Kontakt nr 41: Czyj papież?

Page 1

41 zima 2019 temat numeru:

Czyj papież? Ignacy Dudkiewicz Pokolenie JP2 to nie my

Michał Łuczewski Szafarz sakramentów

Benjamin Forcano

Krwawe minerały w naszych telefonach

Cecylia Malik

OBYWATEL

Ratujmy dzikie rzeki

KRAJOZNAWCZY

Aktywista Global Witness

POZA CENTRUM

KULTURA

LEWA NAWA

Wojtyła wstrzymał Sobór

Ilona Rabizo Raport z piekła

ZMIENNa

magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl



1 magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

redaktor naczelny Ignacy Dudkiewicz ignacydudkiewicz@gmail.com

Od redakcji

zastępcy redaktora naczelnego Wanda Kaczor wanda.kaczor@gmail.com Szymon Rębowski szympekr@gmail.com sekretarz redakcji Jakub Niewiadomski sekretarz.kontakt@kik.waw.pl zespół redakcyjny: Lewa Nawa Misza Tomaszewski Kultura Wanda Kaczor Obywatel Stanisław Krawczyk Poza Centrum Hanna Frejlak Krajoznawczy Tomek Kaczor Zmienna/Zmiennik Mateusz Luft Ala Budzyńska, Paweł Cywiński, Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Kamil Lipiński, Jan Mencwel, Ida Nowak, Paulina Olivier, Maciek Onyszkiewicz, Maciej Papierski, Maria Rościszewska, Cyryl Skibiński, Hubert Walczyński, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Konstancja Ziółkowska, Jarosław Ziółkowski Stale współpracują: Franciszek Bojańczyk, Rafał Bakalarczyk, Dorota Borodaj, Oscar Cole-Arnal, Filip Flisowski, ks. Andrzej Gałka, Antoni Grześczyk, Stanisław Jaromi OFMConv, Jan Jęcz, Kasper Kaproń OFM, Karol Kleczka, Katarzyna Kucharska-Hornung, Julia Lis, Joanna Mazur, ks. Grzegorz Michalczyk, Krzysztof Nawratek, Mateusz Piotrowski, Piotr Popiołek, Zuzanna Radzik, Joanna Sawicka, Jakub Szymik, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Ignacy Święcicki, Monika Woźniak, Antoni Zając, Marta Zdanowska, Marysia Złonkiewicz Ilustrują: Viktar Aberamok, Patricija BliujStodulska, Zofia Borysiewicz, Karolina Burdon, Julia Chibowska, Maria Cielecka, Artur Denys, Piotr Depta-Kleśta, Stanisław Gajewski, Agnieszka Gietko, Maciej Januszewski, Paula Kaniewska, Piotr Karski, Wika Krauz, Rafał Kucharczuk, Anna Libera, Jan Libera, Kuba Mazurkiewicz, Olga Micińska, Weronika Reroń, Zofia Rogula, Zofia Różycka, Marek Rybicki, Antek Sieczkowski, Zuzanna Wicha, Zuzanna Wojda, Urszula Zabłocka

ul. Freta 20/24a 00-227 Warszawa redaktor prowadzący numer Stanisław Zakroczymski projekt graficzny Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com skład i łamanie Zosia Mironiuk fotoedycja Tomek Kaczor ilustracja na pierwszej stronie okładki Artur Denys komiks na str. 2–3 Andrzej Dębowski korekta Ewa Ambroch i zespół redakcyjny wydawca KIK Warszawa Poglądy wyrażane przez autorki i autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy. złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans nakład 1000 egzemplarzy Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przyznajemy. Pytanie, które stawiamy w tytule numeru jest po części prowokacyjne. Przywykliśmy bowiem do nazywania Jana Pawła II „naszym papieżem”. Słowo „nasz” sugerujące jakąś kolektywną „własność”, czy co najmniej grupowe utożsamianie się z Karolem Wojtyłą, przechodzi nam przez gardła niemal bezwiednie. Nie zastanawiamy się, jaka grupa stoi w tym wypadku za pojęciem „my”. Wszyscy Polacy? Polscy katolicy? Europejczycy? A może po prostu – katolicy całego świata? I czy przypadkiem mówienie „nasz papież” o Ojcu Świętym, który zakończył swój pontyfikat niemal piętnaście lat temu, nie stawia nas w mimowolnej kontrze wobec jego dwóch następców? Uważamy, że owo „my” ma przede wszystkim wymiar pokoleniowy. Nie chodzi jednak o „pokolenie JP2”, którym to wyrażeniem w 2005 roku określali nas, wówczas nastolatków lub jeszcze dzieci, nasi rodzice i dziadkowie. Doszliśmy do wniosku, że w rzeczywistości to oni, ludzie „wychowani na Wojtyle”, lub ci, dla których biografii jego nauczanie i działalność miała z różnych względów kluczowe znaczenie, stanowią „pokolenie Jana Pawła II”. Dlatego oddajemy głos przedstawicielkom i przedstawicielom tego pokolenia, żeby lepiej zrozumieć ich fascynację papieżem i wdzięczność wobec niego. Przede wszystkim próbujemy jednak sami zmierzyć się z postacią jednego z największych Polaków XX wieku, wobec którego narasta w ostatnim czasie coraz więcej kontrowersji. Chcemy krytycznie przyjrzeć się jego działalności jako głowy Kościoła, w tym pojawiającym się coraz częściej oskarżeniom o zaniedbania w tak newralgicznej sprawie jak nadużycia i przestępstwa seksualne duchownych. Widzimy potrzebę swobodnej dyskusji na temat różnych aspektów jego nauczania: teologii ciała, stosunku wobec teologii wyzwolenia, czy prezentowanej przez papieża wizji polskości. Zastanawiamy się nad tym, co z jego dziedzictwa wymaga utrwalenia, a co należy poddać rewizji. Rozważamy funkcjonowanie brandu „JP2” we współczesnej kulturze, również internetowej. Oddajemy też głos samemu bohaterowi numeru, umieszczając na marginesach jego wypowiedzi, które uważamy za cenne, aktualne i mające wciąż dużą moc oddziaływania. Nie prezentujemy całościowej wizji czy oceny dorobku papieża Polaka, chcemy raczej, również przy udziale autorów z innych kręgów kulturowych, rozpocząć spokojną, merytoryczną dyskusję na jego temat. Jesteśmy przekonani, że jest ona dziś potrzebna chrześcijaństwu, Kościołowi oraz Polsce.


2

numer:

41

zima 2019

c z y j pa p i e ż ?

4

Ignacy Dudkiewicz:

Pokolenie JP2 to nie my

8

Wielogłos:

„Nasz papież”. Pokolenie JP2 o Karolu Wojtyle

16

Stanisław Krawczyk: Nie chodzi o to, czy papież wiedział

22

Rozmowa z Michałem Łuczewskim:

Odrzuciliśmy nauczanie Jana Pawła II

30

Sebastian Duda:

Papież bez ręki do ludzi

36

Rozmowa z Benjaminem Forcano:

Człowiek, który wstrzymał Sobór

40

Luke Timothy Johnson:

Bezcielesna „teologia ciała”

Ograniczenie teologii ciała do rozważań na temat seksualności zafałszowuje­ten temat od samego początku. Oczywiście adekwatna teologiczna fenomenologia ciała jako pierwotnej tajemnicy/symbolu ludzkiej wolności i niewoli musi obejmować każdy aspekt seksualności.


3

f ot or e p orta ż

48

poza centrum

Hubert Walczyński: Papież, który został memem

l e w a n a w a

54

Rozmowa z ojcem Maciejem Biskupem:

Kościół w Polsce potrzebuje kryzysu

62

Piotr Wilkin:

Teologia na trudne czasy

66

Maria Pajor, Karol Wilczyński:

Hanna Chrzanowska – Rewolucjonistka na miarę codzienności

k u lt u r a

68

Alicja Beryt: Kostka – dom przyszłości

By nadać jej blasku wystarczy niewielki lifting. Powiększenie przeszklenia czy konsekwentne stosowanie stolarki okiennej sprawiają, że łatwiej w naszej rodzimej kostce odnaleźć echo Bauhausu. Docieplenie pozwala zniwelować konsekwencje peerelowskich braków materiałowych i uczynić dom przytulnym.

74

Anna Unton:

Utknęliśmy tu

78

Rozmowa z Aktywistą Global Witness:

Smartfony cenniejsze niż życie

krajoznawczy

84

Rozmowa z Cecylią Malik: Siostry płyną na ratunek

90

Jan Mencwel: Ostatnia dzika rzeka

o by wat e l

96

Hubert Walczyński:

Niewolnictwo po polsku

102

Monika Helak: Samotne matki w patriarchalnym świecie

zmienna

110

Rozmowa z Iloną Rabizo:

W kieracie ubojni


4

c z y j pa p i e ż ?

Pokolenie JP2 to nie my Pokolenie JP2 istnieje. Nie my je jednak tworzymy, lecz generacje naszych rodziców i dziadków. Czas, byśmy wspólnie zaczęli dyskutować o dziedzictwie papieża Wojtyły, nie bojąc się także najtrudniejszych w tym kontekście pytań.

wiedziałem z grubsza tyle, że są wielcy. Ale czemu? Odkrywałem to dopiero później. I dopiero później miałem możliwość – choćby hipotetyczną – zadania o tę ie pamiętam, czy płakałem po Janie­ wielkość swoich pytań, nabrania wobec Pawle II. Nie jest to całkiem wyklu- niej indywidualnej perspektywy, a także, czone, ale jest to też dalece niepewne. być może, jej zakwestionowania­. Z ostatnich dni papieża-Polaka zostaZ Janem Pawłem II było jednak nieco ły mi jedynie przebłyski – mam przed inaczej. On – choć był dla mnie z przeoczami ten moment, kiedy próbuje po- szłości – jednocześnie był mi narzucany wiedzieć coś ostatkiem sił, ale jednak mu tam i wtedy. Świadomie używam słowa się nie udaje i znika w oknie. Z pogrzebu „narzucany”. To ja, moi rówieśnicy i rópamiętam zaś tylko to, co wszyscy – za- wieśniczki, osoby ode mnie nieco starsze mknięty przez wiatr ewangeliarz­. i nieco młodsze – my wszyscy mieliśmy być ponoć pokoleniem JP2, mieliśmy Papież z przeszłości nieść dalej jego postawę i nauczanie, To zjawisko szersze – nie dotyczy jedy- kierując się w życiu papieskimi wskanie śmierci Jana Pawła II. W ogóle ma- zaniami. Nawet jeśli ta narracja była od ło go pamiętam. Gdy umierał, miałem początku oderwana od rzeczywistości czternaście lat. Inni członkowie i człon- (czego dowodem niech będzie choćby lekinie redakcji „Kontaktu” – kilka więcej dwie kilkudniowa „trwałość” zgody mięlub mniej. Tak czy siak – wszyscy byliśmy dzy zwaśnionymi kibicami krakowskich bardzo młodzi, dopiero rozpoczynaliśmy drużyn), to jej siła retoryczna i symboświadome życie. liczna była wcale niemała. Wszak opoW efekcie Karol Wojtyła to dla mnie pa- wieści o pokoleniu JP2 można usłyszeć pież z przeszłości. Nie jest jak Benedykt­ także dziś. Tyle tylko, że są to bajania. XVI. Tym bardziej nie jest jak Franciszek­. Bliżej mu do takich postaci jak Jan Nowak­ Jan Paweł II nie jest ważnym punktem -Jeziorański czy Czesław Miłosz – bo- odniesienia dla naszego pokolenia. Nie haterowie moich rodziców, o których jest naszym głosem, bo nie mógł się nim Ignacy Dudkiewicz

Artur Denys

N

stać. Gdy wchodziliśmy w dorosłość, on gasł lub już go nie było. To inni chcieli, byśmy byli jego pokoleniem. To inni ukuli tę nazwę. To nie dla nas było to ważne pojęcie. To inni doszukiwali się dowodów na jego istnienie w badaniach socjologicznych. Dziś ta sama socjologia otwiera im oczy – polskie rzekome pokolenie JP2 jest jednym ze światowych liderów laicyzacji. Nasi koledzy i koleżanki odeszli lub odchodzą od Kościoła­. A ci, którzy w nim są – jak znacząca część z nas – ma innych „swoich” papieży. Jedni uwielbiają i namiętnie czytują (oraz cytują) Benedykta XVI. Inni swoim największym autorytetem religijnym uczynili papieża Franciszka. Jan Paweł II? Jasne, że nam towarzyszy. Na ulicach. Pomnikach. W homiliach, w których przywołuje się ciągle te same jego słowa, często wyrywane z kontekstu, traktowane instrumentalnie, dostosowywane do aktualnych potrzeb mówiącego. W przemówieniach i rocznicach. Nic z tego nie jest jednak żywe. Nic z tego nie pociąga. Nie może być wszak żywe coś, co jest zasklepione, zabetonowane, wyryte w kamieniu. A taka jest pamięć o papieżu-Polaku. Choć →


5

→


6

c z y j pa p i e ż ?

Dyskusja o Janie Pawle II będzie miała duże znaczenie dla kształtu polskości i katolicyzmu w następnych latach.

wszechobecna, to w istocie martwa, bo rytualna. Nie sposób zbudować rzeczywistych pokoleniowych doświadczeń wyłącznie na śpiewaniu „Barki”. Na paru cytatach i obrazkach, na kilku anegdotach. I na ugruntowanej niezgodzie na dyskutowanie z mitem „największego syna polskiej ziemi”.

o jego postawę wobec przestępstw seksualnych ludzi Kościoła – ale wtedy niemal automatycznie ląduje się w szufladce dla osób szargających świętości. W efekcie można papieża-Polaka albo całościowo krytykować, albo bezkrytycznie czcić. Nadawanie spiżowemu popiersiu jakichkolwiek ludzkich (nie zaś anielskich lub diabelskich) rysów nie jest Papież bez ludzkich rysów w cenie i nie przebija się do mainstreA my mamy swoje zastrzeżenia do Jana­ amu debaty okołokościelnej w Polsce. Dzieje się tak również dlatego, że poPawła II. Zadajemy pytania o jego nakolenie JP2 naprawdę istnieje. Jesteśmy uczanie, bo przeszkadza nam inteleko tym przekonani. Tyle tylko, że to nie tualne zasklepienie polskiej debaty kościelnej, które nie pozwala realnie my nim jesteśmy. Stanowi je niemała o nim dyskutować. Istnieją zaś punk- część naszych rodziców i dziadków. Tych ty lub całe rozdziały, które warto w nim wszystkich, dla których głos Wojtyły jako kwestionować czy przeinterpretowy- papieża na polskiej ziemi był zewem wać. Tak, jak robią to teologowie i teo- przemian. Dla których jego pontyfikat lożki (oraz wierni i wierne) w innych miał znaczenie definiujące ich biograkrajach świata, gdzie Jan Paweł II jest fie. Którzy do dziś potrafią wzruszać się, traktowany inaczej. Gdzie krytyka je- gdy słyszą nagrania z jego pielgrzymek go pontyfikatu lub poszczególnych jego do Polski – zwłaszcza tych sprzed 1989 elementów jest znacznie żywsza. Gdzie roku. Którzy formowali się – religijnie, nie twierdzi się tak powszechnie, że to duchowo, ludzko – słuchając jego słów. człowiek bez skazy, największy z synów W Częstochowie. Na Placu Zwycięstwa. naszej ziemi, lecz widzi się w nim czło- Na Westerplatte. Dla których wyjątkowo wieka z krwi i kości. Z zasługami i prze- długi pontyfikat Karola Wojtyły obejmuwinami, wadami i zaletami, słabościami je olbrzymią część życia. i cnotami. Pamięć ta przeważnie nie ma naW Polsce dyskusja o Janie Pawle II jest wet barw politycznych, światopogląznacznie bardziej zabetonowana. Ow- dowych, potrafi kompletnie nie zależeć szem, można podważać jego osiągnię- od wiary lub jej braku. Jana Pawła II cia i zadawać trudne pytania – zwłaszcza czczą przedstawiciele i przedstawicielki

najróżniejszych obozów, formacji intelektualnych i religii. To, co ich łączy, to właśnie pokolenie (choć, jak w przypadku każdej tego typu generacyjnej klasyfikacji, wiele osób także w tym opisie się nie odnajdzie). Dostrzegamy w ich oczach wspólny błysk. Zauważamy także, jaki opór rodzą w nich jakiekolwiek sformułowania krytyczne wobec „naszego papieża”, a niekiedy nawet same pytania stawiane wobec jego pontyfikatu. Ich pamięć – nade wszystko ze względu na ich biografie – jest w efekcie zupełnie inna niż nasz odbiór papieża z Polski. Chcemy więc dziś o Janie Pawle II porozmawiać nie tylko na poważnie, ale także krytycznie. Bez burzenia jego pomników, ale też bez – niekiedy niemal bałwochwalczego – wynoszenia go pod niebiosa. Chcemy poważnie przyjrzeć się jego dziedzictwu teologicznemu. Chcemy zadać pytanie o to, czy – paradoksalnie, jako jeden z kluczowych ojców Soboru Watykańskiego II – nie zatrzymał przemian soborowych w Kościele. Czy jego teologia ciała i „geniuszu kobiecego” oraz oparta na nich wizja płciowości i rodziny jest rzeczywiście jedyną możliwą na gruncie chrześcijańskim? Dlaczego odpryski obecnych za granicą dyskusji na te tematy, które docierają do Polski, nie są podchwytywane i rozwijane? Jak patrzą na papieża-Polaka katolicy i katoliczki z innych części świata?


7

Jak Jan Paweł II patrzył na polskość i jak wpływał na to, co się działo w jego ojczyźnie – również w polskim Kościele? Czy to dorobek jednoznaczny i jednowymiarowy? Czy największą słabością jego pontyfikatu nie była fatalna polityka personalna i otaczanie się złymi doradcami oraz współpracownikami? Chcemy wreszcie – bez wstępnych założeń – zapytać o jego odpowiedzialność za systemowe krycie przestępstw seksualnych w Kościele za jego pontyfikatu.

duże znaczenie dla kształtu polskości i katolicyzmu w następnych latach. Nie chcemy tej dyskusji odbywać bez przedstawicieli i przedstawicielek rzeczywistego „pokolenia Jana Pawła II”. Chcemy wejść z nimi w dialog, dlatego oddajemy im część łamów tego numeru. Jednocześnie chcemy wyraźnie zaznaczyć i przedstawić naszą autonomiczną, niekiedy mocno krytyczną – choć jak dotąd wciąż cząstkową – wizję dorobku papieża z Polski. To początek rozmowy, nie zaś jej puenta. Wielka debata przed nami Nie powiemy o nim „nasz papież” w taTo wszystko pytania, na które musimy kim samym sensie, w jakim robią to luzacząć szukać odpowiedzi w polskim dzie od nas o pokolenie starsi. Ale pamięć Kościele­i społeczeństwie, jeśli chce- o nim to nasza wspólna – europejska my zamienić kamienną pamięć o Janie­ i chrześcijańska, szczególnie zaś polska Pawle­II ­w pamięć żywą, znacznie bar- i katolicka – sprawa. Obyśmy przy jej dziej zniuansowaną, mniej zdogma- przepracowywaniu – a jesteśmy przekotyzowaną i jednoznaczną, a przez to nani, że jest to niezbędne – umieli wspólzwyczajnie bardziej autentyczną. Ta nie poszukać prawdy. Nawet jeśli okaże dyskusja, nabrzmiewająca także poza się ona inna niż to, co dotąd zwykliśmy granicami Polski, i tak nas nie ominie. To za nią uważać. jedna z wielkich debat, które będą miały

Ignacy Dudkiewicz Artur Denys jest filozofem, behance.net/arturdenys bioetykiem i publicystą. Członek zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie oraz grupy inicjatywnej telefonu „Zranieni w Kościele”. Redaktor naczelny Magazynu Kontakt.


8

c z y j pa p i e ż ?

„Nasz papież”. Pokolenie JP2 o Karolu Wojtyle Takie pokolenie rzeczywiście istnieje. Dyskusja o papieżu Polaku bez przedstawicieli i przedstawicielek tej generacji byłaby niepełna.

Wielogłos Stanisław Gajewski

C

hcieliśmy oddać głos osobom w wieku naszych rodziców i dziadków. Tym, dla których pontyfikat Jana Pawła II jest istotnym elementem życiorysów. Poprosiliśmy osoby z różnych środowisk, o zróżnicowanych światopoglądach i przekonaniach religijnych, o wypowiedzi na temat znaczenia postaci Karola Wojtyły dla ich osobistych i pokoleniowych dróg. Charyzmatyczny personalista Cezary Gawryś

Pierwszy raz zetknąłem się z Karolem­ Wojtyłą w roku 1967 jako uczestnik akademickiej pielgrzymki na Jasną Górę. W gęsto wypełnionej młodymi ludźmi kaplicy Cudownego Obrazu kardynał przemawiał prostym językiem. Zapamiętałem główną jego myśl – życie­jest pielgrzymką. Byłem wtedy studentem filozofii,

po lekturze wielkich teologów czasu Soboru­, a także Jana od Krzyża, Thomasa Mertona, Simone Weil. To oni byli moimi mistrzami, to im zawdzięczałem duchową formację. Potem, kiedy w roku 1970 po raz pierwszy wyjechałem za granicę i odwiedziłem Wspólnotę Taizé­, zachwyciło mnie tam doświadczenie ponadnarodowej braterskiej relacji młodych oraz hasło „walka i kontemplacja”. W Polsce wkrótce zaczęła się jawna walka z systemem totalitarnym o prawa człowieka. Nie byłem wprawdzie działaczem opozycji, ale w „Więzi­” na swój sposób czułem się tej walki uczestnikiem. I przyszedł ów dzień, 16 października­ 1978 roku. Nie sposób wyrazić, co myśmy wtedy czuli – nie tylko wielkie wzruszenie, zdumienie, ale przede wszystkim jakąś niewyrażalną słowami nadzieję. Ta nadzieja w kolejnych latach zaczęła się spełniać. Pierwsza pielgrzymka papieża, strajk w Stoczni Gdańskiej, Lech Wałęsa­, karnawał „Solidarności”, noc stanu wojennego, wreszcie Okrągły Stół i upadek

komunizmu, bez rozlewu krwi! Cud historii. Celnie ujął to wszystko Jan Paweł II w roku 1999 podczas wizyty w Sejmie: „Ale nam się wydarzyło!”. Mieliśmy w tym, my Polacy­, swój chlubny udział, ale czy mogłoby to się udać, gdyby nie papież Wojtyła­? Jan Paweł II oznacza dla mnie wielką przygodę polskich dziejów. A co zawdzięczam mu osobiście, jako chrześcijanin? Był autorem ważnej dla mnie książki filozoficznej „Osoba i czyn”. Osoba wyraża się w działaniu, dlatego potrzebuje wolności. Personalizm znalazł wyraz już w pierwszej, programowej encyklice papieża Słowianina „Redemptor hominis”, w kluczowym zdaniu: „Podstawową drogą Kościoła jest człowiek”. Nie Kościół jest drogą człowieka, lecz człowiek drogą Kościoła. Powiedziałbym, że Jan Paweł II był charyzmatycznym personalistą. Nawet gdy spotykał się z tłumami, nawiązywał kontakt wzrokowy z każdym z osobna. Zauważał rozmówcę i szanował go, nawet gdy nie podzielał jego poglądów. Wiadomo, że przyjaźnił się →


9

→


10

c z y j pa p i e ż ?

Jan Paweł II oznacza dla mnie wielką przygodę polskich dziejów.

z prezydentem Włoch Sandro Pertinim, agnostykiem i socjalistą. „Trzeba zawsze walczyć o coś, nigdy z kimś” – pisał w liście do Stefana Frankiewicza, gdy ten objął funkcję naczelnego „Więzi”. „Człowieka trzeba kochać ze względu na niego samego” – tłumaczył w Watykanie zdziwionym kardynałom, którzy twierdzili, że człowieka kochać trzeba przecież ze względu na Boga. Jan Paweł II uosabiał dla mnie właśnie połączenie „walki i kontemplacji”. Był człowiekiem czynu, wybitnym mężem stanu, duszpasterzem-pielgrzymem, a jednocześnie – człowiekiem modlitwy. Gdy studiowałem jego życiorys zaraz po wyborze na papieża, zwróciłem uwagę na spotkanie z Janem Tyranowskim, prostym krawcem, który młodego Karola wprowadzał w arkana modlitwy kontemplacyjnej. Potem był znamienny doktorat ze świętego Jana od Krzyża. Świadkowie mówią, że Wojtyła potrafił w ciągu dnia nagle zatopić się w modlitwie tak, iż stawał się jakby nieobecny, a zaraz potem wracał do rzeczywistości i twardego stąpania po ziemi. Widocznie „stamtąd” czerpał swoją moc. Każdy papież nosi tytuł biskupa

Rzymu­ . Każdy jest niepowtarzalny i w tym sensie nie może stanowić wzoru dla innych, ale myślę, że papież Wojtyła mógłby (i powinien) być wzorem dla swoich współbraci, polskich biskupów – wzorem otwartości, prostoty, umiejętności prowadzenia dialogu, szacunku dla kompetencji świeckich. Pod jednym względem jednak szedł chyba za daleko, a mianowicie pod względem wiary, że człowiekowi raz wybranemu do funkcji kościelnej można ufać bez ograniczeń. Był tak dobry, że niekiedy graniczyło to z naiwnością. I tutaj, w sprawach personalnych, jak widzimy z perspektywy lat, zdarzało mu się popełniać błędy. Cóż, nawet wielcy święci je popełniają. Cezary Gawryś jest dziennikarzem i publicystą. Studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim i teologię na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Od 1976 członek redakcji „Więzi”.

To był nasz powiew wolności Ludwika Wujec

Nie mam specjalnie osobistego stosunku do Jana Pawła II. Lubię go jako postać, kojarzy mi się jako człowiek

otwarty, który naprawdę potrafił rozmawiać. To niezwykle trudna umiejętność – rozmawiać z tłumem, a nie do niego przemawiać. W Polsce miał ułatwioną sytuację, dlatego że tłum kochał go już na wejściu – na zapas. Miał potrzebę zmiany pozycji papieża, zejścia z watykańskiego piedestału do ludzi. To on zaczął pielgrzymować po świecie, choć nie zawsze było to wygodne, kontynuował pielgrzymki nawet wtedy, kiedy nie był w pełni sił. To nie było teatralne, myślę, że wynikało z potrzeby­ wewnętrznej. Dwie pielgrzymkowe msze zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Pierwszą z nich była oczywiście msza na placu Zwycięstwa w Warszawie w 1979 roku. Zdawało się, że ludzie się obudzili, panowała atmosfera radości i poczucie wolności. Zobaczyliśmy, jak nas dużo. Również osoby, które – chcąc umożliwić sobie awans w pracy – nie demonstrowały nigdy swojej religijności, pojawiły się na placu. To był właśnie ten powiew wolności. Zaskakujące, że już wtedy silne było przekonanie, że to „nasz papież”. Nie tylko papież Polak, ale taki „nasz”,


11

„Religia jest wrogiem podziałów i dyskryminacji”. Z przemówienia wygłoszonego w czasie spotkania z przywódcami religijnymi chrześcijan, żydów i muzułmanów­, Jerozolima 23 marca 2000 roku. (…) Wszyscy zgodnie głosimy, że religia musi być autentycznie skupiona na Bogu i że naszą najważniejszą powinnością religijną jest adoracja, uwielbienie i dziękczynienie. Mówi o­ tym wyraźnie pierwsza sura Koranu: „Chwała niech będzie Bogu, Panu wszechświata”. W natchnionych pieśniach Biblii słyszymy to wezwanie o uniwersalnym zasięgu: „Wszystko, co żyje, niech chwali Pana! Alleluja”. W Ewangelii zaś czytamy, że gdy narodził się Jezus, aniołowie śpiewali: „Chwała Bogu na wysokościach”. (...) W każdej z naszych religii znana jest

wychodzący do ludzi. Na pewno wynikało to z jego osobistych cech – bezpośredniości, umiejętności rozmowy. Już wcześniej – jak dowiedziałam się od młodych z krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności – mieszkańcy Krakowa przekazywali legendy o tym, że Wojtyła to taki swój człowiek, z którym można porozmawiać. Nie bez znaczenia był dla mnie fakt, że sympatyzował z opozycją. Oni o tym mówili, wiedzieliśmy o tym. To był czerwiec, było bardzo gorąco. W którymś momencie nie najlepiej się poczułam i opuściłam plac Zwycięstwa przed końcem mszy. Szłam pustymi ulicami – Krakowskim Przedmieściem, potem Nowym Światem. Na chodniku było mnóstwo porozsypywanych kwiatów – to tędy przejeżdżał wcześniej papież. Z wszystkich otwartych okien słychać było transmisję. Widać było, jak ludzie to przeżywali. Ci, którzy albo nie mieli karty wstępu na plac, albo z jakichś powodów nie mogli być – słuchali. Wszyscy. Cała Warszawa była placem Zwycięstwa. Przy okazji pielgrzymki w 1983 roku byłam jedną z osób witających papieża na lotnisku. Sporo ludzi miało

w takiej czy innej formie złota zasada: „Czyń innym tak, jak chciałbyś, aby inni czynili tobie”. Choć ta zasada jest bardzo cennym drogowskazem, prawdziwa miłość bliźniego idzie znacznie dalej. Opiera się na przekonaniu, że gdy miłujemy bliźniego, okazujemy miłość do Boga, a gdy krzywdzimy bliźniego, obrażamy Boga. Znaczy to, że religia jest wrogiem podziałów i dyskryminacji, nienawiści i rywalizacji, przemocy i konfliktów. Religia nie jest i nie może stawać się usprawiedliwieniem przemocy, zwłaszcza wówczas gdy tożsamość religijna nakłada

mieszane uczucia na temat tego, czy papież powinien przyjeżdżać wtedy do Polski­. Wprawdzie stan wojenny już się oficjalnie skończył, ale dla nas wciąż trwał. Zastanawialiśmy się, czy przyjeżdżając, papież nie legitymizuje władzy. Jednak jego wystąpienia szybko rozwiały te wątpliwości. Jeszcze w Warszawie, na stadionie, emocje były uśpione. Każda kolejna msza była wyraźniejsza, ludzie coraz bardziej czuli, że przyjechał „nasz człowiek”. Druga wielka msza miała miejsce w 1987 na gdańskiej Zaspie. Papież przekonywał, jak ważna jest solidarność. Solidarność międzyludzka, ale w tle oczywiście także NSZZ „Solidarność­”. Ten tłum i cała atmosfera zrobiły na mnie niebywałe wrażenie. Zadziwiało mnie morze transparentów, zastanawiałam się, jak je wszystkie wniesiono, skoro bramkarze nie przepuszczali żadnych dużych, potencjalnie niebezpiecznych rzeczy. Pamiętam, że ołtarz sprawiał wrażenie płynącej łodzi. To było niezwykle­ wzruszające. Na moje przeżycia wpłynęły także okoliczności: trzeba było jechać niemal nocą, żeby tam dotrzeć, zająć miejsce,

się na tożsamość kulturową i etniczną. Religia i pokój idą w parze! Wyznawanie i praktykowanie religii musi się łączyć z obroną obrazu Bożego w każdym człowieku! Czerpiąc z bogatego dziedzictwa swojej tradycji religijnej, każdy z nas musi szerzyć świadomość, że nie da się rozwiązać dzisiejszych problemów, jeśli będziemy trwali we wzajemnej ignorancji i izolacji. (…) Źródło: Portal „Opoka”.

przeciskać się przez tłum, żeby potem poczuć tę fantastyczną atmosferę. Za to w drodze powrotnej odczuliśmy wielki kontrast: jechaliśmy samochodem, a wzdłuż drogi ciągnęły się w nieskończoność gigantyczne kolumny bud milicyjnych. Z jednej strony mieliśmy poczucie wolności – nic nie jest straszne, bo jesteśmy razem i się wspieramy, z drugiej – te kolumny, nie wiedzieć po co. Nie było żadnych burd ani awantur. Jedna rzecz jest dla mnie szczególnie istotna. Papież był niezwykle otwarty na ludzi innych wyznań. W końcu to on wprowadził sformułowanie „Starsi Bracia w wierze”, jako pierwszy spotkał się z przedstawicielami wyznania mojżeszowego w Polsce. Pierwszy papież od czasu świętego Piotra, który był w synagodze. Nie dzielił, nie segregował. W którymś momencie, podczas jednej z pielgrzymek odwiedził więźniów. Pokazywał, że ważny jest człowiek, także ze swoimi ułomnościami. Że z każdym trzeba rozmawiać i trzeba umieć go zrozumieć. Należy też pamiętać o jego gigantycznym znaczeniu politycznym. Nie wiem, czy gdyby nie Jan Paweł II nasz Kościół →


12

c z y j pa p i e ż ?

byłby w stanie wznieść się na poziom pozwalający mu na poparcie w referendum członkostwa Polski w Unii Europejskiej. To, że Kościół właściwie nawoływał do głosowania na „tak”, było moim zdaniem ogromną zasługą papieża. Przy całym moim wielkim szacunku dla Jana Pawła II nigdy nie należałam do tych, którzy go wielbili. W którymś momencie chyba trochę za bardzo mu się spodobało to, że go czczą – i mnie zaczęło to przeszkadzać. Nie mogę się stawiać na jego miejscu, ale ja bym się nie zgodziła na pomniki za życia. Odnoszę wrażenie, że Jan XXIII był skromniejszy. No cóż, nikt nie jest wolny od ludzkich słabości, nawet papież. Ludwika Wujec z wykształcenia jest fizyczką. Matematyczka i nauczycielka. W czasach PRL działaczka opozycji, członkini Solidarności, współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników.

Partner w dialogu Stanisław Krajewski

Jan Paweł II był dla mnie ważny od początku do końca swojego pontyfikatu. Był ważny w sposób jednoznacznie pozytywny – nie mówiono wówczas o jego współodpowiedzialności za nadużycia seksualne w Kościele katolickim, a zarzuty konserwowania podejścia tradycjonalistycznego nie wydawały mi się istotne w okresie PRL. Potem uznawałem je za ważne dla katolików, a niekoniecznie dla mnie. Jego pozytywny wpływ dotyczył głównie dwóch sfer: ogólnej – wsparcia dla inteligenckiej opozycji przed 1989 rokiem oraz szczególnej – dobrych relacji katolicko-żydowskich. Jeśli chodzi o tę pierwszą, nie różnię się zapewne od innych osób z mojego pokolenia: pierwsza wizyta papieża w 1979 roku była

otwarciem w przestrzeni publicznej wymiaru wolności, którego przedtem nawet nie przeczuwaliśmy. Pozytywny stosunek polskiego papieża do Żydów i judaizmu był zgodny z nauczaniem zapoczątkowanym przez deklarację „Nostra aetate”, a ponadto był zabarwiony jego osobistymi doświadczeniami sprzed wojny i z okresu Zagłady. Manifestowany przezeń szacunek wobec Żydów i naszej wiary był dla mnie istotny, bo ułatwiał mój własny rozwój w kierunku coraz głębszego zaangażowania żydowskiego. Przychylna atmosfera ułatwiała też niektórym Polakom­o żydowskich korzeniach odzyskiwanie żydowskiej tożsamości; skoro bowiem nawet Kościół, który cieszył się wtedy wielkim autorytetem, okazywał szacunek – inna sprawa, jak głęboki – w stosunku do judaizmu, to i zasymilowani Żydzi z antyreligijnych środowisk mogli przez moment nie ignorować żydowskich źródeł. Było to dla mnie ważne, bo poczuwałem się do odpowiedzialności za odrodzenie żydowskiego życia – zwłaszcza religijnego. Pod wpływem papieża w polskim Kościele pojawiło się zapotrzebowanie na żydowskich partnerów dialogu. Okazało się, że bardzo mało osób może odgrywać rolę, która wymagała chęci, minimum kompetencji, wspólnego języka – zarówno w sensie polszczyzny, jak i systemu odniesień kulturowych (a ja byłem wychowany między innymi na „Tygodniku Powszechnym”). Byłem więc „wsysany” w relacje z ludźmi Kościoła­– i tak zostało do dziś. Brałem udział we wszystkich spotkaniach Jana Pawła II z Żydami polskimi: w latach 1987, 1991, 1999. Jestem chyba jedyną żyjącą osobą, która je pamięta – na pewno spośród Żydów. Miałem

zastrzeżenia do niektórych jego sformułowań, zwłaszcza typu: „Wasze zagrożenie było i naszym zagrożeniem”, ale ogólna atmosfera była wzruszająco przyjazna. Pamiętam poczucie wspólnoty z papieżem: zarówno wspólnoty kulturowej polskich inteligentów, jak i partnerskiej więzi w międzyreligijnym dialogu. To trwa, choć widzę ze smutkiem, że biorą go sobie na sztandary wszystkie nurty katolickie – również te najmniej mi przyjazne. Stanisław Krajewski jest profesorem zwyczajnym w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie jest przewodniczącym Rady Naukowej. Współtwórca i współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.

Więź i stopniowość Jacek Cichocki

Tak, należę do pokolenia JP2. Miałem osiem lat, kiedy rodzice prowadzili mnie środkiem ulicy, mocno trzymając za rękę, żebym nie zgubił się w tłumie, na mszę świętą z papieżem na placu Zwycięstwa. Dwadzieścia sześć lat później szedłem przez Warszawę razem z żoną, trzymając za ręce nasze dwie córki i pchając wózek z małym synkiem, żeby o godzinie 21.37 stanąć w milczeniu w tłumie wzdłuż alei Jana Pawła i zapalić znicz. Przez całe te ćwierć wieku papież, prócz mojej rodziny i miasta, był jedynym stałym oparciem w szybko zmieniającym się świecie. Zawsze towarzyszyło mi doświadczenie wspólnoty i bliskości z nim i z innymi ludźmi dzięki niemu. Kiedy uczestniczyliśmy w mszach lub biegliśmy na trasę przejazdu, żeby mu pomachać, czułem, że jestem razem ze wszystkimi ludźmi, którzy mnie otaczają, a on jest dla każdego z nas – bliski i mądry. Jestem za


13

młody na doświadczenie „karnawału Solidarności”, moim karnawałem były pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Piszę tak dużo o doświadczeniu i emocjach, ponieważ to one ukształtowały pokolenie JP2 na dużo głębszym poziomie niż myśl papieża, którą chciał nam przekazać. To też sprawiło, że trudniej nam było usłyszeć, co do nas mówił. Bardziej byliśmy otwarci na to, jak mówił, niż na to, co chce powiedzieć. Czytałem z rzadka jego teksty, bardziej poruszała mnie postawa wobec wielkich wyzwań stojących przed światem. Nieustające nawoływanie do szukania pokojowych rozwiązań konfliktów, zwłaszcza na Bałkanach, gdzie w latach 90. trwały coraz bardziej zapominane przez Zachód okrutne wojny domowe, czy też usilne starania, żeby powstrzymać prezydenta George’a Busha przed interwencją wojskową w Iraku w 2003 roku, kiedy to proroczo wskazywał, że ta wojna nie jest żadnym rozwiązaniem, a tylko zwiększy cierpienia i konflikty. Dopiero kilka lat po śmierci papieża poznałem jeden z obszarów jego szerokiej refleksji teologicznej – teologię ciała. Zamurowało mnie. Nie mogłem pojąć, jak duchowny mógł tak głęboko wniknąć w intymną relację między mężczyzną a kobietą. Skąd wiedział o bardzo osobistych przeżyciach, pragnieniach i trudnościach, których ja doświadczam jako małżonek? Papież przedstawiał swoje refleksje na temat teologii ciała przez kilka lat, na początku pontyfikatu w czasie środowych audiencji. Jej centralnym punktem nie są prawa i zasady moralne, ale relacja miłości między kobietą a mężczyzną oraz między nimi a Bogiem. Nauczanie moralne ma pomóc w kształtowaniu tej relacji, ale powinno być przyjęte w wolności­.

Jan Paweł II przeniósł w sferę sacrum ten wyjątkowy dar, jakim Bóg obdarzył człowieka, a więc ciało i seksualność, z którymi przez wieki Kościół miał problem. W teologii ciała seks między małżonkami to nie tylko współpraca z Bogiem w dziele stworzenia – prokreacja, ale także szczególny sposób budowania bliskości i jedności, jakiej nie mają oni z nikim innym na świecie. Papież szukał nowego języka dla opisania relacji małżeńskich i cielesności. Wiedział, że świat bardzo tę sferę zwulgaryzował i odarł z godności. Dla mnie szczególnie ważne są dwa pojęcia, które wprowadził. Pierwsze to pojęcie „więzi” jako owocu wszystkich wysiłków na rzecz budowania relacji, także małżeńskiego seksu. Kompasem małżonków powinno być stałe zadawanie sobie pytania, czy to, co robią, jak się zachowują wobec siebie, wybory, jakich dokonują w życiu zawodowym czy społecznym, służy

umocnieniu ich więzi małżeńskiej, czy też nie? Drugie pojęcie to „stopniowość”. Nic nie przychodzi od razu. Ważne rzeczy wymagają wysiłku i potrzebują czasu na rozwój. Jan Paweł II pisał, że pierwotna relacja między kobietą a mężczyzną dotknięta została grzechem pierworodnym, czego konsekwencją jest pożądanie, traktowanie drugiego człowieka przedmiotowo – bycie z nim po to, aby przede wszystkim zaspokoić swoje pragnienia. Wyrazem tego jest skłonność do dominacji i uległości. Mężczyzna może zdominować kobietę siłą i przedmiotowym traktowaniem. Kobieta – wykorzystywać atrakcyjność fizyczną do osiągania swoich celów. Papież opisał w ten sposób dramaty, które codziennie rozgrywają się pomiędzy małżonkami. Musiał o tym rozmawiać ze swoimi studentami w Krakowie­, którym jako ksiądz, a potem biskup, towarzyszył w czasie wypraw →


14

c z y j pa p i e ż ?

