra odpowiednie schronienie, ale i forteca dla powstańców; BAGNA, których powierzchnia po niektórych miejscach jest tak niedostępna, iż przechodzić przez oną jest niebezpiecznie; OLOS miejsce trudne do splądrowania, są bowiem napełnione łomami, wywrotami, gałęziami i zawałami; ŁOZY, której karcze bywają tak gęste, iż pies zaledwo one przebyć może; na szczęście jest też HRUD, najprzyjemniejsza część lasu. Zupełnie mimochodem Szretter nadmienia, żeby nie traktować tutejszych wsi, pól, łąk czy dworów jako części Puszczy. Są to części odrębne. Są nimi także trakty przechodzące przez puszczę.

kręgosłupem puszczańskiej sieci dróg. Dopuszczenie ruchu samochodowego, a także prace modernizacyjne sprawiają, że rośnie i znaczenie Drogi Narewkowskiej. Są jednak drogi z czasów królewskich, które spotkał odmienny los. Ślepe drogi Z centrum Białowieży to jakieś sześć kilometrów. W zasadzie droga donikąd. Można pójść zobaczyć pas ziemi niczyjej i dać się wylegitymować straży granicznej. Obecna granica między Polską a Białorusią ucięła tę drogę i jak tama sprawiła, że ta wysycha. Na kolejnych mapach jest rysowana coraz cieńszą kreską. Droga­Kamienicka. Prawdopodobnie jedna z najstarszych znanych nam dróg przecinających Puszczę. Do Białowieży biegła od Kamieńca Litewskiego. Przypuszcza się, że tę drogę wybrał Władysław Jagiełło, udając się na łowy do puszczy w 1409 roku. Opisanie tego polowania w kronice Długosza to także pierwsze znane nam wspomnienie Białowieży.

Podobną ślepą uliczką jest Droga Browska. Od Białowieży biegnąca samą krawędzią rezerwatu ścisłego Białowieskiego Parku Narodowego, mijając leśniczówkę Dziedzinka (tę, w której mieszkała Simona­Kossak), aż do granicy państwa. Nie jest tak, że droga się tam urywa. Po prostu lepiej w tym miejscu zawrócić. Niegdyś biegła do Rudni, skąd dalej można było obrać kierunek na Wilno bądź Grodno. Tą drogą do Puszczy mógł zmierzać Jagiełło zimą 1426 roku czy Zygmunt August w 1546 roku. Są jeszcze pozostałości Drogi Sinickiej. Stanowiła część traktu biegnącego niegdyś do Kleszczel, a dalej do Drohiczyna. Dziś urywa się pośród puszczańskich rezerwatów, przed obecną rzeką Leśną Prawą. Umiejscowienie Puszczy przy szlaku między Wilnem a Krakowem mogło sprawić, że kolejni polscy królowie wizytowali ją częściej, niż wskazują na to bezpośrednie źródła. Los dróg, po których zmierzali, dobrze scharakteryzował Seweryn Wysłouch: Gdy z jakichkolwiek powodów zamiera ruch na danej arterii →

111 KRAJOZNAWCZY

Trudność przemieszczania się przez puszczę poza wytyczonym szlakiem to doświadczenie uniwersalne, powraca w kolejnych wspomnieniach na przestrzeni wieków. Żeby je zobrazować, nie trzeba sięgać daleko. W 1893 roku Jakub Szretter, pełniący niegdyś funkcję puszczańskiego strażnika, a także weteran powstania listopadowego, spisał przebieg tego zrywu na terenie Puszczy Białowieskiej. Zawarł w swej relacji również przyrodniczy apendyks, którego częścią jest poradnik na wypadek Jeśli kto będzie jeszcze toczył wojnę partyzancką w Puszczy Białowieskiej. To krótka charakterystyka puszczańskich obszarów. Autor sądził, że ich znajomość ułatwi poruszanie się przez tutejsze knieje każdemu, kto z oczywistych powodów musi unikać oficjalnych traktów.


112

Mapa Puszczy z 1930 roku

komunikacyjnej „wielki gościniec”, nieraz o ogólnokrajowem lub nawet międzynarodowem znaczeniu, schodzi do kategorji dróg drugorzędnych, o znaczeniu lokalnem. W niepamięć idzie jego dawna świetność i znaczenie. Można uznać, że taki proces zamierania traktów jest korzystny, szczególnie dla tak cennego środowiska. Niestety, część dawnych duktów straciła na znaczeniu nie tylko przez postawienie granicy, ale przez prosty fakt wytyczenia dróg zupełnie nowych. Drogi dla cara Jeżeli dysponujemy mapą puszczy w gorszej skali, to łatwo się pogubić. Nie wiadomo, czy patrzymy akurat na siatkę kartograficzną, czy na drogę. Przez Puszczę­ biegnie cały ich szereg, szerokich jak dąb i prostych jak masztowa sosna. Ma to swoje plusy, można przejść nocą z Hajnówki do Bud ze zgaszoną latarką. Kilka kilometrów środkiem lasu, bez potknięcia. Za dnia wygląda to nieco gorzej. Nie tego można się spodziewać po wizycie w puszczy, TEJ Puszczy. Na pewno nie byłaby to komfortowa droga dla partyzantów czy

powstańców, jest się na niej widocznym z daleka. Puszczę dzielono, odkąd na dobre weszła pod nadzór królewskiej czy państwowej administracji. Na kwatery, na straże. Wydzielano obszary do gospodarowania i do ochrony. Prowadzono tryby, przecinki i przesieki. Do tej pory nie odbywało się to jednak na taką skalę jak za carskiej administracji. Przez pięć lat, począwszy od 1843 roku, zaczęto wyrębywać nowe linie podziałowe. Co wiorstę (około 1066 metrów) w kierunku wschód– zachód lub co dwie w kierunku północ–południe. Ostatecznie linie szerokie były na trzy sążnie (6,4 metra). W 1883 roku uzupełniono podział wschód–zachód o brakującą do równego kwadratu wiorstę. W ten sposób powstało niemal tysiąc leśnych oddziałów (w dwudziestoleciu międzywojennym oddziały te podzielono dodatkowo na ćwiartki, których część została przecięta tak zwanymi wizurkami. To między innymi wówczas powstałe przecinki posłużyły jako podstawa do poprowadzenia nowych dróg myśliwskich dla carskich polowań. Powstała w ten sposób sieć prawie siedmiuset pięćdziesięciu kilometrów dróg oczyszczonych z korzeni i obsianych trawą. Jakby


trwającego rozdziału puszczańskich dróg. Coraz to nowe sieci szlaków turystycznych (pieszych, rowerowych i tak dalej) biegną często po dawno wytyczonych drogach, na nowo je ożywiając. Między 1925 a 1939 rokiem do Białowieży przyjechało około 259 tysięcy turystów. To tylko nieco więcej niż sprzedanych biletów do Białowieskiego Parku Narodowego w samym tylko roku 2017 (250 tysięcy biletów). Puszczańskie drogi nigdy wcześniej nie były tak intensywnie używane.

Nowe ślady Inni byli tu przed nami. Ślad GPS-a na ekranie telefonu nie kłamie, jest dokładny i wyraźny. Trop na miarę XXI wieku. Ścieżka na ziemi jeszcze nie powstała, a może właśnie blaknie, zacierana przez puszczę. Mimo wszystko odcina się. To wygląda trochę jak zakłócenie obrazu, pas zieleni, który rośnie niżej i jakby gorzej. Inne takie „tropy” biegną już po bardziej oczywistych trasach. Choć sam ruch turystyczny zaczął się już nieco wcześniej, utworzenie Parku Narodowego można uznać za symboliczny początek nowego, ciągle

Jerzy Parfianowicz jest grafikiem i animatorem kultury, absolwentem wiedzy o kulturze w IKP UW. Członek Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”.

113 KRAJOZNAWCZY

tego było mało, wytyczono wtedy również pięćset kilometrów dróżek do polowania z podjazdu. Czyszczono je z korzeni i sęków, żeby nie było słychać stukotu kół, a gałęzie drzew podcinano, aby myśliwy mógł wstawać w powozie, nie ryzykując skaleczenia głowy. Po tak wytyczonych nowych drogach w puszczy car mógł jeździć samochodem nawet sto kilometrów na godzinę, co – jak się dowiadujemy z relacji Mitrofana­Stepanowicza Golenko (ostatni carski zarządca Puszczy Białowieskiej) – bardzo lubił.


114

Dziewięć dowodów na istnienie Łuki Jak drzewo wyrwie się z korzeniami i położy na działanie atmosferyczne, to obeschnie. I koniec. Potem jak się je zakopie w nowym miejscu, to i tak już nie urośnie. No to co zrobisz? Nic nie poradzisz.*

Joanna Mikulska Dawid Zieliński

– Trzeba jechać wzdłuż Zalewu Siemianówka i wpisać w nawigację Stara Łuka. – A jakiś numer? – dopytuję. Zapada cisza. – Tu jest tylko jeden dom – mówi przez telefon Wojtek. Do zalewu jedziemy od południa. Gdy na horyzoncie widać już taflę wody, nie skręcamy w stronę placów zabaw i amfiteatru, ale podążamy drogą żwirową, w lewo przez pola. Po około kilometrze już ją widać. Drewniana chata z poczerniałą szalówką, kryta eternitem. Jeden z dowodów na to, że Łuka istnieje. Są też inne. Dowód nr 1 – chata po Sergiuszu – Mieszkam tu od dwóch lat, a przyjeżdżałem wcześniej przez dwadzieścia, z Białegostoku na weekendy. Chata należała do Sergiusza Łobacza, który zdecydował się jej nie burzyć. Procesował się, potem ją odkupił. Spadkobiercy wyremontowali, a mi, jak poszedłem na emeryturę, pozwolili tu mieszkać – opowiada Wojtek. Przez mały, zagracony przedsionek wchodzę do jednej z dwóch izb. Piec zbudowany z brązowych kafli jeszcze działa, pod ścianami rozstawione łóżka, na nich pierzyny i ubrania, w kącie klatka z papugą. – O tu, gdzie pani siedzi, był mały kaflak i ściana. Cztery rodziny się w tej chacie mieściły. Słusznie

szeroko otwiera pani oczy. Ciasnota była i dlatego mieszkańców dawnej Łuki nazywano Chińczykami­. To była najbardziej zaludniona wieś z tych wszystkich ośmiu zatopionych. Ulicówka, domy po dwóch stronach. Po dwóch–trzech gospodarzy na jedną działkę. A działki to były takie wąskie, że czasem na trzy metry szerokie, czyli szerokość dwóch pokosów (gdzie jeden pokos to odcinek, jaki żniwiarz mógł skosić za pomocą pojedynczego zamachnięcia kosą). Wyjdźmy na zewnątrz, sama pani zobaczy. Jak na nowo wymierzali grunty, to się okazało, że róg tej chaty stoi na działce sąsiada, tego od przyczepy. Dowód nr 2 – kurier dociera Przed chatą ławeczka i stół, na rogu znak błękitnej tarczy potwierdzający, że to zabytek. Na tyłach ogródek warzywny. Ogrodzenia nie ma. – Kurier dojeżdża do końca drogi i zatrzymuje się przed znakiem „droga bez przejazdu”. Wychodzę wtedy przed chatę i macham do niego. Poza tym turyści się zjawiają, jak oni mnie znajdują, to nie wiem. Czasem też zagraniczni. No i na weekendy odwiedza mnie moja partnerka. W czasie świąt przyjeżdżają byli mieszkańcy i ich potomkowie, spotykają się przy chacie, albo idą do krzyża i tam płaczą.


