Kontakt nr 31: Lepsza zmiana

Page 1

lato 2016 temat numeru:

Lepsza Zmiana Stanisław Mazur Zderzenie administracji z polityką

Rafał Bakalarczyk Państwo silnie opiekuńcze

Ewa Łętowska

Dyplomacja kulturalna

Tongdong Bai, Antoni Radziwiłł Klasa średnia w Państwie Środka

KULTURA

Anna UmińskaWoroniecka

POZA EUROPĄ

Chrześcijańska ekonomia

KRAJOZNAWCZY

Paul H. Dembinski

KATOLEW

WIARA

Nadmierny legalizm sądów

OBYWATEL

magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl

ZMIENNIK

1

31



1 magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

redaktor naczelny Misza Tomaszewski misza.tomaszewski@gmail.com zastępca redaktora naczelnego Cyryl Skibiński cyryl.skibinski@gmail.com

Od redakcji

sekretarz redakcji Zosia Mironiuk zosia.mironiuk@gmail.com

zespół redakcyjny: redaktor prowadzący numer Cyryl Skibiński Katolew Misza Tomaszewski

projekt graficzny Urszula Woźniak urszul.wozniak@gmail.com

Kultura Katarzyna Kucharska-Hornung

skład i łamanie Rafał Kucharczuk Zosia Mironiuk

Obywatel Konstancja Święcicka, Ignacy Święcicki

fotoedycja Tomek Kaczor

Poza Europą Paweł Cywiński Krajoznawczy Tomek Kaczor Wiara Ignacy Dudkiewicz Zmienna/Zmiennik: Mateusz Luft Ala Budzyńska, Kamil Lipiński, Jan Mencwel, Maciek Onyszkiewicz, Joanna Sawicka, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Jarosław Ziółkowski Redakcja dwutygodnika magazynkontakt.pl: Ala Budzyńska, Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Hanna Frejlak, Wanda Kaczor, Zuzanna Morawska, Ida Nowak, Maciej Papierski, Szymon Rębowski, Maria Rościszewska, Stanisław Zakroczymski Stale współpracują: Rafał Bakalarczyk, Marta Basak, Dorota Borodaj, Stanisław Chankowski, Helena Dąbrowska, Jędrzej Dudkiewicz, ks. Andrzej Gałka, Monika Grubizna, o. Kasper Kaproń , Piotr Karski, Karol Kleczka, Łukasz Kobeszko, Anna Libera, Jan Libera, Julia Lis, Katarzyna Majchrowska, Hanka Mazurkiewicz, Kuba Mazurkiewicz, Olga Micińska, ks. Wacław Oszajca, Piotr Popiołek, Zofia Różycka, Antek Sieczkowski, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Agnieszka Wiśniewska, Krzysztof Wołodźko, Piotr Wójcik, Bartosz Wróblewski, Paweł Zerka, Marysia Złonkiewicz

ilustracja na pierwszej stronie okładki Kuba Mazurkiewicz komiks na str. 2–3 Kuba Mazurkiewicz zespolwespol.org korekta Ida Nowak, Ewa Wasilewska i zespół redakcyjny nakład 1000 egzemplarzy wydawca KIK Warszawa prenumerata magazynkontakt.pl/prenumerata złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czujemy się państwowcami. Tak jak Prawo i Sprawiedliwość, jesteśmy zwolennikami silnego państwa. Rozumiemy pod tym pojęciem jednak zupełnie co innego niż ta partia. Nie tęsknimy za rozbudowanym aparatem kontroli obywateli. Siła państwa to dla nas sprawność jego instytucji oraz przejrzystość procedur. Także tych, które w demokratycznym państwie prawa ograniczają pokusy rządzących, żeby postawić się ponad prawem. Polityka dzieje się gdzie indziej, a w każdym razie nie tylko tam, gdzie pojawiają się kamery telewizyjne. Rządzenie państwem nie sprowadza się przecież do codziennej walki politycznej i przepychanek personalnych. W niniejszym numerze skupimy się na tych mechanizmach działania państwa, które mają duży, choć często niedoceniany wpływ na ostateczny kształt i sposób realizacji decyzji podejmowanych przez rządzących polityków. Nie zgadzamy się z przekonaniem, że im mniej państwa tym lepiej. Nie chcemy opłacać z naszych podatków „stróża nocnego”, ale kogoś zdolnego prowadzić przekrojową politykę społeczną. Słabe państwo spycha odpowiedzialność za rozwiązywanie problemów społecznych na innych – rodziny osób potrzebujących, organizacje pozarządowe, wspólnoty lokalne. Silne państwo umie ich słuchać, systemowo wspierać i z nimi współpracować. Także z Kościołem, nie przekraczając jednak cienkiej linii, oddzielającej go od świeckiej sfery publicznej. Doceniając to, co udało się w III RP osiągnąć w zakresie rozwiązań systemowych i budowy instytucji publicznych, szukamy rozwiązań, które poprawiłyby funkcjonowanie niektórych spośród nich. W numerze „Lepsza zmiana” piszemy o wybranych fragmentach działalności państwa, które wydają nam się istotne, a które w ostatnich miesiącach stały się przedmiotem szczególnej uwagi partii rządzącej.


2

numer:

31

lato 2016

Lepsza zmiana

5

Redakcja:

Polska układanka

12

Rozmowa ze Stanisławem Mazurem:

Zderzenie administracji z polityką

19

Kamil Lipiński:

Balast, fantom i dozorca

Polacy nie ufają państwowym instytucjom. Za wcześnie jednak, aby ogłaszać wyjątkową w naszej historii narodową jednomyślność. Każdą z klas społecznych cechują inne przyczyny tej niechęci. Dobitnie świadczą o tym losy trzech bohaterów artykułu.

24 Infografika:

Jak Polacy widzą Państwo?

26

Misza Tomaszewski:

Lewą nawą

32

Rozmowa z Piotrem Burasem:

Nieroztropne schadenfreude

38

Stanisław Łubieński:

Co z tym godłem?

42

Rafał Bakalarczyk:

Państwo silnie opiekuńcze

48

Rozmowa z Ewą Łętowską:

Waga odwagi Temidy


3

f ot or e p orta ż

p oz a e u ropą

54

90

Rozmowa z Tongdong Baiem:

American dream chińskiej klasy średniej

Dawid Zieliński: Kolejka do Europy

Autor sportretował uchodźców, którzy w swojej drodze na północ Europy utknęli w obozach na wyspach Kos i Lesbos oraz w Pireusie. Jedno ze składających się na ten fotoreportaż zdjęć zostało wybrane zdjęciem roku w konkursie GRAND PRESS PHOTO 2016. w i a r a

60

Rozmowa z o. Henrykiem Cisowskim:

Kochać – to prawdziwe zwycięstwo

66

Karol Kleczka:

W słabości kształtuje się moc

71

Ignacy Dudkiewicz: Być wszystkim dla wszystkich

Rozmowa z Paulem H. Dembinskim:

Zapomniane ogniwo łańcucha ekonomicznego

78

Paul H. Dembinski, Simona Beretta:

Dziurawe sieci solidarności

84

Maciej Papierski: Marie-Dominique Chenu

k u lt u r a

Rozmowa z Anną Umińską-Woroniecką Polska dyplomacja kulturalna, czyli Kopernik w BBC

k r a j o z n a w c z y

98

Barbara Pawlic-Miśkiewicz:

Polscy muzułmanie

102

Karolina Cicha:

Urwana nuta

106

Rozmowa z Michaelem Voigtländerem:

Niemcy do wynajęcia

112

Konstancja Święcicka:

Kultura wynajmu

zmiennik

Przodująca siła chińskiego narodu

Rozwiązaniem problemu braku mieszkań nie jest zwiększenie dostępności kredytów. Zamiast uwiązywać u szyi obywateli ciążący im przez kilkadziesiąt lat kamień, lepiej postawić na rozwój rynku wynajmu. Przy udziale i kontroli państwa.

86

Antoni Radziwiłł:

o by wat e l

k a t o l e w

72

94

:

118

Rozmowa z Anną Alboth:

W jednej bańce z uchodźcami


4

  lepsza zmiana

Maciej Januszewski


5

Polska układanka To nie kolejny „raport o stanie państwa”. Piszemy o pięciu sferach polskiej rzeczywistości, w których zmiana wydaje nam się wyjątkowo potrzebna, a niedostatki bolesne. Na dobry początek krótko i zwięźle. Większość z poruszonych tutaj wątków rozwijamy w dalszej części numeru.

Prawo do prawa Stanisław Zakroczymski

„R

zeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Siła tego zdania, konstytucyjnej definicji naszego państwa, wybrzmiewa ostatnio głośno na demonstracjach antyrządowych. Jednak stan państwa prawa przez ostatnie 27 lat pozostawiał wiele do życzenia. Państwem prawa jesteśmy, zgodnie z Konstytucją, od 1989 roku. To stwierdzenie ma znaczenie fundamentalne. Zmienia, a przynajmniej powinno zmieniać, ogół stosunków społecznych w państwie, zarówno między obywatelami, jak i między obywatelem a państwem. Zasada rządów prawa jest niczym szczyt piramidy, jaką jest system prawny i ustrój polityczny. Kluczową różnicą, którą „robi” państwo prawa, jest to, że obywatel może traktować prawo poważnie. Jeśli czyta w Konstytucji, ustawie czy rozporządzeniu, że przysługuje mu takie czy inne uprawnienie, to wie, że będzie mógł go skutecznie dochodzić. Nasza ustawa zasadnicza postawiła władzom wysoko poprzeczkę, jeśli chodzi o standard tworzonego prawa.

Poza klasycznymi, liberalnymi prawami i wolnościami obywatelskimi, zawiera również bardzo rozwinięty pakiet norm socjalnych. Znajdziemy w niej takie klauzule, jak „społeczna gospodarka rynkowa oparta na dialogu partnerów społecznych”, obowiązek władz publicznych „prowadzenia polityki zmierzającej do pełnego, produktywnego zatrudnienia poprzez realizowanie programów zwalczania bezrobocia […]” czy też „wspierania rozwoju budownictwa socjalnego oraz popierania działań obywateli zmierzających do uzyskania własnego mieszkania”. Gołym okiem widać, że wiele z nich pozostało na papierze.­ Innym problemem jest skuteczność instytucji państwowych, które mają pomagać obywatelom w dochodzeniu swoich praw. Wydaje się, że możemy być dumni z dwóch spośród nich. Polski Rzecznik Praw Obywatelskich ma, w stosunku do swoich odpowiedników w innych państwach, bardzo duże uprawnienia. Może nie tylko składać wnioski do Trybunału Konstytucyjnego czy też wystąpienia do wszelkich instytucji państwowych, ale także dołączać się, na ostatecznym etapie, do każdej sprawy sądowej, wizytować urzędy lub

zakłady karne. Niestety duża ilość jego interwencji nie znajduje odzewu. A niektóre urzędy, jak choćby resort zdrowia, regularnie odmawiają odpowiedzi na jego wnioski. Bardzo wiele w kontekście przestrzegania prawa zawdzięczamy Trybunałowi Konstytucyjnemu. Jego wyroki niejednokrotnie zmieniały sytuację prawną „zwykłych obywateli”. Tylko w ostatnich miesiącach uznał on chociażby, że osoby zatrudnione na umowach cywilnoprawnych mają prawo zrzeszać się w związkach zawodowych, zaś kwota wolna od podatku nie może być niższa niż minimum egzystencji. Niestety oba wyroki pozostają do tej chwili na papierze, a ostatnie działania rządzących nie rokują zmiany. Inne instytucje działają w tym zakresie miernie. Państwowa Inspekcja Pracy jest faktycznie pozbawiona możliwości rozwiązywania realnych problemów pracowniczych, a sądy tak obłożone pracą, że na sprawiedliwość czekamy często długie lata. Swoje robi również niebywały bałagan w zakresie stanowienia prawa. Dzienniki Ustaw z roku na rok pęcznieją, liczba regulacji jest przytłaczająca. Nie ma się co dziwić, że obywatele, do niedawna pozbawieni pomocy prawnej, nie łapią →


6

lepsza zmiana

się w tym gąszczu. Socjologowie lubią się przy tym zżymać na „niską kulturę prawną społeczeństwa”. Może i mają rację. Niestety przykład przez lata szedł z góry. W sytuacji, w której konflikt o istotę funkcjonowania najważniejszych instytucji nie schodzi z pierwszych stron gazet, pora dokonać rzetelnego przeglądu jakości naszego państwa prawa i zadać sobie pytanie, jak sprawić, aby każdy obywatel czuł, że jego utrzymanie i wzmocnienie leży w jego własnym interesie. Należy porzucić samozadowolenie elit III RP i wysnuć wnioski z frustracji obywateli. W przeciwnym razie jedyną odpowiedzią na deficyty naszego państwa prawa będzie jakaś forma autorytaryzmu. Lekcja II RP jest w tej kwestii wymowna.

Samorząd na Wiejskiej Jan Mencwel

K

ażdy działacz lokalny i społecznik, który próbuje zmieniać rzeczywistość swojej miejscowości, prędzej czy później zderzy się ze ścianą, na której wypisane są trzy słowa: NIE DA SIĘ. Zdobycie przychylności władz, skuteczna presja medialna, zorganizowanie mieszkańców wokół wspólnych postulatów – wszystko, co wydaje się kluczem do przeprowadzenia zmiany społecznej, w wielu przypadkach okazuje się nie wystarczać. Przyczyna jest prosta: wiele zmian lokalnych wymaga zmiany na poziomie prawa krajowego. Władze samorządowe w takich sytuacjach rozkładają ręce i mówią: „Chcielibyśmy, ale krępują nas przepisy”. Dobrym przykładem ilustrującym ten problem jest historia walki z nielegalnymi reklamami zewnętrznymi, szpecącymi polskie miasta i wsie. Całe lata zajęło zwrócenie uwagi samych mieszkańców, a następnie władz lokalnych na to, że należałoby poddać większej kontroli reklamy zewnętrzne. A gdy już masa krytyczna społecznego niezadowolenia została

osiągnięta, okazało się, że „się nie da”. Bo tak naprawdę samorząd nie dysponuje narzędziami pozwalającymi w skuteczny sposób ujarzmiać zapędy zarówno lokalnych przedsiębiorców, jak i wielkich międzynarodowych firm, dla których przestrzeń publiczna jest atrakcyjna głównie jako powierzchnia reklamowa. Wieloletni impas udało się przełamać dopiero w 2015 roku, kiedy w życie weszła tak zwana ustawa krajobrazowa. I ona jednak omal nie osiągnęłaby sukcesu, bo okazało się, że w Sejmie większe przebicie od samorządowców, czekających na narzędzia do walki z reklamami, mieli lobbyści firm „outdoorowych”. W efekcie ustawę wykastrowano, a siłę rażenia przywrócił jej dopiero Senat, który ugiął się pod presją ogólnopolskiej kampanii „Posprzątajmy reklamy”. Tak nie musi, a nawet nie powinno być. To, że oczekiwane na poziomie lokalnym zmiany rozbijają się o przepisy prawa ogólnopolskiego, a z kolei zmiana tych przepisów napotyka na opór

ze strony rządu i posłów (podsycany przez lobbystów, działających w interesie prywatnych firm), kompromituje państwo i podważa zaufanie do niego. Trudno o bardziej wymowny symbol tego kryzysu niż wiszące na budynkach wielkoformatowe płachty reklamowe, których nie da się zdjąć mimo wypracowanej w pocie czoła zgody mieszkańców i lokalnych władz. Dlatego nie sposób wyobrazić sobie naprawy państwa bez wzmocnienia pozycji samorządów w procesie stanowienia prawa. Jak w praktyce to wzmocnienie mogłoby wyglądać? Droga jest w zasadzie jedna i wiąże się z inną postulowaną przez różne środowiska polityczne zmianą: przekształceniem Senatu. Druga izba parlamentu powinna zostać przekształcona w reprezentację samorządów. To zresztą model funkcjonujący w wielu krajach europejskich – na przykład Francji, Holandii czy Chorwacji, a więc nie tylko w „starych demokracjach”. Oznaczałoby to być może koniec wyborów powszechnych


7

do Senatu (we Francji senatorowie wybierani są przez radnych gminnych oraz posłów).W obecnym jednak kształcie, nawet mimo funkcjonowania jednomandatowych okręgów wyborczych, Senat i tak jest zupełnie zdominowany przez działaczy największych partii. Stanowi „czyściec” dla bardziej doświadczonych działaczy przed udaniem się na polityczną emeryturę. Ale polskie prawo nie tylko krępuje władze samorządowe przed wprowadzaniem zmian. Działa ono także na niekorzyść samych zmian politycznych w samorządzie. Obecnie obowiązująca ordynacja wyborcza, wraz ze stosowanym w Polsce przelicznikiem liczby oddanych głosów na mandaty (tak zwana metoda D’Hondta), zdecydowanie premiuje duże ugrupowania kosztem małych lokalnych komitetów. Teoretycznie próg wyborczy w wyborach samorządowych jest taki sam jak w ogólnopolskich i wynosi 5 procent. Ale w praktyce stosowanie metody d’Hondta sprawia, że komitet wyborczy może otrzymać nawet 10 procent głosów i nie zdobyć żadnego mandatu! (przypadek komitetu My-Poznaniacy w wyborach do rady miasta w 2010 roku). Tymczasem wiele krajów decyduje się nie tylko na stosowanie innego, bardziej sprawiedliwego przelicznika, ale także na obniżanie progu w wyborach lokalnych, na przykład do 3 procent. Takie zmiany mogłyby sprawić, że tak częste dzisiaj poczucie odcięcia od „świata władzy” zamieniłoby się na poziomie lokalnym w przekonanie o realnej sprawczości i współodpowiedzialności. Łatwo można się domyślić, jak dobry miałoby to wpływ na budowanie społeczeństwa obywatelskiego i poczucia zaufania do władz, w których mogliby zasiadać prawdziwi lokalni liderzy zmiany społecznej. Wprowadzenie tych dwóch zmian – prostych, ale głębokich – dałoby szansę na naprawę relacji mieszkańców z władzą samorządową oraz relacji samorządu z państwem. A bez tego trudno sobie wyobrazić odbudowę zaufania do państwa.

Administracja bez głowy Janusz Pezus

P

aństwo polskie przypomina BMW z początku lat 90., ztiuningowane przez dwudziestokilkuletniego właściciela – spojler, chromowany wlew paliwa i świeżo pomalowana w biało-czerwone pasy karoseria. Silnik jest jednak zdezelowany, tylny wahacz wybity i trudno skupić się na drodze, bo po przekroczeniu osiemdziesiątki coś niepokojąco stuka. Na pierwszy rzut oka z Polską wszystko jest w porządku. Gospodarka nieprzerwanie się rozwija. Należymy do NATO i Unii Europejskiej. Politycy z pierwszych stron polskich gazet pojawiają się na zachodnich salonach, choć jedni wstępują tam w roli prymusów, inni krnąbrnych uczniów, którym gospodarze chętnie grożą palcem. Gdy jednak zajrzeć pod maskę, obraz nie jest ciekawy. Silnik, serce państwa, pracuje nierytmicznie. Doskwiera nam słabość instytucji oraz niedostateczna koordynacja ich działań. Politycy u władzy nie potrafią lub nie chcą korzystać z administracyjnych metod rządzenia. Dla doraźnych celów politycznych nagminnie lekceważone są wymagane prawem procedury i standardy nowoczesnego państwa prawa. Skrajnym przykładem takiej sytuacji jest oczywiście sposób, w jaki rząd PiS rozgrywa konflikt z Trybunałem Konstytucyjnym. Jest to jednak codzienna logika działania nie tylko tej, ale też poprzednich ekip rządzących. Od wielu lat problemem jest choćby niska jakość i niestabilność prawa. Tworzone jest często na chybcika, z pominięciem lub tylko zamarkowaniem istotnych elementów procesu, jak choćby konsultacje społeczne. W efekcie nowe regulacje płyną niepokojąco szeroką rzeką, bo niedopracowane projekty trzeba zaraz po ich uchwaleniu poprawiać. W rzece tej toną wszyscy – zwykli obywatele, przedsiębiorcy oraz urzędnicy samorządowi, bo w stale zmieniającym się otoczeniu prawnym nie są w stanie skutecznie i w pełni legalnie działać.

Lekceważenie procedur, przekonanie, że „jakoś to będzie”, a gdy los jednak trochę nas poobija, to „się wyklepie”, potrafi mieć poważne skutki. Przyczyną Katastrofy Smoleńskiej był nieszczęśliwy zbieg okoliczności, któremu państwo nie potrafiło się przeciwstawić przez nieprzestrzeganie procedur oraz niedociągnięcia w czasie przygotowania i w trakcie wizyty. Porażające jest to, że śmierć pasażerów Tupolewa niczego nas nie nauczyła. Po sześciu latach od tamtej tragedii doszło do kolejnego wypadku z udziałem głowy państwa. W pędzącym autostradą aucie z prezydentem w środku pękła opona. I znów: kolumna jechała zbyt szybko, zlekceważono ostrzeżenia komputera, jedna z opon była stara, pozostałe nadwyrężone przez forsowny przejazd po kamienistej drodze. Chyba tylko Przenajświętszej Panience zawdzięczamy to, że prezydencką limuzynę wystarczyło wyklepać. Brak koordynacji działania administracji widać na każdym kroku. Zwłaszcza przy tworzeniu tak zwanej ­e-administracji. Przez lata wydano na nią kilkaset milionów złotych. Poszczególni ministrowie za unijne pieniądze tworzą kolejne, niewspółpracujące ze sobą portale i serwisy. Rządzący nie wiedzą, ile ich jest. Obywatele nie znają ich adresów. Większość działa słabo, bo nie ma środków na ich utrzymanie i rozwój. →


8

lepsza zmiana

Niechęć polityków, mediów i sporej części społeczeństwa do urzędników skutkuje tym, że hasła typu „tanie państwo” są niezwykle chwytliwe. Nie twierdzę, że nie należy szukać oszczędności w sferze publicznej, że części pieniędzy nie można było wydać lepiej. Zbytnie ograniczanie poziomu wynagrodzeń wyższych urzędników, których odpowiedzialność i kompetencje porównywalne są do stanowisk menedżerskich w prywatnych korporacjach, skutkuje jednak negatywną selekcją osób gotowych podjąć służbę publiczną. Tanie państwo jest też państwem tandetnym. Zakorzenione w nas przekonanie o nieskuteczności państwowych instytucji utrudnia ich należyte finansowanie. Skoro wrodzoną cechą sfery publicznej jest jej nieudolność, zwiększenie wydatków na działanie w jej ramach jest nieomal jednoznaczne z marnotrawstwem. Że część tych „immanentnych” wad wynika właśnie z niedofinansowania, w ogóle nie przychodzi nam do głowy. A obdrapane korytarze szpitalne zastawione łóżkami z chorymi i dworce autobusowe pod gołym niebem, z których można dojechać w coraz mniej miejsc, budzą zrozumiałą irytację i nieufność obywateli do własnego państwa. W narzekaniu na urzędników jest sporo słuszności. Część z nich zapewne robi wszystko, żeby się nie przepracować,

duża część stara się nie wychylać, swoją kreatywność trzymając na bardzo krótkiej smyczy. Ale administracja sama się nie uzdrowi. Potrzebuje lidera politycznego, który będzie wiedział, jak uwolnić jej potencjał i w pełni go wykorzystać.

Partnerski rozdział państwa i Kościoła Ignacy Dudkiewicz

T

o nie jest wizja oderwana od rzeczywistości. Wyobraźmy to sobie. Podczas Światowych Dni Młodzieży, na które do Krakowa zjeżdżają się miliony ludzi z całego świata, w tym przynajmniej setki tysięcy z Polski, papież Franciszek – tłumacząc, czym jest miłosierdzie – odnosi się również do tematu przyjmowania uchodźców. Nawet nie mówi nic nowego, raczej powtarza to, co wszyscy o jego poglądach wiemy. Słuchają tego młodzi Polacy, wśród których niechęć do przyjmowania ofiar wojny w Syrii jest największa spośród wszystkich grup wiekowych. Słuchają – nawet nie będąc obecni podczas uroczystości – przedstawiciele polskich władz, w tym także premier Beata Szydło, która dzień po zamachach w Brukseli powiedziała, że „nie widzi możliwości, by w tej chwili Polska przyjęła imigrantów”. Słuchają również polscy biskupi,

których głos w sprawie uchodźców jest co prawda jednoznaczny, ale wciąż zbyt słabo słyszalny. Dla wielu przedstawicieli katolicko-prawicowych mediów czy partii politycznych nie będzie to stanowiło problemu. Od dawna część z nich prowadzi politykę w najlepszym wypadku ignorowania słów papieża Franciszka, w gorszym – ich jednoznacznego dyskredytowania, niekiedy de facto przestając uznawać go za prawowitego przywódcę Kościoła. Dla wielu z nich, zwłaszcza dla części środowisk narodowych, jedność z Kościołem zdaje się nie być już szczególnie istotną wartością. Raczej wykorzystuje się ją instrumentalnie wtedy, kiedy diagnozy i oceny biskupów czy papieży akurat nie stoją w sprzeczności z tymi stawianymi przez samych narodowców. Czy jednak – gdyby do tego doszło – do puszczenia mimo uszu słów papieskiego napomnienia byliby skłonni obecnie rządzący politycy, którzy nieustannie podkreślają swoje przywiązanie do Kościoła i chrześcijaństwa? Czy byliby gotowi pójść na starcie z niemałą częścią swojego elektoratu celem ochrony pryncypiów – wynikających z wartości ewangelicznych? Byłoby im pewnie o to przynajmniej nieco łatwiej, gdyby głos polskiego Kościoła w sprawie przyjęcia uchodźców był nie tylko słuszny, ale też donośny.


9

Uwikłany w sieć zależności od władzy, zajęty (niewątpliwie istotnymi) sporami na froncie kulturowym i bioetycznym, a także – być może – czujący się, o czym więcej pisze Misza Tomaszewski w swoim tekście, zakładnikiem prawicy – zwłaszcza skrajnej, ma trudność z postawieniem sprawy na ostrzu Ewangelicznego noża. Wydaje się bowiem, że Kościół instytucjonalny – którego przedstawiciele wciąż jeszcze zdają się niekiedy przekonani o swojej potędze – ma coraz mniejszy wpływ na poglądy Polek i Polaków. I dotyczy to nie tylko postaw w sprawie antykoncepcji, poglądów na in vitro, ale także – a może zwłaszcza – przyjmowania uchodźców. Polscy biskupi niewątpliwie, co trzeba docenić, próbują napominać w tej sprawie wiernych, ale robią to jakby bez

przekonania. Być może potrzebują oni właśnie tego – jeszcze wyraźniejszego, skierowanego prosto do nich, niemożliwego do pominięcia sygnału od papieża, by przełamać strach przed podziałem Kościoła w Polsce. Strach zrozumiały, słuszny i uzasadniony. Ale strach, który nie może nas paraliżować. Tylko Kościół odważny i silny Ewangelią będzie miał bowiem możliwość przełamywania strachu wśród swoich wiernych. Tylko taki Kościół ma szansę być nośnikiem wartości i międzyludzkiej solidarności, tak potrzebnych nie tylko we wspólnocie religijnej, ale także w całym społeczeństwie. Taki Kościół mógłby stać się dla państwa realnym partnerem w radzeniu sobie ze społecznymi wyzwaniami – również takimi jak zwiększające swój zasięg i radykalizm poglądy

ksenofobiczne i nacjonalistyczne. Jeżeli Kościół i instytucje państwowe nie wystąpią z całą siłą w obronie tych, których zmieniające się nastroje społeczne mogą dotknąć najmocniej – także w obronie uchodźców – będziemy mieli na sumieniu poważny grzech zaniechania. By być w tym wiarygodnym, musimy jednak stanąć także po stronie ubogich, wykluczonych, marginalizowanych, prekariuszy, nisko opłacanych pracowników najemnych... Nie oznacza to zapominania o rozdziale między państwem i Kościołem. Ale są sprawy, w których ich działania mogą się przynajmniej uzupełniać, jeśli nie wręcz wzajemnie wspierać. Papież Franciszek, który budzi sumienia i zapewne będzie chciał budzić w lipcu także nasze, polskie, wskazuje drogę. Trzeba mieć odwagę nią pójść. →


10

lepsza zmiana

Nowe państwo opiekuńcze Maciek Onyszkiewicz

D

yskusje na temat polityki społecznej przebiegają zgodnie ze znanym schematem. Lewica krytykuje państwo za to, że okazało się słabe i za mało opiekuńcze. Źródeł wszelkich problemów doszukuje się w „planie Balcerowicza” i neoliberalnej transformacji. Liberalne centrum broni zbudowanego przez ojców założycieli „najlepszego z możliwych światów”. Z kolei prawica obarcza odpowiedzialnością postkomunistyczny układ lub zarzuca „lewakom” nostalgiczny sentyment za socjalizmem, którego wady poznaliśmy na własnej skórze. Pomimo niewątpliwych niedomagań PRL była egalitarnym państwem względnego bezpieczeństwa socjalnego. Współczynnik Giniego jeszcze w roku 1990 wynosił niecałe 0,19, czyli prawie dwukrotnie mniej niż obecnie. Bezrobocie teoretycznie nie istniało, a w praktyce było niewielkie. Powszechny był dostęp do usług publicznych – nawet jeśli ich jakość pozostawiała sporo do życzenia. Z kolei opowieść o III RP jako bezdusznym państwie, które z dnia na dzień odwróciło się od większości obywateli, pojawiła się raczej w odpowiedzi na neoliberalną retorykę ówczesnych elit niż politykę realizowaną przez państwo. Z jednej strony liberalni politycy dążyli do ograniczenia zadań administracji publicznej i zastąpienia ich indywidualną przedsiębiorczością. Towarzyszył temu aplauz ze strony wąskiej, ale wpływowej grupy tych, którzy na transformacji zyskali najwięcej i uwierzyli, że każdy jest kowalem własnego losu, a ubodzy i bezrobotni sami są sobie winni. Z drugiej strony neoliberalne reformy starano się łagodzić osłonami socjalnymi, których nieudolne stosowanie do dziś odbija się czkawką (jak pomysł Jacka Kuronia, żeby osoby, które straciły pracę w wyniku prywatyzacji, masowo wysyłać na renty lub wcześniejsze emerytury). Nie ma jednak wątpliwości, że potransformacyjna Polska nie poradziła

sobie z wieloma nowymi wyzwaniami społecznymi. Ograniczenie bezrobocia do poziomu średniej europejskiej zajęło nam dwadzieścia lat. Wybiórczo stosowany kodeks pracy pozwolił „Januszom biznesu” na uelastycznienie praktyki stosowania prawa do tego stopnia, że procent osób pracujących na podstawie niestandardowych form zatrudnienia dwukrotnie przekracza unijną średnią, a założenie związku zawodowego w prywatnej firmie graniczy z cudem. Jednocześnie ani dostęp do usług publicznych, ani celowe świadczenia skierowane do konkretnych grup, ani pomoc społeczna nie chronią skutecznie przed wykluczeniem grup najbardziej na nie narażonych: długotrwale bezrobotnych, rodzin wielodzietnych czy mieszkańców poprzemysłowych miast i popegeerowskich wsi. To głównie te słabości III RP doprowadziły w 2005 roku do zwycięstwa „Polski solidarnej” nad „Polską liberalną”, a później polityki odwołującej się do godnościowego hasła „powstania z kolan” nad polityką „ciepłej wody w kranie” w roku ubiegłym. Jednocześnie jednak zmiany proponowane przez PiS są jedynie efektownymi plastrami, przykrywającymi najbardziej widoczne dziury w systemie polityki społecznej. Silne państwo opiekuńcze powinno sprzyjać inkluzji grup wykluczonych, zapewniać obywatelom poczucie bezpieczeństwa na różnych etapach życia oraz podnosić i wyrównywać jego jakość. Budowa takiego państwa wymaga całościowej reformy systemu zabezpieczenia społecznego, polityki rynku pracy i pomocy socjalnej. Reforma polityki społecznej nie może powstać w jedną noc, w zaciszu gabinetów najważniejszych polityków. Wymaga konsultacji, ekspertyz i, przede wszystkim, autentycznego dialogu społecznego. Musi być projektem całościowym, uwzględniającym zróżnicowane potrzeby interesariuszy, a nie ograniczać się do, często koniecznego, bezpośredniego wsparcia finansowego dla konkretnych grup. W silnym państwie

potrzebna jest sieć usług skierowanych również do klasy średniej, a nie tylko do wąskiego grona odbiorców pomocy społecznej. Potrzebna jest polityka sprzyjająca powstawaniu stabilnych i przyzwoicie płatnych miejsc pracy. Potrzebna jest presja na pracodawców, by zapewniali pracownikom lepsze warunki pracy i płacy, wywierana między innymi przez skuteczną egzekucję prawa oraz wsparcie związków zawodowych szczególnie w tych działach gospodarki, gdzie dzisiejsze ustawodawstwo oraz presja kapitału nie pozwalają na ich powstawanie. Potrzebny jest wreszcie program całościowego wsparcia dla osób, które z różnych powodów nie są zdolne do w pełni samodzielnego funkcjonowania. Podczas ostatniej kampanii wyborczej PiS zapowiadał odbudowę Polski „ze zgliszcz” i budowę silnego państwa, również w sferze społecznej. Jednak pomimo szumnych zapowiedzi, celności niektórych diagnoz oraz kilku ważnych i potrzebnych reform prowadzona przez PiS polityka na razie nie składa się w całościowy projekt solidarystycznego i silnego państwa opiekuńczego, jakiego potrzebujemy.


11

Maciej Januszewski maciejjanuszewski.com

→


12

lepsza zmiana

Zderzenie administracji z polityką Ministerstwa stanowią dominia, które pozwalają ich szefom umacniać władzę polityczną przez dzielenie stanowisk między stronników. A w logice feudalnych dominiów niewiele jest miejsca na uzgodnienia programowe i współpracę przy ich realizacji. Nawet w obrębie jednego rządu.

Z profesorem Stanisławem Mazurem rozmawia Janusz Pezus Stanisław Gajewski

Z opublikowanego pod koniec zeszłego roku raportu „Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej”, którego jest pan współautorem, wynika, że Bartłomiej Sienkiewicz miał dużo racji mówiąc, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. Co się powinno zmienić, żeby nasze państwo zaistniało w praktyce?

Nie uważam, aby taka ocena była uprawniona. Z pewnością jednak nasze państwo trapią różne braki. Jednym z nich jest niezdolność do łączenia różnych trybów rządzenia. Tam, gdzie państwo powinno być aktywne i stanowcze, jest rozlazłe. A tam, gdzie powinno być empatyczne, objawia swoją siłę i to najczęściej wobec słabych. Brakuje mu systemowej inteligencji rządzenia. Pod tym pojęciem rozumiem zdolność do wielowymiarowego patrzenia na zapętlone problemy społeczno-ekonomiczne i ich rozwiązywanie poprzez kombinacyjne wykorzystanie zróżnicowanych instrumentów zarządzania publicznego, zarówno tych opartych na nakazach, jak i tych bazujących na zachętach. Może pan podać przykład takiego działania?

Przypomina mi się historia człowieka, który po śmierci żony został sam

z kilkorgiem małych dzieci. Jako że był człowiekiem niezamożnym, gmina przyznała mu mieszkanie socjalne. Była to straszna rudera, którą systematycznie remontował własnym sumptem. Po latach, gdy zachorował, jego już samodzielne finansowo dzieci postanowiły go stamtąd zabrać. Kiedy zwracał mieszkanie, okazało się, że popełnił przestępstwo – w opinii urzędników gminy lokal należało zwrócić w niezmienionym kształcie, a podniesienie jego standardu zostało uznane za naruszenie warunków jego użyczenia. Przykładów sytuacji, w których państwo okazuje się zadziwiająco nieporadne, nie brakuje: słabość kontroli nad SKOK-ami, prowadząca w konsekwencji do konieczności wypłacenia znaczących środków z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego klientom upadających kas, afera Amber Gold czy też olbrzymia skala wyłudzeń podatku VAT. Mam wrażenie, że tego typu absurdy zdarzają się w każdym państwie.

Oczywiście, jednak liczba tych przykładów, jak i niezdolność do wyciągania z nich wniosków powoduje, że my

– obywatele – nie ufamy naszemu państwu i niezbyt je cenimy. Dla jednych jest ono nieprzyjazną, biurokratyczną strukturą władzy uosabiającą „onych”, dla innych zaś jest nieporadnym, gigantycznym i kosztownym molochem, potykającym się o własne nogi. Zwłaszcza pierwszy podany przez pana przykład niezbornego działania państwa wywołuje w myślach obraz bezdusznej biurokracji – potwora, którym wszyscy jesteśmy straszeni od kołyski. Czy rzeczywiście mechanizmy biurokratyczne to wyłącznie narzędzia wcielonego zła?

W teorii biurokracja działa w oparciu o prawo, jest hierarchicznie zorganizowana, a jej urzędnicy to apolityczni i profesjonalni specjaliści służący interesowi publicznemu. Takie wyobrażenie o klasycznej administracji jest z pewnością idealizacją. W administracyjnym modelu zarządzania sprawami publicznymi pojawiają się, podobnie jak w innych, różne dysfunkcje. Wskazuje się na nadmierne zagęszczenie procedur, koncentrację na procesie administracyjnym, a nie na rozwiązywaniu problemów, niski potencjał organizacyjnego →


13

→


14

lepsza zmiana

uczenia się, niewielką skłonność do wprowadzania nowych rozwiązań oraz problemy z adaptacją do zmian zachodzących w jej otoczeniu. Tym niemniej administracyjne mechanizmy zarządzania wciąż uchodzą za jedne z najważniejszych i nie sposób myśleć o ich wyeliminowaniu. Stanowią one, obok mechanizmów rynkowych i sieciowych, podstawowy tryb koordynacji działań zbiorowych. Rzecz zatem nie w tym, aby znieść mechanizmy zarządzania właściwe dla klasycznej administracji publicznej, ale w tym, jak mądrze, w połączeniu z innymi mechanizmami, je zastosować. Biurokracja jest kłopotem nie tylko dla obywateli, ale też dla samych urzędników.

Urzędnicy zmuszeni są racjonalizować swoje zachowania wobec kultury biurokratycznej, cechującej się zinstytucjonalizowaną nieufnością: kontrolujemy, ponieważ nie ufamy. A jeśli się komuś nie ufa, to ten ktoś podejmuję grę, która polega na oszukiwaniu systemu formalnych reguł. Podam przykład zaczerpnięty z jednej z instytucji publicznych, która wprowadziła elektroniczne karty

czasu pracy. Wyglądało to tak, że przez dwa dni w tygodniu pani Zosia podbijała karty piętnastu koleżankom, a w drugiej połowie tygodnia to samo robiła pani Krysia. Kierownictwo było zadowolone, ponieważ raporty generowane przez system informatyczny niosły dobrą nowinę: rośnie liczba godzin spędzanych przez pracowników przy biurku, a co za tym idzie: zwiększa się ich dostępność dla obywateli. Piękny przykład społeczeństwa obywatelskiego w działaniu.

Uroczy, aczkolwiek etycznie wątpliwy. Jak można ograniczyć nadmiernie rozrośniętą biurokrację?

Historia reformowania administracji publicznej, w tym dążenia do ograniczania liczby urzędników, jest długa, zawiła i pozbawiona spektakularnych sukcesów. Wiele nadziei pokładano w przeniesieniu na grunt administracji publicznej mechanizmów zarządzania właściwych dla sektora publicznego, co nazwano Nowym Zarządzaniem Publicznym. W efekcie tych działań część

problemów udało się rozwiązać, w kilku krajach spadło na przykład zatrudnienie w administracji, ale zarazem wywołano nowe, bo spadła dostępność i jakość usług publicznych. Miejsce NZP od kilkunastu lat w coraz większym stopniu zajmuje współzarządzanie publiczne, usiłujące godzić racjonalność właściwą dla rynkowych metod zarządzania z partycypacją obywatelską. Także to rozwiązanie niesie za sobą tak pozytywne, jak i negatywne konsekwencje – większa legitymizacja działań państwa wiąże się z rozproszeniem odpowiedzialności i wysokimi kosztami koordynacji. Problem przerostu zatrudnienia w polskiej administracji jest wytworem medialnym – Polska należy do grupy państw o najniższej liczbie urzędników na tysiąc mieszkańców. To, co z pewnością stanowi istotny problem społeczny, a zarazem obniża jakość działania administracji i prowadzi do utrwalenia się jej negatywnego wizerunku, to inflacja prawa, czyli jego nadmierna „produkcja”, oraz niska jakość wprowadzanych regulacji. W zasadniczej


15

Przerost zatrudnienia w polskiej administracji jest wytworem medialnym – należymy do grupy państw o proporcjonalnie najniższej liczbie urzędników.

mierze źródłem tego problemu jest parlament, aczkolwiek również administracja ma w tym niechlubny udział. Innym, obok biurokratyzacji, często wymienianym grzechem administracji jest jej silosowość – każde ministerstwo to odrębne księstwo, które dba wyłącznie o swoje poletko i rywalizuje z innymi księstwami o sławę.

To problem obecny we wszystkich systemach administracji publicznej. U nas jest on szczególnie widoczny na poziomie centralnym. Źle pojęte konkurowanie wewnątrz administracji, niechęć do dzielenia się informacjami i postrzeganie polityki jako gry, w której nie sposób wygrać, nie pogrążając wroga, prowadzi do braku spójności w polityce państwa, nieefektywności wydatków publicznych oraz nieskuteczności podejmowanych działań. W Stanach Zjednoczonych przez wiele lat mniej więcej tyle samo pieniędzy wydawano na wspieranie uprawy tytoniu, co na walkę z uzależnieniem od papierosów i leczeniem chorób nowotworowych. Jeden departament wydawał na

uprawę tytoniu i promocję jego sprzedaży, a drugi na walkę z rujnującymi zdrowie skutkami palenia. Jakie są szanse na poprawę tej sytuacji?

Wypracowane na świecie mechanizmy służące ograniczaniu zjawiska silosowości i wzmacnianiu spójności działań podejmowanych przez państwo stosowane są także w Polsce. W praktyce sprowadza się to jednak wyłącznie do spełnienia formalnej powinności, co nie wystarczy do zapewnienia spójności programowej. W mojej ocenie źródłem problemu jest dominujący w sferze nominatów politycznych określony typ przywództwa, a nie brak narzędzi. Ministrowie odpowiadają za resorty, ale trzeba pamiętać, że większość z nich jest równocześnie działaczami partyjnymi. W konsekwencji wiele czasu muszą poświęcać na zabieganie o swoją pozycję w partii, ponieważ jej utrata może prowadzić także do utraty posady państwowej. Resorty stanowią dominia, które pozwalają ich szefom umacniać władzę polityczną przez dzielenie stanowisk między

swoich stronników i dystrybucję różnego rodzaju gratyfikacji opartych o zasoby publiczne. A w logice feudalnych dominiów niewiele jest miejsca na rzeczywiste uzgodnienia programowe i autentyczną współpracę przy ich realizacji. Chyba w każdym kraju na świecie większość ministrów jest też działaczami ­partyjnymi.

Tak, ale nasz problem wynika z nadmiernego nakładania się na siebie dwóch porządków: politycznego i partyjnego. Ten pierwszy wiąże się z rządzeniem państwem i przyjmowaniem odpowiedzialności za bieg spraw publicznych. Ten drugi odnosi się do budowania pozycji partii politycznej. Porządki te są mocno powiązane, ale nie tożsame. W sposobie myślenia polskich elit rządzących w oczy rzuca się przedkładanie porządku partyjnego nad polityczny. W konsekwencji większe znaczenie dla zachowania stanowiska może mieć pozycja danej osoby w partii i liczba szabel, którymi dysponuje, niż realne osiągnięcia wynikające z kierowania resortem. →


16

lepsza zmiana

Czy dobrym sposobem na ograniczenie silosowej struktury administracji nie byłoby wzmocnienie pozycji premiera?

W sensie ustrojowym pozycja premiera w Polsce już teraz jest jedną z najsilniejszych w Europie. Nie bez powodu mówi się, że system rządów w naszym państwie ewoluuje w kierunku modelu kanclerskiego. Dlaczego, mimo nominalnie bardzo silnej pozycji premiera, tak trudno jest wprząc resorty w realizacje polityki premiera i rządu? Negatywny wpływ na jakość i spójność polityki publicznej w Polsce wywiera brak ośrodka wytwarzania państwowych idei rozwojowych (podkreślam – państwowych, a nie partyjnych, chociaż z tym ostatnim też jest problem) wyposażonego w możliwość zapewnienia spójności programowej i implementacyjnej działań rządu. Od jakiegoś czasu sporą karierę robi idea wzmocnienia centrum rządu. Postulujecie to także w swoim raporcie. Co kryje się pod tym hasłem?

Chodzi o utworzenie „mózgu rządu” – niewielkiej, analityczno-koordynacyjnej, bezpośrednio podległej premierowi jednostki, która pomogłaby mu koordynować pracę rządu w kluczowych obszarach: przełożenie exposé premiera na propozycję kierunkowych rozwiązań, przyjmujących postać polityk publicznych; koordynację procesu uzgodnień międzyresortowych i konsultacji społecznych; nadzór nad przygotowaniem przez resorty szczegółowych rozwiązań; strategiczna koordynacja realizacji polityk publicznych oraz ocena ich efektów. Wychodzi na to, że pracownicy „mózgu rządu” musieliby być omnibusami, którzy będą w stanie merytorycznie dyskutować ze specjalistami z poszczególnych ministerstw.

Nie, podstawową umiejętnością pracujących tam ludzi powinna być zdolność do krytycznej analizy i strategicznej koordynacji. Do tego dochodzi dobra

znajomość środowisk eksperckich, posiadających wiedzę użyteczną dla realizacji zadań stojących przed tą jednostką. To nie jest utopia, tak to funkcjonuje w wielu krajach. Mówiąc o postulowanych reformach w sposobie organizacji pracy rządu, nie możemy pominąć obsługujących go urzędników. Jaka jest rola służby cywilnej w systemie kierowania państwem i czym się ta grupa charakteryzuje?

Służba cywilna jest podstawowym instrumentem, przy pomocy którego nowoczesne państwo zarządza sprawami publicznymi. To profesjonaliści, działający w służbie publicznej w oparciu o przepisy prawa, hierarchię, profesjonalizm i lojalność wobec władzy posiadającej demokratyczny mandat. Początków służby cywilnej upatrywać należy w czasach II Republiki Francuskiej, kiedy ukuto hasło: „Rządy i parlamenty odchodzą, administracja zostaje”, oraz w Prusach XVIII i Anglii XIX wieku. Na kształt służby cywilnej istotny wpływ wywarły także doświadczenia amerykańskie. W dziewiętnastowiecznej Ameryce, od czasów prezydenta Andrew Jacksona, stanowiska w administracji dzielono między sprzymierzeńców partii popierającej zwycięskiego prezydenta. Ten swoisty system łupów rodził szereg niekorzystnych zjawisk, takich jak korupcja, niekompetencja, nieefektywność i niska jakość usług publicznych. Narastało niezadowolenie z powodu tego, jak działała administracja amerykańska. I dopiero wtedy ruszyła dyskusja, jak zmienić funkcjonowanie administracji.

Tak. W latach 80. XIX wieku rozpoczęła się debata na temat wyeliminowania systemu łupów. Znaczący wpływ na jej kształt wywarł Woodrow Wilson, późniejszy prezydent USA, dokonując rozróżnienia na stanowiska polityczne i niepolityczne w administracji publicznej. Otwarło to drogę do budowania

służby cywilnej opartej między innymi na kryteriach profesjonalizmu i apolityczności jej urzędników. Krytycy przeprowadzonej przez PiS nowelizacji ustawy o służbie cywilnej przekonują, że rząd stworzył realia godne Dzikiego Zachodu. Najważniejszą zmianą w ustawie była likwidacja otwartych konkursów na wyższe stanowiska urzędnicze i zastąpienie ich powołaniami. Od tej pory kierownictwo polityczne ma pełną dowolność wyboru dyrektorów i ich zastępców. Na mocy ustawy rozwiązano też umowy pracy ze wszystkimi dyrektorami w służbie cywilnej i nawiązano je z powrotem tylko z pozytywnie „zweryfikowanymi”. Zgadza się pan z tezą, że jest to przetrącenie urzędniczego kręgosłupa państwa?

Jest za wcześnie, żeby ocenić, czy ten kręgosłup zostanie przetrącony zupełnie, czy tylko częściowo. Osobiście jestem w tej kwestii pesymistą. W ustawie zapisano mechanizmy, które de facto prowadzą do unieważnienia reguł apolityczności służby cywilnej i naruszają zasadę profesjonalizmu, zastępując je polityczną, a nawet wprost partyjną lojalnością. Mam wrażenie, że zmniejszenie stabilności zatrudnienia urzędników powinno ucieszyć większość obywateli. Powszechnie obowiązuje przekonanie, że urzędnicy moszczą sobie w biurach gniazdka, nic nie robią, a nie da się ich zwolnić. Czemu powinno nam zależeć na stabilności zatrudnienia członków służby cywilnej?

Ważne jest, aby w administracji publicznej znaleźć kruchą równowagę między zmianą a kontynuacją. Sądzę, że korzyści wynikające z wprowadzanych rozsądnie zmian kadrowych są oczywiste w każdej organizacji, zatem pomijam ich omawianie. Skupię się na zaletach stabilności zatrudnienia, ograniczając się do wskazania czterech z nich. Po pierwsze, pozwala wytworzyć coś, co zwyczajowo nazywa się „pamięcią merytoryczną państwa”. Po drugie, wzmacnia


17

zazwyczaj efektywność mechanizmów współdziałania tak w obrębie administracji publicznej, jak i między nią a pozostałymi aktorami społecznymi. Po trzecie, pełni rolę stabilizatora w coraz bardziej dynamicznym i sfragmentaryzowanym systemie zarządzania sprawami publicznym. Po czwarte, ośmiela do wyrażania profesjonalnych uwag – również krytycznych – wobec planów politycznych przełożonych, co może posłużyć podniesieniu jakości tych planów i ich lepszej realizacji. Obrońcy wprowadzonych przez rząd rozwiązań zwracają uwagę, że nie są one żadnym kuriozum. W anglosaskim modelu administracji, którego dziewiętnastowieczną wersję pan zobrazował, wciąż dochodzi do sporej rotacji urzędników przy okazji zmiany rządu. Dużo większa niż u nas jest też otwartość na pracowników przychodzących do administracji z zewnątrz, na przykład z biznesu.