Pod wpływem papieża w polskim Kościele pojawiło się zapotrzebowanie na żydowskich partnerów dialogu.

turystycznych i w życiu, których spowiadał i którym błogosławił śluby. Oni mu powierzali swoje najbardziej intymne sprawy, bo czuli, że jest dla nich bliski i mądry. Dzięki temu duchowny Karol Wojtyła poznał niedostępne dla niego rewiry życia świeckich, a potem umiał to przekuć we wspaniałą wizję małżeństwa i relacji Boga do człowieka. Tak wspaniałą, że mnie zachwyciła i chcę tak żyć! Na szczęście jest ona na ludzką miarę, da się realizować – choć stopniowo. Jacek Cichocki jest socjologiem i politologiem. Członek zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej. Związany ze wspólnotą Małżeńskie Drogi, prowadzącą rekolekcje dla małżonków i przygotowującą do sakramentu małżeństwa.

Wzrok, który przenika Zofia Zarębianka

Najważniejsze były jego oczy. Spojrzenie, przenikliwe i głębokie, uważne i obejmujące. Gdy w roku 1977 jako maturzystka uczestniczyłam w kościele

Mariackim w Krakowie we mszy świętej w intencji powodzenia na egzaminie dojrzałości sprawowanej przez arcybiskupa Krakowa­, kardynała Karola Wojtyłę, nie sądziłam, iż ten niedługo zostanie papieżem. Nie sądziłam też, że po dwudziestu latach od tamtej chwili przyjdzie mi zawodowo zajmować się jego twórczością literacką, wówczas jeszcze nieznaną i niewydaną. Zanim jednak kardynał wyjechał z Krakowa, zdążyłam mieć z nim jeszcze trzykrotnie przelotny kontakt. Najpierw było spotkanie podczas owej mszy. Piszę „spotkanie”, gdyż tak to wówczas odebrałam i tak trwa we mnie o nim pamięć. Stałam w szpalerze maturzystów, chyba w pierwszym rzędzie, gdy kardynał przechodził przez główną nawę kościoła. I na moment, na ułamek sekundy jego wzrok zatrzymał się na mnie, nasze spojrzenia się spotkały. W tym mgnieniu poczułam się przeniknięta do głębi i rozpoznana. Było to niezwykłe i bardzo silne przeżycie. Następnie

miały jeszcze miejsce dwa spotkania w krakowskiej kurii, gdzie wraz z grupą kolegów z Duszpasterstwa Akademickiego świętej Anny wystawialiśmy przed kardynałem przygotowane przez nas jasełka­. A potem Wojtyła został papieżem. Nie zapomnę tego wzruszenia, gdy wróciwszy z zajęć na Uniwersytecie Jagiellońskim­, dowiedziałam się od rodziców o tym niezwykłym, epokowym wręcz wydarzeniu. Spontanicznie pojechaliśmy od razu do dominikanów, była msza, były tłumy, bił dzwon Zygmunta. Takiej podniosłości narodowej i poczucia zjednoczenia nie doświadczyłam równie mocno już chyba nigdy później. Chociaż i pierwsza pielgrzymka zapisała się na zawsze w moim sercu. Audiencja w Watykanie w roku 1991 nie pozostawiła we mnie jakichś szczególnych wspomnień. Było dość duszno i tłoczno. W grupie artystów, z którą przyjechałam, byłam najmłodsza i dopiero początkująca na twórczej drodze.


15

„Marzę o Europie wolnej od egoistycznych nacjonalizmów”. Z przemówienia podczas audiencji z okazji przyznania Janowi Pawłowi II Nagrody Karola Wielkiego, 24 marca 2004 roku. Pozwólcie, że przedstawię w skrócie moją wizję zjednoczonej Europy. Myślę o Europie wolnej od egoistycznych nacjonalizmów, w której narody są postrzegane jako żywe ośrodki kulturowego bogactwa, zasługującego na to, aby je chronić i pomnażać dla dobra wszystkich. Myślę o Europie, w której wielkie zdobycze nauki, gospodarki i życia społecznego nie są podporządkowane pozbawionemu sensu konsumpcjonizmowi, lecz służą wszystkim ludziom potrzebującym oraz solidarnej pomocy krajom, które dążą do uzyskania zabezpieczenia socjalnego. Oby Europa, która na przestrzeni swoich

Sławniejsi i mocniejsi dopchali się w pobliże papieża, ja stałam gdzieś z tyłu z ponurymi myślami o „wielkich tego świata” i ich dość bezceremonialnym i brutalnym zachowaniu. W roku 1997 papież po raz kolejny przyjechał do Krakowa. Otrzymałam zaproszenie na spotkanie ze środowiskiem naukowym do kościoła świętej Anny. Po drobiazgowych kontrolach i długim oczekiwaniu na dziedzińcu Collegium Nowodworskiego wreszcie wpuszczono nas do świątyni. Niemal sami rektorzy, przewaga mężczyzn, gronostaje i togi, a pośród nich ja, drobna i niewysoka doktor, bez togi. Panowie poprzesuwali się tak, że nagle znalazłam się w pierwszym szeregu oczekujących na papieża, który miał – jak przed dwudziestu laty w kościele Mariackim – przejść główną nawą do ołtarza. I wtedy wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Papież przechodził, witał się z poszczególnymi osobami, zatrzymywał się przy znajomych

dziejów wiele wycierpiała z powodu tylu okrutnych wojen, aktywnie przyczyniała się do pokoju na świecie. Myślę o Europie, której jedność opiera się na prawdziwej wolności. Wolność religijna i swobody społeczne są pięknymi owocami dojrzałymi na gruncie chrześcijaństwa. Bez wolności nie ma odpowiedzialności: ani przed Bogiem, ani przed ludźmi. Kościół, zwłaszcza po Soborze Watykańskim II, przypisuje wielkie znaczenie wolności. Nowoczesne państwo zdaje sobie sprawę, że nie będzie państwem prawa, jeśli nie będzie chronić i nie zapewni wszystkim obywatelom możliwości swobodnego wypowiadania się,

i nagle znalazł się dwa kroki ode mnie, a kardynał Stanisław Dziwisz wskazał na mnie jako „kandydatkę” do przywitania się. I rzeczywiście, Ojciec Święty przystanął, spojrzał mi w oczy tym swoim przeszywającym na wylot spojrzeniem, a ja zdążyłam wyjąkać prośbę, by pobłogosławił mnie przed kolokwium habilitacyjnym, które czekało mnie następnego dnia. Pobłogosławił mnie, mruknął pod nosem coś w rodzaju „będzie dobrze” i poszedł dalej. W taki sposób, zupełnie nieoczekiwany i nieprawdopodobny, na dzień przed najważniejszym naukowym sprawdzianem w moim życiu, mającym dać mi przepustkę do statusu tak zwanego samodzielnego pracownika naukowego, a w niedalekiej przyszłości do profesury, otrzymałam – niejako na nowy etap zawodowego życia – osobiste papieskie błogosławieństwo, któremu towarzyszyła obietnica modlitwy. Obydwa wydarzenia – spotkanie maturzystów w kościele Mariackim i to

zarówno w zakresie indywidualnym, jak wspólnotowym­. (…) Europa, o jakiej marzę, to polityczna, a przede wszystkim duchowa jedność, w której chrześcijańscy politycy wszystkich krajów są świadomi bogactw, jakie daje człowiekowi wiara: jako zaangażowani mężczyźni i kobiety starają się owe bogactwa wykorzystać w służbie wszystkich, aby powstawała Europa ludzi, nad którą jaśnieje oblicze Boga. (…) Źródło: „Jan Paweł II. Księgi myśli i wiary”, tom „Ojczyzna”, Warszawa 2008, s. 65-66.

drugie, dokładnie po dwudziestu latach, w kościele świętej Anny – tworzą jakąś przedziwną klamrę, którą stanowią spojrzenie papieża i jego błogosławieństwo przed kluczowymi wydarzeniami otwierającymi kolejny etap życia. A jego spojrzenie nadal mi towarzyszy. Zofia Zarębianka jest poetką i eseistką. Profesor zwyczajny na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. W pracy naukowej bada konteksty religijne i duchowe współczesnej literatury polskiej, między innymi twórczości Karola Wojtyły.

Stanisław Gajewski stanislawgajewski@gmail.com


16

c z y j pa p i e ż ?


17

Nie chodzi o to, czy papież wiedział Prawda o Janie Pawle II to również prawda o jego negatywnej roli w kryzysie przemocy i wykorzystania seksualnego. Nawet jeżeli działania polskiego papieża były bezwiedne, i tak prowadziły do umocnienia wewnątrzkościelnych struktur grzechu.

Stanisław Krawczyk Weronika Reroń

„J

an Paweł II nie wiedział o skali przemocy seksualnej w Kościele. Kiedy tylko zdał sobie z niej sprawę, zaczął działać” – mówią niektórzy. „To niemożliwe, by nie wiedział” – mówią inni. Pierwsza strona jest liczniejsza i bardziej wpływowa, nic więc dziwnego, że dyskusja toczy się w dogodnych dla niej ramach. Czemu dogodnych? Otóż w tak rozgrywanym sporze problem winy polskiego papieża staje się jednowymiarowy. Obrońcy Jana Pawła II mogą skupiać się na pojedynczych sytuacjach i do znudzenia powtarzać, że Karol Wojtyła „nie wiedział” albo „nie rozumiał wagi”. A nie tak łatwo o dokumenty, które potwierdzą jednoznacznie, że i wiedział, i rozumiał. Trzeba zmienić ramy tej dyskusji. Możemy pytać o reakcję papieża na poszczególne doniesienia, ale nie jest to kwestia jedyna ani nawet podstawowa. Najważniejsze zadanie – to zbadać problem systemowo, czyli przyjrzeć się temu, w jakiej mierze Jan Paweł II był współtwórcą uwarunkowań, które na dużą skalę sprzyjały przemocy i jej ukrywaniu. Klerykalizm Podstawowym źródłem plagi wykorzystania seksualnego w Kościele

jest klerykalizm. Mówił o tym papież Franciszek­, a w Polsce dodatkowo rzecz przedstawiła terapeutka Ewa Kusz na łamach „Więzi”, w artykule „Kultura klerykalna a pedofilia”. Wielowiekowe podłoże problemu ukazał w tym samym piśmie teolog Sebastian Duda, którego tekst „Duchowni jako aniołowie ziemscy?” prezentuje długą historię zdumiewających wyobrażeń o wyższości księży nad resztą wiernych. Ten wyniesiony status skutkuje bezkarnością prezbiterów i biskupów, z których część mogła krzywdzić dzieci lub ukrywać cudze przestępstwa, nie troszcząc się o konsekwencje. Karol Wojtyła przełamywał pewne stereotypy związane z rolą biskupa, kardynała i w końcu papieża, nie przezwyciężył jednak klerykalizmu w Kościele. Przeciwnie – podtrzymywał marginalizację świeckich (szczególnie kobiet) w watykańskich instytucjach, a ponadto był zaprzysięgłym obrońcą celibatu. Dlaczego ta ostatnia kwestia wiąże się z kulturą klerykalną? Jak zauważył w wywiadzie dla internetowego wydania „Kontaktu” socjolog Radosław Tyrała, celibat „buduje dystans między księżmi a resztą społeczeństwa. […] Co więcej, stwarza konflikt interesów: powstaje oddzielna zbiorowość, która ma inne potrzeby i cele niż pozostałe grupy”. Być może istnieje sposób, aby zachować zasadę bezżenności i uniknąć takich konsekwencji, ale nawet przy tym

założeniu konieczne byłyby bardzo poważne zmiany w kształceniu duchownych oraz w pełnionych przez nich rolach społecznych. W czasach Jana Pawła II nie toczono wystarczających dyskusji na ten temat, a zarazem polski papież bardzo mocno podkreślał rolę celibatu (między innymi w adhortacji „Pastores dabo vobis”), przez co świat kapłańskiej władzy pozostawał zamknięty i nie poddawał się zewnętrznym rozliczeniom. Kryzys związany z przemocą seksualną nie jest jedynym efektem myślenia klerykalnego. Przekłada się ono również na inne praktyki sprzeczne z Ewangelią­, takie jak życie części hierarchów w absurdalnych luksusach (wystarczy wspomnieć rezydencje Franza-Petera Tebartz-van Elsta lub Sławoja Leszka Głódzia). Systemowe ukrywanie przestępstw seksualnych, opisane choćby w zeszłorocznym raporcie z Pensylwanii­, stanowi jednak najbardziej uderzający skutek klerykalizmu. Milczenie Kultura klerykalna jest kulturą skrytą. Ten brak jawności w szczególnym położeniu stawia kapłanów homoseksualnych, którym głośną książkę „Sodoma” poświęcił francuski dziennikarz Frédéric Martel. Co prawda analityk Catholic­ News Agency Andrea Gagliarducci­ czy szef redakcji magazynu „Famille­ Chrétienne” Antoine-Marie Izoard →


18

c z y j pa p i e ż ?

krytykowali pracę Martela za błędy rzeczowe i nadużycia w sposobie zbierania informacji, ale jak ujął to w swej recenzji Timothy Radcliffe, były generał zakonu dominikanów: „Jeśli tylko połowa z tego, co mówi [autor], jest prawdą, i tak byłoby to szokujące”. Zarówno autor „Sodomy”, jak też inni badacze zagadnienia (na przykład jezuita Jacek Prusak, który parokrotnie przytaczał szacunki mówiące o przynajmniej 25–40 procentach gejów wśród księży) mówią o bardzo dużym odsetku homoseksualnych mężczyzn w gronie duchowieństwa. Nie znamy jego dokładnej wysokości, lecz z pewnością jest znacznie wyższy niż w ogólnej populacji. Liczne negatywne stereotypy nadbudowane na katolickim nauczaniu sprawiają zatem, że duża część kapłanów musi ukrywać istotny aspekt swej tożsamości. W najbardziej szkodliwych sytuacjach powstałe między takimi księżmi sieci kontaktów mogą być wykorzystywane do organizowania i ukrywania przemocowych

praktyk seksualnych. Tkwiące w nich zło nie jest jednak wytworem orientacji samej w sobie, lecz pochodną chorej struktury władzy. Działania Karola Wojtyły umacniały ten patologiczny mechanizm. Na przykład ogłoszony przez polskiego papieża Katechizm Kościoła Katolickiego­ nawołuje wprawdzie do „szacunku, współczucia i delikatności” wobec osób homoseksualnych, a także do unikania „jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”, zarazem jednak kilkakrotnie potępia „akty homoseksualizmu”, podkreślając, że „nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej”. Katechizm­pomija tu – podkreślane zarówno przez psychologię czy seksuologię, jak też przez samych zainteresowanych – doświadczenie szczęścia, miłości, bliskości, intymności i czułości, które towarzyszy wielu męskim oraz kobiecym związkom, tak samo jak często towarzyszy relacjom różnopłciowym. Luki tej nie wypełniają inne

fragmenty kościelnego nauczania z czasów pontyfikatu Jana Pawła II. W takiej perspektywie geje i lesbijki jawią się jako ludzie niepełni, psychologicznie płytsi od osób heteroseksualnych. Nad destrukcyjnymi skutkami tego stereotypu dla dojrzałości księży nie trzeba się tutaj rozwodzić. A zahamowany rozwój seksualny dużej liczby kapłanów to kolejny czynnik zwiększający ryzyko wykorzystania dzieci i młodzieży. Polski papież nominował także Josepha­Ratzingera na stanowisko prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Ten zaś w 1992 roku opublikował „Uwagi dotyczące odpowiedzi na propozycje ustaw o niedyskryminacji osób homoseksualnych”. Tekst stwierdza wprost, że ograniczanie praw tej grupy jest „nie tylko dopuszczalne, ale konieczne”. Oprócz adopcji dzieci wymienia przy tym „służbę wojskową”, „zatrudnienie nauczycieli lub trenerów sportowych” oraz „wynajmowanie mieszkań przez prywatnych właścicieli”. Dowiadujemy się nawet, że


19

„ustawodawstwo uznające homoseksualizm za powód do domagania się praw mogłoby w praktyce zachęcić osoby o skłonności homoseksualnej do ujawniania jej”. Płynie stąd całkiem przejrzysta sugestia: jeżeli jesteś wierzącym gejem (lub lesbijką), ukrywaj przed innymi prawdę o sobie. A jeżeli ją ujawnisz, nie dziw się, że nagle zaczniesz być źle traktowany. Świadomość tego, że dyskryminacja homoseksualnych księży była jednym z powodów plagi wykorzystania i przemocy, formuje się w Kościele­ powoli. W ślad za Janem Pawłem II i jego otoczeniem wielu nadal chciałoby podtrzymywać tę błędną moralnie i zarazem nieskuteczną praktykę. Tymczasem z licznych raportów i publikacji naukowych wiadomo, że – powtórzmy – orientacja seksualna sama w sobie nie jest przyczyną żadnych nadużyć. Wskazują na to między innymi wyniki badań zleconych przez amerykańskich i niemieckich biskupów, podsumowane w dokumentach „The Causes and Context of Sexual­Abuse of Minors by Catholic­Priests in the United­ States” oraz „Sexueller Missbrauch­ an Minderjährigen­ durch katholische Priester­, Diakone und männliche­ Ordensangehörige­”. W rekomendacjach tego drugiego raportu czytamy nawet, że należy ponownie i pilnie przemyśleć obowiązujący od 2005 roku formalny zakaz wyświęcania gejów na księży. Tak jak w całej kulturze klerykalnej, ukrywanie prawdy było i wciąż jest problemem, a nie rozwiązaniem. Nieufność Przesunięcie akcentu z indywidualnego tuszowania przestępstw na systemowe

prawidłowości nie oznacza, że powinniśmy lekceważyć te przypadki, w których – według wszelkiego prawdopodobieństwa – pewne informacje rzeczywiście do papieża docierały. Jeden z nich opisuje Thomas P. Doyle w artykule „Records show that John Paul II could have intervened in abuse crisis”, który ukazał się w katolickim piśmie „National Catholic Reporter”. Amerykański dominikanin, bardzo zasłużony w walce z wykorzystaniem dzieci i młodzieży, wspomina, jak w połowie lat 80. pracował w ambasadzie watykańskiej w USA. Skierował wtedy do Rzymu raport o przestępstwach księdza, który niebawem jako pierwszy kapłan w Stanach Zjednoczonych­ miał zostać skazany za molestowanie. Ze Stolicy Apostolskiej nadeszły informacje, że papież zgodnie z otrzymaną prośbą skieruje do Filadelfii swojego wysłannika – najwidoczniej jednak nie był on bardzo pomocny, skoro Doyle nazywa go „pomyłką”. Potem dominikanin przesłał jeszcze kopię szerszego raportu, w którym wraz z pozostałymi autorami apelował do amerykańskich biskupów o podjęcie niezbędnych działań. Rozmawiał też z Silviem Oddim, prefektem Kongregacji do spraw Duchowieństwa, który obiecał osobiste przekazanie sprawy papieżowi. Ale później w Watykanie zapadło milczenie. Musiała minąć niemal dekada, by Jan Paweł II udzielił amerykańskim biskupom indultu (zezwolenia na odstępstwo od pewnych przepisów prawa kościelnego) mającego częściowo zmienić sposób traktowania przestępstw seksualnych. A dopiero w 2001 roku wystosował list apostolski „Sacramentorum­ sanctitatis tutela”, wprowadzający w całym Kościele nowe

normy w sprawie przemocy i nadużyć (skądinąd niejednokrotnie łamane przez polskich biskupów i przełożonych zakonnych, którzy nie zawsze informowali Watykan o przypadkach prawdopodobnego – lub nawet potwierdzonego! – wykorzystania). Zasady te stanowiły pewien krok naprzód, jednak wbrew próbom obrony papieża przez jego byłego sekretarza Stanisława­Dziwisza trudno uznać działania Jana Pawła II za dostatecznie stanowczą i szybką reakcję. Kardynał Dziwisz nie jest zresztą w tych sprawach autorytetem, skoro w dość zgodnej opinii krytyków był jednym z głównych filtrów blokujących dopływ informacji do papieskiego ucha. Także przy innych okazjach papież dawał wyraz nieufności względem poszkodowanych. Zbywał na przykład zarzuty wobec oskarżanego przez szereg osób arcybiskupa wiedeńskiego Hansa Hermanna­Gröera. W 1995 roku w liście do austriackich hierarchów Karol Wojtyła wprost odniósł się do „brutalnych ataków na honor” duchownego, porównując je do „niesprawiedliwych oskarżeń”, których ofiarą padł sam Jezus­. W roku 2003 polski papież znów stał się sprawcą zgorszenia. W kondolencjach po śmierci arcybiskupa (którego wina była już od dawna oczywista dla opinii publicznej) stwierdził, że Gröer pełnił swoją posługę „z wielką miłością dla Chrystusa i Jego Kościoła”, oraz wyraził nadzieję, że zmarły „otrzyma wieczną nagrodę, jaką sam Pan obiecał swoim wiernym sługom”. Z podobnym skandalem mieliśmy do czynienia rok później w przypadku Amerykanina Bernarda Lawa. Ten doszczętnie skompromitowany purpurat nigdy nie poniósł realnej →


20

c z y j pa p i e ż ?

O niektórych skandalach Jan Paweł II wiedział dość, by zlecić postępowanie, ale wolał odwrócić wzrok.

odpowiedzialności za tuszowanie przestępstw seksualnych. Przeciwnie, papież powierzył mu symboliczne, lecz prestiżowe stanowisko archiprezbitera bazyliki Matki Bożej Większej w Rzymie. Analogicznie postępował Jan Paweł II w sprawie niesławnego Marciala Maciela­ Degollado. Jak ujawnił kardynał João Bráz de Aviz, prefekt Kongregacji do spraw Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego, o jego pedofilskich skłonnościach po raz pierwszy powiadomiono Watykan­ jeszcze w 1943 roku. Długa historia zarzutów wobec założyciela Legionu Chrystusa nie przeszkodziła papieżowi w spotkaniach i współpracy z nim. Nie powstrzymała też Karola Wojtyły przed publicznymi pochwałami, w tym przed nazwaniem Maciela w 1994 roku „skutecznym przewodnikiem młodzieży”. Niewiele zmieniło się w roku 1997,

gdy w tekście Geralda Rennera i Jasona­ Berry’ego­w amerykańskim dzienniku „The Hartford Courant” dziewięciu mężczyzn oskarżyło Maciela o przestępstwa seksualne. Dopiero gdy Jan Paweł II już umierał, za sprawą Josepha Ratzingera mogło rozpocząć się śledztwo, które zakończyło się skazaniem meksykańskiego kapłana na spędzenie ostatnich lat życia w odosobnieniu. Nigdy natomiast nie otrzymał on wyroku więzienia ani nawet nie został usunięty ze stanu kapłańskiego. Dokładnie tak samo jak Law i Gröer. Obrońcy Karola Wojtyły najchętniej przemilczają te niewygodne fakty. Jeśli już muszą się do nich odnieść, tłumaczą: Jan Paweł II nie wiedział, nie rozumiał, nie był informowany przez współpracowników. W wielu wypadkach może to być prawdą, jednak nawet gdyby było nią w każdej ze spraw,

to i tak papież ponosiłby znaczną odpowiedzialność jako zwierzchnik całego Kościoła łacińskiego. Dla porównania: jeżeli w którymś z polskich ministerstw wybuchłby skandal związany z niemoralną działalnością wiceministra i grupy podwładnych (to naturalnie czysto hipotetyczny przykład), nie zadowolilibyśmy się ich dymisjami. Od szefa resortu również oczekiwalibyśmy wyjaśnień i rozliczeń. A przecież były i takie skandale (jak sprawa Gröera), o których Jan Paweł II z całą pewnością wiedział dość, by móc zlecić poważne postępowanie i dogłębnie wyjaśnić sprawę. Jeżeli wolał odwrócić wzrok, to tym bardziej należy mówić przynajmniej o zawinionej ignorancji. Zawód Dlaczego papież dokonywał takich, a nie innych wyborów? Jednej z odpowiedzi udziela profesor Arkadiusz Stempin


21

– historyk, politolog, watykanista, profesor Wyższej Szkoły Europejskiej imienia księdza Józefa Tischnera. Jego głośny tekst w portalu Wirtualna Polska, „Jan Paweł II wiedział o pedofilii w Kościele”, mimo tytułu koncentruje się na mechanizmach systemowych. Pokazuje, jak ukształtowana w PRL wiara Karola­ Wojtyły w „jedność [Kościoła] wobec opluwania przez komunistów” splotła się z kulturą klerykalną, symbolizowaną przez tajną instrukcję „Crimen sollicitationis”. W rezultacie ani polski papież, ani wybierani przezeń współpracownicy (w niniejszym numerze „Kontaktu” szerzej pisze o nich Sebastian Duda) nie ufali relacjom o przestępstwach seksualnych, nie rozumieli cierpienia pokrzywdzonych i nie chcieli wyciągać konsekwencji wobec sprawców. Zwłaszcza takich konsekwencji, które wiązałyby się z zaangażowaniem niezależnego, świeckiego systemu prawnego. Wszystko to może być wyjaśnieniem, ale nie usprawiedliwieniem. Jan Paweł II nie był dobrym carem otoczonym przez złych bojarów. Był przywódcą, który niestety przyczynił się do katastrofy przemocy i wykorzystania, stanowiącej być może najcięższy kryzys Kościoła od czasów reformacji. Gdyby podjął lepsze decyzje, mniej dzieci zostałoby zgwałconych i na inne sposoby skrzywdzonych,

a więcej przestępców – tak prezbiterów, jak i biskupów – odpowiedziałoby za swe winy. Bo przecież Karol Wojtyła nigdy nie zrobił nic, by ukarać hierarchów, którzy na całym świecie ułatwiali sprawcom kolejne zbrodnie. Być może „nie wiedział”, ale jakie ma to znaczenie, skoro w pewnych przypadkach najwyraźniej nie chciał wiedzieć, a w innych sprawach zawodzili jego nominaci (także wówczas, gdy pod koniec życia podejmował już zapewne coraz mniej samodzielnych decyzji). Polski papież ma swoje zasługi w różnych dziedzinach, od dialogu ekumenicznego i międzyreligijnego po akcesję Polski do Unii Europejskiej. Nie mogą one jednak chronić go przed krytyką, i to nie tylko tą dotyczącą wykorzystania seksualnego. Poważnego potraktowania i dyskusji domaga się między innymi nieprzejednane podejście Jana Pawła II do antykoncepcji, które w trawionych wirusem HIV państwach Afryki­było sprawą życia i śmierci. Nie bez powodu nawet część kardynałów (Kanadyjczyk Jean-Claude Turcotte, Ghanijczyk Peter Turkson, Nigeryjczyk John Onaiyekan i inni) deklarowała, że użycie prezerwatyw bywa moralnie uzasadnione. Kontrowersji związanych z pontyfikatem Karola Wojtyły jest wiele. Rozmowa o nich może być trudna,

zwłaszcza po (w moim przekonaniu przedwczesnej) kanonizacji. Oficjalne uznanie Jana Pawła II za świętego stworzyło wokół niego aurę bezgrzeszności, a przecież nie ma ona teologicznego uzasadnienia. Świętymi mogą zostawać ludzie, których ziemskie życie było głęboko dwuznaczne (albo którzy nawrócili się w ostatniej chwili, jak łotr na krzyżu). Dlatego ta trudna dyskusja nie powinna odrzucać nawet ortodoksyjnych katolików i katoliczek. Tym bardziej że bez niej nie dotrzemy do prawdy, która – jak powiedziano – nas wyzwoli.

Stanisław Krawczyk Weronika Reroń jest socjologiem weronikareron.pl i publicystą społecznopolitycznym. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.


22

c z y j pa p i e ż ?

Odrzuciliśmy nauczanie Jana Pawła II Myślę, że Jan Paweł II rozumiał i popierał Konstytucję z 1997 roku. Tylko że to jest konstytucja w rozumieniu nowoczesnym. To dokument, który może się zmieniać. A Chrystus ma być konstytucją w znaczeniu trwalszym niż prawo. Chrześcijaństwo nie jest religią prawa, tylko człowieka, który jest prawem.

Z Michałem Łuczewskim rozmawia Stanisław Zakroczymski Marja Cielecka

Osiem lat temu ukazała się teka „Pressji­” pod tytułem „Zabiliśmy Proroka”. Jej zasadnicza teza brzmiała, że Polacy odrzucili nauczanie Jana Pawła II. Opublikował pan tam tekst pod tytułem „Mesjanizm dla mas”. Pisał pan, że papież w 1979 roku dokonał „bierzmowania narodu”, w efekcie którego Polacy mieli stać się ludem „królewskim, kapłańskim i prorockim”, a „stać się takim ludem, to znaczy stać się Mesjaszem, Chrystusem narodów”. Mocno.

Owszem mocno, bo przekaz papieża dla Polaków był mocny. Gdy pisałem ten tekst, myślałem o papieżu jak o wielkim herosie, który przyjeżdża do Polski, porusza Polaków, Duch Święty zstępuje, bierzmowany jest nie tylko naród, ale całe dzieje, a za rok pojawia się Solidarność… Od tego czasu moja perspektywa patrzenia na Wojtyłę nieco się zmieniła. Jak?

Zacząłem myśleć o Janie Pawle II dużo bardziej intymnie. Teraz sądzę, że może wystarczyłoby bierzmowanie nie

całego narodu, ale pojedynczych osób… A może nawet jednej? Przecież za każdym razem, kiedy jedna osoba otrzymuje Ducha, jest to cud. Dziś jednak mamy rozmawiać o Janie Pawle II i Polakach. W liczbie mnogiej.

Właśnie, dobrze, że powiedział pan to w tej kolejności – Jan Paweł II i Polacy­. Zwykle myślimy odwrotnie. Kiedy mówimy na przykład „pielgrzymka Jana Pawła II do Polski”, to myślimy automatycznie, jakby to było przede wszystkim wydarzenie narodowe, projekt dla Polski. Pielgrzymka do Polski była projektem dla papieża?

Tak! Nie był to projekt tylko dla nas, lecz też dla niego. To był człowiek mierzący się z wieloma wyzwaniami, który po prostu pielgrzymował ze swymi intencjami do Matki Bożej Częstochowskiej, tak jak robiły to miliony Polaków. Różnica polegała tylko na skali intencji: nasze są często prywatne, a jego

intencje obejmowały całą ziemię. Więcej, może tym jednym człowiekiem, na którego miał zstąpić Duch Święty, był po prostu Jan Paweł II? Może on wołał o tego Ducha dla siebie? Czyli na krakowskich Błoniach nie bierzmował narodu, tylko siebie?

Bierzmował naród, ale żeby to zrobić, sam – jak starotestamentalny prorok – najpierw musiał być pełen Ducha i musiał o tego Ducha prosić. Teraz nie myślę o nim już jak o herosie, jak o jakimś bohaterze kultury popularnej, Batmanie czy Supermanie, który samodzielnie ratuje świat. …tylko jak?

Przede wszystkim jako o szafarzu wielkich sił, sakramentów, Ducha Świętego. Jest taki wiersz Wojtyły, napisany w latach 60., „Myśli biskupa udzielającego sakramentu bierzmowania w pewnej podgórskiej wsi”. Czytamy tam: Jestem szafarzem. Sił dotykam, od których człowiek →


23

→


24

c z y j pa p i e ż ?

Wojtyła miał świadomość, że wynik jego starań nigdy nie będzie taki, jak by chciał. Bo to nigdy do końca nie zależało od niego.

winien wezbrać. / Lecz to, co czasem pozostaje, przypomni także noc bezgwiezdną. Wtedy był biskupem Krakowa­, w 1979 roku był już biskupem Rzymu, ale cały czas był tym samym szafarzem. Czyli z jednej strony przekonanie o wielkiej, nadludzkiej mocy, która przez niego przechodzi… …a z drugiej strony myśl o tym, że ona nie zawsze zostaje w człowieku?

Myśl o tym, że ona człowieka przerasta. W porównaniu z nią człowiek musi czuć się mały, niegodny, przegrany. To jest teraz mój klucz do Wojtyły. Siła Wojtyły nie była z tego świata, brała się z jego słabości, z przekonania, że jest tylko sługą sług, niewolnikiem Marii. Wojtyła miał świadomość, że wynik jego starań nigdy nie będzie taki, jak by chciał. Bo wynik jego działań nigdy do końca nie zależał od niego.­

Spróbujmy zrekonstruować projekt Wojtyły­dla Polski. Rozumiem, że podtrzymuje pan tezę, że tym projektem był mesjanizm?

Zasadniczo tak. Wojtyła był niewątpliwie spadkobiercą romantyków. Na czym konkretnie ta „mesjańska rola” Polaków według papieża miała polegać? O co mu chodzi, kiedy przed Grobem Nieznanego Żołnierza mówi, że „Polska stała się ziemią szczególnie odpowiedzialnego świadectwa”?

Jest kilka łatwych odpowiedzi na to pytanie­…

coraz silniejszy. Druga odpowiedź to obecność mesjańskiego ducha w polskiej kulturze. Papież bardzo doceniał sferę kultury i jako „Słowiański papież” czerpał z niej siłę. Poza tym XX-wieczny­Kościół­polski poprzez świadectwo swoich świętych i męczenników, takich jak święta Faustyna­, święty Maksymilian­czy później błogosławiony Jerzy, w sposób szczególny dawał świadectwo wiary, mimo prześladowań. Ale te odpowiedzi są oficjalne, a mi chodzi o odkrycie całej głębi myślenia i odczuwania papieża. Gdzie jej szukać?

Zacznijmy od nich.

Pierwsza jest taka, że Polska była tą najwierniejszą córą Kościoła. Na poziomie historycznym i socjologicznym jest to fakt. Wschód i Zachód przechodziły przez kolejne fale sekularyzacji, podczas gdy polski Kościół stawał się

Nowoczesność wpuszcza nas w pułapkę określania człowieka przez rozmaite „izmy”. Chcąc wyjść z tej pułapki, nie mówmy o mesjanizmie, a raczej o Mesjaszu, Zbawicielu, bo On zawsze był centralnym punktem odniesienia dla Wojtyły. Mesjasz ma trzy godności:


25

kapłańską, prorocką i królewską, które łączą się w jego męczeństwie. Mesjanizm to naśladowanie Chrystusa­, gotowość do głoszenia Go, wprowadzania Jego panowania, a na samym końcu gotowość do męki za Chrystusa i z Chrystusem. Tu warto pamiętać, że papież osobiście bardzo poważnie traktował możliwość męczeństwa. Jest znamienne, że kiedy otrzymał godność kardynalską w 1967 roku, wspominał podczas swojego ingresu, że kardynalska purpura jest znakiem krwi Chrystusa: „ażebym jeszcze bardziej cenił krew”, „aż do wylania mojej własnej krwi”. Kiedy zestawimy te słowa z zakrwawioną sutanną papieską z maja 1981 roku, to odkryjemy ich profetyczny sens… Przejdźmy do Polski – Chrystusa Narodów.­ Dlaczego według papieża akurat Polacy mieli jako wspólnota być podobni do Mesjasza­?

Każdy powinien naśladować Mesjasza­. Polacy może najmocniej zrozumieli, że nie ma innej drogi. Wojtyła czerpał tu od wieszczów. Sądził, że historia Polski w jakimś sensie przechodziła drogę Chrystusową. Dzieje Polski są niejako najbliższe doświadczenia ogołocenia krzyża. Z powodu upadku państwa?

Wystarczy wejść na krakowski rynek, czy stanąć przy wawelskim grobowcu Władysława Jagiełły (przy którym papież nota bene modlił się za jedność Europy­, tak jakby król był świętym), żeby zrozumieć, że to było naprawdę wielkie królestwo, imperium. Jagiełło na Wawelu przedstawiony jest jako cesarz, który zastępuje dawnych władców, nowy, prawomocny przywódca chrześcijańskiej Europy. A w kilka stuleci następuje całkowity upadek! Rozbiory to kompletne upokorzenie.

Mówiąc językiem biblijnym – zamiast Królestwa Bożego czekał Polaków krzyż, zamiast królowania – męczeństwo. Taka amplituda zdarza się bardzo rzadko… To zmusza do przemyśleń egzystencjalnych. Głębszych, niż gdy się żyje w dobrobycie, spełnieniu, przekonaniu o potędze. Jakich przemyśleń?

Człowieka ani narodu nie zbawią pieniądze, instytucje polityczne ani gra społeczna czy międzynarodowa. A co zbawi?

Tylko Bóg! Tylko patrząc na drogę krzyżową, możemy zrozumieć samych siebie i mieć nadzieję na zmartwychwstanie. Cała tworzona przez romantyków kultura jest opracowaniem tego tematu. W centrum tej kultury jest Ewangelia. To nam pozwala zrozumieć słowa z Placu Zwycięstwa, →


26

c z y j pa p i e ż ?

Sądził, że historia Polski w jakimś sensie przechodziła drogę Chrystusową. Jej dzieje są niejako najbliższe doświadczenia ogołocenia krzyża.

że nie można dziejów Polski zrozumieć bez Chrystusa… Chrystus staje się fundamentem, konstytucją Polski. Czyli wracamy do sporu, czy w Polsce­ ma być ważniejsza Konstytucja, czy Ewangelia­?

Nie do końca. Myślę, że Jan Paweł II rozumiał i popierał Konstytucję z 1997 roku. Tylko że to jest konstytucja w rozumieniu nowoczesnym. Jest to dokument, który może się zmieniać i będzie się zmieniał pod wpływem zmian w społeczeństwie. A Chrystus (nie Ewangelia, tylko Chrystus!) ma być konstytucją w znaczeniu trwalszym i istotniejszym niż prawo. Chrześcijaństwo nie jest religią prawa tylko człowieka, który jest prawem. A jednak Jan Paweł II swoją pielgrzymkę z 1991 roku, kiedy to według wielu myślicieli katolickich przedstawił swego rodzaju program dla polskiej demokracji, oparł na dekalogu. Czyli na prawie…

To prawda. Mówił wtedy zresztą ostro. Był niezadowolony z kierunku, w którym zmierza polska demokracja

i wolność. Zbigniew Stawrowski streścił program papieski w dwóch sformułowaniach: prawo do życia i wolność religijna. To były jego warunki brzegowe dla budowy wolnej Polski. To miała być realizacja idei „Polski mesjańskiej­”?

Takie postawienie sprawy mnie właśnie nie zadowala, bo kładzie nacisk na prawo. Powiem rzecz kontrowersyjną – to, że Kościół zajmuje się prawem naturalnym, na przykład prawem do życia, jest w pewnym sensie przypadkiem, bo to nie jest jego zasadnicze powołanie. Robi to dlatego, że nikt inny się o to prawo nie chce dziś upomnieć. Z perspektywy Kościoła najważniejsze jest głoszenie Chrystusa, Boga-człowieka. I stąd Chrystus jako konstytucja, jako spoiwo, jako Ktoś, kto sprawia, że my jako ludzie, Polacy, naprawdę stajemy się braćmi. To się zresztą działo między ludźmi w czasie papieskich pielgrzymek, czy w 2005 roku. Można powiedzieć, że na te krótkie chwile Chrystus stawał się polską konstytucją. Ja wiem, że to się wymyka takiemu

prostemu, nowoczesnemu opisowi. Ale to jest właśnie w myśli Wojtyły zaskakujące i głębokie. Wróćmy jeszcze na chwilę na Plac Zwycięstwa­. Po słowach o Polsce, której nie można zrozumieć bez Chrystusa, papież mówi o Powstaniu, że nie można zrozumieć ofiary Powstania Warszawskiego, jeśli się nie pamięta o tym, że „pod tymi samymi gruzami legł również Chrystus-Zbawiciel ze swym krzyżem sprzed kościoła na Krakowskim Przedmieściu”. Czuję się bezbronny wobec tych słów.

Czemu? Budzą we mnie bunt, tak jak cała gloryfikacja klęski, jaką było Powstanie. A z drugiej strony mam jednak przeczucie, że są jednocześnie genialne, chwytają istotę chrześcijaństwa.

To ciekawe, co pan przed chwilą powiedział. Ja też uważam, że decyzja o Powstaniu­była zła, wręcz zbrodnicza. Tylko co nam dziś da, że to sobie powiemy? Czy nie jest przypadkiem tak, że mówimy to z poczucia wyższości­? Papież mówił czasem rzeczy dziwne,


27

„Nie dodaję żadnego komentarza”. Z homilii w Auschwitz, 7 czerwca 1979 roku. (…) Klękam na tej Golgocie naszych czasów, na tych mogiłach w ogromnej mierze bezimiennych, jak gigantyczny grób nieznanego żołnierza. Klękam przy wszystkich po kolei tablicach Brzezinki, na których napisane jest wspomnienie ofiar Oświęcimia (…). Zatrzymam się wraz z wami (…) na chwilę przy tablicy z napisem w języku hebrajskim. Napis ten wywołuje wspomnienie narodu, którego synów i córki przeznaczono na całkowitą eksterminację. Naród ten początek swój bierze od Abrahama, który jest „ojcem wiary naszej”, jak się wyraził Paweł z Tarsu. Ten to naród, który otrzymał od Boga Jahwe przykazanie „Nie zabijaj”,

trudne do zrozumienia. Takie, wobec których jesteśmy bezbronni – wydają nam się po ludzku nielogiczne, a jednak genialne. I kiedy się zastanowimy nad Chrystusem leżącym w gruzach Warszawy­, to myślę, że to w najlepszy sposób tłumaczy, o co mi chodziło z Chrystusem-konstytucją. Kamieniem węgielnym konstytuującym naszą wspólnotę, tożsamość, antropologię i kulturę nie jest abstrakcyjne prawo, ale konkretny człowiek. Kiedy w centrum wspólnoty znajduje się ciało niewinnie umęczone za nasze grzechy, zupełnie inaczej rozumiemy teraźniejszość i przyszłość. Rozumiemy, że jedność społeczna jest darem, który bardzo łatwo utracić, że po Królestwie Bożym przychodzi krzyż, a potem wreszcie prawdziwe królestwo miłości. Musimy patrzeć na winy własne, a dopiero potem na cudze. W takiej przestrzeni kultura staje się nie przestrzenią prawa czy transgresji, ale nawrócenia. Taką kulturę – stojąc w samym jej centrum – tworzył Jan Paweł II. Cały czas odsyłając do Chrystusa, sam stawał się naszą

w szczególnej mierze doświadczył na sobie zabijania. Wobec tej tablicy nie wolno nikomu przejść obojętnie. I jeszcze jedna tablica – wybrana... Tablica z napisem w języku rosyjskim. Nie dodaję żadnego komentarza. Wiemy, o jakim narodzie mówi ta tablica. Wiemy, jaki był udział tego narodu w ostatniej straszliwej wojnie o wolność ludów. I wobec tej tablicy nie wolno nam przejść obojętnie. (…) Oświęcim jest miejscem, którego nie można tylko zwiedzać. Trzeba przy odwiedzinach pomyśleć z lękiem o tym, gdzie leżą granice nienawiści. Oświęcim jest świadectwem wojny. To wojna niesie z sobą ów

konstytucją. Dzisiejszej Polski nie można zrozumieć bez Karola Wojtyły. Chcę zapytać jeszcze o dwie kwestie, które w myśleniu papieża o polskości wydają mi się kluczowe. Pierwsza to stosunek do Żydów. Jak to jest możliwe, że człowiek ukształtowany przez Kościół II RP, którego pasterze nie stronili od antysemickich tekstów, był zupełnie wolny od niechęci do Żydów?

