Za nasze poglądy nie dają nagród
www.obywatel.org.pl • Nr 2(40)/2008 • dwumiesięcznik • cena 8 zł (w tym 0% VAT)
USA 5 USD
Europa 4,5 EUR
index 361569
ISSN 1641-1021
40 lat minęło...
Uwielbiam podatki! Rybacy na bezrybiu Kapitalizm katastroficzny Moczar – reaktywacja
OBYWATELKO, OBYWATELU! Jeśli uważasz, że nasz Magazyn wykonuje dobrą robotę, zachęcamy Cię do przekazania 1% swojego podatku dochodowego na wsparcie jego wydawania. Przekazane przez Ciebie pieniądze w całości przeznaczymy na pokrycie kosztów druku naszego dwumiesięcznika. „Obywatel” to jeden krok w kierunku lepszej Polski. Może on wydawać się niewielki, ale nawet najdłuższa droga zaczyna się od jednego kroku. Najpierw zrób go sam, a potem namów innych. Nie lekceważ drobnych działań.
Jak przekazać 1%? Szukaj na ostatniej stronie „Obywatela” Numer KRS:
0000248901 Redakcja „Obywatela”
OKŁADKA: RYS. GERENCJUSZ, WWW.ALKEMIQ.PL
W numerze: Niech żyją podatki! – Neil Brooks ............................................................................................ 4 Cena waluty, cena suwerenności – Marcin Domagała ................................................. 6 Rybacy na bezrybiu – Konrad Malec ................................................................................................. 9 D������������� „Magazyn Obywatel”
Co dalej ze spółdzielniami mieszkaniowymi? – Arkadiusz Peisert ............................. 15
A���� ��������: Obywatel ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: /042/ 630 17 49
Spółdzielnie kontra spółdzielcy – z Pawłem Piekarczykiem rozmawia Lech Krzemiński........................................................ 19
���������� �������: redakcja@obywatel.org.pl
Globalizacja cywilizowana? Klauzule socjalne w porozumieniach handlowych – Barbara Surdykowska............... 22
�������, ���������: biuro@obywatel.org.pl
Tsunami – jak zarobić na tragedii – Vasuki Nesiah ....................................................... 27
S���� � ����������� ���������: studio@obywatel.org.pl
Katrina, czyli kapitalizm katastroficzny – Keith Harmon Snow, Georgianne Nienaber.... 31
��������: www.obywatel.org.pl
Styl życia na rzecz ubogich – Bartosz Wieczorek ............................................................ 35
R��� H�������: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski R�������: Rafał Górski Remigiusz Okraska (redaktor naczelny) Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego) Szymon Surmacz S���� ���������������: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, dr Rafał Łętocha, dr Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Bartosz Malinowski, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, dr Jacek Uglik, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz K�������: Zbigniew Bednarek, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Magdalena Doliwa-Górska, Monika A. Gorzelańska, Agnieszka Górczyńska, Marta Kasprzak, Maciej Kronenberg, Przemysław Prytek, Michał Stępień, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski
MARZEC ‘68 40 lat minęło... – z prof. Jerzym Eislerem rozmawia Michał Sobczyk .............................................................. 37
Lewica i historia – releksje w rocznicę Marca ‘68 – August Grabski ......................... 43 Moczar – reaktywacja? – Wiktor Sadłowski.................................................................... 48 W centrum Marca – z Wiktorem Góreckim rozmawia Michał Sobczyk ............................. 52 CHWILA ODDECHU Sporty patriotyczne i globalne – z prof. Wojciechem Lipońskim rozmawia Wioleta Bernacka ............................................... 56
Był tu Liczyrzepa... – Lech L. Przychodzki ....................................................................... 59 Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych – Paplo Maruda ................................................... 61 Pierwszy „Trzeci Teatr”na Pradze – Ewa Cylwik........................................................... 62 Ironezje – Tadeusz Buraczewski.......................................................................................... 64 Z GRUBEJ RURY Nowa wizja patriotyzmu – Paul Kingsnorth ................................................................... 65 Człowiek dialogu – Monika Kasprzak .............................................................................. 68 Ks. Stanisław Stojałowski – obrońca ludu polskiego – Rafał Łętocha......................... 73
W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Kolporter, Inmedio, Relay.
Sprawiedliwy świat – Marek Has ............................................................................................ 77
Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).
Konserwatywno-liberalny socjalista, czyli o geniuszu, który hodował kury – Remigiusz Okraska ......................................... 81
Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.
RECENZJE
Ziemia prawie jałowa – Bartłomiej Grubich .................................................................... 84 FELIETONY O czym nie mówią ekolodzy – Joanna Duda-Gwiazda ..................................................87 Stabilizacja Wieszczem – Anna Mieszczanek .................................................................88 Wiódł ślepy kulawego – Jacek Zychowicz.......................................................................89 Autorzy numeru...............................................................................................................90 Z obywatelskiego frontu ................................................................................................92
MAGAZYN OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE
3
Niech żyją podatki! Neil Brooks
FOT. ARCHIWUM
Lubię płacić podatki. Pozwalają one wspólnie osiągać nasze cele, znacznie poprawiając jakość życia przeciętnej kanadyjskiej rodziny. To dzięki podatkom możemy się do dziś szczycić naszym demokratycznym skarbem, czyli wysokiej jakości szkołami publicznymi, a także niskimi opłatami za studia na światowej sławy uniwersytetach, doskonałą służbą zdrowia i wolnością od strachu przed wyniszczającymi rachunkami za leczenie, publicznymi parkami i bibliotekami, bezpiecznymi ulicami oraz miastami, w których żyje się nieźle. Żadnej z tych rzeczy nie dostalibyśmy za darmo. Podatki pomagają także w sensownym rozkładaniu naszych dochodów na przestrzeni lat, w celu maksymalizacji dobrobytu. Przykładowo, przenosząc część dochodów z lat wysokich zarobków na czasy emerytalne, z okresu, kiedy utrzymujemy dzieci na ten, kiedy żyjemy już sami, czy też w końcu z okresów, kiedy jesteśmy zdrowi i możemy sami o siebie zadbać, na czasy choroby lub zniedołężnienia. Równie ważny jest fakt, iż kupując za pośrednictwem podatków produkty i usługi, przyczyniamy się do poprawy bezpieczeństwa pracowników, polepszenia ich sytuacji zdrowotnej, zwiększenia ich wykształcenia i stabilizacji finansowej, częściowo ich w ten sposób zabezpieczając przed zagrożeniami ze strony biznesu. A zatem zwiększamy im szanse bardziej sprawiedliwego udziału w dochodzie narodowym, na który wszyscy wspólnie pracujemy. Dzięki podatkom jesteśmy także w stanie spełniać nasze moralne zobowiązania wobec siebie nawzajem. Pomagają nam one ustanawiać podlegające demokratycznej kontroli instytucje publiczne, które starają się zapobiegać nadużyciom we wszelkich wymianach rynkowych oraz w relacjach rodzinnych; zapewnić wzajemność w zależności jednych obywateli od drugich; łagodzić niedolę tych, którzy nieuchronnie, nie z własnej winy, są krzywdzeni przez dynamiczną gospodarkę rynkową, z której pozo-
