Kontakt nr 35: Czyje są dzieci?

Page 1

35 jesień-zima 2017 temat numeru: magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl

35

Czyje są dzieci? Szymon Rębowski Państwowe dzieci

Tomasz Szkudlarek W obronie publicznej edukacji

Hanna Frejlak

Sto lat Lasek

Ćwiczenia z pamiętania

Kenan Malik

ZMIENNA

OBYWATEL

KRAJOZNAWCZY

Czy dziś byłbym islamistą?

POZA EUROPĄ

Roma Sendyka

KULTURA

KATOLEW

Kolejny zakręt drogi

WIARA

Seks w planie lekcji

cena : 15 pln (w tym 5% VAT)



1 MAGAZYN NIEUZIEMIONY magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

redaktor naczelny Misza Tomaszewski misza.tomaszewski@gmail.com

Od redakcji

zastępca redaktora naczelnego Cyryl Skibiński cyryl.skibinski@gmail.com sekretarz redakcji Ala Budzyńska a.b.budzynska@gmail.com

ZESPÓŁ REDAKCYJNY: redaktor prowadzący numer Ignacy Dudkiewicz Katolew Misza Tomaszewski

projekt graficzny Urszula Dubiniec urszula.dubiniec@gmail.com

Kultura Wanda Kaczor

skład i łamanie Rafał Kucharczuk Zosia Mironiuk

Obywatel Konstancja Święcicka, Ignacy Święcicki

fotoedycja Tomek Kaczor

Poza Europą Paweł Cywiński Krajoznawczy Tomek Kaczor Wiara Ignacy Dudkiewicz Zmienna/Zmiennik Mateusz Luft DWUTYGODNIK MAGAZYNKONTAKT.PL: Ala Budzyńska, Szymon Rębowski Andrzej Dębowski, Anna Dobrowolska, Hanna Frejlak, Stanisław Krawczyk, Kamil Lipiński, Jan Mencwel, Ida Nowak, Maciek Onyszkiewicz, Maria Rościszewska, Joanna Sawicka, Jakub Szymik, Jan Wiśniewski, Stanisław Zakroczymski, Jarosław Ziółkowski STALE WSPÓŁPRACUJĄ: Rafał Bakalarczyk, Marta Basak, Dorota Borodaj, Stanisław Chankowski, Julia Chibowska, Helena Dąbrowska, Jędrzej Dudkiewicz, Dominika Hoyle, Stanisław Gajewski, ks. Andrzej Gałka, Monika Grubizna, o. Kasper Kaproń , Piotr Karski, Karol Kleczka, Łukasz Kobeszko, Katarzyna Kucharska-Hornung, Anna Libera, Jan Libera, Julia Lis, Katarzyna Majchrowska, Hanka Mazurkiewicz, Kuba Mazurkiewicz, ks. Grzegorz Michalczyk, Olga Micińska, Zuzanna Morawska, Agnieszka Myszkowska, Paulina Olivier, ks. Wacław Oszajca, Maciej Papierski, Piotr Popiołek, Zofia Różycka, Antek Sieczkowski, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Zuzanna Wicha, Agnieszka Wiśniewska, Zuzanna Wojda, Krzysztof Wołodźko, Piotr Wójcik, Bartosz Wróblewski, Antoni Zając, Paweł Zerka, Marysia Złonkiewicz

ilustracja na pierwszej stronie okładki Joanna Grochocka komiks na str. 2–3 Kuba Mazurkiewicz zespolwespol.org korekta Ida Nowak i zespół redakcyjny wydawca KIK Warszawa Poglądy wyrażane przez autorów tekstów nie są tożsame z poglądami wydawcy. prenumerata magazynkontakt.pl/prenumerata złożono krojami Range Serif, Bree, Tabac Sans Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Wiara w pełną autonomię władzy rodzicielskiej jest zwykłą utopią” – pisze Szymon Rębowski w tekście otwierającym ten numer „Kontaktu”. Ma rację. Choćbyśmy nie wiadomo jak zaklinali rzeczywistość, musimy pogodzić się z tym, że nasze dzieci wychowywane są również przez innych i poza uwitym przez nas gniazdkiem – u naszych znajomych i rodziny, w szkole, na podwórku, w kościele, internecie. Wpływ na nie ma nie tylko atmosfera rodzinnego domu, ale również sposób, w jaki funkcjonują inne, otaczające rodzinę środowiska i instytucje – od tych najmniejszych, sąsiedzkich, przez te nieco większe – jak szkoła – po te najszersze: państwo i Kościół. Banał? Oczywiście. Ale już znalezienie konkretnej odpowiedzi na tytułowe pytanie, „Czyje są dzieci?”, banalne wcale nie jest. Zwłaszcza w konkretnych, niekiedy mocno kontrowersyjnych światopoglądowo sprawach. Zwłaszcza gdy na scenie pojawiają się trudne do pogodzenia przekonania o roli rodziny, państwa, szkoły czy wspólnoty religijnej w procesie kształtowania i rozwoju dziecka. Warto przyglądać się zarówno poszczególnym poglądom na ten temat, jak i instytucjom odpowiedzialnym za opiekę nad dziećmi. Dlatego nie zastanawiamy się nad relacjami między rodzicami a ich potomkami tak, jakby działy się w społecznej próżni. Pytamy również o model wychowawczy szkoły – ukryty w całym systemie edukacji, jak i w sposobie funkcjonowania konkretnej placówki. Nie unikamy refleksji nad potrzebą wprowadzenia do szkół edukacji seksualnej. Zastanawiamy się nad rolą przestrzeni wspólnej i przebywania w niej rodziców z dziećmi dla procesu wychowawczego. Zadajemy pytania o wpisany w kulturę model wychowania religijnego. Wreszcie: postulujemy wpisanie wychowania i edukacji – dokonującej się również w życiu dorosłych – w procesy emancypacyjne, służące rzeczywistemu wyzwoleniu uciśnionych. Bo w wychowaniu nie chodzi ostatecznie tylko i wyłącznie o konkretne dziecko. Jego dobro powinno oczywiście być dla nas najważniejsze. Nie zadbamy o nie jednak należycie, jeśli nie będziemy się również zastanawiać nad kształtem wspólnoty, w której żyje i w której przyjdzie mu żyć, gdy dorośnie. Łatwiej byłoby mu, gdyby żyło we wspólnocie, w której ludzie biorą za siebie nawzajem rzeczywistą odpowiedzialność. A jeśli tak, to muszą ją brać również za wychowanie dzieci – i musi to czynić więcej osób niż tylko rodzice i najbliższa rodzina. Bo skoro, odwracając logikę tabliczek i regulaminów, „za szkody wyrządzone przez rodziców odpowiadają dzieci”, to wychowanie staje się misją, której podjąć powinna się świadoma swoich obowiązków i współzależności wspólnota, wspierająca rodzinę w jej trudzie.


2

NUMER:

35

JESIEŃ-ZIMA 2017

cZYJE SĄ DZIECI

4

Szymon Rębowski: Wspólne dzieci

12

Rozmowa z prof. Tomaszem Szkudlarkiem: Republika przez bardzo małe „r”

18

Hanna Frejlak: Szkoła bez seksu, seks bez szkoły

24

Rozmowa z Anną Dzierzgowską: Przestrzenie wspólne

Tradycyjna przestrzeń szkolna nigdy nie jest przestrzenią wspólną. Uczniowie i uczennice łatwo z niej wyczytują, że nie jest to miejsce, w którym mogą w jakimkolwiek sensie być sprawczy. Muszą się po prostu dostosować.

32

Ewa Wołkanowska-Kołodziej: Z dzieckiem wśród ludzi

38

Rozmowa z Krzysztofem Górskim: Uwierz w dzieci

45

Piotr Stańczyk: O pedagogię uciśnionych


3

k U LT U R A f O T O R E P O RTA Ż

84 52

Dorota Borodaj: Dzieci jak planety

wIARA

Rozmowa z dr hab. Romą Sendyką: Niech to miejsce mówi samo za siebie

94

Agnieszka Szypulska: Żonkile na gruzobetonie

60

Rozmowa z siostrą Radosławą Podgórską FSK: Naszą opcją jest miłość

65

p O Z A E U R O PĄ

Wielogłos: Laski. Między dziedzictwem a nadzieją

100

k AT O L E W

72

Rozmowa z ks. Grzegorzem Michalczykiem: Miriam z Nazaretu

76

106

Infografika: Zarządzanie strachem

o BY WAT E L

Magdalena Zowczak: Od Panienki z dworu do sprawczej Feministki

W końcu w przeszłości podobno nawet czarownicy nie wyrzekali się Marii, widząc w niej swą ostatnią deskę ratunku – „Ucieczkę grzeszników”, a tradycja ludowa i szlachecka są tu zgodne. Wrażliwość maryjna w wyjątkowy sposób łączy w Polsce elitę z ludem i miasto ze wsią.

82

Kenan Malik: Jak islamizm zastąpił lewicowy radykalizm mojej młodości?

Emilia Janasek: Elizabeth Johnson – Ta, Która Jest

108

Rozmowa z prof. Alexandrem de Streelem: Czy jesteśmy gotowi na cyfrowy monopol?

114

Marcin Krasuski, Ignacy Święcicki: Gospodarka cyfrowa dla opornych

zMIENNA

118

Rozmowa z Katarzyną Rakowską: Nie żyjemy z łaski „dobrego pana”


4

cZYJE SĄ DZIECI

Wspólne dzieci Nie chodzi o to, by odbierać pierwszeństwo w wychowywaniu dzieci ich rodzicom. Chodzi o to, by zauważyli oni obecność w procesie wychowawczym innych aktorów, którzy byliby gotowi się weń zaangażować. I nie dotyczy to wcale tylko państwa.

SZYMON RĘBOWSKI ŁUKASZ DRZYCIMSKI

D

uńska prowincja. Kilkuletnia dziewczynka, Klara, oskarża swojego opiekuna z przedszkola o molestowanie seksualne. Dyrektorka poważnie traktuje jej słowa, a przesłuchujący ją specjalista nie stara się ich weryfikować. Klara nie jest co prawda pewna tego, co się wydarzyło, ale to nieważne. Lokalna, tradycyjna społeczność natychmiast wydaje wyrok na oskarżonego, nikt nie staje w jego obronie. Przesłuchiwane są kolejne dzieci, wszystkie potwierdzają, że również były molestowane. Miało do tego dochodzić w piwnicy domu bohatera. Pojawia się problem: piwnica nie istnieje. Klara w rozmowach z rodzicami wycofuje się z oskarżeń, ale tym razem nikt jej już nie wierzy. Opiekun jest szykanowany przez sąsiadów i dotychczasowych przyjaciół. Nie może robić zakupów, zostaje pobity, a jego pies zabity. W końcu do ojca dziewczynki dociera, że może nic się nie stało, a jego dawny przyjaciel mówi prawdę.

Duńsko-szwedzki film „Polowanie” opowiada co prawda historię małej, konkretnej społeczności, ale sygnalizuje przy tym niejednoznaczne konsekwencje skandynawskiego podejścia do dzieci. Podejścia przez wielu uznawanego za mroczną utopię. Dzieci nie kłamią W książce „Dzieci Norwegii” Maciej Czarnecki mierzy się natomiast z faktami i mitami dotyczącymi norweskiego modelu wychowawczego, a przede wszystkim wszechwładzy Barnevernetu (urzędu kontrolującego rodziny i mogącego odbierać rodzicom dzieci). Pierwsza z przywołanych przez niego historii dobrze koresponduje z „Polowaniem”. Na pytanie nauczycielki, skąd wzięła się ranka na jej skroni, ośmioletnia Natalia stwierdziła, że została uderzona przez mamę i że nie był to pierwszy przypadek przemocy, której była ofiarą. Zapytana, czy była dotykana przez rodziców w miejscach intymnych, po dłuższym milczeniu odpowiedziała, że nie pamięta. To wystarczyło, aby do oskarżenia o przemoc dodać podejrzenie molestowania.

Według mamy Natalii ranka na skroni powstała po uderzeniu dziewczynki zabawką przez młodszego brata, Karola. Zgodnie z norweskimi procedurami Natalka i Karol natychmiast zostali odebrani rodzicom. Barnevernet ma do tego prawo w sytuacji, gdy dziecku może grozić fizyczna krzywda. Jego działania zawsze podlegają weryfikacji, której dokonuje komisja wojewódzka – fylkesnemnda. Od jej decyzji można z kolei odwołać się do sądu. W przypadku Natalii zarówno komisja, jak i sąd podtrzymały decyzję urzędu, chociaż badania lekarskie mające pomóc ustalić prawdę przeprowadzone zostały dopiero miesiąc po zabraniu dzieci i nie stwierdziły śladów przemocy ani molestowania. Pomiędzy kolejnymi rozprawami rodzicom przysługiwało prawo do spotkań z dziećmi raz w tygodniu. Z reakcji Natalki wynikało, że bardzo chce wrócić do domu, a zdaniem matki urzędnicy fałszowali raporty ze spotkań i nastawiali dziecko przeciw rodzicom. Przed fylkesnemndą odbyła się druga, ostateczna rozprawa. Komisja miała rozstrzygnąć, czy rodzice Natalki i Karola mają na stałe stracić prawo do opieki nad dziećmi. →


5

→


6

cZYJE SĄ DZIECI

Wyrok był jednogłośny: dzieci mają wrócić pod ich opiekę. W uzasadnieniu napisano: „Natalii nigdy nie spytano, czy to możliwe, by została zraniona w sposób, który opisała. Przeciwnie, została pochwalona za opowiedzenie o tym. Komisja uważa za prawdopodobne, że to spowodowało, iż opowiadała później o stosowanej w domu przemocy, również wobec jej brata. Wizja, że rodzice bili ją i brata, stała się dla niej prawdą. Powtarzała to przed rzecznikami, a żaden nie postawił jej krytycznych pytań”. Fylkesnemnda nie wykluczyła, że dzieci mogą być poddane przemocy fizycznej, nie znalazła jednak na to żadnych dowodów. Przyczyną obu pochopnych oskarżeń, filmowego i rzeczywistego, było to samo przekonanie: dzieci nie kłamią. Jeśli więc twierdzą, że były poddane przemocy, to tak było, a do odpowiednich służb należy tylko zebranie potwierdzających ich wersję wydarzeń dowodów. Norweska utopia Norwegowie podchodzą do wychowania inaczej niż większość otaczającego ich świata. U podstaw stworzonego przez nich systemu stoi kilka założeń. Po pierwsze, traktują wychowanie bardzo poważnie. Po drugie, w procesie wychowawczym za najważniejsze uznają dobro dziecka. Po trzecie, są przekonani, że nikt nie zadba o dziecko lepiej niż państwo. W konsekwencji zmianie ulega tradycyjnie pojmowana rola rodziny. Jej istnienie przestaje być najważniejszą wartością, a zdefiniowany przez państwo rozwój dziecka staje się istotniejszy niż biologiczna więź łącząca je z rodzicami. Norwegowie nie uznają rodziny za niepotrzebną, a więzi łączącej biologicznych rodziców z ich dziećmi za nieistotną. Stwierdzają jednak, że jeśli odebranie dziecka rodzinie będzie służyć jego rozwojowi, należy to uczynić. W efekcie wychowanie przestaje być opartą na genetycznym podobieństwie intuicyjną praktyką, której tajników każdy rodzic uczy się samodzielnie poprzez kontakt ze

swoim dzieckiem, staje się zaś dziedziną wiedzy. Bycie rodzicem zaczyna przypominać zawód, który można wykonywać w mniej lub bardziej kompetentny sposób. A skoro tak, to rodzicielstwo zostaje poddane daleko idącej kontroli. Brzmi strasznie? Oprócz kontroli państwo oferuje jednak rodzicom także wielopoziomową pomoc. Jednym z podstawowych celów całego systemu społeczno-ekonomicznego Norwegii jest zapewnienie mieszkańcom wolnego czasu. Systemowe ograniczenia i kulturowe wzorce sprawiają, że godziny pracy są ściśle ograniczone. Rodzice mają więc czas i energię, żeby zajmować się swoimi dziećmi. Państwo stara się zapobiegać problemom zamiast walczyć z ich skutkami. Wbrew złowrogim opowieściom, odbieranie dzieci jest w Norwegii ostatecznością. Poza domem rodzinnym wychowuje się tam niewiele więcej dzieci niż w Polsce (dane na tysiąc mieszkańców). Szkoła, instytucje pomocy społecznej, a nawet Barnevernet starają się – we współpracy z rodzicami – poszukiwać rozwiązań najlepszych dla ich dzieci, oferując wsparcie finansowe i pomoc pracowników. Wywiadówki zastąpione są przez indywidualne rozmowy, podczas których nauczyciele przekazują konkretne obserwacje: „Twoje dziecko ma problem z nawiązaniem kontaktów z rówieśnikami, bo za słabo zna język. W domu mówicie po polsku, może przydałyby mu się dodatkowe lekcje norweskiego?”. Wyjątkowa rola norweskiego państwa – i związana z nią zmiana funkcji rodziny – budowana jest na kulturowym i prawnym uznaniu daleko idącej autonomii dziecka. Młodzi mieszkańcy Norwegii właściwie od urodzenia uczeni są samodzielnego podejmowania decyzji. Jeśli chcą wyjść na dwór nieodpowiednio ubrani, proszę bardzo, sami szybko stwierdzą, że jest im za zimno. Ich opinie brane są również pod uwagę w sprawach o wiele większej wagi. Już siedmiolatki mogą wyrażać swoje zdanie w kwestiach, które ich dotyczą (na przykład w sporach

dotyczących przyznania praw do opieki), a sąd, wydając wyrok, powinien wziąć je pod uwagę. Z systemu wychowawczego wyeliminowane zostają kojarzące się z przemocą słowną czy fizyczną kary – zastępują je konsekwencje. Rodzice przestają być decydentami, stając się raczej doradcami i przewodnikami swoich potomków. Z tak idealistycznym podejściem do dzieci wiąże się wiele problemów. Jak pokazują historie – filmowa Klary i rzeczywista Natalii – traktowanie dzieci na poważnie wcale nie jest takie proste. Łatwo może przerodzić się we wspomniane wcześniej i przyjmowane bezkrytycznie założenie, że dzieci nie kłamią, które z jednej strony ignoruje ukryte motywacje, jakie mogą kierować młodymi obywatelami, z drugiej zaś ich zdecydowanie większą w porównaniu z dorosłymi podatność na bodźce zewnętrze (na przykład wpływ, jaki wywierali na Natalię pracownicy Barnevernetu), skłaniające dzieci do określonych zachowań. Jak widać, urzędnicy, których celem jest ochrona praw dzieci, ulegają czasem pokusie i zamiast zweryfikować ich słowa rozpoczynają walkę z oskarżonym. Wydaje się, że nie zawsze to dziecko jest w niej najważniejsze. Przecież Klara bardzo szybko wycofała swoje oskarżenia wobec opiekuna. Wtedy jednak nikt z dorosłych nie chciał jej już słuchać. Rodzina jest najważniejsza Czy norweski model może być dla nas inspiracją, czy raczej powinniśmy unikać go jak zła wcielonego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zastanowić się nad tym, czym jest i czym chcemy, żeby była dla nas rodzina i jaka ma być jej rola w procesie wychowawczym. Mając w pamięci norweskie podejście do przemocy w rodzinie, zobaczmy, jak kwestia ta wygląda w Polsce. Choć bicie dzieci uznawane jest za zjawisko zdecydowanie negatywne (CBOS 2010), wedle raportu stworzonego przez Rzecznika Praw Dziecka w 2014 roku wciąż 28 procent badanych (w 1994 roku – 47 procent)


7

zgadzało się ze stwierdzeniem, że „«lanie» jeszcze nikomu nie zaszkodziło”, a 61 procent przyznało, że są takie sytuacje, kiedy trzeba dać dziecku klapsa. Prawie 30 procent respondentów uznało bicie za możliwą do stosowania metodę wychowawczą, a połowa biorących udział w ankiecie rodziców przyznała się do wymierzenia przynajmniej raz klapsa swojemu dziecku. 39 procent respondentów zgodziło się ze stwierdzeniem, że sposób postępowania rodziców z dzieckiem, w tym posługiwanie się karami fizycznymi, jest wyłącznie ich prywatną sprawą. Z wstępnych wyników tegorocznego raportu „Kary fizyczne wobec dzieci” opracowanego przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę płyną podobne wnioski. Tylko 52 procent Polaków popiera prawny zakaz stosowania kar fizycznych, 22 procent uznaje, że stosowanie kar

fizycznych to prywatna sprawa każdej rodziny, a 26 procent stosuje je w praktyce. Co ciekawe, wśród osób deklarujących stosowanie kar fizycznych tylko 24 procent z nich jako przyczynę posługiwania się nimi wskazuje skuteczność tej metody wychowawczej, 18 procent uznaje, że jest to dobre dla dziecka, zaś ponad połowa deklaruje utratę panowania nad sobą/zdenerwowanie (56 procent), 37 procent temperament dziecka, a 36 procent poczucie bezradności. Mówimy tu więc nie tylko o takim lub innym poglądzie dotyczącym stosowania przemocy wobec dzieci, ale przede wszystkim o nieumiejętności radzenia sobie z problemami wychowawczymi, a więc zapewne również o deficycie wsparcia, które nie jest rodzicom oferowane lub którego nie wiedzą, gdzie szukać. Przyjrzyjmy się jeszcze modelowi

rodziny. Choć Polki i Polacy coraz częściej preferują model partnerski (w 1997 roku 37 procent respondentów za preferowany model uznało partnerski, a 38 procent tradycyjny; w 2013 roku 46 procent partnerski, 23 – tradycyjny), w rzeczywistości realizowany jest on tylko w 27 procentach przypadków. Z bardziej konkretnych pytań wynika, że rodzice w zdecydowanej większości byliby skłonni wspólnie bawić się z dziećmi (96 procent), pomagać im w nauce (89 procent), kontaktować się z nauczycielami (83 procent), chodzić z dzieckiem do lekarza (82 procent) czy nawet pielęgnować niemowlę (72 procent). W praktyce wygląda to jednak znacznie gorzej. W każdym z podanych przykładów odsetek rodzin, w których faktycznie dochodzi do równego podziału obowiązków, jest od dziesięciu do dwudziestu kilku punktów procentowych →


8

cZYJE SĄ DZIECI

Przekazanie pełnej władzy nad dzieckiem rodzicom całkowicie ogranicza jego autonomię.

niższy. Nietrudno zgadnąć, że zajmowanie się potomkiem spada w efekcie przede wszystkim na matki. Z prowadzonych przez CBOS badań, deklaracji polityków i głosu Kościoła wynika, że rodzina jest dla Polaków najważniejsza. Polska, podpisując Konwencję o prawach dziecka, jako jedyny kraj zastrzegła, że prawo do swobody myśli, sumienia i wyznania, zrzeszania się, wyrażania własnych poglądów, ochrony przed arbitralną lub bezprawną ingerencją w sferę życia prywatnego dziecka i występowania w sprawach go dotyczących, w postępowaniu administracyjnym i sądowym „dokonuje się z poszanowaniem władzy rodzicielskiej, zgodnie z polskimi zwyczajami i tradycjami dotyczącymi miejsca dziecka w rodzinie i poza rodziną”. Analizując wspomniane badania czy obwarowania, jakimi obudowaliśmy Konwencję o prawach dziecka, łatwo stwierdzić, że polskie podejście do wychowania jest, delikatnie mówiąc, odległe od modelu norweskiego. Rodzina wciąż jest często rozumiana jako instytucja hierarchiczna, w której dzieci

pozostają przedmiotem nieograniczonej, uzurpującej sobie niemalże boskie kompetencje władzy rodziców, podobnych raczej do Sędziego, który „za dobre uczynki wynagradza, a za złe karze”, niż partnera. Autonomia dziecka zastąpiona zostaje „suwerennością” rodziny, czyli w praktyce rodzicielskiej władzy, której zakres i sposób sprawowania, zdaniem wielu z nas, nie powinien podlegać kontroli państwa. Próba utrzymania niezależności od państwa również niesie za sobą zagrożenia. Polska rodzina, wolna od „norweskiej” kontroli, pozbawiona jest również wystarczającej opieki, której brak przekłada się chociażby na dramatycznie niską dzietność. Opiekuńcze państwo wzmacnia rodzinę? Choć wizja tradycyjnej, hierarchicznej, niezależnej od państwa rodziny wciąż uzyskuje silne poparcie społeczne na poziomie deklaracji, a w wielu przypadkach realizowana jest również w praktyce, trudno nie zauważyć przynajmniej ewolucyjnych zmian zachodzących w naszym myśleniu o wychowaniu i prawach dzieci. Świadczyć o tym może

zwiększenie liczby przeciwników stosowania kar fizycznych i rosnące poparcie dla partnerskiego modelu rodziny. Warto wykorzystać tę tendencję i zastanowić się, czy da się zaproponować podejście do wychowania mieszczące się pomiędzy rozwiązaniami zakładającymi wszechwładzę państwa a wizją w pełni od niego autonomicznej rodziny. Po pierwsze, warto zdać sobie sprawę, że wiara w pełną autonomię władzy rodzicielskiej jest zwykłą utopią. Wychowanie to proces, na który wpływ ma całe otoczenie dziecka: od rodziny, poprzez szkołę – nauczycieli i rówieśników – sąsiadów, przypadkowo poznanych ludzi, po coraz bardziej wszechobecną przestrzeń wirtualną. Próby odcięcia dziecka od wszystkich bodźców dochodzących do niego spoza rodziny są więc skazane na porażkę, a nawet jeśli zakończyłyby się sukcesem, nie byłoby to wcale zjawisko pozytywne. Przekazanie pełnej, niekontrolowanej władzy nad dzieckiem rodzicom całkowicie ogranicza jego autonomię. W efekcie, gdy staje się dorosłym obywatelem, pełnoprawnym członkiem społeczeństwa zostaje osoba


9

przyzwyczajona do hierarchicznych relacji, nienauczona współpracy, skoncentrowana na własnym, bądź ograniczonym do najbliższych sobie osób, interesie, a więc także niemyśląca w kategoriach dobra wspólnego. Wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, wychowujemy otaczające nas dzieci. A skoro tak, to warto wreszcie zdać sobie z tego sprawę i wziąć za to odpowiedzialność. Zamiast tego wciąż traktujemy kluczową w tym względzie instytucję, a więc szkołę, jako placówkę przekazującą wiedzę, dbającą o intelektualny rozwój dziecka, ale zarazem mającą nie wtrącać się w zarezerwowane dla rodziny kwestie wychowawcze (czego przykładem jest kwestia podejścia do edukacji seksualnej, o czym szerzej pisze Hanna Frejlak). Tyle tylko, że nawet jeśli jako społeczeństwo nie stworzyliśmy zaplanowanego programu wychowawczego szkoły, nie znaczy to, że on nie istnieje. Pozostaje ukryty, ale przez to wcale nie mniej oddziałujący na dzieci (więcej na ten temat można przeczytać w rozmowie z Anną Dzierzgowską). Sam nowy sposób myślenia o szkole

to jednak o wiele za mało, aby realnie wziąć odpowiedzialność za otaczające nas dzieci. Aby pójść krok dalej, musimy odejść od traktowania rodziny i państwa jako przeciwników walczących o władzę nad dziećmi i poszukać przestrzeni do współpracy. Trudno nie zauważyć zmian, jakie zaszły w polskiej polityce rodzinnej w ostatnich latach: zarówno wzrostu dostępności przedszkoli i żłobków w ostatnich latach rządów koalicji PO-PSL, jak i programu 500+ wprowadzonego przez Zjednoczoną Prawicę. Są one jednak wciąż niewystarczające. Z wydanego w 2014 roku raportu „Niska dzietność w Polsce w kontekście percepcji Polaków” wynika, że polityka prorodzinna powinna koncentrować się na: polepszeniu dostępu do pracy i warunków łączenia pracy z rodziną, zmniejszeniu niepewności zatrudnienia, poprawie warunków mieszkaniowych i promocji partnerskiego modelu rodziny. Aby rynek pracy stał się przyjazny dla rodziców, nie wystarczy czasowe zmniejszenie się bezrobocia, z którym mamy obecnie do czynienia. Konieczna jest zmiana sposobu myślenia o pracy i roli

pracownika. Musimy przestać traktować go jak kolejny z zasobów produkcji, który należy wykorzystać w najbardziej efektywny sposób, a zacząć widzieć w nim człowieka, którego praca powinna kończyć się o określonej porze, pozwalając mu na prowadzenie życia rodzinnego. Warunki zatrudnienia i płaca powinny umożliwić mu zaś spokojne planowanie przyszłości. Kluczowym zadaniem stojącym przed każdym polskim rządem jest również przygotowanie oczekiwanego od lat programu zwiększającego dostęp do mieszkań – bo także w kontekście polityki prorodzinnej należy rozpatrywać jakość i skuteczność programów takich jak Mieszkanie Plus. Nie tylko pozytywnym efektem, ale również celem prorodzinnej polityki powinno być więc polepszenie warunków życia, a przede wszystkim zapewnienie rodzicom czasu na wychowywanie dzieci. To najlepszy sposób, w jaki opiekuńcze państwo może przyczynić się do wzmocnienia roli rodziny. Oprócz tego konieczne jest również większe wsparcie wyspecjalizowanych pracowników socjalnych, psychologów →


10

cZYJE SĄ DZIECI

Rozproszenie władzy nad dzieckiem pozwala skuteczniej przeciwdziałać jego krzywdzie.

i pedagogów, którzy – reprezentując różne instytucje – mogliby wspierać rodziców w procesie wychowania, a zwłaszcza w rozwiązywaniu problemów, na które napotykają. Do tego potrzebne jest zwiększenie nakładów na podobne działania, a także zaufanie. To kolejny powód, dla którego rola państwa nie może się ograniczać do kontroli bez zapewniania rodzinie potrzebnego jej wsparcia. Wychowywanie przez wspólnotę Trudno jednak oczekiwać cudów. W przewidywalnej przyszłości nie staniemy się drugą Norwegią w zakresie poziomu płac, warunków zatrudnienia czy czasu pracy. Jesteśmy na innym etapie rozwoju gospodarczego, nie posiadamy też pozwalających z większą łatwością programować politykę społeczną złóż ropy. A skoro tak, to powinniśmy w wychowanie i opiekę nad dziećmi włączyć trzeciego – oprócz państwa i rodziny – partnera: wspólnotę, a precyzyjniej rzecz ujmując – wspólnoty. Mogłyby to być na przykład samoorganizujące się grupy sąsiedzkie, w których opiekę nad dziećmi sprawowaliby kolejni rodzice. Takie rozwiązanie ułatwiłoby

organizację dodatkowych zajęć dla dzieci, pozwoliło na częstsze wycieczki do teatru, kina czy muzeum. Same dzieci zyskałyby kolejną grupę rówieśniczą, a także naocznie obserwowały pozytywne efekty międzyludzkiej współpracy. Choć przestrzeń naszego życia jest coraz bardziej podzielona, a grodzone osiedla zamieszkują rodziny w większości homogeniczne klasowo, wspólnoty sąsiedzkie, przynajmniej w niektórych przypadkach, umożliwiałyby również spotkanie się dzieci z różnych warstw społecznych. Poznanie rówieśników o innych doświadczeniach mogłoby zaś stać się podstawą większej wrażliwości w dorosłym życiu. Podobna współpraca w ramach wspólnoty sąsiedzkiej przyniosłaby korzyść również rodzicom. Ułatwiłaby budowanie wzajemnego zaufania, a w trudnych sytuacjach mogłaby stać się podstawą wzajemnego wsparcia. Tworzyłaby także środowisko, w którym łatwo znaleźć poradę w trudnej sytuacji wychowawczej. Budowanie podobnych wspólnot powinno być i bywa również celem Kościoła – na przykład w obrębie parafii. Największą, jak się zdaje, pułapką

norweskiego podejścia do dzieci, pomimo deklarowanego, a często zapewne rzeczywistego zwrócenia uwagi na ich autonomię, jest przeniesienie władzy nad nimi z rodziny na wszechwiedzące państwo. By wyeliminować nadużycia, których w wychowaniu może dopuszczać się zarówno państwo, jak i rodzina, zamiast przenosić władzę, należy ją rozproszyć. Wymuszałoby to na każdym z podmiotów zaangażowanych w proces wychowawczy zastąpienie „polityki kar i nakazów” podjęciem rozmowy i próbą przekonania wychowywanego do swoich racji. To w rzeczywisty sposób budowałoby autonomię dziecka. W przypadku rodziny rozproszenie polegałoby na budowie partnerskiego modelu, w którym oboje rodziców w podobny sposób włącza się w opiekę nad dzieckiem. Pojawienie się zaangażowanych w wychowanie wspólnot mogłoby natomiast łagodzić zawsze istniejące między rodziną a państwem napięcie w kwestii kontroli nad z jednej strony potomkiem, z drugiej – obywatelem. Większa odpowiedzialność ze strony sąsiadów przeciwdziałałaby tak zwanej „znieczulicy” w sytuacjach rodzinnych


11

dramatów, która jest skutkiem postawy niewtrącania się w pozornie nieswoje sprawy. Zaangażowanie rodziców w pracę szkoły oraz z drugiej strony wrażliwość nauczycieli na sytuację uczniów i uczennic w domu pozwoliłyby wcześniej identyfikować rozmaite problemy czy nadużycia – niezależnie od tego, gdzie by do nich dochodziło. I tak dalej. Rozproszenie władzy mogłoby więc wnieść nie tylko wartość dodaną w proces wychowania, ale także skuteczniej przeciwdziałać patologiom i dziecięcej krzywdzie. Ostatecznie nie chodzi o to, by odbierać pierwszeństwo w wychowywaniu dzieci ich rodzicom, ale o to, by zauważyli oni obecność w procesie wychowawczym innych aktorów, którzy – świadomi swojej odpowiedzialności – byliby gotowi się weń zaangażować. Warto więc, by zarówno rodzina, jak i państwo, a także rozmaite wspólnoty i po prostu społeczeństwo wzięło sobie do serca przynajmniej jedno z norweskich założeń i zaczęło traktować wychowanie naprawdę poważnie. Bo wszyscy mamy wpływ na otaczające nas dzieci. I wszyscy powinniśmy je chronić.

W tekście przytaczałem informacje i dane pochodzące z następujących raportów i badań opinii społecznej: „Co jest ważne, co można, a czego nie wolno – normy i wartości w życiu Polaków”, CBOS, lipiec 2010. „Bicie dzieci po polsku... czyli postawy społeczne wobec przemocy w wychowaniu”, Raport Rzecznika Praw Dziecka, 2014. „Kary fizyczne wobec dzieci”, Kantar Millward Brown S.A. dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, 2017. „Dzieci się liczą 2017. Raport o zagrożeniach bezpieczeństwa i rozwoju dzieci w Polsce”, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, 2017.

SZYMON RĘBOWSKI studiuje historię i ekonomię w ramach kolegium MISH UW. Pracuje w Domu Spotkań z Historią. Redaktor naczelny dwutygodnika „Kontakt”.

ŁUKASZ DRZYCIMSKI pencilpanic.com


12

cZYJE SĄ DZIECI

Republika przez bardzo małe „r” Przede wszystkim chodzi o to, żeby młodzi ludzie wychowywani w szkołach byli w stanie wspólnie budować republikę. Res publica, czyli rzecz wspólna, wspólna sprawa – państwo, którego wszyscy jesteśmy obywatelami i staramy się myśleć w kategoriach jego dobra.

Z PROF. TOMASZEM SZKUDLARKIEM ROZMAWIAJĄ MARIA I MACIEJ ONYSZKIEWICZ KAROLINA BURDON

Przyjmijmy, że jesteśmy rodzicami sześciolatka i w przeciągu najbliższego roku musimy wybrać szkołę dla naszego dziecka. Załóżmy również, że jesteśmy dobrze sytuowani, więc stać nas na opłacenie czesnego w szkole niepublicznej. Jednocześnie jednak bliskie są nam wartości solidarystyczne i w ich duchu chcielibyśmy wychowywać nasze dzieci. Jaką szkołę powinniśmy wybrać?

Na początku dookreślmy, co mamy na myśli, mówiąc o szkole publicznej. To, czy placówka jest państwowa, prowadzona przez samorząd, czy prywatna lub społeczna, prowadzona przez fundację, stowarzyszenie czy osobę prywatną, według mnie odgrywa rolę drugorzędną. Ważniejsze jest to, czy szkoła jest selekcyjna. Instytucja prawdziwie publiczna stanowi dobro wspólne, a zatem każdy ma możliwość, żeby z niej skorzystać. Wymóg opłacania czesnego, znajomość przez kandydata języka obcego lub dorzucenia się przez rodziców do remontu szkoły – a takie rzeczy działy się w Polsce w latach 90. – oznacza właśnie, że placówka jest selekcyjna, czyli wybiera sobie uczniów z odpowiednim kapitałem. Wróćmy do wyboru szkoły dla waszego dziecka. Wydaje mi się, że dla osób o takiej komunitarystycznej czy lewicowej

orientacji jest to problem typowy. Czy ich życie ma być świadectwem przekonań ideowych? Sam stawałem przed taką decyzją i moje dzieci uczyły się w szkole publicznej. To jest jednak dylemat moralny, który musicie rozstrzygnąć na poziomie indywidualnym. Byłoby fantastycznie, gdyby nie był to wybór między złą szkołą publiczną i dobrą prywatną. W praktyce jednak, w spluralizowanym systemie szkolnictwa, gdzie istnieją zarówno placówki państwowe, społeczne, jak i prywatne, szkoły niepubliczne zyskują wysoką pozycję w systemie i wysysają najlepszych uczniów. W takiej sytuacji wybór między publicznym i prywatnym zmienia się właśnie w wybór pomiędzy dobrym a złym. Szczególnie w dużych miastach. W latach 90. zachłyśnięto się w Polsce ideą uspołecznienia, również w odniesieniu do edukacji. Widziano w niej odtrutkę na opresyjność i skostnienie instytucji państwowych. Z jednej strony szkoły społeczne miały być laboratorium edukacji, w którym testowano by nowe metody nauczania i wychowania, które później można by implementować do szkół publicznych. Z drugiej chciano budować w nich autentyczne wspólnoty

– rodziców, uczniów i nauczycieli. Jak ocenia pan ten eksperyment po prawie trzydziestu latach?

Od samego początku można było wyodrębnić dwa typy takich szkół. W pierwszym to rodzice się skrzykiwali i szukali nauczycieli, którzy razem z nimi byliby gotowi budować taką szkołę-wspólnotę. Na tej fali powstało bardzo wiele placówek edukacyjnych. Drugi typ to szkoła, która od początku stanowiła formę prywatnej oferty rynkowej. Ktoś ją projektował, zatrudniał nauczycieli i szukał rodziców, którzy byliby zainteresowani taką ofertą. W tym przypadku wpływ rodziców i uczniów na organizację szkoły jest znacznie słabszy. Jej koncepcja jest sztywna, narzucona z góry i, przeważnie, nastawiona przede wszystkim na wysoką efektywność kształcenia. Taka placówka najpierw selekcjonuje uczniów, a później rzeczywiście oferuje wysoki poziom osiągnięć edukacyjnych. Są dzieci, które chcą się do niej dostać, i rodzice, którzy są gotowi zapłacić naprawdę duże pieniądze. Oboje pod koniec naszej edukacji trafiliśmy do szkoły społecznej, która powstała właśnie jako oddolna inicjatywa. →


13

→


14

cZYJE SĄ DZIECI

Jednak w tamtym czasie nie przypominała już ani „laboratorium edukacji”, ani wspólnoty uczniów, rodziców i nauczycieli, za to do złudzenia podobna była do szkoły państwowej, tylko naprawdę dobrej. Czy to typowa droga, jaką przechodzą szkoły społeczne od swoich romantycznych początków do momentu, w którym zostają zmuszone do rywalizacji na coraz bardziej konkurencyjnym rynku edukacyjnym?

Wydaje mi się, że to dosyć reprezentatywna sytuacja. Z ruchu społecznego klaruje się instytucja, która obudowuje się swoimi rytuałami i regulaminami. Taka szkoła może stać się bardziej opresyjna i rywalizacyjna, szczególnie kiedy opuszczą ją pierwsze, pionierskie roczniki. Rodzice uczniów dołączających w kolejnych latach mają często odmienne oczekiwania, na przykład, że szkoła położy większy nacisk na jakość kształcenia kosztem wymiaru wspólnotowego. Niekoniecznie interesuje ich los innych uczniów czy współpraca szkoły ze środowiskiem społecznym. Wyobrażam sobie również sytuację, w której to nauczyciele i dyrekcja uznają, że udało się już wypracować wspólnie z uczniami i rodzicami charakter szkoły i nie należy dalej eksperymentować. Gaśnie wtedy rewolucyjna otwartość, a placówka się usztywnia. Spotyka to zresztą nie tylko szkoły, ale wszelkie instytucje społeczne.

Mamy nieuporządkowaną intuicję, że dla osób o lewicowej wrażliwości szkoła publiczna powinna stanowić istotną wartość i to nie tylko dlatego, że każdy obywatel ma prawo do edukacji na wysokim poziomie. Na czym ta wartość polega?

Przede wszystkim chodzi o to, żeby młodzi ludzie wychowywani w szkołach byli w stanie wspólnie budować republikę. Res publica, czyli rzecz wspólna, wspólna sprawa – państwo, którego wszyscy jesteśmy obywatelami i staramy się myśleć w kategoriach jego dobra. Z definicji szkoła publiczna działa właśnie w obszarze dobra wspólnego. Młodzież znaczną część swoich kompetencji zdobywa od swoich rówieśników. Jeżeli dzieci z klasy średniej i wyższej chodzą do innych szkół niż rówieśnicy z defaworyzowanych środowisk, to ci drudzy mają znacznie mniejsze możliwości zdobycia zaawansowanej wiedzy i umiejętności, a oczekiwania wobec nich spadają. W konsekwencji system społeczny rozwarstwia się coraz bardziej. Problem jest jednak znacznie poważniejszy niż dziedziczenie pozycji społecznej. Jedni i drudzy tracą szansę spotkania ludzi z innego środowiska kulturowego – mówiących i ubierających się inaczej, słuchających innej muzyki oraz śmiejących się z czego innego. Stają się sobie całkowicie obcy! Nie chodzi nawet

o wzajemne zrozumienie, a uznanie, że choć się nie rozumiemy i inaczej widzimy świat, jesteśmy częścią tego samego społeczeństwa, w którym musi znaleźć się miejsce dla jednych i drugich. Jeżeli w państwie znika zdolność do akceptacji tej inności, to pojawia się poważny problem – wzajemna alienacja. Powstają zupełnie odrębne światy społeczne, funkcjonujące osobno, które nie chcą nawet stykać się ze sobą, a skutkiem ubocznym bardzo często jest przemoc. Oczywiście nie możemy za wszystko obwiniać wyłącznie edukacji, ale ona na pewno się do tego przyczynia. Szkoła publiczna jest jedną z ostatnich instytucji sfery publicznej potencjalnie dostępnych dla wszystkich. Czyli szkoła publiczna pozwala budować społeczeństwo republikańskie?

Szkoła publiczna z pewnością powiązana jest z ideologią republikańską. Zgodnie z nią społeczeństwo składa się z racjonalnych podmiotów, które podejmują decyzje mające na celu dobro całego systemu, a nie wyłącznie pojedynczych jednostek. Szkoła miała za zadanie przygotować podmiot polityczny – lud nowoczesnego, republikańskiego społeczeństwa – do myślenia i dyskutowania o państwie jako dobru wspólnym. To był czynnik niezbędny do przejścia od monarchii do inkluzywnej


15

demokracji. Lud dostał prawo głosu, musiał jednak zostać wyposażony w odpowiednie kompetencje, żeby dobrze je wykorzystywać – komunikować się ze sobą przy użyciu racjonalnych argumentów, zrozumiałych dla wszystkich stron. Skoro dziś szkoła staje się bardziej selekcyjna, a społeczeństwo jeszcze bardziej posegregowane, to zamiast jednego podmiotu politycznego – ludu – mamy różne podmioty grupowe, które nie umieją porozumiewać się ze sobą. Między innymi dlatego ideał republikański coraz bardziej się odsuwa i coraz trudniej go realizować. Mówiąc radykalnie: nie będzie republiki bez szkoły publicznej.

Na pewno nie będzie republiki bez publicznej edukacji. Przede wszystkim chodzi tu o kształcenie ogólne, które przekazuje podstawowe umiejętności racjonalnego myślenia i wartości etyczne pozwalające ludziom stać się świadomymi obywatelami działającymi dla dobra wspólnoty. Oczywiście niektórzy kończą zawodówki, a inni studia doktoranckie, ale publiczny system edukacji powinien każdemu dawać elementarne kompetencje społeczne – umiejętności komunikacyjne umożliwiające ustalanie i negocjowanie wspólnych reguł, bez względu na to, z jakimi zasobami każdy uczeń trafia do szkoły.

Czy wizja szkoły, w której wykuwa się republika, nie jest jednak utopią?

Oczywiście, choć niekoniecznie jest to wizja przyjemna. Przyjrzyjmy się na przykład PRL-owskiej szkole podstawowej na miejskim osiedlu spółdzielczym. Udziały w takim osiedlu należały do różnych zakładów pracy i urzędów. Mieszkali tam ich pracownicy – zarówno robotnicy, jak i inżynierowie, urzędnicy czy nauczyciele. W każdym bloku jeden lokal przeznaczony był dla osoby dbającej o utrzymanie porządku. Krótko mówiąc, mieszkał tam cały przekrój społeczeństwa. I tam funkcjonowały szkoły, w których spotykały się dzieci z całego osiedla, reprezentujące ten przekrój. To były placówki rejonowe i nie można było od nich uciec, posyłając dziecko do innej, społecznej lub prywatnej, szkoły. I w tych warunkach rzeczywiście wykuwało się społeczeństwo republikańskie?