Napisałem książkę „Polak i katolik w Żmiącej”, która jest studium socjologicznym kolejnych pokoleń w galicyjskiej wsi. Nie używałem w niej pojęcia „antysemityzm”, bo to kolejny nowoczesny „izm”, który nie pozwala nam rozumieć dynamiki społecznej. Wydaje mi się, że stosowanie tego pojęcia dziś, po Holokauście, wobec ludzi, którzy żyli w zupełnie innym kontekście, jest nie do końca uprawnione. Nie chodzi mi o wybielanie czegokolwiek. Wolę bardziej dynamiczne i konkretne sformułowania, na przykład „przemoc wobec Żydów”. Ja widzę ten antysemityzm przedwojenny, jeśli już trzymać się tego słowa, przede wszystkim jako

nieproporcjonalny przyrost nienawiści, zniszczenia, okrucieństwa. A jeśli nie da się zaprzeczyć, że objawia również inne możliwości ludzkiej odwagi, bohaterstwa, patriotyzmu, to jednak rachunek strat przeważa. Coraz bardziej przeważa – im bardziej wojna staje się rozgrywką wyrachowanej techniki zniszczenia. Za wojnę są odpowiedzialni nie tylko ci, którzy ją bezpośrednio wywołują, ale również ci, którzy nie czynią wszystkiego, co leży w ich mocy, aby jej przeszkodzić. (…) Źródło: Strona internetowa Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu.

element brutalnej społecznej gry o różnego rodzaju władzę: polityczną, ekonomiczną, społeczną. Kościół w niej uczestniczył.

Tak, bywało, że uczestniczył, co nie zawsze przynosiło mu chlubę. Moim zdaniem Wojtyła był człowiekiem wolnym od uczestnictwa w grze o uznanie, wyższość czy władzę. On po prostu nie widział Żyda, tylko widział człowieka. Spotykał Żydów w Wadowicach, przez pewien czas mieszkali z ojcem w kamienicy należącej do żydowskiej rodziny, po prostu ich na co dzień doświadczał. Anegdota mówi na przykład, że kilkunastoletni Wojtyła nie oburzył się, w przeciwieństwie do wielu swoich szkolnych kolegów, kiedy Jurek Kluger, syn prezesa wadowickiej gminy żydowskiej, wszedł do kościoła poinformować ich o wynikach egzaminu. Miał powiedzieć: „Przecież jesteśmy wszyscy dziećmi jednego Boga!”. Mamy zwyczaj „przyklejać się” do jakiejś tożsamości, która ma nas utwierdzić w przekonaniu o moralnej wyższości. A Wojtyła z tego rezygnował. →


28

c z y j pa p i e ż ?

Wojtyła był człowiekiem wolnym od uczestnictwa w grze o uznanie, wyższość czy władzę. On po prostu nie widział Żyda, widział człowieka.

Również w swojej pracy, filozoficznej czy kapłańskiej, szukał takich rozwiązań, które by zachowały doświadczenie przyjaźni, człowieczeństwa, miłości, poświęcenia się dla siebie bez kulturowej gry, czyli bez pokazywania, że ja jestem bohaterem, ty jesteś sprawcą, a tutaj są ofiary. Nie, jesteśmy razem, razem gramy w piłkę, pomagamy sobie… A kiedy bronimy ofiar, to nie dla budowania własnego kapitału moralnego. Nie dla nas, ale dla nich. To jest doświadczenie człowieczeństwa, które uważam za istotę chrześcijaństwa. Myślę, że dla Wojtyły chrześcijaństwo, katolicyzm były instrumentem tworzenia swojego własnego człowieczeństwa i odnajdywania człowieczeństwa u innych. W jakim sensie?

Wojtyła szukał Boga i drugiego człowieka. Stąd jego nieoczywiste wybory w katolicyzmie: otwarcie na inne religie, mistycyzm, bardzo specyficznie, nieformalistycznie pojmowany kult świętych, kulturę ludową. Warto podkreślić – jego afirmacja polskiej ludowej duchowości, związanej na przykład z Kalwarią Zebrzydowską, która

jest w całości oparta na apokryfach, ostentacyjna religijność maryjna – to wszystko było dalekie od wąsko pojmowanej ortodoksji. Chciałem jeszcze zapytać o Solidarność i o III RP.

Solidarność niewątpliwie była Wojtyle­ bardzo bliska, również z punktu widzenia filozoficznego, bo jeszcze przed jej powstaniem często posługiwał się tym pojęciem. Jest to zresztą historyczna oczywistość – wszyscy znamy sceny z portretem papieża na bramie Stoczni czy audiencje dla przywódców związkowych. Czy wtedy Polacy byli blisko budowy Królestwa Bożego?

Pewnie najbliżej. Choć nie mogę tu mówić za papieża. Na pewno on był Solidarnością­ niezwykle zainspirowany­. W homilii wygłoszonej na gdańskiej Zaspie­w 1987 roku widać fascynację zarówno walką o godność pracy i godność człowieka, jak i wymiarem duchowym Solidarności.

Tak, choć ja w nim widzę również bezbronność papieża wobec

tłumu krzyczącego „Solidarność!, Solidarność­!”, który on musi uciszać… Z niechęcią, przede wszystkim części elit intelektualnych, spotkał się papież cztery lata później, w 1991 roku. Jaki był stosunek papieża do wolnej Polski­? W 1991 roku był bardzo krytyczny. Mówił, że nie musimy wchodzić do Europy­, bo już w niej jesteśmy i mamy jej nieść odkupienie. W 1999 roku w sejmie z kolei dziękował Bogu za kształt polskich przemian, a w 2003 roku, przed referendum, wołał: „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej!”.

Widać, że to był żywy, dynamiczny człowiek, prawda? Jest wielu ludzi, o których zawsze z grubsza wiadomo, co powiedzą, bo są jak zgrana płyta. Z Wojtyłą nigdy nie można było być pewnym. On był przywódcą, ale nie był politykiem. Nie mówił tego, co akurat audytorium chciało usłyszeć. Mnie się wydaje, że papież bardzo boleśnie przeżył 1991 rok i w pewnym sensie odrzucenie jego wizji wolności. Krytykowali go wówczas Miłosz czy Kołakowski, że chce budować państwo wyznaniowe. Sądzę, iż poczuł wówczas, że musi się wycofać i zmienić


29

swój komunikat. Być może z tego powodu kolejna pielgrzymka odbyła się dopiero cztery lata później i trwała tylko jeden dzień. Jaki był ten nowy przekaz?

Bardziej duchowy niż polityczny. Wizja papieża z końca pontyfikatu to już mniej Królestwo Boże oparte na prawie i instytucjach politycznych, a bardziej królestwo miłości i miłosierdzia… Czyli zgadza się pan, że Polacy niejako odrzucili papieską wizję Polski z 1991 roku­?

Tak, i to na kilku poziomach. Po pierwsze, w kwestii ochrony życia i seksualności. Tu Jan Paweł II był jednoznaczny. Dla niego kompromisy, na przykład w sprawie aborcji, były niedopuszczalne­. Na poziomie moralnym czy prawnym?

Na obu poziomach. Ale mówił też o innych wymiarach życia seksualnego, na przykład o pornografii, która wówczas zaczęła być rozpowszechniana. Sam pamiętam, jak w latach 90. pojawił się „Playboy”. Pornografia byłaby zakazana w „Rzeczypospolitej­ Wojtyły”?

Myślę, że tak. Antykoncepcja?

Pewnie nie, ale sądzę, że chciałby, aby w szkole nauczano o niej z punktu widzenia katolickiej nauki seksualnej. Czyli jednak chciał budować państwo wyznaniowe­.

Każde państwo jest państwem wyznaniowym, pytanie tylko, jakie to jest wyznanie: liberalizm, socjalizm, chrześcijaństwo, islam, LGBT i tym podobne. Pustkę instytucji zawsze wypełnia jakiś światopogląd. Wojtyła­chciał budować państwo,

które realizuje katolicki etos, obecny w społeczeństwie. Państwo wierne chrześcijańskiej antropologii, która dba o najsłabszych.

Na początku podał pan klucz do Wojtyły – fakt, że był człowiekiem przegranym. Czy dobrze rozumiem, że był człowiekiem przegranym, także jeśli chodzi o jego pomysł dla Polski?

Czyli, tak jak pisał w „Centesimus annus”: „Autentyczna demokracja jest możliwa tylko w oparciu o właściwą koncepcję człowieka” – właściwą to znaczy katolicką. A gdzie miejsce na pluralizm wartości?

Wojtyła dla mnie był najsilniejszy w swojej słabości, jak po zamachu, jak podczas powolnego odchodzenia i jak teraz, gdy we własnym kraju zabijamy proroka nawet po jego śmierci. Jego słabość motywowała nas do działania bardziej niż płomienne homilie. Po śmierci Jana Pawła I Wojtyła powiedział, że patrząc po ludzku, nasze życie nigdy nie jest spełnione, bo spełnia się dopiero w Bogu. Nie mógł wiedzieć, że za dwa tygodnie przyjdzie mu kontynuować dzieło Albino Lucianiego. Ale wiedział, że również jego życie po ludzku będzie życiem niespełnionym, niedokończonym. W ten sposób zostawiał miejsce Bogu i nam.

Niewątpliwie twierdził, że niektóre wartości są nienegocjowalne. Wśród nich prawo do życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Moim zdaniem pluralizm jest najczęściej pewnym kamuflażem, za pomocą którego zwalcza się jedną ortodoksję i zastępuje ją inną. Chciał zachować dominację ortodoksji katolickiej, nie zważając na to, że nie wszyscy ją uznają…

Miał przekonanie, że antropologia katolicka jest po prostu słuszna, a inne antropologie prowadzą człowieka do królestwa ciemności. Nawet jeśli człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy. Rafał Woś w swojej najnowszej książce napisał, że Jan Paweł II był również jednym z ciekawszych krytyków transformacji ekonomicznej.

Papież wskazywał, że kapitał ma służyć pracy, a praca człowiekowi. Rozwój kapitalizmu szedł zaś w przeciwnym kierunku: człowiek został zredukowany do roli pracownika produkującego coraz więcej kapitału, który stał się nowym sacrum. Poza tym karierę robiło podejście, że „pierwszy milion trzeba ukraść”, nietrudno sobie wyobrazić, że było ono sprzeczne z nauczaniem papieża. Z drugiej strony Wojtyła przypominał, że alienacja człowieka nie skończy się wtedy, kiedy – jak chciał Marks – przywróci się robotnikom środki produkcji. Alienacja jest problemem duchowym, a nie tylko gospodarczym­.

Michał Łuczewski jest socjologiem, adiunktem w Instytucie Socjologii UW, zastępcą dyrektora Centrum Myśli Jana Pawła II. Laureat Nagrody im. ks. Józefa Tischnera za książkę „Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej”.

Marja Cielecka instagram.com/marjacielecka


30

c z y j pa p i e ż ?


31

Papież bez ręki do ludzi Jedną z przyczyn skandali seksualnych w Kościele był wybór niewłaściwych osób na urząd biskupi – przede wszystkim za pontyfikatu Jana Pawła II. Biurokratyczna procedura okazała się nie tylko bezwładna, ale i niezwykle szkodliwa.

Sebastian Duda Viktar Aberamok

L

atem ubiegłego roku opinią publiczną w Stanach Zjednoczonych i w innych częściach świata wstrząsnęła informacja, że kardynał Theodore McCarrick, emerytowany arcybiskup Waszyngtonu, przez wiele lat popełniał liczne przestępstwa seksualne, których ofiarami były dzieci, młodzi świeccy mężczyźni i klerycy. Katolicy amerykańscy zaczęli wówczas otwarcie zadawać hierarchom swego Kościoła pytanie: jak w ogóle mogło dojść do wyboru takiego człowieka do posługi biskupiej i godności kardynalskiej? Indagowany w tej sprawie arcybiskup Joseph Kurtz, ordynariusz Louisville w Kentucky, ze wstydem skłonił przed kamerami głowę, cedząc przez zęby: „To bardzo dobre pytanie”. Kto stoi za karierą drapieżcy? Hierarcha miał poważne powody do wstydu. Niewątpliwie był świadom, że od kilkudziesięciu lat doniesienia na temat seksualnych występków McCarricka często pojawiały się zarówno w kręgach klerykalnych w USA, jak i w Watykanie­. Trudno w tym przypadku zasłaniać się niewiedzą. Można natomiast argumentować, że za awanse takich

zdemoralizowanych osób w kościelnych strukturach odpowiadają ostatecznie najwyższe czynniki watykańskie – z papieżem na czele. Kogo należy zatem winić za wyniesienie McCarricka do najwyższych godności w Kościele katolickim? Odpowiedź – przynajmniej na pozór – wydaje się oczywista. Biskupią karierę ów seksualny drapieżca rozpoczął jeszcze za pontyfikatu Pawła VI. W 1977 roku, w wieku 47 lat, został biskupem pomocniczym Nowego Jorku. Jego protektor – kardynał Terence Cooke – zlecił mu zajmowanie się sprawami edukacji religijnej w nowojorskiej archidiecezji (choć pewnie słyszał, że McCarrick – jako rezydent w Katedrze Świętego Patryka przy Piątej Alei – przez kilka lat molestował ministrantów). To jednak za czasów Jana Pawła II przyszły kardynał z niesłychaną skutecznością wspinał się na coraz wyższe (czy też bardziej znaczące) urzędy w hierarchicznej strukturze klerykalnej. W 1981 roku papież Wojtyła mianował go ordynariuszem nowej diecezji w nieodległym od Nowego Jorku Metuchen. W 1986 roku McCarrick został arcybiskupem Newark – ważnego miasta w tej samej nowojorskiej aglomeracji. Wreszcie w 2000 roku Jan Paweł II uczynił go metropolitą Waszyngtonu, a rok później wyniósł do godności kardynała.

Przez ponad ćwierć wieku pontyfikatu papieża Polaka McCarrick nie tylko dopuszczał się przestępstw seksualnych i czuł się całkowicie bezkarny. Trafił też na szczyty kościelnej hierarchii, z których został strącony dopiero w wieku 88 lat przez papieża Franciszka­. To pierwszy w dziejach Kościoła­kardynał, który został pozbawiony tej godności i jednocześnie wydalony ze stanu duchownego. W efekcie wielu amerykańskich katolików zastanawia się obecnie, czy odpowiedzialnością za kościelną karierę McCarricka nie należy obarczyć bezpośrednio papieża Jana Pawła II. Jak zostać biskupem? Z pewnością to właśnie rzymski pontyfeks podejmuje osobiście ostateczne decyzje dotyczące wyboru tych, a nie innych osób do biskupiej posługi. Owe decyzje to jednak zwieńczenie długiego procesu, który swój początek ma zwykle nie w Rzymie, a w konkretnej metropolii, w której pojawił się biskupi wakat albo pilna, wynikająca z różnych powodów potrzeba powołania nowego duszpasterza. Wszystko przebiega w dość konfidencjonalnej atmosferze. Sprawa omawiana jest zwyczajowo na dorocznym spotkaniu metropolity z sufraganami (czyli biskupami – rządcami diecezji wchodzących w skład metropolii). Tam →


32

c z y j pa p i e ż ?

W trakcie pontyfikatu papieża Polaka McCarrick czuł się całkowicie bezkarny. Ze szczytu strącił go dopiero Franciszek.

dyskutuje się przedstawione kandydatury kapłanów. Ich lista to – przynajmniej teoretycznie – rezultat działań biskupów ordynariuszy, którzy w porozumieniu z biskupami pomocniczymi i księżmi uznawanymi za liderów w lokalnych społecznościach (czasem także po konsultacjach z kapitułami katedralnymi, zakonnikami i zakonnicami, a także osobami świeckimi) szukają odpowiednich ludzi do biskupiej posługi. Oraz do związanej z nią odpowiedzialności. Poszukiwania te powinny opierać się na wewnątrzkościelnych przepisach. Wedle obecnie obowiązującego Kodeksu Prawa Kanonicznego, jak głosi Kanon 378, paragraf 1: Kandydat do biskupstwa powinien: 1) odznaczać się niezachwianą wiarą, dobrymi obyczajami, pobożnością, gorliwością duszpasterską, mądrością, roztropnością, cnotami ludzkimi i innymi przymiotami, które czyniłyby go odpowiednim do sprawowania danego urzędu; 2) cieszyć się dobrą opinią; 3) mieć przynajmniej trzydzieści pięć lat;

4) przynajmniej od pięciu lat być kapłanem; 5) posiadać doktorat lub przynajmniej licencjat z Pisma Świętego, teologii lub prawa kanonicznego, uzyskany w instytucie studiów wyższych, uznanym przez Stolicę Apostolską, bądź być przynajmniej prawdziwie biegłym w tych dyscyplinach. Dyrektywy te zawężają wyraźnie pole wyboru. Po lokalnych konsultacjach propozycje przedstawiane są do dalszego rozpatrzenia nuncjuszowi apostolskiemu w danym kraju i – zazwyczaj – krajowej konferencji episkopatu. Główną rolę odgrywa nuncjusz. Jego zadaniem jest sprawdzenie (znów w sposób konfidencjonalny), czy przedstawieni mu kapłani istotnie nadają się do pełnienia posługi biskupiej. Zasięga zatem języka u znających ich ludzi. Indagowani, zarówno w przypadku sprzeciwu, jak i aprobaty dla kandydatur, powinni przedstawić uzasadnienie swej decyzji. Prześwietlanie życiorysu kandydatów przez nuncjusza to przedsięwzięcie niezwykle żmudne, trwające często pół roku bądź

dłużej. Ostatecznie nuncjusz – zwykle w porozumieniu z krajową konferencją episkopatu (lub – tak jest na przykład w Niemczech czy Szwajcarii – z poszczególnymi kapitułami katedralnymi) – sporządza listę zawierającą trzy kandydatury – tak zwane terno. Na liście tej nie muszą się znajdować nazwiska osób uprzednio zaproponowanych przez lokalnych biskupów. Przedstawiciel papieża może wziąć pod uwagę także innych kapłanów, którzy są na przykład pracownikami Kurii Rzymskiej. Niemniej lista taka, nim trafi do papieża, wysyłana jest najpierw do watykańskiej Kongregacji do spraw Biskupów. Jej członkowie są raz jeszcze zobowiązani do dokładnego zbadania życiorysów przedstawionych im kandydatów. Gdy członkowie Kongregacji uznają, że mają wystarczającą wiedzę na temat zaproponowanych do biskupstwa księży (albo biskupów przeznaczonych do objęcia urzędu w diecezjach innych niż ta, w której aktualnie są na takim stanowisku), przedstawiają ich papieżowi wraz


33

z całą dokumentacją. Kongregacja wskazuje Ojcu Świętemu, którego z trzech kandydatów uważa za najwłaściwszego, a którego za najmniej odpowiedniego. Dopiero po zakończeniu tej niezwykle zbiurokratyzowanej procedury papież podejmuje decyzję w sprawie nominacji. Zdarza się ponoć, że nie akceptuje nikogo z przedłożonej mu listy. Wtedy cały proces powinien się zacząć od początku. Theodore McCarrick kilkakrotnie przechodził przez tę wewnątrzkościelną procedurę. Czy promujący go biskupi i nuncjusze wiedzieli o przestępstwach seksualnych, których dopuszczał się względem nieletnich i kleryków? Czy świadomie przymykali na nie oczy? Czy z premedytacją nie poinformowali o owych czynach Jana Pawła II? Dziś wciąż nie można niestety dać rzetelnej odpowiedzi na te pytania. Być może papież Wojtyła istotnie aż do swej śmierci nic nie wiedział o występkach amerykańskiego hierarchy i innych podobnych do niego zdemoralizowanych kapłanów. Jednak mimo to trudno zaprzeczyć, że Jan

Paweł II aprobował zbiurokratyzowaną procedurę wyboru biskupów. Ufał pewnie, że jest ona dobra i skuteczna. W znakomitej większości przypadków raczej nie miał wątpliwości, że powołani przezeń „bracia w biskupstwie” trwają w wymaganej przez teologię i prawo Kościoła „jedności z biskupem Rzymu”. Taka ufność niekoniecznie zwalnia od odpowiedzialności za niewłaściwe wybory. Sam Wojtyła – jako restrykcyjny moralista – wielokrotnie o tym przecież przypominał. Nominacje wbrew wspólnocie Biorąc pod uwagę specyfikę wspomnianej zbiurokratyzowanej procedury wyboru, można zatem zasadnie pytać, jaki realny wpływ miał na nominacje biskupie Jan Paweł II. Wydaje się, że o wielu kandydatach raczej nie miał wielkiej wiedzy. Były miejsca na świecie (nie tylko Polska), w których znał dobrze lokalne uwarunkowania i w związku z tym mógł przy nominacjach opierać się na własnym rozeznaniu. W wielu przypadkach (a może i w większości – kwestia

dotyczy przecież kilku tysięcy nominacji biskupich na całym świecie) musiał jednak z konieczności opierać się na listach przygotowywanych przez nuncjuszy w porozumieniu z lokalnymi biskupami oraz/lub na rekomendacjach Kongregacji do spraw Biskupów. Nietrudno sobie wyobrazić, że w tego typu procedurze wyboru eliminuje się kandydatów, którzy są kościelnymi „buntownikami” lub przynajmniej starają się wykraczać poza codzienną katolicką sztampę – zarówno gdy idzie o teologię, jak i o duszpasterstwo. Promuje się zatem osoby, które – przynajmniej z pozoru – prezentują się jako wierne Rzymowi, pobożne i niewystępujące publicznie z krytyką działań swych zwierzchników i samego papieża. Inna rzecz, że wspomniana procedura może służyć również umacnianiu się lokalnych klerykalnych klik. To właśnie one w głównej mierze przyczyniły się, jak się zdaje, do tuszowania seksualnych przestępstw duchownych. Wiadomo jednak, że Jan Paweł II czasem bardzo wyraźnie nie liczył się ze →


34

c z y j pa p i e ż ?

stosowanym do dziś w Kościele sposobem wyboru biskupów. Nie chodzi tu tylko o przypadki nominacji jego bliskich współpracowników z czasów polskich – na przykład księży Franciszka Macharskiego (następcy Wojtyły w Krakowie) czy Mariana Jaworskiego (mianowanego arcybiskupem Lwowa obrządku łacińskiego). Zdarzało się, że osobiście wyznaczał do posługi biskupiej znane mu osoby, które w lokalnych środowiskach spotykały się z niechęcią i odrzuceniem. To choćby przypadek księdza Wolfganga Haasa. Jan Paweł II mianował go w 1988 roku biskupem szwajcarskiej diecezji Chur, wbrew zwyczajowi nie porozumiewając się z tamtejszą kapitułą katedralną. Najpierw Haas był tam koadiutorem (współrządcą diecezji z prawem następstwa), a w 1990 roku został ordynariuszem. Nowy biskup szybko dał się poznać jako nieprzejednany konserwatysta w kwestiach teologicznych, moralnych i instytucjonalnych (mówił otwarcie, że cała władza w diecezji należy do biskupa i nie ma powodu się nad tym zastanawiać), czego nie chciało zaakceptować lokalne duchowieństwo i świeccy, także teologowie. Gdy Watykan ogłosił decyzję o wyniesieniu go do godności ordynariusza w Chur, o zmianę tego postanowienia prosił nawet szwajcarski rząd, twierdząc, że Haas dzieli społeczeństwo. Na nic się to zdało. Mimo ponawianych oskarżeń o wprowadzanie w diecezji quasi dyktatorskich porządków, biskup przez siedem kolejnych lat trwał bezpiecznie na wyznaczonej mu przez papieża stolicy. Jan Paweł II odpowiedział na kontrowersje dotyczące Haasa w 1997 roku, gdy przeniósł biskupa Chur do nowo utworzonej archidiecezji Vaduz w księstwie Liechtenstein. Krytykowany hierarcha został zatem awansowany na arcybiskupa. W Liechtensteinie protesty przeciw tej nominacji wybuchły niemal natychmiast i trwały lata.

Sprawa ta pokazuje wyraźnie, że Jan Paweł II miał pewne preferencje odnośnie kapłanów, którzy jego zdaniem mogli dostąpić biskupich godności. Uznawał, że dobrze byłoby, gdyby byli oni wierni – przynajmniej w publicznych deklaracjach – sprawom ważnym dla niego samego. Z tego powodu w Ameryce Łacińskiej małe szanse na biskupstwo mieli księża otwarcie opowiadający się za teologią wyzwolenia. Wszędzie na świecie na awans w kościelnej hierarchii mogli za to liczyć ci, którzy otwarcie wspierali ruch pro-life i wypowiadali się przeciw stosowaniu sztucznej antykoncepcji. Takie osoby były promowane przez nuncjuszy, nawet jeśli pojawiały się zasadne wątpliwości co do moralnej kondycji kandydatów. Na listach przedstawianych papieżowi z pewnością zdarzali się i przestępcy seksualni, i kapłani wspierający otwarcie antydemokratyczne oraz krwawe reżimy. Trudno uwierzyć, że przynajmniej w tej ostatniej sprawie papież nie miał żadnej wiedzy o niemoralnych politycznych afiliacjach kandydatów. Czy wiedział o molestowaniu? Osoby z jego najbliższego otoczenia konsekwentnie twierdzą, że nie. Dziś coraz trudniej ufać, że mówią prawdę. Obrońcy przestępców wokół papieża Z drugiej strony trzeba też uczciwie stwierdzić, że Jan Paweł II nie bał się nominować – i to czasem na bardzo prestiżowe w Kościele stolice biskupie – osób, które niekoniecznie w całości zgadzały się z linią jego pontyfikatu, a konserwatywni katolicy widzieli w nich „szkodliwych liberałów”. To między innymi przypadek Carla Marii­Martiniego­, arcybiskupa Mediolanu, i Josepha Bernardina, arcybiskupa Chicago. Obaj ci duchowni otrzymali z rąk papieża Wojtyły kapelusze kardynalskie, i to mimo wyraźnej wrogości okazywanej im przez najwyższych watykańskich urzędników. Do tej samej godności, co prawda

po wielu latach odwlekania decyzji w tej sprawie, wyniósł Jan Paweł II Karla­ Lehmanna, biskupa Moguncji i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Niemiec, który niejednokrotnie otwarcie krytykował postawę Wojtyły, na przykład w sprawie tak zwanych konsultacji przedaborcyjnych. W RFN (a później w zjednoczonych Niemczech) aborcja była uznawana za nielegalną. Mimo to w 1995 roku na mocy orzeczenia tamtejszego Trybunału Konstytucyjnego zaczęło obowiązywać prawo, w myśl którego nie była ona karana w trzech pierwszych miesiącach ciąży pod warunkiem skorzystania z odpowiedniej konsultacji i odstępu trzech dni między konsultacją a zabiegiem. Kościół katolicki w Niemczech – przede wszystkim za sprawą samego biskupa Lehmanna – bardzo zaangażował się w owe konsultacje. Jan Paweł II stanowczo zabronił jednak udziału w nich katolikom. Biskup Lehmann odniósł się do postawy papieża z dezaprobatą. Mimo to kilka lat później został kardynałem. Biorąc jednak pod uwagę liczbę nominacji biskupich, które zostały podpisane przez Jana Pawła II, przypadki Martiniego, Bernardina, Lehmanna czy Jorge Marii Bergoglio (czyli obecnego papieża Franciszka) należy uznać za dość wyjątkowe. Za większością nominacji stała bowiem bez wątpienia watykańska nomenklatura, która świetnie wykorzystywała biurokratyczne procedury do promowania wygodnych jej osób. Wiadomo powszechnie (i z taką opinią godzą się nawet najwięksi apologeci polskiego papieża), że Jan Paweł II nie miał dobrej ręki do powoływania odpowiednich ludzi na stanowiska w Rzymskiej Kurii. Wielu komentatorów życia Kościoła twierdzi, że zarządzanie Kurią papież po prostu sobie odpuścił. Zrezygnował z jej głębokiej reformy i powoływał na urzędy kurialne ludzi, którzy deklarowali co prawda niezachwianą wierność


35

doktrynalnej i duszpasterskiej linii pontyfikatu, ale wyrządzali niejednokrotnie realne szkody ludziom Kościoła i spoza Kościoła. Inni sądzą, że papież nazbyt zaufał niektórym swoim bliskim współpracownikom. W każdym razie wiele nominacji Jana Pawła II uznać należy za co najmniej nietrafione. Dziś mamy pewność, że na najwyższych szczytach Kościoła pojawiali się niejednokrotnie zawodowi intryganci, o których aferalnej czy quasi aferalnej działalności z roku na rok dowiadujemy się coraz więcej. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o znane już skandale (jak ten z bankiem watykańskim), ale choćby o czyny wieloletniego szefa sekretariatu stanu, kardynała Angela Sodano. Kardynał Christoph Schönborn, arcybiskup Wiednia, od lat zarzuca temu byłemu watykańskiemu „premierowi”, że celowo starał się wpływać na wstrzymanie państwowego prokuratorskiego dochodzenia w sprawie przestępstw seksualnych popełnionych przez kardynała Hansa Hermanna Groëra – poprzednika Schönborna na wiedeńskiej stolicy arcybiskupiej. Groër – powołany na najwyższy urząd w Kościele katolickim w Austrii i do godności kardynalskiej przez Jana Pawła II – choć miał ponoć na sumieniu nawet setki czy tysiące ofiar, nigdy nie poniósł za to odpowiedzialności karnej. Karą kościelną było pokutne odosobnienie w klasztorze. Groër zmarł w 2003 roku. Części jego ofiar Kościół wypłacił zadośćuczynienie, ale sam kardynał – przestępca seksualny – nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności za swe czyny przez świecki sąd. Wedle kardynała Schönborna kardynał Sodano użył wszelkich swych wpływów, by do tego nie doszło. Czy naprawdę Jan Paweł II nie miał wiedzy o działaniach podjętych przez swego sekretarza stanu w sprawie Groëra? A przecież kardynał Sodano odpowiadał za działalność instytucjonalną

(a także polityczną) Kościoła prowadzoną przez nuncjuszy apostolskich na całym świecie. Skutek był między innymi taki, że na przykład na stanowiska nuncjuszy powoływano ludzi pokroju arcybiskupa Józefa Wesołowskiego – przestępcy seksualnego, który z pewnością był twórcą niejednego przekazanego Janowi­Pawłowi­II (a także jego następcom) terno. Zasadne jest pytanie, jakie osoby promował Wesołowski do biskupich godności. Czy nie zachowywał się podobnie do księdza Pio Laghiego, wieloletniego delegata Stolicy Apostolskiej w USA (późniejszego kardynała)? Jak dziś wiemy, ksiądz Laghi posuwał się nawet do tego, że do godności biskupich proponował księży znanych z popełniania lub tuszowania przestępstw seksualnych (to choćby przypadek biskupa Roberta Broma; ze względu na jego działalność i postępki powierzona mu w 1990 roku diecezja San Diego w pierwszej dekadzie obecnego stulecia musiała ogłosić bankructwo), o czym świadomie – tu akurat mamy pewność – papieża nie informował­.

zawdzięcza albo znajomości z samym Janem Pawłem II, jego sekretarzem, księdzem Stanisławem Dziwiszem, albo przynajmniej z wieloletnim nuncjuszem, arcybiskupem Józefem Kowalczykiem… Skandale seksualne w Kościele katolickim ukazały – obok innych spraw dla Kościoła­ważnych – także to, że jedną z ich przyczyn był wybór niewłaściwych osób na urząd biskupi – i to przede wszystkim za pontyfikatu Jana Pawła II­. Biurokratyczna procedura okazała się nie tylko bezwładna, ale i niezwykle szkodliwa. Tymczasem nie jest ona czymś, co było uznane w Kościele od wieków. Jeszcze w 1829 roku, gdy umierał papież Leon XII, z 646 katolickich biskupów obrządku łacińskiego 555 powołanych było przez świeckie rządy, 67 zostało wybranych przez lokalne duchowieństwo, a tylko 24 nominował bezpośrednio papież. Nie twierdzę, że biskupów powinny dziś wybierać władze państwowe. Jednak większy niż obecnie udział Ludu Bożego w tych wyborach wydaje się jak najbardziej wskazany.

Zapytajmy Lud Boży! Jeśli nawet jednak uznać, że ci, którzy zostali biskupami za pontyfikatu Jana­Pawła II, w większości nie byli ludźmi tak niegodziwymi jak były kardynał McCarrick­, można mieć zasadne podejrzenia, iż godność tę przyjmowali często ludzie deklarujący co prawda publicznie wierność „papieskiej linii” (w sprawach antykomunizmu, aborcji, antykoncepcji i tak dalej), ale niereprezentujący duszpastersko czy intelektualnie zbyt wysokiego poziomu. Jan Paweł II nie mógł sprawdzić każdego nominowanego przez siebie kandydata. Nawet w Polsce – choć pewnie w przypadku ojczystego kraju proces rozeznawania mógł być lepszy bądź bardziej kompletny. Czy taki był w istocie? Cóż, nie jest szczególną tajemnicą, że wielu z polskich biskupów swoją godność

Sebastian Duda jest doktorem teologii, filozofem i publicystą. Członek redakcji „Więzi” i Zespołu Laboratorium „Więzi”. Ekspert Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie. Wykładowca na podyplomowych studiach gender w Instytucie Badań Literackich PAN. Autor książki „Reformacja. Rewolucja Lutra”.

Viktar Aberamok instagram.com/oberemokwiktor


36

c z y j pa p i e ż ?

Człowiek, który wstrzymał Sobór Początkowo sądzono, że Wojtyła będzie potwierdzeniem Soboru. Wkrótce okazało się, że papież przyniósł ze sobą inny model Kościoła, niż ten zaprojektowany przez Sobór.

Rozmowa z Benjaminem Forcano Karolina Burdon

Tekst stanowi fragment obszernej rozmowy o teologii wyzwolenia, którą w całości można przeczytać na stronie „Kontaktu”: https://bit.ly/2CkfKY5

Na przełomowej Konferencji Episkopatu Ameryki Łacińskiej w Medellín w 1968 roku tamtejsi biskupi wyrazili poparcie dla zasadniczych idei teologii wyzwolenia, w tym przede wszystkim preferencyjnej opcji na rzecz ubogich oraz myślenia o grzechu w kategoriach strukturalnych. Jedenaście lat później, otwierając Konferencję w Puebla, Jan Paweł II inaczej rozkładał akcenty. Przestrzegał przed pokładaniem nadziei w zmianach strukturalnych i zaangażowaniu politycznym. Czy powiedział biskupom latynoamerykańskim coś zasadniczo innego, niż to, co w Medellín usłyszeli od Pawła VI?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się do Soboru Watykańskiego II. Przyniósł on zmiany, które nie dają się porównać z niczym, co wydarzyło się w Kościele w ciągu kilku poprzedzających Sobór stuleci. W dokumentach soborowych poddano rewizji cały sposób, w jaki oficjalnie rozumiano chrześcijaństwo. Zakwestionowano interesy i przywileje, wierzenia i przyzwyczajenia. Uczestnicy Soboru mieli świadomość, że ludzkość zmaga

się z poważnymi problemami, a zarazem byli przekonani, że Kościół nie ma na te problemy satysfakcjonującej odpowiedzi. Tamten czas był antropologicznie, socjopolitycznie i kulturowo nowy. W związku z tym Kościół wymagał radykalnej reformy. Dla tej nowej świadomości dwie sprawy były oczywiste. Po pierwsze, Kościół nie mógł dłużej konstytuować się w opozycji do świata jako „społeczeństwo równoległe”. Ta antyteza sprzed wieków musiała zostać przezwyciężona, ponieważ Kościół nie był uważnym słuchaczem Ewangelii. Zakorzeniły się w nim zwyczaje, prawa i struktury, które nie odzwierciedlały nauki ani praktyki Jezusa. Po drugie, był to koniec modelu Kościoła, który przez prawie dwa tysiące lat pozostawał związany z jedną przestrzenią kulturową: Europą Zachodnią­. W ten sposób dochodzimy do Konferencji w Medellín…

Właśnie. Dokumenty soborowe musiały zostać przyjęte i zasymilowane w obrębie Kościoła. W Medellín episkopat Ameryki Łacińskiej umieścił nauczanie Soboru w wyjątkowym kontekście Trzeciego Świata. Wnioski

płynące z konferencji były tak ważne i nowatorskie, że po powrocie ze swojego tournée po Ameryce Łacińskiej John Rockefeller powiedział: „Jeśli latynoamerykański Kościół będzie przestrzegał porozumień z Medellín, interesy Stanów Zjednoczonych w Ameryce Łacińskiej są zagrożone”. Teologia wyzwolenia nabrała rozmachu wraz z Soborem Watykańskim II i została oficjalnie poświęcona na Konferencji w Medellín. Minęło jednak niewiele czasu i nastąpiła restauracja starego porządku… Jaką rolę odegrał w tym procesie Jan Paweł­ ­II?

W 1978 roku postulaty soborowe i teologia wyzwolenia współistniały już od dłuższego czasu. W tym samym roku Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Dzisiaj nikt już chyba nie wątpi w to, że Jan Paweł II reprezentował bardzo „silny” sposób rozumienia chrześcijaństwa i zarządzania Kościołem. W ciągu jego trwającego 26 lat pontyfikatu Kościół instytucjonalny, chroniony przez niego przy pomocy aparatu organizacyjnego i duchownego, zyskał taki wpływ i taką jednolitość, że nasuwa się pytanie, czy nie uczyniono →


37

→


38

c z y j pa p i e ż ?

„Praca nie może być traktowana jako towar”. Z homilii na Zaspie w Gdańsku, 12 czerwca 1987 roku. (…) Ewangelia dzisiejszej liturgii wprowadza nas poniekąd w samo centrum tego problemu [pracy ludzkiej – przyp. red.] . Oto gospodarz, który o różnych porach dnia umawia się z robotnikami o pracę w winnicy. (…) Gospodarz mówi do robotników: „Idźcie do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam”. A zatem umowa o pracę, a równocześnie sprawa słusznego wynagrodzenia, czyli sprawiedliwej zapłaty za pracę. Wokół tej odwiecznej sprawy narastają z pokolenia na pokolenie dzieje sprawiedliwości – i niesprawiedliwości – w stosunkach wzajemnych między pracodawcą a pracownikiem. Narasta jeden z centralnych rozdziałów kwestii społecznej. Praca bowiem

tego przypadkiem kosztem zerwania z jego najgłębszą istotą, którą są przecież miłość­i wolność. Czy jednak Jan Paweł II, papież podróżujący, nie przyciągał tłumów i nie był oklaskiwany wszędzie, gdzie tylko się pojawiał? Jak wyjaśnić to napięcie pomiędzy powszechnym uznaniem i teologiczną krytyką?

Zewnętrzne przywództwo papieża Wojtyły bardzo kontrastuje z jego przywództwem wewnątrz Kościoła. Początkowo sądzono, że Wojtyła będzie potwierdzeniem Soboru. Wkrótce okazało się jednak, że papież przyniósł ze sobą inny model Kościoła, niż ten zaprojektowany przez Sobór, i że to jemu zamierzał poświęcić całą swoją energię. Jan Paweł II odebrał tradycjonalistyczną formację i wyniósł z niej przekonanie, że Europa kroczy ścieżkami sekularyzacji, ateizmu oraz hedonistycznego i konsumpcyjnego materializmu. Myślał o nowoczesności w sposób negatywny, ponieważ

leży w samym centrum tej doniosłej „kwestii”. Prawda, że za pracę trzeba zapłacić, ale to jeszcze nie wszystko. Praca – to znaczy człowiek. Człowiek pracujący. Jeśli więc chodzi o sprawiedliwy stosunek między pracą a płacą, to nie można go nigdy dostatecznie określić, jeśli się nie wyjdzie od człowieka jako podmiotu pracy. Praca nie może być traktowana – nigdy­i nigdzie – jako towar, bo człowiek nie może dla człowieka być towarem, musi być podmiotem. (…) Praca otwiera w życiu społecznym cały wymiar podmiotowości człowieka, a także podmiotowości społeczeństwa, złożonego z ludzi pracujących. (…)

w jego przekonaniu Kościół tracił w niej swoją dawną hegemonię i był spychany do sfery prywatnej. Postawił zatem na restaurację, to znaczy na ponowną chrystianizację Europy. Temu, co identyfikował jako zło, starał się przeciwstawić poprzez przywrócenie modelu Kościoła przedsoborowego: scentralizowanego, androcentrycznego, klerykalnego, posłusznego i antynowoczesnego. Ta restauracja dotknęła Kościoła na wszystkich poziomach i szczeblach: synodów, konferencji episkopatów, zgromadzeń zakonnych, wydziałów uniwersyteckich, teologów, publikacji, czasopism… Aby ostatecznie stała się faktem, trzeba było powrócić do tradycyjnych instrumentów sprawowania władzy i oprzeć ją na silnych ruchach, takich jak Opus Dei, Comunione­e Liberazione­, Neokatechumenat, Legioniści­Chrystusa i tak dalej. Szwajcarski teolog Hans Küng powiedział, że w celu uciszenia teologów

Za pracę ludzką trzeba zapłacić i równocześnie: na pracę człowieka nie sposób odpowiedzieć samą zapłatą. Przecież – jako osoba – jest on nie tylko „wykonawcą”, lecz jest współtwórcą dzieła, które powstaje na warsztacie pracy. Ma prawo do stanowienia o tym warsztacie. Ma prawo do pracowniczej samorządności – czego wyrazem są między innymi związki zawodowe: „niezależne i samorządne”, jak podkreślono właśnie tu, w Gdańsk­u. (…) Źródło: Strona internetowa papież.wiara.pl

wyzwolenia Jan Paweł II wraz z kardynałem Josephem Ratzingerem, ówczesnym prefektem Kongregacji Nauki Wiary, sięgali po „metody inkwizycyjne”. Kongregacja domagała się zwoływania komisji doktrynalnych episkopatów latynoamerykańskich, a od peruwiańskiego episkopatu zażądała wręcz ustosunkowania się do jej krytycznych uwag o teologii Gustavo Gutiérreza. Podzieleni w ocenie teologii wyzwolenia biskupi nie zdołali uzgodnić wspólnego stanowiska, ale Gutiérrez został poproszony o rok milczenia. Czy działania Kongregacji miały pełne poparcie Jana Pawła II?