– A pani nie chciałaby tu kupić działki? Wójt sprzedaje, minimum po dwie na raz. Ma być niby pod hotele i zajazdy, aby turystyka się rozwijała, ale kto ich potem sprawdzi? Tak jak ten obok: przyczepę postawił, ogrodził teren, obsadzi się tujami i będzie siedział – wyjaśnia Wojtek. – Ta droga, po której idziemy, kiedyś była główna, brukowana, szeroka na pięć metrów. Teren przy samej wodzie należy do Wód Polskich (Państwowe­ Gospodarstwo Wodne), dzierżawią te działki wędkarzom, a ci stawiają przyczepy – dodaje. Idziemy wąską, polną drogą tuż nad zalewem, po obu stronach zarośniętą krzakami. Po dawnym bruku nie ma śladu. Docieramy do miejsca, gdzie trawa jest wykoszona, a teren uprzątnięty. Stoją tam dwa krzyże prawosławne i tablica. Poza starym, z widocznymi wrębami na słojach, jest jeszcze drugi większy,

pomalowany na brązowo. Na granitowej tablicy pamiątkowej złotymi literami napisano: „Łuka, wieś założona w 1632, wysiedlona w 1996”. – I tyle zostało z tej potężnej wsi – wzdycha Wojtek. – Krzyż to sam obsadziłem. – Trawa przystrzyżona, to też pan? – A nie, to już Władek, on jest stąd. Dowód nr 4 – sad, czosnek i narcyzy – W tym roku to wyprodukowałem ponad dwadzieścia słoików. Jak ogórki robię, to z czosnkiem nazbieranym z ich ogrodów. Jabłka zimowe zrywam, aby nie pomarzły, i dziką różę. Wiosną niech pani przyjedzie, ile tu jest narcyzów. Przecież same się nie wysiały – opowiada w trakcie spaceru drogą wzdłuż zalewu. Mijamy chatę i idziemy dalej, do pana Władka, rodowitego łuczanina, którego Wojtek nazywa Chińczykiem. Droga robi się coraz węższa, a krzaki gęściejsze. – Zaczęło się →

115 KRAJOZNAWCZY

Dowód nr 3 – krzyż


116

wsi. A tu widzi pani oryginalną ścianę z dawnego budynku – pan Władek, który właśnie wrócił z pracy w Białymstoku, pokazuje jedną ze ścian na parterze, zbudowaną z białej cegły. – Zanosiło się mleko do skupu i od razu można było zrobić zakupy. Sklep należał do gminnej spółdzielni i nie został zburzony, bo według projektu miał dalej pełnić swoją funkcję, ale dla turystów. Dowód nr 6 – opowieść Władka

w 1977 roku. Najpierw ludzi wywłaszczyli, a właściwie to grunty, bo chaty można było na licytacjach odkupić. Nie wszyscy się chcieli zgodzić, procesowali się, wszystko się przeciągało. Potem musieli skończyć te bloki budować w Bondarach. I po piętnastu latach była taka sytuacja, że część osób już się wyprowadziła, zostawiła puste chaty, a część dalej mieszkała i życie codzienne się toczyło: uprawa ziemi, dzieci do szkoły. Jak mieli zalewać, pod koniec lat 80., to wszystko koparkami niszczyli, ale widzi pani, o tu, po lewej, zostały fundamenty, a woda to do dzisiaj wypłukuje eternit. Dowód nr 5 – ściana sklepu Chata pana Władka i pani Iwony okazuje się dwupiętrowym, świeżo postawionym, murowanym domem z balkonami. – My się nie budujemy, tylko przebudowujemy i rozbudowujemy – tłumaczy pani Iwona i zaprasza na piętro. – W roku 1968 pojawił się prąd i wtedy też sklep i zlewnia mleka. To były organy żywe

– Kwiat jaśminu, który tu pani widzi na zdjęciu, bardzo się rozrósł. Rośnie siedemdziesiąt metrów stąd. Tam był dom mojego taty, a bliżej jeszcze dom mojego dziadka. Robiliśmy w rodzinie badanie DNA w Stanach i wyszło z niego, że genetycznie jesteśmy właśnie z tych terenów: Białoruś i Litwa. A ja w Łuce spędziłem pierwsze dwadzieścia pięć lat życia. Najlepsze lata. Mieszkało tu bardzo dużo młodych ludzi. Czasem jednego wieczoru to były trzy taneczne zabawy jednocześnie. Wieś była samowystarczalna: była szkoła, kuźnia, dziadek był garncarzem i cieślą. Kożuchy też ktoś robił, rymarz – chomąta. Mama gęsi hodowała. Wujek robił dachówki. Cała wieś była rozciągnięta wzdłuż rzeki Narew, na trzech pagórkach, wzdłuż tej drogi, którą szliście. Wyszedłem z chaty w Łuce w 1984 i jak wróciłem z wojska, to już do Bondar, pięć kilometrów stąd. Do bloku, pod dwójką. To było takie dziwne zderzenie, przewrócenie świata. Wychodzisz z rodzinnego domu, a potem wracasz, no i masz wannę oraz sąsiadów pod podłogą i nad sufitem. Dowód nr 7 – chlewki i parniki Pani Nina z biblioteki w Bondarach tłumaczy: – Wstępny plan był taki, aby postawić osiedle bliźniaków lub


czworaków: połączonych domów z przypisanym do każdego kawałkiem ziemi. Ale koszty utrzymania, przede wszystkim ogrzewania, okazały się zbyt duże. Zrezygnowano. Dookoła pola i lasy, a na osiedlu: przystrzyżona trawa, nowy plac zabaw i scena z daszkiem do występów. Cztery rzędy niewysokich, trzypiętrowych bloków, każdy składa się z dwóch budynków. Część z nich jest już docieplona i ma wymienione okna. W jednym z bloków biblioteka, w drugim posterunek policji, tuż obok kapliczka z tablicą w języku rosyjskim. Pani Nina opowiada: – Jedynie jeden blok zostawiono na początku pusty, a całe to osiedle było wybudowane dla przesiedleńców z Łuki i pozostałych wsi. Mieszkali tu też ludzie zatrudnieni przy obsłudze zbiornika. Czynsze były dużo niższe niż teraz, ludzie brali większe mieszkania, mieli rodziny. W piwnicach znajdowały się pralnie z parnikami. To były duże wanny do gotowania pościeli, a przez gospodynie używane też do przyrządzania przetworów. Każde mieszkanie miało

popłynąć, należało też wstawić specjalne turbiny, które miały przepompowywać wodę z Narwi do kanału. – Polska wchodziła w kryzys, więc można było przewidzieć, że pieniądze się skończą. Zresztą nikt podczas budowy nie uzyskał opinii żadnego instytutu naukowego. Była to trochę samowolka – komentował­profesor Adam Dobroński podczas konferencji z okazji obchodów 40-lecia Zalewu Łączy nas Wielka Woda (pierwsze prace przy jego budowie rozpoczęto w 1977 roku). I dodawał: – Planowano, że odpoczywać będzie tam pięćdziesiąt tysięcy ludzi w niedziele i święta, a dwieście pięćdziesiąt tysięcy w dni powszednie. To miało być zbratanie dwóch ekosystemów: puszczy i wody. Kanał nie został wybudowany, bagna wokół puszczy od strony zalewu zostały osuszone, a większość niezalanych terenów dawnej Łuki stanowi obecnie w planach zagospodarowania jedną działkę. Kiedyś były to niewielkie siedliska. Teraz

to tereny na brzegu zalewu, które są własnością gminy, albo Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych w Białymstoku. Niektóre z nich zostały już odsprzedane lub wydzierżawione. Z powodu niezrealizowania głównego celu inwestycji niektórzy z mieszkańców wywłaszczonych wsi lub ich spadkobiercy chcą odzyskać swoje ziemie i walczą o nie w sądach. Natomiast zalew pełni aktualnie funkcje turystyczne. Korzystają też z niego wędkarze. Wokół zalewu, między innymi w Siemianówce i Bondarach, rozbudowano infrastrukturę turystyczną: parkingi, place zabaw, pomosty, wieże widokowe. Rozwija się też baza noclegowa­. Na stronie siemianowka.pl, prowadzonej przez Jerzego Szymanika, znajdują się aktualne, praktyczne informacje turystyczne dotyczące zalewu i gminy Narewka oraz Michałowo. Jest tam też interaktywna mapa z zaznaczonymi noclegami, sklepami i restauracjami.

przypisaną działkę ogrodniczą oraz chlewiki, gdzie były zagrody dla świnek i kurek, z miejscem do przyrządzania dla nich jedzenia. Woda i prąd były tam za darmo. Potem za wszystko trzeba było płacić. Teraz miesięczny czynsz to koszt około sześciuset złotych. Dużo osób się stąd wyprowadziło. Dzieci podrosły i musiały dojeżdżać do Białegostoku do szkoły, trzeba było im wynająć stancję, jedną, drugą. Takiej rodzinie bardziej opłacało się sprzedać mieszkanie i wybudować domek bliżej miasta. Dowód nr 8 – kafle, chodniki i bratki Szukam Leny. Podobno przyjechała tu z Łuki. Na jednej z klatek schodowych trafiam na okrągłe, plecione dywaniki i myślę: to na pewno tu. Otwiera mi starsza pani, siwe włosy związane w kucyk i zebrane opaską. Przyjechała tu trzydzieści lat temu. – Nie chciałam jechać i męża prosiłam: to chociaż te kafle zabierzesz, to piec postawię. I jest, stoi w tej blokowej kuchni, kafle oryginalne, z Łuki. Dzięki temu mamy bułeczki, →

117 KRAJOZNAWCZY

Zalew Siemianówka, inaczej Jezioro Siemianowskie, powstawał przez piętnaście lat. Pod jego budowę wywłaszczono dwieście osiemdziesiąt dziewięć gospodarstw położonych w ośmiu wsiach, z czego pięć: Rudnia, Garbary, Bołtryki, Łuka, Budy całkowicie zlikwidowano. Cały akwen, formalnie Zbiornik Wodny Siemianówka­, jest trzecim co do wielkości sztucznym jeziorem w Polsce. Po zamknięciu tamy zbiornik napełniał się przez pięć lat, ostateczny poziom spiętrzenia wody (wynoszący około siedmiu metrów) został osiągnięty w 1993 roku. Jest ewidentnie niższy od projektowanego, dlatego część terenów, które według projektu zostały wywłaszczone „pod czaszę zbiornika”, aktualnie stanowi tereny bezpośrednio przylegające do zbiornika. Głównym celem publicznym, przyświecającym całej inwestycji, było powstanie 17-kilometrowego kanału łączącego rzekę Narew z rzeką Supraśl i zaopatrzenie Białegostoku w wodę pitną. Aby woda mogła