Zgodnie z ideologią PRL-u wykuwało się tam społeczeństwo socjalistyczne, ponieważ te szkoły były silnie zindoktrynowane. Jednak zachodził tam efekt, o którym mówimy – wspólne bycie ze sobą członków bardzo zróżnicowanej społeczności. To niekoniecznie była przyjazna koegzystencja. Czasem trzeba było tłuc się na korytarzu, czasem rozpychać łokciami. Natomiast

w rezultacie nie występowała tam sytuacja doskonale znana nam dzisiaj – całkowita wzajemna obcość, wzmagająca dodatkowo strach przed innymi. Osoba kończąca taką szkołę znała, lepiej lub gorzej, wszystkich rówieśników z osiedla. Mogli być wśród nich zarówno członkowie klasy średniej, robotnicy, jak i złodzieje czy narkomani, ale oni wszyscy byli kolegami z podstawówki, znali się i, często, podawali sobie rękę na przywitanie. Czyli mówimy o republice przez małe „r”.

Bardzo małe „r”. Jednak bez takich doświadczeń nie byłby możliwy dziesięciomilionowy ruch społeczny, jakim była pierwsza „Solidarność”. Jednak dziś polska szkoła wygląda zupełnie inaczej. Jak pan wspominał, szczególnie w dużych miastach, gdzie duży jest wybór placówek, szkoły są bardzo selekcyjne. Czy ten proces można jakoś zatrzymać? Kilka lat temu na łamach „Gazety Wyborczej” Adam Leszczyński proponował, żeby „wszystkie szkoły przekazać w ręce państwa” i w ten sposób zmusić klasę średnią do pozostania w systemie edukacji publicznej.

Przede wszystkim uważam, że nie jesteśmy w tak dramatycznej sytuacji, która wymagałaby działań rewolucyjnych. Nawet jeśli poddajemy coś →


16

cZYJE SĄ DZIECI

radykalnej krytyce (a polska szkoła z pewnością na taką zasługuje), nie oznacza to, że trzeba to radykalnie zmieniać. Zamiast tego powinniśmy działać pragmatycznie i z rozwagą wprowadzać zmiany drobnymi krokami. Działając metodami rewolucyjnymi, można doprowadzić do negatywnych konsekwencji znacznie poważniejszych niż problem, któremu próbuje się przeciwdziałać. Na przykład?

Tak było na przykład we Francji, gdzie reformy socjalistów doprowadziły do obniżenia oczekiwań w stosunku do wszystkich uczniów. Odbiło się to negatywnie na intelektualnym wymiarze doświadczenia edukacyjnego, a wcale nie zmniejszyło selekcyjności systemu. Tak jest również w przypadku realizowanej przez PiS reformy likwidującej gimnazja. Sam byłem przeciwnikiem ich wprowadzenia. Obawiałem się tego, co rzeczywiście stało się w dużych miastach – przyspieszenia o dwa lata progu selekcji, podziału na dobre i złe szkoły. Jednak na wsiach i w mniejszych miastach gimnazja sprawdziły się rewelacyjnie. Zdecydowanie podniosła się jakość kształcenia, z czego korzystają wszyscy uczniowie. Teraz PiS je likwiduje, ale wcale nie dlatego, że stały się zbyt segregacyjne, a wręcz przeciwnie – dlatego, że selekcja jest zbyt mała. Autorzy reformy chcą powrotu elitarnych szkół średnich o profilu akademickim, niedostępnych dla większości społeczeństwa. Jednocześnie klasom nieuprzywilejowanym proponuje się szkolnictwo zawodowe, zamiast kształcenia ogólnego. Na poziomie retoryki PiS sytuuje się po stronie klasy ludowej, ale reforma edukacji służy tak naprawdę interesom grup uprzywilejowanych. To jest dramatyczny paradoks i jedno z największych oszustw związanych z reformą edukacji. Zamiast likwidacji gimnazjów należy ograniczać tę segregacyjną politykę realizowaną w wielkich miastach.

Jak w takim razie można naprawić szkołę publiczną?

System edukacji stanowi jedynie część większej układanki. Składa się na nią szeroko rozumiana polityka społeczna i przestrzenna. Nie powinniśmy dopuszczać do budowy enklaw bogactwa i biedy, a przynajmniej powinniśmy to znacznie utrudniać. W tym kontekście z pewnością poważnym wyzwaniem będzie imigracja, która czeka nas niezależnie od tego, co na jej temat sądzimy. Jeżeli od początku nie będziemy dążyli do integracji i pozwolimy na powstanie ubogich, imigranckich osiedli – czeka nas katastrofa. Życie w zróżnicowanym środowisku, w którym spotykają się ludzie odmienni od siebie, jest po prostu znacznie bardziej bezpieczne niż w odseparowanych od siebie gettach. Ten drugi model przez lata realizowano we Francji, gdzie niemal cała imigracja z Maghrebu została skoncentrowana w okolicach Marsylii. Na tych osiedlach panuje absolutna beznadzieja, a wydostać się stamtąd nie sposób. Dziś widzimy potworne konsekwencje tej sytuacji. Dlatego trzeba bardzo uważać, jaką realizuje się politykę mieszkaniową. W tej dziedzinie również PiS realizuje swoje wielkie reformy.

Moim zdaniem nawet program „Mieszkanie+”, który należy uznać za sukces rządu, ma swoje pułapki. Niedrogie mieszkania na wynajem mają powstać na przykład na terenach należących do PKP. Te grunty nie są atrakcyjne – znajdują się przeważnie w znacznym oddaleniu od centrów miast, w okolicach torów kolejowych. Ponieważ głód mieszkaniowy jest dziś potężny, te lokale zostaną szybko zasiedlone. Jednak z czasem ich cena będzie spadać, a na tych osiedlach mogą powstawać getta dla ludzi ubogich, nienależących do elity. Jak widać, jakość szkoły publicznej zależy od wielu czynników – polityki mieszkaniowej, socjalnej, migracyjnej

czy rynku pracy. W przypadku każdej z tych polityk powinniśmy dążyć do tego samego – żeby ludzie o zróżnicowanym pochodzeniu społecznym i kulturowym spotykali się ze sobą. Nie chodzi o to, żeby tworzyć jedną zunifikowaną kulturę ani homogeniczne społeczeństwo, tylko żeby bogata klasa średnia zrobiła innym miejsce umożliwiające normalne funkcjonowanie w zróżnicowanym społeczeństwie. Każdy inny wariant prędzej czy później musi się zemścić. Jeśli nie w pierwszym, to w drugim lub trzecim pokoleniu wychowanków enklaw ubóstwa. Przecież dzieciaki, które strzelają dziś na ulicach Paryża, to obywatele Francji, wnuki prawdziwych imigrantów. Oni chodzili do francuskich szkół, ale w takich zgettoizowanych dzielnicach, w których nie mogli spotykać ludzi różnych od siebie. Z tego wynika, że propozycja Leszczyńskiego, żeby „wszystkie szkoły przekazać w ręce państwa”, nie jest żadną odpowiedzią.

Na pewno nie jest odpowiedzią wystarczającą. Najpierw trzeba sobie odpowiedzieć, jaką to państwo prowadzi politykę dotyczącą przestrzeni. W tej chwili nie da się już powrócić do szkoły z PRL-owskich osiedli, o której mówiliśmy, ponieważ tych osiedli, z ich zróżnicowanymi społecznościami, już nie ma. Obowiązek rejonizacji nie rozwiąże problemu, bo sama przestrzeń jest silniej posegregowana. Są lepsze i gorsze dzielnice, więc nawet jeżeli szkoła będzie angażowała wszystkie dzieci z rejonu, niekoniecznie spełni tę integracyjną funkcję. Ustawimy się na moment w roli „adwokatów diabła”. Czy szkoły społeczne nie pomagają jednak na swój sposób budować republiki? Te placówki przeważnie są mniejsze, a zaangażowanie i wpływ rodziców na ich funkcjonowanie znacznie większe niż w szkołach publicznych. W takich warunkach rodzicom i dzieciom łatwiej stawać się podmiotowymi


17

członkami wspólnoty aktywnie współtworzącymi republikę.

Z pewnością w takiej mikroskali łatwiej jest wychowywać sprawczych i odpowiedzialnych obywateli. Jest jednak pewien warunek. Taka szkoła nie mogłaby być nastawiona na konkurencję z innymi placówkami ani zdominowana przez wizję efektywnego lokowania najlepszych uczniów na rynku pracy. W przeciwnym wypadku nigdy nie otworzy się na uczniów z mniej uprzywilejowanych środowisk, którzy nie gwarantują wysokiej pozycji szkoły w rankingu. Można sobie jednak wyobrazić szkołę społeczną, a nawet prywatną, która otwarta jest na etniczne, klasowe i kulturowe zróżnicowanie. Musiałaby w niej funkcjonować rozbudowana polityka stypendialna skierowana do dzieciaków z rodzin, których nie stać na opłacenie czesnego. Pozostali rodzice finansujący te stypendia nie mogliby traktować tego jako działalności charytatywnej czy łaski, tylko element umowy społecznej. Jeżeli taka szkoła, społeczna czy prywatna, odwzorowałaby w mikroskali zróżnicowanie społeczne i nie zamykałaby się przed osobami z niższym poziomem kapitałów, byłaby w rzeczywistości szkołą publiczną, jaką zdefiniowaliśmy na początku. Trochę skomplikował nam pan dylemat, od którego zaczęliśmy rozmowę. Jeśli

chcemy żyć w zgodzie ze swoimi ideałami, nie możemy ograniczyć się do zapisania dziecka do najbliższej szkoły państwowej. Sami powinniśmy stworzyć społecznie zróżnicowane środowisko przez osiedlenie się w miejscu, w którym żyją ludzie odmienni od nas.

Przyjmując zaproponowaną przez was indywidualną perspektywę, można zastanowić się nad realizacją takiego projektu urbanistycznego, w którym ludzie osiedlają się w tym samym miejscu, w którym pracują zawodowo. Wtedy zarówno ogrodnik pielęgnujący osiedlowe trawniki, ekspedientka z lokalnego sklepu, jak i prawnik lub architekt wynajmujący biuro mieszkaliby w tej samej okolicy. To pozwoliłoby budować taką mikrospołeczność osób, które, bez względu na wykonywany zawód czy pochodzenie klasowe, są członkami jednej wspólnoty i mają prawo o niej współdecydować. Przypomina to trochę koncepcje socjalistów utopijnych z XIX wieku – oni projektowali takie małe wysepki, na których miały obowiązywać bardziej etyczne reguły. Skoro cała globalna logika jest tak silnie segregacyjna, to być może dobre i to. Przynajmniej moglibyście żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Jednak zdecydowanie lepiej byłoby działać na większą skalę. Przez działanie polityczne wpływać na zmianę globalną. To jednak nie jest proste.

PROF. TOMASZ SZKUDLAREK jest kierownikiem Zakładu Filozofii Wychowania i Studiów Kulturowych w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Jego badania naukowe i publikacje dotyczą styku pedagogiki i filozofii kultury, a także społecznych i politycznych uwarunkowań edukacji.

KAROLINA BURDON karolinaburdon.com


18

cZYJE SĄ DZIECI

Szkoła bez seksu, seks bez szkoły Z jakiegoś powodu uznaliśmy, że lekcje podstaw przedsiębiorczości są mniej zideologizowane i bardziej praktyczne niż zajęcia z edukacji seksualnej. Trudno jednak nie zauważyć, że młody człowiek ma znacznie większe szanse założyć w najbliższej przyszłości prezerwatywę niż firmę.

HANNA FREJLAK ANNA LIBERA

N

igdy nie zapomnę tematu pierwszej lekcji podstaw przedsiębiorczości, w której miałam okazję uczestniczyć w liceum. Pod czujnym okiem nauczyciela staraliśmy się określić „cechy człowieka przedsiębiorczego”. Ów „człowiek przedsiębiorczy” jest więc, rzecz jasna, pracowity, inteligentny i kreatywny. Jest także samodzielny, zdeterminowany, pewny siebie, zdecydowany, o nienagannej prezencji, łatwo nawiązuje znajomości. Jest doskonałym produktem systemu społeczno-ekonomicznego, w którym żyjemy: neoliberalna ekonomia nie istniałaby bez „człowieka przedsiębiorczego”, a „człowiek przedsiębiorczy” nie istniałby bez niej. „Człowiek przedsiębiorczy” to na przykład taki doktor (sic!) Mateusz Grzesiak, który w mediach społecznościowych uczy nas, „jak zarabiać pieniądze na byciu sobą?”, „czym jest szczęście?”, a także pokazuje „10 zasad, którymi kierują się ludzie sukcesu”. „Człowiek przedsiębiorczy” żyje w najlepszym z możliwych

światów – ograniczony jest najwyżej przez własne psychologiczne słabości, które zresztą po treningu prowadzonym przez profesjonalnego coacha łatwo wyeliminować. Posiada specyficzny komfort: kategorie takie jak płeć, rasa, klasa społeczna czy kapitał społeczno-kulturowy pozostają dla niego niezauważalne, wręcz przezroczyste. W liceum uczymy się, że taka „przedsiębiorcza” tożsamość jest uniwersalna – kolejne zajęcia zostały poświęcone jakże praktycznemu problemowi zakładania własnej firmy. Niestety, najczęściej wciąż trzeba samemu znaleźć się poza wąskim gronem twórców i „udziałowców” tej neoliberalnej narracji, by dostrzec jej wybiórczość. O rozmaitych ograniczeniach socjoekonomicznych, komplikujących ten prosty obraz self-made mana, raczej nie dowiemy się w szkole. Przyjęliśmy, że wszyscy – jak „człowiek przedsiębiorczy” – żyjemy w najlepszym ze światów, co więcej – jedynym możliwym. Podobnie jak w XIX wieku trudno było pomyśleć, że może istnieć nauka inna niż „wiedza służąca Imperium”, która promowała ewolucjonistyczne myślenie o kulturach, służące ideologicznemu podtrzymaniu →


19

→


20

cZYJE SĄ DZIECI

dominacji kolonialnej państw Zachodu, tak samo dziś naturalizowany jest globalny porządek społeczno-ekonomiczny. Można sobie wyobrazić sytuację, w której pacyfistycznie usposobieni rodzice protestują przeciwko lekcjom przysposobienia obronnego (z nieznanych mi przyczyn zwanych od niedawna „edukacją dla bezpieczeństwa”) odbywającym się na strzelnicy. Nie zdziwiłoby mnie też wzburzenie rodziców o nastawieniu antykolonialnym wobec niezachwianej pozycji „W pustyni i w puszczy” na liście lektur dla szkoły podstawowej czy lekcji pod tytułem „wielkie odkrycia geograficzne” pokazujących zbawienny wpływ dokonań Corteza i Pizarra na kulturę europejską. Postulat, żeby edukacja – czy szerzej nauka w ogóle – była wyzuta z wszelkiej ideologii, jest utopijny. Twierdzenie, że wiedza przekazywana uczniom jest neutralna i uniwersalna, stanowi zatem przekłamanie. Przynależność do kręgu rozwiniętych państw Globalnej Północy o przeszłości kolonialnej (w skali świata) i bycie częścią wielkomiejskiej elity (w skali lokalnej) sprawiają, że wiedza wytwarzana przez nas ma przywilej stawania się tą rzekomo „uniwersalną”, „obiektywną”, „powszechną”. Czy stałe uświadamianie przez nauczyciela sobie i uczniom własnego uwikłania w sprawy,

o których się mówi, wystarczy? A może trzeba kiedyś powiedzieć „stop” i arbitralnie wyznaczyć granicę pomiędzy dopuszczalnym a przesadnym zideologizowaniem edukacji szkolnej? Wszystkie te pytania i wątpliwości najsilniej ogniskują się w kontekście nie lekcji przedsiębiorczości, przysposobienia obronnego czy historii, lecz zajęć edukacji seksualnej, które obecnie noszą nazwę „wychowania do życia w rodzinie” i są nieobowiązkowe. Seks zideologizowany Na spór o edukację seksualną w szkołach można spojrzeć jako na spór dwóch racjonalności. Pierwsza z nich to racjonalność w potocznym tego słowa znaczeniu. Odnosi się do pozytywistycznego rozumienia nauki jako sfery podlegającej dowodom, obiektywnej i pewnej. Stoi ona w konflikcie z racjonalnością religijną, czy ideologiczną, która wynika z niemożliwych do udowodnienia na gruncie tak pojmowanej nauki przekonań. Z tego dość abstrakcyjnego konfliktu wynika znacznie praktyczniejsze pytanie, dotyczące tego, której z owych racjonalności przyznamy priorytet na poziomie państwowym i instytucjonalnym. I choć wydawać by się mogło, że wszystkie państwa europejskie idą w różnym tempie tą samą drogą w stronę całkowitej sekularyzacji, będącej – przynajmniej

w części – konsekwencją pozytywistycznej racjonalności, temperatura sporów o „ideologię gender” czy próby zmian w obowiązującym kompromisie aborcyjnym wskazuje, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Z jakiegoś powodu uznaliśmy, że seks jest bardziej zideologizowany niż ekonomia. Nikt nie utyskuje na zajęcia z podstaw przedsiębiorczości, podczas których na piedestale stawia się wartości i postawy dyskusyjne zarówno na gruncie samej ekonomii, jak i socjologii, antropologii społecznej, historii czy etyki. Obrońcy obecnego porządku powiedzieliby zapewne, że wątpliwości natury filozoficznej są drugorzędne wobec faktu, że lekcje mają być przede wszystkim praktyczne, pomóc uczniom odnaleźć się we współczesnym świecie. Trudno jednak nie zauważyć, że, statystycznie rzecz ujmując, młody człowiek ma znacznie większe szanse założyć w najbliższej przyszłości prezerwatywę niż firmę. Truizmem jest stwierdzenie, że seks to niezwykle istotna część życia społecznego. Jest on jednak sferą specyficzną i szczególnie wrażliwą, dotyczy nas bowiem w sposób jak najbardziej dosłowny, namacalny, bezpośredni i cielesny, mając jednocześnie ogromne znaczenie psychologiczne. Seksualność jest strefą krzyżowania się wielu obszarów ludzkiej aktywności: psychologii, biologii,


21

Z jakiegoś powodu uznaliśmy, że seks jest bardziej zideologizowany niż ekonomia.

ekonomii, polityki, ideologii, religii. Skoro więc edukacja ma służyć socjalizacji młodych ludzi do życia w społeczeństwie, zaniedbanie tego aspektu może mieć bardzo negatywne konsekwencje. Jak to zaś często bywa, ideologiczne przepychanki polityków, działaczy społecznych oraz hierarchów kościelnych toczą się w zupełnym oderwaniu od dynamicznej rzeczywistości społecznej. Podręczniki mizoginii W Polsce można legalnie uprawiać seks od piętnastego roku życia. Z zeszłorocznych badań CBOS-u (raport „Młodzież 2016”) przeprowadzonych wśród uczniów szkół ponadgimnazjalnych wynika, że ze stwierdzeniem „pierwsze kontakty seksualne młodzi ludzie powinni mieć dopiero po zawarciu małżeństwa” zgadza się jedynie 11 procent ankietowanych, a 70 procent jest mu przeciwne. Co więcej, 77 procent uczniów uważa, że małżeństwo nie jest koniecznym warunkiem utrzymywania stosunków seksualnych, kiedy dwoje ludzi się kocha. Przeciętny wiek inicjacji seksualnej to szesnaście i pół roku w przypadku chłopców oraz szesnaście lat i dziewięć miesięcy u dziewcząt. 52 procent ankietowanych ma w swoim środowisku osoby, którym przed ukończeniem 18 lat urodziło się dziecko (w tym 23 procent badanych zna kilka takich osób).

Tymczasem młoda kobieta do osiemnastego roku życia może się udać do ginekologa wyłącznie w towarzystwie rodzica lub opiekuna prawnego. Obok wielu konsekwencji medycznych i psychologicznych oznacza to także, że niepełnoletnia osoba nie jest w stanie uzyskać recepty na tabletki antykoncepcyjne – najskuteczniejszy obecnie środek chroniący przed niechcianą ciążą – bez wiedzy opiekuna. Równocześnie państwo ograniczyło dostęp do antykoncepcji awaryjnej, nie wprowadzając rzetelnej edukacji seksualnej. Tymczasem w zatwierdzonych przez Ministerstwo Edukacji Narodowej podręcznikach „Wędrując ku dorosłości. Wychowanie do życia w rodzinie dla uczniów klas I–III gimnazjum” możemy przeczytać między innymi: „Wiadomo jednak, że nie chodzi tu tylko o mały fałd błony dziewiczej, ale o coś więcej. To «coś» to integralność osoby ludzkiej. Integralny znaczy związany z całością; to dziewczyna, która «nie rozmienia się na drobne»” (strona 97). Czytamy także: „Dziewczyna szuka miłości w kategoriach romantycznych. Jest wrażliwa na słowa i dotyk. Jeżeli chłopak mówi ciepło i czule obejmuje, dziewczyna otwiera swoje serce i wyobraźnię. Wydaje się jej, że to już ten jedyny, wspaniały i na całe życie. Planuje, jaką będzie miała ślubną suknię, pantofelki, bukiet...” (strona 92).

Podobnie jak w przypadku motywacyjnych bon motów młodego przedsiębiorcy, głupotę tych stwierdzeń obnażają osiągnięcia nauk społecznych. Wizja płci, w której kobiecie przypisuje się takie cechy jak emocjonalność, romantyczność, naiwność, bierność, mężczyźnie zaś racjonalność, zdecydowanie czy rozwagę, nie tylko nie jest powszechnie obowiązująca, lecz prowadzi także do sytuacji takich jak pozbawienie kobiet prawa do głosowania, dostępu do edukacji, ograniczenie możliwości rozwoju kariery zawodowej i tak dalej. Można by na to odpowiedzieć, że czy tego chcemy, czy nie, wszyscy jesteśmy zanurzeni w kulturze, w której pokutują podobne stereotypy; w związku z tym, niezależnie od osiągnięć nauk społecznych, jesteśmy przez nie kształtowani. Jednak podręcznikowych treści nie potwierdza także indywidualne doświadczenie – nie, czuły dotyk czy ciepłe słowa nigdy nie sprowokowały mnie do projektowania fasonu pantofelków ślubnych, nie wydaje mi się też, aby podobna zależność zachodziła u którejkolwiek z moich koleżanek. Jeśli chodzi o błonę dziewiczą, z nią czy bez niej, moja osoba jest, jak sądzę, całkiem zintegrowana. Cokolwiek owo „zintegrowanie” oznacza. Zagrożeniem płynącym z prowadzonej w ten sposób edukacji seksualnej jest nie tylko prezentowanie określonej →


22

cZYJE SĄ DZIECI

Ideologiczne przepychanki toczą się w oderwaniu od dynamicznej rzeczywistości społecznej.

ideologii – tym razem osadzonej w konserwatywnym nauczaniu Kościoła katolickiego, nie zaś w pozytywistycznej wizji społeczeństwa – jako uniwersalnej. Znacznie bardziej niebezpieczny jest fakt, że owa w istocie mizoginistyczna i oparta na krzywdzących stereotypach wizja świata naturalizuje i pogłębia nierówności, a także w żaden sposób nie konfrontuje się ze współczesną rzeczywistością – nie odpowiada zatem również na jej wyzwania. Wychowani (czy wręcz wytresowani) pod katolickim, esencjalistycznym kloszem, wśród sformułowań rodem z dziewiętnastowiecznych romansów, uczniowie w zetknięciu ze światem znacznie bardziej skomplikowanym mają – jak sądzę – dwa wyjścia. Pierwszym z nich jest przeżycie szoku poznawczego ze wszystkimi trudnymi do przewidzenia konsekwencjami psychologicznymi. Drugie wyjście to odgrodzenie się murem od niebezpiecznej rzeczywistości, jej negacja, połączona z nienawiścią do wszystkiego, co nie mieści się w czarno-białej wizji. „Miała wielu partnerów seksualnych? Puszczalska!”, „Po trzydziestce i wciąż bez męża? Pewnie brzydka!” – i tak dalej. Ile osób, tyle seksualności Czy nam się to podoba, czy nie, chrześcijańska wizja ludzkiej seksualności nie jest wizją jedyną ani absolutną. Co więcej,

w praktyce jest to wizja dość niepopularna, co pokazują choćby przywołane wyżej statystyki. Ignorowanie tych faktów i filozofia spod sztandaru „tym gorzej dla rzeczywistości” nie pomaga ani Kościołowi, ani świadomemu budowaniu własnej seksualności przez młodych ludzi. Nie pozwala dostrzec uniwersalnych elementów nauki Kościoła mówiących o ludzkiej godności czy równości, które można i należałoby włączyć do nauczania edukacji seksualnej. Jestem przekonana, że prowadząc edukację seksualną, należy uczyć młodych ludzi, jak zakładać prezerwatywę i jakie są najskuteczniejsze metody antykoncepcji. Kto chce, skorzysta z tych porad, kto chce, zachowa „czystość” do ślubu, a jeszcze kto inny z pełną świadomością zdecyduje się na metody naturalnego planowania rodziny. Ale dla każdej z tych osób będzie lepiej, jeśli uzyska na ten temat rzetelną wiedzę. Prowadząc edukację seksualną, należy uczyć młodych ludzi, że inicjacja seksualna to dla mało której kobiety „oddawanie swojego kwiatu”. Zwykle to krwawe i bolesne doświadczenie, brutalnie odbiegające od romantycznych wyobrażeń. Ktoś może zdecydować, że jednak poczeka, kto inny się tym nie przejmie, a jeszcze ktoś będzie i tak z niecierpliwością czekać na magiczną noc poślubną. Ale przynajmniej nikt się nie przestraszy ani nie

zdziwi, widząc krew na prześcieradle. Prowadząc edukację seksualną, należy wreszcie, przede wszystkim, uczyć, że seks to akt dwóch równych sobie osób, które wzajemnie sobie ufają, szanują się nawzajem, czerpią przyjemność i w każdej chwili mogą się z niego wycofać. Że jeśli któryś z tych warunków nie zostaje spełniony, zdecydowanie lepiej poczekać. Że seks, zwłaszcza ten pierwszy, jest dla wielu osób ważnym i formacyjnym doświadczeniem, a co za tym idzie, wiąże się z niespotykaną w innych sferach odpowiedzialnością za drugiego człowieka – ma zatem również bardzo silny aspekt moralny. Że seks to nie podbój, konkurs, walka płci, nagroda za dobre sprawowanie czy przemoc. Seks to przede wszystkim spotkanie dwojga odpowiedzialnych ludzi, którzy powinni jak najbardziej świadomie określać jego warunki. I że to spotkanie powinno dawać przyjemność i satysfakcję obydwu stronom. Ten ostatni element, bazujący przecież na nauczaniu Kościoła, powinien stanowić absolutną bazę do świadomego mówienia i nauczania o ludzkiej seksualności. Edukacja seksualna powinna wreszcie uczyć także akceptacji własnej seksualności, czyli de facto akceptacji samej i samego siebie. W 2015 roku samobójstwo popełnił Dominik, we wrześniu tego roku Kacper. Obaj byli zaszczuwani przez kolegów i koleżanki ze względu


23

na swoją domniemaną homoseksualną orientację. Wszystko wskazuje na to, że prędzej czy później ktoś do nich dołączy – w Polsce około 63 procent młodzieży LGBT+ miało myśli samobójcze. Można się spierać na temat form włączania osób LGBT w krąg praw rodzinnych i reprodukcyjnych. Jednak na zło, przemoc i szczucie, także to schowane pod płaszczykiem „obrony normalności i moralności”, nie może być zgody. Wynika to także z przesłania Ewangelii. Ale nienormatywna seksualność to nie tylko odstępstwo od heteronormatywności. To także wszelkie formy realizowania własnej seksualności niemieszczące się w prostym obrazku, w którym seks to stosunek pochwowy, najlepiej w pozycji misjonarskiej, najlepiej w małżeństwie, najlepiej tylko do jego wytrysku. I nie chodzi wcale o to, by pokazywać uczniom rozmaite niestandardowe techniki uzyskiwania zmysłowej przyjemności, lecz by ich uspokajać, że nie ma nic złego ani „nienormalnego” w fakcie, że jedne rzeczy sprawiają im przyjemność, a inne nie. Bo ile osób, tyle seksualności. * Trudno na poważnie traktować argumenty konserwatywnej strony sporu o „seksualizacji młodzieży”. Czy naprawdę propagatorzy tego terminu do tego stopnia wierzą w performatywną funkcję

słowa? Czy sama informacja, że istnieją prezerwatywy, związki homoseksualne czy seks oralny sprawi, że pilni adepci pospieszą, by sprawdzić tę wiedzę w praktyce? Nie mówiąc już o tym, że w żaden sposób nie da się uciec od „seksualizacji” współczesnej kultury: reklamy, okładki magazynów, filmy (nie tylko te pornograficzne), promujące trudny do osiągnięcia ideał piękna i szkodliwe, często oparte na uprzedmiotowieniu kobiety, relacje damsko-męskie są przecież wszechobecne. Lekcje edukacji seksualnej mają szansę stać się bezpiecznym miejscem, gdzie poznawanie własnej seksualności oparte będzie na wiedzy, nie zaś na aspiracjach i niemożliwych do osiągnięcia wzorcach, gdzie obok rozmowy o „technicznych” szczegółach mówić się będzie o psychologicznych i moralnych aspektach ludzkiej seksualności, związanych z intymnością i odpowiedzialnością za drugiego i drugą. Jestem przekonana, że wiedza sama w sobie nie szkodzi. Zostawmy więc uczniom wybór, co z nią zrobią. Bo decyzje o swoim życiu seksualnym będą podejmować z nią czy bez niej. W końcu „dziecko to też człowiek, tyle że jeszcze mały”.

HANNA FREJLAK jest studentką studiów magisterskich w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW. Współpracuje z serwisem uchodźcy.info. Członkini redakcji dwutygodnika magazynkontakt.pl

ANNA LIBERA www.anialibera.pl


24

cZYJE SĄ DZIECI

Przestrzenie wspólne Żyjemy w społeczeństwie, w którym bardzo trudno przyznawać się do słabości. Szkoła powinna być wspólnotą, to znaczy miejscem, w którym ludzie czują się dość pewnie, żeby prosić o pomoc. W końcu każdy z nas potrzebuje innych, żeby przetrwać.

Z ANNĄ DZIERZGOWSKĄ ROZMAWIA MISZA TOMASZEWSKI PAULA KANIEWSKA

Dlaczego tradycyjna szkoła wygląda tak, jak wygląda?

Przede wszystkim dlatego, że jej układ przestrzenny bardzo ułatwia kontrolowanie i dyscyplinowanie ludzi. Pozbawione zakamarków korytarze i wypełnione rzędami ławek sale lekcyjne zostały zaprojektowane z myślą o nadzorowaniu uczniów i uczennic. Dużo łatwiej tworzyć w tej przestrzeni nowe bariery niż usuwać istniejące. Pewna szkoła, w której prowadziłam kiedyś bardzo nieudane zajęcia z praw człowieka, była zamykana na klucz po pierwszym dzwonku i otwierana dopiero po ostatnim. Uczniowie i uczennice przez cały dzień nie mogli nawet wyjść na boisko. Gdyby zapytać pracowników tej szkoły o zasadność wprowadzania podobnych rygorów, tłumaczyliby się pewnie względami bezpieczeństwa. Nie ulega jednak wątpliwości, że taka szkoła wysyła nastolatkom bardzo czytelny przekaz: „jesteście źli”. Jeśli zaś ktoś non stop słucha o tym, że jest zły, to – mówiąc oględnie – nie jest to dla niego najlepsza zachęta do tego, żeby stać się dobrym.

Chodzi więc o dyscyplinę?

O dyscyplinę i o hierarchię. Pamiętajmy o tym, że różne części przestrzeni szkolnej są dla jej użytkowników dostępne w różnym stopniu w zależności od tego, jakie miejsce w tej hierarchii zajmują. Jeżeli przychodzimy do jakiejś szkoły i chcemy szybko zorientować się w panujących w niej stosunkach, to powinnyśmy po prostu stanąć przed pokojem nauczycielskim i uważnie przyjrzeć się temu, jak uczniowie i uczennice zachowują się w jego pobliżu. Na przykład z jakimi minami zaglądają do środka?

Albo czy w ogóle mogą do niego wchodzić. Istnienie pokoju nauczycielskiego jest oczywiście praktycznie uzasadnione. Nauczyciele i nauczycielki podkreślają, że muszą gdzieś trzymać swoje rzeczy, wykonywać część swojej pracy albo po prostu odpoczywać. Zarazem jednak pokój ten bywa miejscem, które budzi w uczniach autentyczny lęk. Dlatego w szkole, w której pracuję, przyjęliśmy zasadę, że nie ma czegoś takiego jak pokój nauczycielski. Jest oczywiście miejsce, w którym przechowujemy

materiały lub od czasu do czasu prowadzimy jakieś rozmowy. Na co dzień jest to jednak przestrzeń otwarta i dostępna dla uczniów i uczennic. I dzięki temu nikt nie może zamknąć za sobą drzwi i schować się przed innymi?

No właśnie: przestrzeń tradycyjnej szkoły w zasadzie wyklucza spontaniczne interakcje uczniów i nauczycieli. Jedyną pożądaną relacją założoną przez architektów tej przestrzeni wydaje się relacja władzy. W efekcie życie nauczycielskie i życie uczniowskie toczą się zupełnie osobnymi torami. Jedno w pokoju nauczycielskim, a drugie – mówiąc umownie – w szatni. Szatnia, jako przestrzeń nieformalnego życia uczniowskiego, jest zresztą w jakimś sensie lustrzanym odbiciem pokoju nauczycielskiego. Z tą różnicą, że nauczyciele nie wchodzą do uczniowskiej szatni nie dlatego, że nie mogą, tylko dlatego, że mają własną szatnię. Do czego zmierzasz?

Do tego, że tradycyjna przestrzeń szkolna nigdy nie jest przestrzenią wspólną. Uczniowie i uczennice →


25

→


26

cZYJE SĄ DZIECI

Cała nadzieja w tych naszych uczniach i uczennicach, którzy nie wiedzą jeszcze, że się nie da, i właśnie dlatego mogą coś zmienić.

łatwo z niej wyczytują, że nie jest to miejsce, w którym mogą w jakimkolwiek sensie być sprawczy. Muszą się po prostu dostosować. Bardzo trudno jest zresztą oswoić i uwspólnić budynek, który składa się z dwóch klatek schodowych, korytarza i przyłączonych do niego sal lekcyjnych. Klasyczna architektura edukacyjna nie przewiduje miejsca, w którym ludzie mogliby się po prostu spotkać i pobyć razem. Nie licząc sali gimnastycznej, w której organizuje się akademie i apele.

Tak, ale to jest inny rodzaj gromadzenia się. To jest gromadzenie się uroczyste. Ja natomiast mówię o gromadzeniu się spontanicznym. Miałam kiedyś przez chwilę do czynienia z pewnym państwowym liceum, w którym była biblioteka z dużą czytelnią. Pani bibliotekarka, której najwyraźniej bardzo na tym zależało, pozwoliła uczniom i uczennicom w tej czytelni jeść. I to był strzał w dziesiątkę, bo w efekcie biblioteka stała się miejscem, w którym uczniowie chcieli wspólnie spędzać czas. Inna sprawa, że nauczyciele w zasadzie się tam nie pojawiali. I to jest ta dwutorowość szkolnego życia, o której mówiłaś.

Właśnie. Niemal nie sposób myśleć o tradycyjnej szkole jako o wspólnocie.

To chyba dość oczywiste dla każdego, kto przeszedł przez taką szkołę.

Niekoniecznie. To, jak przestrzeń szkoły organizuje zachowania uczniów i nauczycieli, jest częścią tak zwanego ukrytego programu wychowawczego. Chodzi o przekazy, które pozostają niejawne i nienazwane, mimo że bywają znacznie silniejsze od programu świadomie, choć z różnym skutkiem, realizowanego przez pedagogów. To brzmi groźnie i bywa groźne, ale zarazem świadczy o tym, że ludzi wcale nie da się tak łatwo zaprogramować.

to czy panie woźne korzystają z niego na tych samych prawach co nauczycielki i nauczyciele? Jak zachowują się nauczyciele przed wejściem do gabinetu dyrektorki czy dyrektora? Kto, gdzie i z kim jada? Jeśli do szkoły przychodzą rodzice, to gdzie są przyjmowani? Kto ma prawo ozdabiać przestrzeń: wieszać różne rzeczy na ścianach, zamieszczać ogłoszenia i informacje? Kto z których toalet korzysta? Które miejsca są zamykane na klucz, a które stale otwarte? No i wreszcie: czy w szkole publicznej, w teoretycznie świeckim państwie, wiszą krzyże, a jeśli tak, to gdzie?

Dlaczego?

Szkolna przestrzeń generuje pewien przekaz, który stosunkowo łatwo z niej wyczytać, jeśli tylko umie się to robić, ale ten przekaz ma swoje skutki uboczne. To, że nieformalne życie uczniowskie koncentruje się na przykład wokół szatni, jest ubocznym skutkiem pewnego sposobu zorganizowania przestrzeni. Skoro nie przewidziano w niej miejsc, w których uczniowie mogliby się spotkać lub zaszyć, szatnia zostaje „przejęta” dla tych celów. Czego jeszcze mogą dotyczyć takie ukryte przekazy?

W zasadzie wszystkiego. Na przykład tego, jak zorganizowane są relacje międzyludzkie i jak kto do kogo się odnosi. Skoro już istnieje pokój nauczycielski,

Tradycyjna szkoła to nie tylko pewien układ przestrzenny i pewien model relacji. To także pewien sposób przekazywania wiedzy.

Niestety, szkoła bardzo ciężko pracuje swoim programem ukrytym, a częściowo także swoim programem jawnym, na to, żeby przedstawiać zdobywanie wiedzy jako coś, co jest trudne, nudne i co robi się wyłącznie pod przymusem. Nawet jeśli mamy najfajniejszą szkołę, to prędzej czy później wejdziemy do sali i staniemy oko w oko z grupą nastolatków, którzy nie bardzo chcą być w tym miejscu w tym czasie. I wtedy pojawia się pokusa, żeby sięgnąć po te wszystkie dyscyplinujące narzędzia, które znamy z własnego doświadczenia szkolnego: tupnąć, porozsadzać,


27

zrobić kartkówkę. Praca nauczycielska jest pracą wyjątkowo ciężką, a system edukacji jest tak zorganizowany, żeby pod żadnym pozorem jej nie ułatwić. To znaczy: żeby nas wszystkich wpychać coraz głębiej w kanał, w którym musimy używać narzędzi dyscyplinujących, co z kolei ugruntowuje w uczniach przekonanie, że nauka jest możliwa tylko pod wpływem zewnętrznych bodźców. Wszystko to – organizacja przestrzeni, organizacja czasu i dyscyplina – skrajnie wyobcowuje proces uczenia się. Nie zapytam o to, czy szkoła mogłaby wyglądać inaczej, bo to jest dla mnie zupełnie oczywiste. Opowiedz mi o tym, jak mogłaby ona wyglądać.

Zacznijmy od tego, że szkoła nie może być za duża. Nie chodzi nawet o liczebność klas. Jeśli nie ma innego wyjścia, niech będą nawet trzydziestoosobowe, ale niech w szkole będzie tyle osób, żeby wszystkie mogły się nawzajem rozpoznawać. Oczywiście w dużych klasach uczy się trudniej, ale znacznie ważniejsze jest to, żeby szkoła mogła być wspólnotą. W takiej szkole można by było zrezygnować z pokoju nauczycielskiego i z innych odgórnie wygrodzonych miejsc. Ideałem byłaby duża, otwarta i oświetlona przestrzeń z przesuwnymi ścianami, która dawałaby się w różny sposób zaaranżować. Wiem, że to brzmi jak

abstrakcja – choć takie budynki naprawdę dziś powstają – ale sens jest taki, że ostateczny kształt szkoły powinien być negocjowalny. Na początku każdego roku uczniowie, nauczyciele i rodzice powinni wspólnie decydować o tym, jak tę przestrzeń urządzić. Na początku każdego roku?!

No właśnie. Szkoła jest bardzo dziwnym miejscem, w którym jedni spędzają trzy lata, a inni – pół życia. Ci drudzy, to znaczy nauczycielki i nauczyciele, mają oczywiste powody do zmęczenia i do tęsknoty za stabilizacją. Wymyślili coś, co fajnie zadziałało, więc byłoby jeszcze fajniej, gdyby to działało dalej. Jeśli jednak chce się tworzyć szkołę rzeczywiście wspólnotową, to trzeba umieć każdego roku wprowadzać do tej wspólnoty nowy rocznik. Trzeba umieć dawać nowym osobom możliwość realnego współdecydowania o szkole, a nie tylko pokazywać im, że tu, tu i tu jest coś, co dobrze się sprawdziło, i proponować im, żeby się w to włączyli. Jak to zrobić?

Nie wiem. To piekielnie trudne. Z mojego doświadczenia wynika, że poczucie zmęczenia pojawia się u nauczycieli dość szybko, a świetne niegdyś pomysły z roku na rok stają się coraz mniej zrozumiałe. W naszej szkole pierwszy rocznik ponadawał nazwy

poszczególnym salom. One oczywiście skądś się wzięły i wtedy wszyscy dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Minęło jednak dziesięć lat i dzisiaj mało kto o tym pamięta. Na przykład sala, która nazywa się „Las”, bo były w niej kiedyś wymalowane drzewa, została w tym czasie z pięć razy przemalowana. Przywykliśmy jednak do tych nazw i po prostu nie chce nam się ich zmieniać. Nowe roczniki muszą przyjąć do wiadomości, że z niewiadomych powodów jakaś sala nazywa się „Las”, i kropka. To bardzo ludzkie, ale z punktu widzenia szkoły, o jakiej marzę, bardzo niedobre. Żeby szkoła mogła być szkołą naprawdę wspólnotową, trzeba co roku wymyślać ją na nowo. To wymaga czasu i zaangażowania.

Dlatego nauczyciele i nauczycielki powinni być na tyle dobrze opłacani, żeby nie musieli pracować nigdzie indziej. Nie powinni być zmuszani do tego, żeby jeździć pomiędzy dwiema lub nawet kilkoma szkołami. Bo jeżeli rzeczywiście mamy budować wspólnotę, to musimy móc w niej być, prawda? I to nie tylko przez tych kilka godzin, kiedy prowadzimy lekcje, ale dłużej. Z tego samego powodu szkoła powinna mieć różne wspólne przestrzenie, w których moglibyśmy się spotykać, rozmawiać i pracować. W których nie byłoby podziału na „uczniowskie” i „nauczycielskie”. →


28

cZYJE SĄ DZIECI

Jak próbujecie zacierać ten podział w waszej szkole?

Na przykład poprzez działanie w myśl zasady, że „nie ma żadnej pani”. Wszyscy mówimy do siebie po imieniu. Oczywiście, jeśli ktoś sobie tego nie życzy, to nikt nie będzie go do tego zmuszał. Zmierzamy jednak do tego, żeby ten drobny – ale przecież niepozbawiony znaczenia – symbol hierarchii z naszej społeczności usunąć. Albo poprzez „odklejenie się” od oceny jako głównego sposobu motywowania

uczniów. Staramy się iść w kierunku tak zwanego oceniania kształtującego, w którym ocena jest po prostu rozbudowaną informacją zwrotną. Byłoby zresztą najlepiej, gdyby była to informacja współtworzona przez ucznia lub uczennicę. Ostatecznie chodzi przecież o to, żeby oni sami nauczyli się oceniać własną pracę i znajdować do niej wewnętrzną motywację. Do tego dochodzi dawanie każdej i każdemu prawa do błędów i nieustanne powtarzanie, że to właśnie na błędach

najlepiej można się uczyć. To brzmi banalnie, ale dla nas wszystkich, wychowanych na tradycyjnych ocenach, wcale nie jest banalne. Ocena w skali 1–6 ma w sobie coś ostatecznego: jest podsumowaniem działania, a nie częścią pewnego procesu. Zrobione – ocenione – zakończone. Charakterystyczne, że w tradycyjnym systemie nie mówi się na ogół „poprawić pracę”, ale właśnie: „poprawić ocenę”. No i jeszcze jedno: staramy się rozumieć różne powody, dla których ktoś czasem nie daje


29

rady czegoś zrobić w terminie. Presja czasu jest typowym składnikiem tradycyjnego systemu nauczania. Próbujecie przekształcać tradycyjne relacje oparte na władzy w relacje oparte na wzajemnym zaufaniu. To brzmi obiecująco, ale kryje w sobie pewne niebezpieczeństwo. Relacja nauczyciela z uczniem pozostaje relacją skośną. Dobrze jest być traktowanym ze zrozumieniem, jeśli jednak po raz któryś z kolei miałbym usłyszeć od swojej wychowawczyni: „Znowu nie oddałeś pracy w terminie. Jestem zmartwiona i zawiedziona. Czy coś się stało?”, to pewnie nie wiedziałbym, co na to odpowiedzieć. Bo w siedmiu przypadkach na dziesięć nic się nie stało. Po prostu nie chciało mi się tej pracy napisać. W jakimś sensie łatwiej byłoby mi poradzić sobie z jawnie przemocowym językiem władzy niż z komunikatem sformułowanym przez kogoś pozującego na mojego „bardziej doświadczonego przyjaciela”. Czy nie boisz się o to, że jedną władzę, polegającą na arbitralnej dominacji nauczyciela, zastępujecie inną władzą – równie opresyjną, a znacznie trudniejszą do zdemaskowania?