Rzecz jasna, proces, który nazywam „restauracją”, odbył się pod kontrolą kardynała Ratzingera. To właśnie on w 1984 roku, dwadzieścia lat po Soborze, napisał „Raport o wierze”, w którym wykazywał poważne błędy teologii wyzwolenia. Prefekt nie byłby jednak w stanie samodzielnie zaplanować i przeprowadzić restauracji bez papieża, który poparł go swoim najwyższym autorytetem. Protestowali


39

przeciwko temu teologowie, którzy podczas Soboru byli ekspertami swoich episkopatów, a dzisiaj uważani są za architektów dokumentów soborowych. Edward Schillebeeckx pisał na przykład: „Obecnie wydaje się, że kardynał Ratzinger jest jedynym uprawnionym do autentycznej interpretacji Soboru. To sprzeczne z tradycją. W tym sensie twierdzę, że jest to pogwałcenie ducha Soboru”. Sam papież wielokrotnie dystansował się od teologii wyzwolenia. W 1996 roku podczas pielgrzymki do Ameryki Środkowej wyraził na przykład przekonanie, że upadła ona wraz z komunizmem. Z drugiej strony deklarował, że teologia wyzwolenia jest potrzebna Kościołowi w Ameryce Łacińskiej. Jak rozumieć intencję kryjącą się za tymi niespójnymi wypowiedziami? Papież Wojtyła głęboko uwewnętrznił napędzaną i promowaną przez kardynała Ratzingera ideę, że teologowie wyzwolenia poparli marksistowską wizję życia. Wizję, która jako taka jest

ateistyczna. Idea ta jest oczywiście fałszywa i oszczercza. Według mojej wiedzy żaden teolog wyzwolenia nie wybrał opcji, która byłaby sprzeczna z wiarą chrześcijańską. Marksizmu używali tylko jako narzędzia służącego do krytycznej analizy pochodzenia, zakresu i celów systemu kapitalistycznego. Było to pośrednictwo, cenne jakich mało, w poznawaniu przyczyn ubóstwa i zwalczaniu ich. Wobec niedostatku takiej analizy teolog europejski Johann Baptist Metz musiał przyznać: „Wśród nas tożsamość chrześcijańską cechuje nie wyłącznie, ale przede wszystkim, religia burżuazyjna. Doświadczyliśmy jedynie Kościoła, który legitymizował i wspierał mocarstwa państwowe”. To by wyjaśniało, dlaczego w przeszłości wszystkie rewolucje były dokonywane przeciwko Kościołowi lub bez jego udziału. Tłumaczenie: Angelina Kussy Całą rozmowę znajdziesz pod adresem: https://bit.ly/2CkfKY5

ks. Benjamin Forcano jest hiszpańskim teologiem wyzwolenia i szefem wydawnictwa Nueva Utopía. Wydawca wielu dzieł teologów wyzwolenia, autor licznych książek, w tym głośnej „Nueva ética sexual”.

Karolina Burdon karolinaburdon.com


40

c z y j pa p i e ż ?

Bezcielesna „teologia ciała” W sformułowaniach papieża ludzka seksualność jest obserwowana przez teleskop z odległej planety. Efekt przypomina zachód słońca namalowany przez niewidomego.

Luke Timothy Johnson Kasia Pustoła

Tekst stanowi wybór fragmentów artykułu będącego jedną z licznych – na ogół nieznanych szerzej w Polsce – polemik z założeniami „teologii ciała” Jana Pawła II.

G

eorge Weigel uważa pracę Jana Pawła­ II za „teologiczną bombę z opóźnionym zapłonem”, której całościowe docenienie, a nawet po prostu przyjęcie do wiadomości, może zająć prawie całe stulecie. Może ona „okazać się decydującym momentem w egzorcyzmowaniu demona manichejskiego i uprawianej przez niego w katolickiej nauce o moralności deprecjacji seksualności”, ponieważ papież bierze „cielesność” bardzo poważnie. Weigel uważa, że takie papieskie konferencje mają „konsekwencje dla całej teologii”, i zastanawia się, dlaczego tak niewielu współczesnych teologów podjęło wyzwanie postawione przez

papieża. Jest również zaskoczony, że tak mała grupa księży zajmuje się tymi tematami, a tylko „mikroskopijna” część katolików wydaje się w ogóle świadoma tego wielkiego papieskiego osiągnięcia, które sam uważa za „kluczowy moment nie tylko w teologii katolickiej, ale i w historii myśli współczesnej”. Weigel podaje trzy możliwe przyczyny tego zaniedbania: mnogość prac papieża, zainteresowanie mediów bardziej kontrowersją niż treścią, oraz fakt, że sam Jan Paweł II jest postacią kontrowersyjną. Musi upłynąć trochę czasu, zanim on i jego wspaniałe dzieło zostaną docenieni. Czy Weigel ma rację, a reszta z nas przeoczyła postęp teologiczny o szczególnym znaczeniu? Czy twierdzenia dotyczące papieskiej teologii ciała mogą zostać podtrzymane, gdy zostaną poddane badaniom? Ostatnio poświęciłem sporo czasu (i tyle uwagi, ile tylko udało mi się skupić) na przeczytanie 423 stron zebranych konferencji papieża [wygłoszonych w latach 1979–1984

podczas audiencji generalnych, przyp. red.]. I doszedłem do wniosku zupełnie odmiennego niż Weigel. Mimo całej swojej długości, powagi i dobrych intencji, dzieło Jana Pawła II nie jest przełomem we współczesnej myśli, a stanowi rodzaj teologii, która ma niewiele do przekazania zwykłym ludziom, ponieważ wykazuje bardzo niską świadomość tego, jak wygląda zwyczajne życie. (…) Seksualność widziana przez teleskop Punktem wyjścia jest sam tytuł [polski tytuł jednego z tomów papieskich konferencji brzmi „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”, przyp. red.], który, choć być może nie został wybrany przez autora, słusznie wywodzi się z jego częstego odwoływania się do „teologii ciała” i ciągłego koncentrowania się na „ludzkiej miłości w Bożym planie”. Z pewnością jednak adekwatna teologia ciała musi obejmować znacznie więcej niż ludzką miłość, nawet jeśli zostanie ona potraktowana kompleksowo! Papież z aprobatą cytuje →


41

→


42

c z y j pa p i e ż ?

Ograniczenie teologii ciała do rozważań na temat seksualności zafałszowuje ją od samego początku.

werset osiemnasty z szóstego rozdziału z Pierwszego Listu do Koryntian: „Strzeżcie się rozpusty; wszelki grzech popełniony przez człowieka jest na zewnątrz ciała; kto zaś grzeszy rozpustą, przeciwko własnemu ciału grzeszy”. Ale retorycznej emfazy Pawła nie można uznać za trzeźwy opis. Czyż grzechy obżarstwa, pijaństwa i lenistwa nie mają tyle samo wspólnego z ciałem, co wszeteczeństwo, i czy nie wszystkie formy chciwości są także skłonnościami ciała? Ograniczenie teologii ciała do rozważań na temat seksualności zafałszowuje ten temat od samego początku. Oczywiście adekwatna teologiczna fenomenologia ciała jako pierwotnej tajemnicy/symbolu ludzkiej wolności i niewoli musi obejmować każdy aspekt seksualności. Musi jednak także obejmować wszystkie inne sposoby, jakimi ludzka cielesność zarówno ułatwia, jak i ogranicza ludzką wolność poprzez rozporządzanie dobrami materialnymi, relacje

z otoczeniem, twórczość artystyczną oraz cierpienie – zarówno grzeszne, jak i uświęcające. Wypowiedź papieża stanowi pierwszy przykład sposobu, w jaki wspaniała – albo użyjmy tu słowa „rozległa” – rama koncepcyjna służy do maskowania niepokojąco wąskiego spojrzenia na pewne­rzeczy. Podtytuł pracy papieża brzmi „Miłość ludzka w Bożym planie”, ale w jego refleksjach nie pojawia się żadne prawdziwe poczucie ludzkiej miłości, jakiej rzeczywiście można doświadczyć. Temat ludzkiej miłości we wszystkich jej wymiarach został wspaniale omówiony w literaturze światowej, ale w tych pismach nie pojawia się ani jej wielkość, ani zawrót głowy, jakiego pod jej działaniem doznajemy. Pozostają one na poziomie abstrakcji, dalekim od wizji miłości z książek i gazet z ich opowieściami o ludziach takich jak my (tylko atrakcyjniejszych fizycznie). Jan Paweł II pochlebia sobie, że tworzy

„fenomenologię”, jednak wydaje się nigdy nie zwracać oczu ku faktycznemu ludzkiemu doświadczeniu. Zamiast tego skupia się na niuansach słów w biblijnych narracjach i deklaracjach, fantazjując jednocześnie o eterycznym i wszechobejmującym sposobie ofiarowania się sobie nawzajem mężczyzny i kobiety. Brakuje tu jednak wszystkich niechlujnych, niezdarnych, niezręcznych, uroczych, swobodnych i… tak – głupich aspektów miłości cielesnej. Należy pamiętać, że cielesność jest co najmniej tak samo kwestią humoru, jak i powagi. Ale w sformułowaniach papieża ludzka seksualność jest obserwowana przez teleskop z odległej planety. Uroczyste deklaracje wypowiadane są na podstawie egzegezy tekstów, a nie doświadczenia życiowego. Efekt przypomina zachód słońca namalowany przez niewidomych. (…) Po drugie, Jan Paweł II nie zajmuje się niektórymi trudnościami z wybranych


43

przez siebie tekstów. Na przykład udaje mu się użyć fragmentów z Ewangelii według świętego Mateusza (Mt 19,3-9) co do kwestii nierozerwalności małżeństwa, ale nigdy nie zwraca się ku klauzuli zezwalającej na rozwód z powodu pornei (moralności seksualnej) [greckie słowo porneia użyte w tych miejscach oznacza „nierząd, rozpustę”, przyp. red.], która występuje u Mateusza zarówno w wersetach 5,32, jak i 19,9. Co to wyjątkowe zdanie mówi na temat dystansu między ideałem „początku”, który przywołuje Jezus, a twardą rzeczywistością właściwego małżeństwa, w obliczu której staje Kościół Mateuszowy (i każdy kolejny)? Człowiek, czyli mężczyzna Po trzecie, pomimo całego swego filozoficznego wyrafinowania, Jan Paweł II wydaje się nieświadomy niebezpieczeństwa wyciągania wniosków ontologicznych z wybranych starożytnych tekstów

narracyjnych. Odwraca się od „hermeneutyki podejrzeń” [podejście do lektury tekstu polegające na doszukiwaniu się w nim tego, co ów stara się ukryć, przyp. red.], ale lekarstwem na nią nie jest bezkrytyczna lektura przechodząca bezpośrednio od starożytnej historii do istoty ludzkiej kondycji. Koncentruje się na opisie stworzenia w drugim rozdziale Księgi Rodzaju, ponieważ jest to opis cytowany przez Jezusa w jego sporze z Faryzeuszami dotyczącym rozwodu (Mt 19,5) i, jak podejrzewam, ponieważ jego narracyjna struktura – nie mówiąc już o bliskości ludzkiemu doświadczeniu – pozwala mu na taki rodzaj fenomenologicznej refleksji, jaka sprawia mu przyjemność. Ale, jak papież z pewnością rozumie, to sprawozdanie z aktu stworzenia musi być również połączone z opisem z pierwszego rozdziału Księgi Rodzaju, jeśli mamy uzyskać odpowiednie zrozumienie tego, co Jezus miał na

myśli mówiąc „od początku” (Mt 19,8). Gdyby pierwszy rozdział Księgi Rodzaju – w którym Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo jako mężczyznę i kobietę – został tu zastosowany bardziej dosłownie, niektóre akcenty zostałyby rozłożone w bardziej zrównoważony sposób. Jan Paweł II chce na przykład, by termin „człowiek” oznaczał zarówno mężczyznę, jak i kobietę. Ale relacja z drugiego rozdziału Księgi Rodzaju popycha go praktycznie do zrównania „człowieka” z „mężczyzną”, z tym nieszczęśliwym skutkiem, że mężczyźni doświadczają zarówno pierwotnej samotności, którą papież chce uczynić wyraźnie ludzką, jak i dominacji nad stworzeniem wyrażającej się poprzez nazywanie zwierząt. Kobiety nieuchronnie pojawiają się wyłącznie w roli „pomocnic” oraz jako uzupełnienie – będącego raczej w pełni – człowieczeństwa, jakie znajdujemy w mężczyźnie. Nic dziwnego, że praktycznie w żadnym →


44

c z y j pa p i e ż ?

Jan Paweł II wydaje się nie zwracać oczu ku ludzkiemu doświadczeniu. Zamiast tego skupia się na niuansach słów.

z jego dalszych rozważań na temat seksualności kobiety nie pojawiają się jako podmioty moralne: mężczyźni mogą mieć pożądanie w sercach, ale kobiety nie mają do tego prawa; mężczyźni mogą zmagać się z pożądliwością, ale kobiety najwyraźniej nie; mężczyźni mogą wykorzystywać seksualnie swoje żony, ale te nie mogą wykorzystywać mężów. Tak ścisłe skupienie się na mężczyznach i kobietach w biblijnej relacji pomija również wszystkie interesujące sposoby, w jakie ludzka seksualność nie chce dać się uwzględnić w standardowych konceptach płciowych, nie tylko tych biologicznych, ale także psychicznych i duchowych. To, co pojawia się w opisie, służy jednej recepcie: ludzka miłość i seksualność mogą trwać tylko w jednej zatwierdzonej formie, a wszelkie inne sposoby bycia istotą seksualną lub kochającą są całkowicie pomijane. Czy nie jest ważne, by przynajmniej przyznać, że znaczna część ludzi – nawet jeśli weźmiemy ich

absurdalnie niski odsetek, który stanowi co najmniej dziesiątki milionów – jest homoseksualna? Czy pozostają oni poza Bożym planem, jeśli nie są częścią biblijnej historii? Czy inna, adekwatna fenomenologia ludzkiej seksualności, tak skupiona na „osobach”, a nie na statystykach, potraktowałaby z wielką powagą tę część ludzkiej rodziny, która również jest powołana do kochania, a na wiele sposobów – do tworzenia i wspierania radości stworzenia? Nawet w takich normatywnych ramach, spośród wszystkich tematów, które mogą być podejmowane i omawiane w dyskusji o małżeńskiej miłości i powołaniu do rodzicielstwa, konferencje Jana Pawła II ostatecznie sprowadzają się do koncentracji na „przekazywaniu życia”. Zanim dojdzie do wyraźnej dyskusji z „Humanae vitae”, trudno jest uniknąć wniosku, że każdy wcześniejszy wybór tekstu i każda jego fenomenologiczna refleksja były ukierunkowane na obronę

encykliki Pawła VI. Jednak poprzedzające tę obronę konferencje praktycznie jej nie wzmacniają­. Co papież pomija? Jana Pawła II z pewnością należy docenić za próbę umieszczenia zawiłych i spornych pytań dotyczących prokreacji w bardziej kompleksowej teologii ciała. Ale w tych konferencjach i różnych deklaracjach apologetów papieża brakuje wielu spraw. Wymienię niektóre oczywiste z nich, bez rozwinięcia. Co najważniejsze, chciałbym zobaczyć większą dozę intelektualnej skromności, dotyczącej nie tylko „faktów” na temat Objawienia, ale także „faktów” na temat ludzkiej cielesności. We wszystkim, co ma związek z ciałem, jesteśmy w królestwie tego, co Gabriel Marcel nazwał tajemnicą. Ciało to nie szereg problemów, które moglibyśmy rozwiązać za pomocą oddzielnej analizy. Samo w sobie jest raczej tajemnicą na dwa znaczące sposoby. Po pierwsze, nie wiemy


45

wszystkiego o ciele, szczególnie o naszym własnym. Środki, za pomocą których objawiamy się innym i z miłością jednoczymy się z innymi, nie są jednoznaczne. Ciało objawia się myślom, ale także ukrywa się przed naszymi umysłami. Po drugie, nie możemy oderwać się od naszych ciał, jakby były po prostu tym, co „mamy”, a nie tym, czym „jesteśmy”. Jesteśmy głęboko uwikłani w ciało i nie możemy zdystansować się od niego, nie dokonując samozniekształcenia. Nasze ciała mają być nie tylko szkolone przez nasze umysły i wolę; same instruują nas i dyscyplinują w często zawstydzający sposób. Czy prawdziwa „teologia ciała” nie powinna zaczynać się od postawy otwartej uwagi i od uczenia się od naszych ciał? Ciała ludzkie są częścią obrazu Boga i środkiem, dzięki któremu absolutnie wszystko, czego możemy się dowiedzieć o Bogu, musi do nas dotrzeć. W tym kontekście wiele współczesnych dyskusji na temat „kontrolowania naszych ciał” uważam za dokładnie

przeciwstawne tej pokorze, niezależnie od tego, czy taki język wywodzi się od technokratów dążących do inżynierii procesów rozrodczych, czy od naturalistów, którzy szukają takiej samej kontroli poprzez wstrzemięźliwość. Nie sugeruję, że brak wstrzemięźliwości lub umiarkowania jest pożądanym celem. Ale samokontrola nie jest celem miłości seksualnej, celibat nie jest celem małżeństwa! I warto pamiętać w całym tym mówieniu o kontrolowaniu ciała, że Dante przypisał głębsze miejsce w piekle zimnym okrutnikom niż osobom pożądliwym. Można argumentować, szczególnie na podstawie dowodów z tego stulecia, że więcej złego pojawiło się wśród nas z tytułu istnienia różnych Stalinów seksualnej samokontroli niż (szybko przemijających) zwolenników erotyki. Rozpoznanie sposobów, w jakie znosimy nasze ciała, zamiast nimi kierować, jest pierwszym krokiem ku mądrości. W tym duchu chętnie powitałbym ze strony papieża docenienie dobra

seksualnej przyjemności – i jakiejkolwiek cielesnej przyjemności. Rozkosz jest przecież również darem Boga. Zapomina się niestety o wersecie siedemnastym z szóstego rozdziału pierwszego Listu do Tymoteusza, w którym Bóg udziela nam wszystkich rzeczy w sposób obfity, ku naszej przyjemności. Namiętność seksualna w nauczaniu papieskim jawi się przede wszystkim jako przeszkoda dla autentycznej miłości. Wielu z nas doświadczyło namiętności seksualnej zarówno jako uczucia upokorzenia, jak i wyzwolenia, dzięki czemu nasze ciała wiedzą szybciej i lepiej niż nasze umysły, wybierają lepiej i szybciej niż nasza niechętna wola, a nawet prowadzą nas tam, gdzie Bóg najwyraźniej chce, w sposób, w jaki nasze umysły nigdy by nie mogły. W tym samym duchu nauczanie papieskie mogłoby znaleźć dobre słowo na temat słodyczy miłości seksualnej, która także, jak sądzę, jest darem od Boga. W tym całym gadaniu o „darowaniu siebie” i wzajemności, →


46

c z y j pa p i e ż ?

Jeśli mamy opracować lepszą teologię ludzkiej miłości i seksualności, musimy z pokorą uczyć się od ciała.

powinniśmy również pamiętać, że „dodatkowo sprawia nam to przyjemność”. Jeśli już o tym mowa – dlaczego nie poświęcić odrobiny namysłu nadzwyczajnemu triumfowi seksualnej wierności w małżeństwie? Wierność, jeśli tylko jest szczera, jest wynikiem delikatnej i pełnej uwagi kreatywności rodzącej się pomiędzy dwiema osobami – a nie po prostu automatycznym wytworem „samokontroli”. Mówiąc w skrócie, bardziej adekwatna teologia ciała mogłaby przynajmniej zwrócić uwagę na pozytywne sposoby, w jakie ciało nas obdarowuje, „kontrolując” nas. Jak z przyjemnością, tak i z bólem. Teologia ciała powinna rozpoznawać, w jaki sposób ludzka egzystencja seksualna jest trudna: jak żmudny i niejednoznaczny jest proces dochodzenia każdego z nas do dojrzałości seksualnej, jak niestabilne i zmienne są nasze wzorce tożsamości seksualnej, jak nieprzewidywalne i przewrotne są nasze pragnienia i pożądanie, a także nasz wstręt i opór. Jak niewiele

wsparcia istnieje w obecnym świecie dla przymierza miłości i w jaki sposób stresy związane z życiem razem – i osobno – odbijają się na naszej seksualności. Jan Paweł II i jego apologeci wydają się sądzić, że pożądanie jest naszym największym wyzwaniem. Ilu z nas z zadowoleniem powitałoby dawkę pożądania jako przypomnienie o byciu istotą czującą, gdy miażdżąca rzeczywistość choroby wysusza ciało z jego soków i słodyczy! Chciałbym, by szczerze przyznano, że wielu małżeństwom przyjemność i wygoda miłości seksualnej są najbardziej potrzebne właśnie wtedy, gdy są najmniej dostępne, nie z powodu rytmu płodności, ale z powodu choroby i niepokoju oraz separacji i utraty. W tym względzie teologia ciała powinna mówić nie tylko o „pierwotnej samotności” rzekomo uzdrawianej przez małżeństwo, ale także o „ciągłej samotności” zarówno małżeństw, jak i osób samotnych, których powołaniem nie jest jeszcze celibat, ale jednak ich potrzeby erotyczne nie mogą

być w sposób legalny i usankcjonowany zaspokojone, z wyżej wymienionych, a także wielu innych powodów. A jednak omawiane papieskie konferencje nie poświęcają im miejsca ani troski. Papież nie bada tych, a także wielu innych aspektów ciała i „ludzkiej miłości w Bożym planie”. Zamiast tego, teologia ciała jest sprowadzana do seksualności, a seksualność do „przekazywania życia”. Zejście ku biologizmowi jest nieuniknione. Potrzebujemy jednak, by sposób, w jaki energia seksualna przenika nasze relacje interpersonalne i kreatywność – w tym życie modlitwą! – został bardziej hojnie doceniony. Potrzebujemy także pełniejszego zrozumienia przymierza miłości jako dawania życia i podtrzymywania go na wiele sposobów poprzez rodzicielstwo, budowanie wspólnoty i ulepszanie świata. (…) * Ponieważ Bóg jest Żyjącym, który nieustannie naciska na nas w każdym


47

momencie stworzenia, wzywając nas do posłuszeństwa i zapraszając na bolesne, ale radosne poszukiwanie mądrości, teologia powinna być raczej indukcyjna niż dedukcyjna. Nasze odczytywanie Pisma Świętego nie tylko kształtuje nasze postrzeganie świata, ale jest z kolei kształtowane przez nasze doświadczenie Boga w strukturze ludzkiej wolności i kosmicznej gry wolności Boga. Teologia­, która przyjmuje objawienie Boga­w ludzkim doświadczeniu z tą samą powagą, co Objawienie Boże w Piśmie, nie odwraca się od tradycji, ale uznaje, że tradycja musi być stale odnawiana przez potężne kierowanie Duchem, jeśli nie ma stać się formą kłamstwa. Tak rozumiana teologia jest wymagającą i delikatną rozmową, która, podobnie jak sama miłość seksualna, wymaga cierpliwości i pasji. Jeśli mamy opracować lepszą teologię ludzkiej miłości i seksualności, musimy z całą pokorą chcieć uczyć się od ciała oraz z historii tych, których odpowiedź na

wezwanie Boga i na świat Boży obejmuje miłość seksualną. Taki jest przynajmniej pierwszy krok na tej drodze. Tłumaczenie: Magdalena Okraska Fragmenty pochodzą z artykułu opublikowanego w 2001 roku w magazynie „Commonweal”. Śródtytuły­pochodzą od redakcji.

Luke Timothy Johnson jest amerykańskim badaczem Nowego Testamentu i historykiem wczesnego chrześcijaństwa. Emerytowany profesor Candler School of Theology oraz Emory University.

Kasia Pustoła https://www.behance.net/ kasiapustoab71


48

c z y j pa p i e ż ?

Papież, który został memem Na przestrzeni ostatniej dekady Karol Wojtyła stał się ważną postacią kultury internetowej. Kultury ironii i dystansu, która strąca z cokołów, wyśmiewa, profanuje, dla której nie ma świętości ani tabu.

Hubert Walczyński

K

ariera Jana Pawła II w polskim internecie zaczęła się około sierpnia 2009, w najmroczniejszych jego czeluściach, zwanych potocznie chanami. Chany to fora obrazkowe, których najistotniejszą cechą jest anonimowość użytkowników. To tam, w bardzo specyficznej subkulturze, narodziły się pierwsze „cenzopapy” – prześmiewcze, obraźliwe obrazki, których głównym bohaterem był Jan Paweł II. Papież na skarpetkach Praktyki szkalowania, wyśmiewania i obrażania papieża mają dwa powiązane ze sobą źródła. Pierwszym z nich jest hegemonia kulturowa Jana Pawła II – przez większość obywateli Wojtyła jest i był

postrzegany jako nieskalany autorytet, największy Polak w historii, którego nie można krytykować nawet w uzasadnionych przypadkach. Materialnym odbiciem tego symbolicznego panowania są kulturowe reprezentacje Jana Pawła II, które w swojej powszechności i przaśności nie mogą się równać z niczym innym. Prawdopodobnie nikt w Polsce nie ma tylu (równie szkaradnych) pomników, co Wojtyła; trudno byłoby wskazać równie popularną nazwę ulicy, obecną w niemal każdym mieście; nie wiem, czy istnieje przedmiot codziennego użytku, na którym w polskiej kulturze dewocyjnej nie mógłby znaleźć się Jan Paweł II. Papież jest na obrazach i różańcach, ale i talerzach, sukienkach czy skarpetach. Skarpety – warto dodać – stały się też bohaterami jednej z rozlicznych historii o nadludzkiej mocy Wojtyły. Jak donosi

portal Fronda, w 2012 roku ksiądz egzorcysta Maciej Gutmajer, pełniący wówczas służbę proboszcza w parafii Opatrzności Bożej w Bydgoszczy, wyzwolił studentkę Annę z opętania, między innymi za pomocą używanej skarpetki Jana Pawła II. Z kolei rok wcześniej media donosiły, że włos papieża obecny na pokładzie awaryjnie lądującego na Okęciu Boeinga- 767 uratował samolot przed katastrofą. Z tej perspektywy szkalowanie papieża w internecie od samego początku miało znamiona antysystemowego oporu względem narzucanej przez główny nurt narracji o nieskalanym świętym Janie Pawle, o którym nie można powiedzieć złego słowa. Narracji milczącej o błędach i zaniedbaniach, niedopuszczającej żadnej krytyki czy nawet dyskusji nad charakterem i konsekwencjami →


49

→


50

c z y j pa p i e ż ?

jego pontyfikatu, o czym przeczytać można w wielu tekstach tego numeru. Drugim źródłem powstania i rozwoju kultury skupionej na szkalowaniu papieża jest fakt, że środowisko chanowe od zawsze parało się trollingiem. Trolling to po prostu internetowy wandalizm biorący się z nudy, braku zajęcia, godnych podziwu pokładów kreatywności i – często – godnych potępienia pokładów przemocy. Jego celem zwykle jest sprowokowanie emocjonalnych reakcji osób trzecich, irytowanie, drażnienie, przekraczanie granic i opluwanie tego, co święte i nietykalne. Z tego względu trudno było o bardziej podatny grunt do trollingu niż kult Jana Pawła II. Każde wyzwisko, wulgarne czy niecenzuralne zestawienie zdjęć błyskawicznie wywoływały emocjonalne reakcje. Świętym Grallem trollingu, który pozwala

zrozumieć charakter zjawiska, stał się pełen wzburzenia komentarz, który pojawił się pod jednym z wpisów na nieistniejącej już stronie „Jan Paweł Drugi za***ał mi szlugi” (pisownia oryginalna): „no i ja się pytam człowieku dumny ty jesteś z siebie zdajesz sobie sprawę z tego co robisz?masz ty wogóle rozum i godnośc człowieka?ja nie wiem ale żałosny typek z ciebie ,chyba nie pomyślałes nawet co robisz i kogo obrażasz ,możesz sobie obrażac tych co na to zasłużyli sobie ale nie naszego papieża polaka naszego rodaka wielką osobę ,i tak wyjątkowa i ważną bo to nie jest ktoś tam taki sobie że możesz go sobie wyśmiać bo tak ci się podoba nie wiem w jakiej ty się wychowałes rodzinie ale chyba ty nie wiem nie rozumiesz co to jest wiara .jeśli myslisz że jestes wspaniały to jestes zwykłym czubkiem którego ktoś nie odizolował jeszcze od społeczeństwa ,nie wiem co w tym jest takie śmieszne ale czepcie się stalina albo hitlera albo innych zwyrodnialców a nie czepiacie się takiej świętej osoby jak papież jan paweł 2 .jak można wogóle publicznie zamieszczac takie zdięcia na forach internetowych?ja się pytam kto powinien za to odpowiedziec bo chyba

widac że do koscioła nie chodzi jak jestes nie wiem ateistą albo wierzysz w jakies sekty czy wogóle jestes może ty sługą szatana a nie będziesz z papieża robił takiego ,to ty chyba jestes jakis nie wiem co sie jarasz pomiotami szatana .wez pomyśl sobie ile papież zrobił ,on był kimś a ty kim jestes żeby z niego sobie robić kpiny co? kto dał ci prawo obrażac wogóle papieża naszego ?pomyślałes wogóle nad tym że to nie jest osoba taka sobie że ją wyśmieje i mnie będa wszyscy chwalic? wez dziecko naprawdę jestes jakis psycholek bo w przeciwieństwie do ciebie to papież jest autorytetem dla mnie a ty to nie wiem czyim możesz być autorytetem chyba takich samych jakiś głupków jak ty którzy nie wiedza co to kosciół i religia ,widac że się nie modlisz i nie chodzisz na religie do szkoły ,widac nie szanujesz religii to nie wiem jak chcesz to sobie wez swoje zdięcie wstaw ciekawe czy byś sie odważył .naprawdę wezta się dzieci zastanówcie co wy roicie bo nie macie widac pojęcia o tym kim był papież jan paweł2 jak nie jestescie w pełni rozwinięte umysłowo to się nie zabierajcie za taką osobę jak ojciec swięty bo to świadczy o tym że nie macie chyba w domu krzyża


51

ani jednego obraza świętego nie chodzi tutaj o kosciół mnie ale wogóle ogólnie o zasady wiary żeby mieć jakąs godnosc bo papież nikogo nie obrażał a ty za co go obrażasz co? no powiedz za co obrażasz taką osobę jak ojciec święty ?brak mnie słów ale jakbyś miał pojęcie chociaz i sięgnął po pismo święte i poczytał sobie to może byś się odmienił .nie wiem idz do kościoła bo widac już dawno szatan jest w tobie człowieku ,nie lubisz kościoła to chociaż siedz cicho i nie obrażaj innych ludzi” (pisownia oryginalna). Ta wypowiedź, w żargonie internetowym nazywana „pastą” (od ang. paste – przeklejać), szybko stała się kultowa, a niektóre zwroty, takie jak „rozum i godność człowieka”, na trwałe weszły do języka codziennego (w warszawskich wyborach samorządowych w 2018 roku skrótowiec RiGCZ pojawił się nawet w nazwie jednego z komitetów wyborczych). Jak twierdzi anonimowy amator historyk, który spisał dzieje internetowej kultury związanej z Janem Pawłem II: „Za szkalowaniem papieża nie kryła się żadna ideologia – napędzało je jedynie pragnienie maksymalnego zszokowania

i wzburzenia internautów jak najmniejszym kosztem”. Główne nurty cenzopapizmu Wśród przeróżnych memów, filmów czy historii o papieżu, które powstały na peryferiach polskiego internetu, wyróżnić można kilka nurtów, których przykłady przedrukowujemy. Pierwszy z nich bezpośrednio związany jest ze skandalami pedofilskimi w Kościele katolickim, o których Jan Paweł II mógł wiedzieć i z których przez lata nie wyciągano konsekwencji. Jest to temat, o którym wciąż trudno w Polsce mówić, bo pomimo ukazujących się publikacji takich jak książka „Ojciec Nieświęty” czy licznych interwencji ze świata sztuki, hegemonia Jana Pawła II jest praktycznie nienaruszona. W reakcji na pojawiające się doniesienia na ten temat w kulturze internetowej

powstała figura Jana Pawła Zbrodniarza. W prowokacyjnych, obraźliwych i wulgarnych obrazkach przypisywano mu rozmaite zbrodnie i przestępstwa. Powszechna była też praktyka przeniesienia – Wojtyłę ukazywano w memach jako odpowiedzialnego za zamachy na World Trade Center, wybuchy w elektrowni w Czarnobylu czy katastrofę Titanica. Wszystko, oczywiście, żeby kpić, irytować i doprowadzać do białej gorączki. Drugim istotnym nurtem są pomniki Jana Pawła II. Do 2014 roku stanęło ich w Polsce ponad siedemset. Wiele z nich charakteryzuje się wyjątkową brzydotą. Przykładem może być częstochowski pomnik papieża, na którym Wojtyła do złudzenia przypomina Mariusza Pudzianowskiego czy sopocki „Jan Paweł Surfer” zwany także „Janem Bananem II” bądź „Janem Pawłem Długim” →


52

c z y j pa p i e ż ?

Ironia nie ma żadnej mocy twórczej, dystansuje, buduje żartobliwą ścianę pomiędzy człowiekiem a brutalnością świata, przemocą i złem.

– pomnik, na którym papież wyrasta z przedziwnej fali. Jest i rzymski „Jan Parawan II” czy „Jan Pancerz II”, który chroni małe dzieci. Podobnych zestawień powstało bardzo dużo, wpisanie w wyszukiwarkę frazy „najbrzydsze pomniki papieża” dostarczy aż nadto przykładów. Obok pomników, Jana Pawła II spotkać można na kubkach, podkładkach pod myszki, zapalniczkach, talerzach czy ubraniach. Czy ironia może zmienić świat? Ironia jest bronią defensywną, bronią ofensywną jest patos. Internetowa kultura zbudowana wokół postaci Jana Pawła II w całości skonstruowana została na ironii – wielostopniowej, sarkastycznej grze o nieustannie zmieniających się

zasadach, w którą przegrywasz wtedy, gdy nie umiesz trafnie rozróżnić powagi i kpiny. To dlatego przytaczana wcześniej „pasta” rozbawiła tysiące osób – autor, nie wiedząc, że ktoś go świadomie prowokuje, wyprodukował elaborat pełen powagi (oraz – co równie ważne – rozedrgania emocjonalnego, błędów interpunkcyjnych i ortograficznych oraz dewocyjnych stanowisk). Źle zdiagnozował sytuację i pomylił porządki. Jednocześnie ta wypowiedź nigdy nie zdobyłaby takiego rozgłosu, gdyby była napisanym przez kogoś pastiszem – co w kolejnym okrążeniu, które zatoczyła kultura sarkazmu, dzieje się coraz częściej. Skarpetki z Janem Pawłem II łatwiej dziś zobaczyć na stopach ironicznego studenta niż prawdziwego dewoty.

Ironia jest skorupą, w której można się ukryć, zbroją, która pozwala unikać ciosów i dystansuje. Skutecznym mechanizmem obronnym, który ma jednak katastrofalne skutki uboczne. Ironia nie ma żadnej mocy twórczej, dystansuje, buduje żartobliwą ścianę pomiędzy człowiekiem a brutalnością świata, przemocą i złem. Na wszystko to można przecież zawsze odpowiedzieć żartem. Zamiłowanie do ironii, jej gorzki zapach, który unosi się w powietrzu, skutecznie sprawiają, że nie jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie ani grama patosu. Szczerego, zaangażowanego mówienia o emocjach, uczuciach, sprawie, o którą walczymy. Zapomnieliśmy, jak to się robi, a gdy próbujemy, wiemy, że narażamy się na śmieszność, na tępą włócznię


53

ironii, która może nadlecieć z najbardziej niespodziewanej strony. Tak oceniam społeczne i polityczne skutki internetowej kultury sarkazmu, która na przestrzeni kilku lat rozlała się z ciemnych zakątków internetu do mainstreamu. Jak ujmuje to Piotr Nowak, administrator nieistniejącej już strony „Jan Paweł drugi za***ał mi szlugi”, która przez lata stanowiła istotny element tej kultury: „Legitymizowanie wyśmiewania Jana Pawła II nie sprawiło, że społeczeństwo stało się mniej autorytarne, a jego intensyfikacja sprzyjała raczej rozkwitowi postaw cynicznego zdystansowania i kultury znęcania się, również nad słabszymi. Niestety, mam wrażenie, że obalenie ostatniego bóstwa, otoczonego

absurdalnym i śmiesznym kultem, pozbawiło też wielu ludzi etycznych bezpieczników – że jeśli można obrażać nawet papieża, to można też naśmiewać się z kalek, wielodzietnych rodzin, chorych dzieci, ofiar kataklizmów, bezdomnych czy ubogich. Nie wystarczy zerwać pomnik z cokołu, trzeba też zaproponować nowe wartości”.

Hubert Walczyński jest absolwentem ekonomii w Szkole Głównej Handlowej oraz filozofii nauk społecznych w London School of Economics. Interesuje się socjologią wiedzy ekonomicznej. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.


54

Kościół w Polsce potrzebuje kryzysu Kościół – czy mu się to podoba, czy nie – będzie oczyszczany także przez ludzi z zewnątrz. Już w Starym Testamencie Pan Bóg często posyłał pogan, aby przemówić do Izraela. Tak samo dzieje się dzisiaj. I będzie się działo. Na szczęście.

Z ojcem Maciejem Biskupem, dominikaninem, rozmawia Ignacy Dudkiewicz Zuzia Wojda

Przychodzą do ojca ludzie z pytaniem o to, jak dziś trwać w Kościele?

Przychodzą. I piszą. Czego dotyczą ich wątpliwości?

W największym stopniu dwóch spraw. Po pierwsze, politycznego zaangażowania Kościoła, jego niezdrowych związków z władzą. Po drugie, tematu przestępstw seksualnych w Kościele. W rozmowach wierni często sami dzielą się swoimi intuicjami. Wtedy dostrzegam, że osoby, które przeżywają kryzys obecności w Kościele, szukają innych, którym również nie jest łatwo w nim trwać. Nie chcą przeżywać tego doświadczenia w samotności. Przeżywając kryzys przywiązania do wspólnoty – szukają wspólnoty?

Tak. Nie chcą dać się wypchnąć z Kościoła i nie chcą w nim być same. Szukają tych, których niepokoją podobne rzeczy. Razem szukają odpowiedzi na pytanie,

czy jeszcze się mieszczą w Kościele, czy też jest on już zarezerwowany wyłącznie dla osób myślących inaczej niż one. Co im ojciec odpowiada?

Że mi też jest trudno. Bo jest. Te pytania zadają sobie nie tylko wierni. Stawiamy je sobie także my – księża. Ojciec Jan Andrzej Kłoczowski mówił niedawno podczas homilii, że po raz pierwszy w życiu bycie w polskim Kościele jest dla niego tak trudne. A ma przecież 82 lata! Sam szukam niszy w Kościele, w której odnajdę miejsce na myślenie i współodczuwanie. W pewnym stopniu jest nią zakon dominikański, w którym szanuje się wolność myślenia i prawo do zadawania trudnych pytań. Dzięki temu mogę się wciąż odnajdywać w Kościele, jednocześnie jasno mówiąc, co myślę, co przeczuwam, wyrażając niekiedy ostre sądy. Może się to spotkać z krytyką ze strony braci, ale wiem, że zostanę wysłuchany i że wejdziemy w dialog. To


LEWA NAWA

55

doświadczenie także świeckich skupionych wokół naszych klasztorów: przychodzi do nas wiele osób, które podchodzą krytycznie do swojej wiary, a także swojego Kościoła. Na szczęście środowisk, w których można otwarcie zadawać niepokorne pytania, jest więcej. To świeccy. A do kogo idzie kapłan ze swoimi dylematami­?

Często, niestety, do nikogo. Wielu księży, zwłaszcza spośród kleru diecezjalnego, przeżywa wątpliwości samotnie. Strach przed wyrażaniem niepokojów głośno jest duży, bo zależność w strukturach diecezjalnych jest bardzo silna. Znam jednak księży, którzy zadają trudne pytania i wspierają się w swoim gronie. W Poznaniu spotykaliśmy się kiedyś w grupie, którą prześmiewczo nazywaliśmy Klubem Upadłych Teologów. Mimo ukrytego w tej nazwie dystansu myślę, że to ważne inicjatywy, które pozwalają nie być samemu ze swoimi myślami. Nie tylko tymi związanymi

z osobistą kondycją, ale i wyzwaniami, przed którymi stoi Kościół. Znów wracamy do poszukiwania wspólnoty w zadawaniu­ pytań.