To prawda, należy jednak poczynić kilka zastrzeżeń. Pomimo wspomnianej rotacji jedną z naczelnych i niekwestionowanych reguł służby cywilnej w krajach anglosaskich wciąż jest zasada apolityczności urzędników. Dojrzałe demokracje wytworzyły mechanizmy, które chronią przed upartyjnieniem służby cywilnej. W państwach, które przeszły – lub przechodzą, jak utrzymuje część badaczy – transformację ustrojową, pokusa upartyjnienia administracji publicznej jest natomiast łatwo dostrzegalna. W krajach anglosaskich praktyka przechodzenia z biznesu do administracji jest rzeczywiście silnie zakorzeniona w kulturze organizacyjnej – administrację amerykańską czasami określa się mianem „administracji drzwi obrotowych”. Jej stosowanie niesie za sobą znaczące korzyści. Nie jest jednak wolna od problemów natury etyczno-prawnej. Z naszej rozmowy można wyciągnąć wniosek, że PiS napsuł w ustawie o służbie cywilnej, a wcześniej wszystko działało

publicznej. Warto też zwrócić uwagę, że administracja jest niezmiernie wdzięcznym obiektem populistycznej krytyki ze strony polityków, walczących o popularność medialną. To zadziwiający paradoks, że administracja, która jest dla polityków podstawowym narzędziem wpływania na rzeczywistość, jest przez nich traktowana tak nonszalancko.

rewelacyjnie. Słowem, gdy zmieni się rząd, przywrócimy poprzednią wersję ustawy i wszystko znów będzie dobrze. Czy naprawdę nic w funkcjonowaniu korpusu urzędniczego nie powinno się zmienić?

Zmiany dokonane w ustawie o służbie cywilnej są niekorzystne, ale daleki jestem od przekonania, że wcześniej wszystko działało doskonale. Mówiąc o dysfunkcjach, należy zacząć od niskiej konkurencyjności płacowej, skomplikowanych procedur zarządzania zasobami ludzkimi i nadmiernie rozbudowanego system sprawozdawczego. Należy także wskazać na relatywnie słabą pozycję Szefa Służby Cywilnej. A kwestia rzekomej fikcji konkursów na wyższe stanowiska?

Nie twierdzę, że mechanizmów konkursowych w służbie cywilnej nie należało ulepszać. Wręcz przeciwnie, ale ich zniesienie to destrukcyjne rozwiązanie. Na marginesie dodam, że przez kilka lat uczestniczyłem w pracach Rady Służby Cywilnej. W przypadku ważnych konkursów Rada delegowała obserwatora. Rolę taką wypełniały także osoby związane z obecną większością parlamentarną. Nie pamiętam, aby zgłaszały one jakiekolwiek zastrzeżenia co do sposobu prowadzenia tych konkursów. Wydaje się, że wokół diagnozy problemów administracji, jak też sposobów na poprawę jej działania panuje konsensus po obu stronach sceny politycznej. Do wniosków podobnych do tych z waszego raportu doszedł chociażby Jan Rokita. Dlaczego więc zmiany na tym gruncie idą tak opornie?

Zasadniczym powodem tego stanu rzeczy jest słabość myślenia polskich elit politycznych o państwie w kategoriach instytucjonalnych. Ważniejsze dla nich są doraźne harce polityczne i zabieganie, aby ich plemię pokonało i – jeśli to możliwe – upokorzyło plemię przeciwników, niż trudne i żmudne, nieprzynoszące natychmiastowych efektów politycznych budowanie dobrej administracji

* Opracowania przywoływane w wywiadzie: Jerzy Hausner, Stanisław Mazur (red.) „Państwo i my. Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej”, Fundacja GAP, Kraków 2015. Jan Rokita, „Plan budowy państwa. 20 idei na rzecz poprawy jakości rządzenia”, Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, Raport 3/2015.

Stanisław Mazur Stanisław Gajewski jest doktorem stanislawgajewski.pl habilitowanym, profesorem Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Kierownik Katedry Gospodarki i Administracji tego Uniwersytetu. Redaktor naczelny kwartalnika „Zarządzanie publiczne”.


18

  lepsza zmiana


19

Balast, fantom i dozorca Bogaci, biedni, a nawet średni – Polacy nie ufają państwowym instytucjom. Nie ma jednak mowy o jednomyślności, każdą z klas społecznych cechują zupełnie inne przyczyny tej niechęci. Obraz naszego państwa to kolaż różnych żalów, sentymentów i rozczarowań ludzi, którzy mają ze sobą bardzo niewiele wspólnego.

Kamil Lipiński Justyna Krzywicka

M

y, Polacy, nie lubimy państwa. Wynika to z naszej kultury, historii, niskiego poziomu zaufania, bierności politycznej i niewielkich zasobów kapitału społecznego. Sytuacji nie poprawia nasz odwieczny charakter warchoła, zbiorowa pamięć pańszczyzny i kuchnia pełna tłustych, ciężkostrawnych potraw. Jesteśmy i będziemy skazani na życie wśród słabych, byle jakich instytucji. Ten przytłaczający obraz, często przywoływany przez publicystów i komentatorów, reprodukowany w umysłach uczniów od szkoły podstawowej wzwyż, przysłania znacznie ciekawszą mapę różnych postaw i światopoglądów, jakie poszczególne grupy społeczne zajmują wobec państwa. „My, Polacy” po prostu bardzo się od siebie różnimy – płcią, klasą społeczną, miejscem zamieszkania. Przedsiębiorca, zatrudniający kilka tysięcy osób, warszawska przedszkolanka po licencjacie

i korzystający z pomocy społecznej alkoholik w małej miejscowości żyją i załatwiają swoje sprawy w trochę innych „państwach”. Nawet jeżeli w wielkich badaniach sondażowych Polacy niemal jednogłośnie mówią o tym, jak postrzegają państwo, to uzasadnienia i motywy nimi kierujące są dość zróżnicowane. Niechęć wobec instytucji państwowych to barwna, chaotyczna paleta klasowych kolorów, a nie spójna deklaracja z długą listą podpisów. Przez ostatnich parę lat uczestniczyłem w kilku badaniach socjologicznych – analizowałem drogi zawodowe wielkich przedsiębiorców, klasowe zróżnicowanie stylów pracy, bariery i mechanizmy wsparcia małych przedsiębiorstw, kulturę lokalną Białowieży czy funkcjonowanie ośrodków pomocy społecznej na Śląsku. Zapiski o podejściu spotykanych ludzi do różnych obszarów działania państwa, które przy tych okazjach udało mi się zebrać, nie zastąpią oczywiście poważnych badań jakościowych. Mam jednak nadzieję, że kilka przedstawionych przeze mnie historii z życia polskiej klasy wyższej, średniej i niższej przynajmniej trochę

urozmaici dość bezbarwny krajobraz, który wyłania się z narodowej opowieści o słabym państwie. Przerzucić balast „Gdy mam podjąć jakąś decyzję biznesową, biorę dane z całego kwartału i najpierw je crossuję, a później rozmawiam z ludźmi. Gdy otrzymuję wyniki, rezultat się zgadza. Natomiast przewidzenie jakiejś decyzji politycznej jest dla mnie jak rozwiązywanie krzyżówki” – puentuje swoją tyradę przeciwko polityce i państwu Ryszard, przedsiębiorca z branży motoryzacyjnej. Od półtorej godziny rozmawiamy w jego wystawnie urządzonym gabinecie o tym, jak z przemytnika i bazarowego prywaciarza zmienił się w jedną z ikon sukcesu reform Wilczka i Balcerowicza. Ryszard obecnie zatrudnia co najmniej półtora tysiąca pracowników, a filie jego firmy od lat z powodzeniem rywalizują w całej Europie z gigantami branży. Zamiast „typowej” – zdawałoby się – opowieści o sobie jako samodzielnym „człowieku sukcesu” woli opowiedzieć historię o walce i budowaniu własnej niezależności oraz →


20

lepsza zmiana

podmiotowości. Niby w Polsce, ale raczej mimo i przeciw państwu. Ryszard urodził się w podwarszawskiej rodzinie, którą określa jako „urzędniczą”. Rodzice chcieli, żeby zachowywał się porządnie i został prawnikiem, „bo to dobry zawód”. Straszyli, że inaczej „skończy jak te lumpy”. Sam Ryszard szkoły jednak nie lubił – często wagarował, był „ostatni w klasie, ale pierwszy w biciu”, a z przedmiotów interesował się głównie wuefem. Studiował filozofię, po której – jak wspomina – „co prawda nic nie umiał robić, ale poznał bardzo ciekawych ludzi”. Zmuszony przez „brak fachu” do kombinowania, w latach 70. często jeździł na saksy. Przyzwyczaił się do posiadania dużych pieniędzy, pomyślał o założeniu biznesu. Na drodze do realizacji marzeń stanęło mu wtedy państwo i obowiązujące w PRL restrykcje. „Tak partia ustanowiła, żebyś nie był kapitalistą, tylko żebyś żył z pracy własnej”. Ryszard chciał zostać kapitalistą. Szybko zorientował się, że handel samochodami i częściami do samochodów to jeden z obszarów, w którym państwa jest trochę mniej – zaczął zatem przemycać je przez granicę. Wykorzystywał do tego między innymi himalajskie ekspedycje wspinaczkowe, organizowane przez znajomych. Dzięki dobrym układom w świecie działaczy sportowych udało mu się nawet dostać paszport w czasach stanu wojennego. Zyskał wielką przewagę nad konkurencją, „bo w stanie wojennym to już była, używając brzydkiego słowa, pełna chujnia”. Działalności politycznej unikał, „bo między robieniem na lewo i byciem w opozycji musiałaby wystąpić kolizja”. Czy Ryszard czuł wyrzuty sumienia w związku z prowadzeniem regularnego przemytu, wręczaniem łapówek i omijaniem przepisów PRL? Wręcz przeciwnie: „Handel był nielegalny. Tak, to był przemyt. Państwo na to nie pozwalało, ale to było potrzebne, nie było innej drogi. Paranoją dla mnie było to, że sklep jest pusty. Że ludzie chcą jeździć samochodem, a nie mają do niego części”. Ryszard przedstawia siebie jako

osobę, która omijała represyjny system, przywracając ludziom poczucie normalności – „a że chciałem sobie zarobić, to oczywiste”. Potem nadeszła transformacja. Ryszard mógł wcześniej spróbować robić interesy na Zachodzie, ale, jak przyznaje, „tu było greenfield – a tam na pewno byłoby dużo trudniej”. Zmiany przyjął z dobrodziejstwem inwentarza: „Często zapominamy, że komuchom wiele zawdzięczamy” – mówi, mając na myśli pierwsze reformy, które umożliwiły mu założenie firmy. Początkowo konkurencję stanowiły firmy państwowe ale, jak twierdzi, „one musiały paść”, bo „brakowało właściciela”. Pojawiali się inni przedsiębiorcy w branży, ale Ryszard dzięki doświadczeniu, kontaktom i kapitałowi zdobytemu w czasach poprzedniego ustroju „praktycznie nie miał konkurencji”. Dzisiaj Ryszard podkreśla, że zawdzięcza swój sukces „przetarciu w świecie”, zdolnościom analitycznym i „szczęściu do ludzi”. Wygrał w wielkim wyścigu. Sport zresztą bardzo ceni, uwielbia zwłaszcza rajdy samochodowe. Taka rywalizacja to zupełnie co innego niż walka o władzę: w polityce o wszystkim decydują „gierki i kruczki”, jest ona nieracjonalna i nie produkuje prawdziwych „sportowców”, którzy „chcą i potrafią wygrywać”. Takich jak Ryszard. Państwo dla polskiej klasy wyższej jest balastem. Nie obciążeniem – balastem, jak w pełnomorskim jachcie: z jednej strony trochę jej ciąży, z drugiej jednak sprawia, że łódka się nie wywraca. Ryszard, jak wielu najbogatszych Polaków, czerpiąc z własnego doświadczenia życiowego, uznaje instytucje państwowe i całą sferę polityki za obcy obszar, źródło zagrożeń i ograniczeń rodem z PRL. Co ciekawe ci sami wielcy przedsiębiorcy wielokrotnie wykorzystywali instytucjonalnie wytworzone „okazje” do powiększania swoich fortun, korzystając na przykład z prywatyzacji zakładów państwowych w latach 90. czy handlując obligacjami rządowymi. Są mimo tego zwolennikami państwa minimalnego,

państwa o ograniczonej podmiotowości, „które rozumie potrzeby biznesu”. W takim państwie wybitne jednostki, takie jak oni sami, będą odnosić wielkie sukcesy – dlatego też najbogatsi stosunkowo chętnie wspierają, jak wykazują badania, „młodych, zdolnych, z biednych rodzin”, z którymi sami się utożsamiają. Do państwa-balastu, uczestniczącego już w wielu rejsach, można mieć pewien sentyment. Wytrawni żeglarze i znawcy morza mogą nawet rozpisywać się o jego użyteczności i optymalnym kształcie. Zawsze pozostanie on jednak balastem – najlepiej niewielkim uzupełnieniem, niewidocznym w wielkiej grze, którą trzymające stery wybitne jednostki toczą z żywiołem i innymi żeglarzami. Skazana na fantom Julia jest nauczycielką w przedszkolu. Już w szkole twierdziła, „że zawsze chciała pracować z dziećmi”. Zdobyła więc odpowiednie wykształcenie i, po odbyciu praktyk, rozpoczęła pracę w przedszkolu. Musiała jednak zrezygnować z ulubionej pracy, bo „pierwszego dziecka nie chcieli jej przyjąć do żłobka i przedszkola przez alergie, a potem zjawiło się nagle drugie dziecko”. Mówi, że to trochę jej decyzja, trochę jej męża, a trochę nie było innej możliwości. Po kilku latach przedsiębiorstwo męża upadło, więc „jakoś musieli przetrwać i jakoś się chyba udało”. Mąż Julii został taksówkarzem, a ona wróciła do zawodu po dziewięciu latach przerwy, z czego w sumie „bardzo się cieszy”. Podczas rozmowy Julia zachowuje sporą rezerwę, mówi, że nie chce nikomu „podpaść”. W pracy nie ma konfliktów, a nawet jeżeli są, to „przełożona jest odpowiedzialna za zakład i nic się nie da zrobić”. Na rozmowę nie ma wiele czasu – wywiad odbywa się w przedszkolu, w którym Julia pracuje, więc co chwila musi przerywać rozmowę, żeby zająć się dziećmi. Niechętnie odpowiada na trudne i mogące budzić kontrowersje pytania. Trochę otwiera się, zapytana o totolotka. Gdyby wygrała główną nagrodę, w jej życiu zaszłoby wiele zmian.


21

Polska dla klasy średniej ma w sobie coś z fantomu do ćwiczeń z pierwszej pomocy. Niby wszystko się zgadza, ale życia w nim nie ma.

Mniej by pracowała, „a na pewno mniej by było w tym wszystkim napięcia”. Jej mąż nie musiałby pracować w soboty, więc mogliby czasami jeździć w weekendy na wspólne wycieczki. Z odłożonych pieniędzy kupiliby sobie kurs języka angielskiego, na który obecnie nie mają środków, bo „wszystko zostało podporządkowane dzieciom. No, ale to na pewno będzie w przyszłości procentowało”. Gdy spojrzymy na tę sytuację trochę z boku, okaże się, że marzenia Julii są tożsame z tym, jak żyją przedstawiciele klasy średniej w sprawnie funkcjonującym państwie. Państwie, które zapewnia dzieciom specjalistyczną opiekę, dba o podmiotowość pracowników w środowisku pracy i umożliwia rozwój osobisty. Jednak dopóki Julia nie zgarnie głównej wygranej w totka, o spełnieniu tych pragnień na razie może jedynie śnić. Polska dla klasy średniej ma w sobie coś z fantomu, manekina wykorzystywanego na ćwiczeniach z pierwszej pomocy. Mierzymy jego kształty, wagę, zakres ruchów kończyn – niby wszystko się zgadza, ale jednak życia w nim nie ma. Na fantomowej kukle można wiele pokazać, ale trudno się w niej zakochać – a już najtrudniej uwierzyć, że kogoś

uratuje. Klasa średnia w Polsce, patrząc na otaczające ją instytucje, często widzi takie fantomy – z jednej strony ceni przestrzeganie procedur, z drugiej dostrzega ograniczenia i brak sprawności poszczególnych instytucji. Gdy spytamy członka polskiej klasy średniej, jaka zmiana mogłaby mu pomóc, wskaże zazwyczaj prywatny kurs czy szkolenie, uzna swoją odpowiedzialność za sukcesy i porażki. Jest to o tyle paradoksalne, że silna biurokracja państwowa od wieków była głównym sojusznikiem klas i stanów średnich, ograniczającym wszechwładzę elit. W świecie polskiej klasy średniej – tym znanym z własnego doświadczenia, jak i tym „tłumaczonym” przez dominujące w mediach schematy – państwo to głównie granice, niczym niewypełnione bariery i przepisy, utrudniające życie codzienne. W opowieści Juli państwo właściwie nie istnieje, dlatego nie wiąże z nim ani szczególnych nadziei, ani obaw. Nie ma też czasu i ochoty interesować się działaniem jego instytucji, a tym bardziej polityką. Nie drażnić dozorcy „Bardzo, bardzo panu dziękuję… Proszę, żeby ten wywiad nie popsuł mi relacji

z pomocą społeczną, ja tak bardzo jestem im wdzięczny” – zaklina mnie Andrzej, gdy wychodzę z jego mieszkania. Bezrobotny samotnik z małej miejscowości na Górnym Śląsku, druga grupa inwalidzka, od kilku miesięcy próbuje walczyć z alkoholizmem. Mieszka w maleńkim, jednopokojowym mieszkaniu. Ma w nim łóżko, żeliwną kozę, stolik, mały telewizor i dwa krzesła. Toaleta znajduje się na korytarzu, łazienka – w odległym o kwadrans Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej. Choć za oknem wiosna, z dawno nieodnawianych, pomarańczowych ścian o fakturze trądu bije głęboki chłód. Przez dwie godziny wywiadu próbuję nie myśleć, jak mój rozmówca przetrwał w tym miejscu zimę. Nie zawsze tak było. Andrzej, z zawodu elektromonter, pracował w zakładzie, zatrudniającym wielu mieszkańców Kuźni Raciborskiej. W kilka lat po transformacji zakład upadł, Andrzej znalazł się bez pracy. Zmuszony do coraz dłuższych i trudniejszych dojazdów do miejsc, gdzie dostawał coraz gorzej płatną pracę dorywczą, tracił motywację do wysiłku i pogrążał się w alkoholizmie, który doprowadził go do życia w „melinie”, do „całkowitego, całkowitego upadku”. →


22

lepsza zmiana

Ryszard, jak wielu najbogatszych Polaków, uznaje instytucje państwowe i całą sferę polityki za źródło ograniczeń rodem z PRL.

„Pomoc społeczna przez lata chciała mi pomóc, ale ja, głupi, odmawiałem” – dodaje smutno. Pół roku temu „coś w nim pękło” i poddał się terapii odwykowej. Z „meliny” na obrzeżach miasteczka wyniósł się do zapewnionego przez gminę mieszkania chronionego. Andrzej często przerywa opowiadane przez siebie historie w połowie, aby wrócić do swojego najważniejszego „wyznania”. Jak upiorny refren co kwadrans powracają zdania: „Jestem alkoholikiem”, „Zniszczyłem sobie życie”, „To ja jestem wszystkiemu winien”. A obok nich niezbędne: „Pomoc społeczna nie jest niczemu winna, to wspaniali ludzie”. Andrzej obwinia się za to, że w mieście nie ma pracy, że rzadka siatka publicznego transportu nie ułatwiała mu dojazdów, że brak perspektyw pchnął go w alkoholizm. Jeżeli przez kilka lat żył na ulicy, to wyłącznie jego problem. W tym ponurym świecie dostrzega jednak wyciągniętą w swoim kierunku przyjazną rękę – jest to pomoc społeczna. Co prawda wymaga od niego zmiany stylu życia, podpisywania kontraktów, udziału w kursach i dość głęboko interweniuje w jego prawo do decydowania o sobie. Andrzej podporządkowuje

się jednak tym rygorom bez reszty, bo „inaczej pewnie byłby martwy od jakiejś choroby, w rok albo szybciej”. Podobnie jak wielu klientów pomocy społecznej, nie wierzy w możliwość zmiany swojego życia na lepsze. Dla klasy niższej państwo jest jak stary dozorca. Gdy jesteśmy z nim w dobrej komitywie, to pozamiata, nakarmi naszego kota, a czasem nawet naprawi zepsutą windę. Jak się z nim pokłócimy, będzie patrzył spode łba i wzywał policję za każdym razem, gdy będziemy przestawiać szafę. Jeśli stoi i patrzy, wnosimy flaszkę dyskretnie, przy tym jednoznacznie sugerując, że towarzysząca nam osoba jest dla nas jeżeli nie siostrą, to żoną. Podstawowym zadaniem pomocy społecznej w wielu sytuacjach staje się raczej dozór niż wyciąganie ludzi z ubóstwa. Zamiast, jak chce ustawa o pomocy społecznej, „usamodzielniać” raczej łamie i pacyfikuje. Nie mam zamiaru oceniać skuteczności intensywnych działań, jakim poddawani są klienci pomocy społecznej. Na pewno warto jednak zwrócić uwagę na ich uboczne, społeczne konsekwencje. Sytuacja spacyfikowanych klientów pomocy społecznej to oczywiście

fragment – bo raczej nie czubek – góry lodowej w relacjach klasy niższej z instytucjami państwa. Niestety, posłuszeństwo to zazwyczaj trochę za mało do budowy mocnego państwa. Jeden naród, jeden wstręt Żaden Andrzej nie żyje w próżni. Jeżeli, jakimś czarodziejskim zrządzeniem losu, wspólnie z Ryszardem i Julią spotkaliby się pewnego dnia przy jednym stole, żeby porozmawiać o naszym państwie, to wydaje się, że mimo wielu dzielących ich różnic, mogliby łatwo uzgodnić wspólne stanowisko. Po części mogłoby ono wynikać z podobieństwa poglądów, po części z braku gotowych alternatywnych wizji, przede wszystkim jednak z niechęci i rezygnacji z oczekiwań wobec tych instytucji państwa, z którymi spotykają się na co dzień. Kompromisem, na który w Polsce codziennie godzą się jednostki o całkowicie różnym położeniu społecznym, odmiennej biografii i interesach, jest państwo minimalne czy raczej państwo fasadowe. Takie państwo to balast dla polskiej klasy wyższej, której co prawda przeszkadzają regulacje, ale która


23

w ostateczności potrafi je obchodzić i dostosować do swoich interesów. To także apatyczny fantom, na którego nasza klasa średnia dawno przestała zwracać uwagę, skupiając się na realizowanych we własnym zakresie sposobach na utrzymanie się na powierzchni. Państwo fasadowe jest wreszcie dozorcą niezaradnej „patologii”, sprawiając, że przedstawiciele klasy niższej nie będą się burzyć – po prostu ze strachu, że będzie gorzej. Balast, fantom i dozorca tworzą wspólny obraz polskiego państwa, silnego dla słabych i słabego dla silnych. Obraz stabilny dzięki przewrotnemu połączeniu sprzecznych interesów i stylów życia polskiej klasy wyższej, średniej i niższej. Obecny stan rzeczy pierwsi akceptują głównie z wyrachowania, drudzy z rezygnacji, trzeci

poddają się mu ze strachu. Zamiast mówić o „odwiecznym charakterze” polskiego narodu i społeczeństwa znacznie ciekawiej jest próbować odmalować ten złożony klasowy pejzaż, nawet jeżeli płynące z niego wnioski będą znacznie mniej oczywiste. Imiona rozmówców zostały zmienione.

Kamil Lipiński jest doktorantem w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kontaktu”.

Justyna Krzywicka justynakrzywicka.pl


24

lepsza zmiana

Jak Polacy widzą Państwo? Polacy mają bardzo wysokie wymagania wobec państwa – oczekują, że zapewni im bezpieczeństwo fizyczne i socjalne, wykształcenie, pracę i mieszkanie. Jednocześnie źle oceniają to, co państwo im obecnie oferuje. Najbardziej krytykowany jest system emerytalny i ochrona zdrowia, a także rozwój infrastruktury drogowej i kolejowej. Jedynym obszarem, w którym pozytywne oceny przeważają nad negatywnymi jest edukacja. Polacy nie cenią też głównych wykonawców

państwowych zadań – urzędnicy są jednym z najniżej ocenianych pod względem uczciwości i rzetelności grup zawodowych. Wyprzedzają ich m.in. naukowcy, lekarze, nauczyciele i dziennikarze, za nimi są tylko posłowie i politycy. Jednak ta krytyka stoi w pewnej sprzeczności z osobistymi doświadczeniami w urzędach. Polacy są w zdecydowanej większości zadowoleni z obsługi, a samych urzędników uważają za kompetentnych i życzliwych.

Joanna Sawicka Urszula Dubiniec

Wymagania są wysokie... Co państwo powinno zapewnić?

bezpieczeństwo

godziwe życie emerytów

bezpłatną opiekę zdrowotną

pracę dla chcących pracować

wsparcie dla przemysłu

godziwe warunki mieszkaniowe dla wszystkich

98%

97 %

97 %

94%

91%

90 %

źródł0: Raport ARC, Społeczny wizerunek służby cywilnej (2011)

...Ale państwo nie spełnia oczekiwań Jak państwo radzi sobie w określonych dziedzinach?

edukacja

gospodarka

pomoc społeczna

budowa dróg i kolei

ochrona zdrowia

system emerytalny

67 % 54%

52 %

47 % 39 % 28%

32 %

36% 22 %

dobrze

źle

dobrze

źle

dobrze

21%

źle

dobrze

16%

źle

dobrze

13 %

źle

dobrze

źle

źródł0: Raport ARC, Społeczny wizerunek służby cywilnej (2011)


25

Polacy nie cenią urzędników... Ocena uczciwości i rzetelności grup zawodowych (w skali od 1 do 5)

urzędnicy państwowi

2.61

duchowni

policjanci

3.07

2.83

lekarze

3.27

pielęgniarki

3.71

naukowcy

3.73

źródł0: CBOS (2016)

...Ale chwalą obsługę w urzędach Ocena obsługi w urzędzie

Urzędnicy są: kompetentni

54%

18%

niezadowoleni życzliwi

50%

11%

trudno powiedzieć

rzetelni

39% 71%

zadowoleni

zaangażowani

35% źródł0: Raport ARC, Społeczny wizerunek służby cywilnej (2011)


26

lepsza zmiana

Lewą nawą Jeśli „dobra zmiana” potrzebowała od polskiego Kościoła biernej współpracy, to „lepsza zmiana” potrzebuje jego autentycznego zaangażowania w duchu solidarności społecznej.

Misza Tomaszewski Anna Libera

C

hyba tylko w dwóch instytucjach wolno nam pokładać nadzieję na zmianę społeczną, która doprowadziłaby do stworzenia inkluzywnego społeczeństwa. Takiego, które nie produkowałoby ani nie wykluczało – w sensie politycznym, ekonomicznym czy kulturowym – głodnych, spragnionych, przybyszów ani żadnych innych spośród „braci naszych najmniejszych”. Takiego, które zarówno w spontanicznych decyzjach swoich uczestników, jak i w strukturach swojej gospodarki zakładałoby szczególną uważność na potrzeby najsłabszych. Takiego wreszcie, które nie sprowadzałoby ludzkiej wolności do poziomu abstrakcyjnej procedury, lecz gwarantowało każdemu człowiekowi rzeczywistą – to znaczy

nieograniczoną przez ubóstwo – zdolność do robienia z tej wolności użytku. Pierwszą taką instytucją jest szkoła, będąca przestrzenią wychowania i socjalizacji, przez którą – ze względu na związany z nią przymus – przechodzimy wszyscy. W swoim obecnym kształcie, na skutek uruchomienia w niej quasi-rynkowych mechanizmów konkurencji, selekcji i segregacji, wychowuje ona jednak i socjalizuje do wszystkiego, tylko nie do myślenia w kategoriach solidarności i wspólnoty. Zamiast dostarczać narzędzi służących integralnej emancypacji człowieka, szkoła reprodukuje strukturę społeczną opartą na zasadzie „pierwsi będą pierwszymi” i biernie przyzwala na kierowanie mających tu swoje źródło emocji lęku i gniewu przeciw takim lub innym „innym”. Drugą z wymienionych instytucji jest Kościół, który mógłby być strategicznym partnerem architektów „lepszej

zmiany”. Dość wspomnieć o zasięgu jego społecznego oddziaływania, o jego niemałym wciąż jeszcze autorytecie, o jego formacyjnym i wspólnototwórczym potencjale. Społeczeństwo przeorane głębokimi bruzdami podziałów społecznych i kulturowych potrzebuje Kościoła, który konsekwentnie upomina się o ubogich i wykluczonych, który mobilizuje do zaangażowania się w ich sprawę i który dąży do ich upodmiotowienia. Wszystkich: czy to bezdomnych traktowanych z buta w biały dzień, czy też ofiar skrzętnie skrywanej przemocy domowej; czy to ludzi uwikłanych w lokalne struktury wyzysku, czy też „obcych kulturowo” uchodźców i imigrantów ekonomicznych; czy to nienarodzonych jeszcze dzieci z zespołem Downa, czy też ich poddanych symbolicznej i ekonomicznej przemocy matek. O tym, że polski Kościół rzeczywiście mógłby na →


27

→


28

lepsza zmiana

„Tradycyjna moralność chrześcijańska” nie przeszkadza polskiemu katolikowi wyzyskiwać swojego pracownika i życzyć śmierci uchodźcy.

tę potrzebę odpowiedzieć, przekonuje bardzo wrażliwy społecznie pontyfikat Franciszka. Na dzień dzisiejszy dość trudno sobie to jednak wyobrazić. Świata nie zbawisz „Kościół katolicki można bez wątpienia uznać za największą instytucję charytatywną w Polsce” – piszą autorzy raportu opublikowanego przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego. Nie sposób się z nimi nie zgodzić. Z usług świadczonych przez agendy Kościoła – pomocy medycznej i żywnościowej, opieki nad dziećmi i osobami starszymi, wspierania osób niepełnosprawnych i dotkniętych bezdomnością – korzystają prawie trzy miliony beneficjentów rocznie. Zaspokajanie ich potrzeb wymaga nie tylko mobilizowania zastępów „ludzi dobrej woli”, lecz także ponoszenia znacznych nakładów finansowych i utrzymywania rozbudowanego zaplecza organizacyjnego. Odkładając na inną okazję refleksję nad (nie)przejrzystością

finansów polskiego Kościoła, poprzestańmy na spostrzeżeniu, że jego działalność opiekuńcza służy za pokaźną łatę na dziurawej polityce społecznej polskiego państwa. Niestety, rozmiary tej łaty, a w zasadzie rozmiary ziejących pod nią dziur, nie wydają się przesadnie niepokoić polskich biskupów. W każdym razie nie na tyle, żeby poświęcali kwestiom ekonomicznym i społecznym choć w przybliżeniu tyle uwagi, ile na co dzień poświęcają sprawom kulturowym i tożsamościowym. Dewizą dobroczynnej praktyki Kościoła na licznych jej odcinkach mogłyby być wyrwane z kontekstu słowa Jezusa: „ubogich zawsze mieć będziecie”. Nietrudno przerobić je na skierowany do ludzi dobrze sytuowanych apel o pochylenie się nad „potrzebującymi”, stanowiący zarazem źle zakamuflowane wezwanie do pogodzenia się z kształtem zastanej struktury społecznej (niezależnie od tego, jak mało egalitarna by ona nie

była). Wypisz wymaluj, konserwatywna utopia, w której działania podejmowane przez szlachetne jednostki i inne szlachetne paczki mają łagodzić skutki społecznych nierówności, nijak nie dotykając ich strukturalnych przyczyn. To prawda, że ubogich zawsze mieć będziemy i że – jak Bóg da – zawsze będziemy mieć ludzi, którzy będą im towarzyszyć i służyć. Dobroczynność jest jednak dopiero ostatnią spośród sieci społecznej solidarności, o czym pisze nieco dalej profesor Paul Dembinski. Jest ona również – a w każdym razie powinna być – tylko jednym z wątków społecznej teorii i społecznej praktyki Kościoła. Ubogich zawsze mieć będziemy, ale skala i kontekst ich ubóstwa dają się przecież politycznie negocjować. Jeśli „dobra zmiana” potrzebowała od polskiego Kościoła przede wszystkim biernej współpracy, to „lepsza zmiana” potrzebuje jego autentycznego zaangażowania w duchu katolickiej nauki społecznej.


29

Plemienne chrześcijaństwo „Katolicka nauka społeczna jest w Polsce uprawiana jako dyscyplina teoretyczna”. Mało odkrywcza teza, którą postawiliśmy swego czasu na tych łamach, z czasem nie stała się ani trochę bardziej odkrywcza. Dość powiedzieć, że w ciągu dwudziestu siedmiu lat polskiej wolności ukazało się tylko kilka dokumentów społecznych sygnowanych przez polski Episkopat. Ostatni, zatytułowany „W trosce o człowieka i dobro wspólne”, zapowiadany był cztery lata temu jako „nowa jakość”. W raptem kilkunastu punktach biskupi pisali o stosunkach pracy, modernizacji wsi i problemach migracji. Zabrakło jednak pogłębionej analizy socjologicznej, twórczej refleksji nad tekstami cytowanych raz po raz encyklik i próby sformułowania konkretnych postulatów metapolitycznych. Przy okazji lektury omawianego dokumentu nasuwają się dwie, dające się niestety uogólnić, refleksje. Refleksja

pierwsza: abstrakcyjny język dokumentu, znany także jako „kościelna nowomowa”, czyni go niezrozumiałym nawet dla nieuprzedzonego czytelnika. To tekst napisany przez księży profesorów dla innych księży profesorów, przeznaczony raczej do kurzenia się na półkach niż do ogniskowania społecznej uwagi. Skądinąd wiadomo, że biskupi potrafią mówić o rzeczywistości w sposób bardziej konkretny. Aż nazbyt dobrze pamiętamy niektóre spośród ich licznych wypowiedzi na tematy bioetyczne i kulturowe. Wzorem zabierania głosu w sprawach socjalnych mógłby być dla nich biskup Krzysztof Zadarko, który powtarza, że „dziś Chrystus ma twarz uchodźcy”. O tym jednak za chwilę. Refleksja druga: autorzy dokumentu zdają się nie dostrzegać strukturalnego wymiaru problemów społecznych, nad którymi ubolewają. Źródeł trwającego kryzysu finansowego doszukują się na przykład w „olbrzymiej żądzy posiadania pieniędzy”, jak gdyby kryzys ten był

po prostu skutkiem upadku tradycyjnej moralności chrześcijańskiej. Moralność ta, raczej tradycyjna niż chrześcijańska, nie przeszkadza jednak polskiemu katolikowi wyzyskiwać swojego pracownika, wyrzucać z autobusu bezdomnego i życzyć śmierci uchodźcy. Polski biedak zasługuje na jego troskę dopiero wtedy, gdy trzeba uzasadnić odmowę udzielenia pomocy biedakowi „obcemu kulturowo”. Portale społecznościowe pękają w szwach od komentarzy świadczących o tym, że chrześcijaństwo ich autorów stało się tożsamościowym konstruktem sankcjonującym klasowy lub plemienny egoizm. Bijąca z nich pretensja do bycia nowym polsko-katolickim mainstreamem jest najbardziej chyba ponurym świadectwem zaniechań naszego Kościoła w ciągu ostatnich dwudziestu siedmiu lat. Okładka na ideologię Nadzieja na społeczną zmianę w polskim Kościele instytucjonalnym jest o tyle płonna, że niezmiennie pozostaje on →


30

lepsza zmiana

zakładnikiem prawicy (raczej konserwatywnej niż liberalnej, ale nie ma to większego znaczenia, bo oś polskiej prawicowości i tak wyznaczają dziś raczej przekonania ekonomiczne niż kulturowe). Niby nic nowego. Wygląda jednak na to, że biskupi wreszcie zdali sobie z tego sprawę. Przez lata mniej lub bardziej świadomie uczestniczyli w zarządzaniu lękiem i gniewem, które zrodziły się przy okazji krzepnięcia struktur klasowych nowego kapitalizmu. Przez lata mniej lub bardziej czynnie wspierali prawicę w organizowaniu konfliktów społecznych wokół zastępczych tematów tożsamościowych. Pewnie mniej niż bardziej świadomie i mniej niż bardziej czynnie, a na dodatek na pewno nie wszyscy, ale co z tego? Biskupi pytali polskiego katolika, czy wyrzeka się zgubnego przywiązania do „lewackich ideologii”, a ten rzeczywiście się go wyrzekł, a następnie pokazał im wała. Tak w publicystycznym skrócie przedstawia się odpowiedź wiernych na pasterski apel o przyjęcie przez Polskę uchodźców z Bliskiego Wschodu. W zasadzie był to apel papieża Franciszka, który biskupi powtarzali trochę

ciszej i z nieco mniejszym przekonaniem, co daje się wytłumaczyć charakterem zawartych przez nich sojuszy. Nie uchroniło ich to jednak – ku ich prawdopodobnemu zdumieniu – przed stawianymi im z pozycji polsko-katolickich zarzutami o przywiązanie do tych samych „lewackich ideologii”, których wpływy sami z pasją demaskowali. Wygląda na to, że urzędowi przedstawiciele polskiego Kościoła przecenili swój autorytet w rozdartej tożsamościowymi konfliktami wspólnocie wiernych. Ludzie, których uważali za sól tej ziemi oraz rzeczników sprawy katolickiej i narodowej, okazali się słuchać głosu biskupów – nie wspominając już nawet o głosie Ewangelii – tylko wówczas, gdy ci powtarzają diagnozy prawicowych publicystów. Być może najbardziej spektakularnym wytworem tego kontekstu są wystąpienia księdza Jacka Międlara, skandującego: „Duma, duma, narodowa duma!” i wzywającego do walki z „lewacką i islamską agresją” na zeszłorocznym Marszu Niepodległości. Znamienne, że młody kapłan przez dziesięć minut wymachiwał

otwartą Biblią i intonował hasła w rodzaju: „Ewangelia, a nie Koran!”, nie cytując ani jednego jej fragmentu. Smutna prawda jest taka, że – dobrze to widać na nagraniu – w Piśmie Świętym trzymał ściągę z tekstem wystąpienia. To dobra metafora narodowo-katolickiej wykładni chrześcijaństwa, której bardzo daleko do uniwersalistycznej postawy etycznej. Fikcyjna jedność Jakie wnioski płyną z tego nader pobieżnego szkicu dla architektów „lepszej zmiany”? Polscy biskupi zrozumieli już chyba, że – wbrew przekonaniu, któremu przez lata dawali wyraz – największe zagrożenie dla jedności Kościoła czai się dziś w prawej jego nawie. Wciąż nie jest jednak jasne, jaką w związku z tym przyjmą strategię. Jeśli będzie to strategia oparta na wyczekiwaniu, to skończy się na zachowaniu status quo, to znaczy na powtarzaniu apeli Franciszka o sprawiedliwość dla ubogich (swoich i obcych) na tyle głośno, by pozostać z formalnej łączności z papieżem, a zarazem na tyle cicho, by zachować równie


31

formalną jedność wspólnoty wiernych („jest więc papież za polityką integracji, a nie za multikulturowością postulowaną przez środowiska lewicowe” – zapewniał uczestników tegorocznej Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski). Nie tędy prowadzi droga do odzyskania przez polski Kościół autonomii moralnej i politycznej. Droga ta wiedzie przez solidarność z ubogimi i przeciwdziałanie ich ubóstwu. To jednak wymaga przeniesienia ciężaru z zaangażowania o charakterze dobroczynnym na zaangażowanie o charakterze emancypacyjnym i wyeksponowania w społecznym nauczaniu Kościoła – obok stale obecnych w nim wątków rodzinnych i bioetycznych – również wątku wykluczenia społecznego, ekonomicznego i kulturowego. Wymaga to także podjęcia zdecydowanych działań formacyjnych. Nie powinno być wątpliwości co do tego, że chrześcijaninowi nie wolno gardzić człowiekiem bezdomnym, uchodźcą ani osobą homoseksualną, że ma on obowiązek poszerzać swoją wiedzę na

temat strukturalnych problemów społecznych i że powinien konfrontować się z nauczaniem Kościoła w tym zakresie. Przypominanie o kwestii społecznej, choć zapewne wystawi Kościół na ataki ksenofobicznej prawicy, która coraz skuteczniej przebiera się za polski mainstream, może zwiększyć jego formacyjny potencjał i etyczną wiarygodność w innych obszarach społecznej sceny. Zresztą powinien on iść w tym kierunku nawet pomimo zagrożenia wewnętrznym podziałem. Po pierwsze dlatego, że podział nie jest najgorszym, co może spotkać Kościół. Znacznie gorsze jest to, co go czeka, jeśli porzuci Ewangelię. Po drugie dlatego, że bierność motywowana obawą przed podziałem polskiego Kościoła alienuje go z Kościoła powszechnego, co – również z teologicznego punktu widzenia – może i powinno niepokoić. Kościół sprzyjający społecznej zmianie to zarazem nadzieja na społeczną zmianę w samym Kościele. Na dzień dzisiejszy – powiedzmy to jeszcze raz – dość trudno sobie to jednak wyobrazić. współpraca: Ignacy Dudkiewicz

Misza Tomaszewski jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW oraz wychowawcą i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół Społecznych im. Pawła Jasienicy w Warszawie. Redaktor naczelny magazynu „Kontakt”.

Anna Libera anialibera.pl


32

lepsza zmiana

Nieroztropne schadenfreude Polska odgrywa kluczową rolę w podziale Unii Europejskiej na Wschód i Zachód. Jeśli jesteśmy po stronie Zachodu, ten podział po prostu nie istnieje.

Z Piotrem Burasem rozmawia Paweł Zerka Antoni Sieczkowski

1. W jakim momencie integracji znalazła się Europa?

Prawdopodobnie w decydującym. Mówi się, że Europa zawsze była w kryzysie. A jednak ostatnio znaleźliśmy się w sytuacji bez precedensu. Po pierwsze kolejne kryzysy – najpierw ekonomiczny, który nawiedził Europę w 2008 roku, potem migracyjny – pokazały, że Unia jest oparta o mechanizmy zaprojektowane wyłącznie na dobrą pogodę. Drugi problem, który nie jest całkiem nowy, ale nabrał ostatnio niebywałych rozmiarów, dotyczy funkcjonowania polityki w Europie. Mam na myśli wzrost nastrojów populistycznych i antyestablishmentowych. W dużej mierze biorą się one z problemów społecznych i ekonomicznych związanych z globalizacją, a nie z integracją europejską. Niemniej Unia stała się kozłem ofiarnym, skupiającym złość dużej części społeczeństw. Po trzecie wreszcie: Europę spotkał zimny prysznic. Przez wiele lat żyliśmy w złudnym przekonaniu, że UE pełni funkcję modelu, do którego dążą inne społeczeństwa, zwłaszcza te położone wokół nas. Tymczasem w ostatnich latach dowiedzieliśmy się, że sąsiedztwo zaczyna coraz bardziej zmieniać samą

Unię! Kryzys uchodźczy, który jest między innymi wynikiem niezdolności UE do kształtowania swojego otoczenia międzynarodowego, jest tego najlepszym przykładem. Także dlatego, że dzisiaj musimy porozumieć się i blisko współpracować z tak wątpliwym partnerem jak Turcja, a ta współpraca wymaga od nas kosztownych (w sensie politycznym i moralnym) kompromisów, uderzających w tożsamość Unii Europejskiej. To wszystko prowadzi do pytania, czy Unia jest w ogóle w stanie utrzymać się w tym kształcie, w jakim ją znamy. Nie będzie już „coraz bliższej Unii”?

Na pewno nie jest to już oczywistym celem. W dyskusji wokół wyjścia z Unii Brytyjczycy w sposób wyraźny zakwestionowali zasadę ever closer union. A obok nich pojawiły się inne kraje, w tym Polska, które przestały podpisywać się pod tym hasłem. To nie oznacza jeszcze, abyśmy obserwowali pełen odwrót od idei integracji. Natomiast prawdopodobnie będziemy mieli do czynienia z coraz większą dywersyfikacją, gdy chodzi o jej tempo. Część krajów będzie integrować się silniej w obszarze wspólnej waluty lub polityki migracyjnej, a reszta pozostanie gdzieś na zewnątrz tych procesów.

Jakie są teraz główne linie podziału w Europie?

Jest wiele podziałów, które wzajemnie się na siebie nakładają. Jeśli weźmiemy pod lupę spór o model ekonomiczny strefy euro, widać tam wyraźny podział na południe i północ. Przywództwo niemieckie i model gospodarczy uosabiany przez Niemcy są kwestionowane przez dużą część pozostałych członków strefy euro, zwłaszcza tych z południa kontynentu. Mamy też coraz wyraźniejszy podział na Wschód i Zachód, związany z kryzysem migracyjnym. Co prawda jest on częściowo rozmywany przez fakt, że tendencje prawicowo-populistyczne nabierają na sile nie tylko w Europie Środkowo-Wschodniej, ale też na przykład w Austrii, Holandii, Francji i krajach skandynawskich. Ale jednak ten odziedziczony po zimnej wojnie podział powraca. Ivan Krastev mówi, że opozycja Wschód–Zachód zasadza się na stosunku do kosmopolityzmu.

I ma rację. My w Europie Środkowo-Wschodniej jesteśmy generalnie bardziej sceptyczni wobec idei kosmopolityzmu i uniwersalizmu praw człowieka. Zachodni mainstream – ostatnio tracący na sile, ale jednak dość stabilny i nadający ton krajowym debatom – myśli zdecydowanie inaczej. →


33

→


34

lepsza zmiana

2. Czy Niemcy można uznać za europejskiego hegemona?

Owszem, ale one stały się hegemonem raczej z konieczności. Żaden inny kraj nie był w stanie zdobyć się na wysiłek spinania Europy, gdy ta coraz bardziej dzieliła się wewnętrznie. Niemcy są jedynym krajem, który przewodzi dzisiaj Europie i który wyznacza kierunek integracji. A przy tym są hegemonem – jeśli upierać się przy tym określeniu – którego możliwości są mocno ograniczone. Nie potrafią wyegzekwować tego wszystkiego, na czym im zależy. Zwłaszcza ostatni kryzys uchodźczy pokazał granice ich przywództwa. I chyba unaocznił skalę oporu Europejczyków przed akceptowaniem „moralnego” przywództwa Niemiec?

Dokładnie. Niemcy rzeczywiście znalazły się w ciekawym i wyjątkowym momencie swojej historii, gdy mają dosyć dobre samopoczucie. Uważają, że są po właściwej stronie w sprawach migracyjnych, ekonomicznych oraz w stosunku do przyszłości. Już odkupiły swoje winy i z dużym luzem patrzą na siebie samych. Uważają, że są

cool. I mają powody, żeby tak się czuć. Sęk w tym, że sposób, w jaki Niemcy prezentują się na zewnątrz, często przybiera formę moralnej wyższości. A to jest fatalnie przyjmowane przez inne społeczeństwa. Tym bardziej, że wszystkie wartości, którymi Niemcy się szczycą, stają się w Europie coraz mniej oczywiste. Bo my nie chcemy świata złożonego z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii! Tak przynajmniej mówi szef polskiej dyplomacji.

I na tym właśnie polega spór pomiędzy polskimi i niemieckimi elitami. Jeżeli dzisiejsza elita polityczna Polski – zarówno partia rządząca, jak i część opozycji – odrzuca przywództwo niemieckie w Europie, to bierze się to również z przekonania, że wartości, za którymi stoją Niemcy, nie są naszymi wartościami. Że cały ten sekularyzm, liberalizm i postnacjonalizm są z gruntu antypolskie. Tymczasem, jak na ironię, Niemcy z tych właśnie wartości, które uważają za bardzo progresywne, wywodzą swój tytuł do przewodzenia Europie! Oni osiągnęli ten stan, w którym mogą powiedzieć: my jesteśmy dzisiaj moralnym przykładem dla

innych. Ale niemal cała Europa Środkowa uważa, że to jest absolutnie nie do zaakceptowania. Więcej nawet: że te wartości trzeba zmienić! Bo Niemcy są klasycznym przykładem zgniłej Europy. A prawdziwy Zachód to my.

3. Co oferujemy w zamian?

Niewiele. Polityka europejska rządu PiS ma dwa kluczowe elementy. Pierwszy z nich to głęboki europesymizm. Zakłada się, że dezintegracja Unii Europejskiej jest na dobrą sprawę nieuchronna, że już jest po balu, pozamiatane. I teraz trzeba jakoś się ustawić w tej zdezintegrowanej Europie. Dlatego wybieramy Wielką Brytanię jako partnera, a nie Niemcy. Nie ma bowiem sensu inwestować w relacje z takimi krajami, które jeszcze uważają, że procesy dezintegracyjne można powstrzymać. Oczywiście w ten sposób przyczyniamy się do samospełniającego się proroctwa. Ale przecież Polska jest tylko jednym z 28 krajów członkowskich. Jak istotne dla losów UE jest to, że akurat my przyjmujemy postawę europesymistyczną?