4
stali czerpią korzyści; zagwarantować bardziej akceptowany przez społeczeństwo model dystrybucji dochodów i bogactwa niż ten, który jest rezultatem jedynie działania sił rynkowych; dążyć do tego, by życiowe szanse nie były uzależnione od płci ani rasy, oraz zapewnić pełne prawo i otwarty dostęp do usług niezbędnych dla rozwoju jednostek. W rezultacie, podatki prowadzą do stosunkowo dużej spójności społecznej i poziomu egalitaryzmu – innymi słowy, podtrzymują trwanie społeczności, ze wszystkimi wynikającymi z tego korzyściami. A co miałby którykolwiek z nas, gdyby ona nie istniała? Pomimo tego, że podatki umożliwiają nam zapewnianie sobie jako społeczeństwu dostępu do najbardziej wartościowych dóbr i usług, nikt nie lubi ich płacić. Właśnie dlatego obietnice ich obniżek bywają tak skuteczną taktyką polityczną. Kanadyjczycy powinni jednak poważnie pomyśleć o skutkach zmniejszenia sektora publicznego, zanim dadzą się zwieść kuszącym obietnicom niższych podatków. Rola podatków w nowoczesnych państwach demokratycznych jest w znacznym stopniu błędnie pojmowana przez ich społeczeństwa. Niezrozumienie to wynika w dużej mierze z celowych działań grup interesu, którym zależy na zmniejszeniu społecznych i ekonomicznych granic sektora publicznego, co dałoby im możliwość sprawowania jeszcze większej, nieskrępowanej władzy za pomocą prywatnych rynków. Częścią ich zmyślnej strategii jest stosowanie w dyskusjach na temat podatków języka oraz pojęć, które sprawiają, że oczywi-
stym i niezaprzeczalnym wydaje się fakt, iż obywatele jedynie oszukują samych siebie, „żyjąc poniżej swoich możliwości” i licząc, że za pośrednictwem powszechnego opodatkowania będą w stanie zapewnić sobie najwięcej dóbr oraz usług pewnego rodzaju. W zamian mogliby przecież pozwolić sobie na zakup znacznie większej ilości usług i towarów, produkowanych przez prywatny biznes. Przykłady tworzenia tego typu fałszywego obrazu podatków można mnożyć. Nie możemy sobie pozwolić na wyższe podatki. Ten argument dobrze znany i wyglądający na niezwykle trudny do odparcia, jest czystym nonsensem. Wiele usług publicznych, finansowanych z podatków i dostarczanych za pośrednictwem państwa, takich jak służba zdrowia czy edukacja, stanowi niezbędną konieczność. Tak więc zmniejszanie podaży tych usług ze strony państwa nie będzie wcale oznaczać, że ludzie przestaną za nie płacić, lecz jedynie to, iż będą płacić za nie prywatnym dostawcom, zamiast dotychczas odpowiedzialnemu za nie sektorowi publicznemu. Podobnie, kiedy ktoś twierdzi, że nie stać nas na opłacanie z podatków usług na rzecz dzieci i osób starszych, raczej nie ma na myśli tego, że przestało nas być stać na opiekę nad nimi. Musi mu chodzić raczej o to, iż zamiast sprawiedliwego rozłożenia tych kosztów wewnątrz społeczeństwa za pomocą systemu podatkowego, powinniśmy je w całości zrzucić na kobiety, bo to w większości one, nieodpłatnie, świadczą te usługi w domach. Stąd, kiedy grupy interesu domagają się zmniejszenia podatków, najczęściej nie jest tak dlatego, że z ich wiedzy wynika, iż nie możemy już dłużej pozwolić sobie na utrzymywanie dostarczania pewnych usług przez rządy. Czynią tak dlatego, że nie chcą dalej współuczestniczyć w pokrywaniu ich kosztów, lecz zamierzają przerzucić je z takich jak oni, osiągających wysokie dochody, na rodziny o niskim statusie materialnym i kobiety, wykonujące za darmo w swoich domach pracę, z której wszyscy czerpiemy korzyści. Podatki są dla nas ciężarem – to kolejny częsty przykład fałszywego przedstawiania tego, czym są one w istocie. Podatki to cena, jaką płacimy za produkty i usługi oferowane przez sektor publiczny, z którego wszyscy czerpiemy korzyści. Są one odpowiednikiem cen, jakie płacimy za dobra dostarczane przez sektor prywatny. Jeszcze większym oszustwem jest twierdzenie przedstawicieli biznesu, iż dobra publiczne są finansowane dzięki odgórnemu „narzuceniu podatków”, przy jednoczesnym podkreślaniu, że oni mogą dostarczać swoje usługi dlatego, że „konsumenci tak zagłosowali swoimi portfelami”. Racjonalne myślenie zostaje tu postawione na głowie. Możliwość oddania głosu, będąca jednym z symboli demokracji, zostaje utożsamiona z transakcją rynkową, podczas gdy podatki, które ustalane są w następstwie demokratycznych procedur, przedstawia się jako coś, nad czym ludzie nie mają żadnej kontroli, co jest im odgórnie narzucone. Podatki ograniczają wolność. Ten powszechnie wysuwany przeciwko podatkom zarzut subtelnie wzmacnia przekonanie, iż sektor publiczny, zamiast posługiwać się
pieniędzmi z podatków dla zaspokajania ważnych potrzeb obywateli, wykorzystuje je do swoich celów. W rzeczywistości, podatki zwiększają zakres wolności w społeczeństwie. W gospodarce rynkowej to pieniądze zapewniają wolność. Kanadyjski rząd przekazuje ponad przychodu z podatków potrzebującym rodzinom w postaci rent, zasiłków na dzieci, opieki społecznej, wsparcia bezrobotnych oraz odszkodowań za uszczerbki na zdrowiu doznane przy pracy itp. Stąd, o ile można powiedzieć, że podatki w pewien sposób ograniczają wolność niektórych jednostek, należy pamiętać, iż ogromnie zwiększają one wolność całej reszty. Ponadto, pieniądze z podatków wydawane na produkty i usługi, których dystrybucją zajmuje się rząd, zwykle w bardzo dużym stopniu zwiększają naszą wolność w takich aspektach, jak np. podróżowanie, odbywające się po finansowanych z funduszy publicznych drogach lub innymi sposobami, wspieranymi z budżetu; wolność do nauki i krytycznego myślenia; wolność od obaw przed bankructwem w przypadku ciężkiej choroby oraz wolność do korzystania z publicznych bibliotek, plaż i parków. Obiecywanie Kanadyjczykom, jak czyni to wielu polityków, że obniżka podatków „pozwoli im zatrzymać w kieszeniach więcej ciężko zarobionych dolarów”, jest dość obłudnym sposobem przekazywania czegoś innego: „zapomnijcie o wzajemnych zobowiązaniach moralnych, do diabła ze zbiorowym dążeniem do osiągania wspólnych, szlachetnych celów, nie martwcie się o zabezpieczenie owego skarbu, jakim jest prawdziwa wolność”. Ci ludzie nie zasługują na nasze głosy, potrzebna im jest za to lekcja obywatelskości. Jak zauważył słynny amerykański prawnik, podatki to cena, jaką płacimy za naszą cywilizację. Ostatecznie, stawką w debacie na temat rządu i podatków jest to, kto będzie sprawował władzę w naszym społeczeństwie. Czy kluczowe ośrodki władzy będą opanowane przez małą grupkę ludzi za pomocą prywatnych rynków, czy też kontrolować je będzie nadal, poprzez demokratycznie wybrane instytucje, większość kanadyjskiego społeczeństwa? Chcąc wesprzeć swoją wizję przyszłości, grupy interesów i prawicowe partie polityczne nieustannie ostrzegają przed strasznym dziedzictwem, jakie pozostawiamy naszym dzieciom w postaci ogromnych długów i nadmiernie rozrośniętego sektora publicznego. Tak naprawdę możemy zostawić im o wiele gorszą spuściznę, jeśli znacząco obniżymy podatki i nadal będziemy umniejszać rolę rządu w naszym wspólnym życiu, zmierzając w kierunku społeczeństwa zatomizowanego, pozbawionego poczucia własnego istnienia i zbiorowej odpowiedzialności, w którym elita ekonomiczna ma coraz większe możliwości politycznej obrony swoich wpływów. Pozostawienie naszym dzieciom takiego dziedzictwa byłoby wielce niesprawiedliwe i dalece nieodpowiedzialne.
eil roos
tłum. Maciej rzysztofczy
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie internetowej Canadian Centre for Policy Alternatives (www.policyalternatives.ca) w grudniu 2005 r. Przedruk za zgodą autora.