Tak. Potrzebujemy jej, bo wielu dylematów i trudnych pytań nie rozstrzygniemy w pojedynkę. Potrzebujemy przestrzeni do tego, by się z nimi zmierzyć w samotności, ale ostatecznie warto je wyrazić także w spotkaniu. Jest to jednak szczególnie trudne dla księży. Dlaczego?

Model funkcjonowania księdza w Polsce jest modelem opierającym się na osamotnieniu. Powinniśmy to zmieniać, tworząc – jak na przykład we Francji – fraternie kapłańskie. Oraz rewidując sposób formacji seminaryjnej. W Paryżu zlikwidowano koszarowe seminarium, a kleryków posłano – w kilkuosobowych grupach – do parafii. Od samego początku tworzą więc wspólnotę – między sobą i z wiernymi. Przy okazji uczą się →


56

Wielu księży przeżywa wątpliwości samotnie. Boją się, bo zależność w strukturach diecezjalnych jest bardzo silna.

zwyczajnego życia, którego wielu polskich księży nie zna – sami sobie gotują, piorą i robią zakupy… Jaki jest efekt?

Paryskie seminarium ma najwięcej powołań we Francji­. W tym samym czasie w Polsce pojawiają się pierwsze przypadki, gdy do diecezjalnych seminariów nie zgłasza się nikt. Taka sytuacja ma miejsce w tym roku w Olsztynie. Chrześcijaństwa nie da się przeżywać w samotności. Dotyczy to także księży. Nie powiedział ojciec nic o szukaniu wsparcia u przełożonych. Polscy kapłani obawiają się do nich przychodzić­?

Myślę, że tak. Sam tego nie doświadczyłem, bo zawsze mogłem rozmawiać o trudnych sprawach ze swoim prowincjałem. Również dlatego, że wiem, iż jest on nie tylko moim przełożonym, ale przede wszystkim bratem. Dziś jest prowincjałem, jutro przestanie nim być i może trafić do klasztoru, w którym to ja będę przeorem. Kadencyjność w naszym zakonie ma więc charakter ozdrowieńczy i profilaktyczny dla budowania relacji między nami. Gdy jednak patrzę na księży diecezjalnych, których znam i z którymi się przyjaźnię, to widzę, jak ogromne

dylematy mają w związku z tym, jak i czy rozmawiać ze swoimi przełożonymi. Najczęściej rezygnują. W zasadzie czego się boją?

Że pójdą na „gorszą” parafię. Że będą mieli trudności. Że zostaną obsztorcowani i wyśmiani, a ich problemy nie zostaną potraktowane poważnie. Ordynariusze są różni. Myślę, że do arcybiskupa Grzegorza­Rysia księża przychodzą chętniej niż do wielu innych polskich biskupów. Bardzo mnie urzekło, że arcybiskup łódzki w tym roku pojechał razem ze swoimi diakonami do Ziemi Świętej i przez kilka dni dzielił z nimi cały swój czas. Są jednak i tacy, do których przyjście ze swoimi problemami wymaga olbrzymiej odwagi, poczucia własnej wartości i mocnego kręgosłupa. A jednostki heroiczne zawsze są w mniejszości. Może ratunkiem jest większa wspólnota ze świeckimi?

Bliskie mi są słowa Franciszka, który powiedział, że głównym kryterium duszpasterstwa powinna być bliskość – zdrowa, partnerska, bez paternalizmu, bez traktowania świeckich jako wykonawców naszej woli. Bo wierni mają swój zmysł wiary, który pozwala im niekiedy lepiej od nas widzieć rozwiązania danych problemów i odpowiednie kierunki, w których powinien iść Kościół.


LEWA NAWA

57

Może więc należy odwrócić pierwsze pytanie naszej rozmowy? Może księża powinni zacząć chodzić ze swoimi pytaniami także do świeckich?

To dla mnie naturalne. Mam świeckich przyjaciół, którzy są dla mnie przewodnikami. Jest wiele wspólnot i środowisk, które potrafią dziś mówić otwarcie o wielu sprawach, o których księża milczą. Lepiej też diagnozują niektóre problemy. By wspomnieć przykłady zaangażowania świeckich, odwołuje się ojciec jednak do przykładu francuskiego, a nie do polskiej rzeczywistości…

Rzeczywistość francuskiego Kościoła zawsze mnie fascynowała… Tej – pozwolę sobie na cytat pierwszy z brzegu – „upadłej i wyrodnej córy Kościoła”?!

To niesprawiedliwe słowa. Jeżeli ktoś ma kontakt z żywym Kościołem francuskim, to będzie pod jego wrażeniem. Pod warunkiem, że za kryterium oceny przyjmie Ewangelię, a nie kościelny triumfalizm i przydatność Kościoła do realizacji innych celów. Wiem, że wspólnoty, które powstały we Francji po Soborze Watykańskim II, powstały także po grzechu pierworodnym, więc mają swoje słabości. Niemniej z przyczyn historycznych Kościół francuski,

także hierarchiczny, musiał spokornieć, zubożeć, poszukać prostoty funkcjonowania, a tym samym także oparcia w świeckich. Kryzys powołań kapłańskich we Francji również się do tego przyczynił. Działania świeckich i tworzone przez nich wspólnoty – jak choćby Arka czy Chleb Życia – zmieniły także mentalność księży. Nam tego doświadczenia brakuje. Jakie są tego skutki?

Jednym z nich jest wspomniane osamotnienie. Drugim – klerykalizm, który jest w Polsce silny nie tylko w księżach, ale także w świeckich. Wszyscy jesteśmy naznaczeni tą dysfunkcją, choć większą odpowiedzialność za nią ponoszą księża i hierarchowie niż wierni. Klerykalizm jest zaś całkowicie nieewangeliczny, nawet jeśli widzimy, że istniał wśród ludzi Kościoła­ od samego początku. Już wśród apostołów widzimy pokusę, by wykorzystywać swoje bycie przy Panu Jezusie­i udzieloną im przez Niego misję do zaspokajania swoich potrzeb i ambicji – władzy, pieniędzy, podziwu. Najlepiej widzimy to podczas drogi Chrystusa­ do Jerozolimy­, gdy Piotr mówi, że Go obroni, uczniowie kłócą się, kto będzie pierwszy w Królestwie Niebieskim­i kto z nich jest największy… →


58

Wybaczy ojciec, ale jakoś nie lubię zbywania aktualnych problemów Kościoła argumentem, że istniały one od zawsze­.

Nie chodzi o zbywanie! Rzecz w tym, by dostrzec, że te pokusy są naturalne. To pozwala nam realistycznie spojrzeć na sytuację. Tak, kandydaci do kapłaństwa oraz księża mają swoje ambicje – również niezdrowe – kompleksy i zranienia, dręczą ich pokusy. Kluczowe pytanie brzmi, czy jako wspólnota funkcjonujemy w sposób, który pozwala im sobie z tym wszystkim radzić, czy też zostawiamy kolejnych ludzi samym sobie. To pytanie dotyczy zarówno formacji seminaryjnej, jak i późniejszego funkcjonowania księdza w Kościele instytucjonalnym, we wspólnocie i w społeczeństwie. Rzecz w tym, by Kościół i kapłaństwo było sposobem na radzenie sobie z ambicjami i kompleksami, a nie na ich realizowanie.

Dziś jest inaczej?

Dla wielu kandydatów do kapłaństwa bycie księdzem jest sposobem na uzyskanie wysokiej pozycji społecznej. Nawet jeżeli się to powoli zmienia, to w małych społecznościach mechanizm jest ciągle silny. A zdrowemu rozwojowi człowieka nie sprzyja sytuacja, gdy nie musi w żaden sposób zapracować na autorytet, tylko jest mu on dany niejako z góry. To demoralizuje. Klerykalizm szczególnie mocno zakorzenił się w Kościele w IV wieku, kiedy – po uznaniu chrześcijaństwa za religię państwową cesarstwa rzymskiego – otworzyły się wielkie możliwości ewangelizacji… To źle?

Nie. Tyle tylko, że równolegle – jak pisze Paul Evdokimov­– w strukturach kościelnych rozpoczął się głęboki kryzys związany z sekularyzacją. Często


Czy ta sytuacja może się zmienić bez poważnego kryzysu­?

Nie sądzę. Słowo „kryzys” oznacza przełom. Kościół w Polsce potrzebuje kryzysu, który może być dla niego okazją do zmiany.

Ten rachunek sumienia powinien dotyczyć wszystkich, nie tylko osób na przykład bezpośrednio umoczonych w krycie przestępstw seksualnych. Kryzys jest niewiadomą. Co jednak – według ojca – jest na jego końcu?

Myślę, że Kościół w Polsce – zgodnie z tak zwanym proroctwem Benedykta XVI – stanie się małą trzódką ludzi, zdolnych do odpowiedzenia na pytanie, które Jezus zadaje swoim uczniom: „Czego szukacie?”. Że będzie wspólnotą ludzi o świadomej wierze, zdających sobie sprawę, że bycie chrześcijaninem we współczesnym świecie, na Areopagu, jest wymagające. Że tworzyć go będą osoby, które nie będą się bały brać udziału w tym targu myśli, nie roszcząc sobie prawa do tego, by narracja chrześcijańska była jedyną możliwą. Będzie to chrześcijaństwo mniej masowe, ale bardziej ewangeliczne.

Boi się go ojciec?

Troszkę tak, bo nigdy nie wiadomo, jak dany kryzys się skończy. W jego wyniku zmieni się zapewne także moja sytuacja osobista. Dziś – jako dominikanin – mam wciąż dobre warunki społeczne. Otoczenie sprzyja zakonnikom. To daje pewien komfort, który może zniknąć. Trzeba jednak być na to gotowym. Wypowiadanie ostrych sądów i krytyka też zresztą rodzą pokusy. Łapię się na tym, że nie chciałbym być kojarzony z ogólnym wizerunkiem księży. A to już pyszna postawa. Przez sześć lat byłem przeorem i proboszczem w Szczecinie, gdzie miałem kontakty z klerem diecezjalnym. Spotkałem wielu wspaniałych księży – myślących i budujących braterskie relacje ze świeckimi. Nie mam powodów, by czuć się od nich lepszy – nawet jeśli widziałem również wiele gorszących postaw i sytuacji.

Statystyki mówiące, ile osób deklaruje się jako katolicy i katoliczki, często są jednak przywoływane jako argument za tym, że wciąż jest dobrze.

Nie jest. To zamykanie oczu. W ten sposób nie dostrzeżemy korzeni naszych problemów. Zgadzam się z Krzysztofem Zanussim – znanym z raczej konserwatywnych poglądów – który powiedział, że o ile entuzjazm związany z Janem Pawłem II spowodował, że bycie młodym w Kościele nie było obciachem, o tyle dziś jest odwrotnie. Młodzi widzą szczególnie wyraźnie słabości Kościoła, który nie potrafi być z nimi, trafić do nich… Może Kościół trafiałby do nich lepiej, gdyby był bliższy marzeniom papieża Franciszka?

Bardziej ewangeliczny, braterski, bliski – zgadzam się.

Rozumiem tę pokusę. Coraz częściej jesteście wrzucani do jednego wora jako przedstawiciele patologicznej instytucji.

Tyle tylko, że w polskim Kościele mamy problem z papieżem Franciszkiem.

Osoby, które nie mają kontaktu z żywym Kościołem, rzeczywiście tak robią. Ci, którzy są bliżej, widzą różnorodność postaw, myślenia, ocen. Sądzę jednak, że niechęć wobec Kościoła i kapłanów musimy wziąć na klatę wszyscy. Nie chcę stawiać siebie w pozycji mentorskiej. Zadaję więc sobie pytania o to, w jakim stopniu także mnie dotknęło korporacyjne myślenie o Kościele. Dlaczego pewnych rzeczy nie widziałem wcześniej? Na co nie zwróciłem uwagi? Czego nie komunikowałem?

Dotyczy to nie tylko księży. Coraz częściej widzę osoby świeckie ostro go krytykujące. Sama krytyka nie musi być czymś złym, dlatego w większym stopniu zwróciłbym uwagę na brak zrozumienia papieża. A księża? Od seminariów wychowani w mentalności korporacyjnej nie będą głośno podważać słów papieża. Za to w kuluarach, we własnym gronie, będą go ostro oceniać. Również biskupi. Niektórzy z nich wprost mówią, że Franciszka trzeba przeczekać. →

59 LEWA NAWA

słyszymy, że świat jest zły, że rządzi nim cywilizacja śmierci. Tymczasem świat jest przez Boga ukochany – zła jest światowość w rozumieniu takim, jak przedstawia ją święty Jan. A światowość widzę przede wszystkim w samym Kościele. Chrześcijaństwo bardzo szybko zaczęło używać struktur państwa dla rozpowszechniania Ewangelii – często w sposób nieewangeliczny. Dziś, gdy Kościół nie umie sobie poradzić ze swoimi problemami, a jednocześnie krytykuje wszystkich wokoło, również daje się zniewolić światowości, myśleniu korporacyjnemu, kumoterstwu i żądzy wpływów.


60

Marzy mi się, by świeccy mieli wpływ na nominacje biskupów.

Gdy patrzę na jego nominacje kardynalskie, myślę, że mogą się srodze rozczarować jego następcą.

Też tak uważam. Wiele zmian jest nieuchronnych. Jakich na przykład?

Tych dotyczących chociażby sposobu funkcjonowania księży we wspólnocie. Wielu kapłanom nie podoba się, że Franciszek krytykuje kler. W Polsce nigdy się tego nie robiło – księża z automatu byli autorytetami. A teraz ten autorytet podważa sam papież. Jasne, ten autorytet to nadmuchany, często pusty balon, ale jednak widoczny i kolorowy. Franciszek szuka modelu Kościoła prostego, ubogiego, wychodzącego do ludzi. To nie jest coś, do czego jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni. Przyjęcie tej wizji będzie oznaczało konieczność rezygnacji z wielu przywilejów, wpływów i wygód. Również wygody w rozumieniu nauczania Kościoła jako zbioru jednoznacznych wymogów?

Nawet jeśli papież mówi o sobie, że jest konserwatystą, to o wielu sprawach rozmawia w sposób niekonserwatywny. Wielu osobom nie podoba się już to, że na dany temat się w ogóle dyskutuje. Niektórzy wprost zarzucają Franciszkowi, że rozmywa doktrynę.

Kościół zawsze był różnorodny. By żyć, potrzebuje dyskusji, fermentu, aktualizowania swojego nauczania do nowych sytuacji i wyzwań. Patrzymy na katolicką teologię jak na monolit, którym nigdy nie

była i nie powinna być. W obrębie ortodoksji mieści się znacznie więcej, niż nam się wydaje. By to zobaczyć, można popatrzeć wstecz – na historię Kościoła – albo wokoło: na to, jak wygląda rzeczywistość teologiczna, duszpasterska i liturgiczna w innych częściach świata. Słowem: otworzyć oczy.

Tak. W liturgii godzin, w czasie nieszporów, odmawiamy prostą, a piękną modlitwę: „Nie pozwól Panie, abyśmy, poznawszy prawdę, przestali jej szukać”. Benedykt XVI często powtarzał, że nie posiadamy prawdy. Jeżeli już, to prawda nas posiada. Przekonanie o własnej nieomylności i o tym, że wszystko wiemy, daje poczucie bezpieczeństwa. Ale jest to poczucie złudne. Kościół na świecie rozwija się w innym kierunku niż nasz. Zamiast się tym zafascynować i uczyć się od siebie, etykietujemy wszystko, co jest inne jako niekatolickie. Polonocentryzm w naszym myśleniu o katolicyzmie jest wciąż niezwykle silny. Mój znajomy ksiądz mawia, że polski Kościół jest alternatywą dla powszechnego.

Nieraz można odnieść takie wrażenie. Nie wiemy nic o Kościele w Azji, w Ameryce Południowej i Środkowej, w innych krajach Europy. A możemy wiele od nich czerpać. Nie chodzi o to, żeby ślepo naśladować inny Kościół lokalny. Kościół w Polsce musi szukać swojej drogi, ale warto, by w tym poszukiwaniu nie zasklepiał się w sobie.


proces oczyszczenia ma być transparentny. I mówimy tu nie o świeckich do bólu lojalnych wobec biskupa, ale o osobach znanych ze swojej niezależności, własnego zdania i mocnego kręgosłupa moralnego.

Niektórzy. Mam jednak poczucie, że naprawdę dogłębnie świadoma tego, co się dzieje, jest niewielka część hierarchii kościelnej. Część też widzi powagę sytuacji, ale jednocześnie chce bronić status quo. A potrzebna jest radykalna zmiana mentalności naszych biskupów. I gdy widzę nominacje nowych hierarchów, zwłaszcza pomocniczych, to mam nadzieję, że do niej kiedyś dojdzie.

Czy Kościół hierarchiczny jest w stanie sam się ograniczyć? Zrezygnować z części swoich wpływów?

Po części – dzięki presji świeckich – być może tak. Ale Kościół – czy mu się to podoba, czy nie – będzie oczyszczany także przez ludzi z zewnątrz. Już w Starym­Testamencie Pan Bóg często posyłał pogan, aby przemówić do Izraela. Tak samo dzieje się dzisiaj. I będzie się działo dalej. Na szczęście. Sami sobie już nie damy rady.

Powiedział ojciec, że kadencyjność chroni zakon dominikański przed różnymi zagrożeniami, jest strukturalnym bezpiecznikiem. Może także w Kościele hierarchicznym przydałoby się więcej demokracji?

Myślę, że tak. Nie będziemy pewnie wybierać hierarchów w powszechnych wyborach – choć niegdyś tak przecież bywało, jak w Mediolanie, gdzie lud wybrał świętego Ambrożego na swojego biskupa – ale marzy mi się, by świeccy mieli wpływ na nominacje biskupów. Można ich przynajmniej pytać o opinię. Są też inne sprawy, do których trzeba dopuścić świeckich w większym stopniu. Musimy ich zaprosić do zarządzania parafiami, a także diecezjami, do obecności w strukturach Kościoła. Ich głos powinien być słyszalny. Dlaczego kanclerzem kurii nie może być świecka kobieta? Nie ma powodu, by dyrektorem wydziału katechetycznego w diecezji nie był świecki nauczyciel. Caritas Polska jest jednym z ostatnich w Europie, którego działaniami zarządza ksiądz, a nie osoba świecka.

Czy to kwestia wyłącznie braku zaufania do świeckich, czy może także obawy o utratę kontroli nad częścią kościelnych pieniędzy? Nie ma uzasadnionego powodu, by wszystkimi dziełami dobroczynnymi Kościoła czy mediami katolickimi zarządzali księża. Przykłady można mnożyć. Również kwestią przestępstw seksualnych w Kościele­ powinni zająć się świeccy. To nieuniknione, jeśli

61

o. Maciej Biskup jest dominikaninem, byłym magistrem braci nowicjuszy i studentów oraz byłym redaktorem naczelnym oficyny W drodze. Był przeorem klasztoru w Szczecinie, obecnie mieszka w Łodzi. Autor książek: „Zaskoczony wiarą. Między Jerychem a Jerozolimą” oraz „Ocalić w sercu”.

Zuzia Wojda zuzia.wojda@gmail.com

LEWA NAWA

Przywódcy Kościoła w Polsce rozumieją powagę sytuacji­?


62

Teologia na trudne czasy Teksty Majewskiego łączy nieufność wobec „oficjalnych” i prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania. Dzięki temu stworzył unikalny przewodnik po współczesnych debatach teologicznych, którego lektura przydałaby się wszystkim stronom wewnątrzkościelnych sporów.

Piotr Wilkin Christina Yavorchuk

O

książce Józefa Majewskiego „Wiara w trudnych czasach” chciałoby się napisać, że jest jak film Hitchcocka – zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Tyle tylko, że byłaby to nieprawda. Książka zaczyna się od subtelnego teologicznego eseju o dojrzewaniu Maryi w wierze, a tematy nośne i kontrowersyjne są zarezerwowane dla dalszych rozdziałów. Nie o kontrowersję bowiem w tym tomie chodzi, chociaż Autor od niej nie stroni. Motywem przewodnim książki jest zmaganie z teologiczną pychą, co zresztą wykłada we wstępie sam Majewski, pisząc, że „brak tej skromności i pokory w konsekwencji i nierzadko rodził zbyteczne teologiczne i doktrynalne problemy i trudności, a przekładając się na codzienne życie Kościoła, prowadził do jednostronnych rozwiązań, uniformizacji, napięć, konfliktów, prześladowań, niepotrzebnego cierpienia, które zatruwały to życie”. Książka Majewskiego jest zbiorem luźno powiązanych ze sobą esejów, które stanowią autorskie wprowadzenie do szeregu czołowych problemów współczesnej teologii. Znajdziemy tutaj zarówno wspomniane już omówienie mariologicznych rozważań o dojrzewaniu Matki Boskiej w wierze („Ciemna noc wiary Maryi”) czy eschatologiczne rozważania o naturze zmartwychwstania w perspektywie Pisma („Za zasłoną końca”), jak i teksty dotyczące kapłaństwa kobiet

(„Płeć kapłaństwa?”, „Doktrynalna rewolucja”) czy też dialogu międzyreligijnego i stosunku do wierzeń lokalnych („Od potępienia do wspólnej modlitwy?”). Tym, co łączy wspomniane teksty, jest daleko posunięta nieufność wobec wersji „oficjalnej”. W każdym z nich dostajemy szereg argumentów wychodzących naprzeciw teologii takiej, jaką znamy zapewne z polskiej prasy katolickiej i z nauczania polskich hierarchów. Największą siłą książki jest właśnie ów przekrój przez współczesną myśl teologiczną, w tym myśl zachodnią, często nieznaną polskiemu czytelnikowi. Dzięki temu można nie tylko zapoznać się z wieloma ciekawymi zagadnieniami, ale także wejść w długą historię debaty na ich temat. To o tyle istotne, że często, czytając omówienia owych tematów (na przykład w listach pasterskich, stanowiskach Episkopatu czy prasie katolickiej), katolik w Polsce może odnieść wrażenie, że dyskusja teologiczna o kapłaństwie kobiet czy ostateczności nauczania Kościoła w kwestiach bioetycznych praktycznie nie istnieje, a wątpliwości wobec orzeczeń Kongregacji Nauki Wiary są domeną heretyckich teologów zepsutego Zachodu, którzy protestują przeciwko pewnym rozstrzygnięciom wyłącznie ze względów socjologicznych. Tymczasem Majewski pokazuje bardzo precyzyjnie argumenty teologiczne, podbudowane głęboką wiedzą historyczną, analizą Pisma­oraz Tradycji Kościoła. Intencje stojące za poszczególnymi esejami różnią się dość istotnie. W niektórych Autor poprzestaje na relacjonowaniu stanowisk w danej sprawie, w innych


LEWA NAWA

63

jednak zabiera głos bardzo mocno i dobitnie. Szczególnie silnie wybrzmiewa tu krytyka, którą za feministycznymi teologami i teolożkami kieruje w stronę obowiązujących argumentów przeciwko kapłaństwu kobiet. Majewski przekonująco pokazuje, podając szereg danych historycznych z pierwszych wieków Kościoła, że nie tylko argumenty z Tradycji nie dają się tutaj obronić (można co najwyżej mówić o tradycji przez małe „t”, czyli o uwarunkowaniach socjologicznych, które przez długie lata kazały pomijać kobiety przy doborze na kierownicze stanowiska w Kościele), ale że nawet obowiązująca doktryna, która każe wywodzić kapłaństwo mężczyzn z „podobieństwa naturalnego” do Chrystusa, jest w istocie na poziomie metafizycznym bardziej poniżająca dla kobiet niż wcześniejsze wersje nauczania. Sugeruje ona bowiem, że płeć Chrystusa była jego cechą fundamentalną, a tym samym kobiety pod względem swojej drogi do Chrystusa są i zawsze będą upośledzone względem mężczyzn.

Bardzo interesującym tekstem, dostarczającym narzędzi do mówienia o sporach teologicznych, jest esej o wymownym tytule „Czy katolik może nie zgadzać się z soborem?”. W kontekście niedawnych sporów o definitywność nauczania papieża Franciszka w adhortacji „Amoris laetitia” oraz „dubiów” wystosowanych w odpowiedzi przez konserwatywnych kardynałów warto zdawać sobie sprawę z aparatury pojęciowej, jaka używana jest wewnątrz Kościoła na określenie różnych poziomów nauczania oraz z subtelności związanych z ich interpretacją. Opowieść Majewskiego idzie tutaj w kierunku zasygnalizowanym we wstępie. Autor pokazuje, że brak teologicznej pokory i związane z tym „wyostrzanie” nauki Kościoła (a co się z tym wiąże – dyskutowanie z niepokornymi teologami za pomocą postępowań i edyktów Kongregacji Nauki Wiary zamiast otwartej dyskusji teologicznej) zrodziły kłopotliwą sytuację, w której z jednej strony pewne aspekty nauczania Magisterium nie dają się →


64

zaklasyfikować jako niepodważalne, z drugiej jednak – w praktyce istniała tendencja do traktowania ich tak, jak gdyby zaliczały się do prawd doktrynalnych. Takie kontrowersje dotyczą chociażby wspomnianej już sprawy kapłaństwa kobiet i listu apostolskiego Jana Pawła II „Ordinatio­sacerdotalis”. Działalności Kongregacji Nauki Wiary poświęca Autor zresztą oddzielny, zamykający zbiór esej, w którym podsumowuje krótko posoborową działalność Świętego Oficjum oraz relacjonuje zarzuty stawiane pod jego adresem. Jeśli miałbym doszukiwać się względnych słabości tomu, to wskazałbym na dwa punkty. Pierwszym byłby esej o demokratyzacji w Kościele, na tle pozostałych dość mocno socjologiczny, słabiej ugruntowany w teologii i w związku z tym nieco gorzej uargumentowany. Drugim jest natomiast fakt, że książka stanowi zbiór tekstów wcześniej publikowanych, co sprawia, że niektóre ich fragmenty potrafią się dublować, co wywołuje w czytelniku niekoniecznie satysfakcjonujące uczucie déjà vu. Niemniej jednak jako całość zbiór jest zdecydowanie wart polecenia, chociażby ze względu na to, że na polskim rynku wydawniczym stanowi unikalny przewodnik po współczesnych debatach teologicznych, pisany właśnie z perspektywy debaty teologicznej, a nie sporu filozoficznego, politycznego czy światopoglądowego. Istotnym z tego punktu widzenia dodatkiem jest także bogata bibliografia, która pozwoli czytelnikowi zainteresowanemu pogłębieniem swojej wiedzy na dalsze zgłębianie tematu. Nieco przewrotnie powiedziałbym, że polecam „Wiarę w trudnych czasach” zwłaszcza współczesnym krytykom papieża Franciszka oraz obrońcom nurtu tradycjonalistycznego w Kościele. Stanowi ona bowiem unikalną szansę na skonfrontowanie się z oponentami

teologicznymi nie od strony ich złośliwej karykatury, lecz od strony rzeczywistej, choć wychodzącej z innych przesłanek, troski o dobro Kościoła. Przeczytać ją powinni jednak także i katoliccy progresywiści, aby zdać sobie sprawę ze złożoności niektórych sporów teologicznych. W dobie dzisiejszego, niezwykle gorącego momentami sporu odrobina pokory przydałaby się bowiem nam wszystkim.

Piotr Wilkin jest doktorem filozofii i magistrem informatyki, obecnie pracuje w branży IT. W wolnych chwilach zajmuje się stykiem kognitywistyki, filozofii języka i umysłu.

Christina Yavorchuk christinayavorchuk@gmail.com


REKLAMA

Józef MaJewski

Wiara w trudnych czasach Józef Majewski omawia współczesne teologiczne i doktrynalne konflikty i trudności, takie jak np. pytania o ojcostwo i macierzyństwo Boga, święcenia kapłańskie kobiet, modlitwa międzyreligijna, ciemna noc wiary Maryi czy granice wolności teologii. 224 s., cena 32,00 25,60 zł „Świeckim, w tym wszystkim kobietom, czyli 98% członków Kościoła, przypada jedynie rola wykonawców kapłańskich decyzji, co najwyżej – jeśli taka wola kapłana – głos doradczy, który w istocie w żaden sposób i do niczego nikogo nie zobowiązuje. W Kościele w Polsce od świeckich kapłani od czasu do czasu domagają się odpowiedzialności za Kościół, zwykle ograniczając ją do odpowiedzialności za powołania kapłańskie, cóż to jednak za odpowiedzialność, jeśli nie może ona uczestniczyć w podejmowaniu decyzji? Na czym ma polegać odpowiedzialność, która nigdy nie odczuje smutku i ciężaru podjęcia decyzji złej lub radości czy satysfakcji podjęcia decyzji dobrej?” (fragment rozdziału Ksiądz – od monarchii do demokracji)

W naszej księgarni internetoWej 20% taniej! Warszawa, ul. Trębacka 3, tel./fax (22) 827 96 08 handlowy@wiez.pl, www.wiez.pl


66

Rewolucjonistka na miarę codzienności

przychodzi na świat w Warszawie

kończy Warszawską Szkołę Pielęgniarstwa

redaguje „Pielęgniarkę Polską” – pierwsze w Polsce zawodowe czasopismo dla pielęgniarek

uczestniczy w pracach Polskiego Komitetu Opiekuńczego, niosąc pomoc uchodźcom i osobom przesiedlonym

Maria Pajor, Karol Wilczyński

H

anna Chrzanowska, beatyfikowana 28 kwietnia 2018 roku, była rewolucjonistką. Czy zdawała sobie z tego sprawę? „Nie myślmy tylko o walce ze złem. Być może, że zło jest bardziej frapujące – nie tylko jako literacki temat. Trzeba o nim mówić, a nawet krzyczeć. Ale czy o dobroci też nie należy krzyczeć? O dobroci zrodzonej przez nieszczęście, wysnuwanej z miłości, dzień po dniu? To, co napisałam, to chyba nie jarmarczne kolory. Ja to widzę w kolorze płomienia” – pisała. Jej płomienne pragnienie miłości i szukania dobra budowało piękną wizję Kościoła, która nawet współcześnie pozostaje rewolucyjna. Była kobietą autentyczną, prawdziwą i o tę prawdę zabiegającą. Lektura jej pamiętników i wspomnień pokazuje, że nie było w niej nic z udawania, nie prowadziła gry pozorów, a jej działaniu nie przyświecały ukryte interesy, takie jak sława, kariera czy reputacja. Widać

1973

1957

1939-1945

1929-1939

1924

1902

Hanna Chrzanowska

angażuje się umiera w działalność w Krakowie w nowo powstałym Polskim Towarzystwie Pielęgniarskim

to również w tym, jak rozumiała współczucie, które niekoniecznie musiało wyrażać się w emocjonalnym współodczuwaniu, lecz przyjmowało postać towarzyszenia osobie chorej i potrzebującej, milczenia wobec tajemnicy cierpienia i nieszukania ratunku w banalnym pocieszaniu. Hanna opierała się na sumiennej pracy pielęgniarskiej i najnowszych pracach naukowych (autorstwa między innymi Florence Nightingale­ i Helen Bridge), którymi była zafascynowana. W rzetelnym i odpowiedzialnym działaniu widziała lekarstwo na choroby ówczesnego świata i na ogrom ludzkiego cierpienia, któremu chciała ulżyć. Wybrała pielęgniarstwo, ponieważ zauważyła, że opieka nad chorymi często była powierzana osobom zupełnie do tego nieprzygotowanym (w tym, jak często podkreślała, osobom zakonnym). Fakt ten, nawet jeśli w niezamierzony sposób, pogłębiał cierpienie chorych i w konsekwencji uderzał w ich poczucie godności. Widziała, że pielęgniarki czy zakonnice, które spotykała, lekceważyły potrzeby chorych – potrzebę bycia wysłuchanym, towarzyszenia, kontaktu z drugim


kina czy teatru. Przypominała jednocześnie, że w tej pomocy „nie chodzi o sam dar […], ale o sposób złożenia daru, nie anonimowy na «jakiś cel», tylko konkretnemu biedakowi i do tego w ramach, które dały mi radość”. Druga mała rewolucja wydarzyła się na polu podejścia Hanny do duchowości. Jej religijność, co wynikało być może z doświadczeń młodości, gdy nie przywiązywała dużego znaczenia do praktyk i rytuałów, miała dość luźny charakter. Kluczem w służbie drugiemu człowiekowi było dla niej poznanie siebie, swoich granic, talentów, bólów i radości. Do tego potrzebne były jednak wolność i autentyczność. „Wycofać siebie, puścić się na szerokie wody miłości, nie z zaciśniętymi zębami, nie dla umartwiania, nie dla przymusu, nie traktować chorego jako drabiny do nieba. Chyba tylko wtedy, kiedy jesteśmy wolne od siebie, naprawdę służymy Chrystusowi w chorych” – pisała. Służba chorym była dla niej lekcją pokory rozumianej jako autentyczne poznawanie swoich granic, ale też lekcją empatii. Pisała o tym w wyjątkowy sposób: „Żadna osoba na chodzie nie może wczuć się całkowicie w sytuację kogoś, kto nie opuszcza łóżka miesiącami i latami albo opuszcza je na krótko, aby z trudem znaleźć się w fotelu. Trudno utożsamić się z kimś, dla kogo potrzeby fizjologiczne są ciągłą udręką, kto nie może poprawić sobie uciekającego spod głowy jaśka ani spędzić muchy, kto oddycha powietrzem zepsutym wyziewami chorego ciała i leży obolały wskutek niezmienionej pozycji, komu te i inne niezliczone dolegliwości przeszkadzają w myśleniu, nie pozwalają się skupić, nie dają się modlić”. Według Hanny codzienna praca i służba drugiemu człowiekowi otwierają człowieka na jego własne wnętrze. Pozwalają umieścić siebie w rzeczywistości i sprowadzić z obłoków teologicznych rozważań, do których prowadzi rozbuchane ego, z powrotem na ziemię.

67 LEWA NAWA

człowiekiem. Dlatego podkreślała, że konieczna jest pomoc integralna: dotykająca wszystkich potrzeb człowieka, a nie tylko tych związanych z ciałem. Dla Hanny liczył się przede wszystkim człowiek, w którym ostatecznie zobaczyła odbicie Boga. „Chrystus jadał z celnikami i kochał jawnogrzesznice. Bądźmy deszczem spadającym na równi na dobrych i złych” – pisała. Słowo Jezusa odczytywała w duchu humanizmu. Jak podkreślała, każdy człowiek jest tak samo ważny, każdy zasługuje na to, by poświęcono mu tyle samo czasu i uwagi i z taką samą sumiennością dbano o jego potrzeby. Uważała, że pielęgniarka ma obowiązek służyć opieką w zastanych warunkach, nie zważając na to, czy ktoś jest materialnie ubogi, czy jest przestępcą, czy osobą starszą. Fundamentem jej myślenia była jednak troska o siebie. Wiedziała, że osoba wyspana, wypoczęta, w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej będzie w stanie lepiej zadbać o pacjenta. Było to o tyle istotne, że pielęgniarka była dla niej kimś więcej niż tylko opiekunką osoby chorej. Hanna patrzyła na to z szerszej perspektywy – tak samo ważne było dla niej dobro rodzin jak i ostatecznie całego środowiska. Pielęgniarki były w jej wyobrażeniu liderkami i osobami, których zadaniem było nie tylko pielęgnowanie chorych, ale również poznawanie kontekstu ich życia oraz organizowanie całej społeczności, by ta pomagała cierpiącym. Robiła rzeczy niemożliwe, ale na miarę swoich możliwości. Postanowiła pójść za pragnieniem oparcia opieki nad chorymi o Kościół – rozumiany nie jako hierarchów czy osoby zakonne, ale jako lud. Przekonała w tym celu lokalnych biskupów (między innymi­Karola Wojtyłę) do wsparcia jej w zorganizowaniu opieki domowej w pełnym wymiarze godzin dla osób przewlekle chorych. Włączyła parafie w dzieło pomocy ubogim, pozostawiając po sobie wyraźny ślad. W duchu swojej wizji „integralnej pomocy” poszerzyła w ten sposób opiekę nad chorymi i niepełnosprawnymi. Jako pierwsza w Polsce zaczęła organizować rekolekcje dla chorych i niepełnosprawnych, wspólne wypady w góry, do


68

Kostka – dom przyszłości Korzenie polskiej kostki leżą niewątpliwie tam, gdzie korzenie całego europejskiego modernizmu. Geometryczne wille, uproszczone do granic możliwości, przyczyniły się do rozpowszechnienia taniego, masowego i powtarzalnego budownictwa.

Alicja Beryt

W

kultowym polskim serialu komediowym „Alternatywy 4” obserwujemy przeprowadzki lokatorów do nowego bloku na Ursynowie. Z różnym dobytkiem i poziomem entuzjazmu mieszkańcy Warszawy czy podwarszawskich miasteczek przeprowadzają się na blokowisko. Jednak gdy w połowie lat 70. szczęśliwcy otrzymywali przydział na mieszkanie spółdzielcze w stolicy, mieszkańcy Polski lokalnej własnymi siłami, przy pomocy rodziny i znajomych wznosili swoje własne domy. Kostka środkowoeuropejska Kostka – nieoficjalne określenie typowych domów jednorodzinnych z lat 70. XX wieku – jest niekoronowaną królową polskiej prowincji. Czym wielopiętrowe bloki dla krajobrazu miejskich peryferii, tym szare piętrowe pudełka dla miasteczek i wsi. Płaski dach i modernistyczna sylwetka w lokalnym krajobrazie nie są bynajmniej fenomenem polskim.

Czechosłowacki šumperák na stałe rozgościł się u naszych południowych sąsiadów, a z czasem przeniknął także do Polski, stając się jedną z licznych odmian naszej rodzimej kostki. Šumperák to parterowy dom rodzinny z salonem na pierwszym piętrze i garażem. Front nieco wystającego pierwszego piętra wyposażony jest w duże okna i wąski, idący przez całą szerokość fasady balkon z bocznymi lekko skośnymi skrzydłami. Projekt Josefa Vaněka, oficjalnie „dom rodzinny typu V”, swoją nazwę wziął od miasta Šumperk, w którym powstał pierwszy budynek mieszkalny zaprojektowany dla dyrektora miejscowego szpitala. Šumperák doczekał się poświęconego mu albumu Tomáša Pospěcha (z tekstem Martiny Mertovej). Swoją odmianę kostki mają także Węgrzy. Różni się od naszej między innymi czterospadowym spiczastym dachem w kształcie ostrosłupa. Podstawa jest sześcianem, w związku z czym węgierskie domy nazywane są po prostu „węgierską kostką” (Magyar kocka) albo „kostką Kádára” (Kádár-kocka) od nazwiska przewodniczącego Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej. Węgierskie kostki sfotografowane przez Katharinę Roters znalazły się z kolei w albumie „Hungarian­Cubes”.


KULTURA

69

Polskim kostkom poświęcił swój projekt artysta Łukasz Skąpski, tytułując je „szarymi”. Jak możemy przeczytać na stronie artysty: «Grey Cube» to seria siedemdziesięciu zdjęć pokazujących domy w polskich wsiach i miasteczkach. Wybór obejmuje wyłącznie zdjęcia domów o kształcie kostki (zwykle szarej) i jest częścią szerszego projektu o roboczej nazwie «Domopolo», który dokumentuje polską architekturę prowincjonalną”. Kostka króluje na peryferiach miast, a nieco bardziej skomplikowane odmiany, pretendujące do miejskich rezydencji, trafiają się także bliżej centrum w dzielnicach willowych, otoczone niewielkimi ogródkami. Między chatą a dworkiem Dom kostka posiada przepisowe 110 metrów kwadratowych, 2,75 metra wysokości, parter, piętro, najczęściej piwnicę, a w niektórych wersjach także garaż. Pudełko na planie kwadratu, zazwyczaj otynkowane na szaro, przykryte jest prawie płaskim dachem, a okna

rozłożone są symetrycznie. Często występuje dekoracja z kamieni, granitu lub – jeśli właściciele mieli więcej fantazji – z ceramicznej tłuczki. W artykułach poświęconych modernizacji i przebudowie kostek padają hasła „brzydka” i „niefunkcjonalna”. Gdy jednak zapytać, jakie dokładnie kryteria powinna spełniać kostka, aby była „ładna” i „funkcjonalna”, okaże się (cóż za zaskoczenie!), że to zależy. Wiele z obiegowych opinii o kostce to nieco bezmyślnie powtarzane stereotypy o „brzydkim i szarym PRL-u”, a częściowo konsekwencja niewystarczającego udziału architektów w procesie powstawania domów jednorodzinnych. Budowa systemem gospodarczym może bowiem prowadzić na architektoniczne i wnętrzarskie manowce. By nadać jej blasku często wystarczy niewielki lifting. Biała fasada, powiększenie przeszklenia czy po prostu konsekwentne stosowanie stolarki okiennej i dbałość o detal sprawiają, że łatwiej w naszej rodzimej kostce odnaleźć echo Bauhausu. Docieplenie →


70

Czy po boomie na dziedzictwo bloków nadejdzie fala zainteresowania prowincjonalną kostką?

pozwala zniwelować konsekwencje peerelowskich braków materiałowych i uczynić dom przytulnym, także pod względem panującej w nim temperatury. A po zastosowaniu kilku prostych (choć niekoniecznie tanich) trików w aranżacji wnętrza, kostka trafia na strony internetowe pod hasłem: „Niezwykła metamorfoza domów z PRL-u [ZOBACZ ZDJĘCIA!]”. Zjawiska „polskiej kostki”, „szarej kostki” czy też „sześcianu mazowieckiego” nie można rozpatrywać bez kontekstu i spojrzenia na to, jak wyglądało budownictwo na wsi przed wojną oraz co nastąpiło po 1989 roku. Polska kostka sytuuje się zatem gdzieś pomiędzy drewnianą chatą krytą strzechą a architekturą dworkową, która rozkwitła po transformacji. I na tle tych zjawisk prezentuje się całkiem dumnie. Kto wciąż wierzy w sarmacką sielskość wsi, niech zajrzy do fotografii Zofii Rydet z „Zapisu socjologicznego”, a zobaczy tam ciasne, dwuizbowe chaty o małych oknach i niskich stropach.