35

Moim zdaniem to jest bardzo istotne. Jesteśmy jednym z kilku dużych krajów UE, największym w regionie. Odgrywamy kluczową rolę z punktu widzenia podziału Unii na Wschód i Zachód. A mówiąc dokładniej: jeżeli Polska jest po stronie Zachodu, to tego podziału nie ma. Jaki jest drugi element polityki europejskiej PiS?

To odwrót od przekonania, że integracja europejska jest absolutnie nieodzownym wehikułem polskiej modernizacji. A przecież to był aksjomat naszej polityki nie tylko europejskiej, ale w ogóle transformacyjnej ostatnich dwudziestu pięciu lat! UE była postrzegana jako źródło zmiany systemowej w Polsce. Teraz rząd mówi o drugim etapie modernizacji. Ma nastąpić odejście od rozwoju zależnego. To jednak oznacza, że postrzeganie Unii zaczyna być coraz bardziej ambiwalentne. Nasze silne związki z gospodarką niemiecką budzą rosnący niepokój elity politycznej. A członkostwo w UE bywa przedstawiane jako hamulec rozwojowy. Politycy mówią na przykład, że chcieliby wspierać narodowych czempionów, ale nie pozwala

im na to unijna polityka konkurencji. Prawicowi eksperci nazwali to zjawisko „złotym kaftanem europeizacji”. Przy czym takie przekonanie staje się coraz bardziej powszechne w społeczeństwie. Na tle innych Europejczyków Polacy wyjątkowo często uważają, że ich kraj mógłby w przyszłości rozwijać się szybciej poza UE. Można z tego wnioskować, że nasza rzekoma proeuropejskość wisi na bardzo cienkim włosku. Skończą się środki unijne, a potem nie wiadomo, co się wydarzy.

Wrócimy do koncertu mocarstw.

Albo do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w wersji light. Zresztą tego chyba życzy sobie polski rząd. Najsmutniejsze jest to, że na Zachodzie tego rodzaju model preferują głównie siły polityczne, których koncepcja relacji międzynarodowych i pomysły na politykę zagraniczną są zasadniczo sprzeczne z polskim interesem. Na przykład AFD w Niemczech, Front Narodowy we Francji, FPÖ w Austrii. Ich wspólny mianownik to chociażby przyjaźń z Putinem. Dlatego odczuwanie schadenfreude z powodu europejskiej dezintegracji jest z gruntu nieroztropne. Polski rząd zdaje się nie doceniać faktu, że to tworzy zasadniczo niekorzystny dla nas kontekst polityczny w Europie.

Europesymizm PiS wzmacnia czy osłabia Polskę w Europie?

Ja jednoznacznie uważam, że osłabia. Bo nawet jeżeli założymy, że dezintegracja UE jest procesem nie do powstrzymania, to relacje między krajami europejskimi tak po prostu nie znikną. One jedynie będą się kształtować trochę inaczej. Unia jest mechanizmem regulowania relacji między państwami europejskimi. Te ramy są potrzebne po to, żeby redukować napięcia i tworzyć pewną równowagę w Europie. Co będzie, jeśli te ramy zostaną naruszone? Z jakimi Niemcami będziemy mieć wtedy do czynienia?

4. Skupiliśmy się na rządzie PiS. Ale czy przez te ostatnie dwanaście lat członkostwa w Unii Polska kiedykolwiek była blisko tego, żeby stać się „dawcą”, a nie tylko „biorcą” europejskiej polityki?

Byliśmy w dużej mierze biorcą, ale za to zapewnialiśmy ważne wsparcie europejskiemu mainstreamowi. Zwłaszcza →


36

lepsza zmiana

Polska zaczyna być traktowana jako dowód na to, że pompowanie europejskich pieniędzy niekoniecznie przekłada się na zakorzenienie w nowoczesności.

w ostatnich latach rządów Tuska Polska starała się być krajem, który budzi zaufanie innych ważnych parterów w UE i próbuje być pożyteczny. Nawet jeżeli to nie były nasze idee, staraliśmy się nie przeszkadzać, a raczej wspierać pewien nurt polityczny w Europie, który miał na celu wzmacnianie UE. Dobrze to było widać na przykładzie reform strefy euro: Polska, nie wchodząc do eurozony, wspierała działania Niemiec, dbając tylko o to, by nie stracić dystansu do tego rdzenia integracji. Dzisiaj nie tylko nie kształtujemy, ale też zaczynamy kwestionować dorobek integracji europejskiej. Czy mamy szansę przewodniczyć Grupie Wyszehradzkiej w odnowie Europy?

Wątpię, bo ani my, ani inne kraje wyszehradzkie nie mamy jak na razie nic pozytywnego do zaproponowania Europie. Raczej staramy się bronić naszych interesów partykularnych niż kształtować wspólną politykę. Poza tym Europie Środkowej brakuje wspólnego mianownika. Zarysowują się podziały w regionie: Polska i Węgry z jednej strony, a Czechy i Słowacja z drugiej. Jeżeli o jakimś przywództwie można w tej chwili mówić, to raczej węgierskim niż polskim. Pozycja Orbána w Europie jest dzisiaj

bez porównania silniejsza niż pozycja Kaczyńskiego: z powodu przynależności Fideszu do Europejskiej Partii Ludowej, kontaktów międzynarodowych Orbána oraz jego wyczucia w zakresie polityki europejskiej. Jak istotne są ostatnie zmiany polityczne w Polsce na tle innych europejskich wydarzeń – w Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Austrii?

W grę wchodzi też język, jakim się mówi o uchodźcach, o migracji, o prawach człowieka. To tutaj dochodzi do prawdziwego pęknięcia. Powstaje wrażenie, że być może wizja UE jako wspólnoty wartości jest tylko iluzją. A nie moglibyśmy darować sobie tych wartości, ograniczyć się tylko do interesów?

Moim zdaniem nie. Bo jednak wspólnota wartości buduje… wspólnotę. Trudno na przykład okazywać solidarność wobec państw, które nie podzielają z nami fundamentalnych wartości. I na tym właśnie polega dzisiaj problem w relacjach między Polską a Niemcami. Jeżeli w Niemczech ugruntuje się przekonanie, że Polska jest krajem o zupełnie odmiennych wartościach, ksenofobicznym i niesolidarnym, obniży to chęć Niemców do wykazywania się solidarnością z Polską w wielu obszarach. Bez wspólnoty wartości Unia w zasadzie nie bardzo będzie w stanie funkcjonować. A ta wspólnota jest dzisiaj coraz bardziej krucha. Nawet jak skończą się rozmaite europejskie kryzysy, niesmak pozostanie.

Polska jest ważnym polem ćwiczebnym tego, jak w UE należy traktować przypadki antyliberalnego zwrotu. Niestety, Polska zaczyna też być traktowana jako dowód na to, że pompowanie pieniędzy niekoniecznie przekłada się na zakorzenienie nowoczesności. Przypadek Polski odnawia zadawnione stereotypy oraz podziały na Wschód i Zachód, które w warunkach obecnej niestabilności UE łatwo ulegają upolitycznieniu. Część elit politycznych zachodniej Europy dochodzi do wniosku, że polska transformacja wcale nie była tak głęboka. A jeżeli tak, to pytają: po co tyle płacimy? I czy w ogóle „oni” przynależą do nas? Może lepiej zamknijmy się w naszej eurozonie. I dajmy sobie spokój z tym Wschodem.­

Otóż to! I właśnie dlatego cała ta sytuacja ma swój wymiar moralny. Podział na Wschód i Zachód wykracza poza stosunek do polityki migracyjnej.

5. Wciąż mówimy o państwach narodowych. Ale czy przypadkiem w takim ponadnarodowym eksperymencie, jakim jest Unia


37

Europejska, to nie instytucje wspólnotowe powinny nadawać ton kierunkom rozwoju? Ostatnio schowały się w cień czy może zawsze tam były?

Nie, wcześniej nie były tak głęboko w cieniu. Ale co najmniej od momentu przyjęcia Traktatu Lizbońskiego ich znaczenie ulega ograniczeniu. Coraz ważniejszą rolę zaczynają odgrywać na nowo państwa członkowskie. Częściowo wynika to stąd, że obecne problemy UE wykraczają poza normalne funkcjonowanie instytucji unijnych. Żeby je rozwiązywać, trzeba wyjść poza literę traktatów. Dlatego Angela Merkel w słynnym przemówieniu w Brugii powiedziała otwarcie, że teraz jest czas na „metodę unijną”, czyli działanie państw. Zwłaszcza Niemiec, które w ostatnich latach formułowały pomysły i próbowały określić pole kompromisu. Choć ten model przywództwa jest coraz częściej kwestionowany i pewnie nie do utrzymania. Ale czy faktycznie kwestionowanie dotyczy przywództwa Niemiec? Z punktu widzenia wielu europejskich obywateli problemem jest raczej to, że ma miejsce odejście od interesów obywateli na rzecz interesów biznesu, korporacji…

Owszem, ale ten zarzut zawsze był w stosunku do UE formułowany. Bo faktycznie, na szczeblu Unii Europejskiej

podejmowane są decyzje, które coraz głębiej wkraczają w kompetencje państw narodowych, a zarazem są podejmowane w sposób mało przejrzysty, z nikłym udziałem instytucji przedstawicielskich. W Unii zawsze występował ten swego rodzaju trade-off między efektywnością a demokracją. Albo jedno, albo drugie. Z jednej strony Europa musi być technokratyczna, żeby rozwiązać pewne rzeczy, które wykraczają poza wymiar narodowy. Z drugiej strony nie ma odpowiednio silnej legitymacji demokratycznej, dlatego jej rozwiązania napotykają na trudności i opór państw członkowskich.

nie minęły, a jedynie dzięki działaniom Europejskiego Banku Centralnego udało się kupić trochę czasu. Sprawa Grexitu, czyli wyjścia Greków z eurozony, może z czasem wrócić jak bumerang.

Piotr Buras jest dyrektorem warszawskiego biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Autor książki „Muzułmanie i inni Niemcy”, współautor raportu „Jaka zmiana? Założenia i perspektywy polityki zagranicznej rządu PiS”, wydanego w maju 2016 roku przez Fundację im. Stefana Batorego.

Jak długo możemy trwać w takim klinczu?

Podejrzewam, że bardzo długo. A może UE zasadza się na tym klinczu?

Trochę tak. Jeśli jednak niektóre z obecnych problemów uda się w jakimś stopniu rozwiązać, to paraliżujące napięcie osłabnie. Unia Europejska zawsze czerpała swoją legitymację przede wszystkim z osiąganych efektów. A co w najbliższym czasie będzie papierkiem lakmusowym jej efektywności?

Realizacja porozumienia z Turcją, Brexit oraz rozwój sytuacji w strefie euro. Bo ekonomiczne problemy Grecji wcale

Antoni Sieczkowski facebook.com/antoni. ilustracje


38

lepsza zmiana

Co z tym godłem? Skąd ta obsesja z ptakami drapieżnymi? Może warto poszukać czegoś skromniejszego, może nie musimy się tak mocarstwowo napinać?

Stanisław Łubieński

„T

ego orła białego przyjmuję za godło ludu swego, a wokół dębu zbuduję gród swój i od orlego gniazda Gnieznem go nazwę” – powiedzieć miał nasz praszczur Lech, wędrujący po Wielkopolsce ze swoimi braćmi Czechem i Rusem. Ci dwaj ruszyli dalej, jeden na południe, drugi na wschód, a z czasem rodzinne więzy dość znacznie się poluzowały. A my przyzwyczailiśmy się myśleć z dumą o naszym orle, uczyłem się w szkole, że widnieje on już na monecie Bolesława Chrobrego. A jednak wizerunek ten budził pewien niepokój. Co to za dziwadło? Może nie wypada się znęcać nad początkującymi pracownikami piastowskiej mennicy, ale kiedy spojrzy się na grecką tetradrachmę z V wieku przed naszą erą z wizerunkiem sowy... Jest pewna technologiczna różnica, żeby ująć to możliwe najdelikatniej. Orła można się też było nauczyć choćby z monety Ptolomeuszy z III wieku p.n.e. Drobne pióra na szyi wyraźnie oddzielone od szerokich łusek puchu na piersi, frędzelki opierzonego skoku i delikatne prążkowanie na ogonie. Prawie półtora

tysiąclecia później wąsaci Polanie potrafili wyprodukować jedynie nieidentyfikowalnego ptaka. Zdaniem wielu historyków-numizmatyków stworzenie na denarze Chrobrego nie jest wcale orłem. Proszę przygotować się na cios: część badaczy przychyla się do twierdzenia, że to paw. To, co braliśmy za wieńczącą głowę koronę, może być pawim grzebieniem. Pawie spotyka się na monetach czeskich a, jak wiadomo, cywilizacja zachodnia przyszła do nas ze strony najbardziej widać rozgarniętego brata Czecha. Paw był symbolem zmartwychwstania i Chrystusa. Stanisław Suchodolski­w artykule „Orzeł czy paw? Jeszcze o denarze Bolesława Chrobrego z napisem PRINCES POLONIE” stwierdza, że ptak na monecie jest symbolem raczej sakralnym niż związanym z władzą. Wysuwa hipotezę, że paw być może upamiętniał męczeństwo nawracającego Prusów św. Wojciecha. Orzeł pełną gębą pojawia się prawie trzy wieki później jako symbol państwa rządzonego przez Przemysła II. Widniał na królewskiej pieczęci. Formę zmieniał jeszcze kilkukrotnie, ale naszym znakiem pozostaje do dziś. Tu dochodzimy do pytania najbardziej interesującego z punktu widzenia ornitologa. Co to za gatunek orła? Artykuł 28

Konstytucji mówi niejasno że „godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest wizerunek orła białego w koronie w czerwonym polu”. Co to w ogóle za ptak ten orzeł biały? W żadnym atlasie nie znajdziemy takiego gatunku, żaden polski drapieżnik nie jest całkiem biały. Może zdarzają się czasem albinosy. Istnieje też aberracja kolorystyczna zwana progressive greying (po polsku siwienie – za ornitologiem Adamem Zbyrytem), polegająca na tym, że dotknięty nią ptak stopniowo traci pigment w piórach. Często widujemy ją u żyjących w miastach ptaków krukowatych. Ale nasze godło nie może przecież przedstawiać aberranta. Poza tym ptak z naszego godła jest nielotem: jego skrzydła wydają się za krótkie, by mógł unieść się w przestworza. Nielotny orzeł to bardzo smutna wizja. Nie może się wzbić w powietrze i majestatycznie krążyć. Co on biedny je? Korzonki? Z jakiegoś powodu przyjęło się uważać, że ptak, który wisi w każdym polskim urzędzie, to bielik. Tu znowu pojawia się problem, bo niektórzy odmawiają największemu polskiemu drapieżnikowi prawa do bycia orłem. Nazywają go orłanem i wykpiwają jego orlość. Wątpliwości rozwiał na szczęście największy polski specjalista od ptaków szponiastych Jan Lontkowski twierdząc, że bielik „jest niewątpliwie orłem”. Ale →


39

→


40

lepsza zmiana

Ptak z naszego godła jest nielotem, ponieważ jego skrzydła wydają się za krótkie, by mógł wzbić się w powietrze.

równocześnie nie do końca, bo „nie jest blisko spokrewniony z orłami właściwymi, tj. z rodzaju Aquila”. Te prawdziwe, certyfikowane orły mają opierzony skok do palców. A bielik jest gatunkiem prymitywnym, bliżej mu do owado- i padlinożernych trzmielojadów i kań. Co za ulga, że to nie paw jest naszym godłem. Z drugiej strony ten niewydarzony bielik – nie do końca orzeł, w dodatku padlinożerca. W locie przypomina sępa z szerokimi skrzydłami, wysuniętą głową i krótkim ogonem. Orła w godle mają Niemcy i Rosjanie. Skąd ta obsesja z ptakami drapieżnymi? Może warto poszukać czegoś skromniejszego, może nie musimy się tak mocarstwowo napinać? Oczywisty wydaje się bocian. Właściwie biało-czerwony, jeśli nie patrzeć na czarne lotki. Szczyciliśmy się przez lata, że co czwarty bocian jest Polakiem. Niestety, niedawno okazało się, że więcej bocianów zamieszkuje Hiszpanię. Zmiany krajobrazu rolniczego, melioracje, zalesianie nieużytków i stosowanie środków owadobójczych widać nie bardzo im pasują. Wydaje się, że bocian sam nie chce być naszym godłem. Myślę, że gdyby godło wybierali ornitolodzy, ich wybór padłby na wodniczkę, niepozornego ptaka z rodziny trzciniaków. To dla niej właśnie przyjeżdżają nad Biebrzę tysiące ptasiarzy z Zachodu. Jeszcze na początku XX wieku wodniczka występowała w Belgii, Holandii czy Francji.

Niedobitki, bo zaledwie kilka par, zachowały się w Niemczech. W Polsce żyją prawie trzy tysiące par, blisko jedna czwarta światowej populacji gatunku. Najlepszym miejscem do obserwacji wodniczki jest Długa Luka, czterystumetrowy pomost prowadzący w głąb biebrzańskiego bagna. Trzy lata temu pojechałem tam na rowerze specjalnie dla wodniczki. Deski pomostu dudniły donośnie jak staromiejski bruk, inne z kolei odzywały się miękkim skrzypnięciem. Spacer przypominał grę na ksylofonie. Zachodziło słońce, a ja zdążyłem akurat na koncert. Suche „tr-tr” i za nim miękkie „łiłiłi”. Wodniczki odzywały się wszędzie. Śpiewały na zmianę. Głos dobiegał z kęp turzycy. Raz po raz widziałem przelatujące ptaki, wiedziałem, że to wodniczki, ale było za daleko, by dostrzec jasny pasek biegnący przez środek głowy, czy ciemny rysunek na plecach. Przed lornetką przesuwał się egzotyczny wzór z pióropuszy trzcin, pożółkłych liści i pałek wodnych. Przypominał plecione parawany, które opierały się o ściany każdego peerelowskiego mieszkania. Na kładce dołączyło do mnie dwóch ptasiarzy z Niemiec. Przez ich lunetę wreszcie mogłem przyjrzeć się samcowi, który śpiewał zapamiętale w pomarańczowym świetle zachodu. Niemcy i ja. W ciszy kontemplowaliśmy. Rankiem, tuż przed wieńczącą kładkę platformą, parę kroków ode mnie, siadła wodniczka jeszcze mokra od

rosy. Stroszyła się i po chwili rozpoczęła koncert, w zapamiętaniu wyciągając w górę szyję. Skończyła, oddała głos innym, pedantycznie wygładziła pióra i znowu czekała na swoją kolej. Trzymała się kurczowo trzciny i kiedy znowu zaczęła śpiewać, widziałem wyraźnie żółte wnętrze jej dzioba. Odczekałem do końca piosenki, zrobiłem krok, a wodniczka przeleciała kilka metrów dalej i szybko wdrapała się na szczyt trzciny. Blisko kładki, z ociąganiem, ociężale podniósł się błotniak stawowy. Po ludzku zirytowany moją obecnością przeniósł się niskim ślizgiem w spokojniejsze miejsce. Piękna była ta wodniczka. Więc może właśnie ona?

Stanisław Łubieński jest ukrainistą i kulturoznawcą. Pisarz, publicysta i ornitologamator. Prowadzi bloga Dzika Ochota. Niedawno ukazała się jego druga książka pt.: „Dwanaście srok za ogon”.


ilustracje pochodzą z portali polona.pl iflickr.com

41


42

lepsza zmiana

Państwo silnie opiekuńcze Polityka społeczna w Polsce opiera się na wybiórczych i doraźnych działaniach. Państwo wycofuje się z zaspokajania potrzeb opiekuńczych obywateli, cedując ten obowiązek na ich najbliższych.

Rafał Bakalarczyk Natalia Olbinski

S

ilne państwo kojarzy się z postacią surowego szeryfa. Oprócz tego powinno jednak przywoływać na myśl także spolegliwego przyjaciela, na ramieniu którego możemy oprzeć się w trudnej sytuacji. Ktoś napisał, że miarą siły człowieka jest jego stosunek do tych, którzy nie są w stanie się przed nim obronić. Może więc miarą siły państwa powinno być to, w jaki sposób traktuje tych, którzy nie mogą się bronić, kiedy stoją w obliczu społecznych zagrożeń? W Polsce postulat wzmocnienia państwa kojarzony jest ze środowiskiem budującym kiedyś IV RP, które dziś ponownie doszło do władzy. Siła państwa, budowanego przez PiS, nie wyraża się jednak w jego opiekuńczych, ale w porządkowych funkcjach. Filary, na

których władza opiera swoją politykę, to wojsko, służby specjalne i wymiar sprawiedliwości. W tej wizji państwa ważne jest silne i scentralizowane przywództwo, którego nie powinna krępować zasada check and balance i kontrola instytucji, stojących na jej straży. Dokumenty programowe, choć ich nazwy bywają mylące, (jak na przykład „Rodzina, praca, zdrowie” z 2014 roku) wskazują wyraźnie na prymat kwestii siłowych i ustrojowych nad społeczno-gospodarczymi. Sprawy związane z polityką społeczną są poruszane jedynie ogólnikowo i to na ostatnich stronach wspomnianych dokumentów. Dla PiS-u rządy „silnej ręki” nie stanowią uzupełnienia reform społecznych, lecz ich konieczny warunek. Według tej diagnozy trudna sytuacja życiowa Polaków jest wynikiem patologicznego „układu” i sieci korupcyjnych powiązań, łączących dotychczasowe elity. Rozbicie go jest więc warunkiem sine qua non poprawy jakości życia obywateli.

Słabe instytucje, brak strategii Konsekwencjami nadawania polityce społecznej niskiej rangi i traktowania jej jedynie jako narzędzia legitymizującego działania na innych polach są niespójne i nieprzemyślane rozwiązania wprowadzane przez rząd. Sztandarowe pomysły nie opierają się na wzmacnianiu instytucji, zwiększaniu podaży i poprawie jakości usług publicznych. Dobrym przykładem jest program „Rodzina 500+”, którego ani nie skoordynowano z już istniejącymi formami pomocy rodzinie, ani nie połączono w całościową strategię z innymi instrumentami rozwoju demograficznego (jak opieka żłobkowa i przedszkolna, regulacje rynku pracy, ułatwiające godzenie pracy z opieką, czy polityka mieszkaniowa dająca rodzinom poczucie bezpieczeństwa). Politykę, polegającą na wybiórczych i doraźnych działaniach, które nie mogą zastąpić budowy trwałych i kompleksowych rozwiązań, widać także na innych przykładach. Ograniczeniu →


43

→


44

lepsza zmiana

Trudno o bardziej jaskrawy przykład słabości państwa niż lekceważenie Trybunału Konstytucyjnego, instytucji broniącej praw najsłabszych.

możliwości odbierania rodzinom opieki nad dziećmi z powodu ubóstwa nie towarzyszy inwestycja w instytucję asystentów rodziny. Z darmowym dostępem do niektórych leków dla osób w podeszłym wieku nie idzie w parze rozwój państwowej opieki geriatrycznej ani reforma systemu opieki długoterminowej nad osobami starszymi. Podejście władzy, skłonnej bagatelizować znaczenie rozwiązań instytucjonalnych, widać najlepiej na przykładzie ograniczenia budżetów urzędom broniącym praw (również socjalnych i pracowniczych) obywateli, takim jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Rzecznik Praw Obywatelskich. Niemal wyłącznie transferowe (a nie usługowo-instytucjonalne) myślenie o polityce społecznej zdaje się wynikać z założenia, że najlepiej jak najwięcej pieniędzy dać rodzinom do ręki. Instytucje publiczne powinny zatem włączać się do działania jedynie w ostateczności. W ten sposób władza odpowiada na deficyt poczucia godności i samostanowienia, które w III RP zostały mocno zaniedbane. Prezentowana przez PiS wizja silnego państwa trafiła na podatny grunt. Nadejście państwa-szeryfa jest reakcją na państwo, które od lat nie realizowało swoich zobowiązań, nie odpowiadało na potrzeby społeczne i nie dawało obywatelom poczucia bezpieczeństwa, podmiotowości i sprawczości. Choć obraz III RP jako „państwa w ruinie” jest przerysowany,

w wielu obszarach państwo to nie było wystarczająco skuteczne, czyli właśnie silne. Jednym z obszarów jego słabości jest polityka społeczna. Najmocniej dotknęło to tych, którzy teraz tak licznie zawierzyli szeryfowi. Jest ryzyko, nie ma zabawy Państwo opiekuńcze powstało, żeby mierzyć się z zagrożeniami, czyhającymi na obywateli w niebezpiecznym świecie. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy i kiedy spotka go nieszczęście, ani się przed nim w pełni i samodzielnie zabezpieczyć. Dlatego choroby, inwalidztwo, starość czy bezrobocie nazywane są „ryzykiem socjalnym”. O sile państwa opiekuńczego świadczy między innymi to, na ile skutecznie reaguje na dotykające obywateli sytuacje kryzysowe oraz czy potrafi je przewidywać i systemowo im zapobiegać. Żeby to osiągnąć, niezbędne jest wdrożenie mechanizmów elastycznego (dostosowanego do różnych i zmieniających się okoliczności) i wspólnotowego (uwzględniającego interesy różnych grup) reagowania na występujące różne rodzaje ryzyka socjalnego. Wymaga to solidaryzmu, spójności społecznej i umiejętnego włączania aktorów społecznych w działania na rzecz celów publicznych. Większości typów ryzyka socjalnego towarzyszy groźba utraty środków do życia, związana z czasową lub trwałą niezdolnością do wykonywania pracy.

W jakim stopniu państwu polskiemu udaje się przeciwdziałać takim sytuacjom? Według GUS w 2014 roku ponad siedem procent obywateli żyło w skrajnej nędzy, zagrażającej ich biologicznemu przetrwaniu, a ponad szesnaście procent w ubóstwie relatywnym (dotyczy gospodarstw domowych, których średnie miesięczne wydatki są niższe niż połowa średnich wydatków gospodarstw domowych w społeczeństwie). Jeśli więc spojrzymy na skalę ubóstwa, bilans polskiej polityki społecznej nie przedstawia się najlepiej. Nadmiernie eksploatowany argument, że Polska, kraj „na dorobku”, nie może skuteczniej przeciwdziałać ubóstwu, jest mało przekonujący. Wystarczy spojrzeć na naszych południowych sąsiadów. Przy relatywnie zbliżonych wydatkach na politykę społeczną zagrożenie ubóstwem i nierównościami jest w Czechach wyraźnie mniejsze niż u nas (pod tym względem Czechom bliżej do krajów Skandynawskich, niż Polski). Poziom wsparcia osób dotkniętych konsekwencjami ryzyka socjalnego jest w Polsce niski. Dostęp do usług i świadczeń socjalnych jest ograniczony przez zbyt restrykcyjne kryteria oraz niewielką podaż usług i instytucji je świadczących. Słabo zabezpieczone są na przykład osoby bezrobotne. Tylko kilkunastu procentom z nich przysługuje zasiłek, który w dodatku jest bardzo niski. Choć liczba obywateli długotrwale bezrobotnych


45

zdecydowanie spadła w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nadal jest wysoka. Z jednej strony świadczy to o tym, że nowo powstających miejsc pracy jest zbyt mało, a z drugiej o tym, że polityka aktywizacji zawodowej jest słabo rozwinięta a skuteczność urzędów pracy – niska. Niektóre typy ryzyka są mniej powszechne i dotykają ściśle określonych grup. Z nimi też Polska nie radzi sobie najlepiej. Na przykład osoby opuszczające placówki pieczy zastępczej poza jednorazowym lub (w przypadku kontynuowania nauki) krótkookresowym zasiłkiem, nie otrzymują żadnej pomocy. W konsekwencji wiele z nich, pozbawionych wsparcia, często koniecznego, by odnaleźć się w samodzielnym i dorosłym życiu, już na starcie ląduje na społecznym marginesie. Inną grupą, wobec której państwo okazało się zbyt słabe, są wykluczeni opiekunowie osób niepełnosprawnych, a mówiąc ściślej, niezdolnych do samodzielnej egzystencji. Brak kompleksowej pomocy, choćby w formie publicznej opieki dziennej czy regulacji, ułatwiających godzenie opieki z pracą zarobkową, skutkuje tym, że wielu opiekunów jest zmuszonych do pozostania w domu. W ten sposób państwo wypycha cześć obywateli z rynku pracy, co zwiększa ryzyko ubóstwa i wykluczenia. Gdy już do niego dojdzie, rekompensata ze środków publicznych jest skromna, a jej przyznanie obwarowane szeregiem trudnych do spełnienia kryteriów. W konsekwencji część opiekunów otrzymuje wsparcie w wysokości 520 zł miesięcznie, a reszta pozostaje zdana wyłącznie na siebie. W ich sprawie wielokrotnie interweniował Trybunał Konstytucyjny, ale nie wszystkie jego wyroki zostały wykonane czy to przez poprzednią czy przez obecną władzę. Trudno o bardziej jaskrawy przykład słabości państwa, niż demonstracyjne lekceważenie instytucji broniącej praw najsłabszych. Ostatni z wymienionych przykładów jest z kilku powodów szczególnie ciekawy. Po pierwsze, dotyczy jednego z nowych typów ryzyka socjalnego. Jego nowość nie polega oczywiście na tym, że niesamodzielność i potrzeba długoterminowej opieki dawniej nie

występowały. Ze względu jednak na trendy cywilizacyjne – starzenie się społeczeństw i zmiany relacji opiekuńczych w obrębie rodziny – skala problemu radykalnie wzrosła. Silne państwo opiekuńcze powinno zauważać i skutecznie odczytywać te procesy, żeby reagować na nie w sposób refleksyjny i łagodzić ich negatywne konsekwencje. Po drugie, na tym przykładzie widać, jak polskie państwo wycofuje się z zaspokajania potrzeb opiekuńczych obywateli, cedując ten obowiązek na ich najbliższych. Towarzyszy temu retoryka związana z „zasadą pomocniczości”, zgodnie z którą potrzeby powinny być zaspokajane na najniższym poziome (w miarę możliwości w rodzinie lub wspólnocie lokalnej), gdzie mogą być lepiej rozpoznane i ponoć skuteczniej rozwiązane. Ta z pozoru niegroźna, a nawet rozsądna zasada, jeśli będzie interpretowana w wygodny dla administracji sposób, może legitymizować ucieczkę państwa od odpowiedzialności za los potrzebujących. Jeśli państwo oczekuje, że w opiekę nad osobami zależnymi będą zaangażowane głównie ich rodziny, powinno dążyć do stworzenia dla nich kompleksowego, lokalnego systemu wsparcia. Jeśli chce, żeby bardziej aktywną rolę w zabezpieczeniu przed różnymi rodzajami ryzyka socjalnego spełniały samorządy, powinno im zagwarantować odpowiednie środki finansowe. W przeciwnym razie będziemy mieli do czynienia nie z pomocniczością, ale z downshiftingiem, czyli spychaniem odpowiedzialności przez władzę wyższego stopnia w dół. Nawet jeśli powyższe warunki zostaną spełnione, można się zastanawiać, czy obowiązek opieki nad osobami zależnymi nałożony na ich najbliższych na pewno powinien mieć prymat nad opieką świadczoną przez profesjonalne instytucje. Być może lepsza okazałby się pewna elastyczność, dzięki której na różne sposoby można by odpowiadać na zmieniające się i zróżnicowane potrzeby opiekuńcze. Dziury w prawie, dziury w zębach Państwo polskie nie radzi sobie nie tylko z reagowaniem na zaistniałe negatywne

zjawiska społeczne, lecz także z niedopuszczaniem do ich wystąpienia. Niestabilność zatrudnienia jest czynnikiem ryzyka, przez który łatwo popaść w poważne tarapaty. Pod względem liczby prekariuszy (osób z konieczności zatrudnionych na podstawie umów cywilnoprawnych lub samozatrudnionych), których sytuacja zawodowa i życiowa jest bardzo niepewna, znajdujemy się w europejskiej czołówce. Zarówno prywatni jak i państwowi pracodawcy naginają lub omijają obowiązujące przepisy, a instytucje, mające zwalczać tego typu zachowania, nie są wystarczająco skuteczne. Z raportów Państwowej Inspekcji Pracy wynika, że co piąta skontrolowana firma zatrudnia pracowników na podstawie umowy cywilnoprawnej w sytuacjach, w których powinna obowiązywać umowa o pracę. Z tego powodu wiele osób, pomimo obecności na rynku pracy, nie korzysta z dobrodziejstw systemu zabezpieczenia społecznego, tradycyjnie powiązanego ze stosunkiem pracy. O ile od jakiegoś czasu sytuacja osób zatrudnionych na podstawie umowy zlecenia ulega poprawie, o tyle praca na umowie o dzieło nadal nie uprawnia do korzystania ani z opieki zdrowotnej, ani ze świadczeń emerytalnych. Troska o bezpieczeństwo socjalne obywateli nie ogranicza się do bezpośrednich świadczeń pieniężnych, usług publicznych i państwowych regulacji. Ważne są także miękkie formy oddziaływania, mające zapobiegać problemom społecznym przez promowanie pozytywnych postaw i relacji międzyludzkich. Tak rozumiana profilaktyka jest jednym z kluczowych elementów przeciwdziałania ryzyku. Trzeba jednak uważać, żeby nie wpaść przy tym w pułapkę „prywatyzacji ryzyka”. Jeśli o profilaktyce myślimy w kategoriach samoopieki, łatwo uznać, że obywatele sami zawczasu powinni zatroszczyć się o swój dobrostan. Odwoływanie się do hasła, że „każdy jest kowalem swojego losu” może uzasadniać ucieczkę państwa od odpowiedzialności. Należy pamiętać, że nie wszyscy obywatele mają odpowiednie warunki do tego, by zatroszczyć się →


46

lepsza zmiana

o siebie w wystarczającym stopniu. Osoby przeciążone obowiązkami zawodowymi, ledwo wiążące koniec z końcem i zmuszone do oszczędzania na żywności i lekarstwach nie są w stanie należycie zadbać o zdrowie swoje i swoich najbliższych. Dlatego państwo-przyjaciel powinno stworzyć odpowiednie do tego warunki i zachęcać do korzystania z nich. Tymczasem w Polsce od lat obserwujemy odwrotną tendencję. Widać to na przykładzie opieki dentystycznej. Wycofanie jej ze szkół i silna komercjalizacja skutkuje poważnymi problemami z uzębieniem wśród dzieci. Zgodnie z liberalną wulgatą Społeczne zobowiązania silnego państwa nie ograniczają się do zabezpieczenia obywateli w obliczu ryzyka socjalnego. Ważne jest przeciwdziałanie nierównościom i wynikającym z nich napięciom oraz budowa stosunkowo płaskiej struktury społecznej. To zadanie zostało w Polsce wyraźnie zaniedbane. Jedną z funkcji systemu podatkowego jest, w założeniu, redystrybucja majątku od bogatszych do biedniejszych obywateli. W Polsce działa to odwrotnie – osoby zamożne dokładają się do budżetu niewiele w stosunku do swoich możliwości, a ubogie proporcjonalnie dużo. Polityka obniżania podatków była realizowana przez wszystkie rządy III RP. Według obowiązującej od lat 80. doktryny, nierówności dochodowe są potrzebne i nieuniknione, a polityka fiskalna powinna być prowadzona zgodnie z liberalną wulgatą. Podatki powinny być przede wszystkim niskie i możliwie proste, co nie sprzyja niestety wprowadzeniu progresji. Doświadczenie krajów nordyckich pokazuje, że niskie podatki nie są warunkiem koniecznym dla rozwoju gospodarczego. Pomimo wysokich obciążeń podatkowych, państwa skandynawskie znajdują się na szczycie rankingu doing business, w którym oceniane są warunki dla prowadzenia działalności gospodarczej. Stabilne i przejrzyste otoczenie polityczne i prawne oraz dobrze wykwalifikowana „siła robocza” okazują się ważniejsze niż wysokość obciążeń. Co

więcej, wyższe wpływy do budżetu, pozwalające na realizację ambitnych celów społecznych mogą dodatkowo stymulować wzrost. Dostęp do wysokiej jakości usług publicznych podnosi kapitał społeczny i ludzki, co dodatnio oddziałuje na potencjał gospodarki. Dobrą ilustracją tego mechanizmu jest pozytywny wpływ jaki zwiększanie dostępu do publicznych usług opiekuńczych wywiera na aktywność zawodową kobiet i długość okresu aktywności zawodowej w ogóle. W Polsce zbyt małe znaczenie przypisuje się temu, jak mocno powiązane są kwestie socjalne i podatkowe. Osoby zajmujące się problemami społecznymi nie szukają środków na ich rozwiązanie w systemie podatkowym, a profesjonaliści od spraw podatkowych lekceważą cele społeczne i konieczność wygospodarowania środków na ich realizację. Dobrze widać to na przykładzie rządów obecnej władzy. Planom rozbudowy wydatków publicznych nie towarzyszy nawet dyskusja nad zwiększeniem progresji podatków od dochodów osobistych. Pracodawcy, pracownicy, dialog Kolejnym zadaniem polityki społecznej jest dążenie do integracji społecznej i stymulowanie obywateli do współdziałania. Istnieje mit, według którego państwo opiekuńcze zniechęca ludzi do zaangażowania na rzecz dobra wspólnego, ponieważ administracja sama rozwiązuje problemy za obywateli. Nie potwierdza tego jednak doświadczenie. Według autorów badań porównawczych to w krajach bardziej opiekuńczych (Skandynawia, Holandia, Austria) poziom zaufania, gotowość do współdziałania i udział w różnych stowarzyszeniach są najwyższe. Dostęp do oferowanych przez państwo, powszechnych programów wsparcia oraz redukcja nierówności pozwalają zmniejszać dystanse społeczne. To właśnie one są jedną z najpoważniejszych barier utrudniających współdziałanie przy rozwiązywaniu problemów społecznych i budowę ogólnospołecznego rozwoju. W zachodnich państwach dobrobytu ważną rolę odgrywa dialog społeczny pomiędzy stronami stosunków pracy

(związkami zawodowymi, organizacjami pracodawców i, w zależności od przyjętego modelu, państwem). Zinstytucjonalizowana współpraca pozwala budować zaufanie i utrzymywać spokój społeczny. Warunkiem skutecznego dialogu społecznego są odpowiednie regulacje, uwarunkowania kulturowe i wysoki poziom uzwiązkowienia, który wzmacnia siłę przetargową strony pracowniczej. Tymczasem w Polsce, szczególnie w sektorze prywatnym, uzwiązkowienie utrzymuje się na bardzo niskim poziomie. Chcąc prowadzić autentyczny dialog społeczny, trzeba wzmocnić związki zawodowe, szczególnie w tych segmentach, gdzie są najsłabiej obecne. Państwo, za pośrednictwem rozwiązań instytucjonalnych i prawnych, powinno tworzyć warunki i zachęty dla działalności w związkach, przy jednoczesnym motywowaniu organizacji związkowych do odpowiedzialnego kształtowania stosunków pracy. Używana przez niektórych polityków (na przykład posłów Platformy Obywatelskiej) antyzwiązkowa retoryka pokazuje jednak, że związki zawodowe postrzegane są jako kula u nogi, a nie podpora silnego państwa. Ważny jest nie tylko tradycyjny dialog społeczny, lecz także dialog obywatelski. Ze względu na zmiany cywilizacyjne coraz mniej osób pracuje przez całe życie w jednym zakładzie pracy, co osłabia identyfikację obywateli ze związkami zawodowymi. Odpowiadając na tę zmianę, państwo powinno otworzyć się na dialog także z innymi formami organizacji obywatelskich. Należy jednak zadbać o klarowne reguły prowadzenia dialogu, by unikać faworyzowania jednych, najgłośniejszych i najlepiej zorganizowanych grup kosztem pozostałych. Negatywnym przykładem zbyt dużego wpływu takiej grupy nacisku był skuteczny lobbing fundacji „Ratujmy maluchy”, postulującej ponowne podwyższenie wieku inicjacji szkolnej do siedmiu lat. Z perspektywy praw społecznych i instytucji je realizujących, cofnięcie „reformy sześciolatków” jest bardzo niepokojące, ponieważ przyczynia się do ograniczenia szans na znalezienie miejsca w przedszkolu dla młodszych, trzy- i czteroletnich dzieci.


47

Elementem niezbędnym do budowy silnego państwa opiekuńczego jest prowadzenie polityki w duchu konsensusu. Deficyt takiej polityki jest w Polsce widoczny od zawsze, ale postawa obecnej władzy jeszcze pogorszyła ten stan. Trudno o współpracę różnych środowisk przy współtworzeniu rozwoju społecznego, gdy komunikaty płynące ze strony rządzących głęboko dzielą społeczeństwo. Państwo nie działa w próżni i do sprawnego funkcjonowania potrzebuje współpracy z bardzo różnymi grupami obywateli. Tak jak społeczeństwo wymaga wsparcia ze strony silnego państwa, tak państwo wymaga zintegrowanego społeczeństwa. Jedno potrzebuje drugiego i na tym też polega wzajemność zdrowej, przyjacielskiej relacji. * Budowa państwa silnego społecznie jest dopiero przed nami. Co gorsza, proponowana przez rządzących „dobra zmiana” nie tylko nie daje nadziei na wzmocnienie państwa, ale pod wieloma względami grozi wręcz jego osłabieniem. Wprowadzane reformy są fragmentaryczne i nie składają się w całościowy pakiet rozwiązań. Wynika to między innymi z niechęci

rządzących do czerpania z doświadczeń innych państw. Jako kraj, który na drogę gospodarki rynkowej i demokracji wszedł później niż zachodni sąsiedzi, mamy możliwość korzystania z przetartych wcześniej szlaków. Rozumiem obawy przed bezrefleksyjną imitacją cudzych rozwiązań i wiarą w uniwersalny algorytm rozwoju, dziś jednak niebezpiecznie odchylamy się w przeciwną stronę. Szczególnie niepokoi niewielka wrażliwość władzy na deficyt spójności społecznej oraz niezdolność dostrzegania prawdziwych, strukturalnych przyczyn istniejących rozłamów – niesprawiedliwych zasad podziału dóbr, opartych na wyzysku stosunków pracy, czy polityki fiskalnej chroniącej interesy najbogatszych. Styl rządzenia oparty na konflikcie społecznym dodatkowo utrudnia wielopoziomowe reformowanie polityki społecznej, które wymaga społecznego zakorzenienia. W odpowiedzi na trudności potrzebna jest intelektualna refleksja nad tym, w jaki sposób wzmacniać państwo w wymiarze społecznym. Konieczne jest identyfikowanie i artykułowanie problemów, które wpływają na słabość państwa

socjalnego i wypracowywanie rozwiązań, które by je łagodziły. Konieczna jest także obrona – zarówno na poziomie dyskursu jak i w momencie podziału środków budżetowych – instytucji stojących na straży praw socjalnych obywateli. Instytucji, na których powinno opierać się silne państwo opiekuńcze.

Natalia Olbinski Rafał Bakalarczyk nataliaolbinski.com jest działaczem społecznym, politologiem i socjologiem, specjalizującym się w polityce społecznej. Członek redakcji „Polityki senioralnej”. Stały współpracownik „Kontaktu”, „Nowego Obywatela” i OMS im. Ferdynanda Lassalle’a oraz członek zespołu eksperckiego Fundacji Naukowej Norden Centrum.


48

lepsza zmiana

Waga odwagi Temidy Sędzia to człowiek, któremu płacimy za to, aby był odważny. Żeby umiał się postawić, pójść wbrew schematom. W naszych sądach panuje jednak „legalizm biurokratyczny”.

Z profesor Ewą Łętowską rozmawia Stanisław Zakroczymski Paula Kaniewska

Mamy rozmawiać o sądownictwie. Na pewno będziemy je więc i chwalić i krytykować… Ale najpierw chciałam złożyć pewne oświadczenie. Proszę bardzo.

Ja sądy bardzo lubię, wręcz kocham. Dobre sądy są kluczowe dla każdej demokracji, każdego państwa prawa. Niezbędność sprawnych i fachowych sądów odkryłam, zajmując się prawem ochrony konsumenta. Długo pokutowała fatalna mantra, że „rynek wszystko załatwi”. Bzdura! W relacji konsumenckiej decyduje strona silniejsza. I stąd wielka potrzeba, aby konsument otrzymał zarówno pomoc administracyjną, jak i łatwy dostęp do sądu. Ale żeby te sądy dobrze działały, to trzeba szczerze o nich rozmawiać. Również o ich wadach. A nie udawać, że ich nie ma. Zaczęła pani sądzić późno, w 1999 roku. Do Naczelnego Sądu Administracyjnego przyszła pani z niecodziennym doświadczeniem, bo wcześniej była pani pierwszym w Polsce Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Ścierała się pani zatem z sądami wszelkich instancji.

Owszem, z doświadczeń rzecznikowskich wiedziałam, że w Polsce nie brakuje mądrych i odważnych sędziów,

tylko często trzeba ich do tej odwagi zachęcić. Ale dla mnie chyba ważniejsze było doświadczenie prawnika-naukowca, którym byłam całe zawodowe życie. Zajmowanie się nauką skłania do zainteresowania wykładnią systemową, scalającą. A sędziowie „zawodowi” skłonni są raczej myśleć kategoriami pojedynczej sprawy. Z oszczędności czasu i wysiłku wolą się nie wychylać. W związku z tym, kiedy chcą wydać jakieś mniej szablonowe orzeczenie, czasem mają kłopot, bo nie potrafią znaleźć odpowiedniego środka prawnego. Słabo władają kluczową dla prawnika sztuką wyszukiwania znaczenia z tekstu, więc szukają szybkiej i łatwiej odpowiedzi na to, „gdzie to jest napisane”. I wtedy wiedza teoretyczna takich sędziów jak ja bywa użyteczna. W przeciwieństwie do Trybunału Konstytucyjnego, gdzie orzekała pani później, a który jest „sądem prawa”, Naczelny Sąd Administracyjny jest „sądem ludzkich spraw”, mimo, że nie jest on „sądem faktu”. Orzeka o zgodności z prawem decyzji administracyjnych, ale zarazem dotyka konkretnych ludzkich spraw.

Oczywiście, tak, choć trzeba pamiętać, że jest to rzeczywistość już przesiana przez sito administracyjne. Sąd

administracyjny ocenia legalność samej decyzji urzędników, a nie jej faktyczne podstawy. Ale ostatecznie staje przed nim konkretny człowiek…

Tak jest. I wyroki, które się wydaje, dotykają właśnie bardzo konkretnego człowieka. Czy pamięta pani jakąś sprawę, w której szczególnie gryzło panią sumienie? Kogoś, kto mógł być realnie skrzywdzony wyrokiem?

Wiele takich dylematów sędziowskich pamiętam. Mogę dać mocny przykład. Sprawa jest niedzisiejsza, bo związana z prawem celnym, a teraz, gdy jesteśmy w Unii, ten problem stracił na znaczeniu. Prawo celne jest charakterystyczne ze względu na to, że do odpowiedzialności może być pociągnięty każdy, kto otarł się o towar przewożony przez granicę. Nie tylko ten, który towar kupił, ale też ten, który go przywiózł i ten, który go przechował. Dla prawodawcy wartością nadrzędną było, aby fiskus został zaspokojony. Wymarzone pole do nadużyć.

Najcięższe i najczęstsze przekręty dotyczyły „słupów”, których rolę odgrywali zazwyczaj kierowcy. Rozpatrywałam dwie →


49

→


50

lepsza zmiana

bliźniaczo podobne sprawy takich „słupów”, którzy dali się wrobić grubym rybom w różne lipne składy celne. Zarabiali na tym stosunkowo mało, ale zostawali z pełną odpowiedzialnością. Było nam żal tych ludzi, wiedzieliśmy, że karząc ich nie rozwiązujemy problemu systemowo. Bardzo trudno było jednak znaleźć jakikolwiek sposób na to, aby uchylić decyzje celników. W pierwszym składzie poszliśmy po linii najmniejszego oporu i wydaliśmy orzeczenie o podtrzymaniu kary na kierowcę. Ale sumienie mnie gryzło i kiedy przyszło do rozpatrywania niemal identycznej sprawy, przyszłam do moich koleżanek i powiedziałam: „Wiecie co, to dałoby radę rozwiązać inaczej. Powinnyśmy unieważnić decyzję i wskazać celnikom, że powinni bardziej się wysilać i docierać do sedna problemu”. I podałam mój pomysł na rozwiązanie sprawy.

Wydaje się dość logiczne.

Ale zarazem kunktatorskie! Gdybyśmy przyjęli takie założenie, to usztywnilibyśmy cały system i już nikt nigdy z tego bagna by nie wyszedł. Sędzia musi myśleć o skutkach społecznych swoich czynów. Bezpośredni skutek społeczny był pewnie taki, że ten pierwszy „słup” jak się dowiedział o drugim wyroku, to siarczyście zaklął.

Pewnie tak było, ale z drugiej strony cały wielki problem prawny został rozwiązany. Ustaliła się nowa linia orzecznicza i państwo, zamiast wygodnie sądzić pojedynczych kierowców, zaczęło ścigać grube ryby. Sędziowie są ludźmi, uczą się często na swoich błędach. Nie ma na to rady, choć może być to bolesne. Tu się zgodzę. Co jest najważniejsze, aby być dobrym sędzią?

I co na to koleżanki?

Zrobiły dwa kroki wstecz i zapytały „A umiesz to napisać”? Odpowiedziałam: „Umiem, napiszę”. Napisałam uzasadnienie, na co druga koleżanka: „No dobra, ale tydzień temu w tym samym składzie oddaliłyśmy podobną sprawę – to jak to będzie?”.

Moim zdaniem trzy rzeczy. Po pierwsze aksjologia – sędzia musi wiedzieć, że orzeka w ramach pewnego systemu wartości, wyznaczonego przede wszystkim konstytucją i konwencjami międzynarodowymi. I że jego orzeczenia mają mieć na uwadze to, jakim wartościom służą.