5
Cena waluty,
cena suwerenności
Marcin Domagała Szklane drzwi rozsunęły się bezszelestnie. W oczy uderzył jaskrawy blask świetlówek. Kolorowe wnętrze sklepu zachęcało do zakupów. Przeszedłem kilka alejek. Wybrałem masło, jakąś wędlinę, chleb i parę innych drobiazgów. Stanąłem w kolejce do kasy, wrzucając jeszcze do koszyka paczuszkę miętowej gumy do żucia. Kasjerka z uśmiechem przesunęła towary laserowym czytnikiem, kończąc słowami: euro, centów. Tak właśnie za kilka lat mogą wyglądać polskie zakupy. Niby wszystko podobnie, jak dzisiaj, ale jednak nie tak samo. Istotną różnicę stanowi tu kwestia wprowadzenia waluty euro. Czy rzeczywiście będzie tak różowo, jak jest nam to obiecywane?
Dzisiaj euro używa tylko spośród państw członkowskich. Waluty tej używa także krajów nie należących do UE, tj. Watykan, San Marino, Monako, Andora (w przypadku tej czwórki użycie euro jest tańszą opcją), Czarnogóra i Kosowo (bankructwo własnych walut). Trzy ważne kraje unijne odmówiły przyjęcia unijnego pieniądza: Dania, Szwecja i Wielka Brytania. Sprzeciw obywateli tych krajów wobec wprowadzenia wspólnej waluty, stanowi najlepszą emanację społecznego oporu i niezadowolenia z tak radykalnych zmian i efektów, jakie niesie „euroizacja”. Tymczasem w Polsce większość podobno jest „za”. Trudno jednak znaleźć rzetelne informacje na temat skutków wprowadzenia nowej waluty. Dominuje natomiast istna euro-propaganda. Na mocy bezpośrednio wyrażonej woli społeczeństwa lub też bez pytania się go o zdanie – w końcu Polska to nie Szwajcaria – nasze władze pomału rezygnują ze złotówki, która towarzyszyła nam od setek lat i wprowadzają europejską wspólną walutę – euro. W ten oto sposób ma się spełnić kolejne europejskie marzenie Polaków – w końcu ponad rodaków popiera Unię. Jednak Polska wciąż nie może ustalić konkretnego terminu wprowadzenia wspólnej waluty, a podawane przez NBP czy ministrów finansów daty wciąż ulegają zmianie po kolejnych wyborach. Co jednak znacznie bardziej istotne, wciąż nie wiadomo, czy zastąpienie złotego przez euro będzie korzystne, czy nie.
6
FOT. ALEKSANDER GLOGOWSKI
Slogany zamiast konkretów
Zmierzamy do najgorszego scenariusza, czyli powtórki z kampanii akcesyjnej z r., kiedy obywatelom polskim zaserwowano potężną dawkę propagandy, okraszonej absolutnym brakiem konkretów, zamiast poważnej i merytorycznej dyskusji. Tymczasem problematykę wprowadzenia euro można porównać do wejścia Polski do strefy Schengen w grudniu ubiegłego roku oraz wpływu tej decyzji na polskie regiony przygraniczne. W efekcie ograniczona została radykalnie możliwość przyjazdów obywateli, zwłaszcza Ukrainy i Białorusi, do Polski, co bardzo negatywnie wpłynęło na i tak niezbyt dobrą kondycję gospodarczą całego regionu, zwanego ścianą wschodnią. Jednak w tym samym czasie nieco zasobniejsze polskie powiaty zachodnie jeszcze bardziej zacieśniły związki ekonomiczno-kulturalne ze wschodnimi powiatami niemieckimi. W skali makro, całej UE, są to mało zauważalne efekty, jednak w skali mikro, dla tych regionów, to bardzo poważne zmiany – a w sumie dotykają one prawie mieszkańców Polski.
Waluta bogatych – i dla bogatych? Podobnie sprawa wygląda z wprowadzeniem w Polsce wspólnej waluty – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Przyjęcie euro niesie ze sobą kilka korzyści, ale także generuje sporo poważnych kosztów. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tej drugiej kwestii. Praktyka pokazuje, że funkcjonowanie euro jest najbardziej korzystne dla krajów o podobnym poziomie rozwoju i analogicznej stopie życiowej, a nawet podobnym położeniu geograficznym. Tak jest właśnie w przypadku Francji i Niemiec. Przykładowo, jeśli Europejski Bank Centralny (EBC) podejmie decyzję o podwyższeniu stóp procentowych, co będzie oznaczało schładzanie całej gospodarki unijnej, decyzja ta wpłynie na gospodarki niemiecką i francuską w podobnie pożądany sposób, ale w przypadku gospodarki polskiej, jako słabiej rozwiniętej, może to być decyzja mordercza. Nasz kraj znajduje się bowiem na niższym etapie rozwoju gospodarczego niż Niemcy i Francja. W Polsce jak najwyższy wzrost gospodarczy jest pożądany z punktu widzenia dorównania do średniej unijnej stopy życiowej. Jeśli założymy, że polska gospodarka będzie rozwijała się w tempie rocznego przyrostu PKB, to do dotychczasowego średniego poziomu unijnego możemy dobić po ponad latach. Niestety, utrzymanie takiego tempa jest mało realne. Polski PKB ulega znacznym wahaniom, zaś rekordowy wzrost ostatniego roku, na poziomie ,, ma się nijak do średniej arytmetycznej PKB z ostatnich lat, która wynosi ok. . Przy takim tempie rozwoju, Polska osiągnie obecny poziom unijny za około lat. Tymczasem łączne tempo wzrostu PKB dla strefy euro jest jeszcze niższe, co dodatkowo wydłuża ten okres, rozciągając go nawet do ponad półwiecza. Ponadto nie wolno zapominać, że kraje strefy euro też się rozwijają. Zatem cała ta wyliczanka przypomina trochę pogoń Achillesa za żółwiem, jednak jest ważnym wyznacznikiem miejsca, w którym Polska się znajduje. Na obecnym etapie rozwoju, wejście naszego kraju do strefy euro zahamuje wzrost PKB i to raczej do mniejszego poziomu niż . W skali całej UE obniżenie polskiego poziomu rozwoju nie będzie tak bardzo odczuwalne, jak dla samych Polaków.
Pożytki z suwerenności Z wyżej wymienionych powodów często pojawia się postulat zachowania jak najdłużej autonomii w podejmowaniu decyzji względem własnej waluty. W tym kontekście należy podkreślić wyjątkową wrażliwość EBC na jakąkolwiek krytykę względem własnej niezależnej pozycji. Europejski System Banków Centralnych w praktyce jest państwem w państwie. Żaden unijny organ kontroli nie ma możliwości dokonania korekty jego działań. Co prawda istnieje „system sprawdzający”, w postaci Parlamentu Europejskiego i Rady Europy, jednak EBC po prostu tylko przedkłada do wiadomości tym instytucjom swoje decyzje. Tymczasem dla Polski kwestia aktywnego włączenia się Narodowego Banku Polskiego w kształtowanie procesów gospodarczych – zwłaszcza wspieranie wzrostu PKB – jest kwestią podstawową.
Wprowadzenie euro oznacza natomiast likwidację suwerennej władzy monetarnej, która mimo swojej niedoskonałości, jest Polsce nadal bardzo potrzebna. Stracimy też bardzo ważną w tym kontekście możliwość potencjalnego sterowania inflacją dla podtrzymania rozwoju gospodarczego. W dodatku nasz parlament zostanie pozbawiony nawet obecnej, rachitycznej formy kontroli waluty. Wejście w chwili obecnej do strefy euro oznacza, ni mniej, ni więcej, znaczne ograniczenie możliwości kreowania przez Polskę własnej polityki fiskalnej i gospodarczej. Są to aspekty szczególnie ważne dla kraju będącego w tak dynamicznym stadium rozwoju, w jakim obecnie znajduje się Polska. Kolejnym ważnym aspektem jest utrata możliwości prowadzenia własnej polityki kursowej oraz zarządzania rezerwami walutowymi. Wówczas o rezerwach walutowych Polski zacznie decydować EBC, któremu będziemy musieli oddać je w zarządzanie. To pierwszy krok do tworzenia superpaństwa, jakim za pewien czas może stać się Unia Europejska. Poza tym euro tylko z założenia jest wspólną walutą europejską. W praktyce o jej sile stanowią dwa kraje, będące jej „podstawami”: Francja i Niemcy. To głównie od nich, jako największych udziałowców w unijnym PKB, zależy stabilność tej waluty. W dodatku łączne PKB tylko tych dwóch krajów jest porównywalne do łącznego PKB pozostałych członków Unii GospodarczoWalutowej. Nic zatem dziwnego, że to interesy tych dwóch państw tak naprawdę rządzą tą walutą. Największym jednak rzecznikiem euro są Niemcy. Doszło nawet do tego, iż kanclerz Angela Merkel posunęła się do niespotykanego w polityce europejskiej kroku, jakim była krytyka francuskiej kandydatki na urząd prezydenta, Ségolčne Royal, za jej wątpliwości względem polityki wspólnej waluty.