Dla porównania, przyzwoicie doświetlone, choć zdaniem ekspertów „przeskalowane” pod względem powierzchni mieszkalnej, kostki wydają się luksusem. Podobnie jak obecność toalety i łazienki, które w latach 70. wcale nie należały do standardowego wyposażenia. Wyższe, jaśniejsze i lepiej izolowane cieplnie kostki wypadają więc na tle wcześniejszego budownictwa naprawdę nieźle. Choć niewątpliwie braki materiałowe doskwierające mieszkańcom Polski Ludowej nie sprzyjały doborowi najlepszych środków czy finezji wykończenia wnętrza. Kolejny zarzut pod adresem kostki to „szarość i monotonia”. Cóż, w porównaniu z „nowym polskim dworem” wyposażonym nierzadko w elementy architektury dworkowej, jak symetryczna para kolumn czy czterospadowy dach, istotnie może sprawiać wrażenie nieco ascetycznej. Ale ciągi przyzwoicie utrzymanych i otynkowanych kostek zdaniem sympatyków tej formy tworzą podstawy ładu przestrzennego, do którego nie przywykliśmy


KULTURA

71

i który wciąż nie jest znakiem rozpoznawczym polskiej przestrzeni publicznej, czy to na wsi, czy w mieście. Budujemy nowy dom Skąd zatem w Polsce wzięła się kostka i dlaczego tak mało poświęca się jej miejsca, chociaż są regiony, gdzie stanowi absolutnie dominujący element krajobrazu? Można ją śmiało określić stylem ogólnopolskim. Popularna na wsiach Wielkopolski i Mazowsza (wspomniany „sześcian mazowiecki”) uległa lokalnym modyfikacjom na Podhalu, gdzie tradycyjne chaty góralskie wyewoluowały w wielokondygnacyjne pensjonaty, w których oprócz rodziny właścicieli powinni pomieścić się też sezonowi turyści. Powszechna jest również w Małopolsce, choć tu posiada często dodatkowe małe okna sygnalizujące strych, a w niektórych przypadkach bardziej spadzisty dach w kształcie ostrosłupa (najpewniej z uwagi na silniejsze niż na Nizinie Mazowieckiej opady śniegu). Czy zatem

kostka doczeka się poważniejszego studium swojego przypadku? Czy po boomie na niechciane przez lata dziedzictwo bloków i blokowisk nadejdzie fala zainteresowania prowincjonalną kostką? Korzenie szarej kostki leżą niewątpliwie tam, gdzie korzenie całego europejskiego modernizmu. Proste, geometryczne, miejskie wille, uproszczone do granic możliwości przyczyniły się do rozpowszechnienia taniego, masowego i powtarzalnego budownictwa. Od czasów przedwojennych do lat 50. XX wieku zmiany w wiejskim budownictwie przebiegały niezwykle wolno. Wygląd i rozmach nieruchomości zależny był na ogół od statusu finansowego właściciela. W latach 60. w życie weszły nowe przepisy budowlane. Drewno i słomiana strzecha miały odejść w zapomnienie zamienione na materiały ogniotrwałe: cegłę, a częściej pustaki, zbrojony beton, blachę i papę. Przepisy nakazywały także oddzielenie części mieszkalnej od części dla zwierząt hodowlanych, stąd wielu betonowym


72

kostkom towarzyszyły analogiczne nieotynkowane kostki przeznaczone dla inwentarza. Zanim jednak kostka podbiła w zasadzie całą Polskę­, w architekturze małych miejscowości można było obserwować formy przejściowe – materiał i dekoracje zachowały tradycyjny charakter, podobnie jak przeszklone werandy doklejane do uproszczonych brył domów budowanych z cegły czy pustaków i posiadających ogniotrwałe spadziste dachy. Od 1955 roku liczba nowo budowanych izb wzrastała średnio o 30 procent rocznie. W latach 60. XX wieku połowa ludności Polski mieszkała na wsi. Mimo masowych rozmiarów budownictwa państwowego, które nigdy po 1989 roku nie dogoniło peerelowskich wskaźników, „prywatny sektor” wciąż odpowiadał za wznoszenie 20–30 procent ogółu izb. Nie chodzi tu oczywiście o deweloperskie spółki, ale o osoby prywatne, wznoszące domy na własny użytek bądź na użytek najbliższej rodziny. Powszechne było także zjawisko pomocy sąsiedzkiej, na budowie pracowali przyszli właściciele, ich rodzina oraz znajomi. Mieszkania na wsi posiadały większe niż w miastach metraże. Grunt był tani, a zabudowa wolnostojąca. Od połowy lat 50.

do końca 60. wzniesiono na wsi ponad pół miliona nowych mieszkań, do 1989 roku milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Filiżanka na elewacji Przez wiele lat charakterystyczną cechą kostek było także pozostawanie w stanie nieukończonym. Pstrokate – trochę z cegły, trochę z pustaka – stanowiły żywą dokumentację problemów zaopatrzeniowych epoki i niczym ze słojów drzewa można było z nich wyczytać, jaki materiał był akurat dostępny na rynku. Materiał do osobnych badań stanowi natomiast zdobienie kostek, które zadaje kłam przekonaniu, że polska kostka jest szara. Już w latach 70. i 80. wiele z nich posiadało wymyślne, ale na ogół pozostające w geometrycznej estetyce, oskarżane o kicz fasady – „pikasiaki”. To abstrakcyjne wzory z ceramicznej tłuczki nawiązujące nazwą z jednej strony do Pabla Picassa, zaś z drugiej do zdobionych na wzór jego obrazów serwisów do kawy i herbaty, które w wyniku strat w procesie produkcji zyskiwały nowe, nieoczekiwane życie na ścianach zewnętrznych polskich domów. Nowe kolorowe życie zyskały również


KULTURA

73

kostki w latach 90., kiedy to analogicznie do bloków – ocieplane i odnawiane, zaczęły się mienić wszystkimi barwami pastelowej tęczy. Inne zaś sztukowane drewnem czy plastikowym sidingiem zyskiwały zupełnie nowe oblicze, o którym nie śniło się ich budowniczym, że o architektach nie wspomnę. Rola architektów sprowadzała się bowiem w przypadku kostek jedynie do przygotowania wstępnego projektu. To zaś, co działo się podczas budowy, zależało od, jak powiedzielibyśmy dziś – inwestorów, czyli po prostu przyszłych mieszkańców.

Alicja Beryt jest graficzką, absolwentką filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkinią i współzałożycielką krakowskiej Spółdzielni Ogniwo. Hobbystycznie zajmuje się estetyką urbanistyczną.

Ekokostka Jednorodzinna kostka nie ma tyle szczęścia co bloki, do których kierują się młodzi ludzie migrujący ze wsi do miast. W dużych domach często zostają sami rodzice. Warto jednak zaprzyjaźnić się z polską kostką. Dlaczego? Choćby dlatego, że została już zbudowana. W dobie nadciągającej katastrofy klimatycznej należy pamiętać, że budowanie nowych budynków to proces pochłaniający wiele energii i materiałów. Warto policzyć, czy modernizacja istniejącej kostki nie okaże się tańsza i bardziej ekologiczna niż stawianie nowego domu.


74

Utknęliśmy tu Unia Europejska przekazuje miliony euro na kontrolę granic w Maroku. Lokalne służby, łamiąc prawa człowieka, starają się utrzymać subsaharyjskich migrantów jak najdalej od granicy z Hiszpanią. Potrzebujący znajdują pomoc i schronienie w Kościele katolickim.

Anna Unton Zofia Różycka

O

umar, Abdul i Rodrigue pochodzą z Burkina Faso i, aby dotrzeć do Maroka, musieli pokonać Saharę. Przemierzyli Niger i Algierię, łącznie około 4 tysięcy kilometrów. Zapytani o najtrudniejszą część podróży odpowiadają, że najtrudniej jest im teraz, w Nadorze. Mają 19 i 20 lat. Przyjechali do Maroka z nadzieją na lepszą przyszłość, ale znaleźli się w jeszcze gorszej sytuacji. – Utknęliśmy tu – mówią. – Nie możemy dostać się do Europy ani wrócić do domu. Powrót to wielki wstyd. Palą wszystko, co mamy Na drodze do ich marzeń o życiu w Hiszpanii stoi sześciometrowy płot z drutem kolczastym i nowoczesnym systemem monitoringu. A dokładnie cztery płoty, ustawione jeden za drugim, w miejscu, w którym Unia Europejska spotyka się z Afryką. Po drugiej stronie znajduje się Melilla – niewielka hiszpańska eksklawa nad Morzem Śródziemnym otoczona przez terytorium Maroka. Do Unii Europejskiej można dostać się także drogą morską, ale to może kosztować nawet kilka tysięcy euro. Tyle trzeba zapłacić przemytnikom za miejsce w łódce, która być może szczęśliwie dopłynie do brzegu. Oumar, Abdul i Rodrigue nie mają żadnych oszczędności, więc jedyną opcją pozostaje dla nich pokonanie płotu. Nie pamiętają, ile razy już próbowali. – Za każdym razem marokańska policja łapie nas i aresztuje – mówi Rodrigue. – Jeśli mamy przy sobie pieniądze, nawet drobną sumę, zabierają je.

W Burkina Faso, skąd pochodzą, nieco ponad 40 procent ludzi żyje poniżej granicy skrajnego ubóstwa, czyli za mniej niż 1,9 dolara dziennie. Sytuację w kraju, którego gospodarka jest silnie uzależniona od rolnictwa, pogarszają zmiany klimatu i susze, a w ostatnich miesiącach także nasilające się ataki dżihadystów. Od początku 2019 roku prawie 300 tysięcy mieszkańców, głównie północnych i wschodnich terenów Burkina Faso, musiało opuścić swoje domy. Według Światowego Programu Żywnościowego (WFP), agencji Organizacji Narodów Zjednoczonych, państwo to stoi w obliczu kryzysu żywnościowego. Oumara, Abdula i Rodrigue’a spotykam kilkanaście kilometrów od płotu, w okolicy przygranicznego miasta Nador. Opowiadają, że po drodze do Maroka pracowali trochę w Nigrze, żeby zarobić na dalszą podróż. W Nadorze nie udało im się ani znaleźć pracy, ani wynająć mieszkania. Mówią, że nie są mile widziani w mieście i nawet wypicie kawy staje się problemem. W pobliskiej kawiarni kelner kilka razy upewnia się, że przyszli ze mną, zanim pozwala im usiąść przy stoliku. Mieszkają w lesie, w prowizorycznych obozowiskach, które co jakiś czas są niszczone przez policję. – Policjanci palą wszystko, co posiadamy, nawet nasze ubrania, zabierają nam jedzenie i wodę. Za każdym razem zostajemy z niczym i musimy zaczynać od nowa – opowiada Rodrigue. Wywożeni i porzucani W ubiegłym roku policja oraz podlegające Ministerstwu­Spraw Wewnętrznych paramilitarne brygady marokańskich sił pomocniczych dokonały prawie 270 ataków na obozowiska – wynika z raportu Marokańskiego­Stowarzyszenia Praw Człowieka


wprowadziła jednak Hiszpanię, a co za tym idzie również UE, na niepewny grunt, jeśli chodzi o prawa człowieka i prawo międzynarodowe” – napisano w publikacji Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR), niezależnego think tanku. Gorące zwroty Jednym z przykładów współpracy Brukseli z Rabatem­ jest ulepszanie zabezpieczeń na granicy. Ostatni, czwarty płot zbudowano po stronie marokańskiej w 2015 roku. Postawiono go nieco dalej od trzech pozostałych i wykopano za nim dwumetrowy rów. Od tego czasu przekroczenie granicy stało się jeszcze trudniejsze, a migranci – ku uciesze przemytników – są bardziej skłonni wybrać niebezpieczną drogę przez morze. Statystyki UNHCR, czyli Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców, dotyczące wszystkich szlaków migracyjnych pokazują, że szansa na przeżycie podróży maleje z każdym rokiem. W 2015 roku podczas przeprawy przez Morze Śródziemne do Europy ginęła jedna na 269 osób. W 2018 roku – już jedna na 51. →→

75 POZA CENTRUM

(AMDH) „Sytuacja migrantów i uchodźców w Nadorze w 2018 r”. Liczba ataków gwałtownie wzrosła w sierpniu. Odnotowano przypadki przemocy fizycznej oraz konfiskaty telefonów i pieniędzy bez sporządzania raportu o zajęciu. Represje dotyczyły również tych, którzy mieli pozwolenie na pobyt. Według Omara Naji, prezesa AMDH Nador, odkąd marokańskie władze dostają od Unii Europejskiej duże środki finansowe na ochronę granic, starają się trzymać migrantów subsaharyjskich jak najdalej od terytorium Hiszpanii. – Często są oni aresztowani na kilka dni, a niekiedy nawet na kilka tygodni, a potem wywożeni autobusami na południe kraju i tam porzucani – mówi Naji. – Skoro Unia Europejska przekazuje pieniądze na kontrolę granic w Maroku, powinna nalegać, aby marokańskie służby nie dopuszczały się nadużyć wobec praw człowieka. W 2018 roku Unia Europejska przeznaczyła 148 milionów euro na kontrolę granic oraz walkę z nielegalną migracją i przemytem ludzi w Maroku. Za zwiększeniem wsparcia dla Rabatu opowiedziała się Hiszpania, której zależało na ograniczeniu liczby migrantów przybywających do jej wybrzeży. „Wzmocniona współpraca


76

Na drodze do ich marzeń o życiu w Hiszpanii stoi sześciometrowy płot z drutem kolczastym i nowoczesnym systemem monitoringu.

Nawet jeśli Oumar, Abdul i Rodrigue pokonają płoty, mogą natychmiast zostać odesłani do Maroka. O takich przypadkach w Ceucie i Melilli wielokrotnie informowały media oraz organizacje pozarządowe, między innymi AMDH. „Gorące zwroty”, czyli zatrzymywanie ludzi i przekazywanie ich do sąsiednich krajów bez umożliwienia im ubiegania się o azyl oraz bez oceny ich podstawowych potrzeb i stanu zdrowia, zostały skrytykowane także przez UNHCR. W 2018 roku zmieniły się trasy, którymi migranci i uchodźcy docierają do Europy. Głównym punktem wejścia stała się Hiszpania, do której przez tak zwany szlak zachodni przybyło 65,4 tysięcy osób (90 procent drogą morską oraz 10 procent drogą lądową przez Ceutę­i Melillę). To ponad dwa razy więcej niż rok wcześniej i aż cztery razy więcej niż w 2015 roku. Miało na to wpływ zacieśnienie współpracy Unii Europejskiej z Libią­, które spowodowało znaczne ograniczenie ruchu na tak zwanym centralnym szlaku śródziemnomorskim prowadzącym do Włoch. Jednak w pierwszej połowie 2019 roku liczba migrantów, którzy dotarli do Hiszpanii, spadła o 23 procent w porównaniu z analogicznym okresem rok wcześniej. Według hiszpańskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych jednym z powodów tego spadku jest wzmocnienie stosunków dwustronnych z Marokiem, „które skutecznie kontroluje nielegalną imigrację do Hiszpanii ze swojego terytorium”. Jak wynika z danych Frontexu, unijnej agencji odpowiadającej za ochronę granic, od stycznia do czerwca na zachodnim

szlaku śródziemnomorskim zarejestrowano najwięcej Marokańczyków­, Malijczyków oraz Algierczyków. Bezpieczna przystań Choć Maroko jest krajem tranzytowym na drodze do Europy, niektórzy decydują się w nim pozostać. Edouard­z Kamerunu był w Tangerze i próbował przedostać się do Hiszpanii, kiedy odebrał telefon od przyjaciela, którego żona ciężko zachorowała. Żeby mu pomóc, pojechał do innego miasta, kilkaset kilometrów od Tangeru. Tam zaczął pracę w jednym z kilku kościołów katolickich, które są azylami dla migrantów subsaharyjskich. – Miałem tu zostać przez tydzień, a minęły już trzy lata. Na początku chciałem jechać do Europy, ale zmieniłem zdanie. Tu mogę pomóc innym – mówi. Kościół to bezpieczna przystań dla tych, którzy potrzebują wsparcia. Zostają tam kilka dni, tygodni, a niekiedy nawet miesięcy – żeby wyleczyć rany i nabrać sił przed dalszą podróżą. Potem muszą ruszać w drogę, bo każdego dnia przychodzą kolejni potrzebujący. – Większość migrantów to muzułmanie. Żyjemy tu wspólnie – mówi ksiądz Francis, który opiekuje się kościołem. – Czasami też wspólnie się modlimy. Jeden z pokoi jest przedzielony zasłoną. Po jednej stronie modlą się chrześcijanie, a po drugiej muzułmanie. Kiedy dwa lata temu Youssouf z Mali próbował przeskoczyć przez płot w Nadorze, policjant zranił go w kolano. Youssouf zawrócił i przebył długą drogę, a kiedy nie był już w stanie iść, spotkał policjantów po raz


swój kraj, po powrocie nie jest już tym samym człowiekiem – mówi ksiądz Francis. I dodaje: – Ostatnio zadzwonił do mnie ojciec dwóch chłopców z Gwinei, którzy wrócili do rodziny. Podziękował, że żyją. Imiona bohaterów zostały zmienione.

77 POZA CENTRUM

kolejny. Dali mu pieniądze na taksówkę i powiedzieli, że niedaleko znajduje się kościół, w którym pomagają migrantom. – Na początku bardzo trudno było mi tu przyjść, ponieważ jestem muzułmaninem. Ale teraz jestem szczęśliwy, że tu trafiłem – mówi. Na razie zrezygnował z marzeń o Europie i nie wie, co będzie dalej. Z kolei kolega Youssoufa, Amadou z Gwinei, złożył podanie o azyl. W Maroku uchodźcy z Afryki Subsaharyjskiej­stanowią 25 procent wszystkich osób, którym przyznana została ochrona międzynarodowa, wynika z danych UNHCR. Najczęściej pochodzą z Republiki Środkowoafrykańskiej, Wybrzeża Kości Słoniowej lub Demokratycznej Republiki Konga. Częściej azyl dostają przybysze z Bliskiego Wschodu – Syryjczycy, Jemeńczycy i Palestyńczycy. Innym wyjściem mogłaby być legalizacja pobytu. W obliczu rosnącej liczby nieudokumentowanych migrantów rząd marokański przeprowadził dwie duże akcje legalizacyjne – w 2014 oraz w 2017 roku – wydając czasowe pozwolenia na pobyt osobom spełniającym określone kryteria. Na razie nie zapowiedziano jednak kolejnej podobnej akcji. Księża pomagający migrantom starają się przygotować ich do dalszej drogi. Najtrudniej jest zorganizować ich powrót do domu. Niektórzy zabrali w podróż oszczędności całej rodziny, inni wyjechali w tajemnicy przed bliskimi. – Oni nie chcą wracać. Uważają, że to wielki wstyd. Pomagamy im zrozumieć, że ich doświadczenie nie jest porażką. Wykazali się siłą i odwagą. Ktoś, kto opuścił

Anna Unton była dziennikarką ekonomiczną Polskiej Agencji Prasowej. Absolwentka stosunków międzynarodowych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.

Zofia Różycka facebook.com/zofiarozycka


78

Smartfony cenniejsze niż życie Szacuje się, że na świecie ze smartfonów korzysta około 3,3 miliarda osób. Każdy z telefonów zawiera cenne minerały, takie jak koltan, miedź czy złoto. Patrząc w ekran komórki, nie widzimy tego, co kryje się za jej produkcją.

Z Aktywistą Global Witness rozmawia Katarzyna Rodacka Agnieszka Kucińska

Wydobycie minerałów może być powiązane z działalnością grup zbrojnych, korupcją i łamaniem praw człowieka. W takiej sytuacji często mówimy o „minerałach konfliktu”. Z jakimi problemami społeczno-politycznymi wiąże się ich pozyskiwanie?

Podam przykład naszej pierwszej kampanii, która miała miejsce w 1998 roku w Angoli. Okazało się, że wydobywane tam diamenty odgrywały kluczową rolę w podsycaniu konfliktu w kraju. Najróżniejsze ugrupowania zbrojne sprzedawały te cenne minerały, a uzyskane pieniądze przeznaczały na zakup broni. Dzięki naszemu śledztwu po raz pierwszy kwestie naruszenia praw człowieka, wojny i wydobycia minerałów pojawiły się w jednym kontekście w debacie publicznej. Oczywiście problem nie dotyczy tylko Angoli. Nasza organizacja pracuje obecnie między innymi w Demokratycznej Republice Konga, Afganistanie, Mjanmie czy Zimbabwe. To miejsca, w których łamane są prawa człowieka, a wydobycie minerałów, ich transport i handel nimi podsyca panujące tam konflikty. Nasza organizacja – Global Witness – już od dwudziestu lat prowadzi śledztwa w tych sprawach i organizuje

kampanie na rzecz zmian, które powinny zajść w sposobie prowadzenia interesów przez niektóre firmy. O jakie konkretnie minerały chodzi?

Złoto i diamenty, ale też na przykład o koltan w Demokratycznej Republice Konga, jadeit w Mjanmie czy talk w Afganistanie. Diamenty i złoto to minerały, które mają dużą wartość. W dodatku kopalnie, w których są wydobywane, znajdują się często blisko obszarów objętych konfliktem. Jeśli zatem grupa, pod kuratelą której znajduje się kopalnia, chce kupić broń, to środek płatności – na przykład złoto – jest dostępny praktycznie na miejscu. Można je wymienić bezpośrednio na uzbrojenie. Transakcja przebiega błyskawicznie. Także niektóre minerały wykorzystywane do produkcji telefonów czy laptopów, szczególnie cyna, koltan, złoto czy wolfram, wydobywane są w miejscach, w których obecny jest konflikt. 40 procent koltanu pochodzi z Demokratycznej Republiki Konga, kolejne 20 procent eksportuje Rwanda. Istnieje ryzyko, że część z tych minerałów pozyskiwana jest w sposób, który może łączyć się z łamaniem praw człowieka.


Skupiamy się na przeprowadzaniu śledztw, przede wszystkim w przypadkach, które dotychczas nie były nagłaśniane. Najpierw zbieramy informacje, a następnie tworzymy raporty i upubliczniamy dany temat. Chcemy zwiększać świadomość konsumentów oraz mieć wpływ na osoby decyzyjne w tym zakresie – zarówno na ustawodawców, jak i na firmy, których obowiązkiem powinno być sprawdzenie swoich dostawców. Nasza praca wymaga jednak pozyskiwania informacji, których osoby będące u władzy często nie chcą upubliczniać. Ponadto jeździcie w miejsca, w których wydobywane są poszczególne minerały. Jak wygląda praca w takiej kopalni­?

Bardzo różnie. Nawet jeśli na miejscu nie toczy się żaden konflikt, to górnicy pracują w bardzo ciężkich warunkach. Chodniki w kopalniach są wąskie, a panująca w nich temperatura bardzo wysoka. Wydobywanie minerałów to ciężka praca fizyczna, do tego niebezpieczna, bo chodniki mogą się zapaść. Przy wydobyciu

złota często korzysta się ze szkodliwej dla człowieka rtęci, którą potem należy odparować, żeby pozyskać z niej kruszec. Warunki zależą oczywiście od konkretnej kopalni. Są miejsca, w których złoto wydobywa się od pokoleń, wykorzystując tradycyjne sposoby, bez konieczności używania rtęci. Sposób pozyskiwania minerałów różni się także w zależności od kraju. Jak zatem, będąc zwykłym konsumentem, mogę sprawdzić, czy mój sprzęt nie został wyprodukowany z użyciem minerałów konfliktu?

W praktyce bardzo trudno jest określić, z jakiego źródła pochodzą minerały, zaś jako konsument zupełnie nie jestem w stanie tego sprawdzić. Rozwiązanie nie polega jednak na tym, żeby przestać kupować produkty wytworzone z minerałów pochodzących z terenów wojennych. Trzeba pamiętać, że wydobycie stanowi w tych miejscach ważne źródło dochodu dla obywateli. Firmy powinny jednak raportować o stopniu ryzyka związanym z ich pozyskiwaniem. Z kolei konsumenci powinni wywierać presję, pytając o łańcuch dostawców poszczególnych elementów, o politykę firmy w zakresie zapobiegania wydobywaniu minerałów konfliktu. →

79 POZA CENTRUM

Global Witness wprowadza ten temat do debaty publicznej. W jaki sposób zdobywacie potrzebne informacje?


80

Nasza praca wymaga pozyskiwania informacji, których osoby będące u władzy często nie chcą upubliczniać.

Pamiętajmy także, że problem nie dotyczy wyłącznie elektroniki, ale także biżuterii. Niektóre banki mają w swojej ofercie możliwość inwestowania w złoto. Ono także może pochodzić z regionów objętych konfliktami. Problem minerałów konfliktu dotyczy z jednej strony firm, z drugiej państw. Czy da się wskazać rządy, które próbują się z nim mierzyć?

Ta kwestia jest często poruszana w krajach, w których następuje wydobycie minerałów, ale nie tylko one zwracają uwagę na ten problem. Także w Stanach Zjednoczonych i w Unii Europejskiej jest to dosyć ważny temat. USA są pierwszym krajem, w którym wprowadzono jakąkolwiek rezolucję prawną dotyczącą kwestii minerałów konfliktu. W 2010 roku stworzono Dodd-Frank Act. Uchwalone prawo dotyczyło przede wszystkim kwestii ówczesnego kryzysu bankowego, była tam jednak także sekcja 1502 odnosząca się właśnie do minerałów. Zgodnie z nią firmy, które znajdują się na amerykańskiej giełdzie, mają obowiązek sprawdzania swoich dostawców cyny, wolframu i złota, jeśli istnieją przesłanki, że te minerały mogą pochodzić z Demokratycznej Republiki Konga lub z pobliskiego obszaru. Objęte rezolucją firmy muszą podjąć kroki, żeby sprawdzić potencjalne zagrożenie, i zobowiązane są co roku składać raport przed Amerykańską Komisją Papierów Wartościowych i Giełd. Nie

zmusza się ich do zaprzestania kupowania minerałów wydobytych w tym regionie, muszą jednak udowodnić, że odpowiednio dbają o uczciwy łańcuch dostawców i że sprawdzają, czy nie przyczyniają się do łamania praw człowieka i nie finansują handlu bronią. Często zdarza się, że surowce nie są dostarczane bezpośrednio z kopalni, ale przechodzą przez ręce pośredników z różnych krajów. Czasem jest ich nawet kilku. W związku z tym tak naprawdę każda firma, która stanowi część tego łańcucha, powinna sprawdzać swoich dostawców. Czy analogiczne prawo działa w Unii Europejskiej?

Dwa lata temu Unia Europejska podjęła decyzję o uregulowaniu kwestii minerałów konfliktu. Nowe prawo wejdzie w życie w styczniu 2021 roku i będzie dotyczyło firm sprowadzających tantal, cynę, wolfram i złoto. Unijne prawo będzie między innymi sprawdzać, czy pozyskiwanie minerałów odbywa się zgodnie ze standardami wydobycia wypracowanymi już wcześniej przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Prawo amerykańskie dotyczy jedynie minerałów pochodzących z Konga, natomiast prawo unijne ma dotyczyć wydobycia na całym świecie. Zawęża ono jednak „chronione” minerały do tych wymienionych powyżej i nie będzie obowiązywać na przykład importerów diamentów.


Amerykańskie prawo, o którym wspomniałeś – Dodd-Frank Act 1502 – skupia się na minerałach, które wydobywane są w Demokratycznej Republice Konga. Dlaczego amerykańskie regulacje dotyczą właśnie tego kraju?

Podczas II wojny domowej w Kongu, która była największym konfliktem zbrojnym w nowoczesnej historii Afryki, niektórzy rebelianci pracowali w kopalniach. Dochodziło tam do aktów okrucieństwa, dokonywano masakr na żyjącej w pobliżu ludności. Mieszkańców siłą zmuszano do pracy pod ziemią. Obecnie ten konflikt, rozgrywający się we wschodniej części Konga, jest już nieco mniej intensywny. Grupy buntowników rzadziej kontrolują kopalnie. Wciąż jednak górnicy zmuszeni są pracować na przykład jeden dzień w tygodniu na rzecz rebeliantów. Zdarza się, że uzbrojone grupy rozstawiają blokady na drodze, by móc pobrać od górników nałożony przez siebie podatek. Wciąż obecna jest przemoc. W Kongo jednym z głównych graczy pozostaje wojsko. Szacuje się, że

dwie trzecie wszystkich górników pracuje w kopalniach, z których bezpośredni zysk czerpie właśnie armia. Mimo tego, że w Kongo minerały nie były najważniejszą przyczyną rozpoczęcia wojny, to w niektórych miejscach konflikt dotyczy przede wszystkim dostępu do źródeł ich wydobycia. Na swojej stronie apelujecie do producentów o proaktywne działanie na rzecz minimalizowania ryzyka kupowania minerałów konfliktu. Która z firm może się pochwalić dobrymi praktykami w tym kierunku?

Niektóre podjęły już kroki w tym zakresie. Przykładem może być firma Apple, która dosyć dokładnie sprawdziła łańcuch swoich dostawców i usuwa z niego przetapialnie i rafinerie niespełniające wymaganych przez nią standardów. Kolejnym przykładem jest Volkswagen, który także rozpoczął proces kontrolowania firm dostarczających mu minerały. W 2017 roku Donald Trump chciał odwołać regułę 1502. Tę decyzję mocno skrytykowały między innymi Apple i Intel. Obie marki opowiedziały się za koniecznością pozostawienia ustawy, wskazując na coraz większą świadomość konsumentów. Poza tym pojawiają się różne inicjatywy, dzięki którym firmy starają się produkować sprzęt w oparciu o sprawdzonych dostawców. Przykładem takiego produktu może być Fairphone, czyli telefon, w którym użyto minerałów pochodzących z pewnych źródeł. Wciąż jest to jednak kropla w morzu potrzeb, →

81 POZA CENTRUM

Problem także w tym, że ustawie mają podlegać jedynie kraje, które importują surowe minerały, tymczasem większość firm sprowadza minerały, które już wcześniej przechodzą proces przetapiania lub oczyszczania. Zatem firma importująca już przetworzone surowce nie ma prawnego obowiązku sprawdzania warunków ich wydobywania.


82

Szacuje się, że w Kongu dwie trzecie wszystkich górników pracuje w kopalniach, z których bezpośredni zysk czerpie armia.

która niestety nie prowadzi do zmian na dużą skalę. Do tego konieczne są zmiany systemowe. Można je osiągnąć, biorąc aktywny udział w wyborach i głosując na kandydatów, którzy opowiadają się za zdecydowaną kontrolą firm w tym zakresie.

wszystkim muszą regularnie przekazywać opinii publicznej informacje o tym, jakie kroki zostały podjęte.

Rozmówca prosi o anonimowość ze względów bezpieczeństwa­. Wywiad nie wyraża oficjalnego stanowiska Global Witness.

Jeśli jednak firmy z Europy czy z USA usuną ze swojej listy podejrzanych dostawców, ci najpewniej znajdą innych nabywców. Czy jest to zatem wystarczające rozwiązanie­?

Oczywiście istnieje takie ryzyko. Ostatecznie, żeby zmienić aktualną sytuację, wszystkie kraje powinny podążyć za wskazówkami wydanymi przez OECD. Widać już pewien postęp w tej kwestii. Chiny stworzyły własną instytucję, w której rozmawiają na ten temat. Takie regulacje powinny powstać także w krajach, w których ma miejsce wydobycie. Rządzący tymi państwami powinni pomóc w odróżnianiu bezpiecznych źródeł minerałów od tych niepewnych. Żeby zatem rozwiązać problem związany z wydobyciem minerałów konfliktu, wciąż potrzebujemy bardziej restrykcyjnego prawa i surowych kar za nieprzestrzeganie zaleceń w kwestii sprawdzania dostawców. Nie chodzi tu jednak o pociąganie do odpowiedzialności firm za wykorzystywanie w produkcji minerałów konfliktu. Łańcuch dostaw jest płynny i posiadanie całkowitej pewności o braku tych surowców w swojej sieci jest w zasadzie niemożliwe. Producenci powinni jednak to sprawdzać, przeprowadzać audyty, na bieżąco monitorować ryzyko. I przede

Aktywista Global Witness niezależnej organizacji non-profit, która istnieje od 1993 roku i prowadzi śledztwa dotyczące między innymi korupcji obecnej przy wydobyciu minerałów konfliktu. Organizacja zatrudnia ponad stu pracowników, a jej biura znajdują się w Londynie, Waszyngtonie i Brukseli.

Agnieszka Kucińska agnieszkakucinsky@gmail.com


REKLAMA


84

Siostry płyną na ratunek Ludzie z Zachodu przyjeżdżają do Polski, stają nad dzikim brzegiem Wisły i pytają: „Kiedy wyście to zrenaturalizowali?” albo „Ile to kosztowało?”. W zachodniej Europie Wisła jest ewenementem.

Z Cecylią Malik rozmawiają Ada Tymińska i Ida Nowak Po raz pierwszy zobaczyłaś ją w Muzeum Etnograficznym­ w Toruniu.

I od razu się nią zachwyciłam! To było w czasie nagrywania programu o Wiśle dla TVP – „Vistuliada”. Chodziłyśmy po tym muzeum już dłuższą chwilę – ja, moja przyjaciółka Gocha Nieciecka i nasze dzieci. One robiły straszny raban, wszyscy dookoła patrzyli na nas krzywo, a ja nie miałam już na nic siły. I nagle widzę drewnianą figurkę przedstawiającą Wisłę jako kobietę na łodzi, otoczoną innymi kobietami – dopływami. Soła, Skawa, Raba, Dunajec, Przemsza, Czarna Nida, Biała Nida, Narew, Bug, Pilica, Wda, Osa – to były ich imiona. Wzięłam tę figurkę do ręki i pomyślałam – mam to! Siostry Rzeki! Natura jest bardzo ważna w twojej twórczości. Wspinałaś się na drzewa w ramach projektu 365 drzew. Współtworzyłaś Modraszek Kolektyw, który zawiązał się, by bronić krakowski Zakrzówek przed zabudową. Skrzyknęłaś dziesiątki karmiących matek, z którymi fotografowałaś się na pniach wyciętych drzew. Matki Polki na Wyrębie odbiły się głośnym echem.

A jeszcze wcześniej, w 2012 roku robiłam swój pierwszy rzeczny projekt – Sześć rzek. To był cykl filmów

dokumentalnych o krakowskich rzekach, o małych dopływach Wisły. Spływałam nimi ręcznie robioną łódką. Moim przewodnikiem był ornitolog Kazimierz Walasz. To on pokazał mi dziki Kraków. Powiedział mi: „Jeśli interesuje cię dzikie życie miasta, to musisz iść nad rzeki”. Są one korytarzami ekologicznymi miasta, kraju. Bo nawet jak są zaśmiecone, to zwierzęta i tak nad nimi są, zakładają gniazda, mają swoje siedliska. Dzięki niemu poznałam wiele osób, z którymi dziś jesteśmy w Koalicji Ratujmy Rzeki. Koalicja już w nazwie bardzo wprost komunikuje swoją misję. Dlaczego właściwie rzeki trzeba ratować?

Żeby to dobrze wytłumaczyć, muszę cofnąć się w czasie, i to sporo, do początku powstawania miast. Budowano je nad rzekami. One służyły do transportu, do obrony, pozyskiwano z nich ryby i wodę pitną. Potem zaczęto te rzeki coraz bardziej uprzemysławiać. Już w XVIII wieku rozpoczęły się regulacje – krętą rzeką trudniej transportować towary. Ingerencję człowieka widać bardzo dobrze na przykładzie Wisły – na terenie zaboru austriackiego trochę ją przekopano, Prusacy regulowali co nieco na północnym odcinku, ale pod zaborem rosyjskim – pozbawionym


Fot. Tomasz Wiech

W archiwach można znaleźć mnóstwo zdjęć ludzi kąpiących się w Wiśle. Tak było jeszcze w pierwszych latach po wojnie.

Nad Wisłą w Krakowie był czysty piaseczek, w upalny dzień szło się z kąpielówkami nad rzekę. Mój tato spędził tak dzieciństwo. A potem przyszły lata 60. i przemysł zamienił rzeki w synonim kwasu siarkowego. Nam mówiono w dzieciństwie, że jak pies wpadnie do Wisły, to wyjdzie kościotrup, że nie można włożyć do niej nogi, bo wyjmiemy kość. Z kolei małe rzeczki na wsiach zaczęły służyć jako ścieki, ludzie nie potrzebowali już ich do pozyskiwania wody, bo budowali studnie. Rzeki stały się nielegalnymi wysypiskami. Stan polskich wód znacząco poprawił się dopiero­po wejściu Polski do Unii Europejskiej, kiedy musieliśmy zacząć przestrzegać norm środowiskowych i wybudować oczyszczalnie ścieków. Czy Unia uratowała nam rzeki?

Niezupełnie. Z jednej strony pobudowano oczyszczalnie, ale równocześnie zaczęto wykorzystywać fundusze unijne na anachroniczne działania →

85 KRAJOZNAWCZY

takich środków finansowych – pozostawiono Wisłę nietkniętą. Cały ten odcinek to była wielka, rozlana, nieuregulowana rzeka. Teraz znów przenieśmy się trochę w czasie – Edward Gierek marzył, by Wisła stała się drogą do transportu polskiego złota, czyli węgla. To historia wielkiej porażki. W latach 70. zrobiono kaskadyzację górnej Wisły, powstało kilka zapór w Krakowie i wyżej – węgiel miał być transportowany ze Śląska. Gierek zbudował elektrownię wodną we Włocławku i postawił tam wielką zaporę, która miała być początkiem budowy szeregu kolejnych zapór na dolnej Wiśle. W zamierzeniu największa polska rzeka – aż do Bałtyku – miała stać się ciągiem takich wielkich jezior. Nic z tego nie wyszło, za to przemysłowy boom w latach 60. i 70. w Polsce, a następnie brak norm środowiskowych w kolejnym dwudziestoleciu totalnie wyniszczyły środowisko. Mało kto wie, że podczas obrad Okrągłego Stołu, kiedy pracowano w podzespołach, jeden z nich był poświęcony wyłącznie ekologii. Ludzie w Polsce chorowali od zanieczyszczeń. W Warszawie, Krakowie i innych miastach nie było już rzek, jakie znali jeszcze nasi rodzice.


86

Za unijne pieniądze w dziesięć lat wybetonowaliśmy dziesięć tysięcy kilometrów rzek. To jest dziesięć Wiseł!

przeciwpowodziowe, jakimi są regulacje rzek. Firmy zaczęły dostawać zlecenia na betonowanie tysięcy kilometrów rzek. Efekt? Zaczęto je regulować na niespotykaną dotąd skalę. Małe rzeczki, potoki – kompletny obłęd. Hydrobiolog profesor Roman Żurek powiedział mi, że za pieniądze unijne w dziesięć lat wybetonowaliśmy dziesięć tysięcy kilometrów rzek. To jest dziesięć Wiseł! Ta rozmowa miała miejsce w 2013 roku – dziś trzeba by doliczyć kolejne kilometry. I o te rzeki i rzeczki nikt się nie upominał. Jak się wycina stary dąb, to ludzie już potrafią zaprotestować­…

Z rzekami niestety wciąż tak nie jest. Ludzie myślą, że skoro betonują, to dobrze, będzie porządek. A przecież taki wybetonowany kanał traci cechy żywej rzeki. Przede wszystkim zdolność samooczyszczania się. Poza tym małe uregulowane rzeki bardzo się nagrzewają w lecie. Zdychają w nich ryby, zwierzę wpadające do takiego kanału nie ma szans na wypłynięcie i topi się. Rzeka traci swój skomplikowany ekosystem i zamienia się w śmierdzący kanał. Wszystkim się wydawało, że jak uregulujemy rzeki, to będzie można bezpiecznie budować się na

terenach zalewowych, które od wieków należały do rzek. Guzik prawda! Doskonałym przykładem na znajomość natury rzeki i umiejętność harmonijnego współistnienia z nią są olędrzy – oni też budowali się na terenach zalewowych, ale stawiali domy na kopcach, tak zwanych terpach, tworzyli infrastrukturę z kanałami. Wylewająca rzeka użyźniała i nawoziła im pola. A my, zachwyceni potęgą człowieka, weszliśmy brutalnie w przestrzeń rzek i zniszczyliśmy je. Dzika, nienaruszona przestrzeń, szczególnie w mieście, kojarzy się wciąż z zaniedbaniem, niegospodarnością włodarzy.

Tymczasem jest zupełnie odwrotnie! Nie musimy urządzać każdego skrawka zieleni. Dzisiaj coraz głośniej mówi się o tym, że natura świadczy nam jako społeczeństwu czyste dobro. Nazywa się to korzyściami ekosystemowymi i można konkretnie wyliczyć ich wartość. I tak na przykład 350 kilometrów nieuregulowanej Wisły zarabia rocznie 126 milionów złotych. Tyle warta jest praca rzeki w procesie samooczyszczania z materii organicznej. Dalej: Wisła od Baraniej Góry po Bałtyk to jedenaście parków krajobrazowych, dwadzieścia cztery rezerwaty przyrody, dwadzieścia jeden obszarów Natura


Fot. Piotrek Dziurdzia

Koalicja Ratujmy Rzeki zawiązała się w 2017 roku. W tym samym roku w Puszczy Białowieskiej powstał Obóz dla Puszczy. Skąd taka wzmożona społeczna aktywność?

Wcześniej, w latach 2010–2015 rzeki też betonowano, poszło na to dziewięćset milionów złotych. Tylko że to były małe rzeki. A w 2017 roku polski rząd, aby udowodnić swoją potęgę, jednogłośnie przegłosował przystąpienie do projektów i budowy dróg wodnych IV klasy żeglowności oraz nowych zapór na Wiśle i Odrze. Wtedy Polskie organizacje ekologiczne postanowiły połączyć siły i działać razem. Ja dołączyłam razem z Wodną Masą Krytyczną i z Matkami­ Polkami na Wyrębie.