Możemy się na chwilę zatrzymać? Zacytuję fragment artykułu Piotra Cywińskiego, szefa Muzeum Auschwitz, który pisał na naszych łamach o podejściu polskiego wymiaru sprawiedliwości do spraw rasistowskich.

Słucham. „Podczas jednej z manifestacji członkowie NOP wznosili okrzyki: «Polska cała tylko biała», «Biała siła, czarna kiła» itp. (…) W drugiej instancji, Sąd Okręgowy we Wrocławiu uznał w 2011 roku, że wznoszone przez nich hasła o to jedynie klasyka «francuskich i angielskich XIX- i XX-wiecznych doktrynerów», a w uzasadnieniu uniewinnienia stwierdził, że «propagując hasło czystości krwi, nie deprecjonuje [się] równocześnie żadnego koloru skóry», podkreślając, że stanowić ma to «gwarant zachowania w mozaice ras ludzkich biologicznych cech własnego narodu, jego oryginalnego, niepowtarzalnego piękna».

Esteta. To nie jest jednostkowy przypadek. Jak to jest możliwe?

Jest oczywiste, że sędzia nigdy w życiu nie powinien tak argumentować. Odwoływanie się do „XIX-wiecznych


51

doktrynerów” w momencie, w którym mamy jasno z konstytucji wynikający zakaz głoszenia poglądów rasistowskich, świadczy o zupełnym braku zrozumienia podstaw aksjologii systemu prawnego, w ramach którego sędzia orzeka. Czy to częste zjawisko?

Nie bardzo częste, jednak skłamałabym mówiąc, że takie rzeczy się nie zdarzają. Pan przywoływał sprawy rasistowskie i antysemickie – słusznie, bo one bulwersują. Ale równie skandaliczne uzasadnienia zdarzają się w sprawach rodzinnych. Szowinistyczne, jawnie dyskryminujące… Janusz Niemcewicz, adwokat i były sędzia TK mówił, że polskim sędziom brakuje „wyczulenia na prawa człowieka oraz argumenty stron, a sędziowie, zwłaszcza młodzi, często nie potrafią z szacunkiem wysłuchać co ma do powiedzenia oskarżony, pokrzywdzony, adwokat, prokurator”.

Zgadzam się w pełni z sędzią Niemcewiczem. To bardzo mądry człowiek i świetny sędzia. Ale ja w tym cytacie widzę zalążek drugiej cechy sędziego, o której chciałabym powiedzieć. Proszę bardzo.

To coś, czego potrzeba właściwie w każdym zawodzie. To znaczy solidny warsztat pracy. On się wyraża po pierwsze w umiejętności dobrego prowadzenia sprawy. Bez okazywania wyższości, z szacunkiem dla obu stron, z właściwą dociekliwością i uwagą. To jest bardzo trudne, zważywszy na niebywałe obłożenie sądów sprawami. Ze statystyk Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat przybyło ich ok. 20% a „moce przerobowe” wcale się nie zwiększyły.

No właśnie. Nie będzie bardzo odkrywcze, kiedy powiem, że sądy w Polsce są potwornie obłożone pracą. I z tym obłożeniem sobie nie radzą. To wynika przede wszystkim z tego, że stosunkowo wiele błahych spraw należy w Polsce do sądów, a poza tym mamy niską kulturę prawną społeczeństwa. Co skutkuje na przykład

tym, że niewiele spraw kończy się mediacją i ugodą. Sędziowie pracują więc często na jałowym biegu, resztkami sił. Trudno pracować efektywnie, kiedy prowadzi się po kilkadziesiąt wielotomowych spraw jednocześnie! Każdy z nas, aby pracować porządnie, potrzebuje minimum komfortu. Czasowego, przestrzennego, ale tu mocno podkreślę: psychicznego. Sędziowie są go często pozbawieni. I to odbija się na jakości ich pracy. Dr Katarzyna Orlak przeprowadziła badania, z których wynika, że większość sędziów i pracowników sądów ma różnego rodzaju nerwice lub przynajmniej cierpi na zaburzenia snu i ciężkie bóle głowy.

Wcale mnie to nie dziwi! Proszę zauważyć, że wymagamy od sędziów, i słusznie, aby byli uważni, kompetentni i wrażliwi. Ciężko uzyskać ten stan w opisanej sytuacji. Co jeszcze należy do warsztatu sędziego?

Biegłość w prawie i umiejętność doboru odpowiedniego narzędzia do sprawy, w której się orzeka. Tak jak to miało miejsce w przypadku wspomnianej sprawy celnej. Nie wystarczy dobra aksjologia i chęć wydania wyroku sprawiedliwego, zgodnego z własnym sumieniem. Trzeba jeszcze umieć wyrok tak uzasadnić, aby się logicznie bronił. Czyli nie tak, żeby został uchylony w wyższej instancji, albo co gorsza doczekał się potępienia w Strasburgu. Polskim sądom zdarza się to zbyt często w porównaniu z innymi krajami unijnymi. To fakt. Polska jest na czwartym miejscu pod względem przegranych przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. To wynika ze złego warsztatu sędziów?

Po części na pewno tak.

To grzechy główne. Na pewno dużą rolę odgrywa tu charakter studiów prawniczych w Polsce. Za wiele jest na nich wkuwania, zbyt mało pisania. W Ameryce właściwie wyłącznie się pisze. Kilka rozprawek miesięcznie. I efekt tego jest taki, że skarga o zanieczyszczenia w Zatoce Meksykańskiej, tycząca milionowych odszkodowań, ma trzydzieści pięć stron i jest w niej wszystko, co trzeba. A wyroki polskich sądów w najdrobniejszych sprawach często są dużo dłuższe.

I zawierają wiele niezbyt spójnie skleconych cytatów z orzecznictwa czy poglądów doktryny. Informatyzacja jest błogosławieństwem i przekleństwem sądów jednocześnie, bo skłania do prostego „kopiuj-wklej”. Nie twierdzę oczywiście, że należy kilka razy wykonywać robotę, którą ktoś już zrobił. Ale należy z tych narzędzi korzystać z głową, umiejętnie. Każda sprawa jest inna i ma swoją specyfikę. Łatwo ją zgubić, przeklejając rozstrzygnięcia zapadłe w innych sprawach. Czyli sądy idą na łatwiznę.

Zdarza się. Dodatkowo mają skłonność do zatrzymywania się na pierwszym rozwiązaniu sprawy, które wyda im się w miarę sensowne. Obrazowo mówiąc, celują swym orzeczeniem w odpowiednią tarczę, ale trafiają w dwójkę, czy trójkę i się tym zadowalają. Nawet nie próbują ustrzelić dziesiątki. To znaczy?

Sumienie podpowiada sędziemu, że coś w sprawie jest nie w porządku, ale sam siebie przekonuje, że znalazł rozwiązanie i może postawić kropkę. W sytuacji, w której powinien się zastanowić, czy nie da się sprawy ugryźć głębiej, czy nie kryje się w niej problem dotykający jakichś poważniejszych wartości.

Nie umieją logicznie myśleć i pisać?

Nie używajmy wielkich kwantyfikatorów. Jak w każdym zawodzie, wśród sędziów są ludzie, powiedzmy eufemistycznie, bardziej i mniej wybitni. Ale tak, z pewnością polskim sędziom zdarza się pisać rozwlekle i nietreściwie.

Wydaje się, że dobrym na to przykładem jest sprawa Marcinkowskich, handlarzy roszczeń, przeciwko Janowi Śpiewakowi, liderowi stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. MJN opublikowało w internecie „warszawską mapę reprywatyzacji”, →


52

lepsza zmiana

z której wynikało, że panowie Marcinkowscy w wyniku reprywatyzacji stali się właścicielami bodaj kilkunastu cennych nieruchomości w Warszawie. Sąd Rejonowy uznał ich roszczenie o naruszenie dóbr osobistych.

Pamiętam tę sprawę. Sąd Okręgowy stwierdził, że są osobami publicznymi, więc roszczenie jest bezzasadne. Można powiedzieć z nutką patosu i właściwej mojemu wiekowi nostalgii: „są jeszcze sędziowie w Warszawie”. Nie znam szczegółów tych wyroków, ale łatwo zauważyć, że szło tu głównie o definicję tego, czy ta wiedza ma prawo być wiedzą publiczną. Czy fakt bycia właścicielem tylu nieruchomości i związanych z tym kontaktów z urzędnikami miejskimi, czyni panów Marcinkowskich osobami publicznymi w tym zakresie, czy nie. Orzeczenie pierwszej instancji z pewnością było poprawne w bardzo podstawowym rozumieniu. Można się domyślić, że panowie Marcinkowscy mieli dobrych prawników, którzy ładnie i logicznie to ułożyli. Nie było się do czego przyczepić. Ale dopiero druga instancja spojrzała na sprawę szerzej, bardziej wieloaspektowo. Profesor Jerzy Hausner uważa, że państwu polskiemu brakuje dalekowzroczności, ale i szerokowzroczności. Widzenia spraw w szerokim kontekście. Szerokowzroczność w sądach też jest dobrem pożądanym. Jaka jest w takim razie trzecia cecha dobrego sędziego?

Najprostsza i najtrudniejsza zarazem: odwaga.

punktu widzenia, kiedy kolega mówi ci „O Matko Boska, czy ty nie możesz raz w życiu nie mieć wątpliwości?!” albo: „Siedzimy już tyle godzin, może byś się wreszcie uspokoiła i przestała zadawać pytania?”. Jaskrawy przykład został pokazany w filmie „Dwunastu gniewnych ludzi”. Sędzia to człowiek, któremu po prostu płacimy za to, aby był odważny. Aby umiał się postawić, pójść wbrew schematom. I tego powinniśmy od sędziów wymagać. Mamy z tym kłopot?

W pewnym sensie tak. U nas w dużej mierze panuje to, co nazywam „legalizmem biurokratycznym”. To znaczy?

Organy stosujące prawo, między innymi sędziowie, kurczowo trzymają się litery prawa, zamiast wykazać nieco pozytywnie rozumianej inwencji i zastosować wykładnię systemową. Wpisać przepis w szerszy kontekst. W 2010 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że wówczas obowiązujący, nierówny wiek emerytalny kobiet i mężczyzn jest zgodny z konstytucją. Pamięta pani, kto zgłaszał zdania odrębne?

Oczywiście: Teresa Liszcz, Sławomira Wronkowska-Jaśkiewicz i ja. Za wyrokiem było dwanaścioro sędziów. W tym jedenastu mężczyzn. Przeciwko trzy kobiety…

Tak, każda z trochę innych przyczyn. Ale nie zmienia to faktu, że podział „genderowy” był niezaprzeczalny.

Odwaga niejedno ma imię.

To prawda, najbardziej popularna w kulturze masowej, zwłaszcza w Polsce, to taka, która prowadzi do śmierci za ojczyznę. Zresztą widzimy to na co dzień – idolami coraz większej grupy Polaków stają się „Żołnierze Wyklęci”. To jest, przepraszam, bardzo sexy. Natomiast użerać się na co dzień z kolegami z pracy w imię rozmaitych imponderabiliów jest znacznie trudniej. Niełatwo jest bronić swojego, czasem oryginalnego,

I tu przypomina się kolejny zarzut stawiany polskim sędziom – że nie są niezawiśli i bezstronni, tylko orzekają zgodnie z własnymi poglądami i interesami.

Niewątpliwie to jest problem. Na pewno sędzia nie może kierować się wyłącznie własnymi poglądami. Ale sędzia nie jest niezawisły od własnego doświadczenia życiowego i rozumu. Nie można udawać, że sędzia, zakładając togę, wyzbywa się własnej tożsamości.

Ale na pewno powinien własną wrażliwość nakładać na solidną wiedzę i aksjologię. Ten przykład pokazuje, że sąd konstytucyjny powinien być pluralistyczny. Pod wieloma względami. A w tej konkretnej sprawie uważałam, że skoro nowy system emerytalny polega w skrócie na tym, że „ile sobie zaoszczędzisz, tyle dostaniesz emerytury”, to zróżnicowanie okresu składkowego ze względu na płeć (podczas gdy kobiety z zasady pracują krócej) jest dyskryminujące. Narady przed wyrokiem były niezwykle gorące. Myśmy miały poczucie, że u jego źródeł leży wciąż pokutujące przekonanie, że to kobiety powinny się opiekować dziećmi, a na starość także mężczyznami. Oznacza to przerzucenie odpowiedzialności za niewydolność aparatu państwowego na barki jednej płci. Bardzo nam się to nie podobało. Sądy w Polsce mają poważny problem z legitymizacją. W 2013 roku ledwie 28% Polaków uważało, że sądy działają dobrze. W ciągu sześciu lat ten odsetek spadł niemal o połowę. Niepokoi się pani?

Oczywiście, że tak. Władza o niskiej legitymizacji społecznej jest chwiejna i krucha. Dotyczy to również władzy sądowniczej. Kto jest temu winny? Politycy, czy sędziowie?

Na pewno skala zjawiska jest tak duża, że trzeba szukać przyczyn systemowych. O części już powiedzieliśmy. Na pewno słabość sądów jest w dużej mierze po prostu refleksem słabości i braku stabilności państwa. Bo sądy są tu ostatnim ogniwem aparatu państwowego, z którym się styka człowiek. W jaki sposób?

Przede wszystkim niestabilne jest prawo i instytucje. Trudno mówić o spokojnym funkcjonowaniu sądownictwa, skoro prawo o ustroju sądów powszechnych zostało uchwalone czternaście lat temu i od tego czasu zmienione ponad czterdzieści razy! Ale myślę, że to drobnostka. Znacznie poważniejszy problem polega na tym, że sądy nie mają swojego


53

opiekuna, a zarazem silnego reprezentanta, może nie tyle swoich interesów, co racji. Kogoś, to wyjaśniałby „dlaczego sądy muszą orzekać tak, a nie inaczej”. Jest przecież szereg takich instytucji. Krajowa Rada Sądownictwa, Sąd Najwyższy, czy minister sprawiedliwości…

No dobrze, SN zajmuje się orzecznictwem, KRS rozpatruje głównie sprawy związane z nominacjami, a minister zajmuje się sprawami administracyjnymi, często w populistyczny i nieprofesjonalny sposób atakując sądy. Nie ma silnego przedstawiciela odpowiedzialnego za strategię rozwoju sądownictwa i za kadry. I za to, żeby do społeczeństwa docierało to, o co w sądzeniu chodzi! Zresztą, Trybunał Konstytucyjny też nie jest tu bez winy, gdyż nigdy, choć miał ku temu kilka okazji, nie zinterpretował, co tak naprawdę oznacza zasada rozdziału władzy sądowniczej od dwóch pozostałych. Na czym polega jej specyfika. Pozostałym władzom nie zależało na tym, aby wzmocnić władzę sądowniczą, a ona sama sobie nie chciała pomóc?

Można tak powiedzieć. Napisałam kiedyś artykuł, w którym stwierdziłam, że relacje między trzema władzami są jak przeciąganie liny w trójkącie. Co się zmieni, jeśli jedna pociągnie silniej, a pozostałe nie stawią oporu? Zmienią się długości boków.

rozważań Jana Sowy o peryferyjności. Myślę, że decyduje się, czy będziemy wschodnimi peryferiami kultury zachodniej, czy zachodnimi wschodniej. Mam wrażenie, że wiele problemów, o których rozmawiamy, ciągnie się za nami od lat. O kurczowym przywiązaniu do litery prawa, o jego inflacji, o niskiej kulturze prawnej społeczeństwa pisano już na początku XXI wieku. Jeśli sięgniemy po książki profesorów Zolla, Safjana, czy Zielińskiego to znajdziemy takie głosy bez trudu. Może elity, w tym również elity prawnicze nie zadbały o lepszy poziom edukacji prawników i całego społeczeństwa? Może zadowoliły się rozwiązaniami naskórkowymi i teraz zbieramy tego owoce?

podstawowych ustrojowych spraw. Tu na pewno wiele zależy od uwarunkowań środowiskowych, czy taki sędzia dostanie silne wsparcie starszych kolegów? Czy prezesi sądów będą chcieli wyciągnąć z sędziów to, co w nich najlepsze? Może to moment na przyspieszony kurs odwagi i aksjologii dla sędziów i całego społeczeństwa?

Może tak. Należy w każdym razie mieć taką nadzieję.

Z pewnością jest w tym sporo racji. Moje książki na ten sam temat też nie są czytane. Spekulując, można by pewnie zadać jeszcze szersze pytanie: czy my aby nie za szybko chcieliśmy do tej Europy? Być może za wcześnie i tylko naskórkowo wprowadzaliśmy europejskie normy i standardy a społeczeństwo za tym nie nadążało? Ale nie chcę tego rozstrzygać. Zawsze uważałam, że należy myśleć przede wszystkim o tym, co można zrobić tu i teraz. Czy możemy liczyć na to, że sądy i sędziowie będą poważną przeszkodą w tym dążeniu? Czy będą ciągnąć linę z drugiej strony?

Trzeba przyznać, że wiele symptomów na to wskazuje.

I kąty między nimi. Trybunał Konstytucyjny broni się dzielnie. Dziś władza wykonawcza przy pełnym wsparciu ustawodawczej, mocno ciągnie linę. I wygląda na to, że nie chce puścić.

Nie chcę się bawić w proroka, ale sytuacja faktycznie jest dynamiczna. Niewątpliwie obecna większość dąży do poważnej koncentracji władzy, a jej cele nie są do końca jasne. Czy mają rację ci, którzy mówią, że teraz decyduje się to, do którego kręgu cywilizacyjnego będziemy należeć?

Jest w tym nieco emfazy, ale i sporo słuszności. Jestem pod sporym wrażeniem

Ale nie tylko. Sąd Najwyższy uznał za obowiązujący wyrok Trybunału z 9 marca, ten, o którym egzekutywa pogardliwie mówi jako „opinii wydanej przy kawie i ciasteczkach”. Zgromadzenia sędziów również wyrażają solidarność z Trybunałem. Zamiast tych abstrakcyjnych uchwał poparcia (trochę mnie one w wypadku sądów uwierają), wolałabym poparcie czynem i głową. Dopiero zobaczymy, jak to będzie wyglądało w sytuacji, w której konkretny sędzia w sądzie okręgowym będzie musiał podejmować decyzje, dotyczące tych

Ewa Łętowska jest profesorem nauk prawnych, była pierwszą polską Rzecznik Praw Obywatelskich (1988– 1992), sędzią Naczelnego Sądu Administracyjnego (1999–2002) i Trybunału Konstytucyjnego (2002– 2011).

Paula Kaniewska paulakaniewska. carbonmade.coml


54

lepsza zmiana

Kolejka do Europy Dawid Zieliński

Numer czterdzieści dwa zawsze kończy się pierwszy. Potem schodzą buty mniejsze i większe, damskie, męskie i dziecięce, dalej torby, swetry, bluzy. I kurtki. Bo w Alemanii jest zimno.


55

→ zdjęcie roku 2016 Grand Press Photo


56

lepsza zmiana

T

e buty i kurtki to dary Europejczyków dla przybyszów ze Wschodu. Przekazywane przez ludzi dobrej woli na granicy współczesnej i historycznej, geograficznej i kulturowej. Zamiast chleba i soli. Na betonowym placu przy nabrzeżu ustawiają się kolejki po ubrania, buty, czasem żywność i wodę. Zająć miejsce

w kolejce możesz tylko, jeśli masz bilet na prom, który odpływa do Aten codziennie wieczorem. Ale żeby kupić bilet, trzeba okazać dokumenty pozwalające na dalszą podróż. Dokumenty wystawiają lokalne władze. Codziennie na drewnianej tablicy przed posterunkiem policji na wyspie Kos pojawiają się listy

z nazwiskami osób, które je otrzymają. Dokumenty wydaje komisariat, po odbiór trzeba stanąć w kolejce. Ale zanim to nastąpi, trzeba się zarejestrować. Znowu kolejka. Ustawianie ludzi w kolejkach pozwala wprowadzić względny porządek, ład, spokój. Kolejki pomagają zapanować nad


57

rzeszą ludzi bezustannie przypływających pontonami z Turcji, bezpiecznie przeprowadzać rejestrację, wdrażać procedury. Stwarzają poczucie – może złudne, na pewno potrzebne – kontroli nad sytuacją. W 2015 roku do Europy przybyło drogą morską ponad milion ludzi (według danych Międzynarodowej Organizacji

ds. Migracji oraz UNHCR), z czego około 85 procent przez Grecję. Według szacunków Frontexu łączna liczba migrantów, również niezarejestrowanych, może sięgać nawet 1,3–1,5 miliona. Niezarejestrowanych, czyli takich, którym udało się umknąć strażom granicznym i niepostrzeżenie przekroczyć

europejskie granice, zanim Pierwszy Świat zaczął pospiesznie wznosić współczesne limes. Na Kos oczekiwanie na dokumenty trwa kilka dni, wypełnionych najczęściej nudą. Pranie, kąpiel, telefon do rodziny, drzemka. Czasami wolontariusze przywożą pizzę, innym razem lokalny


58

lepsza zmiana

piekarz częstuje pieczywem. Przenocować można w tanich hotelach, namiotach albo na gołej ziemi. Sytuacja na wyspie Lesbos jest dużo bardziej napięta. I nic dziwnego – tutaj przybywa najwięcej migrantów, tutaj też są aż dwa obozy rejestracyjne. Oba zatłoczone, więc kolejki są dłuższe, ludzie sfrustrowani, zawiedzeni, rozczarowani. „I to ma być Europa?” – pytają mnie młodzi Irańczycy, rozglądając się z nieukrywanym niesmakiem. Dookoła nas śmieci: worki foliowe, zużyte i podarte ubrania oraz koce, plastikowe butelki, papierki i opakowania, folie, pieluchy. Przekraczając morską granicę na morzu Egejskim, migranci i uchodźcy trafiają na grecką prowincję. Urokliwą, ale

jednak prowincję. Do Europy kuchennymi drzwiami. Zamiast wielkomiejskich świateł Londynu czy Paryża lądują w suchym, wyludnionym krajobrazie. Europa to nie tylko miejsce, obszar – to symbol, mit, wyobrażenie, wizja lepszego świata. A tu wszędzie śmieci. Wśród nich rosną drzewa oliwne, pokrywające okoliczne wzgórza, między drzewami dziesiątki, nawet setki ludzi siedzą, leżą, jedzą i piją, śpią, przychodzą i odchodzą. Ale głównie czekają. To obóz rejestracyjny Moria. A właściwie okolice obozu, który jest przepełniony. Wojsko i policja pilnuje porządku i bezpieczeństwa wewnątrz obozu, ale poza zwieńczonym drutem kolczastym ogrodzeniem można liczyć tylko na siebie.

Ani Kos, ani Lesbos, ani sama Grecja nie są dla nich celem. Oni chcą dalej – promem do Aten i potem na północ, w stronę macedońskiej granicy. Determinacja jest niesamowita. Pokonują setki, tysiące kilometrów, dzień w dzień, bez względu na wszystko, pociągiem, autobusem, pieszo. Cel jest tylko jeden – dotrzeć do Niemiec (albo Danii, Szwecji, Holandii). Wszystko, co ich spotyka po drodze, to tylko tymczasowa niedogodność, przeszkoda do pokonania, wkrótce będzie wspomnieniem. Głodni – jedzą, spragnieni – piją, zmarznięci – rozpalają ogień, zmęczeni – idą spać. A potem wstają i idą. Byle dalej, ciągle w ruchu. Do Niemiec.


59

„Hello” i „Thank you” to często pierwsze słowa, które padają z ich ust. Dzięki obecności wolontariuszy i pracowników organizacji pozarządowych mają do kogo skierować te słowa. Ich pierwsze słowa w Europie. „Uciekliśmy z naprawdę popieprzonego kraju” – Afgańczyk rzuca mimochodem, wyciągając suche spodnie z plecaka. Kilka minut temu dotarł na brzeg. Jego towarzysze podróży (około czterdziestu, wszyscy z Afganistanu) powoli się rozchodzą, sprawdzają swoje zawiniątka, telefony, dolary. On jako jedyny mówi po angielsku, jakby trochę się spiesząc: „Płynęliśmy godzinę, silnik działał do samego końca, morze spokojne, nie było żadnych problemów. Nie, dzięki, niczego nam nie trzeba”. I w drogę. Nie wszyscy mają tyle szczęścia z przeprawą. Silniki łodzi się psują, trzeba wiosłować, przeciążone pontony łatwo nabierają wody, dzieci płaczą, ludzie się boją – nigdy nie byli na wodzie, wielu

nie potrafi pływać. Mimo że turecki brzeg jest oddalony zaledwie o kilka kilometrów, a morze zazwyczaj spokojne, już ponad czterysta osób utonęło w tych wodach. I oni o tym wiedzą. Wiedzą, bo zdobycie informacji potrzebnych do zaplanowania podróży to łatwizna. Wystarczy telefon. Dla wielu współczesnych migrantów podróż zaczyna się na Facebooku. Tutaj wymieniają się pomysłami, radami, nawiązują kontakt z przemytnikami. Docierając do Stambułu czy Izmiru, muszą jedynie uzbroić się w cierpliwość i zaopatrzyć w kamizelki ratunkowe. Na pierwszy rzut oka to szpak. Jest chyba trochę zdezorientowany, oszołomiony. Mimo że przebył długą drogę, z Afganistanu przez Iran, Turcję i teraz do Grecji, nie zmęczył się lotem – w niewielkiej klatce trzyma go pogodna dziewiętnastolatka ubrana w czerwony dres. Jej promienny uśmiech, bezpretensjonalność i spontaniczność uświadamiają mi, jak

powierzchowna potrafi być nasza wiedza o przybyszach z Afganistanu, Syrii czy Iraku. O tych wszystkich, dla których, jak ujęła to Warsan Shire, „woda jest bezpieczniejsza niż ląd”.

Dawid Zieliński jest fotografem, autorem zdjęcia roku w konkursie Grand Press Photo 2016.


60

Kochać – to prawdziwe zwycięstwo Jesteśmy tacy sami jak osoby bezdomne, tylko więcej otrzymaliśmy. Zacznij to, człowieku, doceniać i się tym dzielić. Zacznij kochać. To będzie twój życiowy sukces.

Z ojcem Henrykiem Cisowskim OFMCap rozmawia Ignacy Dudkiewicz Zofia Różycka

Czy Chrystus przegrał swoje życie?

Po ludzku patrząc, trudno uznać Go za wygranego. Naród, któremu przyniósł orędzie zbawienia, kompletnie Go nie zrozumiał. A gdy był krzyżowany, gdy ponosił – wydawałoby się – ostateczną klęskę, opuścili Go nawet najbliżsi. Umiera w samotności. W optyce żadnej religii i żadnej kultury Jezus nie osiągnął sukcesu. Jedynie w optyce samego Boga. Ale Chrystus nie tylko umarł jako przegrany. Wcześniej urodził się bezdomny, był uchodźcą, całe życie obcował z „niegodnymi”, grzesznikami, celnikami, by skończyć jako złoczyńca.

Dzielił los ludzi, których spotykał. Raczej nie należał do biedoty – Józef był rzemieślnikiem, sam Jezus miał bogatych zwolenników, widywał się z ludźmi majętnymi. Nie był człowiekiem zamożnym, ale należał do – mówiąc umownie – klasy średniej. Nie był proletariuszem, który prowadził społeczne doły do walki przeciwko bogatym. A jednak „nie ma gdzie głowy skłonić”…

Bo wybrał los wędrownego nauczyciela. Jego nauczanie dotyczy wszystkich – nie przyszedł wyłącznie do biednych. Jada nie tylko z celnikami, ale także z faryzeuszami. Ale przyszedł moment, w którym ubodzy czy grzesznicy przy Chrystusie zostali, a jego drogi rozeszły się z drogami religijnej elity. Właśnie dlatego, że Chrystus chce być dla każdego. Od chwili, w której – w odpowiedzi na ich szemranie, że jada z celnikami – Chrystus opowiada przypowieść o Miłosiernym Ojcu, faryzeusze przestają go zapraszać.

Przestał być godny szacunku?

Dla Boga wszyscy jesteśmy godni szacunku. To my stworzyliśmy stratyfikację społeczną, podział na tych, którym się szacunek należy i tych, których szanować nie trzeba. To nie jest Boży wymysł, że gdy przychodzi do nas ktoś pięknie ubrany, mówimy mu: „Usiądź tutaj, proszę”, a gdy pojawia się biedak, dajemy mu to, z czego nam zbywa, i mówimy, by szedł w pokoju. Mówi się jednak, że Ewangelia niesie specjalne przesłanie właśnie ubogim.

I słusznie. Chodzę po krakowskich parafiach, aby mówić o Dziele Pomocy świętego Ojca Pio. Zawsze głoszę kazanie do wypadających danego dnia czytań. Nie wybieram sobie fragmentów, nie wygłaszam za każdym razem tego samego, przygotowanego tekstu. I nie mam trudności, żeby w każdej odczytywanej Ewangelii dowolnego okresu liturgicznego zobaczyć odniesienie do sytuacji osób bezdomnych, ubogich czy wykluczonych. Bez manipulowania tekstem, bez retorycznych sztuczek. Myślę, że ubodzy stanowią klucz interpretacyjny, który otwiera każdy fragment Pisma, każde drzwi Ewangelii. Bywa to dla ojca zaskakujące?

Tak. Studiowałem Pismo Święte, czytam je od lat, wydawało mi się, że je znam. Ale kiedy staram się spojrzeć na nie oczami ubogich, dostrzegam inne treści, inne poziomy, których wcześniej nie zauważałem. Niedawno, czytając Ewangelię o spotkaniu Jezusa z Piotrem nad Jeziorem Galilejskim, pomyślałem, że Piotr


WIARA

61

jest szczęściarzem, skoro może powiedzieć: „Idę łowić ryby”. Po przygodzie z Jezusem, gdy wydaje się, że to już koniec, jego Mistrz nie żyje, a jego świat się zawalił, wciąż ma do czego wrócić. Ma fach i łódź. A są ludzie, którzy nie mają do czego wracać. Jezus w rozmowie z Piotrem, który po ludzku „zawalił”, niczego mu nie wyrzuca, tylko pyta go o miłość, na nowo obdarza go zaufaniem. I znów: są ludzie, którzy nie dostają drugiej szansy, którzy zamiast słów miłości słyszą: „zmarnowałeś swoje życie, koniec, miałeś jedną szansę, game over”. Czy mówi to nam coś o szczególnym spojrzeniu Boga na ubogich i wykluczonych?

Od samego początku, od pierwszych kart Biblii, Bóg szuka człowieka w jego biedzie. Woła: „Adamie, gdzie jesteś?”, choć wie, że Adam już się uwikłał, już zawiódł. Całe Pismo jest historią szukania człowieka w jego pokręceniu. A im człowiek bardziej potrzebujący, tym większa jest troska Boga o niego. Najbardziej radykalne słowa w Piśmie dotyczą sytuacji, gdy ktoś krzywdzi ubogich. Bóg wielokrotnie porównuje się do mściciela krwi, do kogoś, kto zniszczy każdego, kto ciemięży biednych i bezbronnych. W ich obronie Bóg angażuje całą swoją moc, cały swój autorytet – bez półśrodków.

organizacji pozarządowych. Bronił ich więc sam Bóg. Gdy słyszymy: „pysznym się sprzeciwia, pokornym łaskę daje”, to widzimy, że staje On po stronie słabych i idzie przez świat razem z nimi. Jest w tłumie, by przyjąć chrzest od Jana. Nie korzysta ze ścieżki dla VIP-ów. Staje się jednym z nas. „Nie wstydzi się nazywać nas braćmi swymi”. A nie ma przecież przed sobą ludzi sukcesu. Co może oznaczać „sukces” dla chrześcijanina?

Ewangeliczne kategorie „sukcesu” i „porażki” są rewolucyjne. Ta rewolucja dokonuje się w wieczerniku, kiedy Mistrz i Pan obmywa stopy swoim uczniom. Schodzi do poziomu niewolnika, odwraca relacje siły, władzy i znaczenia. Nie mówi: „spalcie domy arcykapłanów i bogaczy”, ale przemienia myślenie – także ludzi bogatych, których przestrzega: „Cóż za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?”. I zostawia nam przykazanie miłości. Zatem odnieść sukces, to znaczy „kochać”?

Tak. Sukces dla chrześcijanina wyraża się w tym, że jest zdolny kochać, że – jak pisał ksiądz Twardowski – udaje ci się „zapomnieć, że jesteś, gdy mówisz, że kochasz”. Osoby bezdomne tego nas uczą, uczą nas myślenia Ewangelią.

I chroni starotestamentalne wdowy i sieroty…

W ówczesnej strukturze społecznej wdowy i sieroty były najbardziej bezbronne. Nie miał się kto za nimi wstawić, nie było pomocy społecznej, kuratorów,

To znaczy?

Dla osoby bezdomnej nie jest ważne, czy jestem ładnie ubrany, czy mam tytuł naukowy i nienaganne →


62

maniery. Ważne jest, czy traktuję ją jak człowieka. Czy jej podam rękę, czy odezwę się do niej z szacunkiem. Mimo tego, że czasem mnie przećwiczy, zwyzywa. Czy to trudna praca?

Trudna. Ale się nie skarżę. Nie czuję, że się poświęcam. Mam duże wsparcie i cieszę się, że robię to, co robię, choć parę razy miałem ochotę zwiać i zacząć prowadzić spokojne życie zakonnika, którego nigdy nie miałem. Ale dzięki temu „podpinam” się trochę pod moich bezdomnych… Co ma ojciec na myśli?

Gdyby dziś Jezus chodził po ziemi, myślę, że znalazłbym Go na Plantach, na ławce, wśród ubogich. Kiedy jestem blisko nich, to i na mnie coś z tej obecności i z Bożego błogosławieństwa skapnie. Bo Bóg ich kocha, otacza swoją miłością, a mnie się dostaje przy okazji. Bóg nie wybiera najlepszych – tworzy piękne rzeźby używając kozika. I ojciec jest tym kozikiem w ręku Boga?

Czuję się kiepskim narzędziem, takim, jakie akurat było pod ręką, ale pod ręką prawdziwego Mistrza. Praca z osobami bezdomnymi, praca z ludźmi, którzy nie mają nic, pozwala odkryć, co jest naprawdę istotne. Kiedy Chrystus w Ewangelii uczy, kogo należy zapraszać na ucztę, mówi: „Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych, ani zamożnych sąsiadów, aby cię i oni nawzajem nie zaprosili, i miałbyś odpłatę”. Nie chodzi o to, żeby wymieniać przywileje. Zaproś tych, którzy nie mają ci się czym odwdzięczyć. I kończy: „A będziesz szczęśliwy”. To obietnica, że bezinteresowność przynosi szczęście. Niekoniecznie musi się to wiązać ze statusem materialnym człowieka. Żeby być bezinteresownym, nie trzeba mieć pusto w kieszeniach. Bo – jak już powiedzieliśmy – Ewangelia jest dla wszystkich.

I znajdziemy w niej dwie wersje błogosławieństw: Łukaszową i Mateuszową. Mateuszowa jest uduchowiona: „błogosławieni ubodzy… w duchu”, „błogosławieni, którzy łakną i pragną… sprawiedliwości”. Przenosi te wezwania na inny poziom. A Łukasz zapisuje prościej: „błogosławieni ubodzy”. Kropka. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną”. Koniec. I dodaje: „biada wam, bogaczom”. Egzegeci mówią, że wersja Łukasza, bardziej chropowata, bez półsłówek, wydaje się bliższa wersji Jezusowej. A Mateusz zdaje się te słowa retuszować ze względu na ludzi bogatych, których próbuje włączyć w ubóstwo, przenosząc je w przestrzeń duchowości.

To nie nadużycie?

Jezus też to robił: na pytanie, czy płacić podatki, odpowiada nie na płaszczyźnie fiskalnej, ale moralnej, mówiąc: „oddajcie”. To znaczy, że to, co mam, wcale nie jest moje. Wielu prychnie: „jak to nie moje? Sam na to zapracowałem”.

To, że rodzice dali mi wykształcenie, umożliwili studia, nie jest moją zasługą. Zawsze coś otrzymujemy. Ktoś rodzi się w bogatej rodzinie. Ktoś inny dorasta w ubóstwie, ale ma możliwość kształcenia. Kogoś wspiera małżonek, który wziął na siebie ciężar wychowywania dzieci podczas rozkręcania firmy. Nie możesz powiedzieć: „sam to osiągnąłem”. Sukces firmy jest też efektem wysiłku pracowników – nie pracowałeś sam. A skoro zawsze coś otrzymujemy, to nigdy nic nie jest do końca nasze. Dostajemy to w dzierżawę?

Tak. I zdamy sprawę z tego, co z tym zrobiliśmy, kiedy przyjdzie Gospodarz. O tym przecież mówi przypowieść o winnicy. Jednemu jest powierzone mniej, innemu więcej, ale wszyscy odpowiemy na koniec nie z tego, ile mamy, ale jak to wykorzystujemy. Czy wykorzystywałem to dla dobra innych, czy biłem swoje sługi. Mając wiele, jesteś wezwany do dzielenia się. A inni mają prawo tego od ciebie oczekiwać. Czyli dzielenie się nie zależy tylko od dobrej woli?

Nie. Często jeszcze myślimy: ciężko pracowałem, zbudowałem firmę od zera, odniosłem sukces, to mam prawo się nim cieszyć. A ten „inny” w tym czasie siedział, wypożyczał kasety wideo i oglądał filmy. A przecież widzimy ludzi, którzy całe życie ciężko pracują i zostają z niczym albo zarabiają grosze. Dla nich sukcesem jest to, że się budżet na koniec miesiąca domknie. I nie, nie zmienią pracy na lepszą. Dlaczego?

Z tysiąca powodów – każdy z innego. Bo nie ma kwalifikacji, bo wychował się w domu dziecka, bo ma problemy osobowościowe. Niektóre prace wykonuje dobrze, stara się, jak umie, ale nie zostanie menedżerem, nie zrobi „kariery”. Dla niego karierą jest to, że ma pracę w firmie ochroniarskiej, w której wyrabia 200 godzin miesięcznie, żeby na rękę dostać 1000 złotych. Pracuje 40 godzin miesięcznie dłużej, niż wynosi czas pracy na etacie, wcale nie wstaje później, nie chodzi wcześniej spać, pracuje w soboty i niedziele, wyrabia nadgodziny. I co? I ledwo mu starcza na przeżycie. Czy mamy prawo osądzać go, że się mniej starał? Że mniej pracował?


Wolno, ale czy oznacza to samorealizację? Samospełnienie – dla siebie? Już święty Paweł porównuje takiego karierowicza, który mówi językami ludzi i aniołów, do cymbała brzmiącego – śmieszne to i bezużyteczne. Właściciel pewnej firmy, która nas wspiera, mówił mi, że zawsze kiedy słyszy, że bogatemu trudno będzie wejść do Królestwa Bożego, to myśli: „Boże, czy będę zbawiony?”. Pyta siebie, czy powinien sprzedać firmę, mimo że daje pracę trzystu ludziom i wspiera rozmaite inicjatywy. Czy to nie jest jakieś dobro? Dzieli się swoim sukcesem, swoim bogactwem. Nie powiem mu: „zamknij tę firmę”. Bo co się stanie z ludźmi, którzy razem z nim ją tworzą? Stara się być dobrym dzierżawcą, który otrzymał wiele. Cały czas mówi ojciec: „otrzymał”, a nie „wypracował”.

Bo historia wielu sukcesów biznesowych pokazuje, że to często jest dar. To nie tylko efekt prostej kalkulacji: włożyłem w to mnóstwo pracy, to teraz zbieram owoce. Czasami to wynik jednej trafionej inwestycji. A jeśli nie, jeśli to było mozolne budowanie majątku, to też ktoś mi to umożliwił. Nie wierzę, że ktokolwiek osiągnął sukces jedynie swoimi rękoma i teraz może siedzieć i sądzić tych, którym się nie udało. Bóg chce sukcesu człowieka?

Bóg chce, żeby człowiek był szczęśliwy, żeby miał życie w obfitości. Nędza i ubóstwo uwłaczają godności ludzkiej. Każdy człowiek powinien mieć zapewnione minimum: dach nad głową i pożywienie. Bóg nie chce, żeby ktokolwiek żył w nędzy, doświadczał głodu, chłodu, ubóstwa. A świat, który stworzył, jest tak pojemny, że wyżywi każdego, każdemu jest w stanie zapewnić byt. Bóg jest rozrzutny, a ziemia jest hojna, kiedy się o nią dba, kiedy się ją uprawia. A my zamiast tego ją niszczymy.

Niszczy ją nasz egoizm, pycha, interesowność, żądza zysku. Papież Franciszek mówi o tym bardzo mocno. Gromi żądzę pieniądza, która prowadzi do traktowania człowieka jak odrzutu, jak kartonu po mleku. Rozprawia się z myśleniem, że bogactwo niewielu może sprawić, że wszystkim będzie się żyło lepiej. Że przypływ podnosi wszystkie łodzie.

To nie działa. Bogactwo niewielu wcale nie ciągnie całej reszty ku lepszemu życiu.

z różnymi ekonomistami, którzy mówili: „w polskiej ekonomii nie widać krachu”. A jednak stał się on pretekstem do zwalniania ludzi, do obcinania im pensji. Oczywiście, są firmy, które ucierpiały, bo miały na przykład kontrakty na rynkach, które mocniej odczuły kryzys. Ale dla niektórych przedsiębiorców kryzys światowy, choć ich nie dotknął, był sposobem na zwiększanie zysków kosztem pracowników. Dogmaty neoliberalne, z którymi de facto ojciec dyskutuje, przenikają też do polskiego Kościoła. To zagrożenie?

Nie obracam się w tych środowiskach na tyle, żeby ocenić, czy to myślenie jest płodne. Nie ma wielu ludzi biznesu, którzy nas wspierają, przybywa ich powoli. Nasze działania wspierają ludzie ubodzy i średnio zamożni, ludzie prości. Trzeba to jasno powiedzieć. Ktoś napisał na przelewie: „przepraszam, mogę tylko tyle, bo mam 800 złotych emerytury”. Wpłacił 10 złotych. To jest ten wdowi grosz, który buduje i cieszy bardziej niż 10 tysięcy od kogoś, dla kogo nie stanowi to żadnego problemu. Muszę więc pytać, czy takie myślenie, o którym pan mówi, przynosi w polskim Kościele dobre owoce. Wyspecjalizowane duszpasterstwa ludzi bogatych alienują ich od ubogich?

Jeżeli ktoś obraca się wyłącznie wśród ludzi sukcesu, to może stracić kontakt z rzeczywistością. Tworzy sobie mały świat, w którym działają proste zasady. A wtedy łatwo dać sobie prawo do oceniania tych, którym się nie powiodło, że to ich wina, skoro wokół nas jest tylu, którzy „sami zapracowali na swój sukces”. Rozmawiamy i nawzajem się utwierdzamy w swoich przekonaniach. A potem idziemy razem na Mszę, na której duszpasterz biznesmenów mówi w zasadzie to samo, tylko jeszcze podpiera to Ewangelią...

Wykładam Nowy Testament w seminarium. Niektóre listy przez niektóre wspólnoty protestanckie traktowane są jak fragmenty drugiej kategorii. Na przykład List do Efezjan, w którym jest mowa o tym, że Kościół odgrywa centralną rolę w Bożym planie zbawienia. Nie usunęli go z kanonu, ale traktują go inaczej niż na przykład List do Galatów, w którym znaleźć można kwestie kluczowe dla Lutra. Raymond Brown, jezuicki egzegeta, powiedział kiedyś, że teksty w Piśmie, które są dla mnie trudne, których nie akceptuję, pełnią dla mnie rolę sumienia. Zmierza ojciec do tego...

Wręcz przeciwnie. Często sprawia, że ubodzy mają dalej do powierzchni.

I traktuje się ich jako środek do celu, którym jest zysk. Kiedy w 2008 roku wybuchł kryzys, rozmawiałem

Że ten mechanizm działa w odniesieniu do rozmaitych idei i światopoglądów. Są w Piśmie teksty, zwłaszcza w Starym Testamencie, które mówią o bogactwie w formule błogosławieństwa: „szczęście osiągniesz i dobrze →

63 WIARA

Czyli co? Nie wolno chrześcijaninowi robić kariery?


64

ci będzie”. Ale już w Starym Testamencie mamy historię Hioba i to podstawowe pytanie o źródło cierpienia. To nie jest takie proste, że kiedy Pan Bóg błogosławi, to daje bogactwo, a bieda jest owocem lenistwa i głupoty. Są teksty, które potwierdzają pragnienie Boga, żebyśmy byli zamożni. Ale nie możemy nie zauważać tych, które mówią: „Jak trudno jest wejść bogatym do Królestwa Bożego!” albo że „korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniądza”, gdzie przeczytamy: „uważaj, w co wchodzisz, to wcale nie musi być dobre”. Istnieje pokusa, żeby kanonizować swój status społeczny, uznać, że skoro w moim domu były świetne samochody, jeździliśmy za granicę na wakacje, a gosposia podawała mi ciepłe mleczko i płatki – koniecznie z rodzynkami – to jest to jedyny słuszny model. A Jezus, rozmawiając z bogatym młodzieńcem, mówi mu: zakwestionuj to wszystko, co masz, co daje ci poczucie spełnienia, co uznajesz za oczywiste i dobre. Wtedy młodzieniec reaguje smutkiem: nie potrafię, przecież to moje. Przecież zachowuję od młodości wszystkie przykazania!

Otóż to. Zatrzymujemy się na etapie: nie zabijam, nie cudzołożę, dorobiłem się uczciwie, czczę ojca i matkę. Wielu współczesnych „bogatych młodzieńców” nie wychodzi poza ten kanon. A jest coś dalej i głębiej. Bycie w porządku nie wystarczy. Pracuje ojciec z ludźmi, o których wielu myśli, że przegrali swoje życie. Jak ojciec reaguje na to określenie?

Co to znaczy „przegrali”? Są ludzie, którzy zawalili w swoim życiu wiele, popełnili wiele błędów – im oczywiście też trzeba pomóc. Ale są i tacy, którzy nie mieli nawet czego przegrać. Którzy weszli w dorosłość prosto z domu dziecka albo z meliny – z traumatycznymi wspomnieniami jako jedynym dobytkiem. Dla osoby, która walczy o swoje życie od zera, sukcesem może być to, co z perspektywy „elit społecznych” jest porażką. Pracuje, wynajmuje jakiś kąt, jest trzeźwa, choć wychowała się w rodzinie, w której wszyscy pili, żyje inaczej. Jest szczęśliwa i wcale nie czuje się przegrana. To perspektywa kogoś, kto patrzy na niego z góry. Bo kiedy spoglądam na świat z perspektywy 125 piętra drapacza chmur, to wszyscy są przegrani, a ja jestem zwycięzcą. Tyle tylko, że dla wielu ludzi zwycięstwem jest to, że w tym drapieżnym, bezdusznym świecie potrafią żyć.

i dobrze się wysławiającego. A kiedy takie same problemy ma biedak, to nie potrafi ich ukryć, bo zwyczajnie go na to nie stać. Ale obie te osoby są takimi samymi biedakami, którzy potrzebują pomocy. Dlaczego widzimy to, co człowiek ma, a nie to, kim jest?

Bo żyjemy w świecie, który pcha nas do rywalizacji. Musisz więcej mieć, żeby bardziej być. Nie kupujesz – nie istniejesz.

Osoby bezdomne kontestują ten sposób myślenia. Pokazują, że można bardziej być, mając niewiele, a nawet prawdziwie być, nie mając kompletnie nic. Znam człowieka, który załamał się po śmierci żony i córek, które zginęły w wypadku samochodowym. Przepił wszystko, chciał się zabić, a po paru latach się podnosi, zaczyna trzeźwieć, wraca do pracy, do tej swojej łodzi – jak Piotr. Czy to nie jest sukces? Czy mam mu powiedzieć: „chłopie, jesteś sam sobie winien, mogłeś pójść na psychoterapię, przegadać swój problem – to proste”? To nie jest proste. Ale żeby to dostrzec, trzeba w kimś zobaczyć człowieka.

Im bardziej nie znamy bezdomnych i ubogich, tym bardziej kategoryczne są nasze sądy na ich temat. A im lepiej ich poznaję, tym bardziej wyważone są moje opinie. Sam przez to przechodziłem. Wiele poglądów musiałem zrewidować, bo głosiłem je z perspektywy silnego, który myśli o słabych. Nie od początku myślałem o bezdomnych w taki sposób jak dziś. Dlatego trochę tłumaczę ludzi, z ust których słyszę swoje dawne słowa. Żyją w innym świecie, pod kloszem, spod którego świat ludzi ubogich może nawet widać, ale nie sposób go dotknąć. I odkryć w nich siebie.

Jesteśmy tacy sami, niewiele się różnimy, tylko myśmy więcej otrzymali. Zacznij to, człowieku, doceniać i się tym dzielić. Zacznij kochać. To będzie twój życiowy sukces.

I kochać?

Tak. I kochać. Słabości pewnych ludzi po prostu lepiej widać. Jeżeli alkoholikiem i narkomanem jest dyrektor firmy, który bierze, bo żyje w nieustannym stresie, to i tak zobaczysz go elegancko ubranego, nienagannie uczesanego

o. Henryk Cisowski OFMCap jest kapucynem, dyrektorem Dzieła Pomocy św. Ojca Pio w Krakowie.

Zofia Różycka facebook.com/zofiarozycka


REKLAMA

WIARA

65

→


66

W słabości kształtuje się moc Problem z coachingiem polega na skupieniu się na sobie. Zanurzam się w głąb siebie, by zidentyfikować swoje ograniczenia i aby je przezwyciężyć. Mam moc kreacji siebie. Tymczasem drogowskazy na ścieżkach do świętości wydają się wskazywać zupełnie inny kierunek.