W euro nadzieja? Zamiana złotego na euro byłaby według zwolenników tego procesu zbawienna dla polskich przedsiębiorców. Wspólna waluta ma bowiem wyeliminować koszty transakcyjne, które stanowią poważną przeszkodę w obrocie towarowym, zwłaszcza między krajami członkowskimi. W praktyce mocna pozycja złotówki skutecznie zniechęca do eksportu, promując tym samym import oraz utrzymując zagraniczne miejsca pracy. Nikomu też nie spieszy się, aby złotówkę osłabić. Wprowadzenie euro wyrównywałoby polskie szanse eksportowe nie tylko w ramach UE, ale i świata. Kolejnym argumentem jest kwestia nie tylko wejścia, ale też i tym samym stania się częścią dość sporego obszaru gospodarczego i walutowego. Obszar ten ma przecież być odpowiedzią na globalizację, a zwłaszcza coraz bardziej rosnącą konkurencję ze strony takich państw, jak Indie czy Chiny. Ponadto wspólna waluta ma się przyczynić do jeszcze bardziej korzystnej dla Polski integracji politycznej i gospodarczej z pozostałymi krajami unijnymi. Innym ważkim argumentem zwolenników euro jest paradoksalnie argument istnienia wspólnego banku centralnego (EBC), który chwali swoją niezależność. Zadaniem Europejskiego Banku Centralnego jest traktowanie całego obszaru
7
Po wstąpieniu do strefy euro różnice te stałyby się jeszcze bardziej widoczne, nie będąc zaciemnianymi przez różnice kursowe. Zatem walka z tego rodzaju wyzyskiem i nadużyciami będzie w Polsce dużo łatwiejsza niż obecnie. Kolejnym nie mniej ważnym aspektem stanie się proces potanienia kredytów bankowych. Obecnie cena pożyczki gotówkowej w złotówkach sięga niejednokrotnie pułapu kilkunastu procent. Po wejściu do strefy euro może gwałtownie spaść do kilku procent ze względu na konkurencyjną ofertę kredytu gotówkowego w euro, w banku mającym swoją siedzibę np. w Nikozji, Barcelonie czy Dublinie. W dobie rozwoju Internetu taka operacja wkrótce stanie się całkowicie realna i powszednia.
RYS. MICHAŁ WENSKI
Unii Europejskiej jako spójnej całości. Dzięki temu, EBC ma łagodzić różnice między poszczególnymi krajami. Zatem posądzanie go o sprzyjanie określonej grupie państw, według zwolenników tej teorii, jest nieporozumieniem. Wreszcie wprowadzenie wspólnej waluty w Polsce ustabilizuje inflację. W końcu EBC zmusza kraje członkowskie do prowadzenia bardziej odpowiedzialnej polityki fiskalnej. Dla samej zaś Polski będzie to oznaczać podniesienie wiarygodności inwestycyjnej. Innym aspektem, w skali makro, jest walka z dolarem, który w dobie gwałtownej deprecjacji staje się coraz mniej wiarygodnym narzędziem płatniczym. W jego miejsce zaczyna wchodzić euro. Proces ten przybiera na sile, czego emanacją była m.in. ostatnia wojna w Zatoce Perskiej i obalenie Saddama Husajna. W tle tych wydarzeń miał miejsce fakt chęci wprowadzenia przez iracki rząd euro w miejsce dolara w rozliczeniach za ropę. Zresztą niejednokrotnie jedynym argumentem trzymającym arabskich eksporterów ropy naowej przy dolarze jest groźba blokady dostaw części zamiennych do sprzętu wojskowego w ich armiach, które są przeważnie wyposażone w broń północnoamerykańską. Nie wolno również zapominać, że Polacy zorientowali się jednak na zachód. Ten wybór, niezależnie od dyskusji na temat jego słuszności, już się dokonał. Łatwiej zatem będzie nam żyć z euro, jako wspólną walutą europejską, aniżeli funkcjonować w skomplikowanym wielowalutowym środowisku.
Różnice w jaskrawym świetle Bardzo ciekawym aspektem wejścia Polski do strefy euro jest potencjalne przyspieszenie likwidacji rozwarstwienia płac w łonie samej UE. Jeżeli w ramach tych samych koncernów, np. Carrefoura, Auchan czy Tesco, kasjerka we Francji zarabia kilkakrotnie więcej od kasjerki w Polsce, wówczas, tj. przy jednakowej walucie, rozwarstwienie będzie bardziej widoczne. Oczywiście istnieje groźba odwrotnego procesu, tzn. zaniżania płac, jednak w obliczu istnienia silnych związków zawodowych na Zachodzie, nie jest ona tak bardzo groźna. W Polsce zaś przyspieszy proces zwiększania wynagrodzeń, który będzie o tyle bardziej przejrzysty, że jedna waluta, likwidując konieczność przeliczania, jeszcze bardziej uwidoczni różnice i niesprawiedliwości społeczne. Warto zwrócić też uwagę na pewien proces, który pośrednio wpływa na samą walutę, a jego wprowadzenie spowoduje znaczącą obniżkę wielu kosztów. Mianowicie Unia Europejska ma tendencję do wyrównywania cen, zwłaszcza w oligopolach, drogą określania i regulacji cen maksymalnych. Niedawno Komisja Europejska dobrała się do cen roamingowych połączeń telefonii komórkowej w ramach obszaru UE, a teraz przymierza się do ukrócenia procederu częstego zawyżania opłat za prowadzenie kont bankowych.
8
W tym kontekście, gwałtowna zwyżka cen, jaka zawsze daje się zaobserwować po wejściu nowej waluty europejskiej, traci na znaczeniu. Zresztą ta podwyżka ma charakter tzw. obcinania końcówek. W niektórych przypadkach ten proces rzeczywiście może odbić się na naszych kieszeniach, ale będzie on prawdopodobnie dotyczył niewielkiej grupy społecznej (niektóre szacunki mówią o ok. populacji, który realnie straci na tym fakcie).
Ludzie mają głos Jak zatem widać, wprowadzenie waluty europejskiej do Polski nie jest wcale łatwym procesem. Jest wiele słusznych argumentów przeciw temu rozwiązaniu, jak i wiele argumentów optujących za jego słusznością. Polacy potrzebują w tej kwestii uczciwej debaty, która zostanie zakończona tylko w demokratycznym referendum. Wszelkie głosy mówiące, że pytanie społeczeństwa o zgodę na ten proces jest niepotrzebne, tak naprawdę są głosami grupki wyzbytej jakiegokolwiek poczucia interesu i wartości narodowych, tak przecież ważnych w różnorodnej Europie.
arci omagał
na bezrybiu
Pod koniec roku 2007 nie było tygodnia, aby w programach informacyjnych nie pojawił się temat kwoty dorszowej i związanych z nią protestów rybackich. Pośród medialnego zgiełku trudno było dostrzec, że to nie tylko problem ekonomiczny czy prawny, lecz także czysto ludzki.