118

rogaliki, wszystko piekę, a palić to czasem już we wrześniu zaczynam – ożywia się. – Oczywiście większość ludzi, szczególnie starszych, narzekała. Chcieli wróć do swoich chat, ale już kolejne pokolenie niewiele pamięta – wyjaśnia pani Nina. – Miałam takich bezdzietnych sąsiadów. Pani Aniuta często wspominała, że na późną starość to dla nich właściwie tutaj bezpieczniej. Mają prąd, sąsiadów wkoło, ciepło. A w chacie gdyby się tak rozchorowali we dwójkę, zimą, to nikt nie pomoże, nawet do toalety nie ma jak wyjść. Dożyli w tych blokach razem do dziewięćdziesiątki. A wie pani, jak po rosyjsku są bratki? Aniutiny głazki. Pani Aniuta miała ich całą działeczkę. Dbam teraz o nie. Dowód nr 9 – fotografie Do jednej z takich pustych chat wszedł jeszcze przed zalaniem Wojciech Kowalczuk z Muzeum Podlaskiego­. – Zobaczyliśmy sielankowe, lekko kiczowate tło fotograficzne z widokiem Pałacu Branickich. Obok stał przedwojenny aparat i kufer, a w nim ponad 200 negatywów papierowych, dziś już unikalnych. Była to scheda po nieżyjącym już Smolskim – opowiadał przed laty Kowalczuk w rozmowie z białostocką „Gazet­ą Wyborczą­”. Jakub Smolski, wiejski fotograf z Łuki, robił zdjęcia swoich sąsiadów oraz innych mieszkańców gminy Narewka. Zdjęcia wykonywał w latach 30. Wystawę zdjęć Smolskiego pokazywało potem Muzeum Podlaskie, a zainspirowany nimi fotograf Michał Bieryło

dotarł do dawnych mieszkańców, sfotografował ich za pomocą własnoręcznie skonstruowanego aparatu camera obscura. Wywołane zdjęcia zawisły w sierpniu 2016 roku na oknach chaty, w której mieszka Wojtek, tworząc wystawę Jak wiejski fotograf. Ta chata, jej otoczenie i powiązani z nią ludzie tworzą żywe muzeum pamięci o dawnej Łuce. Prezentowanych eksponatów jest niewiele, ale wstęp bezpłatny, no i na odchodne można dostać torbę kwaśno-słodkich, łuczańskich jabłek. * wypowiedzi mieszkańców wysiedlonych wsi z filmu Tamary Sołoniewicz Czy słyszysz jak ziemia płacze oraz filmu dokumentalnego o Zalewie Siemianówka w reżyserii Wincentego Ronisza.

Joanna Mikulska jest reporterką, trenerką, animatorką kultury. Lubi podróże, szczególnie na rowerze i na wschód. Ceni sobie lokalność. Członkini Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”.


Żubr odzyskany Sto lat temu w Puszczy Białowieskiej nie było ani jednego żubra. To, że dzisiaj znowu zostawiają ślady na polach i pasą się przy stogach siana, jest efektem spektakularnego sukcesu restytucji, czyli zorganizowanej akcji ratowania gatunku Bison bonasus.

Sylwetki – Żubr to nie jest zabawka… – mówi Jarosław Tomana, lekarz weterynarii Białowieskiego Parku Narodowego. Trudno zaprzeczyć. Ogromne futrzaste sylwetki, majaczące daleko na polanie między ulicą Żubrową w Białowieży­a rezerwatem ścisłym, wyglądają magicznie, ale raczej nie zachęcają do bliskiego spotkania. – Jakby taki żubr panią trącił łbem, nawet tak przyjaźnie, jak pies, to pani by trzy metry stąd poleciała – przestrzega Tomana. Chociaż żubry nie są z natury agresywne, trzymam się z daleka, podziwiając ich lekko zamglone kontury. Są prawie nieruchome, wielkie ciemne plamy na tle lasu. Trudno uwierzyć, że mało brakowało, by te zwierzęta, będące dziś znakiem rozpoznawczym Puszczy, na dobre wyginęły. Chociaż swoją posturą sprawiają wrażenie niemal niezniszczalnych, człowiek był w stanie zepchnąć je na krawędź przetrwania. Żubry na wojnie Paryż, 2 czerwca 1923 roku. Na mównicę Międzynarodowego Kongresu Ochrony Przyrody wychodzi Jan

Sztolcman, wicedyrektor warszawskiego Muzeum­ Historii­Naturalnej. Może poprawia kołnierzyk, rozgląda się po sali, przygładza wąs, zerka na kartkę przed sobą? A może po prostu podnosi głowę i poważnym głosem mówi: „Pragnę zwrócić państwa uwagę na żubra”. Uwaga rzeczywiście była wówczas żubrom potrzebna, ponieważ przetrwanie całego gatunku stanęło pod znakiem zapytania. Jeszcze około roku 1860 w Puszczy­ ­Białowieskiej żyła rekordowa liczba prawie dwóch tysięcy żubrów, jednak w drugiej połowie stulecia ich populacja zaczęła drastycznie spadać. Walki powstania styczniowego, a w 1904 roku pomór spowodowany chorobą zwaną „szelestnicą”, jak również rozmnożenie się jeleni i saren, stanowiących dla „króla puszczy” konkurencję pokarmową, wyznaczyły trudny okres dla populacji białowieskiego żubra. Przed 1914 rokiem w Puszczy żyło nieco ponad siedemset osobników. Gwoździem do trumny dla gatunku okazała się I wojna światowa. Łatwe do wytropienia żubry stanowiły znakomity łup. Po zajęciu terenów puszczańskich Niemcy rozpoczęli ich masakrę i eksport mięsa za zachodnią granicę. Działo się to pomimo wydanego w 1915 roku przez dowództwo armii niemieckiej dekretu obejmującego żubra całkowitą ochroną. Po wycofaniu się wojsk niemieckich kilka ocalałych żubrów szybko podzieliło los wcześniej zabitych – tym →

119 KRAJOZNAWCZY

Ida Nowak Tomek Kaczor


120

razem z rąk kłusowników i ze względu na panujący w białowieskich wsiach głód. Polskie władze w dopiero co odradzającym się państwie nie były w stanie zapewnić tym zwierzętom skutecznej ochrony. Kiedy w 1919 roku do Puszczy Białowieskiej wyruszyła grupa naukowców, by policzyć pozostałe w niej żubry, wszystkim, co znaleźli, był ostatni wolny żubr nizinny. Świeżo ubity. – Takie są fakty, których żałują dziś wszyscy miłośnicy przyrody. Wspaniały gatunek, przez wiele wieków chroniony mądrością władców, został przez światowy kataklizm zredukowany do kilku egzemplarzy, odizolowanych i żyjących w parkach łowieckich lub ogrodach zoologicznych – podsumował dramatyczną sytuację żubra nizinnego Jan Sztolcman. I dodał: – Czy możliwym będzie ożywienie tego gatunku przy pomocy tych nędznych resztek, jakie nam pozostały? Wskrzesić żubra Pierwszym krokiem ku temu było założenie w 1932 roku Międzynarodowego Towarzystwa Ochrony Żubra,

w którego skład weszło szesnaście państw, a szczególnym zaangażowaniem wykazali się w nim naukowcy z Polski i Niemiec. Na samym początku organizacja zajęła się szczegółową inwentaryzacją pozostałych przy życiu osobników. Okazało się, że na świecie pozostało sześćdziesiąt sześć sztuk, z tego pięćdziesiąt cztery miały sprawdzone pochodzenie. Te mogły zostać wykorzystane do restytucji gatunku. Poza żubrami czystej krwi naukowcy spotykali się z licznymi przypadkami żubrów mieszańców – krzyżówek z bydłem lub z bizonami amerykańskimi, które łatwo można było pomylić z prawowitymi przedstawicielami gatunku Bison bonasus­. Aby uporządkować żubrzą kartotekę, utworzono „Księgę Rodowodową­ Żubrów”, rocznik zawierający informacje o wszystkich żyjących osobnikach – gdzie, kiedy i z jakich rodziców się urodziły, a także czy były przenoszone pomiędzy hodowlami. Pierwszy zeszyt ukazującej się po dziś dzień „Księgi” wydano w 1932 roku, kiedy krzyżowanie ocalałych osobników już trwało. Polska, choć to właśnie tu najdłużej na wolności


krwi żubrami nizinnymi – większość stanowiły żubry linii białowiesko-kaukaskiej, które część genów odziedziczyły po wymarłym w latach 20. gatunku żubra kaukaskiego (Bison bonasus caucasicus). Dopiero w latach 50. udało się te dwie linie oddzielić, pozostawiwszy w Białowieży jedynie żubry nizinne. Wcześniej jednak wszystkie żubry, które ledwie zaczęły swe powolne odrodzenie, musiały zmierzyć się z kolejnym dramatycznym zakrętem dziejów. Żubrza partyzantka W pierwszym okresie II wojny światowej los okazał się dla żubrów łaskawy. Sowieci przychylili się do prośby dyrekcji Białowieskiego Parku o ochronę gatunku, w związku z czym program restytucji mógł być bez zakłóceń kontynuowany aż do roku 1941, kiedy tereny puszczańskie zajęły wojska Rzeszy. Pomimo wielkiego zaangażowania niemieckich naukowców, którzy apelowali do stacjonujących w Białowieży­wojsk o ochronę i odbudowę populacji żubrów, kwestie przyrodnicze okazały się niegodne →

121 KRAJOZNAWCZY

przetrwały żubry nizinne, na początku procesu restytucji nie posiadała ani jednego okazu. Chcąc wziąć udział w odbudowie populacji „króla puszczy”, Polacy musieli pozyskać fundusze na zakup pierwszych osobników. Udało się to już w 1924 roku, kiedy za dwanaście i pół tysiąca złotych odkupiono z Niemiec pierwszą parę – Gatczynę i Hagena. Chociaż żubry te nie przyczyniły się ostatecznie do odbudowy gatunku, ponieważ oba spłodzone przez nie cielęta zmarły, dzięki pojawieniu się tej pary w Polsce wzrosło zainteresowanie żubrzą tematyką. Przyczyniło się to do uzyskania rządowej dotacji na kupno kolejnych zwierząt. W 1929 roku, dziesięć lat po zabiciu ostatniej żubrzej krowy w Puszczy, żubry znów zawitały do Białowieży­. Wybudowano tam rezerwat przeznaczony specjalnie do hodowli gatunku i w nim właśnie na dobre rozhulała się polska historia wskrzeszenia żubrów. Do wybuchu kolejnej wojny światowej udało się tam doprowadzić liczbę żubrów do szesnastu osobników – częściowo sprowadzając je z innych miejsc, a częściowo rozmnażając. Nie wszystkie z nich były jednak czystej


122

Bison bonasus (żubr europejski), gatunek obejmujący niegdyś występowaniem praktycznie całą Europę, na początku XIX wieku zamieszkiwał już wyłącznie polską część Puszczy Białowieskiej­. Co ciekawe, do jego utrzymania na tych terenach przyczyniali się kolejni władcy, którzy wydawali najrozmaitsze dokumenty mające na celu utrzymanie terenów puszczańskich w dobrej kondycji. Prawa te w dużej mierze wynikały z chęci zachowania dogodnych warunków do królewskich polowań. Te zaś wbrew pozorom wcale nie szkodziły populacji żubra, gdyż odbywały się średnio raz na kilkadziesiąt lat, de facto wspierając i chroniąc tereny zamieszkiwane przez żubry. Ochrona puszczańskich żubrów nie była zresztą domeną jedynie polskich władców. Już w czasie zaborów car Aleksander I wydał dekret o ochronie żubra, w którym nakazał chłopom opiekę nad tymi majestatycznymi ssakami.

zainteresowania dla oddziałów III Rzeszy. Złej jakości pasza i zaniedbania w opiece sprawiły, że rezerwat podupadł. Kilka urodzonych w tym okresie cieląt padło, zdarzały się też przypadki zastrzelenia żubrów przez kłusowników. Podobno jedną z najbardziej zasłużonych dla odbudowy gatunku krów, Bisertę, zabił nie kto inny jak Wielki Łowczy III Rzeszy, Herman Göring. Pozostałe w rezerwacie żubry Niemcy wypuścili na wolność. Szczęśliwie zdołano je jednak odłowić i w 1944 roku znów umieścić w białowieskim zwierzyńcu. W międzyczasie do ich ochrony wyznaczony został specjalny oddział partyzantów. Cóż to musiała być za kompania – skradająca się za wielkimi futrzakami! Dzięki dużo większej świadomości zagrożenia gatunku i działaniom wielu osób wojnę przeżyło w Puszczy­ aż piętnaście żubrów. W całej Polsce – czterdzieści cztery osobniki. Okazało się, że nasze żubry miały wielkie szczęście – na całym świecie ostały się jedynie sto trzy sztuki tego gatunku. Żubr znów wolny Po wojnie Polska stała się przodownikiem w programie restytucji. Puszcza Białowieska, w której najdłużej ostały się wolne żubry, miała stać się pierwszym miejscem, w którym wielkie ssaki powrócą na łono dziczy. Po wytyczeniu w 1945 roku granicy między Polską a Białorusią obie strony ściśle współpracowały w kwestii reintrodukcji, czyli ponownego wprowadzenia żubrów na tereny puszczańskie.