Karol Kleczka Sonia Jaszczyńska

K

to nigdy nie myślał o tym, że może lepiej zorganizować sobie czas, w sposób świadomy i wolny wyznaczać cele, bardziej efektywnie pracować – niech pierwszy rzuci kamieniem. Z jednej strony chcemy być lepszymi: lepiej wyglądać, lepiej się czuć. Z drugiej – zewnętrzne czynniki, wśród których niebagatelną rolę pełnią te ekonomiczne, naciskają na ciągłe formatowanie własnej podmiotowości – stawanie się kimś innym czy zmianę branży. Wystarczy zerknąć na kilka pierwszych lepszych ogłoszeń o pracę – niezależnie od tego, w jakiej dziedzinie byśmy szukali, jednymi z najbardziej pożądanych cech są dynamiczność i elastyczność pracownika. Na wielu rozmowach kwalifikacyjnych kluczowym pytaniem jest to, gdzie widzę się za pięć czy dziesięć lat. Ale – jeśli nie potrafię na nie odpowiedzieć – czy to znaczy, że jestem gorszy? Mam tę moc Łatwo strywializować dyskusję wokół zjawiska społecznego, jakim jest coaching. Prawdopodobnie wielu z nas trafiło na facebookowy fanpage „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”, który w celny sposób potrafi wypunktować patologie związane z popularną metodą samorozwoju. Aby uniknąć szybkich uproszczeń i uogólnień, warto przyjrzeć się z bliska założeniom, które za coachingiem stoją. Magdalena

Matwiejczuk, zawodowy coach, pracująca przy Stowarzyszeniu Psychologów Chrześcijańskich, w krążącym w wielu miejscach artykule „Coaching chrześcijański – możliwy?” w taki sposób charakteryzuje, czym jest coaching: „Coaching – obecnie uważany za jedną z najprężniej rozwijających się profesji na świecie, to wspaniałe narzędzie pomagania sobie i drugiemu człowiekowi w lepszym funkcjonowaniu w życiu osobistym, zawodowym, a także duchowym. […] Najprościej ujmując, coaching to sztuka i nauka wspomagania rozwoju jednostek i grup, umożliwiająca przejście z punktu wyjścia do punktu docelowego (gdzie chce być człowiek)”. Angielski termin „coach” oznacza trenera. Tak jak trener piłkarski przygotowuje zawodnika do rozgrywek poprzez zarysowywanie oczekiwanych celów, realizację w drodze ćwiczeń oraz podawanie kryteriów ewaluacji formy, tak też coach wspiera pracę jednostki dobrowolnie kierującej się na szkolenie. Trudno tę „jednostkę” właściwie nazwać. To nie pacjent, bo coach to nie terapeuta, zaś anglicyzm „coachowany” brzmi okropnie. Niektórzy coache stosują termin „klient”: w tym sensie coaching jest usługą, którą reguluje kontrakt podpisywany między obiema stronami. Operacja ma za zadanie nazwanie celu, do którego klient bądź grupa klientów ma zmierzać, a także przyjęcie harmonogramu „pracy nad sobą”, czyli działań mających do tego celu przybliżać. Co istotne, jak mówi Matwiejczuk, „coach nie doradza klientowi, nie rozwiązuje jego problemów, nie pociesza ani nie krytykuje jego pomysłów”. Strony wspólnie zastanawiają się, gdzie pojawia się błąd w wypadku, gdy inicjatywa klienta nie osiąga sukcesu.


WIARA

67

Całość brzmi niegroźnie. Tym, co problematyczne, wydaje się centralne założenie towarzyszące procesowi coachowemu. Matwiejczuk przedstawia je we wspomnianym już artykule: coaching wiąże się ze zmianą przekonań na temat samego siebie – muszę gdzieś dostrzec brak, wadę, aby w ogóle skierować się do tego typu działań. Dlatego w procesie coach stara się skupić na zaletach klienta i traktować go „jak źródło pełne zasobów, które tylko czekają na uwolnienie”. Innymi słowy: założeniem coachingu jest potraktowanie człowieka jako źródła mocy, której nie trzeba wiele, by wyszła na jaw. Wystarczy szereg dobrze zadanych pytań połączonych z szacunkiem dla wolności jednostki i brakiem oceniania usłyszanych odpowiedzi. Matwiejczuk w tym samym tekście przywołuje wypowiedź absolwenta Studium Coachingu, który twierdzi, że „coaching nie ma za zadanie naprawiać osoby, ale pomóc jej pełniej stawać się tym, kim już jest”. Zgodnie z tą wizją coaching przypomina uświadamianie sobie własnej wartości, zmianę osobową, która ma źródło w tym, jak widzę siebie i świat wokół mnie. Hasłem, które towarzyszy znanemu coachowi, Mateuszowi Grzesiakowi, jest „create yourself”. Człowiek w takim ujęciu jest więc pełnym talentów, plastycznym materiałem, który można dowolnie uformować. Samo w sobie nie wygląda to niebezpiecznie, lecz jeśli weźmiemy pod uwagę brak jednoznacznej definicji i kryteriów oraz potężny wzrost liczby praktyków coachingu, łatwo o psucie rynku, a przede

wszystkim samych klientów. Jest to tym gorsze, że niektóre z opisów praktyki coachowania zdają się lekami na całe zło. Efektem szkolenia ma być lepsza praca, pewność siebie, budowanie bardziej zażyłych więzi z innymi ludźmi czy nawet załagodzenie problemów w związku lub małżeństwie. Stare wino w nowych bukłakach? Tyle ogólników. Co ma do tego chrześcijaństwo? Wielu coachów przyjmuje, że człowiek to spójny, integralny byt, w którym przecinają się rozmaite sfery, a zatem także jego duchowość. Jeśli ktoś traktuje swoją wiarę poważnie, to konsekwencją tego powinno być pragnienie uwzględnienia religijności w procesie zmiany. Popularność coachingu poskutkowała pojawianiem się sprecyzowanych usług dedykowanych potrzebom klientów. Dlatego można podejrzewać, że „chrześcijański coaching” jest niewiele znaczącą nazwą mającą przyciągać nowych chętnych do skorzystania z usług doradczych. Wydaje się jednak, że sprawa jest zdecydowanie bardziej złożona. Za ojca-założyciela chrześcijańskiego nurtu w coachingu uważa się Gary’ego Collinsa, autora książki „Christian Coaching” z 2009 roku. Collins pod tytułowym terminem rozumie „sztukę i naukę wspomagania efektywności osobistej, uczenia się oraz rozwoju jednostek, umożliwiającą przejście z punktu, gdzie jest człowiek, do punktu, gdzie chce widzieć go Pan Bóg”. Jak pisze Matwiejczuk: „Chrześcijański coach →


68

traktuje wiarę jako wartość kluczową, co wpływa na wszystkie aspekty życia osobistego zawodowego coacha. Życie spójne z wyznawanymi wartościami coacha wpływa na poziom siły i energii, która towarzyszy mu podczas sesji z klientem, kiedy świadomie otwiera się na działanie Ducha Świętego. Relacja w coachingu chrześcijańskim jest więc triadą: klienta, coacha oraz Ducha Świętego”. Powyższe zdefiniowanie nurtu szkoleniowego koncentruje się na osobie coacha i jej przekonaniach. Ujmując całość prosto – chrześcijański coach to taki doradca, który sam jest chrześcijaninem, a zatem kieruje się wartościami, w które wierzy. Można więc powiedzieć, że coaching chrześcijański to metoda determinowana przez samego coacha. Czy zatem narzędzia, którymi posługuje się coach chrześcijański, są zasadniczo odmienne od tych przyjmowanych przez jego koleżanki i kolegów, którzy nie są chrześcijanami? Ilu coachów, tyle metod. Jeśli jednak spróbujemy odtworzyć szerszy obraz, to już na pierwszy rzut oka okaże się, że wszystkie te narzędzia są tożsame lub przynajmniej dość zbliżone. O różnicy między coachingiem „w trybie sacrum” a standardowym podejściem stanowi przekonanie coacha o obecności Ducha Świętego w procesie szkolenia oraz o wyznaczaniu ludzkiego celu przez Boga. Sama praca wygląda dokładnie tak samo jak w innych przypadkach. Matwiejczuk w rozmowie z Anną Matuszewską twierdzi jednak, że „[…] powołaniem chrześcijanina nie jest jedynie dążenie do perfekcji i arbitralne ustalanie celów samodoskonalenia, ale odkrywanie na modlitwie pięknej drogi, na którą wzywa go Bóg”. Ten element stanowi o różnicy. W przeciwieństwie do zwykłego coachingu nie mamy tu do czynienia z sytuacją, w której nieograniczona niczym wola klienta, jego pragnienia i zdolności kreatywne są w stanie wskazać na dowolną ścieżkę postępowania. Chrześcijanin wierzy, że Bóg ma dla niego plan, zaś jego zadaniem jest odkrycie go. Jak to przebiega? W tym samym wywiadzie czytamy, że „w konsekwencji oznacza to rozeznawanie, jakich zmian możemy w życiu dokonać, aby wzmocnić relację z Bogiem, z innymi i z samym sobą”. Możemy jednak mieć wrażenie pewnego zamieszania, bo zmiany, o których mówi Matwiejczuk, to „bycie profesjonalistą w danym zawodzie, dobra organizacja czasu, aby było go jak najwięcej dla rodziny, mądra troska o samego siebie i wewnętrzna wolność. Chrześcijański coach nie narzuca klientowi swoich wartości, ale gdy przychodzi do niego osoba wierząca, to wtedy może zaproponować najpiękniejszą i najbardziej skuteczną formę rozwoju, odbywającą się w triadzie – Bóg, klient, coach”. Z jednej strony widzimy, że chrześcijański coaching z uwagi na przewidziane skutki nie różni się zbyt mocno od swojego niereligijnego odpowiednika.

Z drugiej jednak łatwo dostrzeżemy stałe i silne podkreślanie kluczowej relacji człowieka z Bogiem. Nie do końca wiadomo, który to człowiek, bo choć o chrześcijańskim charakterze coachingu decyduje sam trener czy trenerka, to w relację uwikłany jest przecież także klient, który już wierzący być nie musi. Skoro metoda pozostaje ta sama, to nie wiadomo, czy coaching chrześcijański to stare wino w nowych bukłakach, czy też wnosi on autentycznie dodatkową jakość. Intencja coachów wskazuje na coś więcej. Anna Ochman-Pasternak, jedna z założycielek Chrześcijańskiego Ośrodka Rozwoju, przywołuje swoje motywacje stojące za podjętą działalnością, mówiąc: „Ostatnie dwa lata, które spędzałam w domu z najmłodszym synem, to były dwa lata ciężkiej przeprawy – rozmowy z Panem Bogiem, wykłócania się, zastanawiania, czego ja tak naprawdę w życiu chcę. I gdzieś w mojej głowie rodził się pomysł, że chciałabym pracować z ludźmi, prowadzić ich do Boga. Ewangelizacja stała się dla mnie celem życia”. Widać więc, że pomimo braku wyraźnych różnic w metodzie pracy mamy jednak do czynienia nie tylko z usługą konsultacyjną, ale także z czymś więcej – formą rozeznawania duchowego, pracy ewangelizacyjnej. Tylko czy powinien nią być akurat coaching? Świętość to nie bułka z masłem Nie sposób odmawiać chrześcijańskim coachom dobrych intencji. Życie chrześcijanina musi być integralne – jeśli głoszę pewne wartości, powinienem nimi żyć. Chrześcijaninem nie jest się tylko na niedzielnej Mszy, ale także w pracy, w życiu rodzinnym, w stosunku do bliźnich. Jeśli doświadczam problemów w tych dziedzinach, to zadaniem, które przede mną stoi, jest wdrażanie „programów naprawczych”, będących skrupulatnie budowaną drogą do świętości. A ta niestety nie jest bułką z masłem. Chrześcijaństwo ma za sobą długą drogę kształtowania tradycji samorozwoju wiernego, który chce podążać za Chrystusem. Jej podstawą jest rzecz jasna Pismo Święte, ale nie trzeba długo szukać, by znaleźć podręczniki duchowości, dające chrześcijanom solidną pomoc formacyjną. Dla mnie najważniejsze są dwie pozycje. Pierwsza to klasyk wśród podręczników dobrego życia, czyli średniowieczne „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis. Drugą jest popularna „Droga” świętego Josemaríi Escrivy. Jeśli przyjrzymy się treści obu tych pozycji, zobaczymy zasadniczy problem, na który natrafia podejście coachingowe, które polega na skupieniu uwagi na własnej podmiotowości. Zanurzam się w głąb siebie samego, by zidentyfikować ograniczenia i problemy, przed którymi staję. Robię to, aby je przezwyciężyć i stawać się lepszym. Mam moc kreacji siebie, nieustannego przezwyciężania trudności.


WIARA

69

Tymczasem drogowskazy na ścieżkach do świętości wydają się wskazywać zupełnie inny kierunek. Tomasz à Kempis podkreśla rolę samoograniczenia, którą doskonale ujmuje ksiądz Jan Twardowski we wstępie do wydania z 2006 roku: „Może nam trochę przeszkadzać w czytaniu to, że autor wzywa nas do pogardy wszystkiego, co ziemskie, gdy tymczasem dziś podkreślamy, że wszystko, co stworzone przez Boga, jest dobre i godne miłości – zarówno duch, jak i materia. […] Można jednak spojrzeć na nią [pogardę] inaczej. Kiedy Jezus głosi, że trzeba mieć «w nienawiści» wszystko, co doczesne, aby pójść za Nim, chodzi tu naprawdę o hierarchię wartości, o to, że niczego nie można porównać z Bogiem – a tak przecież dzisiaj uważamy. […] Porzucamy wszystko nie dlatego, że cokolwiek jest samo w sobie godne pogardy […], lecz dlatego, że wobec wspaniałości Boga nic się nie liczy”. Łatwo byłoby uczynić względem „Naśladowania” zarzut łatwego ascetyzmu, odcinania od rzeczywistych problemów na rzecz wydumanych, konfesyjnych wzruszeń. Przecież to wyznanie wiary mnicha, który zamyka się dla świata poza nim. Wydaje się jednak, że takie słowa byłyby głęboko nieuczciwe. Nie chodzi tutaj o odcięcie się od rzeczywistości stworzenia, ale o dostrzeżenie w niej piętna przemijania i tym samym niezbywalnego braku w stosunku do rzeczywistości Boga. Porady do życia duchowego, które daje

przewodnik Tomasza à Kempis, są swoistymi rekolekcjami duszy, która doznaje własnego ograniczenia. Nie jestem Bogiem, lecz skończonym bytem, grzesznikiem pełnym wad i niedoskonałości, który ciągle znajduje się w wędrówce do Nieba. Zwrot do siebie uświadamia mi moje braki, wady, przybliża doświadczenie pustki, ale robi to po to, by wskazać na zasadniczy kierunek życia duchowego. Bo to miejsce tutaj jest tylko przystankiem na drodze do czegoś większego i piękniejszego. Dziwnie brzmią te słowa w kontekście współczesności, która zdaje się czekać na człowieka ze wszystkim, czego zapragnie. Ale chrześcijanin wie, że to poczucie złudne, bo jest on tym, który wygląda ponownego przyjścia Jezusa i tęskni za innym światem, który ma nadejść. I ta tęsknota każe mi czynić lepszą zastaną rzeczywistość, z jednoczesną pamięcią o tym, że nigdy nie będzie ona tak dobra, jak ta, na którą czekam. Jeszcze bardziej dosłownie podobne wskazówki podaje święty Josemaría Escrivá w „Drodze”. W paragrafie 63 czytamy: „Uważasz się za kogoś wyjątkowego: twoje studia – twoja praca naukowa, twoje publikacje; twoja pozycja społeczna – twoje nazwisko; twoja działalność polityczna – stanowiska, które zajmujesz; twój majątek, twój wiek… – nie jesteś już dzieckiem…! I właśnie z tych wszystkich powodów bardziej niż inni potrzebujesz kierownika dla swojej duszy”. →


70

Kierownik nie może być jednak osobą znikąd. W duchowości Opus Dei jest nim kapłan, zaś sam Josemaría podkreślał, że świecki może być tylko uczniem. Podobnie – takie słowa brzmią dziwnie i niedzisiejszo, może nawet naiwnie czy głupio. Sam mam problem ze słowami Escrivy o przewodnictwie duchowym – staram się jednak dostrzec ich głęboki sens. Gdzie nie spojrzeć, widzimy grzechy kapłanów, w wielu z nich trudno dostrzegać przewodników dla ducha. Tendencja do podkreślania grzechów Kościoła hierarchicznego bierze się jednak z uczciwego braku odczuwanego przez świeckich, którzy chcą, by ich pasterze byli jak najlepsi. Bo księża zwyczajnie od tego są, by udzielając sakramentów i głosząc Słowo, być drogowskazami dla wiernych, którzy nie są prezbiterami. Jeśli Eucharystia jest lekarstwem, to kapłan staje się lekarzem dla duszy świeckiego i tak jak z bólem zęba idziemy do dentysty, tak też z brakiem duchowym wierny powinien kierować się do Kościoła. Właśnie dlatego mamy prawo oczekiwać od księży moralnej nieskazitelności i transparencji – bo to ich podstawowa odpowiedzialność. Naszą rolą jest natomiast bycie świadkami, ukazywanie woli Bożej przez pielęgnowanie cnót w naszym życiu. Takim świadkiem może być też oczywiście chrześcijański coach, starający się pracować nad swoją duchowością. Pewnie każdy wierzący mógł mieć poczucie spotkania świętego na swojej drodze i niejednokrotnie ten święty nie posiadał święceń kapłańskich. Jednak, nie znając jej czy jego duszy, nie będziemy wiedzieć, z jakim mrokiem ta osoba może się zmagać. Stąd ryzyko, jakie niesie ze sobą zawierzenie swej duchowości drugiemu człowiekowi – także kapłanowi. Lubię jednak myśleć o Kościele jako o miejscu, w którym każdy może znaleźć dla siebie przestrzeń, a takie podejście wymaga rozróżnienia funkcji i ról. Dlatego, choć jako świeccy mamy swoje zadania w Kościele, to pewne czynności, jak na przykład działalność duszpasterską, dobrze zostawić w rękach ekspertów – pomagając im w tej pracy, lecz ich nie zastępując. Stąd – choć coach może ewangelizować (jak i każdy inny chrześcijanin) – to oczekiwanie od niego działalności duszpasterskiej, pomocy w duchowym rozeznaniu, jest czymś zdecydowanie nad wyraz i nie będzie się różnić od tej, której możemy doświadczyć ze strony innych świeckich chrześcijan. Dobry człowiek Na jednym z największych i najstarszych cmentarzy w Krakowie jest rodowy grobowiec z wielką tablicą. Można z niej wyczytać, że w środku spoczywa wielu

lekarzy i naukowców – ot, miejski zwyczaj przywiązania do tytulatury także po śmierci. Ale jest też jedno nazwisko opatrzone podpisem: „Dobry człowiek”. Czasem nie trzeba więcej. Coaching niesie ze sobą ryzyko przelicytowania własnych możliwości, a przez to potraktowania siebie zbyt plastycznie. Tymczasem mogę po prostu nie mieć określonych talentów, może nie być mnie stać na pewne rzeczy i jako taki też chciałbym być kochany – ze wszystkimi swoimi wadami i brakami. Błogosławiony Karol de Foucauld powtarzał modlitwę: „Ojcze, powierzam się Tobie. Uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko. Niech Twoja wola spełnia się we mnie i we wszystkich Twoich stworzeniach. Nie pragnę nic więcej, mój Boże. W Twoje ręce powierzam ducha mego, oddaję Ci go z całą miłością mojego serca. Kocham Cię i miłość przynagla mnie, by oddać się całkowicie w Twoje ręce. Z nieskończoną ufnością, bo Ty jesteś moim Ojcem”. Czasem nie trzeba więcej niż tylko zawierzyć. Łatwo wejść w buty człowieka, który pragnie wszystkiego. Lecz czy nie utracimy wtedy poczucia słabości? Czy z podmiotu nie staniemy się przedmiotem, który dowolnie można lepić? Wreszcie, czy doświadczenie własnej kruchości i braku nie może być czymś pięknym i budującym? Logika współczesnego świata zdecydowanie je odrzuca, stawiając na samorealizację, wytwarzanie silnej osobowości odpornej na zmiany. Ale delikatność polega na zaakceptowaniu tego, że czasem nie mogę więcej zrobić. Czasem, nawet jeśli bardzo chcę, nie przeskoczę pewnych problemów i jedyne, co mi pozostaje, to zaufanie. To nie jest tchórzostwo. To umiejętność przyznania się do słabości. A jako chrześcijanin wierzę, że w takiej słabości kształtuje się moc.

Karol Kleczka jest doktorantem filozofii na UJ, redaktorem kwartalnika „Pressje”. Współpracuje z portalami Jagielloński24 i Deon.pl

Sonia Jaszczyńska sonia@jaszczynska.pl


W kręgu Lasek

Być wszystkim dla wszystkich Ignacy Dudkiewicz

kościele Świętego Marcina w Warszawie, tuż obok prezbiterium znaleźć można malutką kaplicę Świętego Franciszka. Często odprawiane są w niej Msze – dla niewielkich grup czy wspólnot. Krąg Lasek od lat stale się powiększa. Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża, których zgromadzenie założyła Matka Elżbieta Róża Czacka, rozjechały się po świecie. W Polsce mieszkają i służą innym w pięciu miejscach (w tym właśnie przy kościele na Piwnej w Warszawie). Poza Polską obecne są też we Włoszech, na Ukrainie, w Indiach, Rwandzie i RPA. To wciąż nie wszystko – właśnie w Laskach powstawały kolejne dzieła i wspólnoty. Tu swoją drogę odnajdywali niektórzy spośród tych, którzy decydowali później o obliczu Kościoła i Polski. W Laskach spotykali się także założyciele Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie – to z tej duchowości czerpał Jerzy Zawieyski, Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz, Tadeusz Mazowiecki. Wróćmy jednak do kaplicy Świętego Franciszka. Przez siedem majowych dni 1977 roku było to miejsce głodówki solidarnościowej, pierwszej protestacyjnej głodówki zorganizowanej przez Komitet Obrony Robotników. Wspomniany już Tadeusz Mazowiecki był jej rzecznikiem i mężem zaufania. Jedzenia odmawiali podczas niej ludzie z różnych stron ideowego spektrum ówczesnej opozycji. Wypada wymienić ich wszystkich. Obecni byli działacze Klubu – Bohdan Cywiński i Henryk Wujec. Byli „komandosi” – Bogusława Blajfer i Eugeniusz Kloc. Byli pisarze – Joanna Szczęsna i Stanisław Barańczak. Był – jako kapelan – dominikanin, ojciec Aleksander Hauke-Ligowski. Dołączył Ozjasz Szechter, Zenon Pałka, Kazimierz Świtoń. Równolegle głodówkę w więzieniu mokotowskim zaczął Jan Józef Lipski. Byli Jerzy Geresz, Barbara Toruńczyk, Danuta i Lucyna Chomickie (żona i siostra Czesława Chomickiego, uczestnika wydarzeń czerwca 1976 roku, który prowadził wtedy głodówkę w więzieniu). Ale nie chodzi tylko o opowieść o zasłużonych opozycjonistach. Chodzi o opowieść o wartościach, które były ważne dla ludzi, którzy wywodzili się z Lasek. O solidarności, wrażliwości na krzywdę, potrzebie

bycia z tymi, których biją, pozbawiają pracy, wsadzają do więzień. O pragnieniu realizowania biblijnych wskazań – by płakać z tymi, którzy płaczą. O Kazaniu na Górze. O gotowości działania i rozmowy ze wszystkimi – niezależnie od ich ideowego rodowodu. A także o gościnności Sióstr Franciszkanek, które – wpuszczając na teren swojego kościoła opozycjonistów – swoje ryzykowały. I cóż, że prymas Wyszyński o wszystkim wiedział i wyraził zgodę na głodówkę. Często musiały same odpowiadać na pytania funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa o to, co dzieje się w ich progach. Tak jak ksiądz Bronisław Dembowski, ówczesny rektor kościoła świętego Marcina, który na pytania esbeków odpowiadał, że nie może przecież zabronić ludziom pościć w progach świątyni i kogokolwiek z niej wyrzucać. A Siostry Franciszkanki, wierne deklaracji ze swego godła: „Miłość Chrystusa przynagla nas”, jeszcze nie raz na tę miłość odpowiadały. Także na Piwnej, pod opieką księdza Dembowskiego i odważnych franciszkanek, działał Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, założony po masowych internowaniach w czasie stanu wojennego. Także dziś siostry gotowe są przyjmować w swoich progach wszystkich. Kościół Świętego Marcina od ponad pięćdziesięciu lat jest miejscem nabożeństw ekumenicznych, przychodzą się tu wspólnie modlić katolicy, protestanci, grekokatolicy i prawosławni. To miejsce nabożeństw za uchodźców, męczenników, ofiary kijowskiego Majdanu. To kościół, w którym na agapie spotkać można ministrów i osoby bezdomne, profesorów i rzemieślników, starców i dzieci. Wszyscy oni korzystają z tej samej łaski, jaką jest zgromadzenie Sióstr Franciszkanek. Jaką były i wciąż są podwarszawskie Laski. To nie przypadek, że wielu ludziom, którzy spędzili część życia w Laskach, udało się zrealizować Pawłowe pragnienie, by „stać się wszystkim dla wszystkich”. Mieli wspaniałe nauczycielki.

71 WIARA

W


72

Zapomniane ogniwo łańcucha ekonomicznego Jeżeli brakuje tkanki społecznej, która korygowałaby funkcjonowanie rynku, to rośnie grupa wykluczonych i pojawia się zapotrzebowanie na działalność redystrybucyjną.

Z profesorem Paulem H. Dembinskim rozmawia Misza Tomaszewski Zofia Rogula

W swojej książce stawia pan tezę, że katolicka nauka społeczna może inspirować odpowiedź na kryzys gospodarczy i na kryzys myśli ekonomicznej. Jak to możliwe?

Angielskie wydanie książki zostało zatytułowane: „Beyond financial crisis: Towards a Christian perspective for action”. W punkcie wyjścia pytaliśmy więc o charakter działań, które pozwoliłyby chrześcijaninowi – niezależnie od tego, czy jest urzędnikiem, przedsiębiorcą, czy bezrobotnym – powiązać swoje zaangażowanie społeczne z wyznawanymi przez siebie wartościami. Jest to pytanie, na które mainstreamowa ekonomia nie potrafi udzielić odpowiedzi, ponieważ wciąż jeszcze uprawia się ją w paradygmacie pozytywistycznym, powstrzymując się przed dokonywaniem wartościujących osądów. Jeśli jednak przyjrzeć się jej strukturze – z centralnym pojęciem interesu ogólnego, na który składa się suma indywidualnych interesów egoistycznie nastawionych jednostek – to okaże się, że w myśli ekonomicznej zakodowany jest pewien projekt społeczny i pewna wizja wartości. Żeby móc nie tylko tę wizję skrytykować, ale i zaproponować dla niej jakąś alternatywę – w końcu piszemy naszą książkę z perspektywy ekonomistów chrześcijańskich – odwołujemy się do pojęcia dobra wspólnego. Trudno w nauce społecznej Kościoła o pojęcie bardziej mgliste niż „dobro wspólne”…

To prawda. Można je chyba wyobrażać sobie jako sklepienie, którego filarami są inne zasady katolickiej nauki społecznej, takie jak solidarność i pomocniczość, o których zapewne porozmawiamy później. Tym jednak, co

w koncepcji dobra wspólnego najważniejsze, jest myślenie o człowieku w kluczu personalistycznym, to znaczy nie jako o jednostce, lecz jako o osobie, która – pozostając autonomiczna – jest włączona w jakąś wspólnotę. To zupełnie inna antropologia! W perspektywie interesu ogólnego to, co stracili jedni, może być kompensowane przez to, co inni zyskali. W perspektywie dobra wspólnego byłoby to niemożliwe, ponieważ ma ono charakter raczej iloczynu niż sumy. Jeśli któryś ze składników dodawania wynosi zero, suma wciąż może być dodatnia. Jeśli jednak któryś z czynników mnożenia wynosi zero, iloczyn również będzie zerowy. Jest niedopuszczalne, żeby ktoś wychodził na jakichś zmianach niekorzystnie, podczas gdy ktoś inny zgarnia wielokrotne zyski. To, co dobre z punktu widzenia ekonomistów, nie musi być dobre z punktu widzenia wspólnoty. Co na to Vilfredo Pareto ze swoją koncepcją homo oeconomicus?

Pareto bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Pisał, że chce wyizolować z człowieka jego wymiar ekonomiczny i trochę go poobserwować, by następnie na powrót zintegrować go z innymi wymiarami natury ludzkiej: homo faber, homo socialis i tak dalej. Co zrobiła z tym ekonomia? Wzięła ten preparat z wpisaną weń zasadą maksymalizacji satysfakcji i uznała go za całego człowieka. Ma to bardzo poważne konsekwencje społeczne, bo wykształciliśmy już kilka pokoleń, posługując się ubogą antropologią czegoś, czego nie waham się nazywać „ideologią ekonomiczną”. Porównałem to kiedyś do stworzenia


KATOLEW

73

Frankensteina. Nie dość, że Pareto zrobił preparat, który dał nogę z laboratorium, to jeszcze na dodatek zaczął się on w niekontrolowany sposób rozmnażać w naszych sercach i umysłach. Właściwie dlaczego powinniśmy się tym martwić? „Nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes­”…

No dobrze, przyjrzyjmy się więc demograficznemu rozkładowi społeczeństwa. Jedna czwarta to ludzie w wieku przedprodukcyjnym, następna jedna czwarta to ludzie w wieku emerytalnym. Tylko pozostałą połowę, zresztą niecałą, stać na podejmowanie działalności o charakterze ekonomicznym. Co zrobić z resztą? W zekonomizowanym społeczeństwie

ci ludzie są w zasadzie nieobecni, a może nawet niepotrzebni. Mogliby nie istnieć. To pierwszy problem. Problem drugi polega na tym, że jak długo nasze społeczeństwa funkcjonowały w ramach wyznaczonych przez etykę nakazującą umiar – czy to chrześcijańską, czy nawet ateistyczną – homo oeconomicus był trzymany w jakichś ryzach. Te ramy w praktyce przestały dziś istnieć. Emancypacja człowieka ekonomicznego jest niebezpieczna chociażby ze względu na jego brak poszanowania dla podstawowych zasad współżycia społecznego. Popularny wśród katolików projekt konserwatywny zakłada odtworzenie tych ram lub przynajmniej spowolnienie procesu ich zanikania. Nie próbowalibyśmy wtedy →


74

systemowo zaradzić niesprawiedliwościom, lecz raczej łagodzić ich skutki poprzez dobroczynność.

W ten sposób zapomnielibyśmy o strukturalnym charakterze problemów, z którymi się mierzymy. Żyjemy w świecie tak skomplikowanym, że przekracza on zasięg spostrzegania i działania jednostek. Mamy dziś do czynienia z kilkoma poziomami gospodarki: poziomem globalnym, na którym trudno mówić o jakiejkolwiek dobroczynności; poziomem makro, w przybliżeniu pokrywającym się z gospodarką narodową, która – zwłaszcza w przypadku niewielkich państw – znaczy coraz mniej; poziomem mezo, który zbyt często pomijany jest przez ekonomistów, mimo że sytuują się na nim na przykład przedsiębiorstwa; i wreszcie poziomem mikro, to znaczy poziomem jednostki. Ta jednostka może dziś mniej niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego wydaje mi się, że wizja społeczeństwa opierającego się na dobroczynności jest anachroniczna i że nie ma szans na jej realizację. Żeby podejmować działania dobroczynne, trzeba tego drugiego widzieć. W społeczeństwie tak skomplikowanym jak nasze, gdy brakuje twarzy, drugi rozmywa się w abstrakcję i przestaje istnieć. Poszczególnym poziomom gospodarki odpowiadają różne poziomy solidarności. Najniższym i zarazem najważniejszym spośród nich jest według pana rodzina. Dlaczego?

Wciąż stosunkowo niewiele jest opracowań, które wykazywałyby, jak ważne z ekonomicznego punktu widzenia jest gospodarstwo domowe. Bo to jest prawdziwe gospodarstwo, w którym dochodzi do tworzenia i konsumowania dóbr i usług, i to bez prywatnego czy państwowego pośrednictwa. Rodzina może i powinna pełnić wiele funkcji, których państwo ani rynek nie są lub wkrótce nie będą w stanie pełnić, czy to w zakresie opieki nad dziećmi i edukacji, czy to w zakresie przekazywania wiedzy zawodowej, czy to w zakresie ochrony zdrowia i opieki nad osobami starszymi. Kiedy kształtowała się koncepcja społecznej gospodarki rynkowej, rodziny były zarówno centrami produkcji, jak i centrami dystrybucji. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat spora część realizowanych przez nie zadań została przeniesiona na rynek lub na państwo, które w efekcie rozrosło się i ma dziś problem z deficytami. W tym sensie rodzina jest zapomnianym ogniwem łańcucha ekonomicznego. Zapomnianym także w tym sensie, że praca wykonywana w domu nie jest w wielu krajach dowartościowywana, mimo że stanowi znaczną część PKB.

Uważam, że podejmowanie próby włączania jej do PKB jest wielkim błędem. Potrzebujemy przynajmniej dwóch, jeśli nie trzech mierników: jednego, który


służyłby do szacowania wartości dodanej w transakcjach rynkowych, i to właśnie jest PKB; drugiego, przy pomocy którego mierzyłoby się pozarynkową część gospodarki; i trzeciego, który obejmowałby stosunek danego społeczeństwa do środowiska naturalnego. Dziś jednak dominuje tendencja do tego, żeby przedstawiać te trzy wymiary gospodarki na jednej skali, co wiąże się z pewnymi trudnościami o charakterze statystycznym. Ale nie to jest najbardziej niebezpieczne. Jak by to panu wytłumaczyć… Proszę spróbować.

Częściej niż kiedyś jada się dziś na mieście. PKB rośnie, przybywa miejsc pracy, ale przecież tych kilka czy kilkanaście lat temu, kiedy posiłki jadało się w domu, ludzie nie byli głodni. Można więc zaryzykować hipotezę, że dobrobyt się nie powiększył. Przeniesiono tylko działalność ze sfery, która znajdowała się poza obserwacją, do sfery, która jest ujęta w PKB, i wszyscy się z tego cieszą. Zamiana kolacji jedzonej w domu na kolację zamawianą na mieście jest zmianą pozorną z punktu widzenia zaspokajania potrzeb społecznych. Jest ona jednak zmianą jakościową, jeżeli bierze się pod uwagę jej destrukcyjny wpływ na relacje rodzinne. Na tym właśnie polega wycinkowość myślenia o gospodarce wyłącznie w kategoriach PKB. Mówiąc o szacowaniu wartości pracy wykonywanej w domu, mamy na uwadze poprawę sytuacji osób ją wykonujących. Pan twierdzi jednak, że to krok w stronę zrobienia z niej rynkowej transakcji?

To jasne. Istnieją dobra, których nie powinno się wyceniać. Gdy próbujemy to robić, sprowadzimy je do poziomu towarów. A przecież mówimy tu o zaufaniu, o trosce, o poczuciu obowiązku… Czy nie prowadzi to do przyjęcia wyidealizowanej wizji życia rodzinnego, w której to, co nazywa pan „poczuciem obowiązku”, staje się narzędziem wywierania moralnej i ekonomicznej presji na kobiety?

W żadnym wypadku tego nie neguję. Uznanie, z którym w naszym społeczeństwie jest bardzo kiepsko, nie jest jednak tożsame z wyceną. Trzeba zastanowić się nad innymi sposobami dowartościowania pracy wykonywanej w domu, co nie wyklucza na przykład obłożenia jej ubezpieczeniem społecznym. Co to znaczy, że – jak napisał pan w swojej książce – „państwo ma podlegać rodzinom, a nie na odwrót”?

Rodzina jest pierwotna w stosunku do państwa. To jeden z filarów katolickiej nauki społecznej. Państwo wyręcza ją w takim zakresie, w jakim jest to niezbędne, ale nie może być dla niej substytutem. To ona, a nie państwo, tworzy bowiem człowieka. Czy zasada pomocniczości, którą właśnie pan sformułował, nie pozostaje przypadkiem w konflikcie z równie ważną dla katolickiej nauki społecznej zasadą solidarności? Gdy wsparcie adresowane jest tylko do najbardziej potrzebujących, z pominięciem klasy średniej, bardzo łatwo o utożsamienie ich z „darmozjadami” i o domaganie się dalszego ograniczenia świadczeń przez „zadowoloną większość”… →

KATOLEW

75


76

To, co dobre z punktu widzenia ekonomistów, nie musi być dobre z punktu widzenia wspólnoty.

Myślenie o innych ludziach jako o „darmozjadach” jest łatwe, jeśli istnieje pomiędzy nami duży dystans, który sprawia, że nie znamy warunków ich życia. Naciąganie na świadczenia społeczne jest zjawiskiem tym bardziej powszechnym, z im większą biurokracją mamy do czynienia. Dlatego dobrym pomysłem jest przenoszenie polityki społecznej z poziomu centralnego na poziom lokalny. Pisze pan, że solidarność nie musi oznaczać wysokiego opodatkowania i rozrośniętej polityki społecznej.

Wydaje mi się to bardzo istotne, bo jeśli korzysta się z państwowego pośrednictwa, to przynajmniej trzydzieści procent tego, co zostało pobrane, finansuje działanie systemu podatkowego. Po drugie, transfery społeczne są zazwyczaj indywidualizowane, co nie pomaga w utrzymywaniu relacji rodzinnych. Po trzecie, świadczenia są przyznawane nie według potrzeb, lecz według arbitralnie przyjętych norm, co w zróżnicowanych wewnętrznie krajach jest przyczyną niesprawiedliwości. Świadczenia zbyt niskie, by móc dzięki nim zaspokoić podstawowe potrzeby, lub stygmatyzujące swoich beneficjentów też nie służą podtrzymywaniu ich relacji z innymi­…

Wykluczenie spowodowane brakiem środków wystarczających na godne życie wymaga odpowiedzi społecznej. Świadczenie jest jednak tylko plastrem, który nie zastąpi kompleksowej terapii. Jakie są inne, oprócz rodzinnego, poziomy solidarności?

Drugim poziomem jest poziom przedsiębiorstwa, które – podobnie jak rodzina – pozwala na wspólne

wytwarzanie wartości dodanej. Sposób podziału tej wartości jest jednak wątpliwy ze względu na przepaść ziejącą pomiędzy wynagrodzeniem kapitału, to znaczy tym, co otrzymują właściciele, a wynagrodzeniem pracy, to znaczy płacami pracowników. W przeszłości krytykowano nieraz przedsiębiorstwa za paternalizm, ale jedną z zalet paternalistycznych przedsiębiorstw było to, że brano w nich pod uwagę nie tylko wkład, lecz także potrzeby poszczególnych pracowników. Dzisiaj potrzebne są surowe regulacje, wymuszające na pracodawcach płace w takiej wysokości, która pozwoliłaby na zaspokojenie podstawowych potrzeb pracowników. Tak czy inaczej, to właśnie byłby poziom drugi. Poziom trzeci to poziom państwowej redystrybucji, który jest tym mniej potrzebny, im lepiej funkcjonują dwa niższe poziomy. Na końcu jest poziom globalny, o którym też można mówić, choć przecież te 0,4 procent PKB, które skapuje z Północy na Południe, to kpina. Twierdzi pan, że rynek z definicji nie jest instytucją inkluzywną i że inkluzywne może być co najwyżej społeczeństwo, które posługuje się gospodarką rynkową. Co to w praktyce oznacza?

Dla rynku potrzeby, których nie da się spieniężyć, po prostu nie istnieją. Nie znaczy to jednak, że są one nieistotne ze społecznego punktu widzenia. Jeżeli brakuje tkanki społecznej, która korygowałaby funkcjonowanie rynku, to rośnie grupa wykluczonych i pojawia się zapotrzebowanie na działalność redystrybucyjną. Rynek mógłby być mechanizmem integrującym, gdybyśmy sięgnęli na przykład do koncepcji „sprawiedliwej ceny”. Jeżeli określa się jej wysokość, biorąc pod uwagę


Na poziomie mezo, to znaczy poprzez tworzenie pewnej kultury pracy i zatrudnienia?

Właśnie. Nie brakuje inicjatyw różnego typu, czy to podmiotów ekonomii społecznej, czy to firm działających na zasadzie non-profit. Odradza się ruch spółdzielczy, i to jako alternatywa dostosowana do wymogów dnia dzisiejszego, nie zaś jako skansen XIX-wiecznej ekonomii. Inicjatywy, o których pan mówi, potrzebują jednak państwowej ochrony przed patologiami rynkowej konkurencji. Lokalna spółdzielnia nie da rady transnarodowej korporacji.

Dlatego mówiłem o działaniu dwutorowym. Można oczywiście opowiedzieć success story takiej albo innej inicjatywy, ale na tej drodze więcej jest na razie trupów niż zwycięzców. Bardzo potrzeba myślenia o alternatywnych sposobach działania ekonomicznego na poziomie władz centralnych.

W księgach Starego Testamentu sformułowane zostały pewne reguły pomagające przetrwać społeczeństwu. Społeczeństwu, które ma nie tylko teraźniejszość, lecz także przeszłość i przyszłość. Zasada roku jubileuszowego, postulująca powszechne uwolnienie od długów raz na pięćdziesiąt lat, jest wizją cyklicznego powrotu do punktu wyjścia. W 1997 roku, gdy zaczynała się właśnie kampania na rzecz umorzenia długów państw Trzeciego Świata, zorganizowaliśmy w Jerozolimie seminarium, w którym wzięli udział duchowni, ekonomiści i filozofowie. Na ostatnim spotkaniu jeden z uczestników seminarium wypowiedział zdanie, które wróciło do mnie kilka lat temu: „Jubileusz załatwia w sposób uporządkowany to, co kryzys finansowy załatwia w bałaganie”. O co chodzi? O obietnice bez pokrycia. Jubileusz wprowadza pewien horyzont czasowy do myślenia ekonomicznego i to może mieć bardzo pozytywne skutki. Wracając jednak do pańskiego pytania, wydaje mi się, że współczesne problemy tylko trochę różnią się od problemów, z którymi na poziomie ekonomicznym i finansowym mierzył się Izrael. Pytania o sprawiedliwą cenę, o spójność społeczną i o strukturalne zło pozostają aktualne. Sądzę, że odpowiedzi, których udzielił na nie naród wybrany, mogą być dla nas inspirujące.

Napisał pan, że w urynkowionym społeczeństwie, w którym relacje międzyludzkie są zastępowane przez transakcje, nawet płynące szerokim strumieniem transfery nie złagodzą działania rynku.

Zgadza się. Bo co można zrobić z pieniądzem? Można tylko pójść na rynek i go wydać. W dłuższej perspektywie prowadzi to do osłabienia więzów solidarności rodzinnej, które są kluczowe dla zachowania równowagi społecznej. Zastąpienie usług świadczonych sobie nawzajem przez członków rodzin transferami społecznymi byłoby krokiem w stronę gospodarki rynkowo-rozdzielczej. Czegoś pośredniego między thatcherowskim liberalizmem i upadającą komuną. To nie brzmi obiecująco. W swojej książce stosunkowo często odwołuje się pan do wątków biblijnych, jak choćby do starotestamentowej zasady roku jubileuszowego. Czy język ekonomii biblijnej daje się uniwersalizować i przekładać na język świeckiej myśli ekonomicznej?

Prof. Paul H. Dembinski jest ekonomistą, wykładowcą uniwersytetów w Genewie i we Fryburgu. Dyrektor Obserwatorium Finansowego w Genewie. Prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia na rzecz Promocji Nauczania Społecznego Kościoła i członek rady naukowej watykańskiej Fundacji Centessimus Annus.

Zofia Rogula zofiarogula@gmail.com

77 KATOLEW

warunki, w których żyją kupujący i sprzedający, to mamy do czynienia z ogniwem solidarności, które łagodzi działanie rynku, nie wychodząc poza ramy rynkowych instytucji. Jeżeli jednak w grze rynkowej udział biorą wyłącznie homines oeconomici, to na sprawiedliwą cenę po prostu nie ma miejsca. Każdy bierze tyle, ile jest w stanie urwać. Jednostkowe zachowania są ważne, ale żeby mogły się one upowszechnić, potrzeba zmian politycznych. Trzeba działać dwutorowo: na poziomie makro i na poziomie mezo.


78

Dziurawe sieci solidarności W świecie rosnących nierówności i coraz większego wykluczenia społecznego transfery społeczne stają się coraz ważniejsze dla tych, którzy przelecieli przez oczka dwóch pierwszych sieci solidarności: rodziny oraz rynku pracy.