Na wielkich i małych wodach Polskie rybołówstwo to dzisiaj głównie połowy bałtyckie. Na przełomie lat . i . mieliśmy ok. dalekomorskich statków, przede wszystkim na Atlantyku. Obecnie pod polską banderą pływają zaledwie cztery. Natomiast polska „flota dorszowa” jest największa na Bałtyku i liczy ok. jednostek. Dla porównania Dania, druga w kolejności, ma ich ok. , zaś Szwecja, posiadająca podobną kwotę połowową, dzieli ją między statków. – „Dzisiejsza flota rybacka jest za duża w stosunku do zasobów ryb, którymi dysponujemy” – twierdzi dr Zbigniew Karnicki z Morskiego Instytutu Rybackiego (MIR) w Gdyni. Mniej więcej naszych łodzi i kutrów rybackich to małe jednostki. Jednopokładowe, do metrów długości, mogące wychodzić na połów na odległość mil morskich. Z rybołówstwem wiąże się obecnie zaledwie PKB, więc przez rząd jest ono traktowane marginalnie. Jednak przy samych połowach pracuje ponad tys. osób, a w przetwórstwie i handlu rybami (choć dotyczy to także produktów z importu) aż tys.
Twarde realia Rybołówstwo jest pracą ciężką i niebezpieczną. – „To zawód z powołania, który trzeba kochać. Nie da się tego odfajkować i po ośmiu godzinach iść do domu” – mówi z zapałem Stefan Richert ze Zrzeszenia Rybaków Morskich. Tylko w ubiegłym roku zginęło trzech rybaków. – „Jeżeli w czasie sztormu fala zmyje kogoś za burtę, to nie ma żadnych szans. Statek jest w ruchu, prąd znosi ofiarę, następuje hipotermia i śmierć. – mówi Bartosz, szyper metrowego kutra z Władysławowa. Z Wojtkiem, szyprem z -metrowego kutra, rozmawiam w sterówce. – „Tutaj buja, a na morzu zdarzają się przechyły do stopni –
Konrad Malec mówi. – Wtedy naprawdę trzeba uważać, bo przez pokład przelewają się fale, a pracy nie można przerwać”. Wojtek wspomina kolegę, który w takich warunkach wypadł na jego oczach za burtę: „Nie było szans. Tu można pomylić się tylko raz...”. Zgodnie z unijnymi przepisami, wszystkie jednostki rybackie należy traktować jako statki, bez względu, czy mają czy metrów. Najstarszą na polskim morzu jest drewniana łódź z Ustki, pochodząca z r. Średni wiek rybackiej floty wynosi lat. – „To dość dużo – uważa dr Marek Szulc z Akademii Morskiej w Szczecinie – jednak trzeba pamiętać, że mówiąc o wieku jednostki, mówimy o kadłubach. Silniki i wyposażenie zmieniały się kilkukrotnie, często są to maszyny najnowszej generacji, więc niektóre jednostki przewyższają podobne statki duńskie czy szwedzkie, mimo iż są od nich starsze”.
Dorszem Polska stoi Dorsz jest dla rybołówstwa bałtyckiego gatunkiem decydującym o opłacalności. Wynika to z ceny tej ryby. Za kilogram dorsza rybak może uzyskać nawet - zł, a za kilogram flądry już tylko ,-, zł, chyba że w sezonie letnim sprzeda ją bezpośrednio turystom lub smażalni. Problem w tym, że dorsza jest za mało w stosunku do możliwości połowowych polskiej floty. Jednocześnie Polska nie wykorzystuje limitów na połowy bałtyckiego szprota i śledzia, z czym wiąże się ryzyko odebrania ich naszym rybakom. Przyczyną są niskie ceny tych ryb. Polska otrzymała od UE znaczne środki na redukcję tzw. nakładu połowowego, wskutek czego złomowaniu uległo ok. statków rybackich. Jednak flota dorszowa została zredukowana zaledwie o . Największe połowy dorsza notowano w połowie lat ., gdy wynosiły one tys. ton. Dla porównania, polskim rybakom na r. przyznano kwotę tys. ton na wschodnim Bałtyku i nieco ponad tys. ton na zachodnim (granica przebiega wzdłuż południka, tj. w okolicach Szczecina). Niskie limity są podyktowane stanem zasobów. Liczebność ryb zależy w głównej mierze od ilości ikry złożonej przez osobniki dorosłe. Dorsz jest gatunkiem żyjącym na
9
FOT. STEVE ROE
Rybacy
dużych głębokościach, do rozrodu wymaga wód dobrze natlenionych. Bałtyk to morze śródlądowe, płytkie, niewielkie, brak w nim silnych prądów morskich. Dorszom trudno się więc tu rozmnażać. Poprawa sytuacji następuje co kilka lat, gdy na Morzu Północnym mają miejsce silne sztormy i następują wlewy natlenionych wód. Wówczas tarła są udane. Dzisiejsza stosunkowo duża liczba dorszy wiąże się z wlewem sprzed trzech lat. Poprzedni wlew mieliśmy lat temu. Wysoka liczebność gatunku z połowy lat . wiązała się z częstymi, niemal corocznymi wlewami do Bałtyku. Jednak w ostatnim ćwierćwieczu stały się one bardzo rzadkie i ryb znacząco ubyło. Jeśli połączymy to z dużymi odłowami, sytuacja nie wygląda wesoło. Obecnie w rybackich sieciach nie spotyka się osobników starszych niż czteroletnie. – „Aż wyławianych dorszy to ryby, które nie odbyły pierwszego tarła. W tym momencie nie ma w Bałtyku dorszy wieloletnich, które decydowały o jakości stada. Większość wyławianych to --latki, a to oznacza, że bardzo intensywnie podcinamy gałąź, na której siedzimy” – przekonuje dr Karnicki. Jednocześnie obserwujemy zanik mateczników, w których ryby były dotychczas bezpieczne. Sonary, echosondy i nowoczesne sieci sprawiły, że dorsze wyławiane są nawet z okolic zatopionych okrętów, gdzie do niedawna znajdowały schronienie. Jeśli odłowimy stosunkowo liczne pokolenie sprzed trzech lat, przy następnym wlewie może się okazać, że nie ma już ryb, które mogłyby wygenerować nowe zasoby.
Ciemne chmury
FOT. KONRAD MALEC
Do załamania połowów dorsza doszło już u wybrzeży Nowej Funlandii, gdzie znajdowały się największe w skali świata zasoby tego gatunku. Niestety, pomimo obowiązującego od lat zakazu połowu, ryba nie odrodziła się tam do dziś, choć nie wiadomo, czy przyczyną była tylko nadmierna eksploatacja. W efekcie zaniku dorszy, w Kanadzie pracę straciło tys. osób! – „To, co się wydarzyło u wybrzeży Kanady, obserwujemy teraz w podobnej formie w Bałtyku” – przestrzega Zbigniew Karnicki.
10
Większość moich rozmówców z małych łodzi zdaje sobie sprawę ze stanu zasobów dorsza. Mają też świadomość, że dotychczasowa skala eksploatacji może się zakończyć katastrofą. Twierdzą jednak, że nie mają innego wyjścia niż łamanie zakazu połowów. – „Unia przeznaczyła pieniądze na »postojowe«. Mieliśmy je otrzymać od rządu, ale rząd nie potrafi sobie poradzić z ich wypłatą” – mówi pan Henryk, rybak z Kuźnicy. Znaczna część rybaków pozostała w portach – naprawiała sieci lub remontowała łodzie – i z tego powodu są stratni w stosunku do tych, którzy wypływali w morze, tym bardziej, że władze łagodnie potraktowały łamiących przepisy. – „Na ich miejscu nie cieszyłbym się jednak tak bardzo – mówi Marcin, młody inspektor rybacki ze wschodniej części wybrzeża. – Wiemy, kto wychodził w morze i łowił dorsze, unijni urzędnicy też to wiedzą, dzisiejsza technika rejestruje każdy statek i jego położenie. Najpewniej skończy się to dla nich dotkliwymi karami finansowymi”. Na postawę rybaków, którzy zdecydowali się na połowy w czasie unijnego zakazu, wpływ miała też postawa Departamentu Rybołówstwa ówczesnego Ministerstwa Gospodarki Morskiej. – „Trzeba pamiętać, że wiceminister Grzegorz Hałubek wysyłał wyraźne sygnały, zachęcające do łamania tego zakazu” – mówi dr Szulc. Rezultaty są dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, przekroczenie kwoty połowowej o (niektóre szacunki mówią nawet o ), którą musimy zwrócić w ciągu lat. Po drugie, proces wytoczony Polsce przez Komisję Europejską przed unijnym Trybunałem Sprawiedliwości, który najpewniej przegramy. Zakaz połowów oraz groźba kar ze strony UE wywołały ostre protesty rybaków. Ich kulminacja miała miejsce jesienią r. Wzburzeni rybacy wysypali wówczas pod Ministerstwem Gospodarki Morskiej gnijące ryby, a jeden z nich przed kamerami mówił o łamaniu zakazów i przekraczaniu przyznanych kwot połowowych. Miało to miejsce podczas negocjacji z UE, dotyczących sprawy dorszowej – forma protestu była zatem podobna do samobójczej bramki...