Przełomowym momentem w historii gatunku okazał się rok 1952, kiedy otwarto bramy białowieskiego rezerwatu i wypuszczono na wolność dwa młode byki – Pomruka i Popasa. Legenda głosi, że świadkiem tego wydarzenia był także człowiek, który zabił ostatnią wolną krowę w 1919 roku, później zaś cierpiał na choroby serca właśnie z żalu za ten okrutny grzech. W kolejnych latach stado było systematycznie powiększane. W 1957 roku na wolności urodziło się pierwsze od czasów wyginięcia żubrów cielę. Chociaż zdarzały się przypadki konieczności odłowienia niektórych osobników (ze względu na ich agresywność lub złe rokowania jako przedłużaczy gatunku), żubrów w Puszczy stopniowo przybywało. U schyłku 1957 roku stado wolnościowe liczyło sześć sztuk, rok później – osiemnaście, a po upływie kolejnych dwunastu miesięcy było w nim już dwadzieścia osiem żubrów. W 1962 roku zaprzestano nadawania imion urodzonym poza rezerwatem cielakom, ponieważ nie dało się ich identyfikować. W 1971 roku w wolnym stadzie żyło ponad dwieście żubrów. Ich powrót na wolność okazał się spektakularnym sukcesem akcji restytucyjnej i umożliwił jej dalszy rozwój. Obserwowanie wolnego stada, które odzyskało tlące się w nim przez pięć pokoleń w niewoli pokłady dzikości, pozwoliło badaczom dogłębnie poznać ten wyjątkowy gatunek i w efekcie lepiej i mądrzej opiekować się żubrami żyjącymi w rezerwatach i hodowlach.


Od lat 60. wiele zmieniło się w postrzeganiu i ochronie żubra. Wolnych stad przybyło – są już nie tylko w Białowieskim Parku Narodowym, ale również w Bieszczadach czy w województwie zachodniopomorskim, a także poza granicami Polski. Wszystkie osobniki są bacznie obserwowane. – Nie można powiedzieć, że z całą pewnością wszystko jest w porządku, bo w każdym momencie coś może się wydarzyć – opowiada Jarosław Tomana i dodaje: – Prognozy są optymistyczne i raczej nie jest możliwy scenariusz, w którym gatunek wyginie. Proszę pamiętać jednak, że wszystkie żyjące dziś żubry mają jedynie dwunastu przodków, z czego żubry linii białowieskiej – jedynie siedmiu! Jak więc możliwe, że cechująca się tak dużą wsobnością populacja żubra przetrwała już prawie sto lat? – Gdyby to był inny gatunek, cała operacja raczej by się nie udała – ocenia Tomana. Żubr jednak ma bardzo długą historię i w ciągu tysięcy lat istnienia zdążył udoskonalić swoje geny. Dziś głównym zmartwieniem osób zajmujących się żubrami jest znajdowanie dla nich nowych miejsc bytowania, a także ciągłe monitorowanie stanu ich zdrowia. W dalszym ciągu wypuszcza się także kolejne osobniki do wolnych stad, z uwzględnieniem różnorodności genowej. Można powiedzieć, że historia żubra kończy się happy­ endem. Wielkie rogate głowy znów dostrzec

można pomiędzy puszczańskimi drzewami, białowieskie restauracje i pensjonaty prześcigają się w wykorzystaniu żubrzej nomenklatury, a studenci w całej Polsce właśnie w nadawanej na żywo transmisji żubry-online szukają podczas sesji natchnienia do nauki. Historia żubra jest jednak nie tylko wielkim tryumfem, ale przede wszystkim przestrogą. Kolejne źródła cytują słowa Zbigniewa Krasińskiego, badacza i autora licznych publikacji o żubrach, i ja także pozwolę sobie właśnie nimi podsumować tę krótką biografię białowieskiego ssaka: „Losy żubra są przykładem, jak w bardzo krótkim czasie można doprowadzić gatunek do krawędzi zagłady i jak wiele trudu trzeba było włożyć w jego ratowanie”.

123 KRAJOZNAWCZY

Żubrzym śladem

Ida Nowak studiuje na Wydziale „Artes Liberales” UW. Pisze piosenki pod pseudonimem Ida Dzik i działa aktywistycznie w Stowarzyszeniu Otwarte Klatki. Członkini redakcji „Kontaktu”.


124

Jeśli nie możemy się bawić, to po co to wszystko? W kapitalistycznej wersji ewolucji życie przestało być celem samym w sobie – sprowadzono je do narzędzia rozpowszechniania łańcuchow DNA. W ten sposob samo istnienie zabawy stało się pewnego rodzaju skandalem.

David Graeber Artur Denys

S

iedziałem kiedyś z moją koleżanką June Thunderstor­m na łące, obserwując robaka. Zwisał ze źdźbła trawy, wyginał się w każdym możliwym kierunku i przeskakiwał na kolejne źdźbło, żeby robić to samo. I tak w kółko. Wyglądało to na naprawdę duży wydatek energetyczny i wydawało się nie mieć absolutnie żadnego celu. „Wszystkie zwierzęta się bawią – powiedziała mi kiedyś June. – Nawet mrówki”. Przez wiele lat pracowała jako profesjonalna ogrodniczka i miała mnóstwo takich spostrzeżeń. „Popatrz – rzuciła z nutką triumfu w głosie – widzisz, o czym mówię?”. Większość z nas, słysząc tę historię, poprosi o dowód. Skąd wiemy, że robak się bawił? Może zwisając z trawy i kręcąc młynki, tak naprawdę próbował namierzyć pożywienie? Albo odprawiał rytuał godowy? Możemy udowodnić, że nie? Nawet jeśli się bawił, to skąd wiemy, że na dłuższą metę taka zabawa nie służy innym, praktycznym celom – ćwiczeniom albo przygotowaniu się na jakieś nieprzewidziane niebezpieczeństwa robaczego życia? Byłaby to też reakcja większości profesjonalnych etologów. Ogólnie rzecz biorąc, analiza zachowań zwierząt nie będzie uznawana za naukową, dopóki nie zostanie oparta na założeniu – choćby milczącym – że zwierzę operuje tymi samymi kalkulacjami środków i celów, które stosujemy w transakcjach ekonomicznych. Zgodnie z tym założeniem każdy wydatek

energetyczny musi mieć jakiś cel – zdobycie pożywienia, zabezpieczenie terytorium, osiągnięcie dominacji czy zwiększenie szansy na reprodukcję. Teoretycznie dałoby się wykazać, że nie zawsze tak jest, ale jak można się domyślić, w takim przypadku bardzo trudno jest przedstawić niezbity dowód. Muszę podkreślić, że nie ma tu większego znaczenia, jaką teorię zwierzęcej motywacji weźmiemy pod uwagę, co naszym zdaniem zwierzęta myślą albo czy można powiedzieć, że myślą cokolwiek w ogóle. Nie twierdzę też, że według etologów zwierzęta są po prostu racjonalnymi, kalkulującymi maszynami. Mówię tylko, że zamknęli się w świecie, w którym naukowość oznacza wyjaśnianie zachowań w racjonalnych ramach – czyli opisywanie zwierząt tak, jak gdyby były kalkulującymi podmiotami ekonomicznymi, próbującymi zmaksymalizować pewien rodzaj własnego interesu. Właśnie dlatego istnienie zwierzęcej zabawy jest postrzegane jako coś w rodzaju intelektualnego skandalu. Mało kto się tym zajmuje, a ci, którzy to robią, są postrzegani jako lekko ekscentryczni. A kiedy już przedstawią swoje niepokojące, spekulacyjne idee, spełnią trudne do spełnienia kryteria i wykażą, że zwierzęta też czasem się bawią, to i tak zwykle kończą, kanibalizując swoją pracę, gdy próbują wykazać, że taka zabawa musi mieć jakiś długoterminowy cel, pomagać w przetrwaniu lub reprodukcji. Mimo wszystko ci, którzy zajmują się tym tematem, muszą dostrzec, że zabawa istnieje w niemal całym zwierzęcym świecie. I to nie tylko pomiędzy frywolnymi małpkami, delfinami czy pieskami. Dokazują też żaby, ryby, jaszczurki, kraby, a nawet – tak – mrówki,


Przetrwają niedostosowani Powszechna tendencja do postrzegania świata biologicznego w ekonomicznych kategoriach była obecna już u zarania dziewiętnastowiecznego darwinizmu. W końcu sam Darwin zapożyczył termin „przetrwanie najlepiej przystosowanych” od socjologa Herberta Spencera, tak ukochanego przez fabrykantów i wyzyskiwaczy. Z kolei Spencer był zaskoczony tym, jak bardzo teoria doboru naturalnego w pracy „O pochodzeniu gatunków” przypominała jego własne

leseferystyczne poglądy gospodarcze. Konkurencja o zasoby, racjonalna kalkulacja i stopniowe wymieranie najsłabszych. Wydawało się wówczas, że są to najbardziej podstawowe siły rządzące światem. Powstająca wówczas wizja natury – jako teatru brutalnej walki o przetrwanie – mogła mieć fundamentalne konsekwencje, a obiekcje pojawiały się od samego początku. Alternatywna szkoła darwinizmu, powstała w Rosji, podkreślała ewolucyjną rolę współpracy, nie konkurencji. W 1902 roku takie podejście zaproponował rewolucjonista i anarchista Piotr Kropotkin­w popularnej książce „Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju”. Odpowiadając wprost darwinistom społecznym, Kropotkin stwierdzał, że cała teoretyczna podstawa darwinizmu społecznego jest błędna – na dłuższą metę to najlepiej współpracujące gatunki okazują się najbardziej konkurencyjne. Kropotkin, urodzony w książęcej rodzinie (tytułu wyrzekł się jeszcze w młodości), spędził wiele lat na Syberii →

125 OBYWATEL

które angażują się w indywidualne zabawy, a nawet (obserwuje się to od dziewiętnastego wieku) dla rozrywki aranżują udawane wojny. Czemu zwierzęta się bawią? A czemu nie miałyby? Prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego aktywność wykonywana dla czystej przyjemności, wysiłek dla czystego wysiłku, to rzeczy, które instynktownie odbieramy jako zagadkowe? Co nam to mówi o nas samych?