Niebezpieczeństwo, o którym mówisz, jest bardzo poważne. Dotyczy ono jednak zarówno szkół takich jak moja, jak i placówek bardziej tradycyjnych. W nich też pojawia się czasem

tak zwany fantastyczny nauczyciel, który potrafi zainspirować uczniów i z którym mają oni jakiś rodzaj sztamy. To jest oczywiście wartościowe, bo po latach ci uczniowie będą pewnie wspominali, że dzięki tej jednej osobie wynieśli cokolwiek ze szkoły… Zgoda, ale „fantastyczny nauczyciel” jest w tradycyjnej szkole wyjątkiem od reguły, a u was wygląda to trochę tak, jak gdyby całe grono pedagogiczne balansowało na granicy bycia takim nauczycielem programowo.

Bo będąc nauczycielką czy nauczycielem, bardzo łatwo jest – choćby nieświadomie – zacząć grać na uczuciach uczniów i robić pewne rzeczy dlatego, że to głaszcze nasze ego. Podziw zawsze jest fajny, a jednocześnie bardzo ułatwia pracę. Motywacją opierającą się na tym, że „ja cię lubię” i że w związku z tym „ty nie możesz mnie zawieść”, można łatwo ugrać mnóstwo spraw. Problem w tym, że jeszcze łatwiej można w ten sposób kogoś skrzywdzić. Jest to zresztą motywacja fałszywa, bo ostatecznie nie chodzi przecież o to, żeby moi uczniowie robili coś dla mnie. Oni mają coś zrobić dla świata. My, dorośli, już tego świata nie naprawimy. Mało tego, mamy poczucie, że w ogóle nie da się go naprawić. Cała nadzieja na jakąś zmianę jest

więc w tych naszych uczniach i uczennicach, którzy nie wiedzą jeszcze, że się nie da, i właśnie dlatego mogą coś zmienić. Dlatego nie chciałabym, żeby przywiązywali się do mnie i do mojej wizji świata, bo oznaczałoby to także przywiązanie się do mojego zmęczenia tym światem. A czego byś chciała?

Chciałabym, żeby szkoła dała im poczucie sprawstwa, wspólnoty i równości. Równość jest w tym wszystkim najważniejsza, ale zarazem najtrudniejsza do osiągnięcia, bo – tu posłużę się przykładem – nawet w demokratycznej szkole sprzątaczkę traktuje się trochę inaczej niż pozostałych członków społeczności. Na tym polega zresztą kolejny problem z byciem „fantastycznym nauczycielem”. Pod jego nosem błyskawicznie kształtuje się nowa hierarchia: są uczniowie fajni, którzy budują z nim bliskie relacje, i uczniowie mniej fajni, którzy z najróżniejszych powodów w takie relacje nie wchodzą. Zresztą nawet ci fajni przestaną kiedyś być ulubieńcami nauczyciela, bo inne osoby i inne roczniki zajmą ich miejsce. Taka relacja emocjonalnej bliskości trwa zazwyczaj przez kilka lat, po których uczeń mówi „sprawdzam”… i najczęściej traci ważną dla siebie osobę. →


30

cZYJE SĄ DZIECI

Moja refleksja po kilku latach zaangażowanego wychowawstwa w społecznym gimnazjum byłaby chyba taka: z jednej strony często przypominałem swoim uczniom o tym, żeby byli uważni na potrzeby słabszego; z drugiej – swoją codzienną postawą manifestowałem pewność siebie i sprawczość, czyli – krótko mówiąc – siłę, bez której nie potrafiłbym ich ogarnąć. W efekcie moi uczniowie otrzymywali dwa sprzeczne komunikaty: „bądźcie wrażliwi” i „bądźcie tacy jak ja”. Nie umiejąc ich ze sobą pogodzić, lądowali z poczuciem winy.

Istotą „prawa najmniejszego” według Jacka Kuronia nie jest wrażliwość na słabszego. Istotą „prawa najmniejszego” jest stworzenie w zespole takich warunków, żeby najsłabszy znalazł się w pozycji najsilniejszego. To bardzo trudne. Nie wiem, czy udało nam się urzeczywistnić tę zasadę w naszej szkole, mimo że jej patronem jest właśnie Kuroń. Jak w praktyce mogłoby wyglądać urzeczywistnienie takiej zasady?

W naszej szkole co jakiś czas odbywają się wiece. Wiece są prowadzone przez aktyw, który kiedyś był wybierany, a od pewnego momentu zaczął być losowany. Bo Kuroń mówił także o tym, że władza w zespole powinna krążyć między ludźmi. No więc losowo wybrana osoba musi poprowadzić wiec. I to jest świetne, bo ktoś, kto sam z siebie nigdy by się do tej roli nie zgłosił, staje przed grupą rozwrzeszczanych

ludzi i rozkwita. Uczy się w ten sposób, jak wiele może zrobić w zupełnie nowej dla siebie roli, w którą został wcielony. A jeśli nie jest w stanie tej roli udźwignąć?

Ma prawo się wycofać. Ale praktyka pokazuje, że to się dzieje o wiele rzadziej, niż byśmy się spodziewały. Innymi słowy: większość z nas jest w stanie dźwigać najróżniejsze role, pod warunkiem że mamy wokół siebie przyjazne otoczenie, które nas wspiera. Tak czy inaczej, losowanie jest tylko jednym z narzędzi równościowej polityki wychowawczej. Nie da się wszystkiego w ten sposób załatwić, choć da się załatwić niemało. We wrześniu zaproponowałem moim uczniom, żebyśmy wylosowali samorząd klasowy zamiast go wybierać. Pomysł spotkał się jednak z tak dużym oporem z ich strony, że musiałem się z niego wycofać.

Bo to jest trudne. Trzeba podjąć ryzyko, że to właśnie na mnie padnie los i że to właśnie ja będę musiała zrobić coś, czego nigdy dotąd nie robiłam. Ale w tym samym momencie rodzi się moja sprawczość, a ja przestaję być „najsłabszą”. Jednocześnie to, o czym mówisz, pokazuje, jak trudno jest coś samemu zmienić w systemie. Pojedyncza nauczycielka czy nauczyciel – o ile nie wejdzie w rolę „fajnej” czy „fajnego” – zderza się ze ścianą ustalonych nawyków. Również uczniowskich, bo uczniowie i uczennice – zapewne dlatego, że mają niskie poczucie sprawczości

– przywiązują się do zastanych reguł. Czują się z nimi bezpiecznie. W mojej klasie opierali się nie tylko i chyba nie przede wszystkim ci, którzy nie chcieli zostać wybrani, lecz także ci, którzy właśnie chcieli i którzy obawiali się, że losowanie zmniejszy ich szanse.

No tak, tu pojawia się mój ulubiony temat: szkoła jako przestrzeń rywalizacji, która wychowuje w poszanowaniu hierarchii i która utrwala nierówności. Bardzo ważną częścią ukrytego programu szkoły jest socjalizacja do ciągłego porównywania się z innymi i do pozycjonowania się wobec nich. Sukcesy i porażki szkolne traktowane są z reguły jako, po pierwsze, właśnie sukcesy i porażki, a nie stałe elementy procesu uczenia się, a po drugie – jako sukcesy i porażki jednostki, która natychmiast porównuje się z innymi jednostkami: mam trójkę (porażka), ale nikt w klasie nie miał piątki (nie wypadam najgorzej na tle). Albo: mam piątkę, ale dużo innych osób też dostało piątki – więc te piątki nie są miarą tego, że coś się nam razem udało, tylko tego, że zadanie było „za łatwe”. Dodajmy do tego, że szkoła teoretycznie abstrahuje od hierarchii i nierówności istniejących w świecie pozaszkolnym, ale w praktyce to abstrahowanie oznacza ich ignorowanie. A one od tego nie znikają, lecz przeciwnie, odtwarzają się jeszcze mocniejsze. Nierówność płci, dyskryminacja ze względu na orientację seksualną, bieda,


31

Nawet w demokratycznej szkole sprzątaczkę traktuje się trochę inaczej niż pozostałych członków społeczności.

rasizm – to wszystko nie przestanie istnieć tylko dlatego, że będziemy udawać, że w szkole traktujemy wszystkie dzieci „tak samo”. Po pierwsze, wcale tak nie robimy, po drugie „tak samo” nie oznacza „sprawiedliwie” czy „równościowo”. Traktowanie wszystkich jak równych, przyjęcie radykalnego założenia, że ludzie są równi, to zupełnie co innego niż ignorowanie różnic. Mówienie o równościowej polityce wychowawczej w kontekście szkół społecznych, w których obydwoje pracujemy, brzmi trochę niepoważnie. Co to za równość, którą można kupić swojemu dziecku za półtora tysiąca złotych? A przecież oprócz bariery ekonomicznej jest także bariera kulturowa. Jak sobie z tym radzicie?

Mamy na przykład bardzo rozbudowany system stypendialny. Próbujemy nadać czytelny komunikat, że owszem, czesne jest wysokie, ale nikt nie ma prawa z tego powodu nie móc do naszej szkoły chodzić. Jeśli kogoś nie stać na jego opłacenie, to znajdziemy sposób na zapewnienie takiej osobie dofinansowania. Mimo to wciąż rozbijamy się o dwie ściany. Po pierwsze, istnieje duża grupa osób, które nie wybiorą szkoły społecznej dla swojego dziecka niezależnie od tego, jak bardzo byśmy ich do tego nie zachęcali. Uważają, że ta szkoła po prostu nie jest dla nich. Po drugie, jeśli już trafiają do nas dzieci z klasy ludowej, to zdarza się, że my, nauczyciele i nauczycielki, mówimy językiem, którego one nie rozumieją.

Jak sobie z tym radzicie?

Dobre pytanie. No bo jak to zrobić, żeby tak zwane „wyrównywanie szans” – skądinąd paskudne określenie – nie wiązało się jednocześnie z naznaczaniem? W naszej szkole niemal natychmiast okazało się, że przedmiotem, na którym bardzo wyraźnie widać, kto z czym przychodzi do szkoły, jest język angielski. Zakładanie specjalnych grup dla dzieci, które znały ten język gorzej, skończyło się całkowitą klęską. One po prostu nie chciały w tych zajęciach uczestniczyć, ponieważ czuły, że to je w jakiś sposób stygmatyzuje. Jeśli nie nazwiemy pewnych nierówności związanych ze statusem społeczno-ekonomicznym, to nie będziemy w stanie im przeciwdziałać. Tyle tylko, że już samo ich nazwanie może być piętnujące. To jest coś, czego ludzie po prostu się wstydzą, co traktują jak słabość. Żyjemy w społeczeństwie, w którym bardzo trudno przyznawać się do słabości, bo to jest w jakimś sensie uwłaczające. Wspólnota powinna być miejscem, w którym ludzie czują się dość pewnie, żeby prosić o pomoc. W końcu każdy z nas potrzebuje innych, żeby przetrwać.

ANNA DZIERZGOWSKA jest nauczycielką historii, feministką, tłumaczką. Współzałożycielka Społecznego Monitora Edukacji: www. monitor.edu.pl. Uczy w Wielokulturowym Liceum Humanistycznym im. Jacka Kuronia w Warszawie.

PAULA KANIEWSKA paulakaniewska. carbonmade.com


32

cZYJE SĄ DZIECI

Z dzieckiem wśród ludzi Niedawno widziałam reklamę pensjonatu: „No TV, no WiFi, no children”. Dwa lata temu chętnie bym się tam zatrzymała. Dziś nikt by mnie tam nie wpuścił.

EWA WOŁKANOWSKA-KOŁODZIEJ MAREK RYBICKI

O

ch, jak dobrze, że nasza cywilizacja stworzyła place zabaw! Można w nich zamknąć najbardziej irytującą i najbardziej nudną część społeczeństwa. Bachory biegające bez wyraźnej logiki od zjeżdżalni do karuzeli. Machające kończynami. Wpadające na siebie. Mało tego, robiące siku pod tym krzaczkiem, kupę pod tamtym drzewkiem, gdzie jeszcze przed chwilą bawiły się w chowanego. Podkradające sobie nawzajem piłki, hulajnogi i wafle ryżowe. I jeszcze płaczące bez powodu. No bo, proszę państwa, płakać to można z powodu wojen, które trawią nasz świat. Albo dlatego, że panda jest gatunkiem wymierającym.

Wielka Brytania z Europy wzięła i sobie poszła. A te małe na placu zabaw to czemu płaczą? Ojej, ojej, bo plastikowa kosiarka z supermarketu jest jedna, a chętnych kosiarzy kilku. Albo wlezie takie pod huśtawkę i już ryczy, bo niby nie widziało, że ktoś na niej się huśta, niby takie zaskoczenie, że nogami w buźkę okrągłą dostało, taka niesprawiedliwość dziecię spotkała. Jeden drugiemu piachem w oczy sypnie i już szloch. Wdrapie się w spodniach z goreteksu na zjeżdżalnię. Nie pomyśli, że wczoraj miało na sobie gacie z pluszu i żeby zjechać, to dorosły musiał go za nogawki w dół ciągnąć, poślizgu nie było żadnego. A tu po deszczu siada i jak torpeda leci, jak Małysz za młodu. Z tą różnicą, że Małysz po skokach raczej się cieszył, a małe ryczy wniebogłosy. Do tego umorusani

wszyscy, bo nawet gdyby tę dzieciarnię w ciuchy od Chanel ubrać, szyku żadnego z tego nie będzie, bo i kasztanem potrafią się wymazać. Dzieci do getta? A posłuchaliby państwo dorosłych, którzy razem z bachorami się na tym placu zabaw zamknęli! Jakiż to dają popis poprawnej polszczyzny i wzór. Jakichże konstrukcji uczą, jakiegoż słowotwórstwa, jakże często wołacz i tryb rozkazujący uskuteczniają, jak wielce przyszłość przepowiadają: „Stój, bo upadniesz!”, „Znowu będziesz płakać”, „Nie leź tam, bo nie wleziesz”. Jakiejże logiki pokracznej nauczają: „Wyłaź z piaskownicy i siadaj na rower. Nie po to wzięliśmy rower z domu, żeby teraz siedzieć w piachu. Albo jedno, →


33

→


34

cZYJE SĄ DZIECI

Problemy towarzyskie zaczęłam mieć, kiedy córa skończyła rok i stała się „dzieckiem z placu zabaw”.

albo drugie. Zostawimy rower, wtedy wrócimy do piaskownicy” (tak, tak, to autentyk). I te popisy polszczyzny zrzędliwej: „Co ty, dzidzia jesteś, huśtaj się sam! Zobacz, jak dziewczynka ładnie się buja, a ty co?”, „Zaraz będzie padać i zmokniesz, jakie brzydkie chmury”, „Nie wziąłeś czapeczki, a taki straszny upał, krew ci pójdzie z nosa”, „Nie umiesz się ładnie bawić, to wracamy do domu”, „Liczę do dziesięciu i wychodzimy”. Poza tym jakże ci opiekunowie aktywnie pracują nad dyskopatiami swojej szyi, każdego dnia opuszczając ją niżej i niżej, coraz bliżej smartfonu, który przenosi ich do świata ciekawszego, do świata, który istnieje gdzieś hen za placem zabaw. Jakże wszyscy fizjoterapeuci przechodzący przez osiedle się cieszą, stawki z miesiąca na miesiąc podnoszą, jakże im te szyje nienaturalnie w kierunku pępków opuszczone nastrój poprawiają. A dialogi między dorosłymi osobnikami? „To dziewczynka czy chłopczyk?”, „Z jakiego jest miesiąca?”. I tak w nieskończoność można. Więc rozumieją

państwo, o co mi chodzi, prawda? Dobrze, że ich tam zamknęliśmy. Jak już obywatel będzie na tyle uformowany, że da się z nim niezależności sądów bronić, to może wejść w przestrzeń publiczną. Albo jak jego rodzic już się otrząśnie z tych „papu”, „bam”, „tuli tuli” i „mniam mniam”, to i jego przyjmiemy z otwartymi ramionami. A do tego czasu, na litość boską!, niech się hodują gdzieś w zacisznym miejscu, z dala od poważnych spraw (wspominałam już, że pandy wymierają?). Nie mają źle, w takiej Warszawie nawet paręnaście odpowiednio odpornych knajp powstało, gdzie ta cała ekipa z placu zabaw może się przenieść. Nawet seanse filmowe są dla takich, jakieś baseny i zajęcia fitness. Szczęść im Boże, niech tam chodzą. Nikt im nie broni. No, mniej więcej tak myślałam sobie. Jeszcze w ciąży. Pewna byłam swego, że hej. Do dnia, w którym urodziła mi się córka. Miała cztery kilo i była bardzo inteligentna. A my z mężem tak jak kiedyś o kondycji demokracji, tak

teraz w zaciszu domowym zaczęliśmy prowadzić dysputy o pomarszczonych rączkach, mikroskopijnych dziąsełkach i zawartości pieluchy powszedniej. Przed światem zewnętrznym jednak nieco swój entuzjazm powstrzymywałam, żeby mnie przypadkiem ktoś bezdzietny do jakiegoś getta nie wysłał. Nie powiedział: „Masz, babo, klubik, masz, babo, specjalny seans dla matek, masz, babo, fitness «Baba i bobas». Wara od naszego placu Zbawiciela, stolicy hipsterstwa polskiego”. Nie chciałam się spotykać jedynie z rodzicami małych dzieci. Chciałam być wśród ludzi wszelkiej maści. Kupiłam więc chustę i ruszyłam w tournée po Warszawie. Lwiątka czy dorosłe lwy? Pierwszy raz córa w kawiarni była, kiedy miała tydzień. Wernisaż wystawy? Promocja książki? Ależ proszę państwa: w czym problem? Dziecię przecież w chuście śpi, nikogo nie gorszę, nie zmieniam pieluchy przy stoliku restauracyjnym w przerwie między rosołem


35

a schabowym z kopytkami, nie gadam o kupkach (a na zapleczu, na przewijaku, musiałam nadrabiać: „Moja malusia, moja kicia kocia, moja córusia, nioch, nioch, nioch”). Pierś do buzi, chusta do karmienia na szyję i kontynuujmy tę przerwaną na minutkę konwersację na poziomie. Nie, żaden problem, naprawdę. Impreza w piątek o 20? Świetnie! Kąpiel, dobranocka? No, bez żartów. Podróże zagraniczne. Spanie w domach obcych ludzi. W namiotach. Puby. Baseny. Góry. Nie widziałam żadnego, absolutnie żadnego powodu, dla którego miałabym się w przestrzeniach dla dzieci i ich mam (można by napisać: mam i tatów, ale na Boga, żyjemy w Polsce, wiedzą państwo, jak jest) zamykać. I to było fajne. Bezdzietnym koleżankom bardzo imponowało, że jestem taka „normalna”, że mi „nie odbiło” po porodzie, że „światowe życie” prowadzę. Dziwili się i podziwiali. Tyle tylko, że mogłam sobie chojraczyć, bo moje niemowlę nie zachowywało się (jeszcze) w sposób, który najbardziej irytuje dorosłych: nie piszczało, nie ciągnęło

za spódnicę, nie przerywało w pół zdania. Leżało sobie w jednym miejscu i zachęcało do ogólnonarodowej adoracji. Tak, jakby go nie było. Problemy towarzyskie zaczęłam mieć, kiedy córa skończyła rok i coraz bardziej stawała się dzieckiem z placu zabaw. Odkryła możliwości związane z posiadaniem dwóch kończyn zakończonych butami. Uporczywie chciała być w ruchu. Iść przed siebie, biec, wspinać się, dotykać, żądać. Zaczęło nam być ciasno w miejskiej dżungli. Agnieszka Stein w bardzo mądrej książce „Dziecko z bliska” opisuje sposób polowania stada lwów. Zasadzają się na antylopę wszystkie razem: i dorosłe osobniki, i takie, które dopiero się urodziły. Często zdarza się, że małe toto swoje: „Wrr, wrr jestem baldzo stlaszny lew i zalaz ciebie zjem” do antylopy za wcześnie rzuci. Antylopa weźmie swoje antylopie nogi za pas i nici z polowania, nici z kolacji, nici ze śniadanka dla całego stada. Nie znam się na lwach, ale Stein mówi (nie wiem, czy jest dobrym zoologiem, ale na pewno jedynym w Polsce ekspertem od dzieci,

któremu ufam), że dorosłe lwy się nie obrażają, bo wiedzą, że tak wygląda nauka polowania. Zanim lew będzie mógł jakąś gazelę schwytać, musi ileś tych gazel przepłoszyć. Jak przez niezdarność polowanie się nie udaje, to nikt lwiątkom nie robi z tego powodu przykrości. Myślę, że dzieciom w Polsce jest o wiele trudniej, bo oczekuje się od nich, że w autobusie i na przyjęciu u cioci będą dorosłymi lwami. Jak dziecko piszczy w kościele, to rozmodlone spojrzenia wiernych momentalnie stają się mniej pobożne. Jak rozleje zupę w knajpie, to wstyd. Jak ma swoje zdanie, to jest nieposłuszne. Jak już umie po polsku, ale jeszcze nie „w dyplomację”, to obciach. Jak się nie dzieli zabawką, to egoista. Jak puści bąka w filharmonii – tego się nie dowiemy, bo nikt go tam nie wpuści. Nie ma w Polsce przyzwolenia, by dziecko zakłóciło dorosły porządek. Janusz Korczak tak dawno i tak ładnie pisał: „Jeśli podzielić ludzkość na dorosłych i dzieci, a życie na dziecięctwo i dojrzałość, to tego dziecka na świecie i w życiu jest →


36

cZYJE SĄ DZIECI

Nie ma w Polsce przyzwolenia, by dziecko zakłóciło dorosły porządek.

bardzo, bardzo dużo. Tylko że zapatrzeni we własną walkę, własną troskę nie dostrzegamy go, jak dawniej nie dostrzegaliśmy kobiety, chłopa, ujarzmionych warstw i narodów. Urządziliśmy się tak, by nam dzieci najmniej przeszkadzały” („Dziecko w rodzinie”). Mamy Rzecznika Praw Obywatelskich i osobno Rzecznika Praw Dziecka – tak jakby dziecko człowiekiem było nie do końca. Jakby miało się nim dopiero stać. Do tego czasu należy do rodziców. Utarło się, że rodzic dziecko posiada, dlatego może mówić to swoje: „Nie śmiej się”, „Cicho bądź”, „Wstawaj, wychodzimy”. Wbrew naturze sadzamy małe dzieci w ławkach i każemy im trwać nieruchomo na nudnych lekcjach. Cieszymy się, że są „grzeczne”, czyli wytresowane i posłuszne, choć to w większym stopniu powód do zmartwienia niż do radości. Wieszamy na osiedlach znaki „Zakaz gry w piłkę”, ale, na Boga, gdzie one mają tę piłkę kopać? Izolujemy. Dzieci, ale też ich rodziców (a potem lamentujemy: „Ojej, ojej, niż demograficzny, nie wiedzieć czemu, nas wziął i spotkał”). Niedawno na wakacjach zobaczyłam reklamę pensjonatu:

„No TV, no WiFi, no children”. Dwa lata temu chętnie bym się tam zatrzymała, dziś nikt by mnie tam nie wpuścił. * Już się przed Państwem wyspowiadałam z tego, że mnie te dzieciaki tak strasznie denerwowały. Zastanawiam się: dlaczego? Bo żyłam w przestrzeni, gdzie dzieci nie było. Kiedy tylko w swoim własnym dziecku zobaczyłam człowieka, jednocześnie cała dzieciarnia naszego wątpliwie pięknego kraju przestała być denerwująca. No i place zabaw nie są nudne. Można tam chodzić boso, uprawiać jogę i ćwiczyć się w tak popularnym „mindfulnessie”. Jest to też najwygodniejsze miejsce do spotkań dzieciatych z niedzieciatymi. Bezczelnie ściągam tam ludzi, którzy dotąd omijali je szerokim łukiem – tak jak ja kiedyś. Dzwoni bezdzietna koleżanka, że na kawusię byśmy razem poszły: „Jest taka knajpka w centrum, tuż przy metrze, bardzo modna teraz”. A ja tak jakby się waham: „A wiesz, może gdzieś bliżej. Przy innej stacji metra jest taki duży, fajny park i budka z kawusią – też modną. No i wiesz, wydaje mi się, choć nie jestem pewna (he, he,

akurat), że przy tej budce jest też taki modny plac zabaw. Dziecko by było na nim samoobsługowe, to może jednak spotkajmy się tam…?”. Koleżanka zgadza się. I niby „ha, udało się!”, mogę sobie pogratulować, ale cały czas podświadomie zastanawiam się, jak ja i moja córa wypadniemy. Udaję przed koleżanką, że nic się w moim życiu nie zmieniło, odkąd wydałam dziecię na świat. Że pogadać na wszystkie tematy ze mną można. Siedzimy więc sobie na ławeczce jak kiedyś przy stoliku w kawiarni. Przyjaciółka mi o swoim nowym partnerze opowiada, o seksie, o zazdrości, o ufności. Ja słucham, radzę, komentuję, starając się wyraz twarzy mieć odpowiednio nowoczesny. Ale moje oczy, uszy moje, ba, cała moja dusza jest kilkanaście metrów dalej i ciągle się przemieszcza. Dusza moja jest na hulajnodze, którą córa właśnie podkrada, jest na drabince, na którą się wspina, jest przy karuzeli, która kręci się za szybko… I dopiero kiedy dusza zbyt rychło przemieszcza się w kierunku rozhuśtanych huśtawek i pędzi, pędzi, krzycząc w duchu „na pohybel prawom fizyki!”, mówię: „Przepraszam, zaraz wracam!”


37

i lecę ku córze swojej, zostawiwszy koleżankę na ławce, nie pozwoliwszy nawet zdania skończyć. Sorry, koleżanko, jestem matką. Bardzo cię przepraszam, taki etap w życiu. A dziecinie na uszko: „Moja ty, najmojsza z najmojszych, moja ty najcałuśniejsza z najcałuśniejszych i najprzytulańsza z najprzytulańszych. Przepraszam, mama powinna być obok”. Przyjaciółka sugeruje, że może następnym razem wyjdziemy gdzieś same. Chętnie (znają państwo taki dowcip? Siedzą dwie koleżanki. Jedna mówi: „To żadna impreza, po prostu pijemy herbatę”. Druga: „Wyszłam z domu bez dzieci. To JEST impreza”). Ale nie chodzi o to, by zostawiać dzieci w domu zawsze. Miasto nie jest przestrzenią przyjazną dla małych dzieci i ich rodziców, ale trzeba wychodzić do przestrzeni takiej, jaka jest, bo inaczej skiśniemy na tych placach zabaw sami. Bo, proszę państwa, problemem nie są dzieci, tylko to, że my – naród, mamy odpustową mentalność, która każe się zastanawiać, co inni powiedzą. Co powiedzą, co pomyślą, co zrobią, jak dziecko krzyknie w tramwaju: „Chcem cyca”, jak mu glut z nosa wylezie, jak zaśmieje

się głośno, widząc kogoś na wózku, jak się rozpłacze, rozżali, rozśpiewa. Jak pokaże, że jest bardzo małym lwem. Na takie sytuacje warto sobie napisać na karteczce słowa pisarza, Jana Kurczaka. I powtarzać je sobie często: „Nigdy dzieci nie mogą zrobić rodzicom takiego wstydu, jak rodzice dzieciom”.

EWA WOŁKANOWSKA-KOŁODZIEJ ukończyła antropologię kulturową na UW i Polską Szkołę Reportażu. Felietonistka magazynu „Dziecko” i reporterka. Trzykrotnie nominowana do nagrody Grand Press i nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej. Autorka książki „Wilno. Rodzinna historia smaków”.

MAREK RYBICKI facebook.com/galerianaprzeciwko


38

cZYJE SĄ DZIECI

Uwierz w dzieci To, co przekazujemy dzieciom, nigdy nie będzie idealne. Zawsze popełnimy jakiś błąd. Wychowanie religijne, jak każde wychowanie, to nie zbiór prostych wskazówek. To otwartość na nieznane.

Z KRZYSZTOFEM GÓRSKIM ROZMAWIAJĄ IGNACY DUDKIEWICZ I IGNACY ŚWIĘCICKI

STANISŁAW GAJEWSKI

Czy rodzice powinni być dla dziecka jak Bóg?

Czy powinni? Rodzice po prostu są dla małego dziecka jak Bóg. Nie ma innej drogi. To rodzice są pierwszą matrycą obrazu Boga czy relacji z Nim. Pierwszą więź dziecko tworzy z nimi i to na jej bazie kreuje później swoją więź i obraz Boga. Rolę mogą jeszcze odgrywać inni znaczący dorośli w życiu dziecka, ale na ogół są to jednak rodzice. Nie znaczy to jednak, że powinni być jak Bóg idealni. Dlaczego?

Prowadząc warsztaty dla rodziców, zniechęcam ich do idealności. Ważne jest, żeby pozwolić sobie na niedoskonałość i błędy, być świadomym ich popełniania. Dlatego dążenie do bycia równie idealnym, co Bóg, może być paradoksalnie ograniczające. Myśląc w ten sposób, skupiamy się na sobie, na tym, jakim mam być rodzicem. A to oddala od kontaktu z dzieckiem. Nie warto siebie oceniać i porównywać. Lepiej poświęcić ten czas na bycie blisko swojego dziecka. Kreowanie obrazu Boga u dziecka to jednak spora odpowiedzialność.

Jak całe wychowanie. Ale tak – jest to pewna dodatkowa warstwa tej odpowiedzialności, z której warto sobie

zdawać sprawę. Zbytnie skupienie się na tym aspekcie może jednak prowadzić do tego, że będziemy się tak tą myślą stresować, tak analizować nasze działania, że ominie nas to, co najważniejsze. To, że chcielibyśmy przekazać dziecku jak najlepszy wzorzec tej relacji, nie znaczy, że nie powinniśmy pamiętać o naszych ograniczeniach. Traktujmy siebie łagodnie. Bo choć jesteśmy dla dziecka jak Bóg, to przecież nie jesteśmy Nim. Jesteśmy rodzicami. Jak ważna jest spójność między tym, co mówimy o Bogu, a tym, jacy sami jesteśmy?

Warto jej szukać. Jeśli wyznaczamy dziecku niezwykle sztywne reguły, potem je ostro egzekwując i stosując całą paletę kar, a później opowiadamy mu o Bogu, który jest łagodny i miłosierny, to sami w dziecku tworzymy zamieszanie. Myśli wtedy: „Opowiadasz mi o Bogu, który jest piękny i kochający, a doświadczam karania, bycia ocenianym, krytyki, surowości. To mnie będzie oddzielało od ciebie, rodzicu”. A od Boga?

Też. Bo na wczesnym etapie rozwoju, jeśli coś nas oddziela od rodzica, to oddziela nas też od Boga. Spójność między tym, co mówimy, a tym, jacy jesteśmy

i co czujemy, to podstawa wychowania. Czuję bliskość, więc cię przytulam. Zezłościłeś mnie, więc mówię ci o tym, później mi przechodzi, więc ci przebaczam. W sferze wychowania religijnego ta spójność ma swoje dodatkowe znaczenie. Bo jej brak budzi w dzieciach lęk. Również przed Bogiem, z którym dziecko nie potrafi zbudować prawdziwej i prostej relacji. Zamiast tego zastanawia się: czy także Bóg nie chce mnie krytykować, oceniać i karać za to, co robię nie tak. A jak na wizerunek Boga u dziecka wpływają relacje między rodzicami?

Podobnie jak nasze relacje z dzieckiem. Potrzebna jest spójność. Jeśli mówimy dziecku, że Bóg jest miłością i jej źródłem, to warto, by widziało naszą miłość. Wtedy też dziecko jej doświadcza i lepiej rozumie, co ta abstrakcyjna formuła oznacza. Widzi, że nie tylko mama je kocha i tata je kocha, co jest bardzo istotne, ale też, że oni kochają się nawzajem. Skoro tak, to Bóg je kocha i kocha też rodziców. To wprowadza dziecko w świat społeczny, pokazuje, że miłość Boga nie jest skierowana tylko do mnie, że inni też mogą z niej czerpać. Bóg okazuje się Tym, który nie tylko dba o mnie, ale także o wspólnotę, → która się wtedy pojawia.


39

→


40

cZYJE SĄ DZIECI

Analogicznie, jeśli między rodzicami jest konflikt, a dziecko słyszy o miłości, to znów pojawia się w nim zamieszanie, znika poczucie bezpieczeństwa. Trudniej jednak budować w dziecku dobry wizerunek Boga, jeśli samemu ma się ten obraz mało przepracowany. A to przecież doświadczenie wielu z nas – jesteśmy w drodze…

Dlatego warto pamiętać, że ta droga nie kończy się wraz z bierzmowaniem czy jakąś inną umownie wyznaczoną granicą. Że jeśli chcemy dziecku pokazywać Boga, to potrzeba przepracowywać w sobie ten Jego obraz, jaki mamy. Uświadamiać sobie, że na przykład nasze przekonanie o surowości Boga może wynikać właśnie z doświadczeń rodzinnych, a nie z tego, jaki On rzeczywiście jest. Uporządkowanie tego sobie samemu pomaga też w towarzyszeniu dzieciom. Na ile w ogóle ten pierwszy, wyniesiony z domu obraz Boga w nas tkwi i reprodukujemy go potem sami w naszych rodzinach?

Relacje z bliskimi osobami z dzieciństwa zawsze z nami zostają, a tym

samym wyniesiony z nich obraz Boga. Ale jako dorosłe osoby możemy się do tego „dziedzictwa” różnie ustosunkować. Złościmy się na rodziców, oddalamy od nich, zbliżamy, ale więź – być może trudna, skomplikowana, pełna zranień – pozostaje. Tak samo jest z Bogiem – jeśli zbudowaliśmy z Nim relację w dzieciństwie, to ona będzie trwała. Nawet jeśli zerwiemy z Nim kontakty, będziemy się oddalać, wracać, odchodzić. Czyli da się to „dziedzictwo”, o którym mówisz, przepracować?

Da się, choć zawsze jest to wymagające. Podobnie jak z relacjami rodzinnymi właśnie. W przypadku obrazu Boga na pewno może pomóc – od strony duchowości – po prostu dbanie o kontakt z Nim. A z punktu widzenia psychologii?

Warto badać te obszary w sobie, zajmować się nimi. Po pierwsze, uświadomić sobie, że ten obraz jakiś mamy. I że nie zawsze jest to obraz dobry. Po drugie, zrozumieć, że mój obraz Boga nie jest tożsamy z Bogiem. To pierwszy krok do zmiany.

A czasem przydatna w tym procesie może być terapia, przyglądanie się i przepracowywanie tego z pomocą profesjonalisty. Ludzie przychodzą do terapeuty z takimi problemami?

Mało kto definiuje swój problem w ten sposób. Raczej przychodzą, bo mają problem z samym sobą, małżonkiem, dziećmi czy rodzicami. A temat obrazu Boga wychodzi czasem przy okazji. I jeśli dla pacjenta sfera duchowości i religii jest ważna, to możemy się także tym zajmować. Bo z problemami z obrazem Boga ludzie idą do księdza, nie do psychologa?

Tak. Jest zresztą wąska grupa księży, którzy są równocześnie psychologami czy psychoterapeutami. Czasem warto byłoby, żeby ksiądz zajął się swoją działką, ale nie bał się zasugerować komuś wizyty u psychologa. Zwłaszcza gdy widzi, że problemy z obrazem Boga wpływają na funkcjonowanie psychiczne człowieka. Skoro jest to tak ważne, a ludzie dorośli bywają pogubieni, to może Kościół


41

Na wczesnym etapie rozwoju, jeśli coś nas oddziela od rodzica, to oddziela nas też od Boga.

powinien przejść od duszpasterstwa dzieci w stronę duszpasterstwa całych rodzin? Zamiast przygotowywać dzieci do Pierwszej Komunii, starać się przygotować do tego wydarzenia również ich rodziców?

Warto, by także Kościół uczestniczył w przekazywaniu religijności dzieciom. Pod warunkiem, że odbywa się to w dobrej, bliskiej relacji. Wtedy może się nawet okazać, że ktoś ma w domu trudne doświadczenia, ale spotkał siostrę na religii, która ma w sobie ciepło i żyje tym, co mówi. To również może być ważny etap budowania swojej wiary i obrazu Boga. Na pewno warto też, żeby Kościół tworzył miejsca, w których rodzice mogą rozwijać swoją wiarę, również przy takich okazjach jak Pierwsza Komunia ich dzieci. Bo jeśli sami będziemy pogłębiali naszą religijność i będziemy coraz bardziej świadomi różnych zakamarków naszych dusz, to łatwiej nam będzie pracować z dziećmi nad odkrywaniem ich zakątków. Ale skupiłbym się nie tylko na tym, czy Kościół w ogóle ma pracować z rodzicami, ale również na tym, jak ma to robić…

A zatem: jak?

Warto, aby Kościół był świadomy swojej roli wspierającej rodzinę w wychowaniu religijnym dziecka. Dobrze jest, gdy wierzy rodzinie i traktuje rodziców po partnersku. Najlepszy komunikat z ust księdza brzmiałby: „Jesteście przekazicielem wiary dla swoich dzieci, róbcie to, a my będziemy wam pomagali”. To też rodzaj upodmiotowienia świeckich, którzy też powinni zajmować się sprawami duchowości – zwłaszcza wobec dzieci. To też zapobieganie ucieczce, przekazaniu księżom wszelkiej odpowiedzialności za wychowanie religijne dziecka.

Niektórzy rodzice rzeczywiście doświadczają pokusy abdykacji z zajmowania się tym tematem, skoro dziecko chodzi na religię, jest przygotowywane do Pierwszej Komunii, potem do bierzmowania. Sprawa załatwiona. Zresztą – myślą – to Kościół się na tym zna, a nie oni. Dlatego tak ważne jest, by rodzic usłyszał: „Słuchaj, to twoje dziecko, wiesz albo nie wiesz, jak je wychowywać religijnie, ale za to odpowiadasz. Szukaj, pytaj. To ty jesteś specjalistą od duchowości swojego dziecka. Nie siostra na religii”.

Taki specjalista musi sobie odpowiedzieć na wiele pytań…

Niewątpliwie. Na przykład o to, jak opowiadać dziecku historie biblijne, w których nie zawsze Bóg pokazuje swoje miłosierne i łagodne oblicze. Taki ten Bóg kochany, ale kazał zalać cały świat, ocalając jedynie kilka osób.

Trzeba dobrze wybrać moment na przekazywanie takich treści. Słyszałem kiedyś, jak dziecko przyszło z przedszkola, skądinąd katolickiego, do domu i powiedziało rodzicom, że nie chce iść do nieba. Zapytane dlaczego, odpowiedziało: „Bo was tam nie będzie”. Ktoś mu opowiedział o niebie w sposób bardzo intelektualny, nieadekwatny do doświadczenia, nieoparty o bliskość i miłość. Podobnie jest z trudnymi fragmentami Pisma. Nie ma co epatować małego dziecka kawałkami związanymi z przemocą czy karą. Ale jest pokusa, by pokazać Arkę Noego – tyle tam zwierzątek: lwy, hipopotamy, żyrafy… W sam raz dla dziecka!

To nawet nie tyle pokusa, co utarta praktyka, którą czasem warto →


42

cZYJE SĄ DZIECI

podać w wątpliwość. To, że nam mówiono w dzieciństwie o potopie, nie znaczy, że my także musimy o tym rozmawiać z dziećmi na tym samym etapie ich rozwoju. Za rzadko się nad tym zastanawiamy. Daj Boże, że myślą o tym chociaż autorzy programów nauczania religii. Warto też jednak uwierzyć w dzieci. To, co im przekazujemy, nigdy nie będzie idealne. Zawsze popełnimy jakiś błąd. Ale ważne jest nie tylko to, co mówimy, ale też jak odpowiadamy na reakcję dziecka. Jeśli pojawia się w nim smutek, że tyle osób i zwierząt zginęło, to można mu w tych trudnych emocjach towarzyszyć. Podobnie jak przy czytaniu baśni, w których też pojawiają się przecież trudne tematy i emocje. W końcu i tak pojawią się naturalnie w dziecku pytania o śmierć. To ważne, żeby się nie tylko pojawiały, ale żeby rodzic na nie reagował, a przede wszystkim je słyszał i był wtedy przy nim. Bo wychowanie religijne dokonuje się również w życiowych sytuacjach – na przykład przy śmierci kogoś z rodziny. Co innego jednak, gdy ktoś umiera, a co innego, gdy to Bóg wybija obóz przeciwników podczas wojny…

Albo każe Abrahamowi zabić swojego syna. Otóż to. Sami tego nie rozumiemy, sami jesteśmy z tym niepoukładani. A później jako rodzice mamy mówić swojemu dziecku o ojcu, który idzie zabić swojego syna, bo tak mu kazał Bóg?

To bardzo ważne, co mówicie. To ważne, by uświadomić sobie, że sami się tej historii boimy, że się nie zgadzamy, że nie ma w nas akceptacji dla zalania całego świata wodą, że polecenie zabicia swojego syna jest dla nas nie do przyjęcia. I również dlatego boimy się o tym rozmawiać. Warto samemu nad tym pracować, zanim będziemy o tym rozmawiać z dziećmi.

Tylko że nie my wybieramy ten moment. Dziecko usłyszy coś na religii albo podczas czytania w kościele…

I właśnie dlatego lepiej pracować nad swoją duchowością. To podstawa. Bo nie jesteśmy w stanie zaimpregnować naszych dzieci przed cierpieniem, niesprawiedliwością, bólem, który jest wokół nas. Chcielibyśmy je przed tym uchronić, ale to się nam nie uda. Możemy to robić tak dalece, jak jesteśmy w stanie, ale możemy też uczyć nasze dzieci żyć ze śmiercią, cierpieniem, katastrofą, towarzysząc im, gdy przeżywają smutek, lęk czy stratę. Taka jest prawda o świecie. Można ją jednak dziecku „serwować” albo nie. Wybierać te łagodniejsze wątki z Biblii – o narodzeniu w stajence wśród aniołów i pastuszków.

Nie da się tego całkiem wybielić i pozbawić trudnych treści. Narodziny Jezusa to przecież historia także o odrzuceniu i ubóstwie. Trzeba być otwartym na pytania dziecka, również te bardzo trudne. I czasem odpowiadać: „Nie wiem”. Dlaczego mam wiedzieć wszystko? Też mogę się nad tym zastanawiać. Bo… …nie musimy być jak Bóg.

Otóż to. Zatrzymałbym się jednak jeszcze na chwilę przy Męce Chrystusa, która jest przecież kluczowym wydarzeniem dla naszej religii. Wchodzi dziecko do kościoła…

…i w centralnym miejscu widzi narzędzie kaźni i ubiczowanego trupa wiszącego na nim. Niektórzy mówią nawet, że w kościołach powinny być wieszane krzyże bez figury Chrystusa. Właśnie ze względu na wrażliwość dzieci.

Częściowo jesteśmy już na to uodpornieni. Krucyfiks jest bardzo mocno wrośnięty w naszą kulturę, widzimy go od dzieciństwa właśnie i potrafimy do tego widoku przywyknąć.

Może to niedobrze?

Tutaj wracamy do pytania o to, jak rozmawiać z dziećmi o cierpieniu. Nie można mówić o nim w oderwaniu od opowieści o całym życiu – również o życiu Chrystusa. Przecież Jego Męka ma sens tylko w kontekście tego, co było wcześniej, i tego, co było później. Cierpienie jest elementem prawdy o życiu człowieka – także o życiu Boga, który stał się człowiekiem. Ale tylko elementem! Sens życia nie tkwi w męce, ale w jego pełni i zmartwychwstaniu. Cała ta opowieść powinna się też odbywać w bliskiej relacji z dzieckiem, o której tyle mówiliśmy. Sami musimy zdecydować, ile jesteśmy gotowi powiedzieć, ale musimy też odpowiadać na dziecka emocje. Jeśli Męka Chrystusa budzi w dziecku smutek, to pozwólmy mu go przeżywać. I mówmy o naszym własnym doświadczeniu. Czasem trudno jest przełożyć opowieść o Męce na powiedzenie, czym ona jest dla mnie…

Zwłaszcza w taki sposób, by nie zalać dziecka swoimi wątpliwościami, niewiedzą, kontrowersjami i bólem. To kolejny ważny wątek – na ile rodzic może dzielić się z dzieckiem swoimi wątpliwościami, również tymi związanymi z nauczaniem Kościoła?

Warto uważać z wnoszeniem ich do relacji z dzieckiem. Niepoukładanie z Kościołem to jednak nasza sprawa. Podobnie jest w małżeństwie. Gdy pojawiają się konflikty między rodzicami, to nie powinni oni obciążać nimi swoich dzieci. I tak, jak nie ma sensu żalić się dziecku na małżonka, tak nie ma sensu wylewać na nie swoich żali i wątpliwości wobec Kościoła. Nie znaczy to, że nie można o nich rozmawiać, zwłaszcza jeśli to dziecko rozpocznie temat. Ale wymaga to dużej mądrości, tak, by dziecko mogło wypracować swoją własną drogę do Boga i Kościoła. Noszenie naszych wątpliwości może mu w tym nie pomagać.


43

Jeśli będziemy świadomi zakamarków naszych dusz, łatwiej będzie nam odkrywać z dziećmi ich zakątki.

Zwłaszcza, że może mieć również własne.

I nie należy ich bagatelizować. Warto być ich ciekawym, a nie je oceniać. Przede wszystkim się nimi po prostu zajmować. Bo wychowanie religijne, tak jak każde wychowanie, to nie zbiór prostych wskazówek, co należy robić. To raczej otwartość na nieznane. Dlatego zaciekawiajmy się Bogiem, Kościołem, nawet wątpliwościami. Cieszmy się, gdy ich nie ma. Szukajmy radości z wiary. Dzieci świetnie wyczuwają, czy chodzimy do kościoła, bo musimy, czy dlatego, że chcemy. Jeśli widzą na przykład, że adoracja sprawia, że jesteśmy inni, spokojniejsi, szczęśliwsi, to zaczynają być ciekawe, skąd się to bierze, czują, że to coś dobrego. Dlatego należy chodzić z dziećmi razem na mszę, nawet jeśli trudno znaleźć taką, która byłaby dopasowana do potrzeb i naszych, i dzieci?