Nie wszyscy podzielają opinie o słabej kondycji bałtyckich dorszy. Związki rybackie i właściciele większych kutrów twierdzą, że dorsza jest bardzo dużo. Nie zgadza się z tym dr Karnicki: „Nic dziwnego, że przy zastosowaniu dzisiejszej technologii połowowej rybacy wyławiają dużo dorsza, zwłaszcza jeśli mamy na uwadze masowe, zespołowe polowanie na te ryby. Z naszych danych i informacji napływających od rybaków, wnioskujemy, że jeśli w ciągu - lat nie nastąpi jakiś poważniejszy wlew do Bałtyku, to możemy mieć poważne problemy z połowami dorsza”. Czym może się skończyć taki odłów, dobrze wie część rybaków, zwłaszcza z mniejszych jednostek. – „Gdy zabraknie dorsza – będzie klęska” – mówi pan Henryk. Pan Jarosław, inny rybak z Kuźnicy, twierdzi: „Ryba się skończyła, kiedyś to żeśmy poławiali, a teraz...”.
Grzegorz Hałubek, były szef Związku Rybaków Polskich, do niedawna wiceminister gospodarki morskiej, odpowiedzialny za rybołówstwo, chce, aby zamiast limitów ilościowych wprowadzono inne mechanizmy. – „Zamiast ograniczeń ilościowych postuluję bezwzględne przestrzeganie ograniczeń dotyczących wymiarów, wprowadzenie stref zamkniętych oraz zmniejszenie ilości dni połowowych w postaci okresów ochronnych”. Katarzyna Guzek z polskiego oddziału Greenpeace, mówi: „Propozycja pana Hałubka jest ciekawa i należy ją rozważyć, aczkolwiek najpierw musi się ustabilizować sytuacja tego gatunku, gdyż wg Międzynarodowej Rady Badań Morza obecny stan jest alarmujący”. Aby odbudować populację dorsza, należałoby, zdaniem dr. Karnickiego, zupełnie zamknąć łowiska. To jednak byłoby trudne ze względów społecznych. – „Zarządzanie rybołówstwem to poszukiwanie złotego środka między przetrwaniem zasobów a przetrwaniem rybaków – mówi naukowiec. – Należy jednak pamiętać, że bez przetrwania zasobów, nie przetrwają rybacy” – dodaje. Naukowcy mówią o konieczności przekwalifikowania jednostek – w większości przypadków to kwestia zakupu odmiennych sieci. – „W tym roku będziemy mogli odłowić ton dorsza. To nie starczy na utrzymanie kutra – mówi Janusz, właściciel -metrowej jednostki z Władysławowa. – Dlatego już jakiś czas temu przestawiliśmy się na łowienie śledzi i szprotek, a dorsz będzie tylko dodatkiem”. Rybacy niechętnie przestawiają się na szprotki czy śledzie z powodu niskich cen, jakie można uzyskać za te ryby. W dodatku, szprot poza Polską i krajami byłego ZSRR nie jest rybą konsumpcyjną, lecz paszową. Bałtyckie śledzie z racji rozmiarów i zawartości tłuszczu nadają się głównie na marynaty. Ponadto łowi się łososie i trocie, które jednak są rybami wymagającymi opieki, tzn. utrzymują się tylko dzięki zarybianiu. Jeszcze trudniejsza jest sytuacja węgorza, przeżywającego silny regres wskutek przełowienia. Jego hodowla jest właściwie niemożliwa, więc w najbliższym czasie możemy się spodziewać moratorium na połowy tego gatunku. Ostatnia grupa łowionych ryb typowo morskich to flądry. Są one niezwykle ważne dla rybołówstwa łodziowego, dla którego stanowią nawet połowów. Grupa ta ma się dobrze z wyjątkiem skarpia (turbot), największej z fląder, która zanika wskutek połowów.
FOT. KONRAD MALEC
Alternatywy?
Oprócz ryb morskich, w Bałtyku występują gatunki słodkowodne. Niestety, w efekcie intensywnej eksploatacji stały się bardzo nieliczne. Takich ryb jak certa, szczupak, sieja czy parposz, już praktycznie nie ma. Ponadto jesiotr, który był dawniej gatunkiem intensywnie użytkowanym gospodarczo, wyginął zupełnie w naszych wodach. Obecnie w Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego i Morskim Instytucie Rybackim prowadzone są prace nad restytucją zagrożonych gatunków.
Policjanci i złodzieje – „Najbardziej boli, że polują na nas jak na złodziei – mówi pan Wacław, rybak z -metrowego kutra. – Ukrywają się między domami i gdy wpływamy do portu, wyskakują znienacka, rewidują pokład”. Marcin, inspektor, potwierdza słowa rybaka, że tak właśnie wyglądają kontrole. – „Ale chyba trudno oczekiwać, że będziemy siedzieć w porcie i czekać, aż rybacy wpłyną i łaskawie oddadzą nadmiar złowionych ryb oraz poddadzą się karze”. Rybakom nie podobają się też zagraniczni kontrolerzy. Takie rozwiązanie jest jednak chwalone przez prof. Krzysztofa Skórę, szefa wspomnianej Stacji Morskiej UG. – „To mechanizm stosowany w całej Unii”. Jego sens potwierdza też część rybaków z większych i średnich kutrów, opowiadając, że polscy urzędnicy często wymuszają łapówki. Obecnie sprawa kontroli wygląda tak, że rybacy dostają karę finansową, ale zachowują ryby, co dla dużych i średnich kutrów i tak jest opłacalne. – „Małe łodzie z reguły nie przekraczają kwot połowowych, bo nie mają odpowiednich
11
narzędzi” – twierdzi Marcin. To właśnie ich właściciele rzadko mają pretensje o kontrole. Janusz, sopocki rybak z -metrowej jednostki, mówi: „Nie ma co się czepiać – oni pilnują, by w morzu było co łowić dla naszych wnuków”.