126

Dlaczego aktywność wykonywaną dla czystej przyjemności odbieramy jako zagadkową?

jako przyrodnik i badacz, jeszcze zanim uwięziono go za agitację rewolucyjną i zanim zbiegł do Londynu. „Pomoc wzajemna” powstała jako seria esejów napisanych w odpowiedzi Thomasowi Henry’emu Huxleyowi, znanemu społecznemu darwiniście, i podsumowywała ówczesne rosyjskie rozumienie spraw, zgodnie z którym konkurencja stanowiła wprawdzie istotny czynnik doboru naturalnego i ewolucji, ale kluczowa była kooperacja. Rosyjskie wyzwanie zostało potraktowane dość poważnie w dwudziestowiecznej biologii, szczególnie w powstającej psychologii ewolucyjnej. Argumenty Kropotkina rozpatrywano pod szyldem „problemu altruizmu” (kolejna fraza zaczerpnięta z ekonomii), o który spierają się dziś teoretycy „racjonalnego wyboru” w naukach społecznych. Z tym pytaniem borykał się już Darwin: dlaczego zwierzętom zdarza się poświęcać dla innych? Nikt nie zaprzeczy, że czasem się zdarza. Dlaczego stadnym zwierzętom zdarza się zwrócić na siebie uwagę, żeby ostrzec pobratymców przed nadchodzącym drapieżnikiem? Czemu pszczoły robotnice dają się zabić, żeby ochronić rój? Jeżeli wyjaśnienie naukowe to sprowadzenie zachowań zwierząt do racjonalnej kalkulacji i maksymalizacji, to co dokładnie maksymalizują pszczoły kamikadze? Wszyscy znamy odpowiedź, którą w końcu przyniosło odkrycie genów. Zwierzęta zwyczajnie próbują zmaksymalizować szanse przetrwania swojego kodu genetycznego. Co ciekawe, ten pogląd – nazywany dziś neodarwinowskim – został rozwinięty głównie przez postacie, które określały się jako radykałowie. Jack Haldane, marksistowski biolog, już w latach 30.

ubiegłego wieku lubił irytować moralistów, żartując, że jak każda biologiczna istota chętnie poświęciłby życie za „dwóch braci lub ośmiu kuzynów”. Ostatecznie esencję tego sposobu rozumowania wyraził wojujący ateista Richard Dawkins, twierdząc w książce „Samolubny gen”, że wszystkie organizmy najsensowniej jest postrzegać jako „ociężałe roboty”, zaprogramowane genetycznie, żeby – z jakiegoś powodu, którego nikt nie rozumie – zachowywały się jak „dobrze prosperujący chicagowscy gangsterzy”, bezwzględnie walczący o terytorium i wieczne poszerzanie swoich wpływów. Takie opisy zwykle opatrywano zastrzeżeniami, że „oczywiście to tylko metafora, geny tak naprawdę nie mogą niczego chcieć ani robić”. W gruncie rzeczy jednak neodarwinistów do takich wniosków doprowadziły ich początkowe założenia – że nauka wymaga racjonalnego wyjaśnienia, co oznacza przypisywanie racjonalnych motywów do wszystkich zachowań, a prawdziwie racjonalne motywy to tylko takie, które u ludzi zostałyby opisane jako samolubne lub chciwe. Neodarwiniści poszli więc o wiele dalej niż wiktorianie. Podczas gdy starej daty darwiniści społeczni, tacy jak Herbert Spencer, widzieli naturę jako rynek (choć niespotykanie okrutny), nowa fala darwinizmu była kategorycznie kapitalistyczna. Neodarwiniści założyli nie tylko walkę o przetrwanie, ale i wszechświat racjonalnej kalkulacji, którego paliwem miał być na pozór nieracjonalny imperatyw nieskończonego wzrostu. Tak w każdym razie zrozumiano rosyjskie wyzwanie. A rzeczywisty wywód Kropotkina był dużo bardziej interesujący. Na przykład znaczna jego część skupiała się na tym, że współpraca zwierząt często nie ma nic


Herbert Spencer osobiście nie miał żadnego problemu z pomysłem, że zwierzęta mogą bawić się bez celu, zużywając energię dla przyjemności. Jeśli dobrze radzący sobie fabrykant albo sprzedawca mógł pójść do domu pograć w karty albo polo, dlaczego zwierzęta, którym udaje się przetrwać, nie miałyby też czasem się bawić? Ale w nowej, w pełni kapitalistycznej wersji ewolucji, w której dążenie do akumulacji nie napotyka na żadne bariery, życie przestało być celem samym w sobie – sprowadzono je do narzędzia rozpowszechniania łańcuchów DNA. W ten sposób samo istnienie zabawy stało się pewnego rodzaju skandalem. Dlaczego ja? Problemem nie jest to, że naukowcy nie chcą wejść na ścieżkę, która mogłaby zaprowadzić ich do dostrzeżenia zabawy – a więc ziaren samoświadomości, wolności i moralności – w świecie zwierząt. Wielu osobom coraz trudniej jest uzasadnić przypisywanie którejkolwiek z tych cech nawet samym ludziom. Nic dziwnego. Kiedy zredukujesz wszystkie żywe stworzenia do odpowiedników podmiotów rynkowych, racjonalnie kalkulujących maszyn, próbujących rozpowszechniać swój kod genetyczny, musisz przyjąć, że nie tylko komórki, z których składają się nasze ciała, ale też wszyscy nasi najbliżsi przodkowie byli pozbawieni czegokolwiek, co mogłoby choć trochę przypominać samoświadomość, wolność czy moralność. A to utrudnia zrozumienie, jak cokolwiek takiego jak świadomość (umysł, dusza) mogło w ogóle kiedykolwiek się pojawić. Amerykański filozof Daniel Dennett ujmuje ten problem całkiem klarownie. Weźmy homary, mówi – są tylko robotami. Homary radzą sobie bez żadnego poczucia osobowości. Nie możesz zapytać: „Jak to jest być homarem?”. Słowo „jak” nie ma tu sensu. Homary nie mają niczego, co choćby przypominałoby świadomość; są maszynami. A jeśli tak, ciągnie Dennett, to musimy poczynić to samo założenie odnośnie do całego łańcucha ewolucyjnej złożoności, od komórek tworzących nasze ciało aż do złożonych organizmów małp czy słoni. W ilu cechach by nas nie przypominały, nie da się wykazać, że myślą o tym, co robią. A przynajmniej do momentu, gdy Dennett dochodzi do ludzi, którzy – choć przez 95 procent czasu pędzą przez życie na autopilocie – zdają się mieć to poczucie własnego ja, tę świadomość zaszczepioną wewnątrz siebie, która czasem pojawia się, żeby interweniować i powiedzieć systemowi, by poszukał nowej pracy, rzucił palenie czy napisał artykuł o pochodzeniu świadomości. Dennett mówi: →

127 OBYWATEL

wspólnego z przetrwaniem czy reprodukcją, ale jest formą przyjemności samej w sobie. Jak pisze autor, „latanie stadem dla samej przyjemności latania należy do zwyczaju bardzo wielu ptaków”. Kropotkin wylicza przykłady zabaw: pary sępów krążące w kółko dla rozrywki, zające tak chętne do bójek z innymi gatunkami, że czasem (niemądrze) trafiające na lisy, stadne ptaki przeprowadzające niby-militarne manewry, bandy wiewiórek zbierające się na zapasy i inne podobne zabawy zwierząt: „Wiemy teraz dobrze, że wszystkie zwierzęta, poczynając od mrówek, aż do ptaków i najwyższych ssących – ogromnie lubią zabawy, gonitwy, przekomarzanie się wzajemne i tym podobne. I gdy niektóre z tych zabaw mają na celu jak gdyby przygotowanie młodzieży do tego, co czynić im wypadnie w wieku dojrzałym, inne nie posiadają żadnego wyraźnego celu i są – jak na przykład taniec i śpiew – prostym przejawem nadmiaru sił, „radości życia”, są przejawem potrzeby łączenia się w jakibądź sposób z innemi jednostkami tego samego gatunku; słowem, są to przejawy czystego uspołecznienia, spotykanego w całym świecie zwierzęcym” (tłumaczenie – Jan Hempel). Wykorzystywanie swojego potencjału w pełni to czerpanie radości z życia, a w przypadku istot społecznych takie przyjemności zwielokrotniają się uprawiane w towarzystwie. Zdaniem Rosjan nie wymaga to wyjaśnienia. Po prostu na tym polega życie. Nie musimy wyjaśniać, czemu stworzenia pragną żyć. Życie jest celem samym w sobie. A jeżeli polega na posiadaniu możliwości – do biegania, skoków, zapasów czy latania – to z pewnością korzystanie z tych możliwości również nie wymaga dalszego wyjaśnienia. To tylko rozwinięcie tej samej zasady. Friedrich Schiller już w 1795 roku twierdził, że właśnie w zabawie leżą źródła ludzkiej samoświadomości, wolności, a zatem i moralności. W „Listach o estetycznym wychowaniu człowieka” pisał: „człowiek bawi się tylko wtedy, kiedy jest człowiekiem w pełni znaczenia tego słowa (…) i tylko wtedy jest w pełni człowiekiem, kiedy się bawi”. Jeśli tak i jeśli Kropotkin miał rację, to iskry wolności, a może nawet moralnego życia, zdają się pojawiać wszędzie wokół nas. Nie jest szczególnie zaskakujące, że ta część argumentacji Kropotkina została zignorowana przez neodarwinistów. O ile „problem altruizmu” łatwo dało się przechwycić dla celów ideologicznych, o tyle nie można było tego zrobić ze współpracą dla przyjemności. Tak naprawdę wizja walki o przetrwanie, która zrodziła się w XX wieku, pozostawiała zabawie jeszcze mniej przestrzeni niż dawna wiktoriańska opowieść.


128

„Tak, mamy duszę. Ale składa się ona z wielu małych robotów. W jakiś sposób kwintyliony robotycznych (i nieświadomych) komórek, z których zbudowane są nasze ciała, organizują się w systemy interakcji, które podtrzymują aktywności tradycyjnie łączone z duszą, ego albo osobowością. Ale skoro przyznaliśmy, że proste roboty są nieświadome (tak jak tostery, termostaty i telefony), dlaczego zbiory takich robotów nie mogłyby wykonywać swoich wymyślnych projektów, niekoniecznie tworząc mnie? Jeżeli układ odpornościowy ma swój własny umysł i obwód koordynacji ręka–oko ma swój, to po co miałby powstać superumysł nadzorujący to wszystko?”. Odpowiedź samego Dennetta nie jest szczególnie przekonująca: sugeruje, że rozwijamy świadomość, aby móc kłamać, co daje nam pewną ewolucyjną przewagę. (Skoro tak, czemu lisy nie są również świadome?). Ale pytanie robi się o rząd wielkości trudniejsze, kiedy zapytamy, jak to się dzieje. David Chalmers nazywa to „trudnym problemem świadomości”. Jak te robotyczne niby komórki i ich systemy łączą się w sposób pozwalający na posiadanie jakościowych doświadczeń – czucie wilgoci, rozkoszowanie się winem, pasję do cumbii i brak zainteresowania salsą? Niektórzy naukowcy są na tyle uczciwi, by przyznać, że nie mają bladego pojęcia, jak wyjaśnić takie doświadczenia, i prawdopodobnie nigdy nie będą mieli.