Rodzice są różni, nie ma jednej odpowiedzi. Dla niektórych lepszym wyjściem będzie pójście razem z dziećmi na mszę przygotowaną pod kątem ich

wrażliwości, a inni pójdą osobno. Ale pamiętajmy, że wspólna praktyka religijna – w kościele czy w domu – też jest bardzo istotna. To, że w czymś ważnym uczestniczymy razem, razem prosimy i dziękujemy, jest bardzo znaczącym elementem wychowania religijnego. Dzieci się tego uczą od nas. A dzięki temu wspólnemu otwieraniu się na Boga otwieramy się też na siebie nawzajem. W towarzyszeniu dziecku w rozwoju, także religijnym, najważniejsze są te same trzy elementy, które są istotne przy budowaniu związku: zaangażowanie, dostępność i uważność. Jeśli dla nas temat religii jest ważny, to i dla dziecka ma szansę taki być. Jeśli mamy dla dziecka czas i nie boimy się jego pytań, to mamy szansę razem dojrzewać. Jeśli szukamy kontaktu z nim i uważnie przyglądamy się jego reakcjom i potrzebom, może uda nam się mu więcej przekazać. To podstawa. A resztę zostawmy Panu Bogu.

KRZYSZTOF GÓRSKI STANISŁAW GAJEWSKI jest psychoterapeutą, stanislawgajewski@ pracuje w Fundacji Sto gmail.com Pociech w Warszawie, gdzie prowadzi psychoterapię indywidualną i współtworzy warsztaty i grupy wsparcia dla rodziców. Mąż, tata trzech córek i syna.


44

cZYJE SÄ„ DZIECI


45

O pedagogię uciśnionych Mówiliście, że jesteśmy ludem ciemnym i niezdolnym. Niezdolnym do życia bez was. Niezdolnym do rządzenia sobą. Niezdolnym do myślenia. Wypowiadane przez was słowa nie zwiodły nas, były zwykłym kłamstwem.

PIOTR STAŃCZYK ZDJĘCIA ARCHIWALNE DZIĘKI UPRZEJMOŚCI AUTORA

P

aulo Freire, brazylijski nauczyciel i filozof wychowania, jest bez wątpienia postacią kultową. Wśród myślicieli pochodzących spoza świata zachodniego tak spektakularny sukces w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych pozostaje zjawiskiem bez precedensu. Jego myśl trafiła do „pierwszego” i „drugiego” świata za pośrednictwem amerykańskich pedagogów krytycznych, takich jak Peter McLaren i Henry Giroux, którzy na przełomie lat 70. i 80. przeżywali silną fascynację filozofią wychowania i praktyką edukacyjną Freirego.

Złe wychowanie W 1983 roku Giroux opublikował książkę zatytułowaną „Theory and resistance in education: towards a pedagogy of opposition”. Na pierwszy plan wysuwało się w niej pytanie o to, co dana forma wiedzy lub myślenia „robi” ludziom.

Kategoriami, które pozwalały autorowi odróżnić „dobre” teorie edukacji od „złych”, stały się w ten sposób optymizm i pesymizm. Po jednej stronie była nacechowana optymizmem pedagogika, po drugiej – pesymistyczna socjologia edukacji. Socjologia edukacji tłumaczyła, jak człowiek dziedziczy pozycję społeczną swoich rodziców i jak ludzka świadomość kształtowana jest na potrzeby społeczeństwa, którego zasadą jest nierówność. O najbardziej radykalnej postaci tej odmiany socjologii Giroux pisał: „Poglądy te są wadliwe nie tylko z powodu ich instrumentalnego redukcjonizmu w odniesieniu do roli szkoły, ale także dlatego, że stanowią formę radykalnego pesymizmu, który daje niewielką nadzieję na zmianę społeczną i jeszcze mniej daje powodów do rozwijania alternatywnych praktyk pedagogicznych”. W perspektywie socjologii edukacji rolę szkoły można sprowadzić do podtytułu słynnej książki Paula Willisa, „Learning to labour: how working class kids get working class jobs”. Jak to się dzieje, że dzieci z klasy robotniczej w dorosłym życiu wykonują zawody robotnicze, a dzieci lekarzy, prawników i architektów zostają lekarzami, prawnikami i architektami?

Na to właśnie pytanie starali się odpowiedzieć twórcy teorii reprodukcji. Pierre Bourdieu, który analizował związki pomiędzy naszą pozycją społeczną a tym, w jaki sposób spędzamy wakacje, przygotowujemy stół wigilijny czy słuchamy muzyki, uważał, że dziedziczenie dotyczy nie tylko ekonomicznego i społecznego kapitału jednostki, lecz przede wszystkim jej kapitału kulturowego. Basil Bernstein, który badał przyczyny niepowodzeń szkolnych w Wielkiej Brytanii, sprowadził wszystko do kodu językowego, którym posługują się rodzice uczniów. Z punktu widzenia dzieci, których rodzice wykonują proste prace, czyli zarazem prace wymagające używania prostego języka, szkoła mówi bowiem w języku obcym. Ostatecznie wszystko zaczyna przypominać żartobliwy wierszyk Roberta Desnosa, który Bourdieu i Passeron uczynili mottem swojej książki „Reprodukcja”. W książce tej krok po kroku wykazali, że szkoła intencjonalnie i nieintencjonalnie stosuje zinstytucjonalizowaną przemoc wobec uczniów, by zreprodukować społeczeństwo na tej przemocy ufundowane: Oto historia Jonatana, co w wieku młodym, bez zachodu schwytał był pelikana →


46

cZYJE SĄ DZIECI

na wyspie Dalekiego Wschodu. Rankiem pelikan Jonatana jajo wnet złożył całe białe, z którego wkrótce się wyłania pelikan całkiem doń podobny. Drugi pelikan znów z kolei jajo wnet złożył całe białe. A z wnętrza tego jaja nowy pelikan się wyłania, który uczyni znów to samo. Wszystko to może trwać bez przerwy, Jeżeli tylko, oczywiście, nie zrobi się omletu pierwej. Bourdieu i Bernstein nie byli jednak według Giroux najbardziej pesymistycznymi z pesymistycznych. To miano zarezerwowane zostało dla zwolenników koncepcji reprodukcji ekonomicznej, którzy wprost odwoływali się do filozofii, socjologii i ekonomii Karola Marksa. Chodzi między innymi o Samuela Bowlesa i Herberta Gintisa – twórców tak zwanej teorii korespondencji. Bowles i Gintis

zakwestionowali to, co według wielu decydentów politycznych jest dzisiaj największą słabością szkoły, a mianowicie że nie spełnia ona oczekiwań pracodawców na rynku pracy. Doszli do wniosku, że problemem systemowej edukacji jest – wręcz przeciwnie – to, że bezrefleksyjnie odpowiada ona na zapotrzebowanie kapitalistycznej gospodarki. W efekcie szkoła nie jest miejscem wyrównywania szans życiowych jednostek ani też miejscem sprzyjającym ich rozwojowi, lecz raczej miejscem „wćwiczania” się w kulturę podporządkowania. Szkoły wykopują przepaści społeczne i wychowują do wykonywania wyalienowanej pracy, ponieważ przygotowują uczniów do życia w świecie, w którym istnieją społeczne przepaści, a praca jest wyalienowana. Giroux dostrzegał w teoriach reprodukcji zagrożenie dla rozwoju radykalnej edukacji, bo prowadzą one do pesymizmu wyniszczającego, druzgoczącego

i paraliżującego ludzi w ich działaniach edukacyjnych na rzecz bardziej ludzkiej rzeczywistości. Pesymizm socjologicznych teorii reprodukcji ma więc zostać zastąpiony pedagogią optymizmu, nadziei i możliwości, a patronem takiej właśnie pedagogii stał się Paulo Freire. Ala jest głodna Freire urodził się w 1921 roku w Casa Amarela, dzielnicy miasta Recife w brazylijskim stanie Pernambuco. Wielki kryzys ekonomiczny zmusił jednak jego rodziców do przeniesienia się do prowincjonalnego miasteczka Jaboatão. Mimo że koszty życia były tam niższe, rodzinie Freirego nie udawało się utrzymać standardu życia na poziomie klasy średniej. On sam po latach tak pisał o tym okresie: „W Jaboatão straciłem ojca. W Jaboatão eksperymentowałem z głodem i zrozumiałem, czym jest dla innych. Jaboatão, choć byłem jeszcze dzieckiem, zmieniło


47

mnie w mężczyznę za sprawą bólu i cierpienia, które nie pogrążyły mnie jednak w mroku beznadziei. W Jaboatão grywałem w piłkę z chłopakami z ludu. […] W Jaboatão, gdy miałem dziesięć lat, zacząłem myśleć, że wiele spraw na świecie nie idzie dobrze. Choć byłem dzieckiem, zacząłem zadawać sobie pytanie, co mógłbym zrobić, żeby pomóc ludziom”. Wiele lat później Freire zrozumie, że ta dziecinna postawa, która sprowadza się do poczucia misji, nie jest zbyt produktywna, bo to nie nauczyciel, lecz sami ludzie pomagają sobie najlepiej. Przełomowy okazał się w jego życiu rok 1944. Freire ożenił się wówczas z nauczycielką nauczania początkowego Elzą Marią Olivieirą, która pozostała jego partnerką aż do swojej śmierci w roku 1986, i rozpoczął pracę w szkole średniej jako nauczyciel języka portugalskiego. Za sprawą żony zaczął zwracać uwagę na problemy edukacji. W 1946 roku znalazł

zatrudnienie w Departamencie Oświaty i Kultury w Serviço Social da Indústria (SESI) – instytucji odpowiedzialnej za pomoc społeczną. W 1954 został nawet kierownikiem tego Departamentu, dość szybko musiał jednak złożyć rezygnację, bo zarzucono mu nadmiernie demokratyczne podejście do zarządzania placówką. Jeszcze w okresie pracy dla SESI przeprowadził pierwsze eksperymenty z działaniami edukacyjnymi, które zostały później nazwane „metodą Freirego”. Freire doszedł do oczywistego skądinąd wniosku, że z różnych względów teoria i praktyka edukacji dostosowane do potrzeb dzieci z klasy średniej nijak nie sprawdzają się w procesach edukacji dorosłych analfabetów. Jak napisał wiele lat później: „Zawsze postrzegałem alfabetyzację dorosłych jako akt polityczny, a jednocześnie jako akt poznania i tym samym akt twórczy. Wydawało mi się niemożliwe, żeby zaangażować się

w pracę, która polega na mechanicznym zapamiętywaniu formuł: «ba-be-bi-bo-bu» albo «la-le-li-lo-lu». Stąd także niemożliwe jest sprowadzenie alfabetyzacji do nauczania abstrakcyjnych słów, sylab czy liter”. Formułę „ba-be-bi-bo-bu” możemy porównać do naszego „Ala ma kota”. Z punktu widzenia dorosłych mężczyzn są to treści pozbawione znaczenia, w związku z czym umiejętności czytania i pisania również pośrednio takiego znaczenia dla nich nie miały. Freire wpadł na pomysł, który – choć wydaje się dość oczywisty – i w dzisiejszych czasach uchodzić może za dezynwolturę pedagogiczną. Chodziło o to, żeby nauka czytania i pisania dokonywała się niejako przy okazji rozwiązywania problemów, które bezpośrednio dotykają uczniów. W klubach robotniczych dyskutowano więc o kwestiach wyżywienia, warunków mieszkaniowych, warunków pracy, →


48

cZYJE SĄ DZIECI

Demokrację należy ćwiczyć, a moment uczenia się czytania i pisania wydaje się najlepszą do tego sposobnością.

ochrony zdrowia i tym podobnych. Za tymi problemami podążał też elementarz, którego treść musiała być dostosowana do bardzo lokalnego kontekstu świata życia osób uczących się. Za początek stosowania metody uważa się rok 1961, a szerokim kontekstem społecznym dla procesów edukacyjnych była ówczesna demokratyzacja Brazylii i mobilizacja szerokich mas społecznych do walki o reformy gospodarcze i społeczne. Ten etap życia Freirego został brutalnie przerwany wiosną 1964 roku wraz z zamachem stanu, który wyniósł do władzy wojskową dyktaturę. Freire, jako wywrotowiec, trafił na jakiś czas do więzienia. Gdy tylko pojawiła się taka możliwość, opuścił Brazylię, uzyskując status uchodźcy politycznego w Boliwii, lecz i tam w wyniku wojskowego przewrotu doszły do władzy siły społecznej reakcji. Freire uciekł więc do Chile, gdzie włączył się w proces reformy rolnej zapoczątkowanej przez chadeków i kontynuowanej przez socjalistów aż do kolejnego prawicowego zamachu stanu w 1973 roku. Tego ostatniego Freire nie doczekał, bo w 1969 roku otrzymał zaproszenie do prowadzenia wykładów na Uniwersytecie Harvarda i został stałym

konsultantem Światowej Rady Kościołów w Genewie. To pierwsze osiągnięcie ugruntowało sławę jego metody na Zachodzie, to drugie zaś stanowiło dla niego silny impuls rozwojowy, ponieważ Rada zaangażowała się w proces dekolonizacji Afryki. Dla Freirego, którego idée fixe była emancypacja, doświadczenie dekolonizującej się Afryki było doświadczeniem emancypacji na skalę, nomen omen, kontynentalną. Na zawsze niepełnoletni Język jest systemem opozycji. Jeżeli więc pedagogika emancypacyjna zmierza do wyzwolenia, to logiczną tego konsekwencją jest założenie jakiejś formy ucisku, która poprzedza proces emancypacyjny. Jeden z napisanych przez Freirego tekstów, umieszczonych w zbiorze „Pedagogia da indignação”, poświęcony został pięćsetleciu „odkrycia” Ameryki. Freire kojarzy przybycie Europejczyków do Nowego Świata ze zbrodniami na jego rdzennych mieszkańcach: podbojem, ludobójstwem, niewolnictwem, grabieżą i zawłaszczeniem ziemi. Jeszcze raz: zniewolenie poprzedza emancypację. W warunkach starego Świata zniewoleniem jest feudalizm,

w warunkach Nowego Świata – kolonizacja. Kolonizacja tworzy „kompleks kulturowy”, który utrudnia prowadzenie polityki demokratycznej, sprowadzając ją do demokracji formalnej i generując problem populistycznych polityk. Innymi słowy, masy społeczne, które doświadczały jedynie skutków „feudalnej struktury społecznej” – ludzie „umęczeni, zaniedbani i pomiatani”, „arbitralnie i arogancko traktowani przez możnych” – nie przypisują znaczenia instytucjom demokratycznym, co musi doprowadzić do przeplatania się epizodów demokracji i autorytaryzmu. Dlatego właśnie według Freirego demokrację należy ćwiczyć, a moment uczenia się czytania i pisania wydaje się najlepszą do tego sposobnością. Konserwatywny system kształcenia, który Freire nazywa „bankowym”, traktuje osobę uczącą się jak pojemnik na wiedzę. Wiedza ta nie ma pierwotnie dla tej osoby żadnego znaczenia. Uzyskuje je dopiero wtórnie, gdy uczeń poddawany jest egzaminom, testom i sprawdzianom. Owa wiedza ma jednak kapitalne znaczenie dla systemu, który jest oparty na nierównościach, ponieważ ugruntowuje akceptację człowieka dla jego niskiej pozycji społecznej i „wćwicza” go w autorytarne metody


49

organizacji życia społecznego. Taki człowiek zostaje zamknięty w pułapce – i nie jest to jedynie metafora, lecz wierny opis warunków, w których wszystko jak okiem sięgnąć należy do fazendera i od niego tylko zależy. Zachodzi zatem ścisły związek między demokracją w skali makro i użyciem demokracji w codziennych sytuacjach społecznych w skali mikro. W społeczeństwach autorytarnych duże grupy ludności spychane są na margines „kultury ciszy”. To są ci „uciśnieni”, którym odbiera się prawo głosu, a wraz z nim również racjonalność, w konsekwencji zaś – prawo do decydowania o sobie, o społeczeństwie i o świecie. Freire używa w tym kontekście określenia „na zawsze niepełnoletni”. O kogo chodzi? Na początku swojej drogi Freire zwraca uwagę na klasę społeczną i na rasę jako na dwa najważniejsze kryteria wykluczenia społecznego. Następnie zaczyna pisać również o płci, a jeszcze później – inspirowany filozofią postmodernistyczną – o etniczności, orientacji seksualnej, stanie zdrowia i innych powodach, dla których jakąś grupę ludzi pozbawia się kontroli nad samymi sobą. Paradoksalnie, w historycznym procesie emancypacji to uciśnionym przypada

jednak pierwszoplanowa rola, która polega na uwalnianiu od ucisku zarówno samych siebie, jak i ludzi ich uciskających. W „Pedagogia da Esperança” pisze Freire: „Dlatego też, jako jednostka i jako klasa, opresor nie czyni wolnym ani siebie, ani nikogo innego. Dzieje się tak, ponieważ uciśniony, jako jednostka i jako klasa, wyzwala się poprzez walkę konieczną i sprawiedliwą, a zarazem uwalnia uciskającego z prostej przyczyny uniemożliwienia mu dalszego ucisku”. Dokonuje się to w bardzo prosty sposób. Pozostając beneficjentami ucisku, nie będziemy raczej dążyć do zmiany systemu, w którym ugruntowana jest nasza uprzywilejowana pozycja. Dopiero zwycięska walka o uznanie, prowadzona przez jakąś grupę uciśnionych, może doprowadzić do sytuacji, w której uciskający staną się bardziej sprawiedliwymi, bardziej uczciwymi i – po prostu – bardziej ludzkimi ludźmi. Tak oto sukcesy ruchów feministycznych dają szanse na bycie lepszymi mężczyznom, a triumfy ruchów dekolonizacyjnych – białym mieszkańcom metropolii. Proces emancypacji nie może się jednak obyć bez mniej lub bardziej metaforycznej walki, która – jak w rozmowie

z Antonio Faundezem stwierdza Freire – „jest wydarzeniem fundamentalnie pedagogicznym i […] odmianą psychoanalizy historycznej, ideologicznej, kulturowej, politycznej i społecznej, w której kozetka zastąpiona zostaje […] zaangażowaniem w walkę, procesem afirmacji skolonizowanego, który właśnie przez to przestaje być skolonizowany”. Zdjąć klątwę pelikana I tak oto doszliśmy do tego, co Freire i jego uczniowie nazywali „edukacją ludową”. Obejmuje ona zjawiska tak różne jak nauka czytania i pisania prowadzona gdzieś w świetlicach związków zawodowych w stanie Pernambuco, wysiłek samokształceniowy i zbrojny ruchów partyzanckich zwrócony przeciw kolonizatorom w Afryce luzofońskiej czy wreszcie przedsięwzięcia edukacyjne na skalę całych państw, mające na celu alfabetyzację dużej części dorosłej populacji. To ostatnie wydarzyło się na przykład na Wyspie Świętego Tomasza i Książęcej, na której Freire był koordynatorem akcji alfabetyzacyjnej. W polskim kontekście przymiotnik „ludowy” kojarzy się albo z Polską Ludową, albo z Cepelią i z etnologicznymi →


50

cZYJE SĄ DZIECI

interpretacjami kultur tradycyjnych. Tymczasem wykładnia Freirego jest prosta, a samo pojęcie ludu odsyła do kategorii ucisku i ludzi uciśnionych. Lud jest po tej „gorszej” stronie stosunków społecznych, ale zarazem przypada mu ważna misja naprawy społeczeństwa. Nie można sobie tego jednak wyobrazić bez przypisania defaworyzowanym grupom społecznym – pracownikom, kobietom, czarnym, biednym, chorym, bezdomnym czy głodnym – pozytywnych cech, ale przede wszystkim – i to jest kluczowe z pedagogicznego punktu widzenia – zdolności do rozwoju i potencjału edukacyjnego, który przekłada się na dobro całej wspólnoty. Ta część filozofii Freirego może się wydawać kontrintuicyjna, ale więcej niż o samej tej filozofii mówi to o kondycji etycznej i intelektualnej naszego społeczeństwa. Chodzi o radykalne założenie równości w procesach poznawczych. Jak głosi czytanka z podręcznika dla dorosłych analfabetów z São Tomé: „Pedro wiedział, że będziesz w stanie zrozumieć tekst, który ci dałem. On mi powiedział, że wierzy w pracę, którą wspólnie wykonaliśmy, rozmyślając o naszej praktyce. Czynimy rzeczywiste postępy. Oni i one również, towarzysze i towarzyszki z innych Kół Kultury. Dziś możemy powiedzieć kolonom: Mówiliście, że jesteśmy ludem ciemnym i niezdolnym. Niezdolnym do życia bez was. Niezdolnym do rządzenia sobą. Niezdolnym do myślenia. Wypowiadane przez was słowa nie zwiodły nas, były zwykłym kłamstwem”. Wywrotowość tej myśli w polskim kontekście uwidoczniałaby się na przykład w założeniu, że dziewczyny mogą się uczyć matematyki równie dobrze jak chłopcy, a dzieciaki z popegeerowskiej wsi mogą mieć osiągnięcia szkolne na podobnym poziomie jak dzieciaki z wielkomiejskiej klasy średniej. Zakładając nierówność na starcie lub pozorując jedynie równość, dochodzimy do momentu, w którym różnicowanie losów

edukacyjnych poszczególnych uczniów skutkuje różnicowaniem ich szans życiowych. Innymi słowy, założywszy niezdolność i niekompetencję na wstępie, najpewniej doprowadzimy do reprodukcji tej niezdolności i tej niekompetencji. Co ciekawe, ważną rolę w tworzeniu obszarów niewiedzy odgrywa społeczeństwo oparte na wiedzy, które – by efektywnie funkcjonować – musi „klientów” sektora edukacji przekonać o ich niewiedzy. Freire przeczuwał ten problem, co spowodowało, że w latach 80., już po doświadczeniach afrykańskich i za ich sprawą, zrezygnował z kluczowego dla swojej metody pojęcia conscientização, oznaczającego „budzenie świadomości” lub po prostu „uświadamianie”. Spotkał się bowiem z naiwnymi lub wręcz reakcyjnymi interpretacjami tego pojęcia, w których proces alfabetyzacji traktowano jako misję elit prowadzoną wśród uciśnionych. Tymczasem w filozofii Freirego kluczową rolę odgrywa uznanie kompetencji osób uczących się jako dźwigni procesów edukacyjnych, w których nauczyciel uczy się na równi z – dajmy na to – dorosłymi analfabetami. Proces kształcenia nie może koncentrować się na zadaniach, które byłyby trudne tylko dla ucznia. Takie zadania muszą być trudne dla obydwu stron relacji edukacyjnej. Dopiero wówczas można zrezygnować z pobłażliwego traktowania uczniów przez nauczycieli, czyli z relacji mistrz–ignorant. Jakie mogłyby to być zadania? W São Tomé dotyczyły one na przykład walki z głodem, malarią i gruźlicą. Edukacja koncentrowała się więc na rzeczywistych problemach wspólnoty uczącej się i wspólnoty politycznej zarazem. Przed uzyskaniem niepodległości, w okresie portugalskich rządów kolonialnych o inklinacji faszystowskiej i rasistowskiej, problemy czarnej większości wydawały się problemami nie do rozwiązania. Z czasem, także dzięki zastosowaniu metody Freirego, okazało się, że jest inaczej.

Ożywczy w myśli Freirego jest jego optymizm i jego wiara w możliwość rozwiązywania rzeczywistych, codziennych ludzkich problemów. Wiara tak bardzo osłabiona w epoce post-prawdy, post-polityki i triumfu „cynicznego rozumu” w wykładni Petera Sloterdijka, bo wszyscy wiemy, że jest źle, ale nikt nic nie zaproponuje, żeby nie wyjść na idealistycznego naiwniaka.

PIOTR STAŃCZYK jest filozofem, który skierował się ku pedagogice. Pracownik Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Zwolennik pedagogiki krytycznej, radykalnej i emancypacyjnej.


REKLAMA

51

→


52

cZYJE SĄ DZIECI

Dzieci jak planety DOROTA BORODAJ TOMEK KACZOR

R

och był dzieckiem zaplanowanym i wyczekiwanym. O tym, że urodzi się z zespołem Downa, Magda i Piotr wiedzieli już w trakcie ciąży. Niespełna dwa lata młodszy Bazyli był niespodzianką. Tak jak jego autyzm.

Roch „Z sercem dziecka jest coś nie tak” – usłyszeli od lekarza robiącego Magdzie USG. Zamarli. „Cechy tej wady pasują do zespołu Downa”. Magda i Piotr przepłakali pierwsze dni po diagnozie. A potem pomyśleli – żeby tylko to serce dało się naprawić. Z całą resztą sobie poradzą. Roch mógł nie przeżyć porodu. Jechali trzysta kilometrów, by urodzić go w specjalistycznym szpitalu w Łodzi, na wypadek, gdyby serduszko wielkości czereśni wymagało natychmiastowej operacji. Udało się, przyszedł na świat siłami natury i był silniejszy, niż przewidywali lekarze. Pierwszą operację przeszedł w wieku trzech miesięcy. Na kolejną, bardzo skomplikowaną, czekali cztery lata. Operował słynny profesor, Jacek Moll. W trakcie zabiegu serce Rocha zostało zatrzymane, a jego pracę przejęło sztuczne płuco-serce. Profesor naprawił maleńkie komory, przedsionki i tętnicę, dorobił brakującą zastawkę i z powrotem uruchomił serce. Zaskoczyło. A potem Rocha niemal zabiło zapalenie płuc, prawie trzy tygodnie przeleżał pod respiratorem. Z tego też wyszedł, ale z Magdą na zawsze zostanie obraz wiotkiego synka pod plątaniną kabli i widok innych rodziców, pochylonych nad

łóżkami swoich dzieci. Rodziców, którzy nie mieli tyle szczęścia i do domów wrócili sami. Bazyli Kiedy Roch miał niespełna rok, Magda pojechała z nim na prześwietlenie. Coś ją tknęło i w ostatniej chwili oddała synka pielęgniarkom, a sama czekała pod drzwiami, by nie narażać się na promieniowanie. Wkrótce okazało się, że jest w ciąży. Bazyli był dorodnym chłopcem, w porównaniu z filigranowym Roszkiem widok takiego noworodka był szokiem. Bazyl oczy dostał po Magdzie – wielkie na pół twarzy, chabrowe, jeszcze goił mu się pępek, a on już wgapiał się tak, jakby chciał przejrzeć człowieka na wylot. A potem przez chwilę był względny spokój. To znaczy – widmo operacji krążyło nad Rochem, lęk przyczajał się i chwytał ich za gardła w najmniej oczekiwanych momentach. Ale było też dużo zwykłego życia: dom, którym trzeba się było zająć, ogród czekający, aż chłopcy zaczną biegać, las bukowy tuż za płotem, w lesie cudowne źródełko. Magda kończyła studia, Piotr pracował, Roch dużo się śmiał. A Bazyli zaczął krzyczeć. Ale najpierw był spokojny, trochę nieobecny. To nic – mówili wszyscy dookoła, wdał się w dziadka introwertyka. Poczekajcie, mówili, aż pójdzie do przedszkola. Nadgoni mowę, nauczy się bawić z innymi dziećmi. A Bazyl coraz głośniej krzyczał, coraz silniej wyrażał sprzeciw wobec otaczającej go rzeczywistości. Zmylił wszystkich, nawet lekarzy. Udawał, że ma bunt dwulatka, dopiero pierwsze tygodnie w przedszkolu pokazały to wyraźnie: Bazyli mocno odstaje od rówieśników. →


53

→


54

cZYJE SÄ„ DZIECI


55

→


56

cZYJE SÄ„ DZIECI


57

Dzisiaj Magda pamięta pierwsze ukłucia niepewności i nowy lęk, który przyczaił się obok tego pierwszego tak, że było teraz sprawiedliwie – miała dwóch synków i dwa lęki. Pół roku po tym, jak profesor Moll naprawił serce Rocha, usłyszeli diagnozę: Bazyli ma autyzm. – Do dzisiaj mam takie myśli, czy mogłam coś zrobić szybciej, zareagować, gdy tylko pojawiły się pierwsze niepokojące sygnały. Mogę wyrzucać sobie, że wypierałam je, że wtedy moja głowa mogła pomieścić tylko jedno chore dziecko. Tylko że te myśli nic mi nie dają, oprócz poczucia bezsilności – mówi Magda. Dzieci bez instrukcji Pamięta: była na samym początku ciąży z Rochem, jeszcze ani śladu choroby na USG, siedzieli z Piotrem i on głośno myślał: „Skąd mogę wiedzieć, że będę dobrym tatą? Nikt nie dołącza do dzieci instrukcji. Nie wiadomo, jak naprawiać to, co gdzieś się po drodze popsuło”. Magda: – Czasem mam ochotę wyrzucić przez okno wszystkie skierowania, zalecenia od dietetyków, terapeutów, psychologów, gastrologów. Patrzę na naszą rodzinę i myślę: „Stop, teraz

przez chwilę chcę po prostu być z moimi dziećmi”. Czy jestem jeszcze matką, czy już ich terapeutką? Czy wychowuję je, czy – mówiąc brzydko – „tresuję”, żeby były bliższe mojej wymarzonej wizji? Kiedy powiedzieć „stop”, kiedy odpuszczać bez wyrzutów sumienia? – pyta. I dodaje: – Piotr jest inny. On nie ogarnia logistyki, ale potrafi być z dziećmi tu i teraz, nie analizuje, nie zastanawia się, czy teraz nie powinni ćwiczyć, tylko podrzuca ich do góry albo w końcu, po półgodzinnej awanturze, triumfuje, bo zrozumiał nareszcie, że Bazyli chce banana. Przyjmuje ich takimi, jacy są, i po prostu przy nich trwa. Piotr znaczy „skała”, mój Piotrek jest właśnie taki. To on założył bloga, którego Magda prowadzi nieprzerwanie do dziś. Byli wtedy z Rochem w szpitalu, nie mieli czasu ani siły odpisywać na wszystkie wiadomości i pytania od bliskich. – Całe życie pisałam pamiętniki. Ten blog jest dla mnie jak terapia. Na którą zresztą też chodzę. Raz na miesiąc rozmawiam z psychologiem, poczułam, że muszę to zrobić, bo nie radziłam już sobie z gonitwą myśli, poczuciem napięcia i wyrzutami sumienia – dodaje. To psycholog powiedział jej: pani

ma syndrom wypalenia zawodowego. Nie wiedziała, że można w takich kategoriach myśleć o macierzyństwie. Słonie i kamyki Dylematy matki chorego dziecka są takie same, jak każdej innej: kiedy być konsekwentną, kiedy ze spokojnym sumieniem odpuszczać, jak nie mylić miłości z pobłażliwością. Stawka jest jednak dużo wyższa niż w przypadku zdrowych dzieci. Odpuścisz za bardzo – i nie wiesz, czy to nie dlatego twoje dziecko wciąż nosi pieluchę albo przez rok odmawia jedzenia czegokolwiek oprócz chrupek kukurydzianych. I spróbuj poradzić sobie z odmową autysty tak, jak radzisz sobie z odmową dziecka, które po prostu jest uparte. Powodzenia. Magda stara się czytać o nowych terapiach i lekach. Jednocześnie – jak każdy, kto wpada w pułapkę „doktora Google’a” – próbuje nie zwariować od nadmiaru sprzecznych informacji. – Obecnie uważa się, że ważną rolę w leczeniu autyzmu odgrywają jelita. Dzieci autystyczne, w tym moje, mają je w fatalnym stanie – mówi. Liczba mnoga nie jest tu przypadkowa – dwa lata temu Roch, w pakiecie do →


58

cZYJE SĄ DZIECI

zespołu Downa, dostał też diagnozę autyzmu. Coraz częściej pojawiają się głosy, że Bazyli to z kolei taki autystyk-dziwak. Pięknie patrzy w oczy, przytula się, potrafi zaskakiwać terapeutów. Dzisiaj Roch ma osiem lat, wygląda na sześć. Nosi pieluchę, mówi, ale głównie cytatami z bajek i piosenek. Bazyli, prawie siedmioletni, w tym roku wystrzelił w górę i wygląda, jakby to on był starszym bratem. Niedawno zaczął mówić „mama”. Chłopcy są jak osobne planety. Nie bawią się ze sobą, każdy godzinami może kręcić sznurkiem albo oglądać listek. – Marzyłam, że będę z dziećmi grała w planszówki, że będą zasypywać mnie pytaniami o wszystko, że będą kochać muzykę tak, jak ja i Piotrek. Tymczasem idziemy do ZOO, a ich bardziej interesują kamyki niż słonie. Zabieram ich do lasu i zdarza się, że

zlana potem wracam z wrzeszczącym Bazylem i wycofanym, bojącym się wrzasku brata Roszkiem. Żaden z nich nie widzi, że nasz las jesienią zapiera dech w piersiach – opowiada. Cały czas zdarzają się jednak sukcesy. Te małe, jak pochwały przedszkolanek i terapeutek – że dziś Roszek pięknie pracował, że Bazyl zjadł wszystko z talerza. I te wielkie, jak pierwsze, wyczekane „mama” i to, że Bazyli chyba już na dobre pozbył się pieluchy. Nikt nie pytał Magda: – Ciągle muszę się domyślać, czego moje dzieci potrzebują, bo one same często nie są w stanie mi tego powiedzieć. Do niedawna jeszcze zamartwiałam się: mają jedno życie i tyle je omija – dodaje. Ostatnio znów usłyszała: „Pani jest taka dzielna”. Złości się. Tak

samo jak wtedy, gdy słyszy: „Wasze dzieci was wybrały, nie mogły trafić lepiej”. – O nas, rodzicach chorych dzieci, mówi się jak o wybranych. A nas nikt nie pytał o zdanie. Nikt nie może przewidzieć, jak odnajdzie się w roli matki czy ojca chorego dziecka. A co dopiero dwóch – mówi. I dodaje: – Łapię się na tym, że łatwiej jest mi nawiązywać relacje z rodzicami innych chorych dzieci. Kiedyś się przed tym wzbraniałam, nie chciałam zamykać się w świecie, gdzie mówi się ciągle o chorobie, terapii, postępach albo regresie. A to się samo dzieje – patrzysz w oczy innej matki czy ojca w podobnej sytuacji i nie musisz nic mówić. Takie porozumienie bez słów przynosi ulgę. Magda rozgląda się dookoła i widzi wokół siebie ludzi, dzięki którym jest łatwiej. Przyjaciół, od lat tych samych.


59

Rodzinę, która pomaga i kocha chłopców bezgranicznie. I nieznajomych, którzy przeznaczają na chłopców swój 1% podatku. Co roku ta kwota rośnie – bez niej wiele rzeczy byłoby poza ich zasięgiem. Od tych przyziemnych, jak wydawanie od ośmiu lat niemałych sum na pieluchy, po te bardziej skomplikowane, jak wysyłanie pocztą lotniczą... kupki chłopców na specjalistyczne badania do Stanów Zjednoczonych. Magdę wciąż bawi wspomnienie logistyki tego przedsięwzięcia. Dużo się śmieje, chłopcy lepią się do niej i Piotra, Bazyli dzisiaj trochę się popisuje – jak każdy siedmiolatek, chciałoby się powiedzieć. Ostatnio siostra Magdy pożyczyła im swoje pianino elektroniczne. Stanęło w małym pokoju za sypialnią, w którym urządzili chłopcom salkę terapeutyczną, obok

gitar Piotra, między materacami do ćwiczeń i pomocami sensorycznymi. Magda i Piotr próbują się tam zamykać na godzinę, dwie, gdy chłopcy śpią. Nagrywają piosenki – kiedyś robili to bardzo często. Magda: – Uspokajam myśli, puszczają mi wszystkie napięcia i odzyskuję nadzieję, że kawałek po kawałku, na ile to możliwe, wyciągniemy nasze dzieci do świata. Adres bloga, którego prowadzi Magda: roszekibazyli.blogspot.com

DOROTA BORODAJ jest absolwentką kulturoznawstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Członkini Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz. Pisze, koordynuje projekty kulturalne, współpracuje z miejską stolarnią Wióry lecą.

TOMEK KACZOR pantomekkaczor@ gmail.com


60

Naszą opcją jest miłość Niektórzy pytają nas, jaką opcję prezentują Laski czy to w państwie, czy w Kościele. Nie warto za cenę wierności danej opcji ryzykować życia miłością. Naszą opcją jest Ewangelia i miłość, której nam w Polsce bardzo brakuje.

Z SIOSTRĄ RADOSŁAWĄ PODGÓRSKĄ FSK ROZMAWIA IGNACY DUDKIEWICZ ZUZANNA WOJDA

Czego można życzyć komuś na setne urodziny? Czego życzyć dziś zgromadzeniu sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża?

Przede wszystkim dochowania wierności charyzmatowi. A także umiejętności odkrywania go wciąż na nowo w życiu naszym i Kościoła. To wciąż ten sam charyzmat, ale potrzebujemy go na nowo rozpalać. Na pewno można też nam życzyć nowych powołań i zachowania zgromadzenia. Jak siostra odczytuje ten charyzmat w nowej rzeczywistości?

Wciąż aktualny pozostaje jego podstawowy wymiar służby osobom niewidomym na ciele – i to się nie zmieni. Szukamy natomiast naszej drogi dziś w służbie osobom niewidomym na duszy. Kiedy żyła Matka Czacka i ksiądz Korniłowicz, wiadomo było, że ta służba jest skierowana do osób, które dążą do Kościoła i szukają do niego drzwi. Ksiądz Korniłowicz te osoby przyciągał w sposób zadziwiający swoim świadectwem – bo przecież nie krasomówstwem lub umiejętnością pociągania tłumów. Dziś osoby szukające drogi do Kościoła są gdzieś indziej, w duszpasterstwach i wspólnotach, których jest bardzo dużo. Ale nie w Laskach. To, jak im służyć dzisiaj, wydaje mi się najważniejszym pytaniem stojącym przed nami obecnie. Czy „duchowa ślepota” dzisiaj jest innego rodzaju niż w czasach, w których żył ksiądz Korniłowicz i Matka Czacka?

To zawsze są ludzie, którzy poszukują prawdy. I często szukają też pana Boga, niekiedy idąc bardzo okrężnymi drogami, choć orientacja jest w nich podobna. Są też z pewnością inni – bo skoro świat się zmienia, to i ludzie się zmieniają razem z nim. Ale rzadko spotykamy takich ludzi w Laskach. Nie tutaj szukają odpowiedzi. Czego więc dziś szukają ludzie odwiedzający Laski?

Szukają konkretnej drogi w Kościele, już w nim będąc; mając już relację z Panem Bogiem, szukają szczególnego sposobu jej przeżywania. Jednych przyciąga liturgia, innych – jak to często bywało w różnych okresach historii Lasek – przyciąga kaznodzieja, jeszcze innych przyroda i cisza przesiąknięta Bożą obecnością, kolejnych cmentarz. Jeszcze inni trafiają do nas poprzez służbę dzieciom niewidomym w ramach wolontariatu, poprzez którą wchodzą głębiej w Laski i ich duchowość. Czyli de facto poprzez świadectwo…

Ono jest bardzo ważne. Zarówno jeśli chodzi o osobę księdza, który przyciąga słowem, jak też jeśli chodzi o siostry, które przyciągają czynem. Oczywiście to uproszczenie, ten podział nigdy nie jest tak klarowny, choć przez długi czas tak to w Laskach działało (i chyba nadal działa?). Wiele osób trafiało do Lasek na rekolekcje, które prowadził ksiądz Korniłowicz, a zostawało poruszonych świadectwem sióstr, osób


WIARA

61

niewidomych czy świeckich współpracowników. Razem to grało, jak dwa konie ciągnące jeden wóz. I muszą go ciągnąć równo, razem. Wtedy ma to sens. Czy dużo jest osób, które do Lasek przyciąga historia tego miejsca?

Wydaje mi się, że stosunkowo niewiele. Najczęściej są to osoby, nazwijmy to, starszego pokolenia. Często to osoby, które były związane z kręgiem niedawno zmarłej siostry Rut Wosiek czy siostry Marii Krystyny Rottenberg lub też związane ze środowiskiem, które gromadziło się wokół osoby księdza Tadeusza Fedorowicza. Nie widzę, żeby trafiali do nas ludzie młodzi zainspirowani duchowym dziedzictwem Lasek, ale spotykam wolontariuszy, którzy chętnie wspierają pracę wychowawczą w internatach czy na terenie Ośrodka Szkolno-Wychowawczego. Marzy mi się, by było inaczej. O jakich Laskach zatem siostra marzy?

Chciałabym, żeby Laski na nowo stały się miejscem spotkania ludzi różnie myślących, w którym mogą ze sobą rozmawiać, być razem. Tak, jak to było za czasów

księdza Korniłowicza. To moje ogromne marzenie od chwili, w której została mi powierzona funkcja matki zgromadzenia. Pojawiają się różne pomysły, jak to uczynić, i – jak sądzę – pojawia się coraz większe pragnienie, by się to udało. Równocześnie wydaje mi się, że należy o tym myśleć w kategoriach cudu… Cudu?

Tak, bo stworzenie takiej przestrzeni w tak podzielonym społeczeństwie i kraju wymaga Bożej pomocy. Zresztą, zawsze tak było. Mamy tendencję do tego, by idealizować to, co przeszłe. Mówimy, że Laski promieniowały na cały kraj… Że były „duchową stolicą Polski”…

Rozpływamy się nad przeszłością. A przecież historia Lasek w latach międzywojnia była ogromnie ciężka. Widać było duże niezrozumienie charyzmatu tej wspólnoty i posługi samego księdza Korniłowicza. Wizytacja kanoniczna zgromadzenia, która się odbyła w tamtym czasie, była bardzo trudna, bo uwydatniła zarówno opór wobec tak bliskiej współpracy sióstr zakonnych z osobami świeckimi, jak i niezrozumienie →


62

Pan Bóg chciał Lasek i myślę, że chce nadal, tylko w innej formie.

dla głównych linii duchowości tego miejsca. Pojawił się też konflikt w redakcji kwartalnika „Verbum”, który doprowadził do rozstania ludzi, którzy tworzyli to środowisko. Było trudno, bo inaczej być nie mogło – ze względu na różnorodność i złożoność tego dzieła, na ludzką słabość i ułomność, a także ze względu na to, że wprowadzało ono jednak pewne nowości do myślenia o Kościele w Polsce. Ksiądz Korniłowicz wyprzedzał przecież swoją epokę, był posoborowym księdzem na długo przed Soborem…

I przyciągał takich ludzi, których nikt inny by nie przyciągnął. Być może nigdy nie byłoby na przykład Jerzego Zawieyskiego w Laskach, gdyby nie ksiądz Korniłowicz. Nie wszystkim się to podobało. I pewnie dziś też by się niektórym nie podobało…

Niektórzy czasami pytają nas o to, jaką opcję prezentują Laski czy to w państwie, czy w Kościele. Zapraszam ich wtedy na cmentarz i pokazuję go jako dowód na to, że jest przestrzeń, w której żadne opcje się nie liczą. I że nie warto za cenę wierności danej opcji ryzykować życia miłością. Naszą opcją jest Ewangelia i miłość, której – wydaje mi się – obecnie nam w Polsce bardzo brakuje. Mało oglądam serwisów informacyjnych, bo boli mnie to, co się dzieje. Czy naprawdę nie umiemy używać języka miłości i zrozumienia? Dyskutować, a nie skakać sobie do oczu? Jestem przez to głęboko obolała. Wtedy idę na cmentarz

z różańcem i proszę o wstawiennictwo tych wszystkich, którzy już wszystko wiedzą i rozumieją, więc mówię im: wstawiajcie się. To prawda, że Laski owiane są złotą legendą. Jak z tego wybrnąć, by zrobić krok w przód?

Potrzeba nam dużej otwartości na inspirację Ducha Świętego, który przecież nie przestaje działać w Kościele. I odwagi do pójścia za Jego światłem. Czasem jej brakuje?

Niekiedy tak. Brakuje też czasem ludzi, którzy by te pomysły potem wcielili w życie, wzięli na siebie zaangażowanie i mentalne, i organizacyjne. Siostra Goretti Podoska, dawna przełożona zgromadzenia, mówiła: „Piękne myśli to my mamy, tylko jak je realizować?”. I tak rzeczywiście jest. Trzeba umieć wybrać najbardziej wartościowe z pomysłów i powiedzieć: „Tak, to jest ta droga, nią idziemy, nawet jeśli przez pierwsze lata będziemy dreptać i szukać”. Dzieło Lasek też nie tworzyło się w chwilę. Ten wybór nie jest łatwy…

Nie jest. Wydaje mi się, że czasem nie mamy nawet tej odwagi, żeby zacząć od małego ziarenka. Czasem też brakuje nam w Laskach na tyle mocnych osobowości, które przyciągałyby następne osoby do środowiska. Nie jest to oczywiście łatwe zadanie, bo Matka Czacka też miewała problemy z indywidualnościami takimi jak siostra Teresa Landy, pan Henryk Ruszczyc


WIARA

63

czy Zygmunt Serafinowicz. Jednak faktem jest, że tacy ludzie przyprowadzali do Lasek kolejnych współpracowników. Każda z nas ma swój charyzmat, który jest wspólnocie potrzebny, ale wspólnie szukamy sposobu na to, by stawał się on siłą przyciągającą. Szukamy tego aspektu duchowości czy formy duszpasterstwa, która sprawi, że wiele osób doświadczy tego i powie: „To jest to, czego szukam”. Może warto to budować wokół tego, co już się w Laskach dzieje, a więc duszpasterstwa narzeczonych i małżeństw?