Interesy polskie i unijne Polska tylko dwa razy patrzyła na Morze Bałtyckie jak na okno na świat. Po raz pierwszy w czasach dynastii Wazów, ponownie – w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy powstał port w Gdynii. Większość moich rozmówców dobitnie stwierdza, że polskie władze nie potrafią czerpać korzyści z położenia kraju nad Bałtykiem. Brak nam polityki morskiej. Wynika to m.in. z tego, że większość elektoratu pochodzi z głębi lądu. Podobnie wygląda sytuacja z urzędnikami. Departamentem rybołówstwa zrządzają głównie mieszkańcy Warszawy. Mało któremu rybakowi (a są w tej grupie ludzie wykształceni) opłaca się przeprowadzać do stolicy. Niestety, owocuje to u decydentów brakiem znajomości realiów morskich. – „Od zakończenia żywota dawnego Ministerstwa Żeglugi, rybołówstwo jest traktowane jak niechciane dziecko, które przerzuca się z ministerstwa do ministerstwa” – uważa dr Szulc. Po akcesji do UE, Bałtyk stał się morzem „unijnym” – Rosja posiada zaledwie wód bałtyckich. Oznacza to m.in., że na naszych wodach mogą łowić statki innych krajów członkowskich, korzystając ze swojej kwoty połowowej. Polskie jednostki również mogą wpływać na wody innych państw, jednak naszym rybakom nie opłaca się to. Nie posiadamy dużych jednostek połowowych, a nawet dla sporych kutrów czas i ilość paliwa, które są potrzebne na dopłynięcie do łowisk szwedzkich czy duńskich, czynią wyprawę nieopłacalną. Co ciekawe, w polityce UE rybołówstwo jest uznawane za dziedzinę bardzo istotną, poświęca się mu wiele uwagi i... subwencji. Niestety, Polska nie wykorzystuje przyznanych nam środków – np. z kwoty na unowocześnienie floty rybackiej wydaliśmy zaledwie ! Rybacy nie modernizują statków z powodu skomplikowanych procedur oraz dużego ryzyka. Dofinansowanie obejmuje kosztów, resztę trzeba dołożyć samemu. Pan Wacław wraz z braćmi są jednymi z nielicznych, którzy sięgnęli po te środki. – „Od dzioba aż dotąd [stoimy w środkowej części pokładu] wszystko jest wyremontowane. W tym roku chcieliśmy zrobić resztę, jednak wobec ograniczeń w połowach dorszy, a teraz jeszcze zakazu używania pławnic, przyszłość jest zbyt niepewna. Swoich środków nie mamy, żeby wyłożyć, a kredyt strach brać. Co z nim zrobimy, jeśli przyjdzie nam likwidować działalność?” – pyta rybak. W pełni wykorzystaliśmy jedynie środki na... likwidację floty. Za zezłomowaną jednostkę można było otrzymać nawet milion złotych – biorąc pod uwagę powszechną rodzinną współwłasność kutrów, dawało to po - tys. na osobę. Duża część tych pieniędzy została jednak zainwestowana w infrastrukturę turystyczną. Wielu spośród rybaków, którzy nie potrafili się odnaleźć w roli biznesmenów, wyjechało natomiast do pracy na morzu w innych krajach, głównie do Norwegii, Islandii i Irlandii, gdzie cie-
12
szą się doskonałą opinią. Dziś na polskim wybrzeżu trudno spotkać młodych rybaków. Widząc niepewność sektora, „weterani” zniechęcają do tego zawodu swoje dzieci – dużo wśród likwidujących kutry było osób starszych, które nie mogły lub nie chciały przekazać fachu potomkom. Jednak większość rybaków nie zdecydowała się na likwidację statków. – „Miało być mniej jednostek, a większe kwoty połowowe, tymczasem jednostek jest mniej i kwoty też są niższe” – mówi pan Wacław.
Obiecanki-cacanki – „Unia zakazała nam połowów, obiecała rekompensaty i do dziś tych pieniędzy nie ma, a ZUS trzeba opłacić i żyć też z czegoś trzeba” – mówi wspomniany pan Henryk z Kuźnicy. Pan Mariusz, właściciel -metrowego kutra, dorzuca, że taki postój też kosztuje. – „Trzeba od czasu do czasu silnik odpalić, żeby nie zardzewiał, zabezpieczyć kadłub przed korozją, pokład utrzymać w należytym stanie, zadbać o aparaturę elektroniczną i pensje wypłacić, a obiecanych rekompensat ciągle brak”. Aby można było przetrwać zakaz połowów, UE przeznaczyła pieniądze na „postojowe”. Do dziś jednak nie trafiły one w ręce rybaków. Grzegorz Hałubek twierdzi, że inne kraje od razu wydają środki, które otrzymały z Unii, a potem ewentualnie się z tego tłumaczą i negocjują z Komisją Europejską. – „Nasi urzędnicy tymczasem boją się rozporządzać tymi pieniędzmi i o byle co pytają unijnych urzędników. Oni nie znają odpowiedzi i zaczynają szukać, a wtedy pojawiają się nowe wątpliwości i nowe pytania, więc pytają swoich przełożonych i tak się ta spirala nakręca, powodując opóźnienia w płatnościach” – uważa były wiceminister. Z kolei Michał Dominiak z Ministerstwa Rolnictwa twierdzi, że opóźnienia wynikają ze zmian przepisów unijnych i konieczności nowelizacji rozporządzeń, które są obecnie na etapie legislacyjnym. Dodatkowo urzędnicy są w trakcie ustalania wysokości rekompensat połowowych. Rybacy są przekonani, że celem jest zniszczenie polskiego rybołówstwa. – „To bzdura – stwierdza dr Karnicki. – Jeśli Unia zmniejsza limity dorszowe, to ucina je wszystkim państwom bałtyckim”. UE dostrzega również błędy polegające na uprzemysłowieniu rybołówstwa. Widać to na przykładzie Polski w sposobie przyznawania subwencji sprzyjających drobnemu rybołówstwu rodzinnemu.
Niezbyt zielono im Bałtyk jest domem nie tylko dla ryb. Zamieszkują go także rozmaite bezkręgowce, ptaki i ssaki. Wiele z nich jest chronionych prawem polskim i unijnym. Unia podchodzi do tego bardzo restrykcyjnie. – „Polacy nie czują potrzeby ochrony morskich zwierząt. Nie ma u nas np. oznaczeń, że ryby zostały złowione w sposób przyjazny dla środowiska” – mówi prof. Skóra. Ostatni głośny spór dotyczył ochrony morświnów. Unia stopniowo od lat zakazuje używania pławnic (sieci unoszące się w wodzie, wykonane z bardzo cienkiej i mocnej siatki, niewykrywalne dla morskich zwierząt), gdyż zagrażają małym waleniom (delfinom i morświnom). Zakaz ten ma charakter globalny, choć polscy
oceanolodzy uważają go za zbędny. Od stycznia r. ten zakaz obowiązuje również na Bałtyku. Winą za nowe regulacje rybacy obarczyli naukowców z Uniwersytetu Gdańskiego, a szczególnie Krzysztofa Skórę. Szef Stacji Morskiej nie czuje się jednak winien. – „Politykę rybacką Unii kształtują ministrowie od rybołówstwa i rolnictwa, a nie ekolodzy. Wyniki naszych badań jeszcze z lat . pokazują, że Unia się pomyliła. Nie te sieci są groźne. Gdyby przedstawiciele rybackich organizacji skorzystali z naszej oferty strategii dyskursu z UE, może udałoby się coś wywalczyć. Ale oni w celu ukrycia własnej niekompetencji i błędów postanowili wykreować z nas wrogów rybołówstwa łososiowego. Awantura ratowała ich politycznie, ale nie ratowała rybaków. Nigdzie nie zaprezentowali dostarczonych im przez nas danych. Krzyczano tylko i pisano, że bałtyckich morświnów w ogóle nie ma. Wielu się nabrało. No i kilkanaście kutrów na razie mocno na tym finansowo straciło. Zakaz wszedł w życie. Czeka nas długotrwała praca nad jego zmianą” – mówi prof. Skóra. Grzegorz Hałubek twierdzi natomiast, że na Bałtyku jest to sztuczny problem, gdyż morświna tu nie ma. Powołuje się na badania prowadzone przez MIR, któremu w czasie rejsów nie udało się zaobserwować żadnego morświna w sieciach i na morzu. Jednak martwe zwierzęta znajdowane są na brzegu, a ślady na skórze wyraźnie świadczą, że zginęły w sieciach. Ichtiolodzy z różnych instytucji narzekają na coraz trudniejszą współpracę z rybakami, którzy np. nie dostarczają znaczników ze złowionych ryb. Prof. Skóra przekonuje: „To skrywanie faktów obraca się przeciw nim. Przecież programy zarybieniowe są prowadzone głównie z myślą o nich. Podobnie jest z bałtyckimi morświnami, zwierzętami bardzo już rzadkimi. Badania prowadziliśmy wyłącznie na martwych osobnikach, dostarczanych przez rybaków. Dziś zbieramy rozkładające się zwłoki z plaż. Rybacy nie dostarczają ciał złowionych okazów. Straciliśmy więc skalę porównawczą. Ale dla radykalnych organizacji ekologicznych to jasny sygnał, że liczebność populacji spadła do zera, a to znaczy, że trzeba podejmować bardziej restrykcyjne działania ochronne. Co będzie, jeśli ich opinię podchwycą politycy z Brukseli? Demagogia jest ogólnodostępną bronią ofensywną. Wydaje się, że liderzy organizacji rybackich nie biorą tego pod uwagę”.