Paul H. Dembinski, Simona Beretta Zuza Wicha

O

d 2007 roku nie jest już tajemnicą, że finanse nie spełniły swoich obietnic. Brak natomiast zgody co do tego, dlaczego tak się stało. Najczęściej za źródło kryzysu uznawano liczne dysfunkcje obecne w świecie finansów: chciwość, nadużywanie zaufania […], asymetrię informacji, konflikty interesów i wiele innych. Jednak wszystkie one nie zdołałyby wyrządzić tak wielkich szkód, gdyby nie pojawiła się mniej uświadomiona przyczyna, która przez dekady znajdowała się poza naszym polem widzenia. Zachodnie społeczeństwa bezwarunkowo zaufały obietnicom postępu i budowania lepszego świata na bazie technicznej racjonalności. Ponieważ do realizacji tej obietnicy potrzebni byli finansowi wolni strzelcy, zaczęto od uwolnienia finansów tak, by dać im pole do popisu. Uzasadnieniem dla zgody na takie rozwiązanie była nadzieja i oczekiwania, że dodatkowe środki wygenerowane przez rynki finansowe uśmierzą narastający niepokój egzystencjalny Zachodu „wyzwolonego” od okowów religii. I tak oto zostały otwarte drzwi do technicznej racjonalności opracowanej za sprawą nauk finansowych po to, by pływając po bezkresie wolnych rynków globalnych, utopić duchowe rozterki w materialnym dobrobycie i (fałszywym) poczuciu bezpieczeństwa. […] Źle ulokowane zaufanie Powodem, dla którego finanse ostatecznie nas okłamały, jest prosty fakt: nie potrafią one zapewnić

trwałego rozwiązania problemu lęków egzystencjalnych mieszkańców krajów rozwiniętych. Po prawdzie po trzech dekadach finansowej euforii wiemy już, że finanse przede wszystkim nie zasłużyły na tak wielkie zaufanie. Inaczej mówiąc: zaufanie zostało źle ulokowane. Zachodnie społeczeństwa przyjęły bezkrytycznie obietnice ze strony rynków finansowych, nie dokonując nawet minimalnej filozoficznej oceny. Decydenci i kluczowi intelektualiści, którzy przygotowali grunt pod finansową euforię, pozostali świadomie głusi na całe pokolenia moralistów, którzy tak naprawdę nigdy nie przestali przestrzegać przed pokusami i uwodzicielską mocą pieniądza. Ostrzeżenia te powtarzają się przez całą historię ostatnich dwóch tysiącleci: począwszy od Ewangelii i nauk Jana Chryzostoma […], a skończywszy na wystąpieniach i dokumentach papieża Franciszka, który w jednym ze swych przemówień odniósł się do tyranii pieniądza i finansów: „Jedna z przyczyn […] kryje się w stosunku do pieniądza, w akceptowaniu jego panowania nad nami i nad naszymi społeczeństwami. Tym samym kryzys finansowy, który przechodzimy, sprawia, że zapominamy o jego pierwotnym źródle, tkwiącym w głębokim kryzysie antropologicznym. […] Solidarność, która jest skarbem ubogich, często uważana jest za rzecz szkodliwą, sprzeczną z finansową i ekonomiczną racjonalnością. Podczas gdy dochody mniejszości gwałtownie rosną, dochody większości spadają. Ten brak równowagi bierze się z ideologii, które promują absolutną autonomię rynków i spekulację finansową, tym samym odmawiając państwom, do których należy przecież troszczenie się o dobro wspólne, prawa do kontroli. Wprowadzona zostaje nowa niewidzialna tyrania, niekiedy wirtualna, która jednostronnie i bez


KATOLEW

79

odwołania narzuca swoje prawa i reguły. Do tego dochodzi także szerząca się korupcja i egoistyczne uchylanie się od płacenia podatków, które nabrały zasięgu światowego. Żądza władzy i posiadania stała się nieograniczona. Za tą postawą kryje się odrzucenie etyki, odrzucenie Boga. Zupełnie tak jak solidarność, etyka drażni! Uważana jest za rzecz szkodliwą: za zbyt ludzką, bo relatywizuje pieniądz i władzę; za zagrożenie, ponieważ odrzuca manipulację i podporządkowywanie sobie osoby. Etyka prowadzi bowiem do Boga, który nie podlega kategoriom rynkowym”. […] Nieograniczone zaufanie, którym obdarzono finanse uznane przez świat za pana i przewodnika, trwało w okresie finansowej euforii i było współczesnym wyrazem bałwochwalstwa. Ubóstwiliśmy pieniądz, przed czym ostrzegał nas Jezus. Mammon, czyli pieniądz, to „ogólny ekwiwalent” obdarzony magiczną mocą w stosunku do rzeczy i ludzi, szczególnie na otwartych przestrzeniach globalnych rynków. […] Kryzys obnażył głębokie duchowe i antropologiczne korzenie bałwochwalstwa – wykraczające daleko poza dziedzinę finansów. Czy finanse są złe ze swej istoty? Oczywiście, że nie – tak długo, jak pozostają narzędziem służącym do osiągania celów zewnętrznych, leżących poza sferą

finansów. Gdy zwycięża wsobność, a techniki finansowe służą jedynie bezcelowemu gromadzeniu coraz większej ilości płynnego bogactwa, finanse zaczynają podważać swój własny sens istnienia i wiodą nas na manowce, narażając na niebezpieczeństwo. […] Cztery nieporozumienia U podstaw obecnego kryzysu leży uwodzicielski światopogląd w rzeczywistości wywodzący się z charakterystycznych dla naszych czasów dezorientacji i pomieszania, które doprowadziły do szkodliwego ulokowania zaufania w technikach finansowych: • Pomieszanie finansów jako środka do celu i jako celu samego w sobie. Będąc ciągiem cyfr, pieniądze są zbiorem nieskończonym. Dlatego ich gromadzenie nie ma żadnego teoretycznego końca. Podobnie jest z chciwością, która jest pragnieniem posiadania więcej dla samego posiadania, bez żadnego zewnętrznego celu. Gdy coraz trudniej wskazać cel i finał działania, pojawia się pokusa, by akumulowanie bogactwa stało się celem samym w sobie; • Pomieszanie konkretnego partnera transakcji z anonimowym, pozbawionym twarzy rynkiem. Na współczesnych rynkach finansowych anonimowy tłum posiadaczy aktywów oddziałuje wzajemnie poprzez →


80

standaryzowane kontrakty. W ten sposób osoba, z którą się taki kontrakt zawiera, znika. Roztapia się w homogenicznej masie podobnych jej, potencjalnych partnerów kolejnych transakcji. W całkowicie anonimowym, zdepersonalizowanym kontekście, w którym osoby zostają zastąpione abstrakcjami „rynku” czy „konsensusu”, pojęcia etyki i odpowiedzialności za przyszłe czyny i ich konsekwencje tracą znaczenie. W najlepszym przypadku odpowiedzialność ograniczona zostaje do finansowej kompensacji za uczynione szkody, zapłacona po fakcie. To pomieszanie prowadzi do totalnego zaniku sensu odpowiedzialności za przyszłe poczynania […]; • Pozbawione wrażliwości wymiany między teraźniejszością i przyszłością, a często także przeszłością. Finanse polegają na operacjach międzyokresowych, w których czas jest jedynie zmienną w równaniu. […] Z finansowego punktu widzenia teraźniejszość i przyszłość podlegają wzajemnej wymianie. Tymczasem w prawdziwym życiu czas jest subiektywny i nieodwracalny. To nie tylko chronologiczny porządek równoważnych i wymiennych sekund, ale zestaw niepowtarzalnych momentów o nierównej, subiektywnej wartości […]; • Pomieszanie rzeczywistości faktycznej i wirtualnej. Z jednej strony współczesne finanse manipulują symbolami w abstrakcyjnych, wirtualnych światach formuł i arkuszy kalkulacyjnych. Ale z drugiej – dotyczą płatności, własności, długu, tworzenia aktywów

i handlu nimi, czyli należą do rzeczywistego świata prawdziwych ludzkich uczynków. […] Obraz wirtualny jest zwykle prostszy, mniej zniuansowany, bardziej bezpośredni i nieciągły. W większym stopniu składa się on z dających się powiększyć lub pomniejszyć symbolicznych figurek niż z żywych ludzi czy przedmiotów materialnych. Finanse, zgodnie z ich konstrukcją, działają w gładkich wirtualnych przestrzeniach i kształtują rzeczywistość realną jedynie pośrednio. Ze względu na nierzeczywisty charakter tej wirtualnej przestrzeni specjaliści finansowi mają tendencję do niedoceniania oporu i ograniczeń prawdziwego świata. Te cztery nieporozumienia i pomieszania w okresie bezprecedensowej ekspansji rynków finansowych przetarły szlak w umysłach wielu ludzi. Bez wątpienia wniosły niemały wkład w ożywienie i wzmocnienie bałwochwalstwa pieniądza i finansów. Uwodzicielska moc pieniądza podparta tą dezorientacją przyczyniła się do zbudowania światopoglądu […], w którym bezimienny (nieludzki), funkcjonujący poza czasem (wieczny, wyrwany z historii), abstrakcyjny (zorientowany na siebie, bez odniesień do rzeczywistości), samoaktualizujący się świat kręci się dzięki nieistnieniu jakichkolwiek hamulców moralnych i dzięki chciwości, instynktowi gromadzenia bez końca i bez ograniczeń. […] Obecny kryzys będzie trwał tak długo, jak długo ufność niegdyś pokładana w finansach nie zostanie przeniesiona tam, gdzie jej miejsce. Ludzkość musi uwolnić


się od bałwochwalstwa i zniszczyć złotego cielca, a przez to odnaleźć na nowo powołanie do pracy nad dobrem wspólnym. Katolicka nauka społeczna stanowi wspaniałe wsparcie, gdyż jej najważniejsze zasady mogą być inspiracją prowadzącą ostatecznie do odnalezienia ekonomicznego i społecznego wymiaru wiary. Przestrzeń dobra wspólnego Ekonomiczny dyskurs skupiony jest na tych, którzy mogą wspierać działalność produkcyjną. To oznacza, że blisko połowa społeczeństwa znika z radaru ekonomistów. Brakujące 50 procent spektrum to dzieci i osoby starsze, a także ci, których rynek odrzuca (z różnych powodów) jako nienadających się do produktywnej pracy. Z ekonomicznego punktu widzenia wspomniane grupy w najlepszym przypadku są beneficjentami publicznych transferów, w najgorszym – stanowią brzemię i źródło kosztów dla społeczeństwa. Dlatego skala transferów publicznych jest zwykle ekonomiczną miarą solidarności danego społeczeństwa. Gdy już raz zdefiniujemy ją w taki uproszczony sposób, solidarność okazuje się automatycznie zagrożeniem dla efektywności ekonomicznej – ze względu na konieczność nakładania podatków i ignorowanie rynkowej dyscypliny za sprawą transferów. Takie spojrzenie na solidarność […] jest jednak zbyt upraszczające: nawet jeśli większa solidarność i ograniczenie nierówności wymaga zwiększonego dzielenia się owocami produkcji, to finałem nie muszą być nadmierne opodatkowanie i przerośnięta polityka społeczna.

Solidarność oznacza dzielenie się ograniczonymi zasobami – jakakolwiek by nie była ich natura. Pieniądze mogą kupić wiele, ale solidarność w swoim prawdziwym sensie ma wiele wymiarów i wykracza daleko poza kwestię pustego czy pełnego portfela. Stanowiąc horyzontalną więź w obrębie grupy, może być efektywna na różnych płaszczyznach, w tym także – paradoksalnie – w rzeczywistym świecie. Pierwszym i bezpośrednim poziomem solidarności w każdej społeczności jest rodzina – traktowana zarówno wąsko, jak i szeroko. Na łonie rodziny powstaje to, czego nie sposób kupić, a co jest co najmniej tak samo ważne dla ludzkiej godności jak dzielenie się pieniędzmi. Rodzina bowiem to przestrzeń, w której przychody i zasoby pieniężne używane są w celu osiągnięcia rodzinnego dobra wspólnego. W społeczeństwach północnej półkuli globu solidarność rodzinna skurczyła się do najmniejszych możliwych rozmiarów, czego najlepszym przykładem jest liczba gospodarstw domowych rodziców samotnie wychowujących dzieci. Tam, gdzie solidarność rodzinna przestaje działać, na pomoc wzywane są instytucje państwowe lub rynkowe. Niemniej te funkcjonują wyłącznie w dziedzinach związanych z pieniędzmi i transakcjami. Na półkuli południowej solidarność rodzinna jest silniejsza, choć również się kurczy – szczególnie w miastach. Najlepszym sposobem na zilustrowanie siły rodzinnych więzi są kwoty przekazów pieniężnych, które gastarbeiterzy ślą do →

KATOLEW

81


82

swoich bliskich w ojczyźnie. Można zatem wyciągnąć wniosek, że zarówno na Północy, jak i na Południu każde działanie (indywidualne czy instytucjonalne), które zwiększa autonomię, znaczenie i zasoby rodziny, przekłada się na zwiększenie poziomu rodzinnej solidarności i wzajemnej odpowiedzialności w obrębie społeczeństwa. Mając to na uwadze, władze powinny stale pamiętać, że ich zadaniem jest służyć i wzmacniać rodziny, a nie je zastępować. Zapomnianą regułą katolickiej nauki społecznej jest to, że to państwo ma podlegać rodzinom, a nie na odwrót. Wzmacniana przez środki społeczne solidarność w obrębie rodziny jest więc centralnym elementem katolickiej nauki społecznej. Relacje zamiast transakcji Drugi poziom solidarności jest związany z włączającą (integrującą) funkcją rynku pracy. Miejsce pracy to nie tylko przestrzeń, w której zarabiane są pieniądze – to tam ma miejsce uznanie wkładu każdego pracującego, którego wysiłek powiększa dobro wspólne. Włączające miejsca pracy, polityki i postawy oparte są na chęci dzielenia się – pracą i zarobkami – z wszystkimi zainteresowanymi. Jak w przypowieści o robotnikach w winnicy, obciążenie pracą (a także produktywność) oraz wynagrodzenie powinny być dzielone w taki sposób, aby nawet najsłabszy mógł godnie żyć. Oznacza to, że przedsiębiorstwo musi być postrzegane jako wspólnota nakierowana na powiększanie swojego specyficznie pojmowanego dobra wspólnego, co oznacza, że ma tu znaczenie wewnętrznie występująca solidarność. W związku z tym wiele zależy od tego, jak właściciele (akcjonariusze) i kierownictwo rozumieją swoje zadanie polegające na rozwijaniu solidarności pomiędzy poszczególnymi częściami składowymi

firmy. Takie postawy idą wbrew obowiązującej menedżerskiej mantrze, głoszącej, że efektywność wymaga zniesienia wzajemności relacji oraz ścisłej równości wkładu do produkcji i płynącego z tego tytułu udziału w wynagrodzeniu. W rezultacie w większości przedsiębiorstw – szczególnie w tych wielkich – wynagrodzenie jest coraz ściślej związane z produktywnością. Trzecim poziomem solidarności są transfery pieniężne. To najbardziej widoczna forma solidarności – więc na niej najczęściej skupiają się ekonomiści. Najłatwiej ją zmierzyć, ale też ma najmniej osobisty charakter i najłatwiej dezorientuje badaczy. W świecie rosnących nierówności i coraz większego wykluczenia społecznego tak zwane transfery społeczne stają się coraz ważniejsze dla tych, którzy przelecieli przez oczka dwóch pierwszych sieci solidarności. Względna wielkość publicznych transferów jest bardzo zależna od kraju i poziomu dochodów: w tak zwanych krajach o wysokich dochodach stanowią one 12 procent dochodu narodowego, podczas gdy w Ameryce Łacińskiej jest to 4 procent, a w krajach afrykańskich – 1 procent. […] Dobroczynność i filantropia mogą być postrzegane jako czwarty poziom solidarności. W sytuacji, gdy trzeci poziom jest zbyt słaby lub nie funkcjonuje właściwie, dobroczynność i filantropia pomagają w zwalczaniu najbardziej dotkliwych form wykluczenia i trudno sobie wyobrazić ich zupełny brak. Kryzys finansowy pokazał też kruchość sytuacji, w której wzywa się na pomoc system transferów publicznych, by zastąpić kurczącą się solidarność rodzinną. Stało się to czytelne szczególnie w krajach półkuli północnej. Nietrwałość takiego rozwiązania leży u podstaw europejskiego kryzysu zadłużenia. Dlatego właśnie rodziny i pojedynczy ludzie, ale także przedsiębiorstwa powinny wyciągnąć stosowną lekcję


KATOLEW

83

Niniejszy artykuł jest fragmentem książki „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa M. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na przedruk. Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.

i rozpocząć kroki naprawcze w celu rozwiązania problemu u źródła. O solidarność na poziomie rodziny i firmy powinny walczyć zarówno instytucje, jak i osoby prywatne. Kroki te, połączone z należytą uwagą poświęconą ludzkiej godności, powinny pogłębić relacje społeczne i w rezultacie zapobiec wykluczeniu społecznemu ze względu na przejście z anonimowego charakteru relacji w charakter bezpośredni i osobisty. Z tego tylko powodu takie inicjatywy powinny skoncentrować się w większym stopniu na rozmaitości owoców relacji międzyludzkich – zamiast opierać się wyłącznie na transakcjach nastawionych na efektywność. Działania tego typu wymagają odwagi, wyobraźni i inspiracji, której dostarczyć może katolicka nauka społeczna.

Prof. Paul H. Dembinski jest ekonomistą, wykładowcą uniwersytetów w Genewie i we Fryburgu. Dyrektor Obserwatorium Finansowego w Genewie. Prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia na rzecz Promocji Nauczania Społecznego Kościoła i członek rady naukowej watykańskiej Fundacji Centessimus Annus.

Zuza Wicha zuzawicha@gmail.com


84

Praca jest święta

przychodzi na świat w Soisy-surSeine

wstępuje do Zakonu Kaznodziejskiego

zostaje profesorem historii dogmatów w Le Saulchoir

jego książka trafia na indeks ksiąg zakazanych, a on sam zostaje usunięty z Le Saulchoir

współpracuje z ruchem księżyrobotników

Maciej Papierski

Z

wrot ku problematyce społecznej, który nastąpił w Kościele po Soborze Watykańskim II, jest dziś powszechnie przyjmowany do wiadomości. Zazwyczaj jednak słabo pamięta się o okresie, który poprzedził te zmiany. Chociaż bowiem postanowienia soboru rzeczywiście były przełomowe, jego są one owocami długiej debaty. Już wiele lat wcześniej pojawiły się wezwania do odświeżenia i uporządkowania katolickiej nauki społecznej. Ich autorem był między innymi ojciec Marie-Dominique Chenu, wybitny filozof, teolog i duszpasterz, który całą swoją działalność intelektualną poświęcił poszukiwaniu rozwiązań najdonioślejszych problemów swoich czasów. Jako dominikanin Chenu doskonale znał myśl Tomasza z Akwinu – wykładał zresztą historię filozofii średniowiecznej w Instytucie Katolickim w Paryżu

jako ekspert bierze udział w obradach Soboru Watykańskiego II

1990

1965

1962

1953

1942

1920

1913

1895

Marie-Dominique Chenu

umiera w Paryżu

– a jednak nie uważał jej za ostateczne wytłumaczenie rzeczywistości. Świadom, że filozofia Tomasza kształtowała się w warunkach średniowiecza i przystawała do wymogów ustroju monarchicznego, zadawał sobie raczej pytanie o to, jakich idei potrzebuje współczesność. Tomasz potrafił wyciągać wnioski z bieżących układów społecznych, posługując się kategoriami bliskimi ludziom swoich czasów. Być może rzeczywiście uważał monarchię za odzwierciedlenie boskiego porządku w życiu społecznym, ale Marie-Dominique Chenu zinterpretował ten fakt inaczej: Tomasz rozpoznał, w którym punkcie historii się znajduje i jakie stawia to przed nim wymagania. I my – twierdzi Chenu – powinniśmy pytać o specyfikę i największe potrzeby naszej epoki, by tworzyć filozofię, która byłaby zarazem zrozumiała i użyteczna. Ten wielokrotnie powtarzany przez niego postulat sprawił, że zaczęto nazywać Chenu „teologiem znaków czasu” – interpretatorem sposobów, na jakie Bóg objawia się w historii, a zwłaszcza wszędzie tam, gdzie zagrożone są wolność i godność człowieka. Wśród takich znaków francuski


komunistów lub porzucanie duszpasterstwa na rzecz aktywności politycznej. Działalność w tym ruchu kosztowała samego Chenu ośmioletni zakaz wykładania w Paryżu wraz z koniecznością opuszczenia miasta. Ostatecznie jednak, po zawarciu pewnych kompromisów i dokonaniu różnych modyfikacji, Mission de France ponownie uzyskała aprobatę Watykanu, a za sprawą Jana XXIII i Pawła VI głos księży stanowczo ujmujących się za robotnikami stawał się w coraz większym stopniu oficjalnym głosem Kościoła. Najważniejsza rozprawa ojca Chenu, zatytułowana „O teologię pracy”, jest jednym z pierwszych tekstów teologicznych w całości poświęconych tej problematyce. Dominikański myśliciel ma więc swoje miejsce wśród tych, którzy kładli podwaliny pod współczesną myśl społeczną Kościoła. To, co znalazło później swój wyraz choćby w encyklice „Laborem exercens” Jana Pawła II, dojrzewało właśnie dzięki dominikaninowi. Kiedy w roku 1955 publikował on swój esej, było to zaledwie wołanie o pierwszy krok ku teologii pracy. Trudno jednak powiedzieć, by Chenu poprzestał na samym spostrzeżeniu problemu. Jego jasny wykład na temat wartości ludzkiego wysiłku i stawania się człowiekiem poprzez twórczość nadal stanowi ważny punkt odniesienia dla współczesnych teologów. Przede wszystkim jednak jego myśl pozwala zrozumieć, że teologia, która nie zamyka oczu na tragedię swoich czasów, może być pośredniczką pomiędzy Dobrą Nowiną a polityką, ujmując się w imię Boga za pokrzywdzonymi i broniąc społecznej sprawiedliwości.

85 KATOLEW

myśliciel wymieniał między innymi emancypację kobiet, upadek kolonializmu czy procesy globalizacji. Zasadniczym wyzwaniem dla teologii i filozofii XX wieku, które dostrzegał Chenu, było jednak zdecydowane odniesienie się do losu robotników, to znaczy ludzi pracy. Nie chodziło mu jedynie o ich ewangelizację i prowadzenie duchowe, lecz także o wypracowanie myśli, która tłumaczyłaby sens ich wysiłku w świetle nauki o Bogu. Chenu uważał, że potrzebny jest teologiczny namysł nad pracą, który przywróciłby pracującym godność i należny szacunek. Oderwanie teologii od spraw codziennego doświadczenia było jego zdaniem skutkiem dualistycznego patrzenia na człowieka – prowadzącego do pogardy dla materii przekonania, że ciało jest czymś mniej wartościowym od duszy. Robotnicy są lekceważeni, ponieważ uważa się, że ich praca zaspokaja potrzeby niższego rzędu. Jeżeli jednak – argumentował Chenu – człowiek jest jednością, to nie można dokonywać tego rodzaju hierarchizacji. Praca fizyczna nie jest czymś nieczystym, lecz czymś świętym, i dlatego wymaga czci i ochrony. Z podobną niechęcią Chenu odnosił się do fideizmu, to znaczy takiej postawy wobec Boga, w której neguje się znaczenie rozumu dla aktu wiary. Uważał, że tylko rozumne działanie pozwala w pełni realizować Bożą wolę. Nie zgadzał się też na dzielenie świata na ten duchowy i ten doczesny, w którym ludzie muszą cierpieć niedolę, aż w końcu zostaną wyswobodzeni przez śmierć, bez próby jego racjonalizacji i naprawy. Rozum powinien dominować wszędzie tam, gdzie chodzi o urządzenie życia społecznego, którego kształt w dużej mierze zależny jest od politycznego projektu. Z myśli ojca Chenu obficie czerpał ruch księży-robotników, którego najsłynniejszym przedstawicielem był Jacques Loew. Założona w 1941 roku inicjatywa Mission de France miała na celu krzewienie chrześcijaństwa wśród tych, których nieludzki ciężar pracy wyłączył z kultury, niszcząc ich duchowe przywiązania i swobody. Księża-robotnicy chcieli nieść Boga ludziom pracy nie poprzez wygłaszane z ambon homilie, lecz poprzez dzielenie z nimi trosk codzienności. Mieli pracować w fabrykach i zakładach, spełniając jednocześnie rolę ewangelizatorów i przewodników. Chenu nie tylko był ich ideowym ojcem, lecz także pełnił funkcję decyzyjną – miał wpływ na delegowanie księży na misje do kopalń, portów i hal produkcji. Losy Mission de France są burzliwe: Rzym traktował ją początkowo jako kontrowersyjny eksperyment, potem zarzucał księżom niejednoznaczny stosunek do


86

Polska dyplomacja kulturalna, czyli Kopernik w BBC Nowy rząd mógłby wdrażać ważne dla siebie wartości, przypominając, że koncepcja Europy Roberta Schumana zbudowana jest na chrześcijańskich ideałach. Jeżeli jednak chce wprowadzić nową dyplomację kulturalną, odcinając się radykalnie od osiągnięć poprzedniej ekipy, poniesie porażkę.

Z Anną Umińską-Woroniecką rozmawiają Katarzyna Kucharska-Hornung i Jarosław Ziółkowski Katarzyna Kucharska-Hornung

Szef Instytutu Adama Mickiewicza, Paweł Potoroczyn, zbudował swoją wizję dyplomacji kulturalnej na twierdzeniu, że w przeciwieństwie do dyplomacji politycznej służy ona mówieniu prawdy.

Z prawdą w dyplomacji kulturalnej bywa różnie. Pewne rzeczy, których nie chcemy przekazać, pomijamy, a pewne rzeczy, które chcemy zaakcentować, prezentujemy. Zgadzam się z tym, że trzeba mówić prawdę. Tyle tylko, że problem w polskim wydaniu sprowadza się do pytania: kto ma tę prawdę i co to jest prawda. Czyli wchodzimy w politykę.

Dyplomacja kulturalna jest inspirowana przez rząd i kształtowana poprzez system grantów, którymi zarządza Instytut Adama Mickiewicza, ale również takie rządowe podmioty i agencje jak Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Instytut Książki, Narodowe Centrum Kultury i inne. Jako instytucja państwowa, IAM, kształtując swój program, dokonuje wyborów estetycznych i ideowych. Stawia na tych artystów i te inicjatywy, które mu odpowiadają pod względem treściowym. Przykładowo, może nie chcieć promować pani Dulskiej, tylko twórczość Gombrowicza. Na tej samej zasadzie pan Dziedziczak [wiceminister w MSZ odpowiedzialny m.in. za dyplomację publiczną i kulturalną – przyp. red.] może zadecydować, że promowane będą wydarzenia związane z Chrztem Polski. Dyplomacja kulturalna ma ścisły związek z polityką zagraniczną. Pozytywnym przykładem tego powiązania

jest I, CULTURE Orchestra złożona z muzyków pochodzących z Polski i państw Partnerstwa Wschodniego. To udane przedsięwzięcie artystyczne, ale ściśle związane z działalnością polityczną – Polska była architektem tego projektu. Chodzi więc raczej nie o mówienie, ale o konstruowanie prawdy, co sprawia, że poruszamy się jednak w obszarze kampanii wizerunkowych.

I tak, i nie. Dyplomacji kulturalnej nie da się zrobić z niczego. Sztucznie wykreowanego obrazu nikt nie „kupi”. Zwykle najpierw to ludzie w Polsce, w Warszawie, we Wrocławiu, w Krakowie chodzą na określoną sztukę czy operę. Później można ją przedstawić za granicą i zyskać uznanie. Potoroczyn ma dużą charyzmę. Mówi o prawdzie, ale czasem można odnieść wrażenie, że jest szefem dużej agencji marketingowej. Czy w takim razie bardziej chodzi o kulturę, czy o dyplomację?

Myślę, że to nie w sposobie wyrażania wizji IAM przez Pawła Potoroczyna tkwi prawdziwy problem. Jeśli spojrzeć z odleglejszej perspektywy, brak jest jednej spójnej strategii promocji Polski, która objęłaby nie tylko IAM, ale też Instytuty Polskie, Polską Agencję Informacji Zagranicznej, spajałaby wysiłki Ministerstwa Kultury, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego i Ministerstwa Gospodarki. Przez dwadzieścia sześć lat nie udało się wypracować takiej strategii. Wizje poszczególnych osób i instytucji konkurowały ze sobą – która zrobiła lepiej, która


Teraz, zamiast Polski nowoczesnej, mamy promować Polskę w doniosłych momentach historycznych.

Wielu się na to oburza, ale ja uważam, że w ubiegłych latach zaniedbano dyplomację historyczną. Wielu ludzi za granicą nie wiąże z Polską przemian, które doprowadziły do upadku komunizmu. Znają historię muru berlińskiego.

Tymczasem badania pokazują, że zainteresowanie studiami w języku polskim wzrasta, co ma związek z dyplomacją kulturalną, wymianą akademicką i naukową. Może nie ma sensu promować tak niszowego języka, a pieniądze da się wydać bardziej efektywnie?

W niektórych państwach nie było sensu utrzymywać kursów dla siedmiu czy nawet dwudziestu osób, ale już na Węgrzech na kurs w Instytucie Polskim zapisuje się średnio 100 osób na semestr. Stworzenie jednolitego modelu dyplomacji kulturalnej dla wszystkich krajów nie było dobrym rozwiązaniem. Warto się zastanowić nad zróżnicowaniem instrumentów działania. Paweł Potoroczyn dał świetny przykład tego, jak można z sukcesem poprowadzić Instytut Polski w Nowym Jorku i Londynie. Nie bał się ryzykować, po zamachach z 2001 roku wkroczył w sam środek zniszczeń i miał wizję. Do Instytutu Adama Mickiewicza przyszedł ukształtowany przez te doświadczenia. I jest trochę tak, że patrzy na świat z perspektywy tych dwóch metropolii. Trzeba jednak pamiętać, że Londyn i Nowy Jork to stolice kulturalne świata, a dyplomacja kulturalna obejmuje także dalsze zakątki.

*

To chyba nie jedyne zaniedbanie?

PR-owa koncepcja IAM wiązała się z rezygnacją z innych wartościowych działań dyplomacji kulturalnej. Na przykład osiem lat temu wspólną decyzją MSZ, MNiSW i Ministerstwa Kultury cofnięto dofinansowanie zagranicznym polonistykom. Uznano, że można promować polską literaturę w tłumaczeniach na obce języki.

Co było, zanim powstał IAM?

Do 1995 roku mieliśmy jedenaście placówek za granicą, które kierowały swój program przede wszystkim do Polonii. Kiedy zaczęliśmy starać się o wstąpienie do NATO, a później do Unii Europejskiej, badania →

87 KULTURA

zrobiła więcej, kto kogo zapraszał. A to nie ma aż takiego znaczenia, jak wypracowanie spójnego przekazu pokazywania Polski za granicą. Potoroczyn ma swoją wizję promocji Polski, minister Sikorski promował z kolei koncepcję przedstawiania Polski jako nowoczesnego kraju podzielającego liberalne wartości na wzór krajów Europy zachodniej. Czy to prawdziwy obraz? Byłam w Sztokholmie przy okazji jednej z inicjowanych przez byłego ministra kampanii. To było tuż po 10 kwietnia 2010 roku i w nagłówkach trzech dzienników pokazywano ludzi modlących się na ulicach z figurami Matki Boskiej. Z jednej strony podejmowano w IAM i MSZ wysiłki, żeby prezentować obraz bardzo nowoczesny i liberalny, ale zdjęcia tej Polski z symbolami wiary katolickiej jemu przeczyły.


88

Zmienianie wszystkiego natychmiast to błędna strategia, sprzeczna z naturą dyplomacji kulturalnej, która potrzebuje ciągłości.

w państwach europejskich pokazały, że Polska jest nierozpoznawalna. Wtedy zapadła decyzja, że do promocji naszego kraju za granicą trzeba włączyć kulturę i próbować dotrzeć do jak najszerszego odbiorcy. Paweł Potoroczyn jest najbardziej rozpoznawalną postacią polskiej dyplomacji kulturalnej. Natomiast w tamtym czasie założenia dyplomacji kulturalnej tworzył Rafał Wiśniewski, dyrektor Instytutu Polskiego w Budapeszcie w latach dziewięćdziesiątych. Jako pierwszy zaczął promować polską kulturę wśród szerokiej, a nie tylko polonijnej, publiczności. Z kolei IAM powstał w 2001 i na początku miał olbrzymie problemy z prowadzeniem dyplomacji. Wtedy wkroczył Potoroczyn i rzeczywiście przemodelował i zmienił misję IAM. A Instytuty Polskie?

Działają od 1938 roku. Mają w zasadzie te same zadania, tę samą zagraniczną publiczność, co IAM, ale w Polsce mało o nich słychać. Jarosław Mikołajewski, poeta, dziennikarz, zaprzyjaźniony z wybitnymi osobistościami włoskiej kultury, kierował Instytutem Polskim w Rzymie. W trakcie swojej misji potrafił promować na ogromną skalę we Włoszech twórczość Ryszarda Kapuścińskiego, Wisławy Szymborskiej i Czesława Miłosza. W Instytucie Polskim w New Dehli, kierowanym przez Annę Tryc-Bromley, organizowane są koncerty Chopina z udziałem kilkusetosobowej publiczności. Instytut Polski w Izraelu mocno angażuje się w polską dyplomację historyczną. Kto o tym wie? Rzadko wspomina się też o tym, że wielu pracowników IAM

zaczynało w Instytutach Polskich i to z nich wychodziło z doświadczeniem i kontaktami. IAM zbudował własną markę nie tylko za granicą, ale przede wszystkim w Polsce, co nigdy nie będzie dane Instytutom Polskim. Skąd ta różnica?

Instytuty Polskie są jednostkami rządowymi i mają masę ograniczeń, bo działają pod Ministerstwem Spraw Zagranicznych. IAM, chociaż jest agendą rządową, stosunkowo samodzielnie dysponuje potężnym budżetem, stanowczo przekraczającym przydziały Instytutów, i może sobie pozwolić na większe wydarzenia. Statut IAM i statut MSZ w postanowieniach dotyczących Instytutów Polskich określa ich zadania w ten sam sposób. To skutkuje niezdrową rywalizacją i brakiem synchronizacji działań. Paweł Potoroczyn podkreśla, że metoda pracy IAM opiera się na osobistych relacjach. To powoduje napięcie: dyplomacja, która tworzy wizerunek całego kraju, opiera się na indywidualnych, subiektywnych gustach. Nie jest to jednak wyjątkowa strategia IAM, tylko metoda właściwa dla kultury w ogóle.

Tak wygląda dyplomacja kulturalna i w Polsce, i w innych krajach. Inaczej nie da się jej robić. Dzięki Pawłowi Potoroczynowi udało się w Nowym Jorku, a potem w Londynie i dalej w Europie, ukształtować sieć powiązań, z której potem mogli korzystać i rozwijać jego następcy. I tak było wszędzie – w Nowym Jorku czy w Londynie, ale też w Rzymie, w Madrycie, w Budapeszcie, w Berlinie.


Strategii nie można gwałtownie zmieniać, ale mówiliśmy już, że dyplomacja kulturalna nie zawsze przedstawia adekwatną wizję kraju.

Niewątpliwie. Wizerunek Polski za granicą był o wiele korzystniejszy w porównaniu z tym, co myślą Polacy mieszkający w kraju, czego dowodem są ostatnie wybory. Gdyby było aż tak dobrze, jak prezentowała to polska dyplomacja, nie doszłoby do tak diametralnej zmiany. Wracamy do pytania o to, na ile zagraniczna dyplomacja kulturalna powinna być promowana w Polsce. Na ile kultura i w ogóle przekaz, który jest na eksport, powinien wrócić w imporcie?

Czy chcemy być dobrze postrzegani niezależnie od tego, jaka jest rzeczywistość? Właściwie obecnie trudno kontynuować promowanie Polski jako liberalnego, nowoczesnego państwa z pewnym zapleczem katolicyzmu. Zmiany polityczne i ustrojowe dotyczące Trybunału Konstytucyjnego i służby cywilnej zaszły za daleko. Piszą o tym zagraniczne dzienniki. Nie da się zamazać tego obrazu i utrzymać poprzedniego przekazu o Polsce liberalnej. Czyli Paweł Potoroczyn, mówiąc o tym, że w dyplomacji kulturalnej chodzi o prawdę, sam podpisał wyrok śmierci na własne dzieło?

Model, który mieliśmy dotychczas, miał wiele wad – brak spójności, ciągłe współzawodnictwo, podkreślanie roli jednych kosztem drugich. Z drugiej strony był skuteczny jak nigdy dotąd. Nowy rząd mógłby wdrażać ważne dla siebie i pomijane dotychczas wartości, na przykład przypominając, że koncepcja Europy Roberta Schumana zbudowana jest na chrześcijańskich ideałach. Niewiele mówi się o tym, że Schuman był politykiem, który mocno uwydatniał swój chrześcijański światopogląd.

Jeżeli jednak nowy rząd chce wprowadzić nową dyplomację kulturalną, odcinając się od osiągnięć poprzedniej ekipy, poniesie porażkę. Zamiast budzić zaufanie, kształtować pozytywny obraz, będzie traktowany jako niegodny zaufania. Polityka historyczna?

Proszę bardzo. Skoro tureckie seriale mają taki poklask wśród wielomilionowej publiczności, także w Polsce, to może trzeba współfinansować w BBC podobną produkcję o Koperniku. Ale nawet to wymaga pewnej konsekwencji. Nie można deklarować promocji Polski poprzez opowiadanie historii II wojny światowej i jednocześnie bez odpowiednich konsultacji łączyć, czyli ograniczać działalność, dwóch muzeów: Muzeum II Wojny Światowej oraz Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 w Gdańsku, które zajmują się upowszechnianiem tego tematu. Może nowy rząd powinien dogadać się z Pawłem Potoroczynem i zlecić mu organizację festiwalu Jana Pawła II w Nowym Jorku i w Londynie… Czy jest jakiś nieujawniony ideolog nowej dyplomacji kulturalnej, który stworzyłby konkurencyjną wizję?

Nic o tym nie wiem. Paweł Potoroczyn stworzył dobrą strategię dla IAM. Teraz potrzebna jest wizja, która zespoli działanie Instytutów Polskich, IAM, Polskiego Instytutu Książki, Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Kultury, o Ministerstwie Gospodarki nie wspomnę. Komu powierzyć koordynacje działań tych instytucji? Brzmi jak zadanie dla Pawła Potoroczyna?

Anna Umińska-Woroniecka jest doktorem nauk humanistycznych w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Naukowo zajmuje się polityką zagraniczną, dyplomacją publiczną i kulturalną.

89 KULTURA

Większość pracowników IAM i Instytutów Polskich buduje markę Polski, mocno angażując się w relacje osobiste, wychodząc na przykład ścieżki do szefów muzeów, wypracowując kontakty z najlepszymi instytucjami w różnych miastach na świecie. Nie można tych ludzi po prostu odwołać. Jeżeli w tej chwili zerwiemy wszystkie kontakty, ich ponowne nawiązanie może zająć o wiele więcej czasu. Pięć lat nie wystarczy. Bardzo trudno jest odzyskać zaufanie budowane latami. Zmienianie wszystkiego natychmiast to błędna strategia, sprzeczna z naturą dyplomacji kulturalnej, która potrzebuje ciągłości. I co zrobimy? Będziemy prezentować komu i gdzie? U siebie w siedzibie? W małym biurze?


90

American dream chińskiej klasy średniej Chińska klasa średnia niebawem będzie liczyć około pół miliarda ludzi. Choć w stosunku do całej populacji jest to wciąż mniej niż w Stanach Zjednoczonych, to tempo, w jakim chińska klasa średnia przeszła od niebytu do dominującej roli w społeczeństwie, jest oszałamiające.

Z profesorem Tongdong Baiem rozmawia Martyna Świątczak-Borowy Aleksandra Fabia-Tugal

Mieszkał pan zarówno w Chinach, jak i w Stanach Zjednoczonych. Jak z tego punktu widzenia wygląda życie chińskiej klasy średniej?

Aspiracje chińskiej klasy średniej są w dużej mierze podobne do tych, jakie charakteryzują jej odpowiednik w Ameryce. W wersji minimum będzie to własne mieszkanie, samochód, oszczędności na emeryturę i edukację dla dziecka. W wersji bardziej rozbudowanej być może kilka mieszkań, a już na pewno drugie mieszkanie dla dorosłego potomka. Zwłaszcza jeżeli jest to syn, bo bez tego nie uda się dla niego znaleźć odpowiedniej żony. Do tego zagraniczne wakacje, zabezpieczenie w przypadku choroby, no i oczywiście opłacenie edukacji dziecka za granicą, najlepiej w Stanach, Kanadzie, Australii lub Anglii. A jakie różnice w życiu tych dwóch grup są najbardziej uderzające?

Różnice pojawiają się, gdy przyjrzymy się im z bliska. Chińskie prawo własności jest ograniczone czasowo i nie obejmuje gruntu, na którym nieruchomość stoi. Tym samym owoc zbiorowego wysiłku całej rodziny, jakim jest kupno jednego lub więcej mieszkań, daje nam prawo do użytkowania ich jedynie przez siedemdziesiąt lat. Choć z perspektywy najnowszej historii Chin widać, że w przeciągu siedemdziesięciu

lat może zmienić się absolutnie wszystko, na poziomie świadomości daje to ogromną różnicę. Drugą, bardzo przyziemną różnicę stanowią koszty utrzymywania określonego stylu życia. W Chinach nie możemy po prostu kupić gruntu i wybudować na nim domu. Dla mieszkańców metropolii takich jak Pekin czy Szanghaj posiadanie jednorodzinnego domu pozostaje absolutnie poza zasięgiem klasy średniej. Ale i w mniejszych miastach sytuacja nie wygląda dużo lepiej. Ma to po części związek ze sztywnymi ograniczeniami rozrostu terenów zurbanizowanych kosztem ziemi uprawnej oraz brakiem realnej konkurencji na rynku nieruchomości. Laureat literackiej Nagrody Nobla Mo Yan za otrzymane pieniądze [ok. 4,8 miliona złotych – przyp. red] chciał kupić dom w Pekinie, ale szybko musiał zweryfikować swoje plany, bo zwyczajnie nie było go na to stać.

Rzeczywiście, za takie pieniądze mógłby kupić co najwyżej mieszkanie, a i to niekoniecznie w którejś z najlepszych dzielnic Pekinu. Na marginesie mówiąc, stosunek ceny do jakości mieszkań pozostawia u nas często dużo do życzenia. Czy ta niekorzystna korelacja pomiędzy wysoką ceną dóbr a ich relatywnie niską jakością jest charakterystyczna wyłącznie dla rynku nieruchomości?


Co, oprócz kosztów życia, odróżnia chińską klasę średnią od jej Zachodnich odpowiedników?

Zakupy za granicą stają się coraz rozsądniejszym wyborem, nie tylko ze względu na ceny, ale też bezpieczeństwo produktów. To nie jest już tylko kwestia tego, czy kupimy spodnie dwukrotnie taniej czy drożej, ale tego, czy te spodnie będą wytworzone z toksycznych włókien, od których dostaniemy wysypki i uczulenia. Zresztą potencjalna wysypka to i tak najmniej

niepokojący problem. Od lat, w regularnych odstępach czasu, chińska opinia publiczna wstrząsana jest doniesieniami o toksycznych produktach, które doprowadziły do ciężkich chorób lub śmierci. Najbardziej poruszające są te przykłady, gdy ofiarami są dzieci – jak w przypadku skandalu z toksycznym mlekiem dla niemowląt, ostatniej afery z przeterminowanymi szczepionkami czy też szkoły wybudowanej na skażonym gruncie. Wszystkie te sytuacje sprawiają, że życie chińskiej klasy średniej najeżone jest zagrożeniami, które mogą kosztować życie własnego dziecka. To są pytania, przed którymi stajemy każdego dnia i na które nie ma prostej odpowiedzi: czym nakarmić dziecko, w co je ubrać, jakie leki podać, czy pozwolić bawić się na dworze, gdy poziom zanieczyszczenia powietrza przekracza wszelkie możliwe standardy? Dochodzimy tu do kwestii, która wydaje się konstytutywna dla samego pojęcia klasy średniej, czyli stabilizacji. W teorii działa ona w obie strony – przynależność do klasy średniej oznacza dla jej członków pewność, że ich własne życie i życie ich dzieci, a być może i wnuków, będzie toczyło się po określonych torach. Tym samym klasa średnia w naturalny sposób wspiera i dąży do utrzymania status quo. Jednocześnie przyjmuje się, że silna klasa średnia jest jednym z wyznaczników stabilności państwa oraz podstawą jego długotrwałego rozwoju. Budowa →

91 POZA EUROPĄ

Niestety, jest to element szerszego zjawiska i kolejna płaszczyzna, na której życie chińskiej klasy średniej znacząco różni się od tych na Zachodzie. Choć może to brzmieć zaskakująco w odniesieniu do kraju, który zasłynął jako tania fabryka świata, wydatki na życie Chińczyka z klasy średniej są praktycznie pod każdym względem wyższe niż jego odpowiednika ze Stanów Zjednoczonych. Jeśli, mieszkając w Chinach, chce się kupować produkty znanych firm ze średniej półki, trzeba się liczyć z tym, że ich ceny będą o wiele wyższe niż w USA czy Europie. Kiedy dwadzieścia lat temu po raz pierwszy jechałem do USA, oczywiste było, że muszę zabrać ze sobą wszystkie potrzebne rzeczy i ubrania z Chin. Teraz jest równie oczywiste, by przy każdej nadarzającej się okazji kupować przedmioty codziennego użytku w Stanach, gdyż można w ten sposób dużo zaoszczędzić.


92

Za milion dolarów można kupić w Pekinie co najwyżej mieszkanie, a i to niekoniecznie w którejś z najlepszych dzielnic.

„społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu” (xiaokang shehui), rozumianego właśnie jako klasa średnia, jest też jedną z „Czterech Kompletnych Strategii”, wyznaczonych przez prezydenta Xi Jinpinga w 2014 roku. Jednakże raport Chińskiej Akademii Nauk Społecznych jeszcze z 2008 roku wykazał, że chińska klasa średnia charakteryzuje się ponadprzeciętnym poziomem nieufności wobec oficjalnego dyskursu politycznego i otaczającej jej rzeczywistości. Autorzy raportu formułują nawet opinię, że w przypadku Chin klasa średnia nie powinna być jednoznacznie traktowana jako siła stabilizująca.

W przypadku chińskiej klasy średniej to właśnie brak poczucia stabilności jest tym, co ją w zasadniczy sposób określa. Składają się na to wcześniej wspomniane czynniki, jak brak poczucia długoterminowej stabilizacji mieszkaniowej, poczucie niepewności w odniesieniu do konsumowanych produktów i usług, ale także szerzej rozumiany brak poczucia bezpieczeństwa, zakorzeniony w burzliwej historii chińskiego społeczeństwa w XX wieku. Mimo to ciężko ocenić rzeczywisty potencjał chińskiej klasy średniej do utrwalania lub destabilizowania zastanego porządku rzeczy. Głównym powodem jest fakt, że nie istnieje żaden realny kanał, którym klasa średnia mogłaby wyrazić swoje niezadowolenie lub oczekiwania. Bez względu na to, jakie opinie wyrażane są prywatnie bądź nawet w badaniach społecznych, klasa średnia jest, i w przewidywalnej przyszłości pozostanie, niema – wszelkie zmiany zależą wyłącznie od dobrej woli rządzących. Istnieje również

możliwość, że brak poczucia bezpieczeństwa paradoksalnie wzmacnia niechęć do zmian, zwłaszcza w kontekście relatywnego dobrobytu, który klasie średniej udało się przez ostatnie trzydzieści lat osiągnąć. Jak fakt, że chińska klasa średnia staje się coraz liczniejsza, wpłynie na kształt świata? Obecnie zużycie energii per capita w Chinach wciąż jest trzykrotnie niższe niż w USA. Czy nasza planeta będzie w stanie wytrzymać napór pół miliarda ludzi, aspirujących do amerykańskich wzorców konsumpcyjnych – kupujących coraz większe samochody i coraz nowsze wersje iPhonów?

Pod względem tego, co jawi się jej jako pożądane, chińska klasa średnia niewiele różni się od amerykańskiej. Trudno się więc dziwić, że powiela jej nastawienie do dóbr materialnych. Warto jednak zwrócić uwagę na pewną specyficzną cechę Chin, jaką jest jednoczesność występowania zjawisk, które w społeczeństwach zachodnich występowały na przestrzeni kilku czy kilkunastu dekad. Za przykład może posłużyć fakt, że jeszcze wczoraj Chiny budowały swój rozwój w oparciu o tanią, młodą siłę roboczą, a dziś są już krajem, który musi rozwiązać problem starzejącego się społeczeństwa. Podobnie przedstawia się problem konsumpcji. Chińska klasa średnia zachłystuje się niczym nieograniczoną możliwością konsumowania, ale jednocześnie odczuwa bezpośrednie skutki takiego modelu życia. Toksyczna woda, skażona gleba, powietrze, którym nie da się oddychać,


Nigdy. Z początku zawsze starałam się wrzucać śmieci do odpowiedniej przegródki, ale po pewnym czasie zorientowałam się, że nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, bo w obu wszystkie odpadki są wymieszane.

To właśnie przykład zmiany, która, wprowadzona odgórnie, nie zakorzeniła się w społeczeństwie. Być może zabrakło działań oddolnych.

Jaka przyszłość czeka chińską klasę średnią?

Niestety, nie mam póki co żadnych optymistycznych wniosków. Marzeniem klasy średniej jest wieść wygodne, stabilne i w gruncie rzeczy nudne życie. Natomiast życie chińskiej klasy średniej nie tylko nie jest nudne, ale w każdym momencie może zostać przewrócone do góry nogami. Co więcej chińska klasa średnia pozbawiona jest zarówno poczucia bezpieczeństwa, jak i możliwości wyrażania swoich obaw i oczekiwań. Pozostaje jej wyłącznie czekać, że coś zmieni się na lepsze.

Prof. Tongdong Bai jest pracownikiem Wydziału Filozoficznego w Fudan University w Chinach. Od września będzie prowadził badania naukowe w Edmond J. Safra Center for Ethics na Harvardzie.

Aleksandra Fabia-Tugal www.behance.net/AleksandraFabia

93 POZA EUROPĄ

jedzenie, które zamiast odżywiać truje – to wszystko stanowi element codziennego doświadczenia. Coraz więcej osób zaczyna dostrzegać związek pomiędzy rozpasaną konsumpcją a degradacją środowiska. Coraz powszechniejsza jest też potrzeba, by coś w tej sprawie zmienić. Jednym z przykładów tego trendu mogą być kampanie społeczne, wymierzone w bardzo rozpowszechniony w Chinach zwyczaj: zamawianie w restauracji olbrzymich ilości jedzenia, z którego większość ląduje potem w śmietniku. Powoli się to zmienia, jednak znów stajemy przed problemem wspomnianym wcześniej: by zmiana świadomości stała się możliwa, potrzeba jest dużo oddolnej inicjatywy, chociażby w formie działań organizacji pozarządowych. Niestety NGO-sy mają w Chinach trudne życie, więc społeczeństwu znów pozostaje liczyć na dobrą wolę rządzących. Jednak nawet ona nie zawsze wystarcza – na wszystkich ulicach znajdują się podwójne kosze na odpady recyklingowe i nierecyklingowe, ale czy kiedykolwiek widziała pani kogoś, kto rzeczywiście z nich korzysta?


94

Przodująca siła chińskiego narodu Ilu socjologów lub ekonomistów, tyle definicji chińskiej klasy średniej. Dlaczego tak ciężko ją opisać? Ponieważ w Chinach wszystko jest inne i nie trzyma się europejskich norm i standardów.

Antoni Radziwiłł Karolina Burdon

W

edług niektórych ekonomistów wyznacznikiem tego, kto należy do chińskiej klasy średniej, jest mieszkanie, samochód i wystarczająco dużo pieniędzy, aby swobodnie je wydać na szeroko pojęte przyjemności. Parę lat temu pewien bank podjął się sformułowania definicji chińskiej klasy średniej i ogłosił, że osoba należąca do tej potężnej grupy zarabia od szesnastu do czterdziestu siedmiu tysięcy zielonych amerykańskich dolarów rocznie. Jeśli zapytamy o definicję klasy średniej samych Chińczyków, dowiemy się, że pojęcie to nie ma w Państwie Środka swojego dokładnego odpowiednika. Wydaje się, że Chińczycy rozumieją je nieco inaczej niż my, nierzadko nazywając przedstawicieli tej klasy white collars („białe kołnierzyki”). Jeśli kogoś te definicje nie przekonują, może wsłuchać się w słowa Marksa, który w swojej prostej definicji stwierdził, że klasa średnia to grupa, która nie należy ani do proletariatu, ani do burżuazji – jest gdzieś pomiędzy. Pewne jest jednak to, że wszystkie klasy średnie na świecie definiuje posiadany dobrobyt. I tu postawmy kropkę. Pojęcie klasy średniej nie pasuje do Chińskiej Republiki Ludowej. Brzmi nieładnie, ma „złowrogi” wydźwięk kapitalistyczny i w ogóle jakoś źle się kojarzy. Dlaczego? Kiedy w 1949 roku Mao Zedong wygrał wojnę domową z Kuomintangiem, zaczął wprowadzać

program głoszący równość, sprawiedliwość i co najważniejsze – chciał stworzyć społeczeństwo, które miało być bezklasowe. Prawie trzydzieści lat później pojawił się jednak mały Chińczyk o ogromnej odwadze i sile przebicia. Przez czternaście lat Deng Xiaoping otwierał Chiny na świat, wprowadzając kapitalistyczne reformy. Niechcący stworzył też chińską klasę średnią, która stanowi dziś gigantyczną grupę społeczną, liczącą prawie trzysta milionów ludzi. To więcej niż populacja Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj ta największa na świecie grupa społeczna, mimo przyjętego bezklasowego społeczeństwa i – poniekąd – zachowania monopolu na władzę przez partię komunistyczną, powszechnie wyznaje powiedzenie z „Folwarku zwierzęcego” George’a Orwell’a: „Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych”. I tu postawmy drugą kropkę. Cóż tam, panie, w polityce? Gra w klasy Chińska klasa średnia jest, mniej lub bardziej, zależna od swojego rządu. Co ciekawe rząd chiński jest bardziej zależny od niej niż ona od niego. Obie klasy ludowe, rządowa oraz ta średnia wzajemnie się bowiem wspierają. Chyba że ktoś podpadnie w niełaskę lub za szybko się wzbogaci (w sposób nie do końca legalny), chcąc przeskoczyć o oczko wyżej – czyli do klasy wielkich chińskich multimilionerów. Wtedy robi się niebezpiecznie i historia może skończyć się wieloletnią odsiadką.