To jeden z pomysłów, które sam Pan Bóg dał nam poprzez przyjaciół naszego środowiska. Bardzo nas cieszy, że wspólnota Małżeńskich Dróg i organizowane przez nią rekolekcje znalazły u nas swoją przystań. To też jest jedna z dróg dla nas jako zgromadzenia do tego, by – jak to mówi ojciec Włodzimierz Zatorski OSB – osoby konsekrowane stawały się mistrzami życia duchowego. Póki co jeszcze nie umiemy tego zrobić, ale mamy nadzieję, że we właściwym czasie Pan Bóg przyśle właściwe osoby, które nam pomogą i które będą z nami. Czy innym pomysłem jest również czynienie z Lasek ośrodka dialogu ekumenicznego?

Bardzo bym chciała, by udało nam się znaleźć formułę tego dialogu czy chociaż wspólnego bycia ponad podziałami w Kościele i we wspólnotach chrześcijańskich. Ale również do tego potrzeba ludzi, kogoś, kto nam pomoże. Może jest tak, że za mało ich szukamy.

Może jubileusz i odbywające się z tej okazji spotkanie będzie momentem, by znów coś rozpocząć? Nazwaliśmy je spotkaniem przyjaciół zatytułowanym „Kościół Ewangelii, Ewangelia Kościoła”. Chcemy „szukać drogowskazów”, bo przecież tymi drogowskazami są konkretni ludzie. Liczę na to, że z tych rozmów wypłynie inspiracja. W Polsce rosną nastroje ksenofobiczne, skierowane przeciwko różnego rodzaju „innym”. A ksiądz Korniłowicz mówił, że powinniśmy wykreślić z naszego języka słowo „obcy”. Czy w opinii siostry Laski mogłyby być widomym znakiem otwartości na uchodźców?

To piękny pomysł i już przy innych rozmowach padła propozycja przyjęcia przez Ośrodek Szkolno-Wychowawczy na przykład czwórki niewidomych dzieci z Syrii, by je wykształcić po to, by mogły potem powrócić do swego kraju. Tylko pojawia się w nas drżenie, żebyśmy nie zostali z tym sami. Znów wracamy do kwestii ludzi. Odpowiadając wprost na to pytanie: jeśli ktoś nas spyta, czy przyjmiemy w Laskach uchodźców, to znaczy dzieci niewidome lub niedowidzące, odpowiadam: tak, przyjmiemy. Pod jednym tylko warunkiem: jeśli do tego dojdzie, znajdziemy wsparcie wśród osób wokół Lasek. A może także to będzie magnesem przyciągającym nowych ludzi. A czy to wielkie dziedzictwo Lasek, postaci takich jak Matka Czacka, ojciec Korniłowicz, Antoni Marylski, czasami nie jest paraliżujące? →


64

To prawda, że człowiek czuje się mały przy takich osobowościach. Ale to nie znaczy, że sparaliżowany. Mnie to dziedzictwo raczej motywuje, dając jednocześnie zdrową perspektywę dziecka, które pyta: „Co byście zrobili na naszym miejscu?”. I odkrywamy wtedy, że im też nie było łatwo: mieli problemy z odkrywaniem charyzmatu, z codzienną działalnością, z zarzutami osób trzecich, mieli problemy finansowe. Ale ufali. Historia pokazuje, że choć mieli może czasami znacznie trudniej, dzieło przetrwało próby. Bo Pan Bóg chciał tego Dzieła, chciał Lasek i myślę, że chce nadal, tylko w innej formie, której musimy szukać, a wtedy On nam ją ukaże. Wspinam się codziennie na tę górę Synaj lub Horeb. I choć trochę czuję się jakby ciągnięta przez tych wielkich poprzedników, to nie chcę narzekać, bo wybór, by iść, był i jest mój.

do namysłu, do zatrzymania się, do wejścia w głąb, stanięcia w prawdzie przed Bogiem. Temu też ma służyć owo spotkanie przyjaciół, które nie jest sympozjum, lecz raczej prostą zadumą, wymianą myśli, wspólnym poszukiwaniem. Chcemy spotkać osoby, które w pewnym sensie są dla nas mistrzami, które wskażą nam drogę. Nie chcemy, żeby bili nam brawo, tylko żeby powiedzieli: „Myślimy, że można byłoby podjąć takie czy inne wezwania i możemy wam pomóc – dać dobrą radę i być z wami”. Zamiast zwyczajowego śpiewu kolejnych stu lat, oczywiście w duchu dziękczynienia za Założycieli i wszystkie osoby, które budowały podwaliny Dzieła Lasek, proszę nam życzyć, abyśmy nie ustali w drodze wierności Bożemu zamysłowi. To wystarczy.

Jak siostra do niego dochodziła?

Gdy zdecydowałam, że chcę być siostrą zakonną, nie znałam żadnego zgromadzenia, ale wiedziałam, że chcę służyć ludziom w trudnej sytuacji. Mój kolega, który wtedy był w seminarium, zapytał: „A może Laski?”. Tak się zaczęło. Później już mnie przyciągnęła osoba Matki Czackiej i służba niewidomym. Mój proboszcz nie zgadzał się z moim wyborem, ale napisał opinię w dwóch słowach: nulla osta, czyli „brak przeszkód”. Dlaczego się nie zgadzał?

Pytał, dlaczego idę do osób z niepełnosprawnością, że w innym zgromadzeniu mogłabym zrobić karierę, zostać nauczycielką. Odpowiedziałam tylko, że zdrowe dzieci dadzą sobie radę. A niewidome mnie potrzebują. A potem już się nie zastanawiałam. To było zresztą trzydzieści pięć lat temu. Piękny staż.

Moje rówieśnice są już babciami. Czy powinienem zgromadzeniu życzyć kolejnych stu lat?

Jeśli Bóg tak będzie chciał, to jak najbardziej. Ale chcę być daleka od cyferek. Stulecie jest inspiracją

SIOSTRA RADOSŁAWA FSK Anna Podgórska, w zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża od 1983 roku. Skończyła Istituto Scienze Religiose Assisi w Umbri. Autorka Positio Sługi Bożego Księdza Władysława Korniłowicza i współautorka Positio Sługi Bożej Matki Elżbiety Róży Czackiej. Od 2013 roku przełożona generalna Zgromadzenia.

ZUZANNA WOJDA zuzia.wojda@gmail.com


Laski. Między dziedzictwem a nadzieją Laski to Polska w miniaturze i mały Kościół. Również od kształtu tego Dzieła zależeć będzie przyszłość Polski i Kościoła. Trzeba wykorzystać jego potencjał. ZOFIA RÓŻYCKA

Przyjmijmy w Laskach uchodźców „Wykreślmy z naszego języka słowo «obcy»” – ksiądz Władysław Korniłowicz Z perspektywy czasu wszystko wygląda zbyt cukierkowo. Ludzie, których wspominamy i którzy dobrze zapisali się w naszej pamięci czy historii danego miejsca, wydają się być bez skazy, razem pracować w imię wspólnego dobra. Jesteśmy przekonani, że łączyła ich absolutna jedność poglądów, uczuć i natchnień, a Duch Święty czuwał nad nimi, unosząc się niczym gołębica – zwłaszcza w kluczowych momentach. Kto jednak w podobny sposób wyobraża sobie historię Lasek, ma – eufemistycznie rzecz ujmując – dalece niepełny obraz. Pod Warszawą, w miejscu fatalnie skomunikowanym wtedy ze stolicą, „ślepa baba” (jak Matkę Czacką

określił kiedyś urzędnik ówczesnej kurii) postanowiła zbudować ośrodek dla osób niewidomych. Pomagał jej w tym filozof i teolog, były żołnierz, bez żadnego doświadczenia w budowaniu (taki był Antoni Marylski). Matka Czacka wymyśliła sobie ponadto, że Dzieło Lasek oprze na współpracy z osobami świeckimi, które w ówczesnym Kościele nie miały szczególnie poważanej roli. Do „drużyny” ściągnęła również nieco szalonego księdza (Władysława Korniłowicza), który na długo przed Soborem Watykańskim II głosił rozmaite treści zgodne z jego późniejszym nauczaniem, spowiadał nie w konfesjonale, a podczas spaceru i przejażdżki bryczką, a ponadto przyciągał ludzi jako żywo nie najbliżej związanych z Kościołem. W efekcie w podwarszawskiej wsi spotkało się grono osób o rozmaitych biografiach, doświadczeniach i poglądach. Nie budziło to wcale entuzjazmu. Partnerskie relacje między księżmi, siostrami zakonnymi i świeckimi dalekie były od praktyki ówczesnego Kościoła. Nie miano również wcale zaufania wobec metod i poglądów księdza Korniłowicza. Wreszcie – nie budziły sympatii siostry żydowskiego pochodzenia, które do zgromadzenia przyjmowała Matka Czacka. II Rzeczpospolita obfitowała wszak w gorące spory między przedstawicielami różnych nurtów politycznych, wśród których jednym z bardziej znaczących – i bliżej związanych z Kościołem – była endecja. Mimo ataków, oskarżeń – często absurdalnych – a także rozmaitych trudności wewnętrznych, które były nie do uniknięcia, Laski nie zeszły z obranej drogi. W trakcie II wojny światowej osoby kierujące Dziełem musiały dokonywać kolejnych trudnych wyborów. Laski zaangażowały się w ukrywanie Żydów, księży i żołnierzy. W trakcie powstania warszawskiego w zakładzie dla niewidomych urządzony został szpital polowy. Po wojnie, mimo skrajnie nieprzyjaznej polityki władz wobec inicjatyw kościelnych, →

65 WIARA

K

oniec ze śpiewaniem „sto lat”. Przynajmniej w Laskach. Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, a zatem także całe środowisko Lasek, już w styczniu obchodzić będzie przecież stulecie. Co teraz? Gdzie dalej iść? Czego szukać? Jak korzystać z dziedzictwa, ale też je twórczo przeobrażać? Czym są dziś Laski dla inteligencji? To ważne pytania o miejsce, które – dzięki swojej specyfice i oddziaływaniu, a także dzięki ludziom je tworzącym – zwane było kiedyś „duchową stolicą Polski”. Dziś z pewnością trudno byłoby przekonywać, że to wciąż adekwatne określenie dla tej podwarszawskiej wsi. Stulecie jednak nie oznacza końca historii. Wręcz przeciwnie. Może więc kiedyś znów tak o Laskach pomyślimy? I może przyniosłoby to Kościołowi w Polsce kolejną wiosnę, której tak potrzebuje? Nad tymi pytaniami, a także nad szczegółowymi elementami roli dziedzictwa Lasek w dzisiejszej Polsce, pochylili się ludzie różnych pokoleń i w różny sposób związani z Dziełem.


66

ruszyła odbudowa Lasek. Po raz kolejny zwyciężyła twardość, ufność Bogu i wierność Ewangelii. I przekonanie o słuszności podejmowanych decyzji. Do Lasek, ściągnięci aurą, dziedzictwem i duchowością miejsca, a także osobowością następcy księdza Korniłowicza, ojca Tadeusza Fedorowicza, zaczęli przyjeżdżać ludzie myślący niezależnie również w czasach PRL-u. Kształtowało się tu całe pokolenie katolickiej inteligencji, które uczestniczyło potem w zmienianiu Polski.

Spotykali się tu Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wielowieyski czy Jerzy Zawieyski. To w Laskach – oraz w kościele sióstr franciszkanek na Piwnej w Warszawie – powstawał Klub Inteligencji Katolickiej. Znów znajdowali tu swoją przystań również ludzie oddaleni od Kościoła, tacy jak Adam Michnik, który właśnie w Laskach napisał „Kościół, lewicę, dialog”. Laski zawsze były bowiem wielką lekcją otwartości na wszelkiego „innego” – inaczej wierzącego (to tu


Podobne myślenie prowadzi do bardzo konkretnego dylematu. Decyzja, by – mimo wszystkich związanych z tym wyzwań – przyjąć w Laskach uchodźców, na przykład niewidomych, byłaby mocnym znakiem ewangelicznego radykalizmu i odpowiedzią na bardzo palące potrzeby, przed którymi stoi Polska i polski Kościół. Tą drogą poszła choćby wspólnota Taize we Francji. Potencjał zresztą w Laskach jest. Otwartość i odwaga też, o czym świadczy deklaracja siostry Radosławy, przełożonej zgromadzenia, która w wywiadzie w tym numerze „Kontaktu” zadeklarowała gotowość zaopiekowania się uciekającymi przed wojną i głodem ludźmi. Jest więc także wierność Ewangelii. Potrzeba wsparcia. Bo siostry same nie udźwigną związanej z podobną decyzją odpowiedzialności. Zaangażowanie świeckich również jest jednak wspaniałym dziedzictwem Lasek. Może właśnie tego dziś potrzebuje Dzieło, by znów przyciągać nowych ludzi, stać się miejscem większej aktywności, modlitwy i spotkania – również tego ponad podziałami? To z pewnością byłby znak, któremu sprzeciwiać się będą. Ale przecież Laski są do tego przyzwyczajone. IGNACY DUDKIEWICZ jest filozofem i redaktorem działu „Wiara” w „Kontakcie”. Wychowawca młodzieży w Klubie Inteligencji Katolickiej i członek zarządu KIK-u.

Laski bez ekumenizmu? „Antyekumenizm jest grzechem ciężkim. Nie można być katolikiem, nie będąc ekumenistą” – siostra Joanna Lossow Pewien prawosławny biskup zapytany w połowie lat 90. XX wieku o perspektywy rozwoju ekumenizmu w Polsce udzielił ciekawej i bardzo pouczającej odpowiedzi. Stwierdził, że po transformacji ustrojowej dialog ekumeniczny w Polsce zamarł, bo… Kościołowi katolickiemu w nowej rzeczywistości nie było już potrzebne wsparcie innych Kościołów w stawianiu oporu nieprzychylnemu wobec wierzących rządowi. Jest w tej wypowiedzi ponadczasowa prawda. Wszelkie formy dialogu, zwłaszcza te trudne, mają szansę zaistnieć tylko wtedy, gdy sami czujemy potrzebę kontaktu z innymi i potrzebę wejścia z nimi w ten dialog. Takie właśnie były główne źródła działalności ekumenicznej środowiska Lasek. Wypływały one z osobistej potrzeby konkretnych ludzi z nim związanych, którzy w Laskach po prostu znaleźli odpowiedni →

67 WIARA

powstawały zręby katolickiego zaangażowania w ruch ekumeniczny w Polsce) czy inaczej myślącego. Słowa księdza Korniłowicza, który polecał, by wykreślić ze swojego języka słowo „obcy”, były tu wcielane w życie. Ponadto środowisko Lasek uczestniczyło w ważnych wydarzeniach i procesach historycznych oraz kształtowaniu i przeobrażaniu świata. To jednak nie tylko piękne dziedzictwo. Całą tę historię warto czytać przez pryzmat teraźniejszości. Po przemianach 1989 roku Laski powoli przestawały pełnić jedną z dotychczasowych funkcji – miejsca spotkania ludzi o różnych życiorysach i poglądach. Oczywiście, wciąż działo się tu wszystko, co najważniejsze – opieka i wychowywanie dzieci niewidomych, życie zakonne, rekolekcje, konferencje, praca u podstaw... Gdy jednak potrzeba tworzenia przestrzeni spotkania przestała być tak paląca i tak oczywista jak wcześniej, coś zaczęło się zmieniać. Spokojniejsze czasy przyniosły większe trudności w przyciąganiu do Lasek nowych ludzi i budowaniu wokół zakładu dla niewidomych szerszej wspólnoty. Dzieło przestało budzić kontrowersje i być znakiem zapytania dla świata. Przestało być ewangelicznym „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą” – zarówno w Kościele, życiu politycznym, jak i dla władzy. A przecież wcześniej – co widać w historii – nim było. Kluczowe dla przyszłości Lasek być może jest pytanie właśnie o to, czy może się nim stać ponownie. I nie chodzi wcale o działanie na pokaz, silenie się na kontrowersje czy świadome tworzenie sobie oponentów. Byłoby to całkowicie sprzeczne z duchem tego miejsca. Chodzi o wierność Ewangelii, która – zwłaszcza w radykalnej formie – na ogół budzi czyjś opór, tak było przecież zawsze. Nie twierdzę, że Laski nie są wciąż przestrzenią ewangelicznego radykalizmu. Są – dlatego i po to istnieją. Wystarczy spojrzeć na życie tutejszych sióstr zakonnych czy świeckich współpracowników i ich stosunek wobec osób niewidomych, by z pokorą oddać im honor. Być może potrzeba tutaj jednak nowego tchnienia – kolejnego, jak bywało wcześniej, kroku naprzód, który – będąc kolejnym, nieustannie potrzebnym, powrotem do źródeł – przyniesie świeże spojrzenie na możliwość współpracy ludzi o różnych poglądach w podzielonej Polsce. A także na zmiany nastrojów społecznych – na faszyzację myślenia, instrumentalne wykorzystywanie religii, rosnącą niechęć wobec cudzoziemców, Ukraińców, antysemityzm, islamofobię i niechęć wobec przyjmowania uchodźców.


68

Działalność ekumeniczna stała się znakiem rozpoznawczym Lasek.

grunt, by taką działalność realizować. Trzeba bowiem wyraźnie podkreślić, że działalność ekumeniczna nigdy nie była głównym celem funkcjonowania instytucji związanych z Laskami. W żadnym z dokumentów „fundacyjnych”, czy to w statucie Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, czy konstytucjach Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, ani też w tekstach programowych Matki Róży Czackiej, określających kierunki rozwoju całego Dzieła, nie znajdziemy zapisów wskazujących, że ta właśnie działalność winna być dla Lasek wiodąca. A mimo to, jak się zdaje, zawsze była tu obecna. Wypływała z potrzeby serca, z otwartości na innych i z indywidualnych doświadczeń takich ludzi jak Matka Czacka, ksiądz Władysław Korniłowicz, Antoni Marylski, siostra Katarzyna Steinberg, ksiądz Tadeusz Fedorowicz i jego brat – ksiądz Aleksander, biskup Bronisław Dembowski czy wreszcie najsłynniejsza z postaci kojarzonych z laskowskim ekumenizmem – siostra Joanna Lossow, nazywana często „matką Joanną od ekumenizmu”. Siostra Joanna była nie tylko inicjatorką tak licznych i różnorodnych inicjatyw ekumenicznych, że nie sposób ich wszystkich szybko wyliczyć, ale także twórczynią Ośrodka Ekumenicznego imienia Jana XXIII przy kościele świętego Marcina na Piwnej w Warszawie. To dzięki niej środowisko Lasek już zawsze będzie kojarzone z nabożeństwami i rekolekcjami ekumenicznymi oraz cudowną atmosferą, dzięki której przedstawiciele różnych wyznań w klasztorze na Piwnej czuli się jak w domu. Dzisiaj tę działalność kontynuuje siostra Maria Krystyna Rottenberg. Właśnie dzięki takim ludziom działalność ekumeniczna, niejako poboczna w stosunku do głównych celów postawionych Laskom przez Założycielkę, niewpisana w żadne statuty czy konstytucje, stała się znakiem rozpoznawczym środowiska Lasek. A skoro wypływała z indywidualnych potrzeb, a nie wyznaczonego

programu, to można sobie nawet wyobrazić Laski, które przestaną być miejscem prowadzenia dialogu, jeśli w tym środowisku zabraknie ludzi, którzy czują potrzebę prowadzenia dialogu z innym i których problem podziału wśród chrześcijan osobiście dotyka. Tylko (choć jest to zupełnie inna kwestia) czy takie Laski nadal będą się nam podobać? DR HAB. ELŻBIETA PRZYBYŁ-SADOWSKA jest religioznawcą, wykładowczynią na UJ, autorką książek. Zajmuje się historią idei religijnych i chrześcijaństwa, w tym również historią Lasek. Autorka książki: „Triuno. Instytucje we wspólnocie Lasek”.

Źródło wody „Drzewa nie istnieją osobno ani samotnie. Tym, co je łączy, są korzenie” – Jerzy Zawieyski Poznałam Dzieło Lasek jesienią 1959 roku, z okazji odbywającego się w Domu Rekolekcyjnym ogólnopolskiego zjazdu studentów filologii klasycznej pod hasłem: „Sejmik zbuntowanych Mohikanów”. Moją fascynację tym, co tu odkryłam, można by nazwać po francusku „un coup de foudre”, to jest „miłością od pierwszego wejrzenia”. Miało jednak upłynąć jeszcze blisko dwadzieścia lat, zanim wróciłam tu „na dobre i na złe” w Święto Przemienienia Pańskiego roku 1978. To był rok trzech papieży: Pawła VI, Jana Pawła I i wyniesionego na Stolicę Piotrową w dniu 16 października Jana Pawła II. W międzyczasie przemierzyłam Europę wzdłuż i wszerz, czerpałam wodę z niejednego źródła. Żadna nie miała jednak dla mnie smaku szklanki wody podanej przez laskowską siostrę w gabinecie pod chmurką siostry doktor Katarzyny (Steinberg), pod rozłożystą lipą obok kaplicy Matki Bożej Anielskiej. Żadna nie miała aromatu kwasu chlebowego, jakim nas przyjmował w upalne dni na swej izabelińskiej „plebanii” – w kuchence raczej – ksiądz Aleksander Fedorowicz, dodając jeszcze sakrament pojednania i uśmiech.


trudno byłoby tak bez wahania wpisać do grona ludzi Lasek. A jednak On pisze: „Laski zawsze są w moim sercu i tak już pozostanie do końca mego życia. Serdecznie pozdrawiam. Przez krzyż do nieba”. To, czy Dzieło Lasek przetrwa, jest pytaniem szczególnie aktualnym dziś z uwagi na zbliżającą się setną rocznicę założenia zgromadzenia sióstr franciszkanek służebnic Krzyża. Wierzę mocno, że się ostoi, że pozostanie tym, czym było od początku: jednością w różnorodności, wspólnotą niewidomych, świeckich, księży i sióstr, wspólnotą ubogą, służebną i otwartą, za jaką tęsknił profesor Stefan Swieżawski, wspominając „pierwotne Laski”. „Niewidomi niosący z poddaniem się woli Bożej krzyż swego kalectwa powinni być apostołami wśród widzących, ślepych duchowo, nieznających Boga i dalekich od Niego na skutek niewiary i grzechu” – pisze Matka w Dyrektorium. Pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia siostry franciszkanki zastanawiały się w czasie Kapituły, czy mogą istnieć zakłady i szkoły dla niewidomych kierowane przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi bez udziału zgromadzenia. Pytałyśmy o to wiele osób w Laskach i poza Laskami. Odpowiadano na ogół, że szkoły państwowe na wysokim poziomie już są i będzie ich coraz więcej. Dodawano jednak: kto z tamtych dyplomowanych pedagogów nauczy naszą młodzież, jak żyć po niewidomemu, jak przyjąć w duchu wiary krzyż ślepoty, jak ukazywać własnym życiem „pierwszeństwo ducha”, czyli dokładnie to, o czym pisał francuski filozof – wielki przyjaciel Lasek – Jacques Maritain, choć nasi „mądrale z klasy III” nawet o Nim nie słyszeli. Kto im powie, jak matka Elżbieta Róża Czacka, że ślepota jest krzyżem, ale i zadaniem: „Niedołęstwo, kalectwo powołane do pełni dzieła Bożego. Potęga ducha – przeciwstawiona sile materialnej i brutalnej obecnego świata pogańskiego”. →

69 WIARA

Nigdy nie przekroczyłam progu izdebki matki Elżbiety Róży Czackiej za Jej życia. Widywaliśmy Ją z daleka, kruchą, słabiutką, milczącą lub recytującą różaniec, jakby już nieobecną. A przecież nikt tu w Laskach nie miał wątpliwości, że to Ona jest – w wymiarze ludzkim – fundamentem Dzieła, „które z Boga jest i dla Boga”. W Niej bije serce Matki, mocne serce Lasek. Ksiądz Władysław Korniłowicz – nasz Ojciec. Styl jego kapłaństwa w okresie dwudziestolecia międzywojennego nie miał zbyt wielu zwolenników. Charyzmatyczny duszpasterz – „łowca dusz”, ale jakiś „nietutejszy”. Z przekąsem mawiano o Nim: „nowinkarz z Zachodu”. „Szalony czy święty?” – pytali gorliwi skądinąd katolicy, których Zygmunt Serafinowicz, rodzony brat Jana Lechonia, znany z ciętego języka, zwykł określać mianem „animae naturaliter ND-cianae”. Matka Czacka – niewiasta mężna. Jakiej trzeba było wiary w sercu niewidomej Założycielki, by Jego właśnie wybrać na duchowego kierownika rodzącego się Dzieła Niewidomych, niepodobnego do żadnej instytucji charytatywnej czy szkolno-wychowawczej w kraju i za granicą. A poznała je wszystkie dokładnie, zanim zaczęła urzeczywistniać „swój własny” – Boży zamysł na polskiej ziemi. „Bóg dziwnymi drogami to Dzieło prowadzi, jego definitywnej formy nie mamy, ale może z czasem Bóg mu ją nada” – powie w jednej ze swych konferencji dla sióstr. Połączenie służby niewidomym fizycznie z wynagradzaniem za duchową ślepotę świata zaowocowało z biegiem lat powstaniem środowiska, które dla wielu ludzi poszukujących, dalekich od Boga, stało się znakiem, drogowskazem, punktem odniesienia, duchową ojczyzną. Ludzie Lasek. Nikt z nas do końca nie wie, kto do Lasek przynależy. Nawet ksiądz Władysław Korniłowicz zapewne nie wiedział, kto był rzeczywistym członkiem skupionego wokół niego „Kółka”. Napisał do mnie niedawno ktoś, kogo z racji przekonań religijnych, jak i zaangażowań społeczno-politycznych


70

Laski przesiąknięte są prawdziwym chrześcijaństwem.

Na pytanie zaś, czy zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża może się ostać jako wspólnota zakonna, bez Dzieła Triuno, bez całej tej ogromnej rzeszy ludzi, którzy do nas przychodzą, padała odpowiedź: „tak, ale”. Tak, ale to byłaby już zupełnie inna jakość, pusta rama bez obrazu, struktura chociaż kościelna, ale pozbawiona charyzmatu, który sto lat temu stał się jej kamieniem węgielnym. Która z nas chciałaby wstąpić do takiego zgromadzenia? Powiedział ktoś, że Laski to jakby Polska w miniaturze i mały Kościół domowy. Żadne trudności, ludzkie biedy, konflikty i podziały nie są nam obce. Znamy je nie tylko z prasy i mediów. Próbujemy ze zmiennym szczęściem stawiać im czoła wraz z niewidomymi i dla niewidomych, a w wymiarze najgłębszym: „Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie”. S. MARIA KRYSTYNA ROTTENBERG FSK jest filologiem klasycznym, absolwentką UWr i paryskiej Sorbony. Kierowniczka Ośrodka Ekumenicznego im. Jana XXIII „Joannicum”. Tłumaczka, eseistka, felietonistka.

Inteligenci w poszukiwaniu sensu „Istotną jest rzeczą, żeby słowo służyło prawdzie oraz miłości” – ksiądz Tadeusz Fedorowicz By odpowiedzieć na pytanie, czy katolicka inteligencja wciąż szuka swojego miejsca w Laskach, poczynić trzeba kilka dookreśleń. Inteligencja to w naszym rozumieniu ludzie służby, a więc działający bezinteresownie i odpowiedzialnie dla dobra wspólnego. Ludzie, którzy w swej aktywności poszukują inspiracji nie tylko w doświadczeniach życiowych, ale również w zmaganiach intelektualnych i duchowych. Jeżeli rozumieć inteligencję w sposób określony w Deklaracji Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, uchwalonej 19 kwietnia 2016 roku, to odpowiedź na pytanie o to, czy inteligencja jeszcze w ogóle istnieje, jest oczywiście twierdząca, bo to na przykład my, członkowie KIK, po prostu chcemy nią być. A przynajmniej naszym celem jest, aby swoim postępowaniem,

stosunkiem do życia, obowiązków i tym podobnych na takie miano zasłużyć. Chcemy tacy być, bo pragniemy w sposób jak najlepszy służyć wspólnocie, w której żyjemy, czyli społeczeństwu, a więc i Polsce, i Kościołowi. Określa to w pełni wspomniana Deklaracja KIK. Skoro się organizujemy, włączamy czynnie i odpowiedzialnie w działalność Klubu, to znaczy, że widzimy i odczuwamy taką potrzebę. A czy sami rzeczywiście jesteśmy potrzebni? Na pewno pragniemy tacy być: wchodzimy w różne środowiska, ażeby służyć radą, wiedzą i najrozmaitszą formą pomocy. Z Deklaracji KIK wynika, iż „do działania inspiruje nas spuścizna pozostawiona przez naszych założycieli – między innymi Jerzego Zawiejskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Stanisława Stommę, Jerzego Turowicza, księdza Jana Zieję. Czerpali oni z duchowości Lasek tworzonej przez Matkę Elżbietę Różę Czacką i księdza Korniłowicza oraz przez długoletniego ojca duchowego Lasek i przyjaciela KIK-u, księdza Tadeusza Fedorowicza”. To jest nasza, członków KIK, poważnie potraktowana deklaracja ideowa. Oznacza to, że pragniemy się jej trzymać, być jej wiernymi, stale na nowo rozpoznawać. Skoro podjęliśmy taką ideową decyzję, to już tylko z tego powodu możemy uważać, że właśnie w Laskach będziemy „szukać swego miejsca”. A co to oznacza, jak to się przekłada na nasze działanie, myślenie, naszą formację? Tu trzeba wymienić te wartości, które w Laskach dostrzegamy, a które właśnie mają wpływać na naszą formację. Laski stwarzają przestrzeń, w której możliwa jest pogłębiona refleksja intelektualna i duchowa. Każdy jej element przesiąknięty jest prawdziwym, dobrze pojętym chrześcijaństwem. Przebywa się tu w otoczeniu o niezwykłej estetyce: dominuje prostota, skromność, wykorzystanie piękna natury. Każdego urzeka atmosfera kaplicy, cmentarza. Zderzamy się z cierpieniem, które, okazuje się, może być przezwyciężone, a nawet być źródłem siły, stwarzać nieznane możliwości. Życie ludzi Lasek to służba człowiekowi, który potrzebuje


WIARA

71

pomocy w odszukiwaniu drogi, zarówno tej niewidocznej ze względu na brak wzroku, jak i w życiu duchowym. Obserwacja pracy zakonnic, ich postawa służby spełnianej z pogodą i radością, mobilizuje do naśladowania. Wydaje się, że dziś coraz bardziej potrzebna jest przestrzeń intelektualna i duchowa, w której może dojrzewać myśl, w której mogą się spotykać ludzie dobrej woli, gotowi stawać w prawdzie, przedstawiać swoje problemy, swój punkt widzenia zarówno przy rozwiązywaniu problemów moralnych, jak też związanych z wiarą. O tym, że Laski są nam potrzebne, że nam służą, kształtują nasze postawy, świadczy fakt, że ciągle tam w jakiś sposób jesteśmy obecni, że się tam spotykamy. Jeżdżą tam na rekolekcje zarówno starzy członkowie KIK-u, jak i młodzi małżonkowie czy nasza klubowa młodzież w ramach najprzeróżniejszych akcji i wolontariatu. Tu każdy jest ciepło przyjęty, znajduje akceptację. Wątpienie, stawianie pytań tu nikogo nie dziwi. W tej przestrzeni, jej atmosferze znajduje się na to wszystko miejsce. Można być we wspólnocie, a jednocześnie jest się tu traktowanym indywidualnie. Tu każdy człowiek jest ważny ze względu na swoje człowieczeństwo. Tu można uczyć się postaw potrzebnych w codziennym życiu. Tu dostrzegamy wzór służby. Uczymy się pokory.

ELŻBIETA ZIOŁKOWSKA jest sędzią Sądu Okręgowego w Warszawie w stanie spoczynku. KRZYSZTOF ZIOŁKOWSKI jest astronomem i wiceprezesem Klubu Inteligencji Katolickiej.

ZOFIA RÓŻYCKA facebook.com/zofiarozycka


72

Miriam z Nazaretu W życiu wielu kobiet Starego Testamentu widać pewną dynamikę działania i zarazem silne osadzenie w patriarchalnym układzie społecznym. Maryja w swoich działaniach temu systemowi się wymyka. Kroczy własną ścieżką.

Z KSIĘDZEM GRZEGORZEM MICHALCZYKIEM ROZMAWIA MACIEJ PAPIERSKI

PIOTR DEPTA-KLEŚTA

Co wiemy o początkach kultu maryjnego?

Nie mamy żadnych świadectw z czasów życia Maryi. Trzeba sobie jednak uświadomić, że jej kult jest pochodną kultu Chrystusa. W Nowym Testamencie wyraźnie widać, że Kościół pierwotny koncentrował się przede wszystkim na głoszeniu prawdy o Chrystusie umarłym i zmartwychwstałym. Wątek Maryi nie był nieodzowny w przekazie najważniejszych prawd wiary. Wydaje się na przykład, że święty Paweł niewiele wiedział o Maryi – nie ma w jego tekstach żadnych wzmianek na jej temat. Poza jednym fragmentem Listu do Galatów, w którym Paweł mówi, że Syn Boży, jak każdy człowiek, narodził się z kobiety, aby ludzie mogli stać się dziećmi Boga. Co ciekawe, jest to najwcześniejszy tekst odnoszący się do Matki Bożej. Kiedy zatem dostrzeżono jej znaczenie?

Świadomość jej roli była wtórna w refleksji pierwszych chrześcijan – zarówno tych żydowskiego pochodzenia, jak i tych, którym Ewangelię przyniósł Paweł. Stawiali oni raczej pytania dotyczące historii Jezusa i tego, w jaki sposób spełniają się w Nim obietnice dane przez Boga za pośrednictwem proroków. Tu właśnie trzeba szukać momentu przejścia do refleksji nad tym, kim była Jego Matka. W chronologicznie

późnych, bo powstałych na przełomie lat 80. i 90. I wieku, Ewangeliach Mateusza i Łukasza, w których poruszony został wątek dzieciństwa Chrystusa, widać wyraźnie, że namysł nad Jego postacią jest już ugruntowany. Sięganie do początków Jego historii nie jest jednak podyktowane wyłącznie ludzką ciekawością. Towarzyszą mu rozważania teologiczne. W tekstach poświęconych narodzeniu Jezusa, skonstruowanych w formie midraszy, czyli żydowskich opowieści religijnych, chodzi o to, żeby wyrazić prawdę, że to w Nim wypełniło się Pismo. Nie jest to ciekawostka w stylu opowieści znanych z apokryfów. Mateusz i Łukasz wkładają cały swój wysiłek w to, żeby pokazać, z jednej strony, boskie pochodzenie Jezusa, z drugiej zaś – Jego ziemską genealogię. A ta jest istotna, ponieważ dowodzi Jego zakorzenienia w ziemskiej historii, ukazuje realizm Jego człowieczeństwa. To ciekawe, bo zazwyczaj uważa się, że to rozważanie życia Maryi jest kluczem do zrozumienia misji Jezusa, a nie na odwrót.

Tak, jest rzeczywiście odwrotnie niż w owym pobożnym haśle: „przez Maryję do Jezusa”. Interesujące, że na jednym z kongresów mariologicznych sam Jan Paweł II przywołał tę znaną formułę, a potem dodał:


KATOLEW

73

„I, w jakiś sposób, przez Jezusa do Maryi”. Wydaje mi się, że to właściwa droga odkrywania tego, kim ona jest. Nie bylibyśmy przecież zainteresowani jej życiem, gdyby nie była matką Jezusa Chrystusa. Spojrzenie na Maryję przez pryzmat postaci Zbawiciela to jedno. Ale czy jej historia wpisuje się w ciąg sensów obecnych w Starym Testamencie? Nazywa się ją przecież na przykład „Nową Ewą”.

Można powiedzieć, że jej postać stoi w dość paradoksalnym kontraście do kobiet Pierwszego Przymierza. Większość z nich była całkowicie zdominowana przez mężczyzn. W ramach systemu patriarchalnego kobiety były im podporządkowane, a czasami nawet przez nich krzywdzone. Istnieją, oczywiście, wyjątki. Na przykład Debora, która dwanaście wieków przed Chrystusem została jedyną kobietą sędzią i która inspirowała Baraka do działań zbrojnych. Można też wspomnieć Judytę, przedstawianą zazwyczaj z głową Holofernesa i z mieczem w dłoni. Czasami zresztą one, a wraz z nimi także inne kobiety Starego Testamentu, są w typiczny sposób przywoływane, gdy mowa o Maryi. Pojawiają się także w rodowodzie Jezusa. Wspomniana jest tam na przykład Rut, która była Moabitką, a więc cudzoziemką. O niej myślimy głównie

w kontekście jej wierności teściowej, Noemi, za którą poszła do obcego kraju, by tam odkryć prawdziwego Boga. Pojawia się też Batszeba, niewymieniona nawet z imienia, lecz jako „ta od Uriasza” – wykorzystana przez króla Dawida. Można powiedzieć, że w życiu wielu spośród tych kobiet widać pewną dynamikę działania i zarazem silne osadzenie w patriarchalnym układzie społecznym. Maryja natomiast w swoich działaniach temu systemowi się wymyka. Kroczy własną, oryginalną ścieżką. W czym się to objawia?

Mowa zarówno o aspekcie teologicznym, ukazującym relację człowieka do Boga, jak i o aspekcie społecznym. Widać doskonale, że ta relacja jest szczególna, ale też że zachowanie Maryi uchybia w wielu momentach regułom ówczesnego społeczeństwa. U Łukasza, który początki życia Jezusa przedstawia z jej perspektywy – inaczej niż Mateusz, który czyni to z perspektywy Józefa – wyraźnie widać, że postawa i dojrzałość tej młodziutkiej dziewczyny wykraczają poza zastane ramy. Jest ona w stanie podjąć autonomiczny dialog z Bogiem. Anioł jest przecież tylko Bożym wysłannikiem, reprezentantem woli Najwyższego. Maryja, zdziwiona przecież i zaskoczona, zadaje świadome →


74

pytania, przyjmuje Bożą propozycję z wiarą i determinacją. Nie radzi się Józefa ani rodziców, nie pyta o zdanie rabina czy któregoś spośród lokalnych autorytetów. Sama podejmuje decyzję, która wprowadza radykalne zmiany w jej życiu. Nie ma żadnej wzmianki o jej wahaniu, a przecież Maryja decyduje o wspólnych losach: swoich i swojego męża. Nawet jeśli założymy, że ludzie w tamtym czasie i w tamtej kulturze wcześniej zaczynali dorosłe życie, wszystko to nadal jest zaskakujące w kontekście patriarchalnego społeczeństwa, o którym mówimy. Czy można zatem powiedzieć, że historia Maryi ma pewien potencjał emancypacyjny?

Posłużenie się pojęciem emancypacji byłoby chyba anachronizmem. Trudno przykładać dwudziestowieczne terminy do rzeczywistości sprzed dwóch tysięcy lat. Nie sposób jednak nie dostrzec, że Ewangelia mocno akcentuje prawdę o godności i podmiotowości kobiety. Miriam z Nazaretu jest partnerką w dialogu z Bogiem. Co więcej, w scenie zwiastowania zostaje ukazana jako sługa Boga. Bycie zaś sługą, w języku biblijnym, ma konotacje ze szczególną misją, wybraniem. Taki tytuł przysługuje wielkim postaciom Pierwszego Przymierza, na przykład Mojżeszowi. W Ewangelii, nie licząc Jezusa, tym mianem zostaje określona tylko Maryja. Wątki „emancypacyjne” niewątpliwie dostrzegalne są także tuż po zwiastowaniu, kiedy Maryja podejmuje dość zaskakujące działania. Będąc już w ciąży, sama wyrusza w drogę

do Elżbiety i Zachariasza. Wędruje ponad sto kilometrów przez góry, aby pomagać dwojgu starszych ludzi. Potem, w kontekście spotkania z nimi, wybrzmiewa „Magnificat”, utkany z motywów zaczerpniętych ze starotestamentalnych kantyków i mający – mówiąc dzisiejszym językiem – dość rewolucyjne przesłanie. Mowa w nim o godności człowieka, którą inni mogą zdeptać, ale o którą Bóg, w swojej wierności, upomni się i którą przywróci. „Magnificat” wydaje się godzić dwa obrazy Maryi: pokornej służebnicy i orędowniczki, która wiedzie lud ku wyzwoleniu.

W greckim tekście Ewangelii, w scenie zwiastowania, pada słowo „dulē” – „służąca”, a nawet „niewolnica”. Maryja bowiem nie „rusza z posad bryły świata”. W przeciwieństwie do wszystkich innych rewolucyjnych hymnów „Magnificat” głosi, że to Bóg wprowadzi nowy porządek, porządek miłości. Przemiany nastąpią z Jego inicjatywy. To on będzie strącał władców z tronu, bogatych odsyłał z niczym, a biednych karmił. To nie jest inicjatywa na miarę ludzką, ani też nie wychodzi od człowieka, który próbuje stworzyć nowy ład. Chociaż więc hasła, które niesie „Magnificat”, niejedna rewolucja mogłaby wziąć na sztandary, istotna różnica polega na tym, że tym, który dokonuje zmian, jest tutaj sam Bóg. Czy w opowieści o Maryi są jakieś wątki, które zostały niewystarczająco zaakcentowane, a które pozwoliłyby lepiej zrozumieć jej historię?


Łk 1,46-55 Wtedy Maryja rzekła: „Wielbi dusza moja Pana, i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej. Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię, a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia [zachowuje] dla tych, co się Go boją. On przejawia moc

ramienia swego, rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych. Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia. Ujął się za sługą swoim, Izraelem, pomny na miłosierdzie swoje, jak przyobiecał naszym ojcom na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki”.

W kulcie maryjnym przeszkodą dla wielu może być ukazywanie Maryi w oderwaniu od realiów normalnego życia. Jeśli będziemy patrzyli na nią wyłącznie jak na potężną Królową Nieba i Ziemi, to będziemy ją traktować jak kogoś wpływowego, kto jest nam życzliwy i kto, mówiąc kolokwialnie, może nam różne rzeczy pozałatwiać. Ale ginie nam wówczas z oczu bardzo ważny, a wyjątkowo podkreślany w posoborowej mariologii obraz Maryi, którą można i trzeba naśladować. Maryi fascynującej dzisiaj przykładem swojego życia. Nie potrafimy naśladować Królowej Nieba i Ziemi, możemy jednak naśladować Miriam z Nazaretu, idącą, w zaufaniu wobec Boga, przez swoje życiowe problemy i dramaty. Możemy widzieć ją w sytuacjach, które ją przerastają i których nie rozumie. Łącznie z tym najbardziej wstrząsającym momentem, kiedy stoi pod krzyżem swego Syna, a jej wiara, jak mówi Jan Paweł II w encyklice „Redemptoris Mater”, jest w głębokiej kenozie, w wyniszczeniu, mimo że to ona przecież, jako jedyna, przechowała w sobie do końca światło wiary. Wspominając to dramatyczne wydarzenie, Kościół mówi wręcz o jej współcierpieniu z Chrystusem.

zmierzyć się z tajemnicą odrzucenia jej Syna i z dramatem Jego męczeństwa. Jej historia pokazuje, jak krętą i wyboistą drogą prowadzi nieraz Bóg. Możemy patrzeć na nią jak na pierwszą uczennicę Jezusa – tę, która także poszukiwała – a to fascynująca perspektywa. Maryja wszystkim nam przetarła ten szlak.

KS. GRZEGORZ MICHALCZYK jest krajowym duszpasterzem środowisk twórczych, rektorem kościoła świętych Alberta i Andrzeja w Warszawie oraz wiceprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.

PIOTR DEPTA-KLEŚTA behance.net/piotrdepta

Co właściwie oznacza to dla zwykłego grzesznika?

Maryja może być szczególnie bliska właśnie tym, którzy zadają sobie trudne pytania, nie znajdując od razu odpowiedzi. Przecież ona także pytała, ku czemu to wszystko prowadzi, jaki jest sens zaskakujących wydarzeń, które przyszło jej przeżywać. Musiała

KATOLEW

75


76

Od Panienki z dworu do sprawczej Feministki Kult maryjny jest kulturowym źródłem wzorów kobiecości. Różne grupy społeczne konstruują postać Marii według własnego ideału, przeglądając się w tradycji ewangelicznej.

MAGDALENA ZOWCZAK HANNA MAZURKIEWICZ

K

iedy sięgam wyobraźnią do wydarzeń opisanych w Ewangeliach, zaczynają formować moje doświadczenia, nadawać im sens. Czy nie na tym polega siła kultu maryjnego, że przez wieki kształtował specyficzne doświadczenia kobiece, które nie znajdowały środków ekspresji w patriarchalnej kulturze? Myślę zwłaszcza o dwóch aspektach tego kultu, które pomagają zorganizować doświadczenie macierzyństwa i nadać mu jakość egzystencjalną: o macierzyństwie samotnym i o współodczuwaniu lub wręcz współcierpieniu z dzieckiem. Te dwa doświadczenia w sposób wyjątkowy łączą poziom cielesny – z duchowym, poziom społeczny – z indywidualnym, umożliwiając integrację osoby i inicjując proces, który Carl Gustav Jung nazwał „indywiduacją”, czyli faktyczną socjalizację jednostki. To dzięki niej tworzy się osoba jako istota społeczna, która może – przynajmniej czasami, a choćby i jeden raz w życiu – osiągnąć dystans w stosunku do własnych doświadczeń, nazwać je, czyniąc je zarazem przedmiotem twórczej interpretacji. Dzięki temu osoba, patrząc na inną osobę, przegląda się w niej, dostrzega w niej własne rysy, symptomy podobnych, siostrzanych doświadczeń. „Dla związków społecznych zachodzących w świecie ludzi sprawą rozstrzygającą jest wymienialność punktów widzenia wyznaczających perspektywę”, to znaczy „wzajemność perspektyw” – pisał Helmut Plessner. Ewangeliczne obrazy mają moc inicjowania wzajemności i przenoszenia jej na otoczenie.