Matki Polki to była akcja, od której zaczęło się moje działanie z matkami i w ogóle kobietami w obronie przyrody. Była to też pierwsza akcja ogólnopolska, bo do tej pory działałam lokalnie. Ale w 2017 roku, po wprowadzeniu „lex Szyszko”, już się tak nie dało. Byłam właśnie świeżo upieczoną mamą z nowo narodzonym Ignacym przy piersi, po operacji po porodzie, chciało mi się krzyczeć. Czułam, że muszę zrobić ogólnopolski protest. Gdy podzieliłam się tą myślą z moim kolegą, artystą Mateuszem Okońskim, powiedział mi: „Cecylia, nie rób protestu, bądź artystką!”. Na drugi dzień zaczęłam robić sobie zdjęcia, jak karmię syna na wyrębach, codziennie na innym. Wymyśliłam, że w ten sposób udokumentuję wszystkie wyręby w Krakowie. W pewnym momencie zaczęły do mnie dołączać koleżanki. Z indywidualnego happeningu zrobił się obywatelski ruch karmiących mam w obronie przyrody. A na koniec dzięki pomysłowi Anny Grajewskiej poleciałyśmy poskarżyć się do papieża Franciszka, że polski rząd z Bogiem na ustach dewastuje polską przyrodę. Przekazałyśmy mu nasze sławne zdjęcie, manifest i raport napisany przez największe polskie organizacje ekologiczne. W tym dokumencie były różne rozdziały, nie tylko o „lex Szyszko” i Puszczy →

87 KRAJOZNAWCZY

2000. Żyje w niej pięćdziesiąt osiem gatunków ryb, połowa z nich jest zagrożona. Trzy czwarte gatunków ptaków występujących w Polsce gniazduje nad Wisłą. Niszczenie rzek oznacza niszczenie bardzo bogatych ekosystemów, których ludzie są częścią. Do niedawna temat regulacji rzek nie był szerzej znany. To się zmienia, między innymi dzięki Koalicji Ratujmy Rzeki. Wszystko po to, żeby uświadamiać na lewo i prawo, że rzeki to cenne ekosystemy, a sprowadzanie ich do roli dróg wodnych będzie katastrofą ekologiczną.


88

Rzeki to cenne ekosystemy, sprowadzanie ich do roli dróg wodnych będzie katastrofą ekologiczną.

Białowieskiej. Również o smogu i niszczeniu rzek. Wtedy też zapadła decyzja, że Matki Polki na Wyrębie powinny zrobić coś dla rzek. I narodziły się Siostry Rzeki w działaniu.

Pierwszy nasz happening odbył się 24 czerwca 2018 roku przed Wodną Masą Krytyczną w Krakowie, pod Wawelem. Zebrałyśmy się na naszej jedynej, malutkiej dzikiej plaży. Było nas 104 rzeki. Ubrane na niebiesko trzymałyśmy tabliczki – każda ze swoim imieniem, czyli nazwą konkretnej rzeki, którą reprezentowała. Bezpośrednią przyczyną tego happeningu był plan zbudowania zapory w Sierzawie. Agata Bargiel była Wisłą, a my, jej siostry, przybywałyśmy na ratunek. Agata pięknie śpiewa, więc wymyśliłyśmy, że Wisła pieśnią będzie przyzywała swoje Siostry Rzeki. Ta pieśń to manifest: na początku przywoływane są imiona rzek, a potem mowa jest o tym, że łączymy się wszystkie, bo „władze chcą nas zdominować, suszyć, mącić i marnować”. Po tym happeningu był kolejny – w Ciechocinku. Fundacja Greenmind zaprosiła nas, żebyśmy pojechały razem z nimi na miejsce planowanej zapory. Dwadzieścia lasek z Krakowa pojechało z dziećmi do Ciechocinka. Tam byli: Jacek Engel, Przemek Chylarecki, Majka Wiśniewska z fundacji Greenmind. Poprosiłam: „To teraz powiedzcie dziewczynom dokładnie, o co chodzi w tym wszystkim”.

Obecność ekspertów i ludzi nauki od początku jest dla ciebie ważna?

Widzę Siostry Rzeki jako projekt edukacyjny. Od początku staram się być łączniczką pomiędzy wiedzą ekspertów z Koalicji Ratujmy Rzeki a energią Sióstr Rzek – dziewczyn, które nie zgadzają się na niszczenie rzek i chcą dać temu głośno wyraz. Mam szczęście współpracować z wybitnymi ekspertami. Jacek Engel i Marta Maja Wiśniewska – chyba najmądrzejsi ludzie od zapór, profesor Wiktor Kotowski i profesor Roman Żurek – hydrobiolodzy, Paweł Augustynek Halny z klubu przyjaciół Raby i inicjatywy STOP Przegradzaniu Rzek, Monika Kotulak – moja koleżanka, która zajmowała się wdrażaniem programu Natura 2000 w Polsce, ludzie z fundacji Greenmind… Po prostu są pod telefonem i mi wszystko tłumaczą! Ja jestem artystką, nie mam tej naukowej wiedzy. Ale Siostry Rzeki to dla mnie też spotkanie z niezwykłymi dziewczynami. Spotykasz się z zarzutami, że wykluczacie mężczyzn?

Tak, ale nie robimy tego z premedytacją. To są moje artystyczne czy estetyczne wybory – tak jak w przypadku Matki Polki na Wyrębie zależało mi, żeby to były właśnie karmiące matki, tak przy Siostrach Rzekach miałam silne poczucie, że to też muszą być kobiety. Zresztą powstał „braterski” projekt Bracia Potoki, i to jest super. Ja czuję, że tymi kobiecymi projektami budujemy też prosty, mocny komunikat wizualny.


A ty jaką jesteś rzeką?

Białką! To moja ukochana. W 2013 roku wymyśliłaś nawet akcję, którą zrealizowałaś w Bunkrze Sztuki w Krakowie. Zaprosiłaś ludzi do wspólnego plecenia warkoczy Białki – miały mieć czterdzieści kilometrów długości, czyli tyle, ile ma sama rzeka. Potem pojechaliście nad Białkę, by je rozwinąć.

Do Krakowa przyjechała wtedy moja koleżanka Monika Kotula, ta, która zajmowała się wdrażaniem w Polsce programu Natura 2000. I to ona powiedziała mi, że są plany regulacji rzeki Białki. Oburzyłam się: „Co? Regulować? Zniszczyć najpiękniejszą rzekę, jaką widziałam w życiu? Moje ulubione miejsce na ziemi?”. To jest ta rzeka, która wypływa z Morskiego Oka i płynie do Dunajca. W Przełomie Białki otoczona jest cudownymi skałami, z wody wystają piękne białe otoczaki. Wciąż jest dzika, naturalna i piękna, ale cały czas podejmowane są próby jej dewastacji. Wtedy, przy tej akcji z warkoczami, poznałam całą rzeszę ekologów rzecznych i coraz głębiej wchodziłam w ten temat. Ostatnio niestety znów mówimy o Białce. Oczyszczalnia ścieków w Czarnej Górze jest nieefektywna, wpuszczała nieczystości do rzeki. Po drugiej stronie, we wsi Białka Tatrzańska, oczyszczalni nie ma w ogóle. Gminy wydają miliony na budowę kolejnych wyciągów narciarskich i basenów termalnych, a nie mają rozwiązanego problemu ścieków.

naturalność. W Europie i w Stanach Zjednoczonych na potęgę skuwa się zapory. Arnold Schwarzenegger jeździ po swoim stanie i uwalnia rzeki. W Estonii jest wielki program skuwania zapór, nazywa się „Let it Flow” – „Niech płynie”. Na Litwie bardzo wiele rzek jest traktowanych jako parki narodowe. W Monachium niedawno zrobili renaturyzację rzeki: utworzyli meandry, skuli beton, wysypali kamyczki, zasadzili wierzby. W Polsce pionierski projekt renaturyzacji rzeki ma miejsce w Beskidzie Niskim – skuwają zaporę na Wisłoce i zamiast niej robią tam naturalne bystrze z kamieni. Co nie przeszkadza, by w Beskidzie Niskim równolegle planować budowę wielkiej zapory.

Walczy tam dzielnie fundacja Greenmind. Ona, Siostry Rzeki i cała Koalicja Ratujmy Rzeki powstały po to, byśmy razem byli słyszalni: zostawcie wodę w krajobrazie, pozwólcie rzekom wylewać i wracać do swoich koryt. Budujcie i projektujcie w taki sposób, by wpasować się w krajobraz, a nie naginać naturę do naszych potrzeb. Na tym drugim nigdy nie wygramy. Rzeki to największy zasób słodkiej wody, bezcenny skarb! Szczególnie w obliczu kryzysu klimatycznego, którego konsekwencją są coraz częstsze powodzie i długie okresy suszy. Zdjęcia: dzięki uprzejmości Cecylii Malik (autorzy podpisani pod fotografiami­)

O problemie regulacji i betonowania rzek wciąż za mało się mówi. A nieuregulowana rzeka to nie tylko ratunek dla ekosystemu. To też ogromny potencjał turystyczny. Wisła to 1047 kilometrów cudownego krajobrazu, 400 kilometrów piaszczystych plaż, liczne parki krajobrazowe i rezerwaty. Przez to – a może dzięki temu – że za komuny byliśmy biedni, nie wybetonowaliśmy wszystkiego, co się dało. Jedna czwarta naszych rzek jest nieuregulowana. Ludzie z Zachodu­ przyjeżdżają do Polski, stają nad dzikim brzegiem Wisły i pytają: „Kiedy wyście to zrenaturalizowali?” albo „Ile to kosztowało?”. W zachodniej Europie Wisła jest ewenementem. W innych krajach wydaje się teraz wielkie pieniądze, by przywrócić rzekom

Współpraca: Dorota Borodaj i Tomek Kaczor

KRAJOZNAWCZY

Brzmi, jakby Siostry Rzeki znów musiały ruszyć na pomoc.

89

Cecylia Malik jest malarką, performerką, edukatorką, ekolożką i miejską aktywistką.


90

Ostatnia dzika rzeka Jeśli Puszcza Białowieska jest pozostałością pierwotnej puszczy, która porastała kiedyś Europę, to Bug jest pierwotną rzeką – taką, jakie kiedyś przecinały nasz kontynent gęstą siecią i stanowiły barierę trudną do pokonania.

Jan Mencwel Wojtek Radwański

1. Ryby – Biorą dziś? To było chyba najgłupsze pytanie ze wszystkich, jakie mogłem mu zadać. Dlaczego nie spytałem o to, jak się tu dostał? Albo czy nie boi się o swoje życie? A może to ja o czymś nie wiem i w tym miejscu można legalnie dostać się nad rzekę? Miałem zaledwie kilka sekund do namysłu i gdy obok niego przepływałem, przyszło mi do głowy tylko to głupie pytanie, czy ryby biorą. Nawet nie wiem, czy zrozumiał, chociaż uśmiechnął się i mruknął coś, uchylając kapelusika. I tyle go widziałem, bo już za chwilę leniwy zwykle, ale w tym miejscu jak na złość nieco szybszy nurt zniósł nas kilka metrów dalej. Co się z nim stało? Czy nie złapie go za chwilę straż graniczna? A jeśli tak, to co mu grozi? Przecież on żyje w totalitarnym państwie, chociaż z perspektywy rzeki wygląda to tak spokojnie i pięknie. Jedyny człowiek na prawym, białoruskim brzegu Bugu, jakiego spotkaliśmy w ciągu całego tygodnia spływu, siedział sobie jakby nigdy nic nad rzeką i łowił ryby. Tuż za nim rozciągała się słynna białoruska, →


KRAJOZNAWCZY

91

→


92

Gdyby płynąć Bugiem wzdłuż granicy z Białorusią i patrzeć cały czas w prawo, można by przez dwa tygodnie nie zobaczyć śladu człowieka.

a wcześniej radziecka „sistema”. To system zasieków, drutów kolczastych i wież strażniczych, który ma całkowicie odciąć Białorusinów od rzeki. Jak dokładnie wygląda i działa, tego nie wie zapewne nikt oprócz strażników. My, Europejczycy, mamy szczęście – żyjemy po tej „właściwej” stronie. Nie będziemy przecież uciekać na wschód, więc nie trzeba nas straszyć zasiekami. Możemy nawet po Bugu spływać, trzeba się jedynie zameldować straży granicznej. Możemy nad Bugiem rozbić namiot i w nim spać. Ograniczenia dotyczą jedynie kąpania się w rzece i palenia nad nią ognisk. Ci z drugiej strony nad rzekę nie mogą nawet wyjść. Z wyjątkiem krótkiego odcinka na wysokości białoruskiego Brześcia oraz kilku mostów na przejściach granicznych, nie mogą nawet zobaczyć, jak wygląda jedna z ostatnich dzikich rzek Europy, która od tej Europy ich oddziela.

latach się zwiększyła. Nad takimi dzikimi, nieuregulowanymi rzekami jak Bug, które w dodatku lubią rozlewać się wiosną na okoliczne pola i łąki, czaple mają raj. I nie tylko one. Nad Bugiem występuje dziś 158 gatunków ptaków, w tym większość (69 procent) lęgowych­. Albo taki zimorodek. Po angielsku „kingfisher”, król ptaków-rybaków. Chwyta ryby, nurkując pionowo w dół z ogromną prędkością. W Polsce coraz mniej liczny ze względu na częste zagospodarowywanie przez ludzi dzikich brzegów rzek i jezior oraz likwidowanie naturalnych skarp. Na Bugu, zwłaszcza na przygranicznym odcinku, zimorodka zobaczyć można kilka razy dziennie. Czapla na Bugu jest jak gołąb w mieście, a zimorodek – jak wróbel. Tę pierwszą wypatrzysz od razu, tego drugiego musisz nauczyć się wyłuskać wzrokiem gdzieś wśród gałęzi, jak połyskuje swoim błękitnym maleńkim grzbietem.

2. Ptaki

3. Drzewa

Z daleka wygląda jak biały płat kory na drzewie. Błyszczy w słońcu, siedzi i patrzy jakby z ukosa. Czeka, aż się zbliżysz, ale za każdym razem zwiewa, kiedy już ci się wydaje, że tym razem uda się przepłynąć tuż obok niej. A ona usiądzie za kolejnym zakrętem i zabawa zacznie się od nowa. Czapla biała jeszcze niedawno w Polsce uchodziła za rzadkość, ale jej liczebność w ostatnich

Ile razy w życiu marzyliście, żeby na jakiś czas kompletnie odciąć się od cywilizacji? Jeśli szukacie miejsca w Polsce, a może w ogóle w tej części Europy, żeby wcielić ten pomysł w życie, nie możecie znaleźć nic lepszego niż graniczny odcinek Bugu. Gdyby płynąć Bugiem wzdłuż granicy z Białorusią i patrzeć cały czas w prawo, można by przez dwa tygodnie nie zobaczyć


rzeką, taką, jakie kiedyś przecinały nasz kontynent gęstą siecią i stanowiły barierę trudną do pokonania. Czy w czasach, w których coraz więcej mówi się o powrocie do natury, ktoś z tego prezentu korzysta? Prawie nikt. W szczycie sezonu letniego przygranicznym odcinkiem Bugu pływają nieliczne, głównie jednodniowe spływy. – Mało kto biwakuje nad rzeką. Tak jak wy, na tydzień, już prawie nikt nie pływa. A przecież rzekę można poczuć dopiero jak się na niej spędzi przynajmniej jedną noc – mówi z niedowierzaniem Marek, zimą instruktor narciarski, a latem kajakarz i właściciel wypożyczalni sprzętu wodnego w Sławatyczach­. 4. Woda „Po parogodzinnych staraniach usłużnych faktorów stałem się za kilka rubli posiadaczem starej, na pół zgniłej, dużej łodzi i dodanych do niej →

93 KRAJOZNAWCZY

śladu człowieka. Tylko ogromne drzewa, gęste krzaki, lasy łęgowe, ogromne piaszczyste skarpy, po których zsuwają się pnie drzew. No i oczywiście ptaki, które korzystają z tego, że w ten pas czystej, dzikiej przyrody człowiek nie ingeruje w znaczący sposób od dziesiątek, a w pewnym sensie nawet setek lat. Bo Bug to rzeka, która, mimo że pełniła istotne funkcje handlowe, nigdy nie została poddana regulacji. Mówi się o Bugu, że to ostatnia dzika rzeka Europy. Jeśli nie ostatnia, to na pewno jedna z nielicznych. Dzika w tym sensie, że na całym jej polskim biegu nie ma ani jednej zbudowanej przez człowieka tamy, ani progu wodnego. Gdy do tego dodać długość przygranicznego, odciętego od świata odcinka – aż 363 kilometry – zaczynamy rozumieć, jaki prezent dostaliśmy od losu, że do dziś Bugu nie udało się nikomu zabetonować. Jeśli Puszcza Białowieska­jest pozostałością pierwotnej puszczy, która porastała kiedyś Europę, to Bug jest pierwotną


94

Gdyby płynąć Bugiem wzdłuż granicy z Białorusią i patrzeć cały czas w prawo, można by przez dwa tygodnie nie zobaczyć śladu człowieka.

wspaniałomyślnie akcesoryów żeglarskich, składających się z nadłamanego wiosła i szufelki («korczaka») do wylewania wody i dwóch wąskich ławek”. Tak zaczął się najsłynniejszy i zapewne pierwszy niehandlowy spływ Bugiem w historii, opisany przez Zygmunta Glogera w książce „Dolinami Rzek” z 1903 roku. Gloger wpadł na pomysł wówczas rewolucyjny i mogący uchodzić za fanaberię: spłynąć rzeką w celach krajoznawczych. Choć wtedy nie używał jeszcze tego określenia, to kilka lat później stał się współzałożycielem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Spływy Glogera Bugiem, Biebrzą, Wisłą i Niemnem to jedne z wypraw założycielskich polskiego ruchu krajoznawczego. Gdy czyta się dzisiaj relację z jego spływu Bugiem, uderza to, jak mało zmieniła się sama rzeka, a jednocześnie, jak wielką transformację przeszło jej otoczenie. Płynący Bugiem Gloger wpadał na te same mielizny, podziwiał te same skarpy, podglądał te same gatunki ptaków, co my prawie 120 lat po nim. Nic dziwnego – jakiekolwiek zmiany biegu rzeki czy ingerowanie w jej nurt było zakazane od, uwaga, 1548 roku. Na ten rok datowana jest „uchwała sejmowa […] orzekająca, że Bug począwszy od Sokala, nie może być nigdzie żadnymi groblami hamowany, pod karą 200 marek srebra”. Czy to pierwszy w historii Polski akt

ochrony przyrody? Być może tak, choć oczywiście ochrona ta miała na celu zachowanie spławności rzeki do celów gospodarczych. Bug Glogera jest w zupełnie innym miejscu na mapie świata. To też swego rodzaju granica: rozdzielająca Polskę centralną od „kresów“. Ale to jednocześnie także centrum świata. Po jednej i po drugiej stronie nad Bugiem leżą ośrodki kultu religijnego, pałace szlachty, miasta, jak dziś białoruski Brześć, dla których rzeka pełni funkcje handlowe, dostarcza żywności. Dziś większości z tych nazw nie odnajdziemy nawet na mapie, są gdzieś ukryte po drugiej stronie „sistemy”, oddzielone od nas nie tylko, jak kiedyś, rzeką, ale lasem łęgowym i drutem kolczastym. Lecz brzeg po polskiej stronie też nie pozostał bez zmian. To dlatego, że dziś zupełnie zanikło flisactwo, za czasów Glogera jeszcze żywe i nie przeczuwające swojego zmierzchu. Pamiątką po tej profesji pozostały już tylko ślady bindug, czyli miejsc, gdzie nad rzeką zwoziło się drewno i zbijało tratwy do jego spławiania. 5. Piach „Stan wody Bugu układa się w strefie wody niskiej i wynosi…” – kto z nas nie zna tego komunikatu z Programu Pierwszego Polskiego Radia? To, że Bug bywa bardzo


6. Brzeg Gdy po 1945 roku do Polski włączono Ziemie Zachodnie (tak zwane Odzyskane), szybko pojawiły się na nich dwie grupy przybyszów: „pionierzy” z centralnej Polski oraz „repatrianci”, a później także przesiedleni siłą w ramach Akcji „Wisła” Ukraińcy i Łemkowie. Te dwie grupy pojawiły się na nowych terenach z zupełnie innym bagażem doświadczeń, a często także kodem kulturowym. I to właśnie Bug stał się w tamtych czasach symboliczną granicą pomiędzy dwiema grupami Polaków. Wśród Polaków z centralnej Polski pojawiły się nawet pogardliwe określenia na tych „zza Buga”, które do dziś można usłyszeć w miejscowościach na zachodzie i północy Polski. Dziś stereotypowe określenia odnoszące się do rzeki przenoszone są na coraz liczniejszych w Polsce Ukraińców. Tak oto mimochodem rzeka kolejny raz odgrywa jakąś przypisaną jej przez ludzi rolę w polityce, kulturze, historii. I tylko pytanie, kiedy Bug wreszcie zacznie się Polakom kojarzyć z tym, czym jest przede wszystkim – z przyrodą. Dziką i nieujarzmioną, której historia i polityka nie zdołały zniszczyć. Tekst towarzyszy e-publikacji Giganci Krajoznawstwa, wydanej przez Towarzystwo Krajoznawcze Krajobraz. Projekt został zrealizowany ze środków Muzeum Historii Polski w ramach programu Patriotyzm Jutra.

95

Jan Mencwel jest aktywistą, publicystą, animatorem kultury. Działa w stowarzyszeniu Miasto Jest Nasze, Towarzystwie Krajoznawczym Krajobraz, inicjatywie „Chlebem i Solą”. Członek redakcji „Kontaktu”.

KRAJOZNAWCZY

płytki przy niskim stanie wody, nie powinno być żadnym zaskoczeniem. Pisał o tym już Zygmunt Gloger: „Piasek ten […] ciągle tworzył mielizny, czyli tak zwane przez orylów «haki», po których łódź nasza, mająca dno wypukłe i zanurzająca się dość głęboko w wodzie, zaczęła się czołgać i zatrzymywać dość często”. W dzisiejszych czasach nie trzeba już mieć wypukłego dna i głębokiego zanurzenia, żeby mieć problem ze spływaniem Bugiem. Nasze nisko zanurzone, płaskodenne kajaki stawały na mieliznach kilka razy dziennie. W ostatnich latach polskie rzeki wysychają w alarmującym tempie. To efekt zmian klimatycznych, które powoli przeradzają się w coraz poważniejszy kryzys. W tym roku, w sierpniu w 320 miejscowościach w Polsce ogłoszono konieczność ograniczenia zużycia wody – właśnie ze względu na niski stan rzek, w których zlokalizowane są ujęcia powierzchniowe. „Przeciętny człowiek problem wysychania rzek zobaczy, gdy wody zabraknie kompletnie. Porównałbym to do nowotworu. Pierwsze symptomy też są niewidoczne. Dopiero po przekroczeniu pewnego stadium się nasilają. Teraz się o tym dyskutuje, dostrzegamy symptomy” – mówił przy tej okazji hydrolog, doktor Mateusz Grygoruk z warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. Można tylko wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby wszedł w życie plan utworzenia wzdłuż Bugu kanału żeglownego w ramach budowy tak zwanej drogi wodnej E40. Woda do kanału byłaby według projektu pobierana właśnie z Bugu lub z jego dopływów. Bug stałby się wówczas „częścią europejskiego systemu żeglugi śródlądowej”. Brzmi dumnie, ale efekty dla przyrody i walorów turystycznych rzeki byłyby zabójcze. A przecież cała inwestycja miała być prowadzona właśnie pod płaszczykiem ekologii. Bo transport rzeczny jest bardziej przyjazny środowisku niż transport drogowy. Tyle tylko, że zdaniem naukowców skutki budowy takiego kanału byłyby katastrofalne. „Zaplanowany kanał wzdłuż Bugu w każdym z trzech zaproponowanych wariantów wywarłby skrajnie niekorzystny wpływ na stosunki wodne w regionie, znacząco zwiększając częstotliwość susz i obniżając poziom wód gruntowych na większości przyległych do niego obszarów” – piszą, w raporcie dotyczącym oddziaływania projektowanego kanału E40 na pobliskie rzeki i mokradła, naukowcy pod kierownictwem doktora Grygoruka.

Wotek Radwański instagram.com/w_radwanski


96

Niewolnictwo po polsku Niewolnictwo kojarzy się zwykle z zamierzchłą przeszłością. Tymczasem według Global Slavery Index w Polsce w 2018 roku mogło żyć nawet 128 tysięcy niewolników. Niewolnictwo wciąż istnieje, jest wszędzie wokół nas i ma się świetnie.

Hubert Walczyński Elżbieta Roman

N

iewolnictwo kojarzy się zwykle z zamierzchłą przeszłością. Ze starożytną Grecją, feudalizmem lub plantacjami bawełny w Stanach Zjednoczonych. W powszechnym przekonaniu jest to zamknięty rozdział historii, który wspominamy z niesmakiem. Tymczasem niewolnictwo wciąż istnieje, jest wszędzie wokół nas i ma się świetnie. Wiele wskazuje na to, że handel ludźmi to najszybciej rosnący nielegalny rynek na świecie. Każdego roku Walk Free Foundation, niezależny australijski ośrodek badawczy, publikuje Global Slavery Index – wskaźnik szacujący liczbę żyjących współcześnie niewolników. W skali świata może to być nawet 40 milionów osób. To mniej więcej trzy razy więcej, niż przez czterysta lat kolonializmu przepłynęło przez Atlantyk z Afryki do Ameryki Północnej. W Europie i Azji Środkowej niewolników jest około 3,6 miliona. Najbardziej newralgiczną częścią regionu jest Europa Południowa i Środkowo-Wschodnia. Kiedy przyjrzymy się szacowanej liczbie ofiar niewolnictwa

na tysiąc mieszkańców, okaże się, że na drugim miejscu znajduje się Białoruś, dalej – Macedonia­, Grecja­, Albania, Turcja i Ukraina. Zgodnie z szacunkami Global Slavery Index w Polsce w 2018 roku mogło żyć nawet 128 tysięcy niewolników. Wyliczenia różnych podmiotów radykalnie jednak się od siebie różnią. Policja mówi o dziesiątkach lub setkach ofiar i kilkudziesięciu postępowaniach wszczętych w skali roku, ale bierze pod uwagę wyłącznie pokrzywdzonych, których udało się zidentyfikować. Możliwe więc, że mierzy raczej nieudolność własnego działania niż skalę problemu. W 2017 roku polska Policja zidentyfikowała 84 ofiary handlu ludźmi, Straż Graniczna – 43. Współczesne niewolnictwo ma dwie istotne cechy: jest tanie, a co z tego wynika – jednorazowe. Szacuje się, że cena niewolnika jest dziś niższa niż kiedykolwiek w historii. Jak wylicza Kevin Bales w książce „Jednorazowi ludzie”, w połowie XIX wieku na południu Ameryki niewolnik kosztował około 40 000 dzisiejszych dolarów. Obecnie, w skali globalnej, przeciętna cena to mniej niż 100 dolarów. Z tego względu współczesnych niewolników nie traktuje się jako inwestycji, nie opłaca się szczególnie o nich dbać. Kiedy


Dom niewolników Piszę te słowa w listopadzie 2019 roku, gdy w Sądzie Okręgowym w Warszawie wciąż toczy się sprawa Mirosława­K. – największa sprawa dotycząca handlu ludźmi i pracy przymusowej w Polsce. Mirosław K. przez lata ściągał pracowników, głównie z Ukrainy, obiecywał im dobrze płatne i uczciwe zatrudnienie. Potem zabierał paszporty i karty pobytu oraz zmuszał do podpisywania dokumentów in blanco, z których później tworzył fikcyjne długi. Gdy trzeba było – groził policją, deportacją, powoływał się na swoje rzekome znajomości, groził, że rodzinom pracowników stanie się krzywda. Bezwzględnie wykorzystywał swoją władzę i ich niewiedzę. A także niejasny status prawny, brak zorientowania w polskiej rzeczywistości, desperację, ubóstwo. Niewolników lokował w dużym domu przy Wilanowskiej­313 A. Mieszkało tam kilkadziesiąt osób

jednocześnie, w ciasnych pokojach, garażu, piwnicy. Każdego dnia wyruszali stamtąd do pracy, za którą znaczna część nie dostawała należnej zapłaty. Mirosław K. dostarczał pracowników do modnych warszawskich restauracji. Pracowali po kilkanaście godzin dziennie, bez umów, bez ubezpieczenia, bez książeczek sanepidu. Krążyli pomiędzy lokalami, pracując raz w jednym, raz w innym miejscu. W proceder zaangażowanych było siedemdziesiąt restauracji, dobrze znanych, do których chodzi się na tanie śniadania czy biznesowe lunche. Rozmawiam z Bartoszem Frąckowiakiem, reżyserem spektaklu „Modern Slavery”, którego twórcy przeprowadzili gruntowne śledztwo dotyczące sprawy­ Mirosława­ K. „Cały ten system oparty jest na czymś, co w branży nazywa się leasingiem pracowniczym albo body leasingiem­. Menedżer składa zamówienia na pracowników u pośrednika, takie zamówienie zwykle brzmi: «Potrzebuję trzy sztuki na czarny lub biały zmywak od poniedziałku do środy». Wtedy pośrednik – taki jak →

97 OBYWATEL

chorują, mają wypadek albo przestają być zdolni do pracy, po prostu się ich wyrzuca lub zabija.


98

Szacuje się, że cena niewolnika jest dziś niższa niż kiedykolwiek w historii.

Mirosław K. – wypożycza pracowników do danej restauracji. Na gruncie polskiego prawa to jeszcze samo w sobie nie jest ani handlem ludźmi, ani koniecznie pracą przymusową, ale stwarza pole do nadużyć i sprawia, że ta praca jest niewidoczna”. Czy restauratorzy wiedzieli, że zatrudniają niewolników? „Zwykle nie zatrudniali ich bezpośrednio, natomiast w przypadku kilku restauracji mamy pewność, że menedżerowie wiedzieli, w jaki sposób pracuje Mirosław­K.” – wyjaśnia Bartosz Frąckowiak. „Mówimy tutaj o warszawskich restauracjach, które są znane i popularne, do których klasa średnia chodzi na niedzielne obiady. Wiemy o przypadku osoby prowadzącej restauracje, która jedną z pracownic z Ukrainy, dostarczoną przez Mirosława K., zatrudniła u siebie w domu do sprzątania – i nie zapłaciła jej później za pracę. Są też w zeznaniach opisy sytuacji, z których jasno wynika, że Mirosław K. znał się z restauratorami, był z nimi w serdecznych i bliskich relacjach, jadł u nich za darmo. Gdy niewolnicy chcieli otrzymać pieniądze za swoją pracę, zdarzało się, że Mirosław K. wysyłał ich do restauracji, w których pracowali, prosząc o dostarczenie podpisów dokumentujących ich zatrudnienie. Potem zjawiał się w tych miejscach i mówił wprost menedżerom, żeby nie podpisywali tych papierów. Myślę, że oni często nie chcieli wiedzieć, z jakim procederem

mają do czynienia. Ci pracownicy nie mieli dokumentów, żadnych szkoleń BHP, przychodzili zmęczeni, po nich było to widać. Aczkolwiek były również takie sytuacje, w których ze względu na krótkotrwałą czy incydentalną współpracę właściciele lub menedżerowie rzeczywiście mogli nie mieć o tym pojęcia”. Jadę na aleję Wilanowską zobaczyć dom, w którym na przestrzeni kilku lat Mirosław K. przetrzymywał setki osób. Zwykły, piętrowy budynek przy dużej arterii. Mniej niż kilometr od stacji metra. Współczesne niewolnictwo ma wiele twarzy, ale ta historia nie ma nic wspólnego z odosobnionymi obozami, łańcuchami czy kratami. Niewolnika możesz spotkać w autobusie, być może przepuszcza cię w drzwiach, gdy wychodzisz z wagonu metra. Zmywa naczynia po twojej wizycie w restauracji. Ograniczenia fizyczne zastępuje przemoc psychiczna, ekonomiczna i biurokratyczna. Wyrafinowane techniki manipulacji, bezprawne długi. Czasem kilka tysięcy, czasem kilkanaście. Konfiskata dokumentów, zatrzymywanie części lub całości wynagrodzeń, arbitralne nakładanie kar finansowych. Groźby karalne. * Jak pisze Kacper Pobłocki, podręcznikowa definicja terroru to sytuacja, w której przemoc nie jest


wrócić. Odpowiedział: «Ty kompletnie nie masz godności. Komuś takiemu na pewno nie wypłacę pieniędzy. Spierdalaj stąd»”. Bezprawny dług O sprawie Mirosława K. media informowały pobieżnie. Parę newsowych artykułów, materiał „Superwizjera”, jeden reportaż i spektakl przygotowany przez Biennale Warszawa. Niemal wszystkie, poza spektaklem „Modern­Slavery”, nie wychodzą poza klasyczny schemat portretowania współczesnego niewolnictwa (a w zasadzie dowolnej formy przemocy, która na co dzień pozostaje na peryferiach świadomości społecznej). Mamy obraz Złego – zdegenerowanej, chciwej jednostki. Wykorzystując posiadaną władzę, Zły krzywdzi i wyzyskuje. Wpędza w relację zależności, odbiera autonomię i wolność. Ale jeśli wspomniane wcześniej szacunki odpowiadają rzeczywistości i handel ludźmi ma się dziś lepiej niż kiedykolwiek w historii, to czy można sprowadzać ten problem do pojedynczych ludzi robiących złe rzeczy? Współczesne niewolnictwo wyrasta na styku kapitalizmu i biurokratycznego aparatu przemocy państwa narodowego. Jego kluczowym warunkiem jest bieda. Regiony o największej powszechności niewolnictwa to Azja Południowo-Wschodnia i Afryka Środkowa. Ich ubóstwo nie jest naturalnym stanem rzeczy ani →

99 OBYWATEL

w jakikolwiek sposób związana z wcześniejszym działaniem. Przychodzi nagle, bez powodu, spada na osoby postronne. W przemocy Mirosława K. wobec niewolników nie było klucza. Były arbitralne kary nakładane na przypadkowe osoby za przypadkowe przewinienia. Smuga na oknie? Kara. Sto, może dwieście, może trzysta złotych. Na terenie posesji przy Wilanowskiej 313 A wyznaczona była przestrzeń do palenia. Stać cię na papierosy? Kara za palenie. Czasem Mirosław K. organizował „imprezy integracyjne” dla niewolników. Kupował wtedy alkohol, którego koszty odliczał im później od pensji. A potem nakładał kary za nietrzeźwość. Przypadkowe i arbitralne były też decyzje dotyczące wypłaty wynagrodzeń. Niektóre osoby otrzymywały swoje pieniądze. Byli tacy, którzy dostawali część, inni nie dostawali w ogóle. Bartosz Frąckowiak: „Mirosław K. przyjeżdżał w środku nocy na Wilanowską, wystawiał w ogrodzie stolik z lampką i organizował takie wypłaty albo niewypłaty. Ukraińcy schodzili do ogrodu, stawali w kolejce. Po kolei do niego podchodzili i dostawali jakieś pieniądze albo nie dostawali. On z nich żartował. Komuś dawał pieniądze, zabierał, potem dawał połowę. Upokarzał na wiele sposobów. W aktach sprawy jest opisana taka sytuacja, że kobieta klękała przed nim, błagając go o pieniądze, mówiła, że ma sześcioletnie dziecko i chorą matkę na Ukrainie, do których chce


100

Żeby zrozumieć współczesne niewolnictwo, musimy więc zejść głębiej, poza obraz złych jednostek, ich brutalności i przemocy.

historycznym przypadkiem, a konsekwencją struktur globalnego wyzysku i gospodarczej geopolityki. Najpowszechniejszym mechanizmem zniewolenia jest dług, zwykle fikcyjny i bezprawny. Dług w tej historii występuje na dwóch poziomach. Pierwszy, indywidualny, związany jest z podpisywanymi in blanco dokumentami, którymi później szantażuje się niewolników, lub z rodzicami sprzedającymi dzieci w niewolę. Drugi ma wymiar systemowy i globalny. Sieci zależności opartych na długu przez dekady były głównym narzędziem przemocy Stanów Zjednoczonych i krajów Europy Zachodniej wobec całej reszty świata. Do spłacania bezprawnych długów, które zaciągali dyktatorzy państw afrykańskich, zmuszano ubogie, głodujące społeczeństwa. A jeżeli decydowano się na częściowe umorzenia, robiono to w zamian za całkowite podporządkowanie władzy politycznej dyktatowi organizacji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy. Dług międzynarodowy – ubogich względem bogatych – zasiewa grunt pod globalne nierówności i globalną biedę, z której potem wyrasta zarówno światowa, jak też indywidualna przemoc. Żeby zrozumieć współczesne niewolnictwo, musimy więc zejść głębiej, poza obraz złych jednostek, ich brutalności i przemocy. Historie o zniewalaniu

ludzi są poruszające i szokujące, bo zdają się przełamywać ład i harmonię społeczną, stanowią zaburzenie spokoju, „normalności”, która wyznacza ramy naszego codziennego życia. Tymczasem ta właśnie harmonia i ład są siedliskami znacznie szerszych, sieciowo powiązanych pokładów przemocy systemowej, znacznie mniej widocznych, rzadko omawianych, ale fundamentalnych dla problemów takich jak współczesne niewolnictwo. Dlatego walka z tym zjawiskiem nie powinna sprowadzać się do lepszego przeszkolenia policji czy straży granicznej. Musimy wyrugować przemoc i ubóstwo, na których niewolnictwo wyrasta. W kraju takim jak Polska walka z niewolnictwem to między innymi walka o pozycję pracownika na rynku pracy, o silne związki zawodowe, o stabilne warunki zatrudnienia, o mniejszy poziom alienacji pracowników. Nie bez przyczyny wśród krajów o najmniejszym odsetku niewolników w Europie i Azji Środkowej pierwsza czwórka to Luksemburg, Szwecja, Dania i Finlandia. * Mirosław K. jest na wolności? Bartosz Frąckowiak: „W tej chwili tak. Spędził w areszcie sześć miesięcy, później został zwolniony. Teraz jest


* W aktach sprawy znajdują się szyldy restauracji, w których pracowali niewolnicy. Śniadania jedzcie w domu. Te w promocji, na mieście, mogą być trudne do przełknięcia.

Hubert Walczyński jest absolwentem ekonomii w Szkole Głównej Handlowej oraz filozofii nauk społecznych w London School of Economics. Interesuje się socjologią wiedzy ekonomicznej. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.

Elżbieta Roman elzbietka.roman@gmail.com

101 OBYWATEL

na wolności. Nie stawia się na rozprawach, całą sprawę prowadzi wyłącznie jego prawnik”. W warszawskich restauracjach dalej pracują niewolnicy? „Nie wiem. Na jednej z pierwszych rozpraw Mirosław­K. złożył oświadczenie, w którym stwierdził, że już w ogóle nie będzie się zajmował pośrednictwem, nie będzie współpracował z obcokrajowcami, założy agencję kelnerską i będzie pracował z Polakami. W polskim prawie nie ma jeszcze takiego przypadku, w którym za handel ludźmi postawiono by w stan oskarżenia ostatnie ogniwo łańcucha – a więc w tym przypadku restaurację”.

* Artykuł ukazał się pierwotnie 18 listopada 2019 roku w internetowym Magazynie Kontakt.


102

Samotne matki w patriarchalnym świecie W potocznym wyobrażeniu rodzina to dwoje dorosłych wychowujących wspólnie dzieci. Tymczasem coraz powszechniejsze są inne formy, w tym rodziny jednorodzicielskie – zwłaszcza prowadzone przez matki. Rzucają one wyzwanie konserwatywnym wyobrażeniom o rodzicielstwie i płciowym podziale pracy.