Czy elektrony tańczą? Ten problem ma rozwiązanie, a pierwszym jego krokiem jest spostrzeżenie, że być może myliliśmy się w punkcie wyjścia. Przemyślmy raz jeszcze tego homara. Homary mają wyjątkowo złą sławę wśród filozofów, którzy bardzo często przywołują je jako oczywiste przykłady niemyślących i nieczujących stworzeń. Prawdopodobnie dlatego, że homary są jedynymi stworzeniami, które większość filozofów zabiła własnymi rękami przed zjedzeniem. Nieprzyjemnie wrzuca się walczące zwierzę do garnka z wrzątkiem; trzeba najpierw wmówić samemu sobie, że homar tak naprawdę tego nie czuje. (Z jakiegoś powodu jedynym wyjątkiem od tej reguły wydaje się Francja, gdzie Gérard de Nerval zwykł chadzać na spacery z homarem na smyczy i gdzie Jean-Paul Sartre w pewnym momencie nabawił się erotycznej obsesji związanej z homarami po przedawkowaniu meskaliny). Tymczasem obserwacje naukowe wskazują, że nawet homary się bawią, na przykład przesuwając różne przedmioty. A jeśli tak, to nazwanie takich stworzeń robotami pozbawiałoby to słowo jakiegokolwiek znaczenia. Maszyny się nie bawią. A jeśli żywe organizmy jednak nie są robotami, to wiele z tych pozornie trudnych pytań natychmiast się rozmywa. Co by się stało, gdybyśmy przyjęli odwrotną perspektywę i potraktowali zabawę nie jako dziwną anomalię, lecz punkt wyjścia? Jako zasadę ujawniającą się


prawami fizyki, to jak możemy w ogóle mówić o wolnej woli? Standardowa odpowiedź brzmi tak, że wiemy już od Heisenberga, iż ruchy cząsteczek nie są z góry określone. Fizyka kwantowa potrafi na przykład przewidzieć, do jakiej pozycji elektrony będą miały tendencję przeskakiwać, po zagregowaniu, w danych okolicznościach. Ale nie da się z góry określić, w którą stronę dowolny wybrany elektron przeskoczy w każdej sytuacji. Problem rozwiązany. Tyle że nie do końca; czegoś wciąż brakuje. Jeśli to wszystko znaczy jedynie tyle, że cząsteczki, z których złożone są nasze mózgi, skaczą sobie losowo, wciąż trzeba wyobrazić sobie jakiś niematerialny, metafizyczny byt („umysł”), który interweniuje, by skierować neurony w nielosowych kierunkach. Ale to jest błędne koło – potrzebujemy umysłu, żeby mózg mógł zachowywać się jak umysł. A jeśli te ruchy nie są losowe, to możemy przynajmniej zacząć myśleć o materialnym wyjaśnieniu. Istnienie niezliczonych form samoorganizacji w naturze – struktur utrzymujących się w równowadze w swoich środowiskach, od elektromagnetycznych pól do procesów krystalizacji – daje panpsychistom sporo materiału do pracy. Jak twierdzą, możesz się uprzeć, że wszystkie te byty muszą albo po prostu „przestrzegać” praw natury (praw, których istnienie nie wymaga wyjaśnienia), albo zwyczajnie poruszać się całkowicie losowo… ale jeśli tak zrobisz, to tylko dlatego, że zdecydowałeś się patrzeć na sprawę wyłącznie w ten sposób. Bez wyjaśnienia pozostaje wtedy fakt, że w ogóle masz umysł zdolny do podejmowania takich decyzji. Przyznaję, takie podejście zawsze było mniejszościowe. Przez większość XX wieku zupełnie je marginalizowano. Łatwo też z niego drwić. („Czekaj, ty naprawdę uważasz, że stoły potrafią myśleć?” Nie, nikt tego nie sugeruje, twierdzę tylko, że samoorganizujące się systemy, z których złożone są stoły – systemy takie jak atomy – przejawiają ekstremalnie proste jakości, które na wykładniczo zwiększonym poziomie złożoności możemy nazwać myślą). Ale w ostatnich latach w niektórych środowiskach naukowych zyskują na popularności idee filozofów takich jak Charles Sanders Peirce (1839–1914) i Alfred North Whitehead (1861– 1947) i między innymi dzięki temu następuje odnowa powyższego sposobu myślenia. Co ciekawe, w znacznej mierze to właśnie fizycy okazali się otwarci na takie idee (oraz matematycy – co może nie powinno zaskakiwać, biorąc pod uwagę fakt, że zarówno Peirce, jak i Whitehead zaczynali swoje kariery od tej dziedziny). Fizycy są zwykle bardziej żartobliwi i mniej zachowawczy niż, powiedzmy, biolodzy, →

129 OBYWATEL

nie tylko w funkcjonowaniu homarów czy wszystkich żywych organizmów, ale również na każdym poziomie tego, co fizycy, chemiczki i biolożki nazywają „samoporządkującymi systemami”? Nie jest to tak głupie, jak może się wydawać. Filozofowie nauki, mierząc się z pytaniem o to, jak życie powstało z martwej materii albo jak świadomość wyewoluowała z mikrobów, rozwinęli dwa podstawowe wyjaśnienia. Pierwsze opiera się na tak zwanym emergentyzmie. Rozumowanie jest takie, że w momencie, w którym osiągamy pewien poziom złożoności, następuje jakościowy skok. W efekcie mogą się wyłonić zupełnie nowe rodzaje praw, takie, których nie da się zredukować do tego, z czego powstały i na czym bazują. W ten sposób można stwierdzić, że prawa chemiczne wyłoniły się z praw fizyki: jedne wynikają z drugich, ale praw chemicznych nie da się wprost zredukować do fizycznych. W ten sam sposób prawa biologiczne powstały z praw chemii: trzeba zrozumieć chemiczny skład ryby, aby wyjaśnić, jak to się stało, że pływa, ale sam ten skład nigdy nie da nam pełnego wyjaśnienia. Analogicznie można powiedzieć, że ludzki mózg wyłonił się z komórek, które go tworzą. Drugie wyjaśnienie, zwane zwykle panpsychizmem lub paneksperymentalizmem, przyjmuje, że to wszystko może być prawdą, ale uznaje, że to wciąż zbyt mało. Jak ujął to ostatnio brytyjski filozof Galen Strawson, jeżeli wyobrażamy sobie, że można dojść od materii nieożywionej do zdolności dyskutowania o materii nieożywionej, czyniąc zaledwie dwa skoki, to trochę zbyt wiele oczekujemy od emergencji. Coś musi już tu być wcześniej, na każdym poziomie materialnych bytów, nawet na poziomie cząstek subatomowych, nawet coś minimalnego i embrionicznego, ale coś, co przejawia się w sposób, który przywykliśmy traktować jako życie. Jest to konieczne, żeby coś takiego, zorganizowanego na coraz bardziej złożonych poziomach, mogło ostatecznie wytworzyć samoświadome istoty. To „coś” może być naprawdę minimalne; szczątkowa responsywność względem otoczenia, cokolwiek w rodzaju zdolności przewidywania czy pamięci. Jakkolwiek drobne, musiało istnieć w samoporządkujących systemach typu atomów lub cząsteczek, aby w ogóle mogły być uporządkowane. Stawką w tej dyskusji jest odpowiedź na bardzo wiele pytań, łącznie ze starym jak świat problemem wolnej woli. Jak rozważała niezliczona ilość młodych umysłów – często zjaranych i po raz pierwszy zgłębiających tajemnice wszechświata – jeśli ruchy cząsteczek, z których składają się nasze mózgi, są zdeterminowane


130

Co by się stało, gdybyśmy potraktowali zabawę nie jako anomalię, lecz punkt wyjścia?

częściowo na pewno dlatego, że rzadko muszą zwalczać religijnych fundamentalistów podważających istnienie praw fizyki. Fizycy to poeci świata nauki. Jeśli ktoś jest w stanie przyjąć istnienie trzynastowymiarowych obiektów, nieskończonej liczby alternatywnych wszechświatów albo swobodnie zasugerować, że 95 procent wszechświata jest zrobione z ciemnej materii i energii, o których właściwościach nic nie wiemy, to być może nie jest dla niego szczególną herezją pomyśleć o tym, że subatomowe cząsteczki mogą mieć „wolną wolę” albo nawet doświadczenia. I rzeczywiście, istnienie wolności na poziomie subatomowym jest w tej chwili gorąco dyskutowanym tematem. Czy w ogóle jest jakiś sens w mówieniu, że elektron „decyduje się” skoczyć w tę stronę, a nie w inną? Oczywiście, nie da się tego niezbicie wykazać. Jedyny dowód, jaki moglibyśmy mieć (taki, że nie możemy przewidzieć tego, co zrobi elektron), już mamy. Ale wciąż nie jest on decydujący. Jeśli ktoś oczekuje spójnego materialistycznego wyjaśnienia rzeczywistości – to jest jeśli ktoś nie chce traktować umysłu jako nadprzyrodzonego bytu, a raczej jako po prostu bardziej złożoną organizację procesów, które dzieją się już na każdym poziomie materialnej rzeczywistości – to ma pewien sens stwierdzenie, że coś w rodzaju intencjonalności, coś choćby minimalnie przypominającego doświadczanie albo wolność, również powinno istnieć na każdym poziomie fizycznej rzeczywistości. Dlaczego więc większość z nas instynktownie wzdraga się przed takimi wnioskami? Dlaczego wydają się one zwariowane i nienaukowe? Albo żeby ująć to

lepiej, dlaczego tak ochoczo przyznajemy sprawczość nitce DNA (niechby i „metaforycznie”), ale uznajemy to za absurd w przypadku elektronu, płatka śniegu albo harmonicznego pola elektromagnetycznego? Najwyraźniej dlatego, że płatkowi śniegu nie da się przypisać własnego interesu. Jeśli przekonaliśmy sami siebie, że racjonalne wyjaśnienie działania musi wyglądać tak, jakby stała za nim jakaś samolubna kalkulacja, to na tak podstawowych poziomach organizacji materii z definicji nie da się znaleźć racjonalnego wyjaśnienia. Inaczej niż cząsteczki DNA, co do których możemy chociaż udawać, że realizują jakiś gangsterski projekt bezwzględnego poszerzania swoich wpływów, elektron po prostu nie ma żadnego interesu, nawet takiego, żeby przetrwać. W żadnym sensie nie konkuruje z innymi elektronami. Jeżeli elektron zaś jest wolny – jeśli, jak podobno mawiał Richard Feynman, „robi, co chce” – to jego wolność może być tylko celem samym w sobie. Co ni mniej, ni więcej oznacza, że na najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistości fizycznej spotykamy wolność dla wolności – a więc także najbardziej fundamentalną formę zabawy. Pływaj z rybami Nie przeczę, że to, co jak na razie tutaj przedstawiłem, to barbarzyńskie uproszczenie niezmiernie złożonych spraw. Nie twierdzę też, że podejście, które proponuję – zakładające istnienie jakiejś bazowej reguły zabawy na każdym poziomie rzeczywistości fizycznej – jest koniecznie prawdziwe. Sądzę tylko, że ta perspektywa jest co najmniej tak samo przekonująca, jak


filozofowie motywowani są przede wszystkim takimi przyjemnościami, ćwiczeniem swoich możliwości intelektualnych dla samej zabawy, to bez wątpienia jest to zasada istniejąca na każdym poziomie świata naturalnego – i właśnie dlatego spontanicznie dostrzegam ją również u ryb. Zhuangzi miał rację. Tak jak June Thunderstorm. Nasze umysły są po prostu częścią natury. Możemy zrozumieć szczęście ryb, mrówek albo robaków właśnie dlatego, że to, co pcha nas do myślenia i dyskutowania o takich rzeczach, to, w gruncie rzeczy, dokładnie to samo. Zabawne, prawda? Tłumaczył Hubert Walczyński * Tekst „What’s the Point If We Can’t Have Fun?” ukazał się po raz pierwszy w 2014 roku w magazynie „The Baffler”. Przekład publikujemy z nieznacznymi zmianami redakcyjnymi.