Trzeba dodać, że „starożytna kultura” w Chinach nakazuje być pokornym i nie chwalić się swoim stanem posiadania. Od trzydziestu lat chińska klasa średnia popada zatem w pewien konflikt kulturowy. Z jednej strony jej członkowie chcą pokazywać swoje samochody, piękne zegarki, spotykać się na polu golfowym i chwalić się znajomym zdjęciami z Malediwów; z drugiej – odzywa się w nich kulturowa pokora, wyssana z mlekiem matki. Chińczycy, którzy zdobyli niezależność finansową, tworzą dużą część lokalnego i globalnego popytu. Ich sposób życia ma, i będzie miał w przyszłości, znaczący wpływ na politykę Chińskiej Republiki Ludowej, nowe trendy czy szeroko pojęty konsumpcjonizm. Tutaj warto wspomnieć o Konfucjuszu, którego myśl w pewien sposób wciąż jest obecna w chińskim społeczeństwie. Uważał on, że każdy może wierzyć w to, czego dusza zapragnie. Najważniejsze jednak, żeby wyznawana wiara nawet w najmniejszym stopniu nie zagrażała państwu i społeczeństwu. Chińska klasa średnia o tym nie zapomniała i, napędzając chińską gospodarkę, stara się przystosować do oczekiwań państwa i reszty społeczeństwa. I tak właśnie klasy grają w klasy. Yin i Yang. Stabilność i równowaga ponad wszystko Czego pragną Chińczycy? Tego samego co wszyscy: spokoju i stabilnego życia. W Chinach do problemów klasy średniej dochodzi jednak jeszcze jedno zjawisko: wspomniane już zanieczyszczenie środowiska. O degradacji środowiska w zachodnich mediach mówi →

95 POZA EUROPĄ

Warto jednak pamiętać, że w Chinach wiele rzeczy opiera się na legendarnym słowie „guanxi”, czyli na znajomościach. Bez znajomości na różnych szczeblach władzy i bez swojego miejsca w sieci powiązań, przypominającej pajęczynę, trudno osiągnąć wymarzony chiński dobrobyt. Przy milczącej zgodzie rządu w Pekinie przez trzy dekady klasa średnia i jej gigantyczna sieć relacji tworzyła się więc równocześnie z chińskim wzrostem gospodarczym. W efekcie powstała grupa, głównie mieszkańców miast, którzy osiągnęli wolność finansową, nie żądając przy tym wolności politycznej. Mój znajomy Chińczyk – dorobkiewicz – zawsze powtarza, że lojalność klasy średniej wobec pekińskiego rządu jest tak silna i trwała, że wydaje się gwarantować władzy brak jakichkolwiek kłopotów. Według niego Partia zawsze będzie dbała o swoich ludzi. Ten sam znajomy, spoglądając na swój oryginalny złoty zegarek Patek Philippe, często szepcze mi na ucho, że jego grupa społeczna jest niezadowolona z trzech rzeczy w Państwie Środka: korupcji, zanieczyszczenia środowiska oraz sztucznych cen nieruchomości. Dodajmy, że na wielkim skoku cen nieruchomości w Pekinie zarobił on dziesiątki milionów, ale o tym wspomina nieczęsto, zachowując swój pokorny i poczciwy wyraz twarzy. I to właśnie miliony takich pokornych twarzyczek są jednym z kluczowych motorów i narzędzi rozwoju Chińskiej Republiki Ludowej. To oni w wielkim stopniu tworzą boom „chińskiej gospodarki ludowej”.


96

się sporo. W Chinach zdrowa żywność, czysta woda oraz świeże powietrze stają się towarami luksusowymi, których pragną miliony. Jeden marny ekologiczny kartofelek potrafi kosztować tyle, co obiad. Z tym że głównymi nabywcami tego luksusu są chińscy dorobkiewicze. Typowa rodzina z klasy średniej ma w mieszkaniu co najmniej dwa duże filtry powietrza, które dwadzieścia cztery godziny na dobę oczyszczają powietrze ze smogu, który dostał się do środka. Warto wspomnieć, że jeden taki filtr potrafi kosztować grube tysiące. Coraz więcej zamożnych Chińczyków decyduje się na emigrację, najchętniej do Stanów Zjednoczonych, Australii lub Kanady. Chińska klasa średnia otwiera się na świat, „wietrzy się”, stając się globalną klasą średnią. Studia za granicą, stabilność, większe możliwości – to kolejne powody emigracji bogatszych Chińczyków. Obserwujemy coraz większą grupę wykwalifikowanych specjalistów, którzy w pogoni za wciąż żywym american dream opuszczają Państwo Środka, wywożąc stamtąd swoje majątki. Chiny tracą przez to dużą liczbę dobrze wykształconych profesjonalistów, managerów i ekspertów, którzy za granicą widzą dla siebie i swoich rodzin większe szanse na rozwój.

Ludzie ci latają „przewietrzyć się” do swoich posiadłości, które mają w najróżniejszych krajach świata. Odpocząć, podumać, podbudować swój Yin i Yang. Być może zostać na dłużej, zazwyczaj mając już w kieszeni „zieloną kartę”, która daje im poczucie bezpieczeństwa i życiową alternatywę. Alternatywę głównie dla swoich dzieci, które od małego uczą się po lekcjach o rzeczach, których szkolny program nie obejmuje, i które, podążając za modą, grają na przynajmniej jednym instrumencie. Alternatywę dla mamy noszącej torebkę Louis Vuitton’a, która zastanawia się, czy kupić okulary od Gucci’ego, oraz dla taty, który posiada dwa drogie samochody i złoty zegarek. Dzięki temu cała trójka, mając gwarantujące bezpieczeństwo mieszkanie za granicą, będzie dalej spokojnie bawić się swoimi iPhonami 6, a niedługo 7, 8, 9, 10... Trochę przypadkiem, przez wzgląd na swoją liczebność, zdobywają świat. Niejako przez przypadek kreują popyt i podaż na konkretne produkty. Również przez przypadek przyciągają oczy wielkich międzynarodowych korporacji, zmieniając strategię firm na następne dziesięciolecia. Świat nie może zlekceważyć trzystumilionowej grupy Chińczyków. Ludzi, którzy zgodnie z tradycją lubią oszczędzać, chcąc zadbać


Awangarda klasy średniej W 2002 roku Jiang Zemin, ówczesny przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej, ogłosił tak zwaną „Zasadę Trzech Reprezentacji”, która ma symbolizować trzy ważne cele Partii: zwiększenie produkcji (przez większy udział prywatnego kapitału w gospodarce), rozwój kultury (promocja chińskiej kultury na całym świecie, czemu służą liczne Instytuty Konfucjusza) oraz konsensus polityczny (otwieranie chińskiej gospodarki na świat). Do tego nieco później doszła jeszcze „Koncepcja Naukowego Rozwoju” (zapoczątkowana przez Hu Jintao). Wszystko to ma doprowadzić do „zrównoważenia rozwoju chińskiej gospodarki” i budowy „harmonijnego społeczeństwa”. Obecny Przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej, Xi Jinping, w dwunastym planie pięcioletnim wspomniał o „chińskim śnie”. Jest to nie do końca zdefiniowana koncepcja powstania zamożnego chińskiego „kolektywu”, który w latach 2016–2020/2021 ma się wzbogacić i przeobrazić w „społeczeństwo umiarkowanego dobrobytu”. „Chiński sen”, „Zasada Trzech Reprezentacji” oraz „Koncepcja Naukowego Rozwoju” bardzo przypadły do gustu chińskiej klasie średniej, która, korzystając z tych doktryn, stara się realizować wspomniane wytyczne Partii. „W dzień myślą o pieniądzach, a nocami śnią o tym samym” – być może właśnie tak można skwitować chińską klasę średnią. Dysponując wielką gotówką, stali się konsumentami, napędzającymi lokalny i światowy rynek. A reformy wprowadzane przez Państwo Środka po cichu działają na ich korzyść. „Niech żyje jedność i zwartość narodu chińskiego” – te słowa powtarzane są do dziś i chyba nie ma w tym ci złego. Nieprzerwanie od trzydziestu lat klasa średnia wspina

się po drabinie sukcesu. Czasami schodząc o jeden szczebel niżej (ostatnie spowolnienie chińskiej gospodarki czy zawirowania na giełdzie), ale konsekwentnie przeskakując potem o dwa szczeble do góry. W ten sposób staje się jedną z najbardziej produktywnych części chińskiego społeczeństwa. Świat nie widział wcześniej czegoś podobnego. Szacuje się, że za dekadę „dzieci rewolucji kulturalnej”, czyli właśnie chińska klasa średnia, liczyć może nawet sześćset milionów ludzi (przy 1,4 miliarda ludności Chin). Nie trzeba być ekspertem, żeby dostrzec wiążące się z tym niesłychany popyt konsumpcyjny i ogromne możliwości biznesowe. Ostatnie trzy dekady stworzyły kolejny chiński produkt eksportowy. W dużej mierze kosztowny, zamożny i oczytany – chińska klasa średnia stała się najcenniejszym i dobrym jakościowo towarem. Grupa, która jeszcze w latach 70. nie istniała, niemal z prędkością światła stała się jednym z ważniejszych czynników wzrostu chińskiej gospodarki. Trudno jednak przewidzieć, co się wydarzy w najbliższej przyszłości. Pewne jest tylko to, że podczas swojego życia – gdziekolwiek byśmy nie byli – na pewno trafimy na Chińczyka z klasy średniej: tego w dobrym garniturze – inwestora, nowego członka naszego narodu czy turystę, pstrykającego selfie. Chińska klasa średnia w naszym, zachodnim znaczeniu tego słowa wcale nie jest średnia. Wszystko wskazuje na to, że być może w niedalekiej przyszłości ziści się „chiński sen” o powstaniu „średnio-bezklasowego chińskiego społeczeństwa”. I to jest prawdziwa natura socjalizmu! „Pozdrawiamy klasy średnie całego świata walczące o postęp, pokój i chiński socjalizm na świecie!”. Antoni Radziwiłł pracuje w dużej chińskiej korporacji. Razem z Bohan.pl jest współautorem pierwszego w Polsce polsko-chińskiego i chińsko-polskiego słownika biznesowego. Na stałe mieszka w Pekinie.

Karolina Burdon karolinaburdon.com

97 POZA EUROPĄ

o los następnych pokoleń, ale którzy ostatnio odkryli w sobie również namiętność do wydawania dużych pieniędzy. Klasa średnia zawsze kojarzy się z pieniędzmi. Ale mało kto wie, że to właśnie w VII wieku naszej ery w Chinach pojawił się pierwszy papierowy pieniądz. I do dziś Chińczycy dysponują wielką papierową gotówką, która, krążąc po świecie, przyczynia się do ekspansji Hanów. Ciekawym zjawiskiem ostatnich lat jest rozwój chińskiego przemysłu turystycznego. Wydatki na podróże, rekreację i zagraniczne kasyna zwiększają się z roku na rok, a w dużej mierze generowane są przez chińską „grupę” ludową. Oficjalne statystyki informują, że w 2015 roku po świecie podróżowało prawie 109 milionów chińskich turystów (dwadzieścia tysięcy z nich było w Polsce), którzy wydali 229 miliardów amerykańskich dolarów.


98

Polscy muzułmanie Znaczna część wyznawców islamu na Podlasiu nie nazwie się muzułmanami. Słowo to ma w sobie coś trudnego. „Tatar” brzmi łagodniej.

Barbary Pawlic-Miśkiewicz wysłuchali Tomek Kaczor i Jan Wiśniewski Magdalena Walkowiak-Skórska

P

rzed wojną sercem świata tatarskiego były wioski i miasteczka, znajdujące się na terenach dzisiejszej Białorusi i Litwy. Kiedy w 1945 roku powstawały obowiązujące do dziś granice, Tatarzy, którzy nie chcieli zostać w Związku Radzieckim, migrowali na zachód. Część zostawała na Podlasiu, tuż przy nowej granicy Polski, inni zasiedlali ziemie na północy i zachodzie kraju: od Gdańska przez Szczecin, Piłę, Gorzów, Poznań aż po Dolny Śląsk. Ja pochodzę z podwrocławskiej Oleśnicy. Moi dziadkowie wyemigrowali z Litwy w 1957 roku. Dziadek długo nie był w stanie przyzwyczaić się do nowego miejsca. W 1964 roku starał się nawet wrócić na Litwę, ale usłyszał od sowieckich władz w konsulacie w Poznaniu, że skoro tak bardzo chciał być Polakiem, to teraz musi tu zostać. Losy Tatarów przypominały pod tym względem losy Polaków migrujących na ziemie zachodnie. Z czasem nowe centrum tatarskości w Polsce zaczęło stanowić Podlasie. Było to jedyne miejsce w nowych granicach, w którym ciągłość życia tatarskiego nie została przerwana przez działania wojenne. Tutaj zachowały się jedyne dwa zabytkowe meczety. Reszta została na Litwie i Białorusi. Niektóre ośrodki życia tatarskiego w Polsce wygasły, bo część osób przestawała przyznawać się do swojego pochodzenia. Lata komunizmu sprawiły, że wiele osób nie chciało ujawniać odmienności, nawet wymieniać nazwy religii, która w wielu środowiskach i tak z niczym się nie kojarzyła. Dlatego w dzieciństwie moje przeżywanie tatarskości czy tym bardziej religii muzułmańskiej odbywało się właściwie wyłącznie w domowym zaciszu.

Zakorzenienie w religii Podczas spisu powszechnego w 2011 roku wiele osób obawiało się, że jeśli zadeklarują tożsamość tatarską, to ktoś każe im wracać tam, skąd przybyli. A naszą ojczyzną jest Polska. Jesteśmy wyjątkową mniejszością etniczną, bo nie mamy poza Polską żadnego miejsca, z którym moglibyśmy się identyfikować. Białorusini czy Litwini mają za granicą swoją ojczyznę, a do tego jasno zdefiniowany język, pochodzenie. Tatarzy mają tylko religię. Pierwsze fale osadnictwa tatarskiego stanowili mężczyźni (wojownicy, jeńcy wojenni), którym, w zamian za pomoc w obronie granic, dano prawo do osiedlenia się, podtrzymania własnej religii i wstępowania w związki z lokalnymi kobietami. W domach kobiety rozmawiały z dziećmi swoim własnym językiem: polskim, białoruskim, litewskim, rosyjskim czy każdym po trochu. Dlatego język, którym posługiwali się tatarscy mężczyźni, zanikł już w XVII wieku. Za to przetrwała tu ich religia, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Tożsamość tatarska wynika zatem wyłącznie z religii i tego, co zostało na niej nadbudowane. Nie można być Tatarem, nie będąc muzułmaninem. Bycie we wspólnocie wyraża się w momentach wyznaczonych przez religię. To wiara pozwoliła całej grupie przetrwać. Bez niej nic byśmy nie mieli. Muzułmański kalendarz liturgiczny jest krótki: Ramadan Bajram na zakończenie postu i Kurban Bajram – święto ofiarowania. Społeczność tatarska nie chciała odstawać od swoich katolickich, prawosławnych czy żydowskich sąsiadów, którzy mają bardzo wiele świąt, więc zaczęto dokładać nowe święta do kalendarza: obchody nowego


jak ich szkolni rówieśnicy; że niektórzy mężczyźni nie stronią od alkoholu. Można się zżymać lub nie, ale to jest przejaw procesów asymilacyjnych, silna chęć bycia z innymi. Społeczność tatarska, od wieków żyjąc w tej przestrzeni państwowej, podporządkowuje się jej prawu i obyczajowości. Stąd też ciągota do kieliszka wśród niektórych Tatarów, tak fundamentalnie niezgodna z religią. Swoją drogą to ciekawe, że sporo osób tutaj, na Podlasiu, nie powie o sobie, że są muzułmanami, ale powiedzą, że są Tatarami. Słowo „muzułmanin” ma dla nich w sobie coś trudnego. Powiedzieć, że jest się Tatarem, wydaje im się łagodniejsze, mimo że w przeważającej większości chodzą do meczetów i modlą się w języku arabskim. Młodzieżowe dylematy Dzisiaj coraz więcej młodych ludzi nie chce kultywować naszej tradycji i kultury. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy zwiążą się z osobą spoza środowiska tatarskiego czy nawet szerzej – muzułmańskiego. W takim mieszanym związku trudno jest podtrzymywać swoją tradycję, szczególnie jeśli wcześniej nie była ona czymś szczególnie ważnym. Jeszcze w latach 80. nasza społeczność bardzo silnie piętnowała małżeństwa mieszane. Zgodnie z literą prawa religijnego muzułmanin ma prawo poślubić kobietę z tak zwanego kręgu ludzi księgi, czyli chrześcijankę, żydówkę lub oczywiście muzułmankę. Muzułmanka z kolei może poślubić wyłącznie muzułmanina. Społeczność tatarska jeszcze silniej zawęziła pole wyboru, bo zarówno mężczyznom, jak i kobietom zakazywała szukania partnerów poza →

99 KRAJOZNAWCZY

roku, zgodnego z kalendarzem muzułmańskim, święto Aszura, Miełlud, czyli dzień narodzin Proroka. To są święta wypisane w tradycji, w sunnie, ale nie były wcześniej specjalnie celebrowane. Przyjęliśmy nawet święto Aszurejny Bajram, wywodzące się z tradycji szyickiej – stwierdziliśmy, że mamy tak mało świąt, że będziemy obchodzić także to, które wynika z odrębnego nurtu islamu. Tym, co wyróżnia Tatarów od innych muzułmanów, jest dbanie o groby bliskich. W samym islamie nie ma w zasadzie takiego zwyczaju. Oczywiście wspomina się zmarłych, można się modlić o spokój ich duszy. Ale widać, że społeczność tatarska także w tym wypadku patrzyła na swoich sąsiadów, na lokalne społeczności, które nie tylko mają specjalne dni poświęcone zmarłym, ale też odwiedzają groby przy okazji różnych ważnych świąt, jak choćby Wielkanocy czy Bożego Narodzenia. W tradycji tatarskiej jest więc obyczaj zwany „dawanie sielam”. „Sielam” to po prostu zmiękczone przez gwarę białoruską słowo „salam”, czyli przywitanie, „pokój”. Podchodzi się do grobów zmarłych z rodziny, kładzie się prawą dłoń na grobie i albo jedna z osób czyta na głos, albo każdy po cichu w myślach odmawia krótkie modlitwy intencyjne za spokój zmarłych. Cech, które wyróżniają tatarski islam, jest więcej. W latach 90. przyjeżdżały do nas osoby z krajów arabskich, głównie studenci. Byli przekonani, że trafiają do takiej społeczności muzułmańskiej, jaką znali z rodzinnych stron. A tu czekało ich coś zupełnie innego. Byli ogromnie zdziwieni, że młode dziewczęta, które zgodnie z obyczajowością krajów bliskowschodnich, są już po okresie dojrzewania, nie zasłaniają się; że nastolatki chodzą na dyskoteki, tak


100

własną grupą etniczną. Ta zasada nie ma nic wspólnego z religią. Tatarzy wprowadzili ją, by chronić swoją tożsamość etniczną. Nawet w początkach lat 90. rodzice wywierali w związku z tymi sprawami ogromną presję na dzieci. Młodzi ludzie, którzy poszli za głosem serca i wiązali się z katolikami, byli wykluczani z rodziny. Moja mama na początku lat 70. w Oleśnicy musiała odrzucić oświadczyny kawalera spoza społeczności tatarskiej, bo dziadek powiedział jasno: albo wybierasz jego, albo rodzinę. Szykując w tym roku album o tatarskich tradycjach ślubnych, usłyszałam wiele podobnych historii. Współcześnie obserwujemy coraz więcej mieszanych małżeństw. Nie może być inaczej choćby dlatego, że większość rodzin jest już dziś ze sobą ściśle spokrewniona. Ale do dziś powstają nowe pary tatarskie. W dalszym ciągu są w naszej społeczności panie doskonale orientujące się, w której rodzinie ktoś dorasta, dojrzewa i zgodnie z tradycją próbują swatać. Niektórzy przedstawiciele młodszego pokolenia, ci, którzy zdecydowali się kultywować tatarskie tradycje i religię, protestują przeciwko różnym odchyleniom od muzułmańskiej ortodoksji. Domagają się oczyszczenia obrzędów i powrotu do prawidłowych zasad. To z kolei powoduje oburzenie starszych

Tatarów, dla których te arabskie obyczaje są obce i niezgodne z wielowiekową tradycją. Być Tatarem w Polsce Czytałam międzywojenne wspomnienia pewnego Tatara. Był postrzegany w naszej społeczności jako mistyk, przepisywał ręcznie Koran, a także tak zwane duajki, czyli karteczki z modlitwami lub fragmentami świętej księgi, które nosi się przy sobie. Opisywał swoją pracę w nadleśnictwie w latach 30., gdzie hasła „tolerancja” lub „Rzeczpospolita Wielu Narodów” były kompletnie ignorowane, a nawet budziły wrogość. Ale on był bardzo silny w swojej wierze i głośno mówił, jakie zasady obowiązują muzułmanina. Z tego powodu w pracy często był szykanowany. Już samo to, że nie jadł wieprzowiny i nie pił alkoholu, czyniło z niego odmieńca w męskim środowisku, i to daleko od domu. Moja ciotka, która chodziła do szkoły podstawowej w latach 60., miała na co dzień wiele nieprzyjemności. Była wyzywana, a nawet bita przez kolegów za to, iż nie chodzi z nimi do kościoła. Na początku lat 90. wprowadzono religię do szkół. Podczas lekcji religii po prostu wychodziłam do biblioteki szkolnej. Nie spotkały mnie żadne szykany. Potem było tylko lepiej. Gdy skończył się PRL, w którym wyróżnianie się było ryzykowne, można było wreszcie odetchnąć


„Nasi Tatarzy” Białystok staje się coraz mniej przyjaznym miejscem do życia. Niedawno podczas spaceru z mężem i moją mamą natrafiliśmy na ogromną manifestację ONR. Hasła, które wykrzykiwali, były przerażające. Co prawda białostoccy nacjonaliści i kibice potrafią w jednej wypowiedzi połączyć hasło „precz z islamizacją” z deklaracją przywiązania do „naszych Tatarów”. Cenią nas choćby za udział w kampanii wrześniowej w 1939 roku. Pytanie tylko, w którym momencie uświadomią sobie, że Tatar równa się muzułmanin. Bo co to właściwie oznacza „nasi Tatarzy”? Nasz język został zatracony już w XVII wieku. Nigdy nie nosiliśmy się tak, jak osoby z Bliskiego Wschodu. Żadnych długich bród, żadnych odmiennych szat. Kobiety praktycznie nigdy nie nosiły chustek. Nie wyróżniamy się. Ale słyszeliśmy już o przypadkach, gdy tu, w Białymstoku, Tatarkom, które przyjechały z Krymu, ktoś na ulicy zerwał z głowy chustę. Wystarczy pretekst, by zrodziła się agresja. Napawają nas strachem wszystkie działania, pochodne ruchów nacjonalistycznych, które wprost odnoszą się do islamu, „islamizacji”, kwestii budowy meczetów. Obawiamy się, że nasza swoboda religijna może być w Polsce zagrożona. Może się okazać, że w ogólnej nagonce i strachu przed nieznanym zostaniemy włożeni do jednego worka z ludźmi o zupełnie innym pochodzeniu i zapleczu kulturowym. Boimy się, że zostanie postawiony między nami znak równości. Czy odczuwamy solidarność z uchodźcami? Z jednej strony jesteśmy zwyczajnie zasmuceni i przejęci ogromem krzywd, jakie są dziś udziałem wielu milionów ludzi. Z drugiej strony boimy się inności. W momencie, gdy postawimy obok siebie osoby wyznania muzułmańskiego, ale pochodzące z różnych krajów, to właściwie każdy będzie reprezentował inną mentalność, obyczajowość, podłoże kulturowe czy społeczne. To, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, w Syrii, Iraku,

działania tak zwanego Państwa Islamskiego, to dla nas coś absolutnie nierzeczywistego, niezwiązanego z naszym światem… Niektórzy poddają w wątpliwość, czy nadal jesteśmy muzułmanami – takie głosy już się pojawiają. Bo nasze życie jest już do tego stopnia europejskie, zachodnie. W Polsce wiele osób nie utożsamia Tatarów z muzułmanami. Jesteśmy częścią Polski i Europy, więc boimy się, podobnie jak większość społeczeństwa. Społeczność tatarska zdecydowanie odcina się od wszystkich aktów terroru, dokonywanych przez ekstremistów. To nie ma nic wspólnego z religią, a tym bardziej z naszą grupą, która mimo wszystko żyje tu, w innym kręgu kulturowym. Zupełnie inaczej przeżywamy i manifestujemy swoją religijność. Nigdy w społeczności tatarskiej nie było żadnych ruchów, które wciągałyby islam na sztandar i dążyły do narzucania wiary innym. Wręcz odwrotnie, myśleliśmy raczej w taki sposób: „Bądźmy lepiej cichutko, w ukryciu, żeby tylko nikt nas nie ruszył”. Chcemy żyć spokojnie na tej ziemi, bo od wieków dawała nam schronienie. I w sumie jest nam tu dobrze. Współpraca: Dorota Borodaj

Barbara Pawlic-Miśkiewicz jest doktorem nauk humanistycznych w zakresie kulturoznawstwa, autorką i koordynatorką projektów kulturalnych i wydawniczych przy Najwyższym Kolegium Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP. Współautorka książek: „Muzyczna jurta – śladami Tatarów” (2011); „Przysmaki z jurty. Tradycyjne przepisy kuchni tatarskiej” (2012); „Tatariada” (2014). Prowadzi portal bibliotekatatarska.pl.

Magdalena Walkowiak-Skórska magdalenawalkowiak.com

→→

101 KRAJOZNAWCZY

pełną piersią i z tej naszej odmienności uczynić atut. Dla niektórych był to nawet sposób na życie zawodowe czy karierę: oprowadzali po tatarskich zabytkach lub otwierali restauracje z tatarską kuchnią. Pytanie, czy najbliższe lata nie spowodują, że znowu trzeba będzie siedzieć cichutko w kącie i nie chwalić się swoją odmiennością.


102

Urwana nuta Jaka muzyka towarzyszyła podbojom Złotej Ordy? Na jakich instrumentach Tatarzy grali w jurtach, w sytuacjach codziennych, prywatnych? Jakie kołysanki Tatarki nuciły swoim dzieciom?

Karolina Cicha Patricija Bliuj-Stodulska

P

owyższe pytania nurtują nie tylko historyków. Piszę ten tekst z perspektywy muzyka, pracując równolegle nad płytą z muzyką tatarską. Jej poszukiwaniom i aranżacjom towarzyszą przeróżne dylematy, gdyż grupa etniczna, której dotyczy, żyje na niezwykle rozległych terenach, sięgających obecnie od Polski poprzez Krym, tereny republiki Tatarstanu aż po stepy centralnej Azji. Pierwszy raz obecność przodków Tatarów na terenach Wielkiego Księstwa Litewskiego odnotowano na początku XIV wieku. Dwa wieki później byli już całkowicie spolonizowani. Dziś, czując się Polakami, kultywują jednocześnie swoją tożsamość tatarską. Religia stanowi trzon, na którym w pierwszej kolejności buduje się poczucie odrębności, historia przodków zapisała swoje ślady również w kulturze kulinarnej. Wreszcie – tatarskich korzeni można także szukać w charakterystycznych nazwiskach. Pisze o tym Halina Szahidewicz, założycielka zespołu tatarskiego

„Buńczuk”. W swojej niedawno opublikowanej książce wspomina swego ojca, który mówił jej: „Jesteś Tatarką – muzułmanką i obywatelką polską. To zobowiązuje, więc masz postępować godnie i pamiętać, że wszystkie te trzy określenia stanowią o twojej tożsamości i są jednakowo ważne”. Wyzwaniem wciąż pozostaje kwestia języka. Tatarzy próbują reaktywować go w ramach swojej mniejszości, organizują kursy, jednak znajomość języka tatarskiego wciąż jest domeną nielicznych. Na łonie mniejszości tatarskiej w Polsce istnieje także silna potrzeba identyfikacji przez muzykę. Chcą słuchać tatarskiej muzyki, chcą śpiewać tatarskie pieśni. Wiem to, bo od około dwóch lat różne tatarskie organizacje zamawiają u mnie koncerty pieśni przy okazji swoich uroczystości. To od samych Tatarów wyszedł także pomysł, by opracować ich muzyczny kanon. Wszystko zaczęło się od dwóch utworów na płycie „Wieloma językami”, którą poświęciłam pieśniom mniejszości narodowych zamieszkujących województwo Podlaskie. Aby zdobyć tłumaczenie i wymowę pieśni tatarskiej, zgłosiłam się do Związku Tatarów RP. Uczestniczyłam w lekcjach tatarskiego, które dla samych Tatarów prowadziła Farida Razwanowicz. Ona to wprowadziła mnie w tajniki języka Tatarów


Muzyka z piekła rodem Domyślamy się, że w muzyce, jaką zapewne słyszeli Polacy pokonywani przez Tatarów pod Legnicą w 1240

roku, mogły brzmieć jeszcze nuty mongolskie. Muzyka, jaką słyszano niewiele później, po rozwoju dworu Batu-chana, była już naznaczona melodyką tureckich Kipczaków, gdyż Mongołowie szybko się z nimi zasymilowali. Możemy przypuszczać, że Tatarzy przywieźli ze sobą muzykę obcą słowiańskim pieśniom. Była to muzyka ze stepu. Przywoływała mongolskie skale pentatoniczne, od których włos musiał się jeżyć na głowie. Wiało od niej grozą. Tętent kopyt lekkiej jazdy tatarskiej wyznaczał rytm. Dla mieszczan polskich mogła być – jak sami jej wykonawcy – „tartar”, czyli „z piekła rodem”. Tatarzy siali spustoszenie, działali szybko i z zaskoczenia. Niedługo potem władcy Polski i Litwy zaczęli wcielać ich do swoich armii. Zapewne wtedy ich muzyka zaczęła stopniowo nasiąkać słowiańszczyzną. Jaką muzykę grały oddziały tatarskie w bitwie pod Grunwaldem walczące z Krzyżakami po stronie Księcia Witolda? Jaką potem, gdy z nomadów stawali się w XVI wieku osadnikami? Gdy dostawali od naszych królów wsie, tytuły szlacheckie, przywileje i asymilowali się z ludnością lokalną (polską kresową, białoruską →

103 KRAJOZNAWCZY

nadwołżańskich. Niedługo potem prowadziłam warsztaty na koloniach międzynarodowych, podczas których sama miałam uczyć tatarskie dzieci ich pieśni. Wtedy właśnie dotarło do mnie, że w Tatarach jest ogromna potrzeba posiadania swojej muzyki i że istnieje tu jakaś luka, jakaś niezapełniona przestrzeń. Mnie, która zaledwie dwie pieśni znałam po tatarsku, powierzono uczenie tatarskich dzieci! Potem pojawiały się kolejne kontakty. Po wywiadzie w Polskim Radiu dostałam maila, w którym Krzysztof Mucharski z Muzułmańskiego Związku Religijnego RP pisał, że na płycie „Wieloma językami” zapomniałam uwzględnić muzyki krymskotatarskiej, a polscy Tatarzy utrzymują więź tożsamościową z obiema gałęziami tatarskiego rodu. Oferował swoją pomoc w dotarciu do tłumaczeń pieśni krymskich. Wiedziałam już, że stworzenie takiej antologii jest tyleż potrzebne, co trudne.


104

i litewską)? Jaka muzyka towarzyszyła im, gdy pozbawiani tych tytułów przechodzili na stronę sułtana? Jak ta muzyka zmieniała się pod wpływem ich kontaktów z imperium Osmańskim? I co słyszeli w podświadomości Tatarzy, gdy już całkowicie spolonizowani i oddani sprawie polskiej walczyli jako oddziały ułańskie w takt „Legionów” w wojnie z bolszewikami i potem II wojnie światowej? Co słyszą dziś? Żadnych śladów Nie istnieje coś takiego jak tradycyjna muzyka Tatarów polskich. Ich muzyka tutaj w pewnym momencie zamilkła, tradycja muzyczna nie przetrwała ani na terenie Polski, ani Litwy. Nie zachowały się też żadne dokumenty czy zapisy nutowe z czasu początków osadnictwa Tatarskiego i późniejszych. Przetrwały tradycje kulinarne, przetrwała religia. A muzyka – tak inna od polskiej – zamilkła wraz z ich azjatycko­brzmiącym, niezrozumiałym tu językiem. We współczesnej polszczyźnie zachowało się sporo zapożyczeń z języka tatarskiego. Przykłady to: ułan, buława, kaftan, bachmat, atłas, basza, bazar, arbuz, kobierzec, opończa, orkisz, tafta, dzida, filiżanka, taśma. W tradycyjnych polskich strojach szlacheckich sporo było elementów zapożyczonych z ówczesnej mody tatarskiej – kontusz szlachecki, kołpak czy pas kontuszowy. W muzyce jednak nawet tak małych śladów nie ma. Muzyka Tatarów – najpierw zapewne przez nich samych wypierana, jako ta kojarząca się z pożogą, a potem już niepasująca do tutejszych instrumentów – zamilkła, wycofała się. Muzyka tatarska nie miała swego Kolberga, nie miała też swego Chopina, który wplatałby elementy jej melodyki w swoje utwory. Muzykolodzy nie odnotowali wpływu muzyki tatarskiej na muzykę polską na żadnym etapie ich

wspólnej historii. Może poza anegdotyczną urwaną nutą w Hejnale Mariackim, która – według legendy – zamarła w gardle hejnalisty w chwili ugodzenia strzałą tatarskiego łucznika. Muzyka dla Tatarów Oprócz tej urwanej nuty nie ma nawet punktu zaczepienia, od jakiego można by się odbić, próbując dokonać rekonstrukcji dawnej muzyki tatarskiej. Nie da się więc skompletować „Antologii muzyki Tatarów polskich”. To, co można zrobić, starając się odpowiedzieć na wielką potrzebę tej mniejszości, to skompletować „Antologię muzyki dla Tatarów polskich”, która pomogłaby w utrwaleniu ich tożsamości kulturowej. Opierałaby się na muzyce tatarskiej, jaka przetrwała, ma się dobrze i kwitnie nieprzerwanie w republice Tatarstanu oraz na Krymie. Byłaby to antologia, która pokazywałaby Tatarom polskim bogactwo muzycznej spuścizny ich pobratymców i w możliwie najdokładniejszy sposób nawiązywałaby do dawnej kultury Tatarów, jaka istniała tu na ziemiach polskich na samym początku, do muzyki Złotej Ordy, a także potem za czasów istnienia Chanatu Krymskiego. Zostać twórcą kanonu to jednak duża odpowiedzialność. Zaczęłam słuchać tatarskiego „koncertu życzeń”, pytać, czego chcą sami Tatarzy. Krzysztof Mucharski mówił, że obowiązkowo obok nadwołżańskich powinny być pieśni krymskotatarskie. Jan Adamowicz, szef Związku Tatarów Polskich, mówił, żeby oprócz rzewnych były także te skoczne, do tańca („Bo, Pani Karolino, wie pani, polscy Tatarzy to weseli ludzie”). Ważną sprawą było też instrumentarium. Bart Pałyga, muzyczny towarzysz mojej podróży, mówił: „Step, step, szukajmy w instrumentarium stepu”. Już na płycie „Wieloma językami” zaproponował aranżacje na


Polskotatarskie must be Czegoś mi ciągle brakowało. Zaczęłam szukać, czy aby na pewno nie zachowały się żadne zabytki literackie polskich Tatarów lub chociaż jakieś dokumenty. Coś jednak było! Stare tatarskie zapiski na marginesach świętych ksiąg, takich jak tefsiry, chamaiły i fały, czyli księgi wróżebne. Dokumenty te zachowywały moment, w którym język Tatarów (już polski kresowy) zapisywany był jeszcze alfabetem arabskim! W alfabecie arabskim zapisywali Tatarzy zupełnie polskobrzmiące komentarze do Koranu jeszcze w XVIII i XIX wieku.

I wtedy właśnie dotarło do mnie, że w antologii powinien znaleźć się utwór po polsku. Bo to jest od kilku wieków język polskich Tatarów. Język, w którym wyraża się ich tęsknota. Da się ją wyczytać między wersami ich liryków. Tatarzy, którzy – choć czują się Polakami – wciąż tęsknią za „szumiącą trawami przestrzenią” (Stanisław Kryczyński), za „stepem w słońcu spalonym” (Michał Adamowicz), za ich mitem założycielskim („Azjo, mistyczna Azjo!” – Stanisław Kryczyński). Za bezkresem, tętentem kopyt, dymem ognisk, daleką krainą „rozciągającą się poza horyzontem” (Musa Czachorowski). Kraina ta może być pejzażem dalekiego stepu, a może być pejzażem wewnętrznym polskiej współczesnej poezji egzystencjalnej: „Moje życie to daleka kraina, rozciąga się poza horyzontem, gdzie wszystko jest milczeniem” (Musa Czachorowski). Mniejszość tatarska wraz ze swą bogatą, nieoczywistą tożsamością ma nam wiele do zaoferowania, może nas nauczyć patriotyzmu, miłości do ojczyzny, którą Tatarzy w którymś momencie sobie wybrali. Pięknie to ujmuje Halina Szahidewicz, gdy pisze o najmłodszym pokoleniu z zespołu „Buńczuk”: „Mają świadomość swoich korzeni i na stałe zapisują się na kartach z polskotatarskich dziejów. To właśnie między innymi jest patriotyzmem czasu pokoju, tworzeniem czegoś, co daje radość życia i stwarza ciągłość pokoleniową. W tym wyraża się troska i szacunek dla swego miejsca na ziemi i naszej ojczyzny, którą od ponad sześciu wieków jest Polska”.

105

Karolina Cicha jest wokalistką, multiinstrumentalistką, kompozytorką. W 2013 roku nagrała płytę „Wieloma językami”, na której zamieściła pieśni w językach mniejszości narodowych północno-wschodniej Polski. Obecnie przygotowuje rozwinięcie tego projektu – płytę poświęconą muzyce tatarskiej.

Patricija Bliuj-Stodulska zibrou.eu

KRAJOZNAWCZY

dotarze i morinhoorze (instrumencie smyczkowym ze strunami z włosia końskiego), które przywiózł z azjatyckich podróży. Mówił, że te dawne instrumenty tatarskie to musiały być instrumenty, które dało się przewieźć na koniu: małe, drewniane, strunowe, oblekane końską skórą. Po radę zwróciliśmy się do profesora Henryka Jankowskiego, specjalisty od kultur turkijskich. Profesor potwierdził hipotezy Barta dotyczące instrumentów: trzeba szukać w istniejących kulturach ludów Wielkiego Stepu, wśród których mogły zachować się jakieś elementy tradycji muzycznej i wokalnej Złotej Ordy. Oznaczało to, że w aranżacjach muzyki tatarskiej powinniśmy dokonać jeszcze dalszej wycieczki w głąb Azji. Czyli z nadwołżańskiej republiki Tatarstanu (osiemset kilometrów na Wschód od Moskwy) ruszyć jeszcze dalej w step w kierunku muzyki kazachskiej, nogajskiej, ałtajskiej i karkapłackiej. Jeśli chodzi o języki, to Jankowski sugerował dwa: kazański i krymski. Potwierdził zatem życzenie samych Tatarów, którzy czują związek zarówno z tatarami nadwołżańskimi, jak i krymskimi. Uświadomiliśmy sobie z Bartem, że muzycznie nadaje to płycie kolejny wymiar: pieśni w języku krymskotatarskim to już zupełnie inna melodyka. Kazań i Sewastopol dzieli dwa tysiące kilometrów stepu, co sprawiło, że z biegiem wieków te tradycje muzyczne oddzieliły się od siebie tak bardzo, że obecnie brzmią zupełnie inaczej: muzyce Tatarów z republiki Tatarstanu bliżej do chińskobrzmiących skal pentatonicznych Azji Centralnej, muzyka Tatarów krymskich przypomina melodie tureckie. Kanon musi więc zawierać pieśni krymskotatarskie, jak choćby ta nie tak dawna, a dziś znów boleśnie aktualna „El gizel Kirim”, opowiadająca o wysiedleniu Tatarów Krymskich w 1944 roku.


106

Niemcy do wynajęcia W Niemczech nikt nie pyta, czy wynajmujesz mieszkanie, czy masz je na własność. Niektórzy wynajmują to samo mieszkanie przez ponad trzydzieści lat. To żaden stygmat ani oznaka niskiego statusu materialnego.

Z Michaelem Voigtländerem rozmawiają Konstancja Święcicka i Ignacy Święcicki Joanna Grochocka

Około 55 procent Niemców mieszka w wynajętych mieszkaniach. W Polsce na tę statystykę z zazdrością powołują się wszyscy ci, którzy wierzą, że brak rozwiniętego rynku wynajmu jest główną przyczyną naszych problemów mieszkaniowych. Jaka historia kryje się za tą liczbą? Czy to wynik wyjątkowy na tle innych krajów?

Przypadek Niemiec jest rzeczywiście wyjątkowy, szczególnie, że wynajem jest zdominowany przez sektor prywatny. Niektóre kraje, na przykład Holandia, również mają duży sektor wynajmu, ale obejmuje on przede wszystkim zasoby mieszkalnictwa socjalnego, czyli będącego własnością publiczną. Początków naszego obecnego systemu należy doszukiwać się w latach 50. Mieliśmy wtedy ogromny deficyt zasobów mieszkaniowych, brakowało od czterech do pięciu milionów lokali. W tej sytuacji rząd postanowił rozpocząć szeroko zakrojony i pod wieloma względami nietypowy program budownictwa socjalnego. Jego wyjątkowość polegała przede wszystkim na tym, że inwestorami mogły być nie tylko gminy lub przedsiębiorstwa państwowe, ale również osoby prywatne. Co więcej, jakość mieszkalnictwa socjalnego była bardzo dobra, tak że właściwie nie można było odróżnić lokali budowanych jako socjalne od tych, które od początku były przeznaczone na rynek. Jaki interes miał prywatny inwestor w budowaniu mieszkań socjalnych?

Inwestorzy otrzymywali subsydia w formie niższego oprocentowania kredytów lub bezpośrednich dopłat od państwa. W zamian za to musieli spełnić określone

kryteria dotyczące wielkości i jakości budowanych lokali. Mieszkania socjalne były przeznaczone dla najemców o niskich dochodach, więc właściciele musieli się zadowolić ograniczonymi czynszami. Jednak to rozwiązanie zakładało, że po okresie piętnastu–dwudziestu­ pięciu lat dane mieszkanie przestawało być częścią zasobu socjalnego, a inwestor mógł zacząć stopniowo podnosić czynsz do poziomu rynkowego. Dla pewnych grup inwestorów, między innymi funduszy emerytalnych oraz firm ubezpieczeniowych, zainteresowanych długoterminowymi inwestycjami, była to atrakcyjna oferta. W ten sposób położono fundamenty pod prywatny sektor najmu w Niemczech. Po zmianie statusu mieszkania lokatorom nie groziła gwałtowna podwyżka czynszów?

Inwestorzy mieli możliwość podnoszenia czynszów po zmianie statusu mieszkania, ale wciąż musieli przestrzegać ogólnych zasad. Na przykład czynsze dla dotychczasowych lokatorów mogły rosnąć najwyżej o 20 procent w ciągu trzech lat. A inne kraje? Niemcy wyróżniają się na tle Europy, a przecież powojenna odbudowa i deficyt mieszkań to wyzwania, które dotknęły większość krajów naszego kontynentu.­

Po drugiej wojnie światowej w wielu krajach zachodnioeuropejskich, które doświadczały poważnych deficytów mieszkaniowych i szybko rosnących czynszów, rządy decydowały się na ich odgórne zamrożenie. Dotyczyło to na przykład Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Ta restrykcyjna kontrola czynszów


Czy liberalne prawo regulujące wynajem jest niezbędne do rozwoju tego rynku?

Niemieckiego prawa mieszkaniowego nie można zakwalifikować jako jednoznacznie liberalnego. Czynsze były i są mocno regulowane, a mimo to rynek ten pozostaje atrakcyjny dla inwestorów. Otrzymują odpowiedni zwrot kapitału poprzez możliwość aktualizowania stawek przy zmianie najemcy. Ale jednocześnie dawni najemcy są chronieni na szereg różnych sposobów, nie tylko przez ograniczenie podwyżek opłat. Właściciel nie ma prawa przerwać umowy najmu bez podania jednego z określonych w ustawie powodów, najczęściej związanego z chęcią osobistego zamieszkania w danym lokalu. Dopóki najemca płaci, dopóty ciężko się go pozbyć. Dla obu stron umowa jest więc atrakcyjna i gwarantuje

stabilność, która skutkuje dominacją na niemieckim rynku najmu kontraktów długoterminowych. A jak jest z zyskownością dla właścicieli? Jeśli ten sam lokator pozostaje w mieszkaniu przez lata, perspektywa wyrównania czynszu do poziomu rynkowego dopiero przy podpisywaniu umowy z nowym najemcą jest mizerna.

Większość prywatnych właścicieli akceptuje niewielki, ale stabilny zysk. Przerwy w wynajmie są poważnym problemem dla osób operujących małą liczbą lokali. Są one całkiem zadowolone, gdy lokator zostaje u nich przez długi czas, bo nie mają wtedy wiele roboty. Dodatkowo, wiele umów opiera się o wskaźnik inflacji, co pozwala na przynajmniej niewielki wzrost czynszów. Odpowiednia równowaga między wolnym rynkiem i regulacją, zapewnienie długoterminowego zysku, ochrona praw lokatorów – to wymagający zestaw warunków osiągnięcia sukcesu...

Ważną rolę odegrały jeszcze dwa czynniki. Pierwszy z nich to system podatkowy. W wielu krajach z przywilejów podatkowych mogą korzystać osoby kupujące mieszkania na własność, mogą wtedy na przykład odliczyć raty kredytu od podatku. W Niemczech mieliśmy wiele przywilejów w mieszkalnictwie w formie ulg i odliczeń, ale skierowanych do właścicieli domów na wynajem. Teraz nie ma już ulg podatkowych, ale od lat 50. do 80. inwestycja w mieszkania na wynajem →

107 OBYWATEL

trwała przez kilka dekad i skutkowała wycofywaniem się właścicieli z wynajmu i kurczeniem się podaży mieszkań. W Niemczech zdecydowano się natomiast zliberalizować politykę czynszową już w latach 50. Od tego czasu właściciele na prywatnym rynku mieli możliwość dowolnie kształtować stawkę czynszu, gdy zawierali umowę z nowym najemcą. Jednocześnie pozostawiono restrykcje co do możliwości podwyższania czynszu w trakcie trwania umowy z danym lokatorem. W odniesieniu do tej grupy możliwe były jedynie niewielkie podwyżki.


108

była bardzo korzystna. To z pewnością przekonało wielu prywatnych inwestorów do wejścia na ten rynek. Drugi czynnik to bardzo duża stabilność niemieckiego rynku jeśli chodzi o wysokość czynszów. W niektórych krajach kupienie własnego lokalu jest rodzajem ubezpieczenia od ryzyka rosnących czynszów. Ale w Niemczech, nawet w dużych miastach, opłaty przez lata były bardzo stabilne, więc ludzie nie czuli, że muszą się chronić przed tym ryzykiem. A co z Niemcami Wschodnimi? Prowadzona tam polityka musiała się bardzo zmienić po zjednoczeniu w 1990 roku.

We Wschodnich Niemczech dominowała państwowa własność lokali mieszkalnych. Po zjednoczeniu rząd zadecydował o przekazaniu tego zasobu samorządom. Niektóre nieruchomości były następnie sprzedawane lokatorom, ale nie w takiej skali jak w Polsce czy innych krajach postkomunistycznych. Obecnie udział własności samorządowej jest wciąż wyższy we wschodniej części kraju – jedynie 40 procent lokali jest tam własnością prywatną, w porównaniu do 50 procent w części zachodniej. Z biegiem czasu wskaźniki te jednak się wyrównują. Zachodnioniemiecka polityka lat 50., o której pan opowiedział, była w sposób oczywisty częścią większego projektu budowy państwa opiekuńczego

w powojennych Niemczech. Czy byłoby rozsądne, żeby współcześnie w Polsce wspierać rynek najmu poprzez subsydiowanie budownictwa socjalnego, które potem zostanie przekształcone w zasoby prywatne? Czy to rozwiązanie jest aktualne?

W latach 50. mieliśmy do czynienia z deficytem lokali, ale również z brakiem sprawnego rynku finansowego, w tym rynku kredytów hipotecznych. W tej wyjątkowej i dramatycznej sytuacji było absolutnie konieczne, żeby stworzyć więcej zachęt do inwestowania w rynek mieszkaniowy. Subsydia do nowego budownictwa socjalnego okazały się wówczas skutecznym rozwiązaniem, ale nie jest ono wolne od wad. Główny problem z budownictwem socjalnym jest taki, że w większości systemów dochód lokatorów jest weryfikowany tylko raz, w momencie przydziału mieszkania. Jeśli z czasem sytuacja materialna gospodarstwa domowego się poprawia, nie musi ono wychodzić z systemu. W efekcie wielu biednych osób nie udaje się objąć tego typu wsparciem, a wielu zamożniejszych – owszem. Jak w takim razie rozwijać prywatny sektor wynajmu w dzisiejszych realiach?

Sądzę, że musicie w Polsce pomyśleć o dobrych regulacjach, które ochronią lokatorów, a zarazem stworzą bodźce dla inwestorów do wejścia na rynek. Myślę, że to właśnie równowaga stron stanowi o niemieckim success story.