W kontekście religijnym integracja osoby w efekcie dwóch wspomnianych doświadczeń, samotnego macierzyństwa i współcierpienia z dzieckiem, umożliwia wgląd w ich mistyczny charakter i nadawanie sensu życiowym przypadkom. Te dwa aspekty wrażliwości maryjnej znajdują wyraz w ikonografii chrześcijańskiej oraz w jej ludowych odmianach. Maria bywa w wyobraźni religijnej Córką Boga, co w sposób wyraźny przejawia się w ludowym katolicyzmie. Nie spotkałam się w nim z przedstawieniem jej jako wątpiącej na wzór Sary, matki Izaaka, jak to bywa w folklorze wyrosłym w kręgu prawosławia (według niektórych rosyjskich i serbskich legend Maria nie wierzyła, że urodzi Mesjasza, za co została upomniana). Może to wynikać z silniejszego oddziaływania na tradycję prawosławia Biblii Pierwszego Przymierza, które zbiegło się z patriarchalnymi wzorami kultury. W ludowym polskim katolicyzmie Marię, Córkę Boga, określa ostatecznie jej zbawcze fiat: „Niech tak się stanie”. W nim właśnie jej służba znajduje najwyższą wartość. Matka Boska z rozwianymi włosami W tomie „Krakowskie” Kolberga, we fragmencie poświęconym wierzeniom religijnym, opis zaświatów przedstawia zasiadającego na tronie w niebieskim dworze Boga Ojca, który „trzyma na kolanach Najświętszą Panienkę niepokalaną Bożą Rodzicielkę, a w ręku ma berło i kulę świata. Po prawej stronie Boga Ojca siedzi z krzyżem i barankiem Syn Boży Jezus Chrystus, Zbawiciel i Odkupiciel świata. Ponad niemi wznosi się w światłości Duch Święty jako gołąbek bieluchny”. Bez względu na to, co pominęła i ulepszyła Antonina Konopczanka, która spisała „z ust ludu krakowskiego” zamieszczone przez Kolberga materiały,


KATOLEW

77

jest mało prawdopodobne, żeby z własnej inicjatywy posadziła Matkę Boską na kolanach Ojca, dopełniając trynitarny obraz jego aspektem żeńskim. W Rosji i na Słowiańszczyźnie południowej – w obszarze Slavia Orthodoxa – analogiczna ikona Ojcostwa pomija Matkę, przedstawiając dziecięcego Syna na kolanach tronującego Ojca. Z kolei protestantyzm, eliminując kult maryjny w imię oczyszczenia wiary, zignorował jego znaczenie dla relacji społecznych, budując je w sposób świecki i racjonalny w ramach projektu oświeceniowego. Było to i pozostaje niewątpliwym osiągnięciem kulturowym, stworzyło jednak niedostatek w relacji między ciałem a duszą i duchem, których nie może wypełnić racjonalna organizacja, budująca równouprawnienie metodami politycznymi. Ewangeliczne ojcostwo Józefa ma charakter społeczny. Właściwie ojcostwo w ogóle ma przede wszystkim charakter społeczny, dlatego znacznie trudniej je zintegrować w ramach osobowego męskiego doświadczenia. Dlatego macierzyństwo Marii jest samotne

(o czym często wspominają kolędy) i może w ogóle jest takie zawsze w opisanym tu, egzystencjalnym znaczeniu. Trudno to wyrazić prostym językiem, bez treningu w żonglowaniu abstrakcyjnymi pojęciami, a jednak czasami się udaje. Cytuję fragmenty narracji zarejestrowanych w początkach lat 90., których autorkami były Polki z Wileńszczyzny, wiejskie gospodynie: „Matka Boska lubi tych dziewcząt, co mają dziecko bez ojca. To słyszałam, że ona na tych bardzo miłuje się […], że to jej koleżanki dziewczyny, co mają dzieci bez ojca. Matka Boska miała dziewczyną Jezusa, to ona tych dziewcząt miłuje”. „Jak panienka chce urodzić, to Matka Boska z rozwianymi włosami biegnie, nie czesze się, aby dopomóc. […] Jeżeli już zaczęła rodzić kobieta, która ma męża, to Matka Boska nie spieszy, żeby do niej biegać, ona rozczesze włosy, zaplecze sobie kosy, wtenczas idzie na pomoc do tej kobiety, a kiedy rodzi dziewczyna, to ona znaczy biedna, nie ma komu jej żałować, każdy na niej krzyczy, że ona taka, dlaczego ona bez męża ma dziecko, to Matka Boska jej bardzo →


78

Eliminując kult maryjny w imię oczyszczenia wiary, protestantyzm zignorował jego znaczenie dla relacji społecznych.

żałuje, włosów już nie zaplata, tylko rozczesuje, poczesze, i już nie ma czasu zapleść kosy, już prędko tylko chustą okrywa się i leci na ratunek tej panny, bo ona rodzi, bo i ona panną rodziła syna swego”. Czysta radość życia Ikonografia jest świadectwem wyobraźni religijnej, a zarazem ją formuje i inspiruje, gwarantując ciągłość tradycji (właśnie tak, jak w definicji religii Clifforda Geertza: symbole czegoś stają się symbolami dla czegoś: samotne macierzyństwo i współcierpienie Marii z Chrystusem nadają sens samotnemu macierzyństwu i cierpieniu kolejnych pokoleń matek). Ikonografia wspomaga i inspiruje również interpretacje wydarzeń biblijnych adaptowanych w różnych tradycjach chrześcijańskich, odmiennych od oficjalnej teologicznej wykładni. Chciałabym zwrócić uwagę na dwa typy ikonograficzne, wschodni i zachodni, które stanowią własne symetryczne odpowiedniki w sposobie przedstawienia relacji między Matką i Synem: „Zaśnięcie Bogurodzicy” oraz „Pietę”. Pierwszy z nich przedstawia Chrystusa trzymającego na rękach maleńką duszę Marii w postaci zawiniętego w powijaki niemowlęcia, a w innym wariancie – dziewczynki w długiej sukience. Poniżej ciało Jego Matki leży na marach otoczonych wianuszkiem apostołów, którzy towarzyszą jej w zasypianiu. Drugi przedstawia Marię trzymającą w ramionach ciało swego Syna, które zdjęto z krzyża. Jest martwy, ma cierniową koronę na głowie i widoczny zarost. Ale w ramionach matki staje się dzieckiem, jego ciało w stosunku do jej ciała zostaje nieproporcjonalnie i wbrew sakralnej hierarchii

pomniejszone. Jaki sens kryje się za tą zmianą proporcji, za tym pomniejszeniem? Czy matka wspomina czas jego dzieciństwa, kiedy go do siebie przytulała, uciekając do Egiptu? Czy śni proroczy sen o śmierci syna i ogląda oczyma duszy to, co się dopiero wydarzy i co rzeczywiście stanie się jej doświadczeniem? Popularna apokryficzna modlitwa „Sen Najświętszej Marii Panny”, która odpowiada przedstawieniu „Pietà corpusculum”, wybiera tę drugą możliwość. Pozostaje w tym w zgodzie z interpretacją historyka sztuki Lecha Kalinowskiego, który tak właśnie odczytał sens tego przedstawienia. Ukształtowane po 1300 roku, jest charakterystyczne dla katolickiego sensualizmu. W Polsce jego spektakularnym przykładem jest czternastowieczna rzeźba w Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Oborach, wielokrotnie kopiowana przez wiejskich rzeźbiarzy. W przeciwieństwie do ikony „Zaśnięcia”, „Pietà” jest przedstawieniem nieobecnym w tradycyjnej ikonografii prawosławia (dominuje tu obraz „Opłakiwania”, który ukazuje Chrystusa złożonego na kamieniu namaszczenia). Dwa wspomniane aspekty kultu maryjnego, nawiązujące do idei współcierpienia i współodkupienia, nie wyczerpują jego integracyjnego potencjału wobec kobiecej tożsamości. Mógłby on ugrzęznąć w cierpiętnictwie i moralistyce, gdyby nie czerpał siły z Magnificat. To czysta radość życia, pełna wdzięczności dla Stwórcy, stanowi źródło siły wrażliwości maryjnej. „Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. […] Gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny, święte jest Jego imię” (Łk 1,46-47.49).


Odwołuję się do tradycji, ale można też wskazać ślady współczesnej żywotności wyobraźni maryjnej w oderwaniu od religii. Jej symptomem są kolekcje „Maryjek” we współczesnych wnętrzach domów. W końcu w przeszłości podobno nawet czarownicy nie wyrzekali się Marii, widząc w niej swą ostatnią deskę ratunku – „Ucieczkę grzeszników”, a tradycja ludowa i szlachecka są tu zgodne, o czym świadczy historia mistrza Twardowskiego: niesiony do piekła został porzucony przez diabła, kiedy komponował Godzinki o Narodzeniu Najświętszej Marii Panny. Przy okazji warto zauważyć, że wrażliwość maryjna w wyjątkowy sposób łączy w Polsce elitę z ludem i miasto ze wsią. O Matce Boskiej niewierzących pisał niedawno sugestywnie ojciec Jacek Salij, omawiając między innymi przypadek Mickiewiczowskiego Konrada. Przytaczał również fragmenty wierszy maryjnych Teodora Bujnickiego i księdza Jana Twardowskiego, wskazując teologiczne podstawy kreślonych przez nich wizji. Zgadzam się z ojcem Salijem, ale uderzyło mnie, że wszystkie przywoływane przez niego przykłady dotyczą mężczyzn. Chciałabym więc tym bardziej pozostać w kręgu religijności kobiecej. W ramach feminizmu krytycznego, w eseju o wymownym tytule „Twórcze odgrywanie Matki Polki i Matki Boskiej. Religia a symbolika macierzyńska w Polsce”, Agnieszka Kościańska przywołuje fundamentalne maryjne fiat jako wyraz „duchowej sprawczości”, przekształcając sens tego terminu w przekładzie z dyskursu antropologii zachodniej do polskiej. Znaczenie sprawczości w języku feministycznym – pisze

Kościańska – koliduje z doświadczeniem osób, „które wierzą w istnienie duszy oraz Boga i biorą to pod uwagę w swych wyborach życiowych, podporządkowując się zasadom wykraczającym poza doczesność”, i które w związku z tym nie są autonomiczne. Tymczasem kobieta, która postrzega siebie jako narzędzie Boga, zyskuje moc i autorytet duchowy, które pozwalają jej przekraczać ograniczenia płci kulturowej; zyskuje, krótko mówiąc, „sprawczość duchową”. Tym aktem kulturowego przekładu Agnieszka Kościańska lokuje swoją interpretację w aktualnym nurcie zachodniej antropologii religii, który podstawowym pojęciem uczynił embodiment – wpisanie w ciało praktyk religijnych wraz z performansem. „Odgrywanie Matki Boskiej” w opozycji do, jak pisze Kościańska, „Boga-mężczyzny” to polityczna, ziemska gra, z której ulotniła się transcendencja. Upłciowienie sacrum, które kiedyś intrygowało i śmieszyło etnologów jako przejaw (i kwintesencja) „ludowego sensualizmu”, zostało włączone w dyskurs antropologii feministycznej, w którym religia ucieleśniona sprowadza się do jej przejawów materialnych i społecznych. Sensualizm uległ przemieszczeniu: z przedmiotu analizy stał się cechą dyskursu praktykowanego przez feministki. Jednak w kontekście religijnym sprawczość Marii nie jest tylko duchowa, lecz również cielesna – integruje duszę i ciało. Na podobieństwo umęczonej chłopki Kult maryjny jest traktowany jako kulturowy „fantazmat” kobiecości, zasobnik jej wzorów. Kolejnym wzorem z tego zasobnika jest według Agnieszki →

79 KATOLEW

Sacrum i gender


80

Kościańskiej interpretacja Marii jako jednej z Osób Trójcy Świętej w ludowych apokryfach. Takie wierzenia, odnotowywane w przeszłości przez etnografów, uchodziły za przypadkową projekcję Świętej Rodziny. Mogły być jednak przykładem adaptacji idei „Ziemskiej Trójcy”, odrzuconej około połowy XVIII wieku przez papieża Benedykta XIV. Wśród zabytków z przełomu późnego średniowiecza – pisze Ryszard Knapiński – pojawił się typ ikonograficzny zwany Powrotem Świętej Rodziny z Egiptu, „określany niekiedy też jako «Spacer Świętej Rodziny»”. Popularnym przedstawieniem tego typu jest obraz w kaliskiej kolegiacie świętego Józefa: „Maryja z Józefem prowadzący za rękę idącego pośrodku Jezusa stanowią Trójcę Ziemską, symetrycznie ponad nimi wznosi się Gołębica Ducha Świętego i Bóg Ojciec. Obraz ten, oglądany pionowo, demonstruje Trójcę Świętą, określaną w tym przypadku jako Trójca Niebiańska”. Od wyobrażenia Matki Boskiej – Panienki z dworu, które wprowadził w latach 30. ubiegłego wieku Stefan Czarnowski (w założycielskim dla antropologii religii w Polsce eseju „Kultura religijna ludu polskiego”), do sprawczej Feministki, która swoim fiat zbawia świat, w dyskursie Agnieszki Kościańskiej, różne grupy społeczne i środowiska konstruują postać Marii według własnego ideału kobiecości, przeglądając się w ewangelicznej tradycji maryjnej. „Dlaczego tyle jest świąt maryjnych i ich nazw: Zielna, Siewna, Roztworna albo Częstochowska, Ostrobramska, Licheńska?” – pytałam pewną gospodynię w trakcie moich wczesnych, studenckich badań etnograficznych gdzieś na wschodzie Polski, na pograniczu katolicyzmu i prawosławia. Odpowiedziała po namyśle, że zwykły człowiek ma imieniny tylko raz w roku, a Matka Boska jest tak ważna, że obchodzi je wielokrotnie. Nadawanie wizerunkom maryjnym rysów osób bliskich, a także nakładanie na maryjne przedstawienia

symboli wspólnot etnicznych czy narodowych w dramatycznych chwilach historycznych przełomów, wyraża jej misję pośredniczki, która łączy idealny orbis exterior – ewangeliczne uniwersum – zawierający lepszy obraz nas samych, z konkretnymi doświadczeniami naszego codziennego życia. Umożliwia przekraczanie ich w nagłym olśnieniu, że wszystko, co ważne, dzieje się przecież tu i teraz. Tej praktyce modelowania nie oparł się i sam Stefan Czarnowski, tworząc rzekomo ludowy wizerunek Najświętszej Panienki zgodny z estetyką salonową przełomu wieków, tak jak ją ukazał w swoich podziwianych w Wiedniu rycinach Piotr Stachiewicz: litościwą panienkę z dworu, wstawiającą się u swego ojca gospodarza za swoimi dziećmi – zinfantylizowanymi chłopami. Chociaż i w opisie Czarnowskiego Maria odgrywa rolę Córki Boga, to jednak przypomina bardziej dziewczęta z rycin Andriollego czy Grottgera niż prawdziwie ludowe rzeźby, którym za modele służyły umęczone cierpieniem i pracą chłopki. Kreatywność spełniona „Dziewczyna z Nazaretu, która na całym świecie przybrała wiele obliczy i imion, by przybliżyć się do swoich dzieci, niech wstawia się za każdym z nas i pomoże nam opiewać wielkie dzieła, jakich Pan dokonuje w nas i poprzez nas” – napisał Papież Franciszek w Orędziu na Światowe Dni Młodzieży o Maryjnej sprawczości. Dla określenia tej wzajemnej formacji Czesław Hernas, znawca baroku i kultury staropolskiej, rozważając udane i nieudane formy procesu adaptacji kulturowej katolicyzmu na polskiej wsi, ukuł termin „symbolika paraleliczna”. Za jego spełnienie uznał pastorałki – „pieśni pozadogmatyczne, choć z drugiej strony nie można się zgodzić, by nie były one modlitwami. Są to tylko inne konwencje wypowiedzi modlitewnej”, zbudowane według wzorów zaczerpniętych z pieśni


których nie da się wyrazić słowami, sposób obchodzi się z ciałem kobiety, która Go urodziła i która była przy Jego śmierci. […] Z drugiej strony, to ciało nie może nie być traktowane jako symbol jego więzi z naturą. […] Okazując czułość i szacunek ciału Matki, Jezus mówi mi: «segreguj śmieci», «zakręcaj wodę, gdy myjesz zęby», «nie kupuj butelkowanej wody» i tak dalej”. Justyna Bargielska, podobnie jak to się dzieje w kolędach i pastorałkach, bawi się elementami bliskiego otoczenia i praktykami życia codziennego, łączy je z orbis exterior, tworząc poetycką „wiedzę konkretu”, jak ją określał Lévi-Strauss, aż zaczyna przez owe elementy i praktyki przeświecać delikatne światło nie zaświatowej, ale naturalnej cudowności tego świata. To w tym punkcie dobra nowina niesie również przesłanie ekologiczne wobec wpisanej w świat Ewangelii, której głoskami są wszystkie stworzenia, a utrata choćby jednego z nich oznacza zagubienie cząstki Boskiej tajemnicy.

PROF. DR HAB. MAGDALENA ZOWCZAK wykłada antropologię religii i teorie kultury w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW. Zajmuje się badaniami kultury religijnej. Opublikowała między innymi monografię „Biblia ludowa. Interpretacje wątków biblijnych w kulturze ludowej” (2000, 2013).

HANNA MAZURKIEWICZ sytuacje.zespolwespol. org

81 KATOLEW

popularnej. Pastorałki – pisze Hernas – tworzą poliptyk, którego głównym obrazem jest „miłosny dramat ubogiej matki, najczęściej, prawie z reguły, dramat niemy, zawarty w opisie sytuacji i w doborze sytuacyjnych realiów. Wszystko inne łącznie ze świętym Józefem – stanowi tylko otoczenie motywu centralnego, dowolnie – poza świętym Józefem – modyfikowane, czasem wysuwane na plan pierwszy lub nawet jedyny plan pierwszy (sceny pasterskie), ale nawet wówczas całość relacji toczy się wokół domyślnej tylko (na przykład zwiastowanej przez anioła) osi centralnej. Oś tę stanowi zawsze dramat ubogiego macierzyństwa. Świętemu Józefowi pastorałka przeznacza rolę drugorzędną, mniejszą niż pasterzom”. Wzajemne modelowanie ewangelicznego orbis exterior i konkretnej ludzkiej rzeczywistości, czyli mechanizm często krytykowanego sensualizmu, można dostrzec jako rys pokrewieństwa, który łączy pastorałki z poezją spraw drobnych księdza Jana Twardowskiego. Ostatnio odkryłam jej swobodne, spektakularne przejawy w „Kalendarzu kreatywnej katoliczki” Justyny Bargielskiej – refleksjach wokół święta „Zaśnięcia” Marii. Rozpoczynają je informacje o nasionach wysiewanych przez autorkę pod koniec kwietnia. O „Zaśnięciu” zaś pisze ona: „Matka Boska Zielna to obraz kreatywności spełnionej. Tradycja mówi dobitnie: rozejrzawszy się po malowanych zbożem rozmaitem sierpniowych polach południowego Podlasia, Matka Boża, zwana w niektórych krajach chrześcijańskich wręcz Owocową, a w Czechach wręcz Korzenną, uznała, że sprawy mają się dobrze, ludziom nie zabraknie ani chleba, ani satysfakcji z jego pieczenia, proces dobiegł końca, jest zmęczona, więc idzie spać”. „Kreatywne spełnienie” towarzyszy integracji duszy z ciałem: „Z jednej strony, Bóg pozwala mi się przyglądać, jak w niesłychany, pełen czułości i szacunku,


82

Ta, Która Jest

1959

1981

1991

przychodzi na świat na Brooklynie

wstępuje do Zgromadzenia Sióstr Świętego Józefa

jako pierwsza kobieta broni doktorat z teologii na Katolickim Uniwersytecie Ameryki

obejmuje stanowisko profesorki teologii na Uniwersytecie Fordham

EMILIA JANASEK

K

im jest Bóg? Jaki On jest? Jak należy Go przedstawiać? Każda wspólnota religijna udziela na te pytania odpowiedzi, które kształtują jej tożsamość i organizują życie społeczne jej członków. Jakie znaczenie dla teologii oraz dla funkcjonowania Kościoła i społeczeństwa ma fakt, że w tradycji chrześcijańskiej o Bogu mówi się tylko w rodzaju męskim i że przedstawia się go wyłącznie za pomocą męskich figur? Czy ten sposób opisywania Absolutu jest jedynym właściwym i jedynym zgodnym z objawieniem? Te właśnie pytania znalazły się w centrum refleksji Elizabeth Johnson, amerykańskiej zakonnicy katolickiej i zarazem jednej z najwybitniejszych współczesnych teolożek feministycznych. Kiedy niespełna osiemnastoletnia Johnson wstępowała do zgromadzenia Sióstr Świętego Józefa z Le Puy w Brentwood na Long Island, nic nie wskazywało na

2007

1941

ELIZABETH JOHNSON

publikuje wpływową i kontrowersyjną książkę „Quest for the Living God”

to, że czeka ją taka przyszłość. W tym czasie liturgię sprawowano po łacinie, teologii nauczali wyłącznie mężczyźni, od sióstr wymagano przede wszystkim pokory i posłuszeństwa, a feminizm był w łonie Kościoła ciałem obcym. W latach 70. Johnson ukończyła studia teologiczne, a w 1981 roku jako pierwsza kobieta uzyskała tytuł doktora na Wydziale Teologii Katolickiego Uniwersytetu Ameryki w Waszyngtonie. W jej biografii motyw „bycia pierwszą kobietą w historii, która…” pojawi się jeszcze kilkakrotnie. Wielokrotnie też musiała Johnson mierzyć się z oskarżeniami o nieortodoksyjność ze względu na feministyczny wydźwięk głoszonych przez nią tez. W 2007 roku, po wydaniu książki zatytułowanej „Quest for the Living God”, spotkała się na przykład z obiekcjami ze strony Komitetu ds. Doktryny Episkopatu USA. Teolożka rzeczowo odpowiadała na stawiane jej zarzuty, nie wycofała się ze swoich twierdzeń i do dziś jest przekonana, że służą one budowaniu bardziej sprawiedliwego świata. Prace Johnson wzbudzają jednocześnie entuzjazm i prowokują ostrą krytykę. Są szeroko dyskutowane


doświadczenia bycia na obraz Boży bez zaprzeczania swojej płciowej tożsamości, służy to bowiem afirmacji ich ludzkiej godności. Pisząc o Trójcy, teolożka wychodzi od biblijnej figury Mądrości i proponuje nazwy „Ducha-Mądrości”, „Jezusa-Mądrości” i „Matki-Mądrości” oraz imię „Ta, Która Jest”. Taka modyfikacja starotestamentowego imienia Boga jest według niej uprawniona ze względów teologicznych i konieczna ze względów egzystencjalnych. Do opisu relacji zachodzących między osobami boskimi Johnson posługuje się metaforą przyjaźni, a w ich komunii widzi wzór dla wspólnoty Kościoła. Wykazuje ponadto, że w historii chrześcijaństwa kobiece cechy Boga zostały przypisane Maryi, co stworzyło opozycję: surowy i sprawiedliwy Ojciec – czuła i miłosierna Matka. Przywracając Bogu kobiecy wymiar, Johnson dokonuje odbóstwienia Maryi i obdarza ją tytułami „przyjaciółki Boga” oraz „prorokini we wspólnocie świętych”. W tym roku autorka „She Who Is” kończy 76 lat, nie przestaje jednak publikować i wykładać. W ciągu jej życia w teologii zaszło wiele zmian. W Ameryce obecność kobiet w dyskursie teologicznym jest dziś czymś oczywistym, a książki Johnson stały się klasyką. Wciąż jednak próba połączenia teologii i feminizmu kojarzy się niektórym co najmniej podejrzanie.

83 KATOLEW

i to nie tylko w środowisku akademickim. Spośród jej licznych publikacji najważniejsze są trzy – wciąż niewydane w Polsce – książki: „She Who Is” (o Trójcy Świętej), „Truly Our Sister” (o Maryi) i „Quest for the Living God” (o współczesnych wizjach Boga). Zamiast powielać utarte formuły Johnson ma odwagę krytykować zastaną rzeczywistość Kościoła jako skażoną patriarchatem i seksizmem, niesłużącą ani Bogu, ani człowiekowi. Punktem wyjścia jej refleksji jest zdefiniowanie doświadczenia kobiet, które polega na poczuciu wykluczenia ze sfery symboliki religijnej. Johnson twierdzi, że przyczyną tego doświadczenia jest fakt określania Absolutu prawie wyłącznie za pomocą nazw rodzaju męskiego. W liturgii, w nauczaniu Kościoła i w teologii nie istnieje alternatywa dla imion „Ojciec”, „Syn” i „Duch Święty”, co prowadzi do literalnego ich odczytywania oraz do kojarzenia boskości z męskością. Nieobecność kobiecych obrazów Boga prowadzi, z jednej strony, do utrwalenia poddaństwa kobiet, z drugiej zaś – do deformacji obrazu Absolutu. Johnson proponuje reguły, które powinny kształtować dyskurs teologiczny. Przede wszystkim należy pamiętać o tym, że Bóg jest dla człowieka niepojęty, dlatego też żadna nazwa czy formuła teologiczna nie może w pełni wyrazić misterium boskości. W związku z tym wszystkie teologiczne pojęcia, w tym także tradycyjne imiona Boga, nie mają wartości absolutnej, lecz są metaforami, których nie można rozumieć literalnie. Język religijny rządzi się bowiem zasadą analogii, która uzasadnia konieczność nazywania Boga wieloma imionami. Johnson wskazuje na pluralizm biblijnych obrazów odnoszących się do Stwórcy. Wśród nich znajdują się także te związane z kobiecością (między innymi: Ps 131,2-3; Iz 66,13; Oz 13,8). Kolejną przesłanką świadczącą o możliwości odnoszenia kobiecej symboliki do Absolutu jest prawda o stworzeniu kobiety i mężczyzny na obraz Boga, z której wynika przekonanie o równej godności obydwu płci. Według amerykańskiej teolożki to, co żeńskie, może wyrażać boskość na równi z tym, co męskie, będąc w tym samym stopniu adekwatne i nieadekwatne. Johnson uważa, że kobiety potrzebują


84

Niech to miejsce mówi samo za siebie Ten teren jest teraz baśniowo piękny. Stanowi idealne miejsce do niedzielnych spacerów. To nieokiełznana, dzika przyroda. Czysty hołd dla życia, triumf nad śmiercią. Wiedza o tym, co kryje się pod spodem, wywołuje różne reakcje: od obojętności, przez zdziwienie, po wstrząs.

Z DR HAB. ROMĄ SENDYKĄ ROZMAWIA MARIA CZAPUTOWICZ Od kilku lat angażuje się pani w projekty dotyczące przestrzeni byłego obozu na terenie Płaszowa. Czym jest to miejsce i jego historia?

To, czym był obóz, dziś wiemy dość dokładnie. Znamy dokumenty, zeznania, daty. Został założony jeszcze po to, żeby przenieść tam ostatnich zdolnych do pracy ludzi z getta krakowskiego po jego likwidacji. Początkowo działał jako obóz pracy przymusowej, dopiero w ostatnim roku, od stycznia 1944, był obozem koncentracyjnym. Równolegle istniał w jego obrębie obóz pracy wychowawczej dla Polaków. Niedaleko zaś Niemcy otworzyli w kamieniołomie Liban osobny karny obóz pracy dla Służby Budowlanej (Baudienstu). Dziś to na pierwszy rzut oka jeden obszar – o podobnej strukturze geologicznej i przyrodniczej. Lecz ten dziki park kryje ślady po zespole miejsc skrajnej wojennej przemocy. Niejasna jest więc jego topografia, nieczytelna jest skrywana tu pod roślinnością historia, nieprecyzyjna w końcu jest nazwa, którą najczęściej się posługujemy. Płaszów to teren wokół linii kolejowej, na północ od obozu, a obóz faktycznie leży w obszarze administracyjnym Woli Duchackiej. Powinnyśmy więc mówić o KL Plaszow. Natomiast faktycznie, praktyka językowa krakowian wytworzyła już taki skrót myślowy: co poniekąd świadczy o wydobywaniu się tego miejsca z niepamięci. Różne środowiska, także artystyczne, powoli zaczynają przypominać o historii Płaszowa, zmieniać jego wizerunek i przestrzeń wokół.

Wokół Płaszowa rzeczywiście dzieje się coraz więcej, jakby zaczynał działać efekt kuli śnieżnej. Analogiczne

zjawisko miało miejsce na warszawskim Muranowie, który – odkąd zaczął zwracać uwagę naukowców – zyskał wsparcie artystów, pisarzy czy też aktywistów, stał się miejscem znaczącym dla rozumienia przeszłości Warszawy. Płaszów – mam nadzieję – zaczyna funkcjonować w podobny sposób. Co roku pojawiają się kolejne projekty naukowe, popularyzujące, artystyczne: o pamięć o tym terenie zaczęło dbać Muzeum Historyczne. Właściwie co roku od 2010 – odkąd obserwuję wydarzenia wokół KL Plaszow – pojawiają się coraz to nowe wypowiedzi artystyczne. W tym roku można było zobaczyć projekt Diany Lelonek pokazywany w ramach Miesiąca Fotografii w Galerii Re MOCAK-u („Liban i Płaszów – nowa archeologia”) i wystawę „Pozdrowienia z Płaszowa” Jasona Francisco, będącą częścią alternatywnego dla Festiwalu Kultury Żydowskiej FESTIVALT-u. Na czym polegały te projekty?

Diana Lelonek przeszukała obszar poobozowy na krakowskich Krzemionkach – znalezione przedmioty fotografowała lub wystawiła w gablotach. Obiekty od amonitów po ładowarkę Apple’a wyznaczają szeroki horyzont czasowy, który uzmysławia, jak krótką wyrwą w tym długim trwaniu był czas Zagłady. Obiekty zgromadzone na wystawie – nieokreślonego pochodzenia, czasem trudne do nazwania – niełatwo zrozumieć. Na wpół poddane rozkładowi, porośnięte przez pleśń i mchy, są hybrydami: złożonymi organizmami pół żywymi-pół martwymi, kumulują w sobie różne funkcje, nie dając pewności, czy mamy do czynienia


‹ Ryc 1: Jason Francisco, Time in Płaszów, 2013

A jaka jest pani rola w tych działaniach?

Oprócz tego, że analizuję Płaszów teoretycznie, jako szczególną przestrzeń, to próbuję zrozumieć, jak jest pamiętany. Zajmują mnie działania krakowian, nie tylko samo miejsce. Bardzo chętnie pracuję z artystami, ponieważ jestem przekonana, że często niezwykle trafnie diagnozują problemy – dla których

jeszcze nie znaleziono odpowiedniego języka – by mogły stać się przedmiotem wspólnej rozmowy. To idzie w parze z obecnym trendem w humanistyce, który można określić terminem art-based research. Chodzi o założenie, że sztuka może stać się narzędziem badawczym. Poza tym, że pisuję o Płaszowie naukowo z różnych perspektyw badawczych, wraz ze studentami organizuję również akcje skierowane do szerszej społeczności. Dlaczego dbacie o pamięć tego miejsca?

Właśnie – dlaczego, skoro to tylko jeden z bardzo wielu obozów? Według szacunków Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie takich miejsc „po getcie” czy „po obozie” jest w Europie 42 500. To olbrzymia liczba i w tym kontekście KL Plaszow jest tylko jednym z wielu obiektów. Wszystkie one są reprezentowane przez Auschwitz-Birkenau – miejsce pamięci i muzeum, które z wiadomych przyczyn ma najpełniejsze środki do przekazywania dziś opowieści o ludobójstwie. To jest ten obóz, który kumuluje znaczenie wszystkich obozów założonych przez narodowy socjalizm i jako jedyny figuruje na liście dziedzictwa UNESCO. Można powiedzieć, że siła oddziaływania tego miejsca ma konsekwencje dla innych mu pokrewnych obiektów – będą już tylko „pośledniejszym, gorszym przykładem” absolutnego okrucieństwa Auschwitz-Birkenau. Inne miejsca, zwłaszcza takie, które znajdują się niedaleko, w jego kontekście stają się → poniekąd niewidoczne.

85 KULTURA

z zabytkiem, czy śmieciem. Lelonek uwypukliła podstawowy kłopot poznawczy odwiedzającego takie zapomniane miejsca po przemocy, jak to po KL Plaszow: co jest tu historyczne? Czemu się przyglądać z uwagą? Ile jeszcze kroków można zrobić jako turysta? Czy rzeczy obecne w tym obszarze są jego świadkami? Czy coś komunikują? Czy – gdy zostają zasiedlone przez organizmy żywe – przekształcają się w, jak to ujęła artystka, „żywe rzeczy”, pokrewne w jakiś więc sposób „żywym ludziom”, których historia tu się właśnie kończyła? Francisco fotografuje obóz od 2011 roku, dokumentując jego „życie po życiu” – obserwuje procesy, którym miejsce-po-obozie podlega, i praktyki, które tu są wykonywane. Innymi słowy przedstawia codzienność tego miejsca: na jego zdjęciach ludzie spacerują, bawią się, odpoczywają, medytują, zwiedzają. To również projekt badawczy: fotograf prowadzi wywiady, badania, buduje statystki. Francisco chce zrozumieć współczesny stosunek do przeszłej śmierci. Lelonek to fotograficzna archeologia; Francisco – antropologia Płaszowa.


86

› Ryc 2 i 3: Zdjęcia archiwalne KL Plaszow wykonane w latach 1943−1944

A jednak rozmawiamy o Płaszowie, a nie o Auschwitz. Zatem i on jest jakoś pamiętany?

Okazało się, że wrażliwość wobec tego tematu zmieniła się od lat 90. – z różnych powodów, takich jak otwarcie na Zachód, przyjazdy ocalałych, presja turystów i instytucji – żeby wymienić tylko najbardziej oczywiste przyczyny. Zmiana okazała się na tyle duża, że dziś upamiętnione zostały właściwie wszystkie obozy śmierci (czyli, poza Auschwitz i Majdankiem, także Chełmno, Bełżec, wkrótce nowe projekty będą zrealizowane dla Sobiboru i Treblinki). Nadal i w dodatku bardzo powoli kalibrujemy wrażliwość wobec obozów, w których „przemysł śmierci” nie opierał się na komorach gazowych, ale na pracy przymusowej. Nasz aparat sensoryczny jest jednak coraz wrażliwszy i okazuje się, że miejsca po innych obozach też stają się istotne. Ich „ważność” ma zazwyczaj charakter bardziej lokalny, ale to akurat nie wydaje mi się wadą – wręcz przeciwnie. Wiele miast miało w swoim obszarze obóz pracy albo obóz koncentracyjny i najczęściej trafiali do niego ludzie z okolicznych miejscowości. Gdyby sprawdzić, skąd przybyli więźniowie do KL Plaszow, to właściwie wszyscy byli

z okolicy – z Waksmundu, z Tarnowa, z Dębicy. Dopiero latem 1944 trafiły tu Węgierki, czekające na transport do Birkenau. Lokalność tego obozu daje szansę na zupełnie inną opowieść niż ta wielonarodowa, niemal globalna, opowieść o KL Auschwitz. To miejsce, w którym skończyła się wielosetletnia historia Krakowa – po KL Plaszow nad Wisłą powstaje inne miasto. Kraków już nigdy nie będzie taki sam, ponieważ nieomal ćwierć jego ludności zginęła w wyniku eksterminacji getta. Czy to właśnie wagę tego miejsca dla społeczności lokalnej próbuje pani uwypuklić w swoich badaniach?

Ktokolwiek choć przez moment zajmował się sprawami drugowojennego ludobójstwa, natychmiast zauważa, że Zagłada w powszechnym rozumieniu oznacza właściwie tylko Auschwitz. To wynik uproszczeń dawnej propagandy i edukacji po 1945 roku (jeśli myśleć z perspektywy wewnętrznej) i globalnej kultury (to perspektywa zewnętrzna). Tymczasem Zagłada dokonywała się w różnych miejscach: w gettach, aresztach śledczych, obozach pracy, podczas marszów do obiektów przemysłowych, w których pracowali więźniowie,


KULTURA

87

podczas transportów do obozów, marszów śmierci, podczas rozstrzelań, w trakcie tak zwanej trzeciej fazy Holokaustu, gdy wyłapywano osoby ukrywające się w leśnych i miejskich kryjówkach. Ludziom bardzo trudno jest powiązać Zagładę z czymś, co mają przed oczami. Z placem, na którym rozstrzeliwano ofiary. Z zieleńcem, pod którym leżą zagrzebane, ale niepochowane ciała. Z budynkiem, w którym aresztowano ukrywających się. Co wciąż mnie zaskakuje – jest to niezwykle trudne zwłaszcza dla Polaków, którzy widzieli najdłużej, najwięcej, najdokładniej. A jednak temat powstania w getcie czy ogólnie getta warszawskiego jest autonomicznym zagadnieniem, niezależnym od opowieści o Auschwitz.

Tak, oczywiście, getta w Warszawie czy w Łodzi były w stanie się wyemancypować jako „zadanie do pamiętania”. Getto krakowskie jest na dobrej drodze, żeby też było rozpoznawalne, choć myślę, że nadal bardziej aktywni są w tej sprawie przyjezdni niż mieszkańcy Krakowa. Oczywiście, miejsca wojennej przemocy to zazwyczaj po prostu rekwirowane w czasie wojny budynki, które po jej zakończeniu wróciły do swoich właścicieli. Trudno się dziwić, bo trudno wymagać „wykluczenia z użytku” tych licznych lokalizacji. Chciałabym jednak żyć w społeczeństwie, które w tych miejscach wykonuje przynajmniej minimalny gest świadczący o uznaniu ich za ważne; niech byłby to choćby najmniejszy obiekt informujący, co tu się wydarzyło. Pomijanie skandaliczności tego wydarzenia (wszystko jedno czy z powodu wyparcia, →


88

Ryc 4: Jason Francisco, Time in Płaszów, 2013

traumy, czy rasizmu) czyni je zwykłym. Czy chcielibyśmy żyć we wspólnocie, która ludobójstwo uznaje za coś, co mieści się w jej porządku? Co zmieni taki gest?

Brak informacji powoduje pewien rodzaj stępienia wrażliwości na łamanie praw człowieka. Obojętność wobec prawa ludzi do życia ma swoje bardzo długotrwałe i zgubne skutki. A ponieważ w miejscach, o których mówię, kończyła się historia Rabek, Dębic czy Andrychowów, to warto, by świadome swojej historii społeczności nie tylko wiedziały o swej przeszłości, ale też zastanawiały się nad tym, jak to możliwe, że dawne i osiadłe wspólnoty mogły zostać zniszczone w ciągu kilku miesięcy. Z drugiej strony pojawia się pytanie o to, jak w obliczu takiej ilości miejsc po Zagładzie dbać o tę przeszłość. Pada ono również często w debatach. Internauta w jednym z komentarzy pod artykułem o Płaszowie napisał: „To co, mamy już nigdy do niczego poza paleniem zniczy nie używać tych wszystkich miejsc w Polsce, gdzie Niemcy urządzali swoje zbrodnie? To by znaczyło, że oni wygrali, bo jeszcze do teraz nam mówią, że nasza ziemia ma być już tylko cmentarzem”.

Spotykam się z pytaniami, czy „pamiętanie o wszystkim” to nie utopia lub nadgorliwa przesada. Niestety,

jesteśmy krajem usianym grobami wojennymi. Po drugiej wojnie światowej zostało na naszych ziemiach sześćset tysięcy ciał zabitych Rosjan (o ile da się szacować te liczbę), około pół miliona Niemców. Na terenach dzisiejszej Polski ulokowane zostały wszystkie obozy śmierci, w których zginęło około dwa i pół miliona Żydów. Niemcy przenoszą swoich znalezionych żołnierzy na osiemnaście cmentarzy wyznaczonych w Polsce. Polacy przenoszą zmarłych Polaków pochodzenia nieżydowskiego na cmentarze parafialne albo wojskowe. Do dziś ekshumują i relokują zmarłych także Rosjanie. Żydzi ustanawiają groby, z tym że nie przenoszą zmarłych. Co mamy z tym nadmiarem cmentarnym zrobić? A co chcielibyśmy, by działo się z polskimi ofiarami na Wołyniu? Jeżeli ktoś przekonuje, że w Polsce miejsc tego rodzaju jest zbyt wiele, to musi pogodzić się z faktem, że ich nadmierna obecność jest pochodną naszej historii. Włosi mogliby twierdzić, że mają zbyt dużo zabytków z ery klasycznej i życzą sobie, żeby cała Europa składała się na renowację i utrzymywanie tego zasobu, bo w końcu dbają o dziedzictwo całego kontynentu. My też dbamy o dziedzictwo kontynentu, dostajemy wsparcie z różnych źródeł (także – trzeba i to powiedzieć na głos – z powodu rozwoju „turystyki zagładowej”) na to, żeby te miejsca pamięci utrzymywać. Istnieją procedury porządkowania,


‹ Ryc 5: Diana Lelonek, Zasilacz Apple, z cyklu Liban i Płaszów – nowa archeologia, 2017, fotografia obiektu znalezionego, © D. Lelonek

KULTURA

89

prace ekshumacyjne po drugiej wojnie światowej są właściwie realizowane cały czas, istnieją powołane do tego instytucje, są ustawy, teoretycznie – wiadomo, co robić. O czym zatem mogą świadczyć te często pojawiające się w dyskusjach głosy?

Myślę, że takie pytania są zazwyczaj podszyte łatwo czytelną niechęcią, pytanie tylko – co jest jej przyczyną? Czy chodzi o strach przed śmiercią w ogóle, czy o nadal i z różnych powodów niewygodną kwestię skali obecności żydowskiej w dawnej Polsce? Proponowany implicite w tych interwencjach rodzaj odwracania się plecami od problemu go niestety nie rozwiązuje. Problem wrósł głęboko w ziemię (to bardzo stabilna

lokalizacja), więc nie zniknie tylko dlatego, że przestaniemy o nim mówić. Sądzę, że konieczne jest, by się z nim krok po kroku próbować uporać: i decyzje, jak w praktyce to zrobić, należą do tych społeczności, które żyją obok owych „nie-swoich umarłych”, oraz tych, które się z ofiarami identyfikują (z powodów etnicznych, religijnych, czy – najogólniej – moralnych). To oznacza spotkania, negocjacje, długotrwałe procesy uzgodnień. Ludobójstwo zostawia „długi cień” – pisał jeden z wybitnych badaczy problemu. Nam, którzy mieszkają w tym kraju, przyszło żyć w tym cieniu i możemy oczywiście zaciskać oczy, by go nie zauważać, lepiej jednak odpowiadać na tę rzeczywistość. Wydaje mi się ważne zrozumienie, co takiego się z nami i u nas stało, że pomiędzy dzisiejszą wiedzą →


90

Ryc 6: Diana Lelonek, Małż z okresu kredy, z cyklu Liban i Płaszów – nowa archeologia, 2017, fotografia obiektu znalezionego, © D. Lelonek

Rosjan zniknęły ostatnie resztki – zapewne wykorzystali je krakowianie. Pusty teren miał kwalifikacje terenu wojskowego, nie został więc zabudowany – z wyjątkiem części północnej, zajętej w latach 80. na budowę osiedla mieszkaniowego. W latach 90. wolny teren zaczął intensywnie zarastać. Przyroda potrzebowała czasu, żeby się wzmocnić na tym zupełnie wyjałowionym gruncie, i w pewnym momencie zaczęła się rozrastać w lawinowym tempie. Po 2010 roku miasto zaczęło prace porządkowe, wycinanie krzewinek, teren zaczął się robić bardziej czytelny, widać teraz zarysy tarasów, na których były postawione baraki. Od wiosny tego roku prowadzone są badania archeologiczne, nieinwazyjne, czyli polegające na zdjęciu murawy. Ta minimalna akcja wystarcza, żeby „wyszły spod ziemi” drobiazgi: łyżki, pogięte gwoździe, przerdzewiałe łuski po nabojach, rozbite naczynia – ten konkretny język „ubogich przedmiotów” mówi dziś może z największą siłą o przeszłości. Jaki jest stosunek mieszkańców Krakowa do tego miejsca?

o ludobójstwie, a tą, którą musieli mieć nasi przodkowie dwa, trzy pokolenia wstecz, istnieje tak olbrzymia wyrwa. Nie jest ona obojętna, jak sądzę, dla tego, kim jesteśmy dzisiaj. Pamięć, jak mówi Michael Rothberg, badacz zajmujący się skomplikowaniem przepływów pamięciowych, choć nie wprost, ma jednak silny związek z tożsamością. To, kim staliśmy się w czasie wojny, nadal ma wpływ na kształt polskiego społeczeństwa. Innymi słowy – albo zrozumiemy tę białą plamę, albo będziemy oszukiwać się w kwestii tego, kim jesteśmy. Jak wygląda cień rzucany przez KL Plaszow? Jak dziś to miejsce-po-obozie przypomina o swojej historii?