David Graeber jest profesorem antropologii w London School of Economics.

fot. Guido van Nispen, CC BY 2.0

131 OBYWATEL

przyjmowane dziś bez zastrzeżeń, dziwnie niespójne spekulacje, zgodnie z którymi pozbawiony umysłu, robotyczny wszechświat nagle znikąd produkuje poetów i filozofów. Lata temu, kiedy wykładałem w Yale, czasem zadawałem studentom lekturę, w której pojawiała się znana taoistyczna historia. Proponowałem piątkę każdej osobie, która powie mi, dlaczego ostatni wers ma sens. (Nikomu nigdy się to nie udało). Zhuangzi i Huizi przechadzali się mostem nad rzeką Hao, gdy Zhuangzi rzekł: „Spójrz jak te rybki gnają pomiędzy skałami! Tak wygląda szczęście rybek!”. „Nie jesteś rybą”, odpowiedział Huizi. „Skąd możesz wiedzieć, na czym polega szczęście rybek?”. „A ty nie jesteś mną”, rzekł Zhuangzi. „Skąd możesz wiedzieć, że ja nie wiem, na czym polega szczęście rybek?­”. „Jeśli nie będąc tobą, nie mogę wiedzieć, co ty wiesz”, odpowiedział Huizi, „to czy z samego tego faktu nie wynika, że ty, nie będąc rybą, nie możesz wiedzieć, co czyni rybę szczęśliwą?”. „Wróćmy do pierwszego pytania”, odparł Zhuangzi. „Zapytałeś mnie, skąd wiem, na czym polega szczęście rybek. Sam fakt, że mnie o to zapytałeś, sugeruje, że wiesz o tym, że wiem. Istotnie, wiem. Bo wiem, co sam czuję na tym moście”. Zwykle ta anegdota rozumiana jest jako konfrontacja dwóch niedających się pogodzić podejść do świata: logicznego i mistycznego. Ale skoro tak, to dlaczego Zhuangzi, który to spisał, ukazuje siebie jako pokonanego przez swojego logicznego przyjaciela? Myślałem o tej historii przez całe lata i w pewnym momencie uderzyło mnie, że właśnie w tym rzecz. Zgodnie ze wszelkimi świadectwami Zhuangzi i Huizi­ byli najlepszymi przyjaciółmi. Lubili spędzać godziny, dyskutując. Z pewnością o to właśnie chodziło Zhuangziemu­. Możemy zrozumieć, co ktoś inny czuje, właśnie dlatego, że kłócąc się o ryby, robimy dokładnie to samo co one: bawimy się, robiąc coś, w czym jesteśmy dobrzy i co jest celem samym w sobie. Właśnie to, że czułeś potrzebę pokonania mnie w dyskusji i sprawiło ci to taką przyjemność, wskazuje na to, że stanowisko, które zajmujesz, jest błędne. Jeśli nawet

Artur Denys behance.net/arturdenys


132

Odzyskujemy energię! Kiedy przeciętny człowiek słyszy o tym, że źle się dzieje ze środowiskiem, jest przytłoczony nie tylko samą informacją, ale także poczuciem bezsilności – nie wiadomo, co robić, by czemukolwiek zapobiec lub zmienić coś na lepsze. A na taką bezsilność nie możemy odpowiadać przecież: zostań ekspertem i napisz raport.

Z Moniką Sadkowską rozmawia Ida Nowak Tomek Kaczor Monika Sadkowska jest kulturoznawczynią, aktorką i producentką wydarzeń kulturalnych. Pracowała między innymi w Instytucie Teatralnym i Muzeum POLIN. Pomysłodawczyni Obozu dla Klimatu.

Masz jakieś jedno wspomnienie z Obozu, które jest szczególnie ważne?

Jedna niesamowita sytuacja rzeczywiście zapadła mi w pamięć. O trzeciej w nocy szłam do swojego namiotu przez obóz i usłyszałam, jak jakaś dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widziałam, tłumaczy pewnej parze, której też nie znałam, że w okolicach Świętnego są kopalnie odkrywkowe, przez które wysychają okoliczne jeziora. Z ożywieniem opowiadała im, dlaczego Obóz jest taki ważny. To był moment, w którym zrozumiałam, że naprawdę się udało – osoba, której w ogóle nie znam, opowiada innym osobom, których też w ogóle nie znam, o sprawie, którą znam bardzo dobrze. Przecież nikt nie kazał jej o tym mówić, a im nikt nie kazał słuchać – po prostu okazało się, że dla nich jest to ciekawe.

Wiesz, myślę, że człowiek jest z natury istotą, która chce zorganizować swoje życie wokół ważnych kwestii, zostawić po sobie ślad. Czasem wystarczy jedynie przyciągnąć ludzi do tych istotnych rzeczy, a okaże się, że wiele osób chce się nimi zajmować. Obóz dla Klimatu można uznać za próbę przyciągnięcia ludzi do ważnych kwestii?

Tak. Przez lata sposoby funkcjonowania polskich organizacji troszczących się o ekologię czy klimat pozostawały bardzo klasyczne. Koncentrowały się głównie na wydawaniu raportów czy monitorowaniu drogi administracyjnej kluczowych aktów prawnych i decyzji środowiskowych, które umożliwiają na przykład powstawanie szkodliwych inwestycji. Te działania funkcjonują w Polsce na bardzo wysokim poziomie, mamy całe grono znakomitych i zaangażowanych ekspertów i nie chciałabym dewaluować tego, co od 1989 roku udało nam się osiągnąć, bo żyjemy dziś w zupełnie innym pod względem ekologicznym kraju – dużo czystszym. Jednak dla większości ludzi ten poziom działania jest niedostępny. Kiedy

przeciętny człowiek słyszy o tym, że źle się dzieje ze środowiskiem, jest przytłoczony nie tylko samą informacją, ale także poczuciem bezsilności – nie wiadomo, co robić, by czemukolwiek zapobiec lub zmienić coś na lepsze. A na taką bezsilność nie możemy odpowiadać przecież: zostań ekspertem i napisz raport. Chodziło mi więc o to, by znaleźć sposób na rozmowę o sprawach klimatycznych nie w zaciszu klimatyzowanych sal konferencyjnych, ale w bardziej adekwatnym miejscu i na innych zasadach. Pomyślałam, że musimy skraść jakiś patent, który zadziałał w innych miejscach – na przykład w Niemczech, Czechach czy Ukrainie. Tak narodził się pomysł na zorganizowanie Obozu dla Klimatu. Czy Obóz okazał się odpowiedzią na to, w jaki sposób powinno się dziś rozmawiać z Polakami o ekologii, skoro klasyczne metody nie wystarczą?

Myślę, że do ludzi trzeba mówić przede wszystkim językiem ich potrzeb. Te potrzeby czynią nas indywidualnościami, ale także uświadamiają, że pod pewnymi względami jesteśmy do →


→

ZMIENNA

133


134

Bez względu na to, jak zły obrót przybiorą sprawy, ważne jest, żebyśmy nauczyli się organizować jako ludzie i jako społeczności.

siebie bardzo podobni. Myślę, że skończył się czas mówienia z perspektywy ideologii, idei czy powinności. Musimy po prostu ze sobą rozmawiać, pytać siebie nawzajem, czego potrzebujemy, o co się martwimy, czego się obawiamy, i wychodząc od tego, podejmować działania, łączyć się w sojusze i szukać sposobów przejmowania i używania władzy. Wydaje mi się, że społeczeństwo polskie nie jest w ogóle nauczone bycia sprawczym, obchodzenia się i dzielenia władzą. Mnie edukacja państwowa nauczyła tylko tego, jak oddać władzę komuś innemu. A jeśli nie siedzimy przy stole i nie decydujemy o sprawach dotyczących naszego życia, to najprawdopodobniej jesteśmy na tym stole daniem. Ktoś się naszym życiem podzieli i będzie miał jeszcze korzyść z tego, że ono potoczy się tak, a nie inaczej. W ten sposób nie możemy już dłużej funkcjonować. Bardzo dużą siłą Obozu było moim zdaniem to, że odbywał się on w miejscu – jak to określiłaś – adekwatnym. Tam, gdzie problemy środowiska i klimatu stają się widoczne, ponieważ wysychają rzeki i jeziora.

Chciałam, żeby Obóz odbył się tam, gdzie skupiają się problemy

klimatyczne i w ogóle problemy przemysłu wydobywczo-energetycznego w Polsce, ale żeby było to miejsce, w którym mamy dobry kontakt ze społecznością lokalną. Właśnie Wielkopolska północno-wschodnia okazała się takim miejscem. W Świętnem mogliśmy spotkać osoby, które cierpią z powodu kopalń odkrywkowych – rolników i ludzi zajmujących się turystyką – ale także poznać perspektywę górników, bo kilku z nich odwiedziło Obóz. Udowodniliśmy sobie też, że jesteśmy w stanie konfrontować się z kwestiami klimatycznymi w sposób przyjazny i stworzyć bezpieczną przestrzeń do rozmowy. A patrząc na to, jakie problemy targają dziś społeczeństwem polskim, nie jest wcale oczywiste, że da się takową stworzyć, jeśli rozmawiać mają ludzie, którzy pochodzą z różnych miejsc, mają inne, czasami sprzeczne, interesy czy inny sposób komunikowania się. Na obozie byli rolnicy, górnicy, ludzie z sektora turystycznego, działacze samorządowi, ale także rozmaici aktywiści, począwszy od anarchistów, a skończywszy na tych związanych z organizacjami pozarządowymi. Okazało się, że wszystkie te grupy, chociaż rozmawiają różnymi

językami, kierują się różnymi priorytetami i mają różne style działania, mogą się bezpiecznie spotkać. Dostawałam informacje, że sąsiedzi Obozu, mieszkańcy Świętnego i okolicznych miejscowości, przekazywali sobie wieść o tym, że atmosfera u nas jest dobra, na nikogo się nie krzyczy, a ludzie są przyjaźni. Już sam fakt, że rozwiane zostały pewne obawy dotyczące takiego aktywistycznego przedsięwzięcia, jakim jest Obóz dla Klimatu, jest dla mnie bardzo ważny. Słowo o sojuszach. Już na Obozie, pomimo niestandardowo pozytywnego i otwartego nastawienia bodaj wszystkich uczestników do siebie nawzajem, pojawiały się napięcia związane z obieranymi przez różne organizacje czy ruchy strategiami. Na spotkaniu dotyczącym ekologii integralnej było kilka głosów bardzo krytycznie nastawionych do Kościoła, a właściwie do chrześcijaństwa w ogóle. To dobrze pokazuje, jak trudne bywa zawieranie sojuszy, skoro nawet w tak „przesianym” środowisku dochodzi o starć.

W ciągu pięciu dni trwania Obozu­ przewinęło się przez niego około czterysta osób. To dużo więcej, niż zakładaliśmy. Pomyśl, że wszyscy ci ludzie


Z tego, co słyszałam, dyskusje pod hasłem „Co po Obozie?” były jednymi z najgorętszych. Co więc dalej z polskim ruchem klimatycznym?