Mamy obecnie mieszankę różnych typów inwestorów: spółki komunalne, duże firmy prywatne, spółdzielnie mieszkaniowe, ale największy zasób jest w rękach drobnych właścicieli, około czternaście milionów mieszkań, co stanowi o połowę więcej niż pozostałe trzy grupy razem wzięte. Najbardziej typowi dla naszego rynku są prywatni właściciele, którzy opiekują się dwoma do pięciu lokali. Czy Niemcy pozostają wierni rozwiązaniom z lat 50.? Czy też wprowadzano jakieś większe zmiany?

System jest dość stabilny w czasie, choć obecnie obserwujemy tendencję do nabywania mieszkań na własność, szczególnie w dużych miastach, jak Berlin. Historycznie nasza stolica miała bardzo niski odsetek mieszkań własnościowych, około 15 procent, ale to się teraz bardzo zmienia. Głównym powodem są bardzo niskie raty kredytu, przy obecnym oprocentowaniu rzędu 2 procent. Jest to również skutek zmian w regulacjach, które stają się coraz ostrzejsze dla właścicieli mieszkań na wynajem. 15 procent mieszkań własnościowych w stolicy, z polskiego punktu widzenia wydaje się nie do pomyślenia. Czy można wyznaczyć jakąś idealną proporcję własności

i wynajmu w społeczeństwie – jest jakiś cel, do którego powinniśmy w tej kwestii dążyć?

Bardzo trudno jest wyznaczyć jakieś konkretne proporcje. Oba rynki muszą się płynnie dopełniać. Przy okazji kryzysu finansowego przekonaliśmy się, co może stać się z rynkiem opartym jedynie na własności mieszkań. Jeśli mamy hegemonię własności i symboliczny rynek najmu, wówczas praktycznie nie ma alternatywy – trzeba kupować i w tym celu potężnie się zadłużać. Jeśli w którymś momencie nadejdzie recesja, to wiele z tych znacznie zadłużonych osób zaczyna mieć problemy ze spłatami, co zagraża równowadze całego systemu. Właśnie dlatego potrzebujemy realnej alternatywy w postaci prężnego rynku najmu. Z drugiej strony własność mieszkania może korzystnie wpływać na gospodarkę – jest formą oszczędzania czy też długoterminowej inwestycji dokonywanej przez prywatne osoby.

Pytanie o to, czy kupować, czy wynajmować jest oczywiście kwestią indywidualnych wyborów, ale ma konsekwencje ogólnospołeczne. Jeśli posiadasz mieszkanie, dysponujesz większym kapitałem, masz jakieś zabezpieczenie na starość. Z drugiej strony, jeśli wynajmujesz, jesteś znaczenie bardziej elastyczny, możesz z łatwością się przeprowadzić i znaleźć lepszą pracę w innym mieście. Można wymieniać wady i zalety obu rozwiązań. →

109 OBYWATEL

Kto chętniej kupuje w Niemczech mieszkania na wynajem – mali prywatni właściciele czy duzi inwestorzy instytucjonalni?


110

Większość prywatnych właścicieli akceptuje niewielki, ale stabilny zysk.

­ o, które z nich ostatecznie przeważą, zależy w dużym T stopniu od grupy wiekowej, na której się skupimy. Największy problem dotyczy młodych osób skazywanych w wielu krajach na przedwczesny zakup mieszkania. Młodzi ludzie często nie mają oszczędności, więc muszą zadłużyć się po uszy. Ich zadłużenie bywa bardzo bliskie wartości mieszkania, a to w przypadku wahnięć cen grozi nadmiernym zadłużeniem w skali kraju. Jeśli na przykład ceny spadną w kryzysie, a właściciele nie są w stanie płacić rat z powodu utraty pracy, to sytuacja staje się naprawdę napięta. Taka sytuacja miała miejsce w Wielkiej Brytanii i niektórych krajach wschodnioeuropejskich. Wam udało się tego uniknąć.

Tak, bo w Niemczech, dzięki rozwiniętemu rynkowi najmu, młoda osoba ma dość czasu, żeby zaoszczędzić na swoją przyszłą własność. Niemcy kupują swoje pierwsze mieszkanie w wieku około 35–40 lat. Zgromadzony do tego czasu majątek wystarcza na rozsądny wkład własny, dzięki czemu nie grozi im pułapka nadmiernego zadłużenia. No tak, ale młodzi chcą często nie tylko uniezależnić się od rodziców, ale też ustatkować, założyć rodzinę. Gdy wynajmujesz mieszkanie, ciężko o stabilizację.

To może być kłopot w takich krajach jak Polska czy Wielka Brytania, gdzie dominują krótkoterminowe umowy najmu. Po dwóch latach właściciel przychodzi i oznajmia: „Mam nowego lokatora na twoje

miejsce”. W Niemczech najemca jest chroniony i nie można go wyrzucić czy zakończyć umowy w dowolnym momencie. W efekcie ludzie wynajmują mieszkanie w oparciu o tę samą umowę na przykład przez trzydzieści lat. Jaki schemat „kariery mieszkaniowej” dominuje więc w Niemczech – wynajem do czterdziestki a potem zakup własnego lokum czy też najem przez całe życie? Dla nas ten drugi wariant jawi się raczej jako ostateczność. Jak kogoś tylko stać, zrobi wszystko żeby przejść „na swoje”. Własne mieszkanie to symbol życiowego sukcesu.

Dominujący jest model dochodzenia do własności, jednak część osób, również tych z wyższymi dochodami, decyduje się wynajmować mieszkanie przez całe życie. Z jednej strony daje im to potencjalną elastyczność, bo łatwo im się wyprowadzić, jeśli będzie trzeba. Z drugiej zaś, jeśli nie muszą, to nie chcą opuszczać swojej okolicy, są przyzwyczajeni do wynajmowanego lokum i traktują je jak swój dom. Tu raczej nikt cię nie pyta o to, czy wynajmujesz mieszkanie czy masz je na własność. Oczywiście, w jakimś stopniu własność wiąże się ze statusem społecznym, ale nie jest to bardzo ważna, prestiżowa sprawa. W Niemczech wynajem to nie stygmat, jesteśmy chyba bardziej wyluzowani jeśli chodzi o kwestię własności. Na koniec chcielibyśmy spytać o obecną sytuację w Niemczech – napływ uchodźców i imigrantów na pewno stanowi wyzwanie dla polityki mieszkaniowej. Jakie


Obliczyliśmy, że aby odpowiedzieć na zapotrzebowanie na mieszkania ze strony uchodźców, do 2020 roku musimy budować dodatkowo około stu tysięcy nowych lokali rocznie. Biorąc pod uwagę dotychczasowe wymagania w tej dziedzinie ze strony obywateli niemieckich, musielibyśmy oddawać do użytku łącznie ponad czterysta tysięcy mieszkań rocznie. Dużą niepewność wprowadza także fakt, że nie wiadomo, jak długo przybysze pozostaną w Niemczech: może cztery, a może dziesięć lat. Dostosowanie polityki mieszkaniowej do takiej sytuacji jest niezwykle trudne. Jednym z powszechnie akceptowanych pomysłów jest wykorzystanie pustostanów, których w Niemczech jest dużo, szczególnie na wsi i w niektórych wyludniających się miastach. Przynajmniej w krótkim okresie pozwoli to zaoferować tej grupie jakiekolwiek schronienie. W dłuższej perspektywie będziemy musieli dostosować do tej sytuacji technologię budowy domów. Obecnie wykorzystuje się zaawansowane konstrukcje bardzo wysokiej jakości, które mogą stać sto i więcej lat. Tymczasem potrzeba nam skromniejszych lokali, które mogą zostać zbudowane bardzo szybko po to, aby odpowiedzieć na zapotrzebowanie ze strony uchodźców. Nie chcemy jednak wyznaczać jakichś stref tylko dla nowoprzybyłych. Zależy nam raczej na zapewnieniu środowiska mieszanego społecznie, gdyż w innym wypadku integracja jest znacznie utrudniona. Jednym z możliwych rozwiązań

jest tworzenie osiedli, gdzie z uchodźcami sąsiadować będą studenci, seniorzy oraz inne grupy, które zgłaszają zapotrzebowanie na niskoczynszowe lokale. Uda się?

Zapewnienie schronienia takiej liczbie osób nie będzie łatwe, jednak mamy nadzieję, że nasze dotychczasowe sukcesy w mieszkalnictwie oraz zgromadzony know-how i tym razem pozwolą sprostać wyzwaniu.

Michael Voigtländer jest profesorem ekonomii, od 2005 roku związany z Instytutem Niemieckiej Gospodarki w Kolonii (Institut der Deutschen Wirtschaft Köln), gdzie pełni funkcję przewodniczącego departamentu ekonomii rynku nieruchomości.

111 OBYWATEL

są perspektywy znalezienia odpowiedniego schronienia dla tych ludzi?

Joanna Grochocka ideyka.blogspot.com


112

Kultura wynajmu Sposobem na realizację prawa do godnego mieszkania dla wszystkich jest rozwój prywatnego rynku najmu. Rolę pioniera powinno jednak wziąć na siebie państwo.

Konstancja Święcicka Agnieszka Gietko

„Z

akup mieszkania na wynajem – czy to się opłaca?”. Wpis pod tym niepozornym tytułem wywołał najwięcej komentarzy w historii jednego z najpopularniejszych blogów w Polsce. Skąd to zamieszanie? Michał Szafrański, autor bloga jakoszczedzacpieniadze.pl, od czterech lat dzieli się z internautami sposobami na skuteczne zarządzanie domowym budżetem i lokowanie oszczędności, a polecane metody testuje na własnej skórze. Szeroko dyskutowany tekst przedstawiał zakup mieszkania na wynajem jako wymarzony sposób na łatwy zarobek, a powstał tuż po dokonaniu podobnej inwestycji przez blogera. Większość z setek komentarzy pod wpisem była jak kubły zimnej wody wylewane na głowę niedoświadczonego autora. Uświadamiały czytelnikom, po jak cienkim lodzie stąpa w Polsce każdy, kto chce zarabiać na wynajmie mieszkań. Wnioski najlepiej podsumowuje tytuł kolejnego, opublikowanego miesiąc później wpisu: „Dlaczego mieszkanie na wynajem to inwestycja wysokiego ryzyka?”. A także deklaracja autora, że zamiast szukać lokatorów, zabiera się za szukanie kupca – żeby lokalu jak najszybciej się pozbyć. Po latach wiary w rynek mieszkaniowy budowany w oparciu o własność i kredyt do Polaków powoli dociera, że problemu niezaspokojonych potrzeb mieszkaniowych nie uda się rozwiązać bez stworzenia sprawnie działającego rynku najmu. Obecnie, według oficjalnych statystyk, zaledwie 4,3 procent osób w Polsce mieszka w lokalach wynajmowanych na rynku prywatnym, a dalsze 12,3 procent w lokalach

należących do zasobów gminnych. Temat polityki mieszkaniowej raczej nie trafia na pierwsze strony gazet. A jednak tocząca się gdzieś na uboczu debata o potrzebie zmiany dotychczasowych priorytetów staje się coraz bardziej słyszalna. Ostatnia jej odsłona miała miejsce przy okazji wydania głośnych „13 pięter” Filipa Springera, który w reportażowej formie przedstawia dramatyczne konsekwencje wpychania w pułapkę kredytu osób o niskich i niestabilnych dochodach. Springer nie poprzestaje na opowiedzeniu historii ludzi, którzy najpierw desperacko dążą do „uzyskania” zdolności kredytowej, a potem kończą z kredytem spłacanym kosztem ogromnych wyrzeczeń. W obecnych warunkach alternatywą dla kredytu niejednokrotnie okazuje się tułaczka – dziesiątki przeprowadzek i uzależnienie od fanaberii właściciela wynajmowanego mieszkania. Przestrogi przed inwestowaniem w wynajem zamieszczone przez właścicieli mieszkań w komentarzach na blogu „Jak oszczędzać pieniądze” i historie najemców z „13 pięter”, mimo że pochodzą z przeciwnych stron mieszkaniowej barykady, ostatecznie składają się w spójny obraz: najem w Polsce to antyteza stabilności i bezpieczeństwa. Mówiąc zaś językiem ekonomii – to wyjątkowo źle zorganizowany rynek, na którym mało kto ma ochotę dokonywać jakichkolwiek transakcji. Ucieczka spod ściany Ta negatywna diagnoza nie podważa jednak tezy o potrzebie rozwijania rynku mieszkań na wynajem. Nie podważa jej również często powtarzane przekonanie, że Polacy z ideologicznych i mentalnościowych względów i tak preferują bycie na swoim. Choć opinia ta


w danym lokalu. Nawet sprzedaż mieszkania nie powoduje automatycznego rozwiązania umowy, która przechodzi wówczas na nowego właściciela. O przyczynach popularności wynajmu wśród Niemców szerzej opowiada Michael Voigtländer w wywiadzie z tego numeru „Kontaktu”. Po trzecie, większość teorii ekonomicznych opisujących optymalny wybór formy zamieszkiwania sugeruje, że nie ma jednej, uniwersalnej odpowiedzi – wszystko zależy od potrzeb i możliwości osób na różnych etapach życia. Przez analogię do kariery zawodowej wskazuje się na konieczność stworzenia przestrzeni do rozwijania „kariery mieszkaniowej”. Nawet jeśli rzeczywiście zakorzeniona jest w nas chęć posiadania mieszkania na własność, droga do niego mogłaby wieść przez wynajem. Większa konkurencyjność czynszów, związana z rozrostem rynku najmu, pozwalałaby najemcom na równoległe oszczędzanie na przyszłe „m”, a w przyszłości uzupełnienie zgromadzonych środków niższym kredytem. To znacznie bezpieczniejsze rozwiązanie niż zadłużanie się niemal do wysokości wartości mieszkania. I mniej przerażająca perspektywa od spłacania pożyczki przez kilkadziesiąt lat. Przy wystąpieniu niespodziewanych kłopotów finansowych łatwiej czasowo zrezygnować z odkładania oszczędności niż ze spłacania rat w banku. A gdy naprawdę znajdziemy się pod ścianą, szybciej zamienimy wynajmowane mieszkanie na mniejsze, niż sprzedamy lokal obciążony kredytem. Mieszkanie dla wszystkich Mimo że pogląd o potrzebie aktywnego wspierania przez państwo rynku najmu nie brzmi już dziś tak egzotycznie, jak jeszcze kilka lat temu, nadal nie mamy →

113 OBYWATEL

znajduje częściowe potwierdzenie w badaniach socjologicznych, to należy jednak poczynić wobec niej kilka istotnych zastrzeżeń. Po pierwsze, nie dla wszystkich dwudziesto– i trzydziestolatków, którzy najczęściej stają przed koniecznością znalezienia sobie dachu nad głową, wybór „kredyt czy wynajem” jest realny. Nie jest to dylemat nawet większości z nich, gdyż, jak wynika z szacunków Narodowego Banku Polskiego, zaledwie jedna trzecia gospodarstw domowych w Polsce posiada zdolność kredytową, która pozwoliłaby wziąć pożyczkę na zakup choćby skromnego lokalu. Jeśliby wziąć pod uwagę wyłącznie osoby na początku kariery zawodowej, statystyka ta wypadłaby jeszcze gorzej. Większość z nich, jeśli nie odziedziczy mieszkania, musi polegać na wsparciu rodziny w jego kupnie, odkładać decyzję o usamodzielnieniu lub – chcąc nie chcąc – wynajmować. Po drugie, przekonanie, że do bycia na swoim trzeba dążyć za wszelką cenę, wynika częściowo z zarysowanej wcześniej nieatrakcyjności wynajmu w obecnych realiach. Tworzy się błędne koło – niewielkie rozmiary rynku najmu powodują zawyżanie czynszu i niestabilność umów. W efekcie wynajem jest niekorzystnym rozwiązaniem na przykład dla osób planujących założyć rodzinę. Że nie musi tak być, przekonuje choćby przykład Niemiec. Sektor wynajmu u naszych zachodnich sąsiadów obejmuje ponad połowę mieszkań, czynsze utrzymują się na niskim poziomie dzięki umiarkowanej kontroli ich wysokości przez państwo, a umowa najmu na czas nieokreślony jest standardem. Dopóki lokatorzy wywiązują się z jej zapisów, właściciel nie może wypowiedzieć kontraktu, za wyjątkiem określonych w prawie przypadków, które sprowadzają się głównie do sytuacji, gdy sam chce zamieszkać


114

wypracowanej jasnej ścieżki prowadzącej do realizacji tego celu. Postępująca zmiana myślenia uwidacznia się w zapowiedziach obecnego rządu, który ogłosił plany radykalnego przestawienia sterów polityki mieszkaniowej. Program Mieszkanie dla Młodych zostanie zlikwidowany, a środki na mieszkalnictwo rząd przeznaczy na budowę mieszkań na wynajem o umiarkowanym czynszu. Podobny program został zainicjowany już przez koalicję PO–PSL. Tyle tylko, że w proponowanym przez PiS przedsięwzięciu „Mieszkanie+” znajomo brzmiący plusik ma szansę przynieść naprawdę dobre zmiany, polegające między innymi na znacznym obniżeniu kosztów budowy czynszówek poprzez wykorzystanie gruntów należących do Skarbu Państwa. Chociaż szczerze kibicuję tym planom, ciężko nie traktować ich z pewnym dystansem. Gdyby deklaracje wszystkich dotychczasowych ekip rządzących dotyczące budowy mieszkań przekładały się na realne osiągnięcia, naszym głównym problemem byłyby dziś miliony marnujących się pustostanów w najnowocześniejszym budownictwie. Zresztą nawet skutecznie realizowane inwestycje publiczne mogą okazać się daleko niewystarczające, jeśli weźmiemy pod uwagę skalę problemu, z którym się mierzymy. Rozmiary deficytu mieszkań w Polsce są trudne do precyzyjnego oszacowania. Chętnie cytowaną liczbę miliona brakujących lokali należy traktować z dużą ostrożnością. Statystyki dotyczące powierzchni czy liczby izb przypadających na jedną osobę upewniają jednak w przekonaniu, że wciąż jesteśmy bardzo daleko od realizacji prawa do godnego mieszkania dla wszystkich. Niewiele zmieniają w tej kwestii prognozy demograficzne, wedle których będzie nas coraz mniej, gdyż zasób mieszkań, z których obecnie korzystamy, z czasem będzie wymagał wymiany lub kapitalnych

inwestycji. Ponad 60 procent zajmowanych lokali powstało przed rokiem 1978, co oznacza dominację w tym zasobie bardzo słabej jakości budownictwa wielkopłytowego oraz często skrajnie zaniedbanych przedwojennych kamienic. W tej sytuacji kluczowe jest stworzenie warunków, w których na dużą skalę mógłby się w naszym kraju rozwinąć prywatny rynek najmu, stanowiący dopełnienie przedsięwzięć wspieranych ze środków państwowych. Docelowo osiągnęlibyśmy w ten sposób różnorodność form zamieszkiwania, która odpowiadałaby na potrzeby wszystkich grup społecznych: od lokali własnościowych dla osób zamożniejszych, przez wynajem prywatny, aż po wynajem wspierany, czyli będące własnością publiczną lub społeczną mieszkania o umiarkowanych oraz niskich czynszach. Abdykacja państwa Przez ostatnie ćwierćwiecze „niewidzialna ręka rynku” konsekwentnie sprawiała zawód swoim wyznawcom i nie przyczyniła się do rozpowszechnienia w Polsce prywatnego wynajmu mieszkań. Przytoczone wcześniej argumenty dotyczące jego zalet dla najemcy pozwalają założyć, że gdyby pojawiła się oferta, nie zabrakłoby chętnych. Szczególnie jeśli przyjąć, że większe rozmiary rynku najmu sprzyjałyby „cywilizowaniu” panujących na nim zasad – obniżeniu czynszów oraz oferowaniu długoterminowych umów. Problem wydaje się zatem polegać przede wszystkim na występowaniu różnego rodzaju barier zniechęcających potencjalnych inwestorów. Doświadczenia wielu krajów dowodzą, że inwestowanie w nieruchomości na wynajem może być opłacalne. Zależy to jednak od poziomu ryzyka związanego między innymi z regulacjami


W kwestii wynajmu mieszkań państwo abdykowało z roli gwaranta podstawowych praw i zabezpieczeń społecznych.

odszkodowania równego wysokości normalnie pobieranego czynszu. Jego straty wynikają jednak z samej konieczności kilkuetapowego dochodzenia swoich praw w sądzie (najpierw wobec lokatorów, następnie wobec gminy), co pochłania koszty, czas i energię. Wskazuje się również, że droga do uzyskania wyroku jest niepotrzebnie wydłużona za sprawą przepisu, zgodnie z którym właściciel może zgłosić się do sądu dopiero wtedy, kiedy zaległości z zapłatą osiągną wysokość trzech pełnych czynszów. Minimalny okres zwłoki trwa więc trzy miesiące. Jeśli jednak ktoś płaci nam połowę umówionej stawki, poczekamy pół roku. A gdy co miesiąc zalega „zaledwie” z jedną trzecią czynszu, będziemy bezradni przez dziewięć miesięcy. Przepis ten jest jawnie krzywdzący dla właścicieli, a jego racjonalizacja przyczyniłaby się do przywrócenia równowagi praw między stronami kontraktu. Z powyższych obserwacji wyłaniają się dwa podstawowe postulaty, które mają szanse na poparcie tak właścicieli mieszkań, jak i najemców. Po pierwsze zlikwidowanie krzywdzących obie strony luk prawnych i szkodliwych przepisów, po drugie – i chyba najważniejsze – zapewnienie poduszki bezpieczeństwa w postaci rozbudowanego zasobu lokali socjalnych. Największe napięcie zdaje się więc zachodzić nie między lokatorami a właścicielami, a raczej pomiędzy obywatelami a państwem, które w tym obszarze abdykowało z roli gwaranta podstawowych praw i zabezpieczeń społecznych. Gminy bezradne i bezczynne W Polsce to przede wszystkim na gminach spoczywa obowiązek zagwarantowania obywatelom, że w obliczu niespodziewanych trudności nie wylądują →

115 OBYWATEL

oraz z realnymi możliwościami egzekwowania przysługujących właścicielom praw. To jeden z obszarów, który w polskich realiach stanowi duże wyzwanie. Próbując wyrobić sobie zdanie o stopniu ochrony lokatorów w Polsce, można dostać zawrotu głowy. Z jednej strony słyszymy apele o pomoc w zablokowaniu eksmisji na bruk, czytamy artykuły piętnujące bezdusznych właścicieli wynajmowanych mieszkań i opisujące bezbronność osób w najtrudniejszej sytuacji życiowej. Z drugiej strony dociera do nas powtarzane jak mantra przez stronę biznesową stwierdzenie, że „nie warto bawić się w wynajem, bo właściciele nie mają żadnych praw”. Powyższa sprzeczność okazuje się w dużej mierze pozorna, gdy punkt po punkcie prześledzimy główne argumenty każdej ze stron. Najpoważniejszy zarzut stawiany przez ruchy lokatorskie kierowany jest pod adresem gmin, które nie wywiązują się z obowiązku zapewnienia dachu nad głową eksmitowanym lokatorom. Sedno problemu tkwi w niedoborze pomieszczeń tymczasowych i lokali socjalnych, w których mają prawo zamieszkać osoby po eksmisji. W wielu przypadkach gminy „radzą sobie”, wykorzystując luki w prawie, pozwalające im kierować lokatorów do noclegowni i schronisk dla bezdomnych. W praktyce oznacza to eksmisję na bruk. Deficyt mieszkań, którymi dysponują samorządy, odbija się rykoszetem na właścicielach sądzących się z zalegającymi z czynszem lokatorami. Jeśli żaden kruczek prawny nie ma zastosowania, a gmina nie ma do zaoferowania lokalu socjalnego, wówczas najemcy uprawnieni do jego otrzymania pozostają w wynajmowanym mieszkaniu i oczekują w kolejce na przydział. Właściciel ma prawo w tym czasie domagać się od gminy


116

Gdyby deklaracje rządów przekładały się na realne osiągnięcia, głównym problemem byłyby dziś miliony marnujących się pustostanów.

na ulicy lub w noclegowni. Jest to równoznaczne ze zdjęciem z właściciela mieszkania indywidualnej odpowiedzialności za los najemców. Przyczyny, dla których gminy dość powszechnie nie radzą sobie z tym zadaniem, mają po części charakter systemowy. Istotną rolę odgrywa brak finansowego wsparcia dla samorządów w tym obszarze, co uświadamia choćby spojrzenie na dotychczasowy podział środków na mieszkalnictwo w budżecie centralnym. W 2016 roku na obsługę programów Mieszkanie dla Młodych oraz Rodzina na Swoim przewidziano ponad miliard złotych, natomiast na wsparcie gmin w budowie lokali socjalnych, mieszkań chronionych oraz noclegowni przeszło dziesięć razy mniej. Oprócz dosypywania pieniędzy potrzebne są również zmiany w prawie, które pozwolą samorządom sprawniej zarządzać posiadanym zasobem lokali. Chodzi o zlikwidowanie sytuacji, w której gminy nie mają możliwości dopasowywania czynszów do zmieniającej się kondycji materialnej najemców i w efekcie dofinansowują wielu zamożnych lokatorów. Błędem byłoby jednak zrzucenie winy wyłącznie na system i całkowite rozgrzeszenie lokalnych władz. Raporty Najwyższej Izby Kontroli wielokrotnie wskazywały, że gminy w obszarze mieszkalnictwa nie wykorzystują nawet tych skromnych możliwości, które posiadają. Do nieudolności dochodzi również niska świadomość tego, że polityka mieszkaniowa – zależnie od stylu, w którym jest prowadzona – może być narzędziem rozwiązywania lub przyczyną powstawania lokalnych problemów społecznych. Celem nie jest zbudowanie jakichkolwiek lokali socjalnych, na przykład osiedla kontenerów na przedmieściach miasta. Chodzi o zapewnienie takiego standardu i lokalizacji gminnych inwestycji mieszkaniowych, żeby

dawały szansę na godne życie i włączenie lokatorów w społeczny obieg. Przynęta na grube ryby Zmiany w prawie oraz zapewnienie poduszki bezpieczeństwa w postaci mieszkań socjalnych, chociaż niezbędne, nie dają niestety gwarancji, że gwałtownie wzrosną inwestycje na rynku wynajmu. Pozostaje bowiem problem znalezienia inwestorów, dysponujących odpowiednim budżetem. Zarabianie na wynajmie nieruchomości wiąże się z koniecznością włożenia stosunkowo dużych środków na wstępie oraz długim czasem oczekiwania, aż inwestycja się zwróci. Niewielu Polaków dysponuje dziś na tyle znaczącymi oszczędnościami, żeby móc ulokować je w mieszkaniu na wynajem. Alternatywę dla drobnych przedsięwzięć indywidualnych stanowią inwestorzy instytucjonalni, czyli firmy, które z wynajmu mieszkań robią regularny biznes, kupując w całości nowe budynki z dużą liczbą lokali. Taki model działania jest popularny w Wielkiej Brytanii czy w Niemczech. Funkcjonują tam zarówno średniej wielkości firmy, zajmujące się bezpośrednio obsługą wynajmu, jak i finansujące całość grube ryby. W rolę tych drugich najczęściej wcielają się fundusze emerytalne oraz firmy ubezpieczeniowe, którym odpowiada niewysoki, ale regularny i długoterminowy przychód. Chociaż w Polsce na palcach jednej ręki można policzyć wszystkie tego typu inwestycje, wielu ekspertów wiąże nadzieję na poprawę sytuacji właśnie z rozwojem wynajmu instytucjonalnego. Posiadając duży zasób mieszkań, łatwiej jest zniwelować różnego rodzaju ryzyka, na przykład związane z zalegającymi z czynszem lokatorami. Już na etapie wstępnych kalkulacji


* „Państwo, które buduje mieszkania” – tym hasłem partia Razem promowała przed wyborami swoją wizję polityki mieszkaniowej. W wizji tej, zakładającej dziesięciokrotne zwiększenie środków przeznaczonych na mieszkalnictwo w budżecie centralnym, zupełnie zignorowano możliwość realizowania słusznych celów politycznych nie tylko „rękami państwa”, ale również poprzez sięgnięcie po zasoby prywatne. Zdobycie się na pewną dozę pragmatyzmu pozwoliłoby rozwiązać problemy mieszkaniowe wielu obywateli

i obywatelek bez wydawania aż tak ogromnych kwot z publicznych pieniędzy. Finansowa pomoc państwa mogłaby koncentrować się na zapewnieniu godnych warunków mieszkaniowych dla uboższych grup społecznych, czyli tam, gdzie z całą pewnością mechanizmy rynkowe się nie sprawdzą. Rynek mógłby natomiast dostarczyć mieszkań czynszowych dla osób o przeciętnych dochodach. Żeby tak się stało, potrzebne są jednak głębokie zmiany instytucjonalne obejmujące nie tylko kwestie prawne, ale również cierpliwe promowanie dobrych praktyk. Zadanie dla państwa nie polega więc jedynie na budowaniu nowych mieszkań, ale raczej na stworzeniu nad Wisłą kultury wynajmu, która obejmie zarówno rynkowe, jak i nierynkowe rozwiązania.

Konstancja Święcicka jest absolwentką ekonomii i studentką socjologii na UW. Współpracuje z Instytutem Badań Strukturalnych. Redaktorka działu „Obywatel”.

117 OBYWATEL

firmy zakładają, że pewien odsetek mieszkań nie będzie przynosił regularnego dochodu. Prowadzenie wynajmu na masową skalę przyczynia się również do upowszechnienia standardów korzystnych dla lokatorów, chociażby w postaci oferowania najemcom długoterminowych umów. Masowa budowa mieszkań na wynajem nie uda się bez udziału zagranicznych inwestorów. Na rodzimym rynku wciąż niewielu jest graczy gotowych na długie lata zamrozić naprawdę duży kapitał, niezbędny przy tego typu przedsięwzięciach. Za przynętę dobrze posłużyłyby nie tylko lepsze regulacje, ale również działania pilotażowe, które dostarczyłyby dowodów, że w Polsce da się z sukcesem zarabiać na wielkoskalowym wynajmie. Rolę pioniera mogłoby wziąć na siebie państwo, co zresztą było ideą przyświecającą autorom zainicjowanego za poprzednich rządów programu Mieszkania na Wynajem. Jego autorzy otwarcie mówili o konieczności przecierania szlaków dla najmu instytucjonalnego w naszym kraju. Fakt dostrzeżenia tej potrzeby uznać należy za dużą zaletę programu, częściowo rekompensującą mankamenty, które mu słusznie wytykano.

Agnieszka Gietko agnieszkagietko.com


118

W jednej bańce z uchodźcami – Wyobraź sobie, że nagle w twoim mieście pojawia się siedemdziesiąt tysięcy nowych mieszkańców, z których większość nie ma gdzie spać. Co robisz? – pyta Anna Alboth i opowiada o prowadzonej przez siebie akcji pomocowej oraz o tym, dlaczego przyjęła pod swój dach „obcych”.

Z Anną Alboth rozmawia Mateusz Luft Z Tomek Kaczor Anna Alboth prowadzi w Berlinie akcję pomocową dla imigrantów, jest dziennikarką prasową, autorką bloga „Rodzina bez granic” i książki „Rodzina bez granic w Ameryce Środkowej”.

Kilka tygodni temu znajomy opowiedział mi o dziewczynie, która codziennie w swojej piwnicy w Berlinie sortuje tonę ubrań dla uchodźców.

Chyba wiem, o którym znajomym mówisz. On też kiedyś przerzucał te ubrania. Powiedział także: „Cała Polska je zwozi, a wszystko koordynuje jedna Ania”. To prawda?

Prawda. Choć przyznaję, że trochę mnie to przerosło. Gdy jesienią zeszłego roku zaczynałam spontaniczną zbiórkę dla uchodźców, nie przypuszczałam, że stanie się to moją codzienną pracą. Od początku akcji z Polski przyjechało już osiemdziesiąt samochodów pełnych śpiworów, ubrań, butów, kosmetyków i laptopów. A niektóre z nich to były duże busy, raz był nawet autobus. Stale dostarczam rzeczy

do sześciu ośrodków. Wiem, jakie są aktualne zapotrzebowania, i w necie informuję o tym na bieżąco. Wszystko przyjeżdża z Polski?

Tak. Albo z zagranicy, ale od Polaków. Pierwsze paczki trafiły do mnie we wrześniu. Na początku były to tylko śpiwory. Dziś uchodźcom potrzebne jest wszystko, dlatego w mojej piwnicy spędzamy godziny na segregowaniu przywiezionych rzeczy. Na przykład w torbie od pani Krysi z Radomia jest płaszcz dziadka, dziesięć śpioszków i nocnik… Rzadko dostajemy rzeczy posegregowane zgodnie z zamówieniem. Na szczęście pomagają mi wspaniałe Polki z Berlina. Mieszkający w Berlinie Polacy chcieli pokazać, że też umieją coś zrobić dla uchodźców, a łatwiej było im się przyłączyć do polskiego grona, a nie niemieckiego. Zaczęliśmy od zbiórek w największych miastach – w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Ale gdy ogłosiłam publicznie, że zbieram ubrania dla uchodźców, w ciągu trzech dni zaczęli do mnie dzwonić ludzie z całej Polski. Pod koniec pierwszego tygodnia prowadziliśmy zbiórki już w 80 miejscach!

W Polsce wiele się mówi o uchodźcach, ale mało kto widział ich na własne oczy. Z wieloma innymi problemami mieszkańcy naszego kraju spotykają się częściej: bezdomnością, osamotnieniem i chorobami. Dlaczego ludzie decydują się na to, żeby uczestniczyć akurat w tej akcji?

Myślę, że gdybym teraz zrobiła akcje pomocy bezdomnym w Polsce, to ludzie też by się przyłączyli. To wynika z potrzeby bardzo konkretnego działania, ale ktoś musi takie działanie nakreślić. Wszystko zaczęło się od mojego tekstu o uchodźcach, którzy dwadzieścia minut piechotą od mojego domu w Berlinie spali na ulicy. Byłam bardzo poruszona i opisałam to na tyle autentycznie, że poruszyło to też innych. To takie proste? Sądzisz, że wystarczy puścić iskrę, a ludzie sami podchwycą takie działania?

Jak widać, wykrzesana przeze mnie iskra trafiła na podatny grunt, na ludzi, którzy naprawdę chcieli coś zmienić. Wyobraź sobie, że nagle w twoim mieście pojawia się siedemdziesiąt tysięcy nowych mieszkańców, z których większość nie ma gdzie spać. Co robisz? Zdałam sobie sprawę, że czasem →


→

ZMIENNA

119


120

Ludzie piszą, że nie rozumieją mojej postawy, bo jak można przyjmować pod swój dach trzech obcych facetów, mając dwójkę dzieci?!

zapraszam do mojego mieszkania gości na imprezę, a potem, w razie potrzeby, wszyscy mogą zostać na noc i przespać się na podłodze. Dlaczego zatem w tak wyjątkowej sytuacji, jaka była wówczas w Berlinie, miałabym nie zaprosić do domu czterdziestu osób, które śpią na ulicy obok?! Ostatecznie zdecydowałam, że przyjmę pod swój dach trzy osoby, a innych będę gościć w miarę potrzeb: na noc, na prysznic, na kolację. Twoja postawa wobec uchodźców jest zupełnie inna od tej, jaką przyjmuje większość osób w Polsce.

I nie ułatwia mi to życia. Mam wrażenie, że w Polsce od początku zauważalne było przyzwolenie na agresję wobec wszystkich, którzy stają po stronie uchodźców. I to przyzwolenie rośnie. A ja wciąż próbuję dyskutować z tymi, którzy są przeciwni temu, że ja jestem za. Mimo fali hejtu postanowiłam się nie ukrywać, nie zmieniać numeru telefonu. Po prostu widzę dobro, które powstało dzięki naszej działalności. Twój numer jest wciąż dostępny w internecie?!

Tak. I choć ostatnio dostaję nieporównywalnie więcej telefonów, już nawet

nie anonimowych, z „życzeniami”, żeby mi uchodźcy dzieci zgwałcili, nie zamierzam tego zmieniać. To nieprzyjemne, ale wydaje mi się, że radzę sobie z płynącą z Polski falą agresji. Bo wiem, że nie robię niczego złego. Co więcej, nie pamiętam, czy kiedykolwiek miałam tak dużą pewność, że robię coś, co ma sens. Większe problemy mają współpracujące ze mną osoby mieszkające w Polsce. Dotychczas organizatorzy-pomocnicy z łatwością znajdywali kawiarnię, bar czy bibliotekę – łatwo dostępne miejsce, do którego ludzie mogli przynosić rzeczy dla uchodźców. Dziś organizatorzy zbiórek słyszą od właścicieli takich miejsc: „Bardzo byśmy chcieli was wesprzeć, ale się boimy. Nie możemy ogłosić zbiórki publicznie”. Czy ja żyję w Berlinie jak w jakiejś bańce?!­ Musimy w takim razie wrócić do pytania o to, dlaczego – mimo wszystko – ludzie z Polski tak licznie uczestniczą w akcji pomocy uchodźcom.

Stanowisko w sprawie uchodźców to teraz taki trochę manifest. Bierzesz udział w zbiórce – to nie tylko pomagasz, ale stajesz po którejś stronie. Chyba ludzie mają taką potrzebę. No, a poza tym niektórzy chcą przeżyć przygodę.

Organizatorzy zbiórek nie tylko chcą coś dać, ale chcą również coś otrzymać. Na przykład satysfakcję. Albo rozgłos. Niektórzy oferujący pomoc albo przyjeżdżający do mnie w samochodach pełnych paczek oczekują jakiejś formy wdzięczności. Zdarzało im się prosić mnie o zorganizowanie noclegu albo oprowadzania po Berlinie. A że samochodów przyjeżdżało czasem nawet pięć w ciągu weekendu, przestałam sobie z tym radzić. Czuję się jakoś zobowiązania do zajęcia się nimi, choć oni przecież robią to, żeby pomóc uchodźcom, a nie mnie. Traktowali to jako rodzaj „wycieczki” do Berlina?

Zdarzało się, że niektórzy tak bardzo chcieli pokazać innym, że pomagają, że stawało się to kuriozalne. Za wszelką cenę chcieli na przykład mieć zdjęcie momentu, jak przekazują pomoc uchodźcom. Nienawidzę takiej... Ostentacji?

I takiej sprzeczności między ludzkim egocentryzmem a szlachetnym celem, jakim jest zorganizowanie pomocy dla uchodźców. Ale koniec końców efekt jest super: duża zbiórka plus jeszcze pokazanie innym: „pomagamy”.


I to jest bardzo pouczające dla uczniów. Najlepsze doświadczenie mam z nauczycielem WOS-u z Poznania. Napisał do mnie kiedyś z oryginalną prośbą. Kilka dni później miał prowadzić w gimnazjum zajęcia o aktywizmie. Jednym z efektów lekcji miało być to, że uczniowie wpadną na pomysł praktycznego działania, które mogliby sami zrealizować, a on miał ich nakierować na mnie. Zapytał mnie wprost, czy obiecam mu, że gdy jego uczniowie się do mnie odezwą, momentalnie im odpowiem. I to z entuzjazmem. Oczywiście się zgodziłam. Uwielbiam takich nauczycieli!

Faktycznie, w poniedziałek równo o 12:30 przyszła wiadomość od przedstawiciela drugiej klasy gimnazjum: „Proszę pani, wymyśliliśmy, że chcielibyśmy zrobić zbiórkę rzeczy dla uchodźców”. Oprócz zorganizowania zbiórki, gimnazjaliści nakręcili filmik i po jakimś czasie, gdy już udało się namówić rodziców na zgodę, udało się go opublikować w internecie. Ale to wyjątki. Częściej piszą do mnie nauczyciele, że rodzice odwołują wycieczki klasowe do Niemiec, bo tam przecież jest tak strasznie niebezpiecznie. A w Berlinie, pod biura dla uchodźców regularnie przychodzą wycieczki z niemieckich szkół. Nawet sześcioi siedmiolatki. Czasem nawet siadają na kocach, malują obrazki i rozdają je czekającym. Po prostu uczą się bycia razem. Wyobraź sobie, że coś takiego dzieje się w Polsce! Czy ludzie nie mają prawa bać się obcych?

Wiele osób do mnie pisze właśnie w takim tonie. Znają mnie z bloga, ufają mi, wiedzą, że jestem matką. Naprawdę chcą znać moje zdanie. Piszą, że nie rozumieją mojej postawy, bo jak można przyjmować pod swój dach trzech obcych facetów, mając dwójkę dzieci?! Zawsze cierpliwie odpowiadam. Bo myślę, że owszem, każdy ma prawo mieć obawy i pytania.

Dyskutuję z ludźmi w internecie. Często jednak, kiedy argumenty merytoryczne się kończą, rozmowa koncentruje się tylko na emocjach. Dowiaduję się wtedy, że jestem „niemiecką” albo „arabską kurwą, która zakłada harem”… Przecież to takie oczywiste. Wtedy dyskusja traci sens, tym bardziej, że coraz trudniej mi nie odpowiadać w podobnym tonie. To smutne, gdy zwolennicy tolerancji wybuchają i odpowiadają drugiej stronie takim samym hejtem. Po jednej z takich „dyskusji” w sieci zaproponowałam, że skoro ktoś ma tak wiele argumentów przeciw uchodźcom, mówi o nich wprost i nie wstydzi się swojego zdania – abyśmy spotkali się w publicznej debacie na żywo. Zaproponowałam, żeby wybrał miejsce. Tak naprawdę trochę bym się bała pojechać gdzieś na szczecińskie osiedle, na zaproszenie kolesi, którzy pisali na swoich profilach: „kto mi pomoże znaleźć tę kurwę, żeby ją rozjebać?”; którzy wrzucają na Facebooka przerażające filmy, piosenki nawołujące do przemocy. Jednak moja propozycja zamknęła dyskusję. Od tego czasu stało się to moim ulubionym zagraniem w przepychankach internetowych. Zawsze działa, nikt nie chce się spotykać.

czy worek ryżu. Zbieramy stare, zepsute laptopy, a następnie wkładamy dużo czasu i energii w ich naprawę. Naprawdę tak to Polaków boli? Dziś w swojej piwnicy masz już podział pracy, wolontariuszy. Ale na początku inaczej to wyglądało.

Pierwszy transport śpiworów pojechaliśmy rozdać samodzielnie. To był bardzo zły pomysł. Panowie z ochrony ośrodka dla imigrantów ostrzegali nas, że to może się źle skończyć. Ale byłyśmy tak podekscytowane, że nie mogłyśmy się powstrzymać. Tyle energii poszło na zbieranie tych rzeczy, że fajnie zobaczyć efekt! Mieliśmy tylko 350 śpiworów, choć mi się wydawało, że to „aż”. Gdy wjechałyśmy na plac, okazało się, że koczuje na nim trzy tysiące ludzi. Zaraz po otwarciu busa, ludzie zaczęli się tak tłoczyć, że przestraszyłam się, że zostaniemy przez nich zgniecione. Nasza współlokatorka, Niemka, próbowała ustawić uchodźców w kolejkę. Nie miało to sensu, bo determinacja, żeby zdobyć śpiwór była tak duża, że otaczali nas z każdej strony. Byłyśmy w szoku, zupełnie bezradne. I nie zraziłaś się po takiej przygodzie?

Duża część twojej energii jest pożytkowana na odbijanie krytyki?

Ostatnio coraz większa. Ale widzę, że to odbijanie krytyki daje siłę innym. Czy może cię to skłonić do zakończenia pomocy?

Bo ktoś mnie nazywa „niemiecką kurwą”? Żartujesz? Ale pracować dla uchodźców jest coraz trudniej. Ich potrzeby też się zmieniają. Obecnie w sześciu miejscach w Polsce zbieramy laptopy. Gdy ogłosiliśmy tę zbiórkę, wiele osób napisało, że to już za dużo, że zbyt wiele oczekuję. A ja po prostu odpowiadam na potrzeby – komputery są uchodźcom niezbędne do nauki języka, szukania pracy, kontaktu ze światem – jak każdemu innemu mieszkańcowi Europy. Ale ludziom łatwiej pomagać, oddając starą kurtkę

Wręcz odwrotnie. Postanowiłam, że trzeba zebrać dużo więcej śpiworów, bo są ewidentnie potrzebne. To było zresztą bardzo osobiste doświadczenie. W tym tłumie zdarzyło się kilka rzeczy, które przeczą naszym, moim także, stereotypowym wyobrażeniom o uchodźcach. Gdy tłum na nas napierał, zaczęłam krzyczeć po arabsku i płakać. Uchodźcy zrozumieli, co się dzieje, zaczęli mnie przytulać i pocieszać. To było piękne. Jednemu chłopcu ewidentnie bardzo zależało na śpiworze. Z daleka krzyczał i próbował przebić się przez zgromadzonych wokół busa ludzi. Dostał śpiwór jako jeden z ostatnich, dla któ121 rych starczyło. Gdy skończyliśmy już rozdawanie, przybiegł do nas, bo znalazł coś w śpiworze i chciał to zwrócić, myśląc, że to nasz prywatny → ZMIENNA

Zbiórki organizują też nauczyciele w szkołach.


122

śpiwór. Okazało się, że był to list, który darczyńcy włożyli dla odbiorców. Wcześniej, gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli i ludzie napierali, wszystkie okna i drzwi w busie były otwarte, ludzie wyciągali śpiwory z każdej strony. Rozdając śpiwory z bagażnika, uświadomiłam sobie, że z przodu busa, na desce rozdzielczej leży nasz aparat fotograficzny. Dobry i drogi aparat fotograficzny. Byłam przekonana, że więcej go nie zobaczę. Nikt go nie ruszył. Sytuacje te świadczą nie tylko o uczciwości tych ludzi, ale też o nas samych i o naszych uprzedzeniach, które mamy ukryte gdzieś głęboko w głowach. Ja też muszę i chcę się z tym mierzyć. Ile śpiworów trzeba, aby zaspokoić potrzeby berlińskich imigrantów?

Obecnie w Berlinie jest 70 tysięcy uchodźców, ale większość z nich ma już miejsce do spania. Za nami dramatyczna zima, teraz już nikt nie zamarza. Ale problem nie jest zażegnany. I tak będzie w nieskończoność?

Potrzeby są ogromne, a możliwości pomocy ograniczone. Mam taki zwyczaj, że po dostarczeniu transportu staram się z dziećmi usiąść choć na chwilę wraz z uchodźcami czekającymi pod biurem przepustek, aby lepiej poczuć i zrozumieć, jaka jest ich sytuacja. Wypić herbatę, pobyć z nimi. Przy tej okazji moje dzieci bawią się z dziećmi uchodźców, a do rozmowy włączają się całe rodziny. Pewnego razu towarzyszyła mi

koleżanka. Rozmawiałyśmy z Syryjką z trójką dzieci, bawiących się z moimi dziećmi. Po chwili, chcąc podtrzymać rozmowę, moja znajoma powiedziała, że u mnie mieszka już trzech uchodźców. Pani spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem i powiedziała: „Weź mnie, z tymi dziećmi, do siebie do domu”. Na to moja córka, która rozumie angielski, szybko wtrąciła: „Mamo, weźmy ich do domu!”. Ciarki przeszły mi po plecach. Zdałam sobie sprawę, że choć w tym przypadku fizycznie byłoby to możliwe, to w którymś momencie muszę zdecydować, że większej liczbie osób pomóc nie mogę. Wystarczyło już, że do mojego domu przychodziło wielu uchodźców na kąpiel, a życie mojej rodziny i współlokatorów stanęło na głowie. Odmówiłaś tej rodzinie pomocy?

Następnego dnia znalazłam im inne miejsce do mieszkania, ale przez kilkadziesiąt godzin czułam się fatalnie. Po tym wydarzeniu postanowiłam skupić się na konkretnym działaniu. Porozmawiałam z trzema uchodźcami mieszkającymi u mnie w domu, pytając, co umieją robić, jakiej pracy im szukać i jak zaspokoić ich podstawowe potrzeby. Jaki mają rozmiar buta i spodni. Chciałam, żeby przestali być zależni od mojej pomocy. Przecież oni w swoich krajach mieli normalne życie! Myślisz, że kiedyś będą w pełni samodzielni?

Oczywiście. Będzie trudno, ale będą. Na przykład Afgańczyk, który na

początku nie mówił ani słowa po angielsku i niemiecku, dziś porozumiewa się po niemiecku dużo lepiej niż ja. Niestety, żaden z mieszkających u mnie uchodźców wciąż nie może pracować legalnie. Ale chcą pracować?

Pieniądze w przypadku wielu uchodźców wcale nie grają kluczowej roli. Dla wszystkich, z którymi rozmawiałam, największym problemem jest trwanie w bezczynności w obozie. Szlag ich trafia. Chcą mieć poczucie, że są komuś potrzebni i mogą coś dać innym. Jak każdy człowiek na świecie. Czy sądzisz, że w przyszłości uchodźcy, którzy teraz czasowo u ciebie mieszkają, pozostaną twoimi znajomymi?

Akil, Syryjczyk, który z nami zamieszkał, stał się naszą rodziną. Ma pięćdziesiąt lat i mam nadzieję, że znajdzie sobie żonę – z poprzednią się rozstał – i za jakiś czas nie będzie już musiał z nami mieszkać. Tym bardziej, że chciałby sprowadzić do Niemiec czwórkę swoich dzieci. Na razie odrabia lekcje z moim dziewczynkami, razem uczą się alfabetu – siedzą w kuchni i piszą literki. Dziewczyny uczą się pisać, a on uczy się łacińskiego alfabetu. Zostaje też z nimi wieczorami, kiedy idziemy do kina. Piecze ciasta na urodziny. Pełni funkcję naszego „dziadka”. Myślę, że to nie jest przypadek, że do nas trafił.



31

cena : 15 pln (w tym 5% VAT)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.