W tej chwili teren po KL Plaszow jest porośnięty zielenią. Zdjęcia lotnicze z czasów wojny pokazują natomiast wyczyszczoną do białości kość ziemi. Budynki zostały zdemontowane przez Niemców. To, co pozostało, zajęły wojska radzieckie, z kolei po wycofaniu

Jeżeli próbować narysować linię pomiędzy rynkiem a Apelplatzem, to okaże się, że Wisła jest dokładnie pośrodku. Oba tereny, czyli Stare Miasto i Płaszów, mają też dość podobną wielkość, więc w pewien przedziwny sposób korespondują ze sobą. A jednak przeciętny krakowianin przejeżdża koło byłego obozu, nie mając świadomości, co właśnie mija, bo teren po KL Plaszow jest położony w niecce i dodatkowo otoczony z trzech stron ulicami szybkiego ruchu. Uwagę może przykuć oczywiście pomnik autorstwa Witolda Cęckiewicza, postawiony w 1964 roku. To monumentalne przedstawienie pięciu pochylonych postaci z zaciśniętymi pięściami trudno od razu powiązać z przesłaniem martyrologicznym: estetyka może wzbudzić skojarzenia na przykład z pomnikiem czynu robotniczego. Ten teren jest teraz baśniowo piękny. Stanowi idealne miejsce do niedzielnych spacerów. To nieokiełznana, dzika, witalna przyroda. Czysty hołd dla życia, triumf nad śmiercią. Wiedza o tym, co kryje się pod spodem, wywołuje różne reakcje: od obojętności, przez zdziwienie, po wstrząs. Reakcje emocjonalne?

Tak, pojawia się pewien rodzaj nadmierności afektów. Zdarzają się komentarze, że jest coś niepokojącego w tej


przestrzeni. Oczywiście, może to być efekt samoekscytacji w sytuacji, w której wiemy, co się tu wydarzyło, a kontrast wiedzy z estetyką miejsca wywołuje dysonans, który staramy się jakoś przepracować. Badacze tak zwanej „mrocznej turystyki” dowodzą, że wzrost zainteresowania „ponurymi atrakcjami” turystycznymi (takimi jak lochy, kazamaty i izby tortur) jest tendencją charakterystyczną dla społeczeństwa zachodniego. Problemem dla opiekunów miejsc, o których rozmawiamy, jest zaproponowanie odwiedzającym takiego scenariusza przejścia, żeby mogli coś zrobić ze swoim „poczuciem dysonansu” w znaczący sposób, bez ucieczki w rozmaite zastępcze pragnienia, niebezpiecznie zbliżające się do rozrywki.

Czy tak też reagują ludzie na przestrzeń byłego KL Plaszow? Jak się w niej zachowują?

Niektórzy starają się oczywiście nie pamiętać o obozie, niektórzy rzeczywiście o nim nie wiedzą, inni przychodzą z pełną świadomością. Kontrast życia i śmierci, o którym już mówiłyśmy, jest odbierany w przeróżny sposób. Z naszych badań i badań Francisco wynika, że 3/4 tych, których można spotkać na tym terenie, mieszka w okolicy i odwiedza teren byłego obozu bardzo często. Są to mieszkańcy, którzy po prostu potrzebują terenów zielonych, przechodzą tamtędy, żeby skrócić sobie drogę, albo po prostu wyprowadzają psa czy idą z dziećmi na spacer. Z drugiej strony – coraz więcej jest odwiedzających, którzy trafiają tu ze świadomością historii miejsca.

Jak inaczej rozumieć te miejsca? Czyli Płaszów się zmienia. Jakie największe wyzwania stoją przed tym miejscem?

Najpilniejszą potrzebą jest stopniowe zmienianie tego, jak jest ono odbierane. Jeśli ma tu powstać muzeum, trzeba przyzwyczajać dotychczasowych użytkowników do nowej narracji, do tego, że jest to jednak teren po obozie koncentracyjnym. I że w przyszłości, prędzej czy później, stanie się przestrzenią w taki czy inny sposób wyodrębnioną jako „szczególna”. W większym lub mniejszym stopniu otwartą, ale protokół przejścia będzie inny, pojawi się zapewne też inna, bardziej zróżnicowana publiczność. Ten proces będzie długotrwały, przyzwyczajenie krakowian, którzy od ponad siedemdziesięciu lat używają tej okolicy na swój sposób, zajmie trochę czasu. Jakie kroki podejmujecie, żeby to osiągnąć?

Zespół Kolektywu Kuratorskiego, spontanicznie stworzona grupa studentów i doktorantów, która zajęła się Płaszowem, między innymi prowadząc projekt „Oznacz Płaszów”, współpracuje z Muzeum Historycznym Miasta Krakowa. Przygotowaliśmy w tym roku wspólnie projekt wielkoformatowych tablic, obiektów tymczasowych, które staną w istotnych miejscach KL Plaszow. Ich zasadniczą funkcję można by określić jako „rekalibrowanie wzroku”. Na plakatach pojawią się fragmenty z zeznań osób, które przeżyły, ich nazwiska i informacje, w jakim miejscu się znajdujemy. Tłem będą historyczne zdjęcia z czasów działania obozu. W tej chwili mamy w pamięci →

91 KULTURA

Moglibyśmy rozmawiać oczywiście w trybie metafizycznym, ale zostańmy przy biologii. Istnieją teorie, że teren potrafi pamiętać. Szczątki ludzkie mają pewien skład chemiczny, który po ich rozkładzie wpływa na skład chemiczny gleby czy roślin. Można w związku z tym empirycznie dowodzić, że środowisko zmienia się pod wpływem wydarzeń historycznych. To, że człowiek oddziałuje na środowisko naturalne, w którym żyje, to podstawowa teza znanej już szerzej teorii antropocenu i powiązanej z nią historii środowiskowej. Natomiast w obszarze studiów ekologicznych mówi się o tak zwanych krajobrazach strachu. Zwierzęta przebywające w obszarze, w którym działał drapieżnik, potrafią uczyć swoje młode stopnia niebezpieczeństwa danego terenu – nawet jeżeli drapieżnik zniknie, kolejne pokolenia będą przekazywać sobie nawzajem tę mapę strachu. Być może my też, na tyle, na ile jesteśmy zwierzętami, dziedziczymy pewien rodzaj niepokoju wobec przeszłej, bardzo zadawnionej przemocy. Można to tłumaczyć na różne sposoby: psychologiczne, biochemiczne, behawioralne czy metafizyczne, ale niewątpliwie wiążemy „niebezpieczne miejsce” z nadmiarem afektywnym. Ludzie nie chcą chodzić w takie okolice, boją się pewnych miejsc, próbują albo neutralizować, budując w „złym miejscu” parking, albo przeciwnie – amplifikować strach, powtarzając opowieści o duchach czy historie o „niesamowitym”. Czasem zresztą obie strategie występują jednocześnie.


92

wizualnej wspaniałe kadry bujnego parku i coś musi się wydarzyć, by przebić się przez tę warstwę i dotrzeć w wyobraźni do stanu z lat 40. Niestety, jeśli chodzi o dokumenty fotograficzne, mamy do dyspozycji tylko te stworzone przez sprawców. Właściwie wszystkie zdjęcia pokazują obóz w sposób, jakby ktoś chciał ilustrować raport na temat funkcjonowania przedsiębiorstwa przemysłowego. Zespół, który pracował nad tym projektem, stwierdził, że nie można tych zdjęć wystawić na terenie obozu bez żadnej interwencji z naszej strony: byłoby to swego rodzaju zmuszanie terenu do ponownego poddania się wzrokowi sprawcy. Z drugiej strony, nie można sugerować dzisiejszemu odbiorcy, że patrzy z punktu widzenia kogoś, kto jest ofiarą: to również byłby gest wątpliwy etycznie. Znaleźliście jakieś wyjście z tej sytuacji?

Po długich dyskusjach stanęło na tym, że spróbujemy wydobyć z tych zdjęć ludzi, których tam prawie nie widać – są to głównie panoramiczne zdjęcia gospodarcze. Żeby to osiągnąć, próbowaliśmy różnych technik i okazało się, że tylko rozróżnienie kolorów działa w sposób jasny dla widzów i tylko archiwalne kolory, czyli szary i sepiowy, są akceptowane. W tej chwili postaci są wyróżnione sepią, a tło jest szare. Ciekawa dyskusja dotyczyła postaci Niemców, którzy też są na zdjęciach. Musieliśmy przedyskutować, czy sprawców prezentujemy tak jak więźniów. Stanęło na tym, że cały „ludzki plan” obozu wydobyty jest z tła jednym gestem kolorystycznym. To oczywiście otwiera wiele możliwości interpretacyjnych. Nie wszystkie będą zapewne łatwe. Jednak sam gest wyszukiwania ludzi w tych zdjęciach, którzy czasem są po prostu drobnym punktem gdzieś na ostatnim planie, był performatywnym gestem upamiętniania, swoistym „stawianiem pomnika”. To była czynność nieomal metafizyczna – jak określiła to pracująca z nami artystka – zbliżania się do ludzkiego losu w tamtym świecie. Ten gest okazał się najważniejszym elementem projektu dla nas – uczestników. Zobaczymy, co o nim będą sądzić widzowie, gdy tablice staną w przestrzeni obozu. Dyskusje o przyszłości miejsca po obozie toczą się też już na szczeblu miejskim. Jakie stałe upamiętnienia planowane są na terenie Płaszowa?

Część tego terenu, czterdzieści hektarów, została objęta ochroną konserwatorską i oddana w styczniu tego roku pod opiekę Muzeum Historycznemu Miasta Krakowa. Jego pracownicy przygotowują scenariusz i plany zbudowania tam muzeum, zadbania o teren i o odpowiednią informację. Mam nadzieję, że w przyszłości uda się zbudować wyjątkowy park pamięci dla tego terenu.

Jak wyglądałoby idealne muzeum dla KL Plaszow?

Trudno mówić o idealnym projekcie: to miejsce próbowano upamiętnić wiele razy, pomysły były różne. Najczęściej powtarzane propozycje łączy idea minimalnej interwencji: niech miejsce mówi samo za siebie. To teren, gdzie złożono około pięciu tysięcy ciał. Ofiarami byli ludzie przywożeni na egzekucje, zabici na terenie Krakowa, ofiary likwidacji getta, w końcu ci, którzy zginęli na terenie obozu. Jeśli mamy trudność z wyobrażeniem sobie wagi tego miejsca, może przyda się porównanie do Ground Zero: to miejsca spokrewnione przez koncentrację cierpienia i śmierci w mieście. Mieszkając w Krakowie, odwiedzając Kraków, nie możemy udawać, że nie jesteśmy częścią tej historii. Jesteśmy. Więcej o projekcie Oznacz Płaszów i historii tego miejsca znaleźć można na stronie www.oznaczplaszow.com.

DR HAB. ROMA SENDYKA pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych WP UJ, prowadzi Ośrodek Badań nad Kulturami Pamięci. Zajmuje się teoriami badań literackich i kulturowych, w tym zwłaszcza badaniami nad kulturą wizualną i kulturami pamięci.


REKLAMA

KULTURA

93

→


94

Żonkile na gruzobetonie Dzielnica Północna, Nalewkowska, Żydowska. Dzisiaj – Muranów. Wszystkie nazwy opisują jeden obszar: przed wojną zamieszkany głównie przez społeczność żydowską, dziś niemal w całości przebudowany. Spór o pamięć w przestrzeni, w której ścierają się dwa światy, widoczny jest na każdym kroku.

AGNIESZKA SZYPULSKA

O

d pięciu lat na warszawskich ulicach w kwietniu pojawiają się żonkile. Można znaleźć je wszędzie, ale najłatwiej na Muranowie, przedwojennej Dzielnicy Północnej, na terenie której w czasie wojny mieściło się getto. 19 kwietnia 1943 roku wybuchło w nim powstanie, ostatni akt rozpaczy ze strony umierającej i pozbawionej złudzeń warszawskiej społeczności żydowskiej. Przedwojenna jedna trzecia ludności miasta, licząca niemal czterysta tysięcy osób, została przez wojnę zdziesiątkowana – ocalonych z Holocaustu w całym kraju miało być mniej niż wcześniej mieszkało w samej Warszawie. Tradycję żonkili zapoczątkował jeden z ocalonych, Marek Edelman, jeden z przywódców powstania, który po wojnie rozpoczął najpierw bardzo osobistą, potem po jego śmierci niemal oficjalną formę upamiętniania. Co rok w rocznicę wybuchu powstania Edelman wychodził na swój osobisty spacer po Warszawie i w każdym miejscu, które w jego odczuciu było ważne, zostawiał żonkile. Z czasem jego prywatna forma upamiętniania stała się nową tradycją – akcję „Żonkile” organizuje teraz Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, którego wolontariusze rozdają mieszkańcom Warszawy papierowe żonkile, dbając przy tym, by ludzie nosili je w widocznym miejscu.

Akcja „Żonkile” jest przykładem działania angażującego całe miasto, wychodzi poza obręb samej dzielnicy, nawet poza granice byłego getta. Poza zwyczajnym upamiętnieniem ma jeszcze jeden, równie ważny cel: pokazanie, że historia warszawskich Żydów jest immanentną częścią historii Warszawy. To mimo wszystko temat nieco bardziej kontrowersyjny, niż mogłoby się wydawać. Muranów przed wojną był dzielnicą niemal całkowicie żydowską – niemal, bo mieszkali w jego obrębie również chrześcijanie. Za to w czasie wojny przestrzeń Muranowa została naznaczona traumatyczną historią getta, o czym przypomina między innymi stojący w obecnym sercu dzielnicy Pomnik Bohaterów Getta czy wspominane już muzeum POLIN. Muranów jest polem ciągłej walki o upamiętnienia, przestrzenią rywalizacji o symboliczną dominację. Z jednej strony znajdują się tu miejsca jednoznacznie poświęcone żydowskiej przeszłości dzielnicy, z drugiej zaś upamiętnienia o tematyce typowo polsko-martyrologicznej. Znamienitym przykładem jest lokalizacja Pomnika Poległym i Pomordowanym na Wschodzie w odległości kilkuset metrów od dużo skromniejszego, mniej rozległego Pomnika Umschlagplatz czy Skwer Żołnierzy Tułaczy znajdujący się tuż obok ulicy Bohaterów Getta, czyli przedwojennych Nalewek, prawdopodobnie jednej z najbardziej żydowskich ulic w dawnej Warszawie. Te kontrastujące zestawienia wskazują na polityczną wagę pamięci. Wszechobecne upamiętnienia związane z powstaniem warszawskim tworzą obraz społeczeństwa polskiego opartego na jasno określonych wartościach. Ta wybiórczość pamięci jest jednak →


KULTURA

95

→


96

coraz częściej konsekwentnie przełamywana, a upamiętniona w przestrzeni miejskiej przeszłość Warszawy przestaje być tak jednolita. Budulec, który działa na wyobraźnię Pomniki, pamiątkowe tablice i nazwy ulic czy skwerów to nie wszystkie sposoby na upamiętnienie. Doskonałym na to przykładem jest pierwotny projekt nowego Muranowa stworzony przez Bohdana Lacherta. Lachert działał w Warszawie już przed wojną. Zaraz po niej został członkiem Biura Odbudowy Stolicy, jednostki powołanej do inwentaryzacji strat infrastrukturalnych w mieście oraz zaproponowania nowych rozwiązań. Jednym z flagowych projektów Lacherta był nie tylko sam projekt osiedla Muranów, ale także nowatorski, wynikający z potrzeby chwili, materiał budowlany – gruzobeton. Dwoma podstawowymi składnikami tego budulca są cement i sproszkowane cegły. W ten sposób Lachert chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – pozbyć się odrobiny (w porównaniu do skali zagruzowania miasta) zniszczonych, nienadających się do ponownego użycia cegieł i stworzyć tani, łatwy do wykonania na placu budowy materiał.

Gruzobeton miał jeszcze jedną właściwość – w wyniku zmieszania klinkierowych cegieł z szarym cementem uzyskiwało się budulec o lekko czerwonym kolorze. I jako że w założeniu Lacherta Muranów miał zostać zabudowany w całości blokami z gruzobetonu, architekt postanowił wykorzystać czerwień budulca w celach symbolicznych. Pierwotnie budynki miały pozostać nieotynkowane, żeby kolor był widoczny i żeby przypominał o dawnym Muranowie – poprzez dosłowne wykorzystanie materiałów budowlanych dawnej Dzielnicy Północnej, ale również poprzez kolorystyczne nawiązanie do krwi wszystkich tych, którzy w tej okolicy zginęli, zarówno w powstaniu, jak i wcześniej w getcie i w czasie jego likwidacji. Niestety pomysł ten nie doczekał się realizacji. Wprowadzający się mieszkańcy narzekali na przytłaczającą kolorystykę, spotęgowaną ciągłym zapyleniem wynikającym z produkcji gruzobetonowych bloczków. W odpowiedzi na to Lachert został zmuszony do zmiany koncepcji i otynkowania osiedla. Jednak nawet otynkowane Lachertowskie budynki powstały z budulca, który działa na wyobraźnię. Istnieje przekonanie, że robotnicy mielący cegły na potrzeby gruzobetonu nie zwracali uwagi na to, co wrzucali do rozdrabniającej maszyny, przez co równie dobrze


KULTURA

97

co cegły mogły się do niej dostawać ludzkie szczątki. Przecież na tym obszarze nigdy nie zrobiono porządnych prac ekshumacyjnych! Również to, że południowy Muranów został zbudowany na gruzach wcześniejszej zabudowy, to, że czasem, jak osunie się ziemia, z chodnika można zajrzeć prosto do piwnicy dawnej kamienicy, sprawia, że w ludziach rodzi się przekonanie o istnieniu skarbów zakopanych gdzieś pod współczesną tkanką miasta. Pop-Muranów I właśnie takie historie potrafią z codziennych rozmów, przez telewizyjne programy o zjawiskach

paranormalnych, trafić na przykład do pisarzy, którzy na ich podstawie stworzą powieści czy scenariusze sztuk teatralnych. Mam tu na myśli dwa konkretne dzieła: z jednej strony „Muranooo” Sylwii Chutnik, pierwotnie tekst stworzony na potrzeby festiwalu organizowanego przez Teatr Dramatyczny, później wydanego w zbiorze opowiadań „W krainie czarów”, z drugiej powieść Igora Ostachowicza „Noc żywych Żydów”, później zaadaptowana i przedstawiona na deskach tego samego teatru. Tym, co łączy te dwa teksty, jest wspólny punkt wyjścia, czyli muranowskie opowieści o duchach. I tak jak Ostachowicz podchodzi do nich niemal dosłownie, wykorzystując pomysł do →


98

W ludziach rodzi się przekonanie o istnieniu skarbów zakopanych gdzieś pod współczesną tkanką miasta.

stworzenia historii o Żydach-nieumarłych, tak Chutnik stara się przepracować te opowieści bardziej metaforycznie, stawiając odbiorcy pytanie: czy łatwiej pozbyć się duchów z domu, czy krzywdzących konotacji ze słowem „Żyd”? W obu przypadkach owym istotom chodzi o rzeczy przyziemne. U Chutnik okazuje się, że duchy proszą o pamiętanie tego, co radosne, a nie tylko przygnębiających wspomnień z Holocaustu. Z kolei postaci Ostachowicza nie mogą odejść w spokoju, ponieważ nie było im dane w ich krótkim życiu doznać rzeczy codziennych, na przykład nie zdążyli nigdy się uśmiechnąć. Autorzy obu opowieści postulują zatem kultywowanie pamięci o codzienności. Być może mają na celu odczarowanie historii napisanej z punktu widzenia ofiar i bojowników, ale zupełnie pomijającej fakt, że zanim zaczęła się wojna, warszawscy Żydzi toczyli zwykłe życie. Zainteresowanie historią dzielnicy wpisuje się częściowo w powszechną ostatnio tendencję odkrywania dziejów miasta, szczególnie tych związanych z codziennym życiem jego dawnych mieszkańców. Modne jest być varsavianistą, modne jest wiedzieć, gdzie znajdował się Pasaż Luxenburga, więc modne stało się również rozpoznawanie dziejów Dzielnicy Północnej. Dlatego też jedni z najbardziej poczytnych varsavianistów, czyli Jarosław Zieliński i Jerzy S. Majewski, podjęli temat warszawskich Żydów w książkach będących częściami serii wydawniczych poświęconych między innymi Warszawie. Autorzy ci tworzą wspólnie tak zwane „przewodniki dla zaawansowanych”, dla tych, których interesuje każdy szczegół miasta, w którym żyją, jak również zbiory krótkich esejów, często opartych na osobistych historiach.

Majewski publikuje na łamach Gazety Wyborczej felietony w autorskim cyklu „Warszawa nieodbudowana”. Na ich podstawie od kilku lat powstają również wydania książkowe – wszystkie dobierane według cezury czasowej, z wyjątkiem jednej: „Żydowskiego Muranowa i okolic”. Była to również jak do tej pory ostatnia książka, która ukazała się w serii (2012). Nieuwzględnianie Żydów we wcześniejszych publikacjach może wskazywać z jednej strony na to, że wspominane na samym początku wątpliwości co do malowniczości Dzielnicy Północnej odbijają się na liczbie źródeł, do których dostęp mógł mieć autor, ale również na to, że pisanie o Żydach w popularnych publikacjach, szczególnie tych, które wytwarzają nostalgiczny obraz Warszawy jako Paryża północy, jest ryzykowne i aby się w nim pojawić, musiało trafić na odpowiedni czas i podatny grunt. Muranowski wielogłos Codzienność można też upamiętniać w przestrzeni miejskiej za pomocą sztuki ulicznej, a Muranów jako miejsce naznaczone traumą Holocaustu, okraszone martyrologicznymi pomnikami, jest jednym z niewielu miejsc w Warszawie, w których próbuje się to robić. W większości tę funkcję upamiętniającą spełniają murale: czasem poświęcone konkretnym osobom, czasem o bardzo ogólnej, międzykulturowej i równościowej tematyce. Lokalizacji dużej liczby murali w jednej dzielnicy sprzyja również niezliczona ilość bram i przejść znajdujących się w Lachertowskich budynkach. I chociaż różni je bardzo wiele – estetyka, tematyka, rozmiar, umiejscowienie – łączy je to, że wszystkie w pewien sposób odwołują się do historii.


Warszawska przestrzeń publiczna jest miejscem, w którym ciągła rywalizacja o pamięć, szczególnie tę codzienną, nienaznaczoną tragicznymi dziejami wojny, jest bardzo silna. To, co i jak jest upamiętniane, jest bardzo zależne od wiejących aktualnie wiatrów politycznych, co szczególnie widać w momencie świętowania każdej kolejnej rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, obchodzonej hucznie w całym kraju. Tym bardziej istotne jest podejmowanie przez społeczeństwo prób zachowania równowagi, a Muranów zdaje się bardzo dobrym przykładem skuteczności takich działań.

AGNIESZKA SZYPULSKA jest doktorantką w Instytucie Kultury Polskiej UW, przewodniczką po Warszawie, badaczką społeczną, studentką gospodarki przestrzennej. Interesuje się Warszawą – jej historią i współczesnością, a w szczególności różnorodnymi opowieściami o niej.

99 KULTURA

Co ciekawe, Muranów okazuje się dzielnicą na tyle otwartą, że nie jest to jedna historia opowiadana różnymi biografiami, lecz skomplikowane dzieje przenikających się społeczności uwikłanych w wielką historię. W niemal bezpośrednim sąsiedztwie znajdują się murale poświęcone Marii Skłodowskiej-Curie, mieszkającej przed wyjazdem do Francji w budynku w pobliżu muralu, oraz Ludwikowi Zamenhofowi, twórcy języka esperanto, również mieszkańcowi okolicznych kamienic. Oprócz nich swoje murale na Muranowie mają Janusz Korczak, Marek Edelman, ale również osoba związana z dzielnicą po wojnie – Bohdan Lachert. Wśród przykładów muranowskiego street-artu znajdziemy również mural poświęcony kobietom Muranowa czy mieszkańcom ulicy Leszno, dzisiaj alei Solidarności. Wiele z tych murali powstaje z inicjatywy Stowarzyszenia Inicjatyw Społeczno-Kulturalnych Stacja Muranów, które zostało stworzone przez osoby zaangażowane w funkcjonowanie dzielnicy i skupione jest wokół osoby Beaty Chomątowskiej, autorki książki „Stacja Muranów”, starającej się pozbierać i pozszywać wszystkie wątki, które plączą się na Muranowie. Inspiracją dla jej napisania, ale też dla stworzenia później Stowarzyszenia, była potrzeba zrozumienia skomplikowanej tkanki miejskiej. Działalność związana z muralami jest jednak tylko małym fragmentem lokalnej działalności Stowarzyszenia. „Stacja Muranów” nie tylko jest inicjatorem powstawania murali, ale też sprawuje nad nimi pieczę – gdy któryś zostanie zniszczony, stara się pozyskać partnerów i społeczne poparcie, aby go odnowić. Tak było chociażby z muralem Janusza Korczaka, zniszczonym i odmalowanym w 2015 roku.


100

Jak islamizm zastąpił lewicowy radykalizm mojej młodości? Gdybym był dziś dwudziestolatkiem, czy ciągnęłoby mnie do islamizmu? Czy chciałbym zostać wojownikiem Państwa Islamskiego?

KENAN MALIK JAKUB FERENC

S

amo pytanie wydaje się szokujące, nawet obraźliwe, szczególnie wobec tych, którzy stracili swoje życie na przykład w zamachu w Manchester Arena. Jeszcze bardziej szokujące wydaje się nieudzielenie natychmiastowej i jednoznacznej odpowiedzi: „nie”.

myśl. Ale obawiam się, że nie da się tego problemu zbyć w tak łatwy sposób. Różnica nie leży tylko w indywidualnej moralności, jest to też kwestia pokoleniowa. Moje pokolenie wyrażało swoją złość i niezadowolenie zupełnie inaczej niż pokolenie dzisiejsze. Historia mojego życia porównana z historiami współczesnej generacji może pomóc odkryć niektóre powody, dla których Salman Abedi czy Mohammad Sidique Khan stali się tym, kim się stali. Polityka przeciw rasizmowi

Czym się różnię od islamistów? Nie jest to jednak aż tak szalone pytanie. Owszem, większość mojego dorosłego życia spędziłem, występując przeciwko islamizmowi. Opisywałem dżihadystów jako wynaturzonych i barbarzyńskich. Założenie kamizelki samobójcy byłoby dla mnie niewyobrażalne w jakichkolwiek okolicznościach, a co dopiero podczas młodzieżowego koncertu. Mając jednak kilkanaście czy dwadzieścia kilka lat, byłem tak samo rozgniewany, jak wielu młodych muzułmanów jest dziś. Tak samo czuło się wielu moich rówieśników. Dlaczego więc nie skończyliśmy jak Salman Abedi, zamachowiec-samobójca z Manchester Arena, czy Mohammad Sidique Khan, lider ataków bombowych 7/7 w Londynie? Jedną z odpowiedzi może być fakt, że posiadam moralny kompas, którego nie mieli Abedi czy Khan, który trzyma mnie z dala od takich ideologii i tak barbarzyńskich czynów. To może być dla mnie krzepiąca

Dorastałem w południowym Manchesterze – tak jak Salman Abedi. Mój Manchester znacznie się jednak różnił od miasta Abediego. Rasizm w latach 70. był częścią brytyjskiej tkanki społecznej w stopniu dziś niewyobrażalnym. „Lanie ciapaków” było sportem narodowym. Napady z użyciem noża czy podpalenia azjatyckich domów miały miejsce właściwie co tydzień, a morderstwa nie były rzadkością. (Termin „Azjata” oznacza w Wielkiej Brytanii osobę pochodzącą z Pakistanu, Indii lub Bangladeszu – przyp. red.) Uczęszczałem do szkół zdominowanych przez białych. Moim głównym wspomnieniem z tego okresu jest prawie codzienny udział w bójkach z rasistami i to, jak normalne było wracanie do domu z siniakami na twarzy czy podbitym okiem. Jeśli ktoś zgłaszał rasistowski atak policji, najczęściej sam zostawał aresztowany, bo większość policjantów była rasistami. Od przywódców związków zawodowych


POZA EUROPĄ

101

konspirujących z zarządem, by nie dopuszczać czarnych i azjatyckich pracowników, aż po funkcjonariuszy urzędu imigracyjnego przeprowadzających „testy na dziewictwo” na azjatyckich kobietach – rasizm był jawny, bezwzględny i otwarty. Byłem wściekły na społeczeństwo, które nie chciało uznać mnie za równego, pełnoprawnego obywatela. Była to jednak wściekłość bardzo odmienna od tej, którą odczuwa dziś wielu młodych muzułmanów. Jeszcze bardziej odmienne były sposoby jej wyrażania. Nie wyrażałem swojego gniewu na Wielką Brytanię w kategoriach bycia „muzułmaninem”. Częściowo dlatego, że nie byłem religijny, ale częściowo też dlatego, że niewiele osób traktowało wtedy bycie muzułmaninem jako publiczną tożsamość. Myśleliśmy o sobie

jako o „Azjatach” lub „czarnych”, ale były to polityczne, a nie etniczne czy kulturowe etykiety. Instytucjami, które kształtowały to, co teraz nazywa się „wspólnotami muzułmańskimi”, nie były meczety, ale świeckie i polityczne organizacje takie jak Stowarzyszenie Indyjskich Pracowników (Indian Workers’ Association) i Ruchy Młodzieży Azjatyckiej (Asian Youth Movements). Zmagania wspólnot azjatyckich były blisko powiązane ze zmaganiami szerszej klasy robotniczej. Pracownicy pochodzenia imigranckiego stawali na czele akcji protestacyjnych, od pierwszego znaczącego powojennego „strajku imigrantów” w Red Scar Mill w pobliżu Preston, Lancashire, gdzie azjatyccy pracownicy podjęli akcję przeciwko zmuszaniu nie-białych pracowników →


102

do cięższej pracy za mniejszą płacę; aż po Grunwick w Londynie, gdzie w 1976 roku czarne i azjatyckie kobiety strajkowały przez ponad rok, domagając się uznania przez związek zawodowy. Podczas tych kampanii działacze związkowi popierali często kierownictwo przeciw czarnym i azjatyckim pracownikom. Grunwick było pierwszą kampanią czarnych pracowników, która zdobyła masowe wsparcie ze strony ruchu związkowego. Te historie stanowiły grunt zmagań mojej generacji. Dostrzegaliśmy podobieństwo wartości, nadziei i aspiracji łączących Azjatów, czarnych i białych. Organizacje lewicowe i ruch ludzi pracy dały nam narzędzia nadające naszym skargom polityczną formę oraz mechanizmy zamiany niezadowolenia w paliwo zmian społecznych.

Do polityki przyciągnęło mnie moje doświadczenie rasizmu, ale polityka sprawiła, że wybiegłem wzrokiem poza jego wąskie ramy. Nauczyłem się, że w niesprawiedliwości społecznej chodzi o coś więcej niż tylko niesprawiedliwości, jakich ja sam doświadczałem, oraz że kolor skóry człowieka, tożsamość etniczna czy kultura nie były wskazówkami słuszności jego przekonań politycznych. Poprzez politykę zostałem wprowadzony w Oświecenie i koncepcje wspólnego człowieczeństwa oraz praw człowieka. Odkryłem pisma Marxa, Milla, Kanta i Locke’a, Paine’a oraz Condorceta, Frantza Fanona i C.L.R. James’a. Szukając tożsamości Dziś obraz jest bardzo odmienny. Ten rodzaj otwartego rasizmu, charakterystyczny dla Wielkiej


POZA EUROPĄ

103

Brytanii trzydzieści czy czterdzieści lat temu, jest dziś ledwo widoczny. Rasizm dalej oczywiście istnieje, a muzułmanie są często jego celem, lecz głęboki rasizm Wielkiej Brytanii mojej młodości jest już rzadko spotykany. Równie istotne były przemiany w obrębie tego, co oznacza bycie niezadowolonym społecznie. Te typy kampanii i organizacji, w które byłem zaangażowany, uległy zanikowi lub wydają się oderwane od dzisiejszej rzeczywistości. To nie postępowa polityka kształtuje współczesne niezadowolenie społeczne, lecz polityka tożsamości, która od trzech dekad zachęca ludzi do określania siebie w coraz węższych etnicznych i kulturowych kategoriach. Postrzeganie siebie jako „czarnego” otworzyło mi drzwi do szerszego grona kampanii społecznych i do obszerniejszej wizji świata.

Dla dzisiejszych „radykałów” tożsamość muzułmańska stała się klatką oddzielającą ich od innych ludzi, nawet od innych muzułmanów. W przypadku Salmana Abediego spora część naszej uwagi skupia się wokół meczetu w Didsbury, gdzie się modlił. Pełna historia jego relacji z tym meczetem nie została jeszcze do końca ustalona. Większość europejskich dżihadystów jest jednak tak samo odseparowana od wspólnot muzułmańskich, jak i od szerszego społeczeństwa. Większość z nich gardzi obyczajami i tradycjami swoich rodziców, nie interesują ich mainstreamowe formy islamu i dystansują się od tradycyjnych muzułmańskich instytucji. To w salafizmie, fanatycznej i nietolerancyjnej odmianie islamu, promowanej głównie za saudyjskie pieniądze, dżihadyści odnajdują swoją tożsamość. To ten światopogląd →


104

sprawia, że patrząc na grupę nastoletnich dziewczyn, człowiek widzi „zgromadzenie krzyżowców”, jak nazwano publiczność na koncercie Ariany Grande w oświadczeniu Państwa Islamskiego, zachwalającym atak bombowy w Manchester Arena. Tak, jak zmienił się charakter tożsamości, tak też zmianie uległo znaczenie solidarności. Dla mojego pokolenia „solidarność” była nierozerwalnie powiązana ze zmaganiami klasy robotniczej. Dziś owe kampanie społeczne zanikają, wpływ związków zawodowych osłabł, tak jak siła lewicy. Dzisiejsi rozgniewani młodzi islamiści nie są zainteresowani zwalczaniem biedy, ochroną Narodowej Służby Zdrowia czy nawet walką przeciw rasizmowi. Mają raczej obsesję na punkcie okazywania swojej solidarności z Palestyną, Czeczenią czy Syrią. W czasach, w których ruchy antyimperialistyczne przygasły, a wiara w alternatywy dla kapitalizmu zanikła, radykalny islam dostarczył iluzji bycia częścią globalnego ruchu na rzecz zmian. Ale nawet na tym polu muzułmańscy radykałowie nie są zainteresowani faktyczną walką o wolność. Mieszkańcy Palestyny, Czeczenii czy Syrii są postrzegani jedynie jako symbol ucisku. Dżihadyści są oburzeni na zachodnią interwencję w muzułmańskich krajach, jednocześnie sami bombardując szkoły, meczety i bazary w tych krajach. „Internacjonalizm” radykalnego islamu sam w sobie staje się środkiem tworzenia niezwykle wąskiej wizji i odcinania się od szerszych społecznych zmagań. Pokolenie wcześniej dzisiejsi „zradykalizowani” muzułmanie byliby prawdopodobnie dalece bardziej zsekularyzowani w swoich poglądach, a ich radykalizm wyrażałby się poprzez organizacje polityczne. W swojej religii widzieliby tylko jeden z aspektów swojej złożonej, wielowarstwowej tożsamości, tak jak czyni to nadal większość muzułmanów. Wzrasta jednak liczba tych, którzy widzą siebie jako muzułmanów w bardzo plemiennym sensie, u których wielowarstwowa tożsamość ustąpiła miejsca jednowątkowej i czarno-białej fasadzie religii. * Być może pytaniem, które należy zadać, nie jest: „Gdybym był dziś dwudziestolatkiem, czy pociągałby mnie islamizm?”, ale raczej: „Gdyby Salman Abedi lub

Mohammad Sidique Khan urodzili się o pokolenie wcześniej, czy odrzuciliby islamizm?”. Udzielenie odpowiedzi jest niemożliwe, lecz stawiając to pytanie, możemy zacząć dostrzegać pewne społeczne przyczyny tego, że Abedi, Khan i im podobni stali się tym, czym się stali. Nie sugeruję, że ktokolwiek poza Salmanem Abedim (i jego współpracownikami, jeśli takowi są) ponosi odpowiedzialność za masakrę w Manchester Arena. Odruchową odpowiedzią wobec każdego grzebiącego głębiej w motywach dżihadystów jest piętnowanie go jako apologety. Wystarczy spojrzeć na ataki torysów na Jeremiego Corbyna, który w swoim właściwie niekontrowersyjnym przemówieniu wskazywał na znaczenie zachodniej polityki zagranicznej dla procesu radykalizacji. Tym, co chcę zaznaczyć, jest fakt, że chociaż jednostki ponoszą odpowiedzialność za swoje czyny, to działają także w określonych społecznych kontekstach. Jeśli chcemy poważnie podejść do zwalczania plagi dżihadyzmu, nie możemy ograniczać się tylko do potępienia dżihadystów jako złych. Musimy zastanowić się nad tym, jak zmieniający się społeczny krajobraz dał im przestrzeń do robienia tego, co robią – i jak możemy ten krajobraz zmienić. Tłumaczenie: Agata Oszmałek / Śródtytuły od redakcji Tekst pierwotnie ukazał się w Magazynie Muzułmańskim Al Islam

KENAN MALIK jest filozofem i biologiem. Pisarz, wykładowca i twórca programów radiowych. Pracował między innymi na University of Cambridge oraz w BBC. Brytyjczyk indyjskiego pochodzenia.

JAKUB FERENC oneferenc.wixsite.com/ ferenc


POZA EUROPÄ„

REKLAMA

105


106

Zarządzanie strachem CZY POLSKA POWINNA PRZYJMOWAĆ UCHODŹCÓW Z KRAJÓW OBJĘTYCH KONFLIKTAMI ZBROJNYMI?

61% kwiecień 2016

21% maj 2015

NIE

Stosunek Polaków do obcokrajowców jest najgorszy od 1989 roku. Wszystkie raporty i statystyki pokazują, że ostatnie dwa lata były w tej kwestii kluczowe. W oficjalnej komunikacji rządowej cudzoziemcy stali się jednym z największych zagrożeń dla stabilności i bezpieczeństwa kraju. Przedstawiciele rządu budują swoją narrację za pomocą fake newsów propagowanych przez podporządkowane władzy media rządowe. Według różnych badań, w ciągu 18 miesięcy od 8 do 11 milionów Polaków zmieniło radykalnie swoje zdanie z przychylnego na skrajnie negatywne w sprawie przyjmowania uchodźców. W konsekwencji 51% Polaków uważa, że Polska powinna odmówić przyjmowania uchodźców, nawet gdyby wiązało się to z koniecznością opuszczenia Unii Europejskiej. Sytuacja ta odbiła się nie tylko na stosunku do uchodźców. Aż 65% Polaków obawia się napływu jakichkolwiek cudzoziemców. O jedną trzecią zwiększyła się od 2014 roku liczba postępowań w sprawie przestępstw z nienawiści, a trzykrotnie wzrosła ilość przestępstw motywowanych islamofobią. Zmiany te wynikają w dużym stopniu z zaplanowanego i profesjonalnego działania obozu rządzącego. Nazywa się ono „zarządzanie strachem”. Zarządzanie strachem jest socjotechniczną i propagandową strategią polegającą na wykorzystaniu tej emocji do kontrolowania i manipulowania społeczeństwem. Opiera się na konstruowaniu, nakierowywaniu oraz skutecznym podsycaniu strachu, dzięki czemu osoba lub osoby zarządzające strachem stawiają się w roli obrońców i gwarantów bezpieczeństwa.

POLACY O UCHODŹCACH

CZEGO BOJĄ SIĘ POLACY?

3% zadeklarowało kontakt z kimś z krajów arabskich w ostatnim roku

44% odmawia uchodźcom człowieczeństwa, traktuje jako „gatunkowo” gorszych

51% uważa, że powinniśmy odmówić przyjmowania uchodźców, nawet gdyby wiązało się to z koniecznością opuszczenia Unii

69% uważa, że Arabowie mogą stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski

70% nie zaakceptowałoby Arabów jako sąsiadów

38% zamachów terrorystycznych 37% uchodźców 22% utraty pracy 18%

przestępstw


CZY OSOBIŚCIE OBAWIASZ SIĘ ZAMACHÓW TERRORYSTYCZNYCH?

Źródła: CBOS, stosunek Polaków do uchodźców, XII 2016 ◇ Tygodnik Polityka, 2 V 2017 ◇ Badanie na temat postaw wobec cudzoziemców w Polsce, Ipsos, IX2016 ◇ Kryzys uchodźczy czy kryzys postaw? CBU, 2017 ◇ Tygodnik Polityka, 5 VII 2017 ◇ Rzeczpospolita, 28 VI 2017 ◇ CBOS, Polacy o bezpieczeństwie w kraju, IV 2016 ◇ EUROPOL, Te-Sat 2007-2017 ◇ Prokuratura Krajowa PK II P 404.4.2016

TAK 2015 r. 2016 r.

26% 41% 49%

107 ROŚNIE LICZBA NOWYCH POSTĘPOWAŃ W SPRAWIE PRZESTĘPSTW Z NIENAWIŚCI W POLSCE

W 2016 r. w zamachach w UE zginęło o 7% mniej osób niż w 2015

2013 r.

2014 r.

2015 r.

2016 r.

719

1062

1169

1314

W 2016 r. w UE odbyła się najmniejsza liczba ataków terrorystycznych od 11 lat

Większość terrorystów w Europie to nie są muzułmanie

Większość ataków terrorystycznych nie ma motywacji religijnej

ofiar przestępstw z nienawiści to muzułmanie

POZA EUROPĄ

2013 r.


108

Czy jesteśmy gotowi na cyfrowy monopol? W ekonomii opartej o dane za zachowanie konkurencji odpowiadają trzy elementy: wykwalifikowani inżynierowie, którzy potrafią stworzyć sprawne algorytmy, dostęp do danych, które umożliwią trenowanie tych algorytmów, oraz inwestorzy. Musimy wprowadzić rozwiązania przeciwdziałające monopolizacji któregokolwiek z nich, aby zachować możliwość rozwijania innowacji.

Z PROFESOREM ALEXANDREM DE STREELEM ROZMAWIAJĄ MARCIN KRASUSKI I ADAM KOWAL ANTEK SIECZKOWSKI

Gospodarka cyfrowa oraz internetowa znacząco różnią się od tej obejmującej świat „realny”. Wskazują na to wyraźnie dwie cechy: po pierwsze, usługi w większości oferowane są za darmo; po drugie, firmy je oferujące są quasi-monopolistami na pewnych wycinkach internetowego „ekosystemu” – łatwo wskazać dominującą wyszukiwarkę, sieć społecznościową czy serwis handlowy. Czy w erze cyfrowej konkurencja jest czymś fundamentalnie innym od modelu, który dotychczas znaliśmy?

Darmowość usług oraz monopolistyczny charakter firm wynikają z dwóch różnych czynników – efektów sieciowych oraz wartości uzyskiwanej z danych. Efektów sieciowych?

Spójrzmy na przykład Facebooka – każdy woli być w tej samej sieci społecznościowej, co jego znajomi. W klasycznej ekonomii naturalne było to, że na tym samym rynku występowało kilku graczy, którzy ze sobą konkurowali. Na rynku, na którym ważne są efekty sieciowe, normalne jest właśnie to, że występuje jeden dominujący gracz. To powoduje, że nie ma konkurencji na rynku, ale jest konkurencja o rynek. Jeśli mamy do czynienia z monopolistą, to trudno mówić o jakiejkolwiek konkurencji...

Ważne jest to, żeby zapewnić nowym graczom możliwość wejścia na rynek i wykorzystania efektów sieciowych. Powinno być tak, że nowa sieć społecznościowa, jeżeli jest bardzo dobra, ma możliwość zabrania wszystkich „na pokład”. W gospodarce cyfrowej

firmy takie jak Google, Facebook czy Microsoft starają się być innowacyjne, ponieważ boją się, że konkurencja – w tym start-upy – ich wyprzedzi. Jako że innowacyjność firm jest czymś pozytywnym z punktu widzenia ich klientów, prawo i organy regulacyjne muszą dbać, by bariery wejścia na rynek dla start-upów nie były za wysokie. To jest podstawa. Drugi czynnik, o którym pan wspomniał, to wartość danych.

Tak, dane stały się bardzo ważne. Nowe technologie pozwalają na łatwe i relatywnie tanie zbieranie danych o użytkownikach usług. Te informacje mogą być monetyzowane. Firmy płacą za ich pozyskanie, żeby, przykładowo, efektywnie dotrzeć ze swoimi produktami do potencjalnych klientów. Choć więc usługi są teoretycznie darmowe, to tak naprawdę płacimy za nie swoimi danymi. Na tradycyjnych rynkach cenimy konkurencję między firmami, a boimy się monopolistów, którzy mogą żądać zawyżonej ceny za swoje produkty. Ale skoro usługi w Internecie są za darmo, to nie wygląda na to, żebyśmy jako konsumenci wiele na tym tracili.

Ryzyko nie polega na tym, że za daną usługę czy towar zapłacimy za dużo, ale że oddamy za nie zbyt dużo informacji. Może być też tak, że monopol spowolni powstawanie innowacji, co w moim odczuciu byłoby prawdziwą szkodą. Monopoliści mają interes w tym, żeby hamować rozwój nowych produktów, bo te mogą wygryźć ich z biznesu. W ogólnym


Wróćmy jeszcze na chwilę do dwóch głównych czynników, będących fundamentem gospodarki internetowej, oraz do dwóch firm, które są głównymi aktorami zachodzącej rewolucji: Google’a i Facebooka. Obie dominują na swoich rynkach, ale wydaje się, że Google jest w większym stopniu napędzany przez pozyskiwanie danych o użytkownikach, a Facebook przez siłę swojej sieci. Czy te dwa rodzaje dominacji istotnie się od siebie różnią?

Jest oczywiste, że im dłużej szukasz czegoś przy użyciu wyszukiwarki Google, tym lepiej działają zaszyte w niej algorytmy. Potrzebują one, tak jak sportowcy, stałego treningu. Tyle że ci zawodnicy są „trenowani” danymi, które Google zbiera ze swojej wyszukiwarki i innych aktywności online użytkowników. Facebook działa natomiast zgodnie ze wspomnianą zasadą efektów sieciowych. Ci dwaj monopoliści różnią się więc sposobem wykorzystania tych efektów. W związku z tym inne są konsekwencje dla rozwoju konkurencji na tym rynku – łatwiej jest zmienić wyszukiwarkę niż sieć społecznościową, z której korzystają wszyscy twoi znajomi. Dlatego, moim zdaniem, z tych dwóch firm to Facebook ma silniejszą pozycję. Wiele osób mówi jednak: konkurencja jest „na kliknięcie ręką”.