Monika Helak Paula Kaniewska

Całkiem zwyczajna matka? W społecznej świadomości częstym obrazem towarzyszącym terminowi „samotna matka” jest izolacja, bieda, i jak ujęła to jedna z moich rozmówczyń, „bułka z pasztetową”. Rodzina złożona z dorosłej kobiety i jej dziecka (lub dzieci) stanowi w tym obrazie odstępstwo od normy, negatywnie wartościowane i domagające się współczucia. Trudno identyfikować się z tym obrazem i czerpać z niego dumę – stąd zresztą w branżowej literaturze sprzed kilkunastu lat dyskusja nad stygmatyzacją płynącą z użycia frazy „samotna matka” i nie do końca udana próba zastąpienia jej „matką samodzielną”. W praktyce sytuacja samotnych matek nie musi być jednak aż tak dramatyczna. Często żyją w oparciu o prywatne zasoby, bez wsparcia socjalnego, i są w stanie zaspokoić podstawowe potrzeby, a niekiedy też zapewnić sobie przestrzeń na pozamacierzyńskie aspekty życia. Imprezują, romansują, czasami bardzo intensywnie pracują, uczą się i bawią. Tym, co odróżnia je od matek z rodzin dwurodzicielskich, jest wysoki koszt osobisty, jaki przy tym ponoszą. „Normalnemu życiu” samotnych matek towarzyszy

– nawet jeśli tylko epizodycznie – poczucie porażki (bo się rozwiodły), poczucie winy (bo „pozbawiły” swoje dziecko ojca), deprywacja materialna (bo trudno jest wyegzekwować stosowne alimenty) i czasowa (bo liczba osób, które mogą je w razie potrzeby zastąpić, jest mniejsza). Znikąd nie otrzymają też wyrazów uznania. Jednym z miękkich dowodów na to jest brak pozytywnych wzorców samotnych matek w (pop)kulturze. Twardszym – to, że w dyskursie publicznym dla samotnych matek istnieją wyłącznie dwie możliwości. Jedna to dramatyczna historia o biedzie i przemocy (prawdziwa tylko w części przypadków), druga – kompletna niewidoczność i niezrozumienie dla specyfiki tej formy rodziny. Przekroczenie tradycji Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak łatwo ignoruje się potrzeby grupy tak dużej, a jednocześnie znajdującej się w trudnym położeniu, i to w kraju, w którym świętą figurę stanowi Matka Polka? Jedną z odpowiedzi może być fakt, że praktyka życia codziennego samotnych matek stanowi wyzwanie dla patriarchalnej normy rodzinnej. Swoim przykładem pokazują one, że życie rodzinne bez mężczyzny jest możliwe i że trudy jego prowadzenia są konsekwencją zaniedbań ojców. To podważenie konserwatywnego porządku życia rodzinnego jest tym dotkliwsze, że z perspektywy


Dla części moich respondentek ten bezwład byłych partnerów był tak duży, że w tej kwestii nie odczuły pogorszenia po rozstaniu. Za to zamieszkanie osobno uwydatniło to, jak bardzo w „poprzednim życiu” były zostawione same sobie – okazało się, że fizyczna nieobecność partnera przy wykonywaniu czynności domowych niewiele zmieniła. Być może zatem problemy samotnych i niesamotnych matek dzieli w istocie różnica skali; tak naprawdę to głównie ciężar finansowego utrzymania rodziny stanowi różnicę jakościową (a i to niekoniecznie, jak pokaże dalsza część tekstu). Można by zapytać, gdzie tu właściwie jest transgresja, skoro tyle mówi się o emancypacji kobiet oraz partnerskich relacjach w związku. Czy konserwatywny model i tak już nie upada? Otóż nie, bo dla kobiet w Polsce – choć oczywiście większość z nich już od dawna studiuje, pracuje i utrzymuje się z własnych pieniędzy – moment założenia rodziny (zwłaszcza rozumiany jako urodzenie dziecka) oznacza przejęcie większości wysiłku związanego z prowadzeniem →

103 OBYWATEL

kobiet problemy „pełnych” i „niepełnych” rodzin w zakresie podziału pracy są w istocie bardzo podobne. W każdej z tych grup usłyszymy liczne świadectwa tego, że mężczyźni nie angażują się szczególnie w mało prestiżowe, niezbyt elektryzujące intelektualnie, żmudne czynności domowe, rzadko też przejmują odpowiedzialność za podtrzymanie pozytywnych relacji w rodzinie czy niwelowanie napięć. Tego typu aktywność, wyczerpująca, a jednocześnie niezbędna do życia rodzinnego, nazywana jest pracą emocjonalną. Jak wykazała Arlie Russell Hochschild (znana u nas jako autorka badań nad wyborcami Donalda Trumpa opisanych w książce „Obcy we własnym kraju”), zajmują się nią przede wszystkim kobiety zatrudnione w zawodach nakierowanych na podtrzymanie dobrego nastroju innych osób – na przykład kelnerki lub ekspedientki. Niemniej pracę emocjonalną można wykonywać także w czasie wolnym, a jak wskazują doświadczenia wielu kobiet – nawet przez całą dobę.


104

W dyskursie publicznym dla samotnych matek istnieją dwie możliwości: dramatyczna historia o biedzie i przemocy albo kompletna niewidoczność.

domu. Z dwuosobowego gospodarstwa domowego, w którym zarówno kobieta, jak i mężczyzna zarabiają i mają swój wkład w prace domowe (choć jak wskazują badania GUS-u nad budżetem czasu ludności czy głośny komunikat CBOS-u „Kobiety i mężczyźni w domu” z 2018 roku, już wtedy wkład ten jest płciowo asymetryczny), wypoczwarza się trzyosobowe gospodarstwo, z dzieckiem pochłaniającym istotną część uwagi rodziców. Wtedy okazuje się, że równy podział obowiązków opiekuńczych jest niemożliwy. Instytucje i społeczne obyczaje są bowiem tak ukształtowane, żeby równość się nie opłacała. To kobiecie przypada znacząca część dostępnych urlopów rodzicielskich i wychowawczych; to z reguły kobieta zarabia mniej, więc spowodowany urlopem uszczerbek z jej wynagrodzenia będzie mniej odczuwalny dla gospodarstwa domowego; to ona, nie jej partner, jest pod obstrzałem „życzliwych” spojrzeń egzaminujących ją z macierzyństwa. Trudno oprzeć się tej wszechobecnej presji, a stosowanie się do konserwatywnego wzorca często pozostaje w zgodzie z czysto ekonomicznym rachunkiem. Kiedy dorzucimy do tego brak miejsc w żłobkach i przedszkolach, wysokie ceny usług opiekuńczych na komercyjnym rynku i niestabilność zatrudnienia młodych kobiet, konserwatywny model mężczyzny karmiciela i kobiety jako strażniczki domowego ogniska staje się niemal nieunikniony. W sytuacji, w której to wykluczana z rynku pracy kobieta staje się główną bądź jedyną żywicielką rodziny, trudno uczynić odwołanie do jakichkolwiek tradycyjnych instancji. Nie sposób bowiem być samotną matką swoich dzieci i nie pracować, aby je wykarmić.

Kobieta musi ograniczać czas poświęcany dzieciom, by zarabiać pieniądze, ale jednocześnie w pracy nie może wykazać się dyspozycyjnością stachanowca. Nie ma mężczyzny, który by przejął część tego ciężaru i tym samym umożliwił dookreślenie kobiecej roli, przywrócenie „właściwego” porządku. Położenie samotnych matek zagraża też legitymizacji państwa jako gwaranta opieki i pomocy socjalnej. Odmawia ono wypełnienia luki pozostawionej przez ojca, który porzucił swoje dzieci – inaczej politycy musieliby uznać prawomocność nietradycyjnej rodziny i roszczeń kobiet będących matkami, ale poczuwających się również do innych ról. Odmowa ta obnaża państwo jako niesolidarne, kogo bowiem nie wzrusza trudny los balansującego na pograniczu biedy dziecka opuszczonego przez rodzica. Świetnie tę sytuację obrazuje reakcja rzeczniczki rządu PiS Beaty Mazurek na krytykę niekompletności programu Rodzina 500+, który w swoim pierwotnym wydaniu dyskryminował samotne matki jednego dziecka. Jej rada? Parafrazując: niech znajdą męża i rodzą dzieci. Receptą na niedostatki konserwatywnego porządku ma być więcej konserwatyzmu. Życie toczy się jednak swoim rytmem. Samotne rodzicielstwo to nie tylko skutek nieszczęśliwych wypadków i niespodziewanych rozstań, często to wynik świadomej decyzji kobiety o rozwodzie. Samotnych matek nie ubędzie – kobiety chcą mieć dzieci, niekoniecznie godząc się na niechcianego partnera w pakiecie. Coraz śmielej wierzą też we własne możliwości i umiejętność udźwignięcia wielu ról w pojedynkę. W 2011 roku zgodnie z Narodowym Spisem


Samodzielna samodzielnej nierówna Im większa grupa, tym większe prawdopodobieństwo, że wewnętrznie się zróżnicuje. Tak też jest z samotnymi matkami. Choć chmurę typowych skojarzeń wokół nich moglibyśmy złożyć ze zjawisk takich jak izolacja, walka o alimenty, zapracowanie i bieda, to jednak życie codzienne, praktyka macierzyńska i poczucie podmiotowości członkiń tej grupy potrafią być zróżnicowane pomimo wspólnej sytuacji życiowej. W ślad za francuskim socjologiem Pierre’em Bourdieu przyjęłam, że źródłem różnicy między matkami jest klasa społeczna, do której przynależą. Klasa to pozycja w strukturze społecznej, która odbija się w stylu życia jednostki, jej wyborach życiowych czy wyznawanych wartościach. Wyróżniane są trzy podstawowe klasy: ludowa (na przykład robotnicy czy niewykwalifikowani pracownicy rolni), średnia (na przykład przedsiębiorcy, nauczyciele) oraz wyższa (na przykład właściciele największych firm, prawnicy, profesorowie). U Bourdieu pozycja klasowa nie opiera się na tak ostrych kryteriach jak wysokość miesięcznej pensji czy posiadanie środków

produkcji – stanowi raczej dość subtelną wypadkową posiadania trzech kapitałów, które Francuz nazywa społecznym, ekonomicznym i kulturowym. Może się zdarzyć, że poszczególne jednostki znajdą się na pograniczu klas albo że dwie osoby wykonujące podobne zawody będą zajmować różne pozycje klasowe. Różnice te wyostrzają się w biografiach jednostek – osoby z tych samych klas cechuje zbliżony przebieg życiowych losów, a co więcej, same opowiadają o nich w bardzo podobny sposób. Było to wyraźnie widoczne we wnioskach ujętych w publikacji „Style życia i porządek klasowy w Polsce” pod redakcją Macieja Gduli i Przemysława Sadury. Jej autorzy na podstawie materiału empirycznego złożonego z kilkudziesięciu wywiadów pogłębionych wskazali przydatność teorii Bourdieu do analizy polskiej struktury klasowej, potwierdzoną także w moim badaniu. W jego ramach przeprowadzałam z samotnymi matkami kilkugodzinne rozmowy, w których prosiłam je, by bez założonego z góry scenariusza, spontanicznie opowiedziały historię całego swojego życia. Badanie było eksploracyjne i obejmowało analizę sześciu wywiadów, z dwiema kobietami z każdej klasy. Żadna z nich w momencie rozmowy nie miała więcej niż 35 lat, a ich dzieci pozostawały pod macierzyńską opieką. Prosiłam respondentki o spontaniczne opowiedzenie historii swojego życia – nie tylko rodzicielskiego – i dopiero po jej wysłuchaniu dopytywałam o interesujące mnie szczegóły. Dzięki temu narracje objęły wiele aspektów życia codziennego, na przykład pracę opiekuńczą, życie intymne czy tożsamość, i umożliwiły →

105 OBYWATEL

Powszechnym tak zwane rodziny jednorodzicielskie stanowiły jedną trzecią wszystkich polskich rodzin z dziećmi, z czego znaczącą większość prowadziły kobiety. Samotnych matek było wtedy nieco ponad dwa miliony. Ponieważ systematycznie rośnie w Polsce odsetek rozwodów, możemy zakładać, że i w tym wypadku wyniki Narodowego Spisu Powszechnego w 2020 roku pokażą tendencję wzrostową.


106

tym samym bardziej pogłębioną interpretację sądów wygłaszanych przez samotne matki. Poniżej przedstawiam skrót wątku mojej pracy badawczej dotyczącego organizacji pracy domowej kobiet. Życie codzienne w pojedynkę Odpowiedź na pytanie: „Jak poradzić sobie samej?” stanowi centralne wyzwanie w życiu większości samotnych matek. Nie dziwi więc, że moje rozmówczynie spontanicznie poruszały tę kwestię, opisując rozliczne trudności, z którymi się borykają: niezrozumienie otoczenia, niechciane rady, nieprzychylność instytucji opiekuńczych, stereotypy. Co jednak znaczące, niezależnie od klasy w większości opowieści pojawiał się motyw dumy z decyzji o rozstaniu z partnerem – decyzji mającej zaświadczyć przed dziećmi o szacunku, jaki ich matka ma do samej siebie. Dorota, kobieta z klasy ludowej, która doświadczyła przemocy domowej i obecnie boryka się z nieprzyjaznym rynkiem pracy, chce dać dziecku „pewien wzorzec radzenia sobie, do samozaradności” i wierzy, że rozwód z agresywnym mężem sprawi, iż jej syn „nie będzie wstydził się własnej matki”. Agata, pracownica stołecznych mediów, wolała, by jej córka nie obserwowała, jak jej matka „daje sobą pomiatać, daje się źle traktować, godzi się na relację, w której nie ma na przykład miłości albo szacunku, w imię utrzymania rodziny”. Dawna naukowczyni i aktywistka, Zuza, uważa, że dla jej syna „tkwienie w tym układzie” – między sfrustrowanymi rodzicami – „byłoby czymś strasznym”. Żadna z moich respondentek nie wyraziła żalu z powodu rozstania z ojcem swojego dziecka. Zdarzał się wręcz pogodny ton, taki, w jakim opowiada o swoim macierzyńskim

doświadczeniu Sylwia, matka z klasy średniej: „I tak zaczęła się nasza samodzielna przygoda”. Innymi słowy, decyzja o utworzeniu rodziny jednorodzicielskiej (bądź jej utrzymaniu po odejściu partnera) była świadoma i potrzebna – nawet w świetle doświadczanych później trudności. Część matek znosi je dzięki nadziejom pokładanym w przyszłości: na zdobycie wykształcenia, lepszą pracę, założenie firmy, uzyskanie jakiegoś świadczenia. Żadna z tych korzyści nie jest z góry przesądzona – współczesne życie rodzinne cechuje się dużą zmiennością, co zresztą znajduje odzwierciedlenie we współczesnych koncepcjach naukowych, analizujących rodzinność raczej jako proces aniżeli jako model o trwałym, ustalonym kształcie. Niemniej z badań wynika, że istnieją stałe niedogodności, na które narażona jest kobieta wychowująca dziecko w pojedynkę, a które w doświadczeniu tak zwanych pełnych rodzin są mniej uciążliwe. Zauważenie tych problemów jest niezbędnym krokiem na drodze do nowej polityki społecznej państwa – polityki, która postawi przed sobą ambitniejsze zadania niż tylko reprodukcja konserwatywnego patriarchatu. Planowanie czasu Organizacja dnia była jedną z najistotniejszych bolączek wymienianych w rozmowie przez samotne matki. W standardowych rodzinach reorganizacja codziennych obowiązków stanowi pierwszy dla pary rodzicielskiej sprawdzian z odporności psychicznej, wydolności fizycznej, a także, deklarowanej przez respondentów CBOS-u, preferencji dla modelu partnerskiego. Niemniej jeśli wyniki tego sprawdzianu są niezadowalające, para przynajmniej stoi przed wyborem: kto


skomplikowana i każdy element zależy od poprzedniego”. W rezultacie nieoczekiwane zmiany – przedłużające się lekcje, odwołanie przez babcię opieki, choroba córki – powodują, że „to wszystko się wali”. Łatwo wyobrazić sobie stres wynikający z ciągłego napięcia: czy odhaczę trzeci, piąty, dziesiąty punkt z listy rzeczy do zrobienia na dzisiaj? Czy zdążę dojechać do szkoły przed zamknięciem? Czy oddam zamówione tłumaczenie na czas? To macierzyństwo sprawowane w ciągłym pędzie, w którym horyzont celów wyznaczony jest przez wytrzymanie do końca dnia, kiedy wreszcie uda się położyć dziecko spać. Na tym tle szczególnie widoczne stają się czynniki, które planowanie czynią radykalnie prostszym. Jednym z podstawowych jest stopień usamodzielnienia dziecka, powiązany z jego wiekiem. Sylwia, matka dwójki dzieci w wieku szkolnym, miała w momencie przeprowadzania wywiadu dużo więcej czasu dla siebie niż pozostałe rozmówczynie. Z niemowlakiem czy płaczącym dwulatkiem właściwie nie ma negocjacji →

107 OBYWATEL

poświęci więcej czasu, kto odpowiada za mycie łazienki, kto tym razem wstanie do płaczącego nocą niemowlęcia? Samotne matki są tym wszystkim obciążone w stu procentach. Podstawową trudnością jest oczywiście pogodzenie potrzeb dziecka z koniecznością wykonywania pracy zarobkowej. W szczególnie złej sytuacji są tu kobiety pozostające nisko w hierarchii zawodów – pracujące fizycznie, niemające wyższego wykształcenia. Jak mówi Dorota z klasy ludowej, jej wybór jest niezwykle ograniczony – jako osoba „niedyspozycyjna” czuje się wręcz „wyeliminowana z większości pracy”. Choć jest gotowa do ciężkiej pracy, okazuje się, że zatrudniający nie uwzględniają podstawowych ograniczeń, jak godziny otwarcia szkoły czy świetlicy, w której przebywa jej syn. Z kolei te matki, którym udaje się utrzymywać na rynku pracy, borykają się z problemem wiecznej wielozadaniowości i spinania skomplikowanego grafiku. Konstrukcja planu dnia Marii, tłumaczki i nauczycielki z klasy wyższej, „jest bardzo misterna, bardzo


108

To, co uderza w historiach samotnych matek, to brak alternatywy.

– jest w tak dużym stopniu zależny od rodzica, że brak reakcji tego ostatniego może być niebezpieczny. Wszystkie respondentki mówiły o zmęczeniu, którego doświadczały w wyniku ciągłej obecności i niemal cielesnego zrośnięcia się z dzieckiem – Zuza wręcz doświadczyła problemów zdrowotnych wynikających z konieczności wielogodzinnego noszenia płaczącego syna na rękach. Drugim ważnym czynnikiem są pomocniczki w wychowaniu dzieci, które zastępują nieodmiennie nieobecnego rodzica. W Polsce rolę tę pełnią inne kobiety, przede wszystkim babcie. Czasami towarzyszą matkom w wybrane dni tygodnia, robią zakupy, opiekują się wnukami w chorobie albo zabawiają je, by matka mogła dłużej odpocząć. Ta różnica była bardzo widoczna w obrębie klasy ludowej: Dorota, pozbawiona więzi rodzinnych i zależna od pomocy państwa, słaniała się na nogach ze zmęczenia, podczas gdy Patrycja – dzięki mieszkaniu z rodzicami i dzięki temu, że nie musiała podejmować pracy zarobkowej – mogła cały swój czas poświęcić macierzyństwu i życiu towarzyskiemu. Co więcej, sieć wsparcia Patrycji była bardzo szeroka i obejmowała nie tylko jej rodziców, lecz także przyjaciółki ze szkoły, kolegów z sąsiedztwa, ciotki, babcie, a nawet dalszą rodzinę byłego partnera. Różnica w otrzymywanym zakresie wsparcia wpływała również na ton opowieści:

Patrycja emanowała spokojem i poczuciem względnego komfortu, podczas gdy odpowiedzi Doroty tchnęły depresyjnością i zrezygnowaniem. Rozmówczynie z innych klas także korzystały z pomocy babć, ale inaczej umiejscawiały je w swoim życiu. Agata i Sylwia z klasy średniej jedynie o nich napomykały, jakby dostępność tego rodzaju wsparcia była raczej oczywista i nie wymagała wyjaśnień. Z kolei Zuza i Maria z klasy wyższej koncentrowały się na problemach, które wynikały z uzależnienia od pomocy babć, na przykład konieczności utrzymywania trudnych emocjonalnie relacji bądź godzenia się z niechcianymi interwencjami w pracę wychowawczą. Wreszcie bardzo wiele zmienia forma zatrudnienia. Stosunkowo najspokojniejsze o swój plan dnia były te matki, które zatrudniano na umowę o pracę – Sylwia i Agata. Agata miała jeszcze ten dodatkowy komfort, że pracodawca liberalnie rozliczał ją z godzin pracy, co w praktyce oznaczało, że nieoficjalnie pracowała na pół etatu bez zmniejszenia zarobków. Wynikająca stąd stabilność zdaje się być nie do przecenienia, zwalnia bowiem pracownice z konieczności ciągłego udowadniania, że dobrze wykonują swoją pracę, i z myślenia o tym, jak pozyskać kolejne zlecenie, nie mówiąc już o uprawnieniach do zwolnienia chorobowego czy płatnego urlopu. Zapewne dlatego właśnie tym respondentkom łatwiej było mówić o trudnościach


Samodzielność jako przyszła konieczność To, co uderza w historiach samotnych matek, to brak alternatywy. Wiele z nich radzi sobie, bo musi – nikt nie zapyta, czy już nie są zmęczone nocnym płaczem dziecka, czy nie wzięłyby sobie urlopu, czy nie chciałyby móc poświęcić więcej czasu na aktywności niezwiązane z opieką. Matczyna gotowość do wysiłku jest oczywista i niezbędna jak tlen. Widać to zresztą w innych badaniach, na przykład w wywiadach izraelskiej socjolożki Orny Donath przeprowadzonych z kobietami, które żałują, że zostały matkami. Niemożność wypowiedzenia głośno swojego smutku, tęsknoty za utraconą wolnością czy zmęczenia stanowiły lejtmotyw zapisanych przez badaczkę wypowiedzi i jedno z głównych źródeł poczucia deprywacji rozmówczyń. Jednocześnie nadchodzi moment, w którym matkom kończy się cierpliwość i zanika chęć przemilczania cierpienia. Statystyki są bezlitosne dla konserwatywnego porządku – coraz więcej kobiet zarabia na swoje utrzymanie, co zmniejsza ich zależność od partnera i otwiera na możliwość zakończenia dysfunkcyjnego małżeństwa. Ponadto rośnie nie tylko liczba rozwodów, lecz także średni wiek urodzenia pierwszego dziecka. Wszystko to jest symptomem coraz silniejszej sprawczości kobiet, a jednocześnie towarzyszy upowszechnianiu się praktyki prowadzenia rodziny jednorodzicielskiej­. Jak wspomniałam wyżej, jest to sytuacja niezwykle wymagająca w nieprzyjaznym polskim kontekście. Być może to zjawisko, przez rosnącą powszechność coraz lepiej widoczne dla postronnych, będzie okazją do ułatwienia Polkom i Polakom tworzenia rodzin o różnorodnych formach, wykroczenia poza więzy

pokrewieństwa i wyjścia poza mielizny rodziny nuklearnej. Skoro można wychowywać dziecko bez udziału ojca, ale w pojedynkę jest trudno, dlaczego by nie stworzyć formalnych i socjalnych warunków dla rodzin poszerzonych o grona sąsiedzkie bądź przyjacielskie? Lub przeciwnie – dać tak duże wsparcie państwowe, by każda osoba pragnąca mieć dziecko mogła je mieć, niezależnie od liczby posiadanych partnerek czy przyjaciół? Inspiracje mogą przychodzić z dostrzeżenia różnicy klasowej. Klasa ludowa zachęca śmiałą i niezwykle inkluzywną familiarnością; klasa średnia – stoickim spokojem i akceptacją nieuniknionego, acz tymczasowego dyskomfortu; klasa wyższa – odwagą w kwestionowaniu dominującej kultury rodzinności. W każdym wariancie patriarchalna – to jest skoncentrowana na ojcu – norma domaga się rewizji.

Monika Helak jest doktorantką w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, prowadzi badania dotyczące klasowego wymiaru doświadczenia samotnego macierzyństwa. Dawniej aktywistka studencka i działaczka samorządowa. Pracuje jako badaczka w Polityce Insight.

109 OBYWATEL

związanych z planowaniem jako o przejściowym etapie, mającym swoje miejsce w porządku życia.

Paula Kaniewska instagram.com/paula.kaniewska


110

W kieracie ubojni Jeżeli przemysł mięsny ma wytwarzać tanie mięso, to część kosztów będzie przerzucał na zwierzęta (których dobrostan można poświęcać) albo na pracownice i pracowników najniższego szczebla (którym narzucane są coraz gorsze warunki pracy). To rodzi sprzeciw.

Z Iloną Rabizo rozmawia Stanisław Krawczyk Dominik Cudny Ilona Rabizo jest wiceprezeską Stowarzyszenia Otwarte Klatki, zaangażowaną w lokalne protesty przeciwko fermom przemysłowym. Interesuje się także problemami zatrudnienia w przemyśle mięsnym. Autorka książki „W kieracie ubojni”, współautorka pracy „Społeczeństwo bez mięsa. Socjologiczne i ekonomiczne uwarunkowania wegetarianizmu”.

Skierowano mnie jednak do tak zwanej części czystej, do przerabiania wypatroszonych już tuszek, i okazało się, że bardzo mało myślę o zwierzętach. To mnie zaskoczyło, ponieważ od wielu lat działam w ruchu animalistycznym i problem zwierzęcego cierpienia jest dla mnie naprawdę ważny. W ubojni nie było czasu, żeby zastanawiać się nad tym, co się dzieje z tymi zwierzętami, gdzie one teraz są, ile ich tutaj przywożą dziennie. Od razu wpadało się w rytm bardzo szybkiej pracy.

Przez szesnaście dni pracowałaś w jednej z polskich ubojni drobiu. Twoją książkę na ten temat, „W kieracie ubojni”, czyta się jak raport z piekła. Co było dla ciebie w tej pracy szczególnie uderzające?

Dla właścicieli było pewnie korzystne, że nie mieliście czasu na refleksję nad losem zwierząt i warunkami zatrudnienia.

Tempo. Wszystkie ruchy trzeba było wykonywać błyskawicznie, a każdy błąd mógł skutkować tym, że produkty zaczną spadać z taśmy na ziemię. Trudno to sobie wyobrazić, ale często nie miałam czasu spojrzeć na zegarek, żeby sprawdzić, która jest godzina. Straszne było też traktowanie ludzi: ciągle ktoś za nami stał i raz po raz krzyczał. Zanim zaczęłam tę pracę, sądziłam, że najtrudniejszy będzie dla mnie kontakt ze zwierzętami. Byłam przygotowana na to, że mogę trafić na linię ubojową, gdzie będę musiała te kurczaki zabijać.

Bez wątpienia. Przerwy również trwały krótko i nie można było w spokoju porozmawiać. A po pracy, po tych kilkunastu godzinach, nie mieliśmy sił, aby pomówić o tym, co się właściwie tutaj dzieje i co moglibyśmy zrobić. Zdarzały się też sytuacje paradoksalne. Na przykład zepsuła się maszyna i nagle cała grupa pracowników nie miała się czym zająć. A w ubojni zawsze trzeba coś robić – nieważne co, ważne, że szybko. Nie wiedziałam jeszcze o tej zasadzie i zaczęłam się rozciągać, gimnastykować. Od razu dostałam reprymendę od innej pracownicy, a potem

też od kierowniczki, że nie mogę robić takich rzeczy, że są kamery, że kierownictwo obserwuje, co się dzieje… Inni pracownicy chwytali wtedy jakieś foliówki, przekładali coś z miejsca na miejsce, znajdowali sobie pseudopracę, żeby tempo było zachowane. W ubojni, w której byłaś, oprócz Polek zatrudniano również osoby z Ukrainy i Mołdawii. W ich przypadku przemysł mięsny może sobie pozwolić na oferowanie jeszcze gorszych warunków pracy, a więc na dalsze obniżanie kosztów.

W ostatnich kilkudziesięciu latach dominować zaczęła produkcja drobiu. Kury, kaczki i gęsi są mniejsze od krów czy świń i praca przy nich wymaga mniej siły, dlatego przemysł mógł się zwrócić w kierunku kobiet. Widać to w Stanach Zjednoczonych i widać w Polsce. Płace są tu niskie, a warunki ciężkie. Trzeba masowo zabijać zwierzęta, trzeba pracować w odchodach, we krwi, w śluzie, w jakichś resztkach poubojowych, w mięsie, w tłuszczu pryskającym na twarz. Do tego dochodzą niskie temperatury, powtarzalność pracy i cały system kontroli. Ludzie wybierają więc inne zajęcia, jeżeli jest to możliwe. Stąd w ubojniach →


→

ZMIENNA

111


112

Praca w ubojni znajduje się w czołówce zawodów powodujących najwięcej urazów i wypadków.

przeważają osoby, którym ciężko znaleźć alternatywne zatrudnienie. Czyli częściej kobiety niż mężczyźni, i to raczej te znajdujące się w nieciekawej sytuacji ekonomicznej lub pochodzące z regionów, gdzie nie ma wielu dobrych miejsc pracy. Kiedy brakuje Polek chętnych do pracy w ubojni, firmy kierują się do osób będących w jeszcze trudniejszym położeniu: z Ukrainy i ostatnimi czasy z Mołdawii. Imigrantki i imigranci zwykle nie mówią po polsku, nie znają lokalnych przepisów, nie mają do kogo się zwrócić w przypadku łamania praw pracowniczych. W dodatku kierownicy nie są szkoleni w komunikacji z tymi grupami i nie ma sprawnego przepływu informacji. Skoro dla przemysłu mięsnego ten stan jest tak korzystny, to zapewne firmom nie zależy na poprawie warunków pracy.

Dodam, że zatrudnianie osób spoza kraju jest łatwiejsze, kiedy podjęcie

pracy na danym stanowisku nie wymaga długiego przygotowania. W wielu gałęziach przemysłu – także w sektorze mięsnym – pomaga w tym podział obowiązków na drobne, powtarzalne czynności. W ten sposób można szybko wdrożyć do pracy nawet robotników niewykwalifikowanych. Niekiedy wręcz wdrażają się sami. W książce piszesz, że w tamtej ubojni w ogóle nie było czasu na szkolenie. Od razu wysyłano cię na taśmę i ewentualnie ktoś pokazywał ci, co należy robić, nie przerywając nawet własnej pracy.

Tak, pomagały mi Ukrainki i Polki, mimo że same były przeciążone. Powinno mnie wcześniej przeszkolić kierownictwo. Oprócz tego w ubojni często nie rozumiesz, po co wykonujesz daną czynność. Przerzucają cię z miejsca na miejsce i tutaj każą ciąć kurczaka, a tu zawijać podroby w reklamówkę – i nie wiesz, co tak naprawdę w tej fabryce robisz.

To jest właściwie definicja alienacji.

Tak. To było bardzo mocno odczuwalne. Nurtuje mnie też kwestia formalizacji zatrudnienia. Czy podpisywano z wami w ogóle jakieś umowy? Jeżeli tak – jakie?

Ja podpisałam umowę o dzieło. Założenie było przy tym takie, że będę pracować na akord, ale w rzeczywistości pracowałam za stawkę godzinową. Powiedziano mi, że za jakiś czas mogę otrzymać umowę o pracę, i rzeczywiście były takie przypadki, jednak większość moich rozmówczyń i rozmówców miała umowy cywilnoprawne. Pamiętam też pracownicę, która wyjaśniała mi, że niczego nie podpisała i że nie wie do końca, kto jej przelewa pieniądze. Polegała na jakimś człowieku z Ukrainy, który zorganizował jej tę pracę. W jaki dokładnie sposób w ubojni wykorzystywano utrudnioną sytuację imigrantek­?


mnie, Polki, to też było trudne, bo kiedy przebywałam sama na stanowisku albo musiałam utrzymać to chore tempo pracy, nie mogłam tak po prostu pójść do ubikacji. Ale jeżeli już jakoś znalazłam czas, to mi nie przeszkadzano. Za to pracownice z Ukrainy mówiły, że muszą się ukrywać, maskować: biorą jakieś wiadro, kierują się w stronę wyjścia i szybko przemykają, żeby nikt ich nie zauważył­. A co z pensjami?

Rozmawiałam z Ukrainkami i Ukraińcami, którzy zarabiali dziesięć złotych na godzinę. Po ponad trzystu przepracowanych godzinach w miesiącu wychodziło im jakieś trzy tysiące na rękę. Niby nie najgorsza kwota, ale to były praktycznie dwa etaty! Polacy i Polki dostawali wyższe stawki?

Po uśrednieniu – prawdopodobnie tak, ale muszę tutaj zaznaczyć, że

wiele osób nie potrafiło mi powiedzieć, ile zarabia na godzinę. Próbowały sobie spisywać, jak długo pracują, i zestawić swoje zarobki z liczbą godzin, jednak nie były w stanie dojść do żadnego jasnego wyniku. Nie mogły nawet ustalić, czy jest jakaś różnica między zmianą dzienną i nocną. Wiedziały tylko, że w weekendy stawka była wyższa. Sam już nie wiem, czy to bardziej raport z piekła, czy „Proces” Kafki. A przecież za twoją relacją stoją jeszcze dziesiątki emocji, przeżyć, obrazów, które trudno oddać słowami. To, co można opowiedzieć, to tylko część doświadczenia pracy w ubojni.

I nic dziwnego, że niektórzy nie wytrzymywali tam nawet jednej zmiany i w przerwie rezygnowali. Rzuce113 nie pracy może być formą oporu. Ale były też osoby pozostające w ubojni przez wiele lat. Widać było, jak działa to na ich zdrowie, → ZMIENNA

Na przykład wyznaczano im dłuższy czas pracy. Mnie było naprawdę trudno wytrzymać 14 godzin praktycznie non stop, a imigrantki pracowały standardowo po 14–16 godzin dziennie, w niektóre piątki nawet 20 i więcej godzin. Mnie się po prostu nie mieściło w głowie, że są w stanie tyle wytrzymać; ja bym pewnie zemdlała ze zmęczenia. Jedna z kobiet mówiła mi, że śpi cztery godziny na dobę i że ciągle chodzi głodna, bo przy taśmie nie można jeść, a przerwy są rzadkie i krótkie. Poza tym imigrantki bardzo często nie wiedziały, o której godzinie w danym dniu wyjdą z pracy. Kiedy raz pojawiła się informacja, że wszyscy mamy zostać dwie godziny dłużej, to Polki i Polacy byli wkurzeni, a osoby z Ukrainy i z Mołdawii – nie. Dlaczego? Dlatego, że w jakimś sensie były do tego przyzwyczajone. Dało się też dostrzec różnicę w możliwości korzystania z toalet. Dla


114

Liczba ubijanych w Polsce zwierząt cały czas wzrasta. Obecnie to ponad miliard sztuk drobiu rocznie.

a z usłyszanych opowieści wiem, że fizyczny ból towarzyszył im cały czas. Książka porusza temat form oporu, ale nie jest to długi podrozdział. Pojawiają się w nim rzeczy z pewnością cenne, lecz dość drobne: dzielenie się papierosami, słodyczami, dyskretne wnoszenie różnych drobiazgów na miejsce pracy. Marksista powiedziałby pewnie, że w tym miejscu kapitaliści wygrali walkę klas.

Rzeczywiście w tej ubojni nie widziałam większego oporu, ludzie byli zrezygnowani. Kiedy mówiłam, że może warto założyć związek zawodowy, odpowiadali, że tutaj się nic nie da zmienić, że przez lata nikt nie dał rady. Trudno też zorganizować jakiś protest w miejscu, w którym jest tylu ludzi mówiących w różnych językach, a praca trwa tak długo, że nie ma czasu, by się zorganizować. Niemniej w innych ubojniach w Polsce i na Zachodzie zdarzały się protesty. Było tak na przykład w Kutnie, gdzie protestowały najpierw osoby z Polski, a potem z Ukrainy.

O, jak to się stało?

Przez opóźnienia w wypłatach. Być może właśnie to jest ten moment, w którym ludzie przestają mieć cokolwiek do stracenia? Choć za granicą przebiegało to inaczej – w USA buntowano się z wielu przyczyn, nie tylko ze względu na niewypłacanie pensji. Zastanawiam się nad tym, na ile warunki zatrudnienia w ubojni są wyjątkowe, a na ile mówią nam coś o całym współczesnym świecie pracy.

Na pewno istnieje tu wiele podobieństw do innych branż, ale pod pewnymi względami ta praca jest szczególnie ciężka. Kontakt z tłuszczem czy krwią nie jest niczym przyjemnym, a co więcej, niesie ryzyko zakażenia, bo w tym szalonym tempie nierzadko trzeba jeszcze używać ostrych narzędzi. Zgodnie z raportem Oxfam America „Lives on the Line” praca w ubojni znajduje się w czołówce zawodów powodujących najwięcej urazów i wypadków. Ponadto wśród pracownic i pracowników przemysłu drobiarskiego objawy depresji są

niemal dwa razy częstsze niż u innych osób w tym samym wieku, co wiąże się z alienacją, z niskimi płacami, z życiem na granicy ubóstwa. Mamy również badania Amy Fitzgerald, Lindy Kalof i Thomasa Dietza, według których w miejscowościach z rozwiniętym przemysłem mięsnym wzrasta poziom przestępczości. Może to być związane z przyzwyczajaniem się do przemocy lub z wyładowywaniem narastającej frustracji. W Stanach Zjednoczonych istnieje grupa naukowców zainteresowanych tymi zagadnieniami. W Polsce tego bardzo, bardzo brakuje. W posłowiu do twojej książki Jarosław Urbański mówi o trzech grupach, których działania mogą zmienić przemysł mięsny na lepsze. Pierwsza to pracownice i pracownicy, druga – lokalne społeczności, trzecia – osoby działające w ruchach społecznych tudzież konsumentki i konsumenci­.

Jeżeli przemysł mięsny ma wytwarzać tanie mięso na globalnym rynku,


Skąd bierze się tak duża liczba protestów­?

Z bardzo poważnego pogorszenia jakości życia. Wystarczy posłuchać, co mówią sami mieszkańcy. Nie można już pić kawy w ogrodzie, dzieci nie są

w stanie bawić się na placu zabaw. Latem pranie suszy się w domu zamiast na słońcu, żeby nie przesiąknęło smrodem. Wielkie ilości owadów obsiadają domy, muchy przedostają się nawet przez otwory wentylacyjne. W jednej z wielkopolskich wsi mieszkańcy opracowali specjalny system: kiedy idzie fala smrodu, ktoś, kto poczuł ją pierwszy, biegnie przez ulicę i krzyczy, żeby zamykać okna. Ten odór potrafi tak wchodzić do gardła, że nawet kiedy je się posiłek, nie czuć nic innego. Niektórzy z tego powodu wymiotują. W dodatku dzieci są wyśmiewane w szkolnym autobusie, bo czuć od nich kurnikiem czy chlewnią. A jeśli nawet dla dobra rodziny ktoś chciałby sprzedać dom i kupić nowy w innym miejscu, to nic z tego, bo ceny działek drastycznie spadają. To ci ludzie płacą za tanie mięso własnym dobytkiem. Jako Stowarzyszenie Otwarte Klatki zawiązaliśmy koalicję z miejscowymi stowarzyszeniami, które zajmują się tym problemem. Chcemy pokazać, że to nie jest kwestia pojedynczych wsi

– jak to przedstawiały media – ale długa seria protestów w całej Polsce. Mam poczucie, że to jest bardzo ważna walka, która dotyczy ludzi, zwierząt i ogólnie środowiska. Szkoda, że nie dostrzegają jej politycy. Wróćmy jeszcze do konsumentek i konsumentów, którzy sami nie mieszkają na takich terenach. Co na przykład po lekturze naszego wywiadu może zrobić ktoś, kto czyta „Kontakt”?

Mamy związki zawodowe, które bezpośrednio wspierają pracujących, jak Inicjatywa Pracownicza. Mamy mnóstwo organizacji prozwierzęcych – szczególnie zachęcam do aktywności w Otwartych Klatkach, które zajmują się bezpośrednio problemem przemysłowej hodowli zwierząt. Można również dołączać do lokalnych protestów i stowarzyszeń czy też wspierać je finansowo. Albo ograniczyć 115 spożywanie mięsa. Dzisiaj w Polsce mamy obfitość produktów roślinnych, są dużo łatwiej dostępne niż kiedyś. Możemy więc jeść mniej → ZMIENNA

to część kosztów będzie przerzucał na zewnątrz. Na przykład na zwierzęta (których dobrostan można poświęcać na rzecz optymalizacji produkcji) albo na pracownice i pracowników najniższego szczebla (którym narzucane są coraz gorsze warunki, coraz szybsze tempo i coraz dłuższy czas pracy). To rodzi sprzeciw i na tym mogą bazować ruchy środowiskowe, pracownicze, ruchy na rzecz zwierząt. Podobnie ze społecznościami lokalnymi. Ich opór jest naprawdę silny – w Polsce średnio co tydzień jedna lub dwie nowe wsie zaczynają protest przeciw okolicznej fermie. Z monitoringu mediów internetowych, który prowadzi moje stowarzyszenie, wynika, że od 2012 roku to już ponad 470 miejscowości.


116

mięsa – lub całkowicie z niego zrezygnować – i w ten sposób zminimalizować swój udział w tym przemyśle. Pamiętajmy jeszcze o jednym: wszystkie te grupy, o których rozmawiamy, mogą się wspierać. Na przykład ja działam w organizacji animalistycznej i nie jestem bezpośrednio związana z ruchami pracowniczymi, ale mam nadzieję, że po mojej książce będzie w nich trochę więcej dyskusji o warunkach zatrudnienia w ubojniach. I w tym miejscu możemy wspólnie walczyć z przemysłową hodowlą zwierząt. Nasz kraj jest europejskim liderem w produkcji drobiu.

A Ministerstwo Rolnictwa broni interesów branży mięsnej. Ale to nie jest dobry kierunek rozwoju. Zarówno dla Polski, jak i dla świata dalszy rozrost hodowli zwierząt i konsumpcji mięsa jest po prostu bardzo niebezpieczny. Choćby dlatego, że według raportu Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa hodowla odpowiada za 14,5 procent całej globalnej emisji gazów cieplarnianych. Liczba ubijanych w Polsce zwierząt cały czas wzrasta. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że

obecnie to ponad miliard sztuk drobiu rocznie. Ponad miliard! Wprawdzie nasz rynek już się nasycił i raczej więcej kurczaków kupować nie będziemy, ale krajowi hodowcy szukają rynków zbytu na zewnątrz i eksportują produkty do Chin, do Afryki, zalewając kolejne kraje tanim mięsem. Natomiast miejscowym społecznościom czasem udaje się skutecznie blokować takie wielkie inwestycje – i to jest fantastyczne. Na pewno o dużej liczbie protestów nie wiemy, a i tak tylko w zeszłym roku mieszkańcy, z którymi mieliśmy kontakt, nie dopuścili do powstania ferm na czternaście milionów zwierząt. Do tego należałoby doliczyć trwające jeszcze postępowania, w których zapadły wstępne decyzje odmowne, ale inwestorzy się odwołali. Polska ma też przeogromny udział w zanieczyszczaniu Morza Bałtyckiego – największy z wszystkich otaczających je krajów – i jednym z głównych tego powodów jest właśnie hodowla przemysłowa. Badał to zespół pod kierunkiem fizyka środowiska Przemysława Wachniewa. Przemysł mięsny zużywa również niezmiernie dużo wody, której niedobory w naszym kraju niedawno boleśnie sobie

uświadomiliśmy. Te wszystkie sprawy trzeba nagłaśniać. I trzeba podkreślać, że problem nie dotyczy wyłącznie wsi; mieszkańcy miast także od niego nie uciekną. Czyli dzieją się różne akcje, trwają protesty, wzrasta rozpoznawalność problemów. Ponadto wraz ze zmianami klimatycznymi rośnie zainteresowanie ochroną środowiska. Może dzięki temu łatwiej będzie nam uznać ciężkie położenie zwierząt i osób pracujących w przemyśle mięsnym. To chyba nie jest najgorszy akcent na koniec naszej rozmowy­?

Tak! Zwłaszcza to, co dzieje się na wsi, daje mi wiele nadziei.



41

cena : 20 pln (w tym 8% VAT)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.