Dyskusji „Co dalej?” odbyło się więcej, niż planowaliśmy, a na każdą kolejną przychodziło coraz więcej osób. Oznacza to, że podczas Obozu rzeczywiście odzyskaliśmy energię albo została ona po prostu wytworzona. Osoby, które pojawiały się na tych spotkaniach, nie miały w sobie zgody na to, żeby ta energia się za chwilę bez efektu rozpłynęła. Trwają więc rozmaite działania, funkcjonują grupy, które tworzą zręby poobozowej współpracy. Są

również zaplanowane spotkania, na których mamy po prostu zobaczyć się osobiście i podzielić swoimi potrzebami, a także strategiami i pomysłami na to, co dalej. Obóz rządził się swoimi prawami, było to poniekąd wydarzenie festiwalowe, bo wyszło nam połączenie konferencji z wczasami i działaniami artystycznymi. Udało nam się więc zrobić festiwalową hybrydę, a one działają tak, że na miejscu jest super, tworzy się społeczność, ale potem konfetti opada i koniec. Teraz będziemy przechodzić czas twardej weryfikacji: kto przyjedzie na kolejne spotkanie, kto weźmie udział w pracach grup zadaniowych. Jestem jednak optymistycznie nastawiona, bo mimo że wiadomo, iż gadanie jest tanie, a robienie trudniejsze, to czasami choćby najmniejszy wysiłek potrafi zrobić ogromną różnicę w całym przedsięwzięciu. Zakładam, że za rok odbędzie się kolejny Obóz. A co wcześniej? Jakie działania planujecie, jak ma wyglądać ten świeżo zawiązany polski ruch klimatyczny?

Tak naprawdę nie jestem najlepszą osobą, żeby o tym mówić. Odegrałam swoją organizacyjną rolę przy pierwszym Obozie, ale na pewno nie będę jej w równym stopniu odgrywać przy kolejnych działaniach. Pojawili się nowi ludzie, pobudzeni tym, co się działo w Świętnem, którzy chcą działać. Ja nie wiem, czym kolejny Obóz się okaże, bo będzie on efektem działania kolektywnego. Decydować będziemy na pewno wspólnie podczas otwartych spotkań. Myślę, że główną zasadą tego ruchu jest dążenie do jego powiększania i to, żeby odnajdować w nim odpowiedź na poczucie braku sprawczości. Łatwe przystąpienie, poczucie wpływu na to, co ruch robi, oraz brak hierarchii – myślę, że to będą podstawowe cechy polskiego ruchu klimatycznego. W tym, co mówisz, czuć sporo entuzjazmu. Tymczasem w opowieści o zmianach

klimatu silnie obecne są wątki fatalistyczne, bo przecież za późno już na powstrzymanie katastrofy. Nie chcemy bezczynnie na nią czekać, ale nie wierzymy, że faktycznie możemy coś zmienić… W jaki sposób radzisz sobie z tym paradoksem­?

Obawy, o których mówisz, są mi bardzo bliskie. Jako motywacja do zaangażowania klimatycznego działają jednak różne rzeczy. Czasami rozmawiam ze znajomymi o tym, że chcemy dzisiaj działać tak, jak powinno się było działać trzydzieści lat temu. Bo czemu nie mielibyśmy oczekiwać od siebie tego, czego oczekiwalibyśmy od ludzi, którzy wtedy już wiedzieli o globalnym ociepleniu? To jest podejście z punktu widzenia etosu aktywistycznego: jeżeli chciałabym, żeby ktoś coś zrobił, to ja też jestem gotowa to zrobić. Moją drugą ważną motywacją przy tworzeniu Obozu było przekonanie, że bez względu na to, jak zły obrót przybiorą sprawy, ważne jest, żebyśmy nauczyli się organizować jako ludzie i jako społeczności. Przećwiczenie tego, jak możemy się wspierać i jak możemy rozmawiać, jest bezcenne – zwłaszcza gdyby wypadki miały potoczyć się według najczarniejszych scenariuszy niektórych naukowców. Wtedy właśnie szczególnie docenimy to, że mamy przyjaciół, że możemy komuś pomóc, a ktoś może pomóc nam, że jesteśmy w stanie się zorganizować i grupowo podejmować decyzje, kiedy nie ma władzy, nikogo ważniejszego ani bogatszego. W obliczu prawdziwego kryzysu ekologicznego pieniądze przestaną być tak istotne, jak są dziś, a niektóre stanowiska mogą drastycznie stracić na znaczeniu. Być może znajdziemy się wtedy w społeczeństwie ludzi równych. A żyjąc na co dzień w społeczeństwie silnie zhierarchizowanym, bez przygotowania nie będziemy umieli w takim 135 funkcjonować­. Jakoś trudno mi uwierzyć, że kiedy zabraknie wody i jedzenia i będziemy →

ZMIENNA

oderwali się na tych kilka dni od swojego życia. Osoby z różnych środowisk rzuciły swoje bieżące zajęcia i przyjechały w to szczere pole. Obóz dla Klimatu nie stał się obozem anarchistów, NGO-sów czy ludzi z klasy średniej, którzy sobie pojechali na wywczas. Udało nam się przemówić na tyle uniwersalnym językiem, że ludzie z różnych środowisk poczuli się przyciągnięci. Z własnego doświadczenia wiem, że różnice zdań i konflikty są czymś nieuniknionym. Dosyć szokujące jest, jak słabo jesteśmy do nich przygotowani. Różnica zdań to nie jest od razu konflikt, spór to też nie jest od razu konflikt – to wręcz najbardziej naturalna na świecie sytuacja. Jeśli stworzymy przestrzeń do rozmowy, ujawnienie różnic zdań albo nawet zaistnienie sporów nie będzie od razu sytuacją, w której krew tryska po ścianach. Jeśli nie uczymy się postępować z konfliktem, mamy później tendencję do myślenia zero-jedynkowego: albo wszyscy się zgadzamy, albo dochodzi do tragedii. Tymczasem często gdy wszyscy się zgadzamy i uśmiechamy do siebie, nic ważnego się nie dzieje. Kiedy zaś ujawnią się różnice, ale uda nam się nie skoczyć sobie od razu do gardeł, to dopiero taka interakcja może okazać się owocna.


136

się na Ziemi gotować żywcem, to okaże się, że wszyscy jesteśmy równi. Sądzę raczej, że niestety do końca ludzkości istnieć będą równi i równiejsi, i bardziej przekonuje mnie wizja, w której najbogatsi uciekają na Marsa…

Masz rację – moja wizja jest oczywiście anegdotyczna i przerysowana. Chodziło raczej o to, że w momencie, w którym będziemy potrzebować się na coś z innymi ludźmi umówić i wspólnie wykonać jakiś plan, a nie będziemy mogli ani im zapłacić, ani inaczej wymiernie ich wynagrodzić, oni po prostu będą musieli wziąć udział w podejmowaniu decyzji i mieć wewnętrzną zgodę na to, by ją później realizować. Nie chodzi o to, żeby stworzyć nagle równościowe społeczeństwo, bo ja również wątpię, czy to nam się uda. Jednak w sytuacji kryzysowej na pewno pomoże nam to, że jesteśmy się w stanie dogadać. To między innymi chcieliśmy przećwiczyć sobie na Obozie i mam nadzieję, że każdym kolejnym Obozem albo działaniami pomiędzy nimi będziemy uczyli się tego, co powinniśmy jako istoty społeczne umieć, a co dziwnym trafem tak źle nam idzie. Poza więc informowaniem o zjawiskach związanych ze zmianami klimatu głębokim programem Obozu jest przekaz, że takiemu wielkiemu wyzwaniu jesteśmy w stanie sprostać tylko wtedy, gdy połączymy siły. A jak wyobrażasz sobie międzynarodową współpracę klimatyczną? Na ile Obóz wpisuje się w globalne działania?

Każdy kraj, w którym działają aktywiści klimatyczni, ma swoją specyfikę, która jest uwarunkowana zarówno tym, w jaki sposób władze dążą do wypełniania celów klimatycznych, jak i mentalnością społeczeństwa, świadomością zmian klimatycznych oraz chęcią wspierania działań na rzecz klimatu. Myślę, że w Polsce jesteśmy dopiero na etapie odkrywania sytuacji w naszym kraju. O ile bardzo się cieszę z tego, że na Obozie gościliśmy ludzi

z Czech, Niemiec, Rumunii czy Kolumbii, to nie sądzę, że powinniśmy gdzieś za granicą szukać wzorca dla tego, jak wciągnąć ludzi w działania klimatyczne. Szkoda czasu na szukanie wzorca, trzeba szukać ludzi. Prawda jest taka, że w Polsce świadomość na temat zmian klimatycznych jest bardzo duża, przecież 75 procent Polaków uważa, że powinniśmy odejść od węgla! Nie wiem, czy istnieje jakakolwiek inna sprawa w tym kraju, w której Polki i Polacy byliby tak zgodni. Tylko dlaczego z tych 75 procent nie wyrasta realna siła do wywarcia presji na politykach? Gdy rządzący w Niemczech zobowiązują się do odejścia od węgla, a potem zaczynają kombinować, społeczeństwo zaczyna rozliczać swoją władzę. Ludzie mówią: „Zobowiązaliście się, więc dlaczego tego nie robicie? My, naród, żądamy tego, a wy jesteście przez nas zatrudnieni”. Chciałabym takiej właśnie sytuacji w Polsce. Myślę, że naszym zadaniem jest poczuć, ile mamy siły, i zrobić z niej użytek. Ale to, że każdy kraj jest inny, nie oznacza, że nie możemy łączyć sił – tak samo jak na poziomie międzyludzkim.

Z oczywistych względów musimy łączyć siły! Podam bardzo przyziemny przykład z Obozu: jeden z górników, którzy nas odwiedzili, zarzucił nam, że niszczymy polskie firmy eksploatujące węgiel, a na ich miejsce i tak wejdą przecież firmy zagraniczne. To jest właśnie przestrzeń do współpracy międzynarodowej – my nie chcemy, żeby węgiel był wydobywany. I będziemy aktywnie działać przeciwko temu, żeby jakakolwiek firma, chińska, australijska, niemiecka czy czeska, go u nas wydobywała. Ten surowiec powinien być po prostu zapomniany. Współpracujemy z aktywistami niemieckimi czy czeskimi między innymi po to, by nie wpuścić tego rodzaju kapitału do Polski. Dla nas jako aktywistów klimatycznych to nie jest to przecież żadna interesująca­zamiana.

Czy istnieje gdzieś globalny Obóz dla Klimatu­?

Aktywiści są ze sobą w kontakcie i mają plany, które łączą wiele krajów i wiele strategii, a ludzie z obozów klimatycznych po prostu odwiedzają się nawzajem. Nie słyszałam jednak o globalnym Obozie. Może dlatego, że obóz klimatyczny, na który trzeba by dolecieć samolotem, byłby cokolwiek kuriozalny…

Tak, dokładnie. Co prawda nasi goście z Kolumbii musieli przylecieć samolotem, ale po pierwsze oni odwiedzili kilka miejsc w Europie, a po drugie usłyszenie historii o tym, z czym wiąże się aktywizm klimatyczny w Kolumbii, a najczęściej jest to praktycznie wyrok śmierci, jest dla nas w Europie otrzeźwiające i niezwykle potrzebne. Tu więc zwyciężyło kryterium istotności. Pamiętajmy jednak, że nie da się walczyć z systemem, nie walcząc systemem. Nie da się stawiać czoła globalnym zagrożeniom, chodząc w sandałach z łyka, pijąc wodę źródlaną i jedząc tylko to, co sami wyhodujemy. Choć tego oczekiwaliby chyba od nas niektórzy nasi krytycy… My też się organizujemy, używamy samochodów i piszemy na Facebooku! A robimy to dlatego, że żeby naprawdę walczyć z systemowymi zagrożeniami, musimy tworzyć własne sieci – one zaś działają alternatywnie, ale nie wahają się wykorzystywać istniejących rozwiązań.

* Rozmowa ukazała się pierwotnie 10 września 2018 roku w internetowym Magazynie „Kontakt”.



39

cena : 15 pln (w tym 5% VAT)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.