Tak, ale tylko jeśli zachowane są niskie bariery wejścia na rynek. W ekonomii opartej na

przetwarzaniu danych odpowiadają za to trzy elementy: wykwalifikowani inżynierowie, którzy potrafią stworzyć sprawne algorytmy, dostęp do danych, które umożliwią trenowanie tych algorytmów, oraz inwestorzy. Ci ostatni muszą jednak należeć do takiego typu ludzi, którzy gotowi są zainwestować kapitał w przedsięwzięcia wysokiego ryzyka z przeświadczeniem: „dobrze, możemy tracić pieniądze przez następne dziesięć lat, ale pod warunkiem, że ostatecznie przejmiemy cały rynek”. Obecnie zagrożeniem jest to, że niektóre firmy monopolizują same dane i uniemożliwiają wejście na rynek start-upom. Nawet jeśli nowi gracze zatrudnią dobrych inżynierów i posiadają spory kapitał, mają utrudnione zadanie, ponieważ nie dysponują materiałem, który pozwoliłby im na trenowanie ich algorytmów. Prawdziwym zagrożeniem jest więc monopolizacja danych, a nie konkretnych usług?

Tak, to jest najważniejsze, ale można też przywołać przykłady limitowania dostępu do inżynierów. Parę lat temu głośno było o swego rodzaju kartelu inżynierów w Dolinie Krzemowej. Duże firmy mające tam siedziby dogadały się, aby nie podkupywać sobie wzajemnie wysokiej klasy ekspertów. To zmniejszyło wymianę pomysłów i spowolniło rozwój innowacji. Jak widać, istnieje ryzyko monopolizacji każdego z tych trzech elementów niezbędnych do utrzymania innowacyjności. →

109 OBYWATEL

rozrachunku konsumenci zawsze korzystają z innowacji i tracą, jeżeli jej nie ma. Dla mnie to jest główne kryterium oceny sytuacji.


110

Google „trenuje” swoje algorytmy za pomocą danych, natomiast Facebook wykorzystuje zasadę efektów sieciowych.

Jak zapobiec tego rodzaju monopolizacji?

Potrzebujemy czegoś na kształt płynnego rynku dla tych wszystkich elementów: danych, inżynierów i kapitału. Ale jak zapewnić swobodny przepływ danych na rynku? Myślę, że istnieją tutaj trzy rozwiązania. Pierwszym z nich jest zapewnienie możliwości przenoszenia danych z jednej firmy czy aplikacji do drugiej. Tego typu rozwiązanie zostało już wprowadzone unijnym Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych, ale tylko dla danych osobowych. Kolejną możliwością jest prawne zapewnienie bezpośredniego dostępu do danych. Każdy powinien mieć możliwość zażądania od Google’a albo Facebooka bezpośredniego dostępu do konkretnego zbioru danych tak, żeby nowa firma na rynku również mogła z niego skorzystać. W takim wypadku dane zostają uznane za niezbędne narzędzie – dostęp do nich jest regulowany tak samo, jak w przypadku sieci dostarczających wodę lub energię. Trzecią możliwością jest, jak to się dzieje w niektórych sektorach, utworzenie centralnej bazy danych albo czegoś na kształt supermarketu z danymi. Byłoby to miejsce, z którego każdy może wziąć dane, których potrzebuje. Na stole leży kilka możliwych rozwiązań. Musimy wybrać to, które pozwoli najskuteczniej przeciwdziałać monopolizacji danych. Ich monopolizacja byłaby najgorszym scenariuszem dla trwałego rozwoju innowacji. W wielu dyskusjach podnoszone jest jeszcze jedno rozwiązane – udostępnienie algorytmów.

To prawda, ale nie jestem pewien, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Bo co właściwie znaczy

„udostępnienie algorytmów”? Czy chodzi o udostępnienie kodu? Jeśli tak, to z racji poziomu skomplikowania takich algorytmów nie jestem przekonany co do użyteczności tego rozwiązania. Dodatkowo, algorytmy zmieniają się cały czas, w szczególności te samouczące się, więc takie przekazanie kodu byłoby na dłuższą metę nieefektywne. Po drugie, obowiązek udostępniania algorytmów na pewno byłby kwestionowany w związku z potencjalnym naruszaniem tajemnic handlowych i prawa autorskiego, którym nie bez przyczyny chronione są algorytmy. Po trzecie, co łączy się też z punktem drugim, jeśli wymusimy udostępnienie algorytmów, to ryzykujemy zahamowanie albo zwolnienie powstawania innowacji. Po co ktokolwiek miałby wprowadzać innowacje, skoro zaraz musiałby się nimi dzielić ze wszystkimi wokół? Moim zdaniem lepiej jest dzielić się surowym materiałem, z którego powstają innowacje – czyli danymi – niż produktem tych innowacji – algorytmami. Innym czynnikiem niezbędnym do wytwarzania innowacji, o którym już pan wspomniał, są dobrze wykształceni inżynierowie. Czy jest jakikolwiek sposób na zagwarantowanie swobodnej wymiany lub przepływu inżynierów między firmami?

Myślę, że w tym kontekście najważniejsze jest uniemożliwienie powstawania karteli obejmujących inżynierów, o czym mówiłem wcześniej. Coraz silniejszy jest pogląd, że Dolina Krzemowa tak się rozwinęła, ponieważ prawo pracy jest tam bardzo elastyczne. Przejście z jednej firmy do drugiej jest dla inżyniera,


Chcemy zapytać o kolejną ważną cechę ekonomii cyfrowej – o sposób, w jaki firmy mogą poruszać się pomiędzy różnymi rynkami. Przykładowo, na początku istniała tylko wyszukiwarka Google, teraz Google oferuje także mapy, streamowanie plików video, produkuje komunikujące się ze sobą samochody, oferuje podłączanie kolejnych urządzeń w domu do sieci. Facebook jest traktowany jak strona z wiadomościami. Przez Amazon kupimy nie tylko książki, ale już właściwie wszystko, a on sam jest coraz lepszy w usługach dostawczych i udostępnia ogromną pojemność dyskową i inne usługi w chmurze. Jak ci giganci używają swojej dominującej pozycji na jednym rynku, żeby podbijać inne?

Mówimy tu o dwóch różnych sprawach. Pierwsza to fakt, że dzięki efektom sieciowym, a także umiejętnemu wykorzystywaniu danych, wielkie firmy są w stanie szybko przenieść się z jednego rynku na drugi. Druga kwestia sprowadza się do tego, że giganci dysponują dużymi zasobami wolnych środków i mogą sobie pozwolić nawet na ryzykowne inwestycje w start-upy. Nawet jeśli czasem wydaje się, że

znacznie przepłacają, to otwierają sobie drogę do podboju kolejnych rynków. Spójrzmy najpierw na łączenie się firm. W ostatnich latach wiele medialnego szumu wywołało kupno przez Facebooka firmy WhatsApp za dziewiętnaście miliardów dolarów. Podobnie było kilka lat wcześniej, gdy przejął Instagrama za jeden miliard. Dzięki tym inwestycjom firma dominująca na rynku portali społecznościowych weszła na rynek wiadomości błyskawicznych (ang. instant messaging) oraz dzielenia się zdjęciami, znacznie poprawiając swoją pozycję w cyfrowym ekosystemie. W obydwu sytuacjach ani kwota, ani inne czynniki nie uzasadniały w oczach instytucji nadzorujących rynek oceny, że równowaga w tym ekosystemie może zostać zachwiana. Ale czy te instytucje mają właściwe narzędzia, żeby ocenić wpływ takich transakcji na rozwój rynku?

Zgadzam się, że jest to bardzo trudno ocenić. Zadajmy sobie w związku z tym pytanie: jak taka ocena miałaby wyglądać? Trzeba by znaleźć sposób na zbadanie motywacji tej firmy – dowiedzieć się, czy kupują drugą firmę z myślą o stłumieniu, czy rozwoju konkretnej innowacji. Przykładowo, kiedy Google kupił Nest (producenta „inteligentnych” termostatów – przyp. red.), mogliśmy wyobrażać sobie, że to był produkt komplementarny dla produktów Google’a i mógł wzmocnić rozwój innowacji. Jeśli jednak firma telekomunikacyjna chciałaby kupić Skype’a, to moglibyśmy argumentować, że robi to tylko po to, żeby Skype’a zmarginalizować. Sądzę, że pytaniem, które urzędy antymonopolowe powinny sobie zadawać, jest właśnie to, czy innowacja, jaką dany start-up miał →

111 OBYWATEL

przynajmniej teoretycznie, banalnie proste. Ostrzejsze przepisy wewnętrzne firm powinny być w tym zakresie zakazane w prawie pracy. Musimy pamiętać, że to inżynierowie są „wkładem” dla tworzenia innowacji, a ich algorytmy są „owocem” tej innowacyjności. Tym, czego potrzebujemy, jest elastyczność i płynność po stronie „wkładu”, a nie po stronie „owoców”, ponieważ inaczej firmy, które włożyły wysiłek w wytworzenie tych owoców, utracą motywację do dalszej pracy nad nowymi innowacjami.


112

wprowadzić na rynek, dzięki transakcji będzie miała szansę na tym rynku zaistnieć, czy nie. Często pojawia się argument, że urzędy antymonopolowe nie są jeszcze gotowe na wyzwania związane z ekonomią cyfrową.

Na dzień dzisiejszy, w związku z europejskimi regulacjami, łączenie się spółek wymaga oceny Komisji Europejskiej tylko, jeżeli przekroczona jest określona kwota obrotów tych firm. W związku z tym, że ta kwota jest określona bardzo wysoko, to nie obejmuje ona firm cyfrowych, jako że większość ich produktów jest oferowana za darmo… Myślę więc, że koniecznością jest zmiana kryteriów, które trzeba spełnić w celu poddania transakcji pod ocenę, tak, żeby liczyła się nie tylko wysokość obrotów firm, ale także wartość sprzedaży. Jeżeli Facebook jest gotowy zapłacić dziewiętnaście miliardów dolarów za firmę z małymi obrotami, to taka transakcja powinna być zbadana przez Komisję. Drugi mechanizm przenoszenia się między rynkami, o którym pan wspomniał, to wykorzystanie efektów sieciowych i możliwości płynących z przetwarzania zgromadzonych danych. Przedsiębiorstwa wykorzystują siłę, jaką dysponują na jednym rynku, do zdominowania innego rynku, i to bez potrzeby kosztownych akwizycji.

Zwykle ten sposób wykorzystują firmy, które mają silną pozycję w gromadzeniu danych i ich analizie. Jeśli wykorzystywane są dane, to nowy na danym rynku gracz z sektora cyfrowego może pokonać tradycyjne firmy, ponieważ giganci internetowi potrafią korzystać z danych znacznie lepiej niż ktokolwiek inny. Przykładem może być rynek map i nawigacji, w którym niezbędna jest duża liczba danych, dlatego też zastosowanie tego mechanizmu jest stosunkowo proste. To podejście ma jednak swoje ograniczenia. Nie da się go łatwo przełożyć na rynki, w których czynnik ludzki jest bardzo ważny. Ale i tak wszyscy mówimy, że w XXI wieku dane są nową walutą, a wszystko zamienia się w dane.

Tak, coraz więcej rynków zwraca się ku danym, ale nadal istnieje wiele czynników – interakcje międzyludzkie, sektorowe regulacje i wiele innych – które hamują rozwój oparty o wykorzystanie danych. Spójrzmy jednak chociażby na rynek finansowy. Czy bankowość Google’a mogłaby konkurować z tradycyjną bankowością? Google wie, jakie jest prawdopodobieństwo, czy dana osoba spłaci swoją pożyczkę, czy też nie, pewnie lepiej niż sam bank. Z kolei banki mają tę przewagę, że opanowały regulacje prawne, które odgrywają bardzo ważną rolę w sektorze


finansowym. Myślę jednak, że łatwiej jest przeanalizować nawet złożone przepisy niż skutecznie zbierać i wykorzystywać dane. W konsekwencji sektor bankowy boi się – prawdopodobnie słusznie – że będzie musiał ulec sporym zmianom. Obserwując czołówkę firm działających w sferze cyfrowej, widzimy ciągłe zmiany. W latach 80. liderem był IBM, w 90. Microsoft, potem, na wczesnym etapie Internetu, przewodziły Netscape, Altavista i Yahoo. W następnym cyklu nie udało się im jednak utrzymać dominacji. Teraz dostrzegamy samonakręcający się mechanizm: dane są coraz cenniejsze, więc e-firmy, które je gromadzą, są coraz silniejsze. Czy oznacza to, że firmy te będą rosły niezagrożone, przenosząc się na inne rynki, zgodnie z przedstawionymi przez pana mechanizmami?

Prawdopodobnie w najbliższym czasie będziemy mieli oligopol firm z „GAFA” [Google, Apple, Facebook, Amazon – przyp. red.], które będą nadal ze sobą konkurować. Na obrzeżach będą jednak start-upy, które będą próbowały przetrwać i kiedyś zająć ich miejsce. Ważne jest to, aby to konkurowanie nie zanikło, a start-upy wywierały stałą presję na oligopolistów. Ale czy te firmy naprawdę konkurują ze sobą? Wydaje się, że raczej zajmują różne nisze na rynku.

Zgadzam się, że każda z nich gdzie indziej widzi swoje „centrum”. Trzymają się swoich nisz i nie próbują zbytnio wchodzić sobie w drogę. Jeśli jednak spojrzymy na kolejną falę rozwoju technologicznego, czyli sztuczną inteligencję, to wydaje się, że każda z tych firm chce tam zostać liderem. Utrzymają oni swoje nisze, tak jak chociażby Microsoft, który od trzydziestu lat pozostaje dużym graczem w obszarze systemów operacyjnych, ale właściwe pytanie brzmi: co się stanie w przyszłości i kto będzie w stanie zarobić na przykład na sztucznej inteligencji? Powinniśmy mieć pewność, że ta brama pozostanie otwarta dla nowych innowatorów.

wykorzystanie. Po drugie, budować na doświadczeniu, jakie mamy w tradycyjnych sektorach, i uzupełniać je o korzyści płynące z danych. To da możliwość włączenia się w prace nad Internetem rzeczy lub sztucznej inteligencji. Mimo pojawiającego się pesymizmu, nie sądzę, żebyśmy w tych kluczowych sektorach gospodarki przyszłości stali na straconej pozycji.

ALEXANDRE DE STREEL jest profesorem na uniwersytecie w Namur, Dyrektorem Centrum Badań nad informacją, prawem i społeczeństwem (CRIDS). Doradza instytucjom europejskim w zakresie regulacji cyfrowych.

ANTEK SIECZKOWSKI facebook.com/antoni. ilustracje

Żadna firma z „GAFA” nie ma siedziby w Europie, co więcej Europa nadal nie ma u siebie ważnej firmy z sektora cyfrowego. Jak możemy więc przejść na czoło wyścigu?

113 OBYWATEL

Kolejną rewolucją będzie Internet rzeczy, Internet przemysłowy i wspomniana już sztuczna inteligencja. Musimy być czujni, bo tam, jak sądzę, rynek jest wciąż otwarty, a Europa ma pewne atuty. Ze swoim wysoko rozwiniętym przemysłem i wykwalifikowanymi pracownikami, możemy być równie dobrzy w tworzeniu sztucznej inteligencji jak Dolina Krzemowa. Korzystnym działaniem dla Europy byłoby szybkie zwiększenie skali naszego przemysłu korzystającego z danych. Jak to zrobić? Po pierwsze, zapewnić płynność na rynku danych – umożliwić nowym przedsiębiorstwom ich


114

Gospodarka cyfrowa dla opornych Branża cyfrowa posługuje się specyficzną siatką pojęciową. Tworzące ją terminy nie dotyczą jednak jedynie wąsko rozumianej cyfrowej gospodarki, ale stają się elementem wielu dyskusji o zmianach modeli społecznych i gospodarczych.

MARCIN KRASUSKI, IGNACY ŚWIĘCICKI ANTEK SIECZKOWSKI

P

oniższy „słowniczek” wyjaśnia wybrane terminy, użyte w zamieszczonym obok wywiadzie. Nie pretenduje przy tym do opisania całej złożoności gospodarki cyfrowej ani też do jej naukowego, systematycznego ujęcia. Jego celem jest przybliżenie czytelnikowi, niestykającemu się na co dzień z cyfrowym żargonem, najważniejszych – zdaniem autorów – pojęć. Elementy gospodarki cyfrowej, takie jak świadczone tam usługi, są przeciwstawiane „tradycyjnej” gospodarce – to znaczy takiej, w której produkty i usługi są dostarczane w formie fizycznej, ulegają zużyciu, a zapłatą za nie są z reguły pieniądze. Podział ten nie jest ostry, niektóre zjawiska występowały daleko przed pojawieniem się Internetu. Przyjęte uproszczenie pozwala jednak w bardziej przystępny sposób naświetlić elementy zmiany, jaka zachodzi obecnie w gospodarce w związku z dynamicznym rozwojem sektora cyfrowego.

czy na danym kanale będą emitowane ciekawe filmy, nie zależy bezpośrednio od liczby oglądających, a rodzaj abonamentu, na jaki zdecydowali się moi przyjaciele, raczej nie wpływa na mój wybór pakietu programów. Inaczej jest w przypadku jednej z najważniejszych usług gospodarki cyfrowej – sieci społecznościowych. To, ile osób do niej należy, a szczególnie, czy są tam już osoby, które znam, ma duże przełożenie na moją osobistą decyzję o przyłączeniu się. Im więcej osób korzysta z danej usługi, tym większa jest dla każdej z nich korzyść. Dzięki temu efektowi firmy działające na rynkach mogą, po pierwsze, szybko nabrać „masy” – zwiększać liczbę użytkowników – a po drugie, łatwiej tych użytkowników utrzymać. Przy odpowiednio dużej liczbie użytkowników każdy nie-uczestnik ma dużą motywację do dołączenia. Z kolei nowa usługa tego samego typu, bez zbudowanej bazy użytkowników, nie jest atrakcyjna, nawet jeśli niektóre jej elementy mogą być wyższej jakości. Przykładami takich usług są sieci społecznościowe, mapy i programy oferujące nawigacje (więcej użytkowników pozwala precyzyjniej wskazywać zagęszczenie ruchu), ale też w pewnym sensie wyszukiwarki internetowe. Tu efekty sieciowe są mniej widoczne, ale wciąż: im więcej osób korzysta z Google czy Bing, tym sprawniej działają ich algorytmy, a więc dają lepsze rezultaty wszystkim użytkownikom.

Efekty sieciowe Gdy kupujemy zwykłą usługę, jak wyjazd na wakacje czy abonament telewizji kablowej, nie interesuje nas specjalnie, ile innych osób wykupiło tę samą usługę. To,

Konkurencja o rynek W tradycyjnej gospodarce konkurencja z reguły odbywa się „na danym rynku” – istnieje wiele firm produkujących


Dane osobowe/dane nieosobowe „Dane są walutą współczesnej gospodarki” – tego typu stwierdzenia są wszechobecne w dyskusjach o zmieniających się modelach biznesowych. Jednak dane danym nierówne. Dane dzielą się na kilka rodzajów. Dane osobowe pozwalają na zidentyfikowanie osoby, do której należą. Imię, nazwisko, adres, numery telefonu czy IP komputera – to wszystko stanowi dane osobowe. Aby pozyskiwać i monetyzować takie dane, firmy muszą zdobyć zgodę ich właściciela, wyrażoną świadomie i jednoznacznie, oraz wskazać, do czego będą je wykorzystywać. Dane nieosobowe to takie, których nie można powiązać z konkretną osobą. Może to być na przykład historia wyszukiwania czy kolejność odwiedzanych stron. Takie dane są pozyskiwane i wykorzystywane

dla optymalizacji algorytmów narzędzi internetowych. Zbierane są bez świadomego udziału wytwarzających je osób. Dane te przyczyniają się do łatwiejszego korzystania z licznych usług. Pozwalają zaoferować klientom usługi i produkty skrojone „na miarę” czy przesyłać informacje handlowe osobom, które akurat przechodzą obok danego sklepu. Inną szczególną kategorią danych są dane wrażliwe. Mogą dotyczyć czyjegoś stanu zdrowia, preferencji seksualnych czy poglądów politycznych. Europa mocno stawia na ochronę danych osobowych, wprowadzając regulacje prawne w celu wzmocnienia możliwości kontroli wykorzystania danych udostępnianych – świadomie lub nie – przez użytkowników Internetu. Odpowiednie przepisy wejdą w życie w czerwcu 2018 roku i obejmą także firmy amerykańskie, dominujące w obszarze usług świadczonych w Internecie. Podejście stosowane w USA jest odmienne. Przetwarzanie danych jest tam traktowane niemal tak samo jak normalny proces biznesowy i nie jest obwarowane tak daleko idącymi gwarancjami oraz ograniczeniami. Różnice podejścia po dwóch stronach Atlantyku wynikają w pewnej mierze z generalnie innego podejścia do działania firm oraz innego definiowania prywatności, które wynika najprawdopodobniej z odmiennej historii obu kontynentów. Europa, która doświadczyła totalitaryzmu hitlerowskiego, buduje prawo na tamtych doświadczeniach, gdzie informacje o czyimś pochodzeniu czy wyróżniających go cechach mogły decydować o życiu lub śmierci. →

115 OBYWATEL

buty czy wiele konkurencyjnych sieci wypożyczalni samochodów. Inaczej jest na rynkach cechujących się silnymi efektami sieciowymi. Z racji rosnących korzyści przy większej liczbie użytkowników oraz spadającego kosztu pozyskania kolejnych (bo ich motywacja dołączenia do sieci społecznościowej rośnie samoistnie) najpopularniejsze usługi są w stanie szybko zmonopolizować rynek. Przykładem znów mogą być sieci społecznościowe, gdzie dominuje Facebook, wyparłszy na przykład MySpace w USA czy naszą-klasę w Polsce. Właśnie z powodu tych specyficznych cech mówi się, że konkurencja na rynku cyfrowym ma charakter konkurencji „o rynek” – najlepsza firma zgarnia całą pulę.


116

Regulowany dostęp do sieci Telekomunikacja jest sektorem sieciowym, co oznacza, że usługi, takie jak dostęp do Internetu czy zwykły telefon, są świadczone dzięki funkcjonowaniu sieci – kabli dochodzących do wszystkich użytkowników. W tym sektorze, podobnie jak na przykład w energetyce czy wodociągach, kluczowym kosztem dla przedsiębiorcy jest zbudowanie sieci: wykup terenów i położenie rur czy kabli. Późniejsze świadczenie usługi niemal nie generuje kosztów. W związku z tym operator, który pierwszy zbuduje sieć na danym terenie, w sposób naturalny zyskuje monopolistyczną pozycję. Użytkownicy w praktyce nie mają wyboru dostawcy, a ten może dyktować swoje warunki, choćby w postaci wyższej ceny za usługi. Zanim na rynku pojawi się konkurencja i wybuduje własną sieć, może minąć wiele czasu. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że sieci (telekomunikacyjne, ale nie tylko) były często budowane przy wsparciu państwa. Aby zapewnić konsumentom odpowiedni poziom usług, w tym konkurencyjne ceny, wprowadzono rozwiązania pozwalające na rozwój konkurencji bez konieczności kosztownego budowania kolejnej sieci. Takie rozwiązania to właśnie regulowany dostęp do sieci. W pewnych sytuacjach odpowiednie

krajowe organy mogą nakazać operatorowi posiadającemu sieć w danym miejscu udostępnienie jej innym podmiotom. Samo udostępnienie może mieć różny charakter. Może to być po prostu odsprzedaż usług, może być umożliwienie położenia swoich kabli w rurze należącej do pierwszego operatora, a nawet nakaz udostępnienia samego kabla. Dzięki temu klienci mogą wybierać spośród różnych operatorów, a ci zmuszeni są do konkurowania ceną bądź jakością podstawowej usługi lub usług towarzyszących, jak na przykład obsługa klienta. Wprowadzenie tego typu regulacji pozwoliło na rozwój konkurencji na rynkach telekomunikacyjnych i osłabienie pozycji dawnych monopolistów (jak Telekomunikacja Polska w Polsce, France Telecom we Francji czy British Telecom w Wielkiej Brytanii). Pomysły na regulowanie firm internetowych, takie jak obowiązek dzielenia się danymi czy umożliwienie ich przenoszenia między poszczególnymi usługami, nawiązują do regulacji z sektorów sieciowych. Dane są niezbędnym elementem tworzenia usług, a zgromadzenie odpowiedniej ich ilości jest czasochłonne i kosztowne – podobnie jak budowa nowej sieci przesyłowej w telekomunikacji. Brak możliwości przenoszenia danych przywiązuje z kolei użytkownika do jednego dostawcy,


Internet Przedmiotów/Rzeczy (Internet of Things) Oznacza podłączone do Internetu i wysyłające tą drogą sygnały przedmioty, takie jak urządzenia gospodarstwa domowego, artykuły oświetleniowe i grzewcze, urządzenia noszone (wearables) czy samochody. Szacuje się, że w 2020 roku podłączonych do sieci będzie między 25 a 50 miliardów urządzeń. Rozwój Internetu Rzeczy umożliwi powstanie między innymi inteligentnych przestrzeni („inteligentnych miast”), transportu, produktów, budynków czy systemów energetycznych. Ujawnianie algorytmów Jedna z metod wyrównywania przewagi konkurencyjnej, polegająca na upublicznieniu części kodu programu i udostępnieniu go konkurencji na równych warunkach. Ujawnienie algorytmów stosowane w przypadku usług, które mają wielkie znaczenie dla gospodarki (na przykład wyszukiwarki internetowej), miałoby doprowadzić do przejrzystości i równego traktowania wszystkich podmiotów. Jednym z argumentów za przyjęciem takiego rozwiązania jest wpływ, jaki wyniki wyszukiwania mogą teoretycznie mieć na wyniki wyborów. Jeśli po wpisaniu do wyszukiwarki hasła „wybory prezydenckie” różni użytkownicy otrzymują różne wyniki, to może prowadzić to do zmian preferencji wyborczych. Z kolei wynik wyszukiwania, jaki zostanie wyświetlony danemu użytkownikowi, zależy od działania algorytmu próbującego na podstawie dotychczas zebranych danych dopasować wyniki wyszukiwania do potrzeb konsumenta. Kwestia znaczenia algorytmów nabrała też nowego wymiaru w związku z dyskusją na temat fałszywych informacji w Internecie i roli, jaką automatyczne filtrowanie treści na portalach społecznościowych odgrywało w amerykańskich wyborach prezydenckich. GAFA Google, Apple, Facebook, Amazon. Cztery największe firmy gospodarki cyfrowej na świecie, których wycena na koniec 2016 roku wynosiła: 535 miliardów dolarów dla Apple’a, 517 miliardów dolarów dla Alphabet (właściciela Google’a), 328 miliardów dolarów dla Facebooka i 271 miliardów dolarów dla Amazona. Dla porównania PKB Polski w 2016 roku wyniosło około 470 miliardów dolarów. Znaczenie tych firm widać też po liczbie użytkowników – ponad 90 procent

wyszukiwań internetowych w Europie odbywa się za pośrednictwem Google’a. Android, system operacyjny w dużej mierze kontrolowany przez Google’a, zainstalowany jest w 65 procentach smartfonów używanych na świecie. Niecałe 35 procent smartfonów działa z kolei w oparciu o system operacyjny iOS, wyprodukowany przez Apple’a. Facebook w czerwcu bieżącego roku przekroczył barierę dwóch miliardów aktywnych użytkowników. Amazon ma ponad 300 milionów użytkowników na świecie, ponad 50 procent amerykańskiego rynku sprzedaży online, a równocześnie oferuje największą na świecie platformę usług w chmurze (na przykład dostęp do serwerów czy mocy obliczeniowej „na żądanie”). Z jednej strony, trudno wyobrazić sobie współczesny świat bez tych firm, z drugiej, budzą one wiele kontrowersji związanych ze swoją potęgą, ilością posiadanych danych, ciągłą ekspansją na nowe rynki czy brakiem przejrzystości działań.

MARCIN KRASUSKI ekspert ds. regulacji środowiska cyfrowego i technologii informacyjnych. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego z tytułem magistra nauk politycznych i psychologii oraz Kolegium Europejskiego w Natolinie. Obecnie konsultant polityczny.

IGNACY ŚWIĘCICKI pracuje w Ministerstwie Cyfryzacji, wcześniej w demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej, absolwent ekonomii, był wychowawcą w Klubie Inteligencji Katolickiej. Redaktor „Kontaktu”.

ANTEK SIECZKOWSKI facebook.com/antoni. ilustracje

117 OBYWATEL

podobnie jak brak możliwości przenoszenia numerów telefonicznych blokował kiedyś użytkowników u jednego operatora telekomunikacyjnego.


118

Nie żyjemy z łaski „dobrego pana” Jakość naszego życia nie jest dana przez „dobrego pana”, ale jest efektem protestów i negocjacji między pracownikami a państwem i kapitałem.

Z KATARZYNĄ RAKOWSKĄ ROZMAWIA MATEUSZ LUFT TOMEK KACZOR KATARZYNA RAKOWSKA jest antyfaszystką, feministką, członkinią Komisji Pracujących w Organizacjach Pozarządowych Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza.

Czym jest radykalizm?

Nie lubię tego słowa. Dlaczego?

Po pierwsze, wskazuje na to, że jest jakaś akceptowalna czy społecznie uznana norma i jej odstępstwa. Po drugie, „radykalizm” kojarzy się z przemocą. Dlaczego to pojęcie ma być przypisywane nam, a nie pracodawcom i państwu, z którymi walczymy? To oni gromadzą ogromną władzę, od której zależy ludzkie życie. To, czy ludzie mają pieniądze na jedzenie, czy mają dostęp do leków i służby zdrowia, czy umrą w piwnicy po eksmisji. Pracodawcy potrafią z dnia na dzień zabrać komuś środki na utrzymanie, pobić, obciąć ręce, ukrywać wypadki przy pracy, a następnie rannych podrzucać na przystanek autobusowy. To ich przemocowe działania są uważane za normę. Nasze, rzekomo

„radykalne”, to tylko odpowiedź na to, co spotyka ludzi ze strony państwa i kapitału. Czy naprawdę przemocą jest krzyczenie przez tubę pod zakładem pracy i nazywanie rzeczy po imieniu? Radykalni są ci, którzy używają przemocy?

Takie jest potoczne rozumienie radykalizmu. Natomiast dla mnie radykalizm to wręcz odwrotnie – właśnie niezgoda na przemoc. Jako związek zawodowy mamy wbrew pozorom małe pole negocjacyjne z pracodawcami. Radykalizm polega więc na tym, że nie układamy się z nimi, poświęcając dobro części pracowników dla „większych korzyści”, dla zysku organizacji. Trzymamy się wartości i zasad. Czyli to wy jesteście normą, a cały świat jest radykalny?

Na pewno system, w którym funkcjonujemy, oparty jest na przemocy, kontroli, przymusie i zysku. Tak jest ułożona gospodarka, tak jest ułożony system państwowy. Wszyscy żyjemy w tym systemie, mamy pracodawcę, jesteśmy konsumentami

i klientami. Dlaczego działania uznawane za bardziej umiarkowane są waszym zdaniem niewystarczające?

Ponieważ liberalna demokracja przez 25 lat już starała się być umiarkowaną odpowiedzią na problemy pracowników. Obiecywała wolności obywatelskie, mówiła o równych szansach życiowych dla każdego, kto się postara o ich wykorzystanie. Wszystkie postulaty związane z kwestiami bytowymi, potrzebami mieszkaniowymi czy pracą uważane były za radykalne. W efekcie w Polsce do dziś brakuje nam rozsądnej dyskusji o gospodarce. Czyli to, co robią inne związki zawodowe, które podejmują negocjacje z rządem i pracodawcami w Radzie Dialogu Społecznego, to nie jest wystarczająca odpowiedź?

Trzeba przyznać, że duże związki zawodowe w poszczególnych zakładach pracy i w poszczególnych branżach mogą się pochwalić wieloma sukcesami. Pamiętajmy jednak, że te same centrale związkowe biorą odpowiedzialność za wszystkie reformy, które były dyskutowane w Komisji Trójstronnej, →


→

ZMIENNA

119


120

Pracodawcy i rządy chętnie dzielą ludzi według płci czy narodowości.

a później także w Radzie Dialogu Społecznego. A reformy te uderzyły bardzo mocno w pracowników. O jakich reformach mowa?

O zgodzie na prywatyzację służby zdrowia, ograniczaniu prawa do zrzeszania się w związki zawodowe i prawa do strajku, wszystkich uelastycznieniach prawa pracy czy zgodzie na rozpowszechnienie umów zleceń. To nie do wyobrażenia, że w zeszłym roku propozycja central związkowych w Radzie Dialogu Społecznego dotycząca płacy minimalnej była niższa niż strony rządowej! Inicjatywa Pracownicza już w 2011 zaczęła kampanię „Praca czasowa – dyskryminacja stała”. Byliśmy wówczas traktowani jak wariaci, bo zauważaliśmy, że taki system pracy służy opresji pracowników, nie dając im w zamian żadnej stabilizacji. Inne związki zauważyły ten problem dopiero kilka lat później. Inicjatywa Pracownicza ma być innym związkiem?

Promujemy federacyjny model oparty na demokracji oddolnej. Dążymy do tego, żeby to pracownicy i pracownice w swoich komisjach podejmowali decyzje i ustalali strategię, jaką

kieruje się związek. Komisja Krajowa ma być jedynie ciałem wykonawczym decyzji zjazdu, a nie odwrotnie. Jesteśmy antykapitalistyczni. Wszystkie swoje działania opieramy na pracy społecznej członków i członkiń, nie zatrudniamy nikogo na etatach. Zdecydowanie odcinamy się od polityki w rozumieniu partyjnym, a osoby będące w komisji krajowej czy komisji rewizyjnej nie mogą kandydować w wyborach. Oprócz tego zrzeszamy wszystkich – niezależnie od typu umowy. Bardzo mocno podkreślamy znaczenie wartości lewicowych: feminizmu, braku akceptacji dla homofobii, dyskryminacji i przemocy ze względu na płeć, religię, wyznanie. Wierzymy w internacjonalizm. Skoro kapitalizm jest globalny, to opór również musi być koordynowany międzynarodowo. Narzuciliście sobie sporo wewnętrznych ograniczeń. Czy to nie sprowadza działalności związku do poziomu partyzantki?

Prowadzimy obecnie wiele spraw sądowych i konfliktów w zakładach pracy. Faktycznie – od pewnej liczby członków i członkiń trudno polegać tylko na pracy społecznej. Nie możemy zająć się wszystkimi konfliktami w takim stopniu, w jakim byśmy chcieli. Ale

wiemy o podobnym związku zawodowym w Szwecji, który zdecydował się na zatrudnienie pracowników. Spowodowało to znaczny spadek zaangażowania członkiń i członków. Jak na takie działania reagują pracodawcy?

Pracodawcy, samorządowcy czy przedstawiciele rządu przy pierwszym kontakcie patrzą na nas pobłażliwie. Jesteśmy małą organizacją, nie wszyscy chodzimy w garniturach. Szybko przekonują się, że nasi przedstawiciele są dobrze przygotowani merytorycznie i mają dużą praktykę. Zazwyczaj przewyższają pracodawców pod względem znajomości prawa pracy. Ale na stronie internetowej podajecie jedynie telefon kontaktowy, bez nazwisk. Członkostwo nie jest jawne. To może budować tajemniczą atmosferę wokół związku.

Na pewno nie wśród pracowników. Dostajemy wiele zgłoszeń z pytaniem o to, jak założyć związek zawodowy. Ludzi przekonuje nasza bojowość, brak związków z partiami politycznymi i dyskrecja. Dzięki temu zakładamy komisje tam, gdzie duże centrale nie mogą działać, bo nie ma wystarczającej liczby pracowników zatrudnionych na etatach.


Nie należy się temu dziwić. W Polsce działalność lewicowa jest stygmatyzująca. Od kiedy zdecydowałam się otwarcie występować publicznie w imieniu związku, wiem, że żadna korporacja mnie już nigdy nie zatrudni. Wasza działalność nie ogranicza się tylko do walki o godne warunki zatrudnienia. Prowadzicie krucjatę także na polu pamięci historycznej, upamiętniając wydarzenia, które nie należą do kanonu historii. Dlaczego przeszłość jest dla was tak ważna?

Kapitalizm nie kończy się za drzwiami zakładu pracy. Cała rzeczywistość, w jakiej funkcjonujemy, jest mu podporządkowana. Część historii jest wymazywana, a wartości lewicowe są nieobecne w przestrzeni publicznej. Zmieniane są nazwy ulic, usuwane pomniki. Odpowiedzialność za przechowywanie tej pamięci spoczywa na nas. Dlatego wydaliśmy kalendarz, w którym przypominamy o pięćdziesięciu rocznicach wydarzeń ważnych dla ruchu lewicowego w ostatnich dwóch stuleciach. Budujemy świadomość, że walka klas jest pewnym kontinuum,

a nasza działalność jest głęboko osadzona w międzynarodowej tradycji. Przypominamy, że pracownicy i pracownice na całym świecie od lat organizują się, by poprawić swój byt. A jakość naszego życia nie jest dana przez „dobrego pana”, ale jest efektem protestów i negocjacji między pracownikami a państwem i kapitałem. Przypominamy, że praca dzieci została zakazana w wyniku demonstracji i strajków na całym świecie, także w Polsce. Podczas rewolucji 1905 roku w imię postulatów skrócenia dnia pracy na ulicach ginęli ludzie. Tę opowieść można ciągnąć. W kalendarzu, który wydaliście na ten rok, zapisaliście hasła „Od Krakowskiej Wiosny do strajku w Chung Hong”, „Od Wandy Krahelskiej do Jolanty Brzeskiej”. Czy nie jest to kod zrozumiały jedynie w ramach środowiska lewicy, za to obcy szerszej publice?

Przy każdym z wydarzeń znajdziesz krótkie i bardzo proste wyjaśnienie, co się wydarzyło danego dnia i dlaczego jest to ważne dla nas dzisiaj. Gdy przypominamy postać rewolucjonistki, która przeżyła cara, II Rzeczpospolitą, wojnę i PRL, piszemy o tym, jak ważna jest rola kobiet w organizacjach i że jesteśmy feministycznym związkiem.

Chcemy przywrócić do użytku język lewicowy. Przez kilkanaście lat demokracji udało się nauczyć ludzi takich słów jak „partycypacja”, „deliberacja”, „dyskryminacja”. Teraz chcemy nauczyć ich używania takich słów jak „kapitalizm” i „wyzysk” w ich prawdziwym znaczeniu. To nie są wcale trudne wyrazy. Dlatego na swojej stronie i w biuletynie bardzo prostym i przystępnym językiem opisujemy historie z zakładów pracy i z demonstracji. Z punktu widzenia demokracji liberalnej język ten może wydawać się radykalny, bojowy i konfrontacyjny. Ale ludzie, którzy codziennie doznają przemocy ze strony pracodawców, czują, że ktoś wreszcie nazywa rzeczy po imieniu. Mówi się, że radykalizmy się lubią, dlatego że mogą być swoim własnym odbiciem. Przeciw ONR-owi wytaczacie hasła „Wojna klasowa, a nie narodowa”, „Nigdy więcej wojny i nacjonalizmu”. Dlaczego?

Ruchy faszystowskie kierują się dokładnie przeciwnymi wartościami niż my. Ostatnio mówimy o tym więcej, ponieważ w Polsce jest prawie milion pracow121 nic i pracowników z Ukrainy, którzy coraz częściej doświadczają przemocy na tle narodowościowym. Nacjonalistyczne ideologie chcą przywrócenia → ZMIENNA

Niektórzy członkowie Ogólnopolskiego Związku Zawodowego „Inicjatywa Pracownicza” nie wypowiadają się pod swoim nazwiskiem w mediach…


122

hierarchicznego porządku, w którym będą wzmocnione podziały społeczne oparte o cechy ekonomiczne i psychofizyczne jednostek. Nacjonalizm przywraca seksizm i uprzedzenia wobec kobiet czy wobec inności. Dlatego nie możemy się na to godzić. Wielu jednak przekonuje, że członkowie ruchów nacjonalistycznych to właśnie są ci „pokrzywdzeni przez transformację”, zbuntowani, którzy szukają języka wyrazu swoich emocji. To potencjalni członkowie waszego związku!

Nie mamy punktów wspólnych z organizacjami, które kierują swój gniew nie przeciwko kapitałowi, ale przeciwko innym pracownikom i pracownicom. Także jestem zła na rzeczywistość. Ale w naszej działalności nie wystarczy wspólnota emocji. Musi istnieć też wspólnota wartości i interesów. Zdarzają się jednak w związku osoby o prawicowych poglądach, ale lewicowych interesach?

Jak najbardziej. Wówczas pracujemy nad zmianą tych postaw i przekonań: szkolimy, wydajemy publikacje, takie jak „Migracje a kapitalizm”, w której wyjaśniamy, jak za pomocą migrantów legalnych i tak zwanych „nielegalnych”, poprzez wprowadzanie paszportów i wiz, rządy zwiększały wyzysk. To znaczy?

Weźmy przykład aktualny. W imię ochrony rynku pracy prawica chce odebrać prawo do zatrudnienia Ukraińcom. Lecz jeśli Ukraińcy nie będą mogli pozwolić sobie na legalną pracę w Polsce, podejmą tę samą pracę na gorszych warunkach i będziemy mieli do czynienia z dumpingiem cen pracy. Czy chcemy obniżenia płac wszystkim? W środowisku lewicowym trwa dyskusja, czy ruch powinien podnosić postulaty obyczajowe, czy skupić się wyłącznie na postulatach ekonomicznych.

Naiwnością jest liczyć, że realizacja postulatów socjalnych spowoduje

zniknięcie innych rodzajów dyskryminacji. Istnieje wielokrotna opresja, która niezależnie od sytuacji ekonomicznej ogranicza szanse ludzi i obniża jakość ich życia. Pracodawcy i rządy chętnie dzielą ludzi według płci czy narodowości. Naszą jedyną bronią jest solidarność. Nie możemy się dać podzielić. Jak w takim razie założyć związek zawodowy?

Według ustawy, żeby założyć komisję zakładową lub międzyzakładową, trzeba zrzeszać dziesięciu pracowników zatrudnionych w oparciu o umowę o pracę w jednym lub w kilku zakładach pracy. Komisję zakładową – wraz z osobą chronioną przed zwolnieniem – zgłasza się pracodawcy. Wówczas można zacząć formalną drogę negocjacji związkowych. Jednak w takiej kawiarni, w jakiej siedzimy, nikt nie ma umowy o pracę!

Wówczas sytuacja się komplikuje, a skuteczność tego działania opiera się na solidarności pracowników. Zachęcamy do założenia tak zwanej komisji środowiskowej. A tej już nie trzeba zgłaszać pracodawcy, bo ta forma organizacji nie jest osadzona w Kodeksie Pracy, ale w naszym statucie. Pracodawca nie jest jednak też zobowiązany do prowadzenia negocjacji za pośrednictwem tej komisji. Dlatego namawiamy, żeby zrzeszonych było jak najwięcej osób, żeby wypracować jasne postulaty i strategię dochodzenia do celu. Takie komisje powstają tylko w sytuacji konfliktów?

Są różne powody, dla których pracownicy zawiązują komisje. Zdarza się, że pracownicy są tak zmęczeni ogromną presją pracodawcy, że stają przed wyborem: albo zakładamy związek zawodowy, albo składamy wymówienia. Zdarza się jednak, że komisja jest zakładana prewencyjnie – pozwala to uzyskać dostęp do informacji o zakładzie pracy, wpływ na jego funkcjonowanie, negocjować regulaminy wynagrodzeń,

tworzyć Zakładowy Fundusz Świadczeń Socjalnych. Takie komisje powstały już na przykład w Zachęcie czy w Instytucie Teatralnym. W Warszawie na fali protestu w restauracji Krowarzywa powstała również międzyzakładowa komisja pracowników gastronomii. Liczycie na to, że pewnego dnia, gdy zajdzie potrzeba, wszyscy członkowie komisji zastrajkują?

Dopiero uczymy się działać wśród pracowników gastronomii. Po roku istnienia komisji stwierdziliśmy, że przy tak dużej rotacji personelu w tym sektorze jest bardzo małe prawdopodobieństwo strajku generalnego czy nawet strajku w jednej restauracji. Skłaniamy się więc ku modelowi amerykańskiemu – kampanii na rzecz podwyższenia płacy minimalnej w gastronomii. W USA w wielu miastach, w tym w Nowym Jorku, po apelach do władz stanowych, właścicieli kawiarni i pracowników została wprowadzona piętnastodolarowa godzinowa stawka minimalna. Nieważne, czy jesteś na umowie o pracę, czy prekariuszem, walka trwa.



35 jesień-zima 2017 temat numeru: magazyn nieuziemiony magazynkontakt.pl

35

Czyje są dzieci? Szymon Rębowski Państwowe dzieci

Tomasz Szkudlarek W obronie publicznej edukacji

Hanna Frejlak

Sto lat Lasek

Ćwiczenia z pamiętania

Kenan Malik

ZMIENNA

OBYWATEL

KRAJOZNAWCZY

Czy dziś byłbym islamistą?

POZA EUROPĄ

Roma Sendyka

KULTURA

KATOLEW

Kolejny zakręt drogi

WIARA

Seks w planie lekcji

cena : 15 pln (w tym 5% VAT)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.