Klub Prenumeratorów
„Obywatela”
Prenumerata to konkretny sposób wsparcia „Obywatela”.
Nie oglądaj się na innych. Zrób to sam! Poniżej prezentujemy argumenty przemawiające za tym, że warto zostać członkiem Klubu Prenumeratorów „Obywatela”: • Prawie 50% ceny pisma sprzedawanego w salonach pra-
•
• • • •
•
sowych zabierają nam pośrednicy. Jakie są konsekwencje tego dla stabilności finansowej „Obywatela” nie musimy Ci chyba tłumaczyć. Gdy kupisz pismo bezpośrednio u wydawcy (prenumerata), to więcej pieniędzy trafia do nas, a mniej do pośredników. Twoja prenumerata to konkretny, realny i bardzo duży wkład w umacnianie niezależności finansowej „Obywatela”. W prenumeracie masz jeden numer „Obywatela” gratis. W salonach prasowych zapłacisz za 6 numerów 48 zł – u nas 42 zł. Co prawda musisz pieniądze zapłacić „z góry” i od razu całą sumę, ale wtedy pismo trafia co dwa miesiące prosto do Twojej skrzynki pocztowej – nie musisz go szukać w punktach sprzedaży. No i zyskujesz na zniżkach – patrz niżej. Wśród członków Klubu Prenumeratorów losujemy raz na 2 miesiące nagrodę. Masz szansę dostać za darmo coś, za co inni płacą. Jako prenumerator otrzymujesz nieodpłatnie (w miarę naszych możliwości) materiały dodatkowe: foldery, plakaty, gazety, ulotki, naklejki itp. Członkowie Klubu Prenumeratora mają 10% zniżki na książki z Biblioteki Obywatela. Prenumerata to najpewniejszy sposób zdobycia kolejnych numerów pisma. Często dzwonią i piszą do nas czytelnicy, bo w salonie prasowym nakład „Obywatela” został wykupiony, a oni spóźnili się z zakupem. Przy zamówieniu rocznej prenumeraty (42 zł) nieodpłatnie dostaniesz wskazany przez Ciebie jeden z numerów archiwalnych „Obywatela” (do wyboru numery 7,10,13,14 i 16-31, 33-39).
Nagrody dla prenumeratorów Informujemy, że nagrodę w postaci książki AUTOkarykatury wylosował
Uprzedzić katastrofę
Piotr Karwan, Stalowa Wola
Znane są przypadki, gdy w ramach współpracy międzynarodowej i wspólnego powstrzymania się od połowów udało się odbudować łowiska. Dobrym przykładem jest umowa między Norwegią a Rosją, dzięki której na Morzu Barentsa odrodziła się populacja dorsza. Podobna sytuacja miała miejsce na Morzu Północnym, gdzie po niemal latach ponownie można łowić śledzie. Ograniczenia połowowe dotyczą tylko osobników młodocianych. Tymczasem ryby rosną całe życie, a łowiąc wyłącznie osobniki duże, a więc o „sprawdzonych” genach, pozostawiamy te o niewiadomych możliwościach rozrodczych. Ichtiolodzy są zgodni, że należy w miarę możliwości wypuszczać osobniki dorodne, by poprawiać zasoby ge-
Gratulujemy! Nagrodę prześlemy pocztą.
Jeżeli zależy Ci na tym, by w Polsce istniało takie pismo jak „Obywatel”, nie zapomnij o prenumeracie! 13
Reformować – ale jak? Chcąc nadążyć za wzrastającym popytem na ryby, wiele krajów decyduje się na ich hodowlę. Światowym liderem w tej branży jest Norwegia. Pożytki z takiej metody dostrzega również UE, która dość hojnie wspiera tę gałąź przemysłu. Już dziś łosoś z hodowli skutecznie konkuruje z dziko żyjącym. Połowa światowej podaży tej ryby i ok. wszystkich ryb morskich pochodzi właśnie z akwakultury. Jednak sztuczny chów ryb ma nie tylko zalety. Osobniki hodowlane trzeba bowiem czymś wykarmić, a ludzie najchętniej spożywają ryby drapieżne. To m.in. z powodu potrzeb hodowli ryb obserwujemy coraz więcej statkówpaszowców, które wprawdzie mają limity, ale w zasięgu ich zainteresowań pojawiają się nowe, dotąd nie eksploatowane gatunki. Statki łowiące morskie organizmy na paszę ciągną za sobą ogromne sieci o wysokości ok. m i szerokości osiągającej nawet kilkaset metrów. To rodzi konflikty z tradycyjnymi rybakami. – „Po przepłynięciu takiego paszowca zwykły kuter nie ma się co pokazywać na jego trasie. Przez przynajmniej godziny panuje tam pustynia” – mówi Darek, młody chłopak pracujący na średniej wielkości kutrze wraz z ojcem i dwoma wujami. Biorąc pod uwagę wielkość floty i zasobów, specjaliści z MIR uważają za konieczne dalsze ograniczanie liczby kutrów. Trzeba to jednak robić w taki sposób, aby w momencie odtworzenia zasobów istniały możliwości ich pozyskania.
14
FOT. KONRAD MALEC
nowe populacji. Pożądanym działaniem byłoby też utworzenie mateczników, w których ryby mogłyby się rozmnażać i bytować w spokoju. Mogłyby to być np. cmentarzyska okrętów zatopionych w czasie wojny. Podczas połowów odławia się wiele ryb nieużytkowanych gospodarczo, głównie o małych rozmiarach. Stanowią one ważne ogniwo łańcucha pokarmowego i środowiska morskiego. Jeśli ich zabraknie, nie będzie też tych gatunków, którymi jesteśmy zainteresowani. Za burty statków trafiają także martwe ryby gatunków atrakcyjnych gospodarczo, które nie osiągnęły jeszcze rozmiarów dopuszczających do handlu. Aby ograniczyć niepotrzebne straty w środowisku morskim, UE chce wzorem Nowej Zelandii i Norwegii wprowadzić zakaz wyrzucania jakichkolwiek zwierząt za burtę. Dzięki takim działaniom będzie pełna kontrola nad tym, co się łowi. Rozsądną gospodarkę morską prof. Skóra porównuje do sadownictwa. – „Jeżeli sadownik ostrożnie zbiera owoce, to może się w przyszłym roku spodziewać kolejnych owoców. Jeżeli zaś łamie gałęzie, to za rok zbierze na pewno mniej owoców. Mam nadzieję, że okres łamania gałęzi w rybołówstwie powoli mija”.
Należy też pamiętać, że każda jednostka połowowa to małe przedsiębiorstwo. Brak znajomości zasad marketingu przez naszych rybaków powoduje, że za ryby ekskluzywne uznaje się dorsze i łososie norweskie. Sektor rybołówstwa powinien postawić na reklamę ryb bałtyckich, które smakowo są znacznie lepsze od hodowlanych. To z pewnością pozwoliłoby skuteczniej konkurować z importem oraz uzyskiwać wyższe lub podobne dochody. Obecnie natomiast w nadbałtyckich smażalniach nierzadko króluje panga czy halibut zamiast np. flądry. Ważną rolę w zmianie przestrzegania zasad zrównoważonego rybołówstwa mają też firmy skupujące i przetwarzające ryby. Pan Jakub, właściciel firmy handlującej rybami, nie ma wątpliwości: „Takie przedsiębiorstwa powinny przykładać dużo więcej uwagi do tego, co i od kogo kupują”. Wprawdzie mój rozmówca dorszem nie handluje, ale jedna z dużych firm na łamach „Wiadomości Rybackich” deklaruje, że dorsz, którym obraca, pochodzi jedynie z legalnych połowów i wylicza metody, jakie pozwalają jej stwierdzić wiarygodność dostawców ryby.
*** Czy za parę lat podczas wizyty nad morzem będziemy mogli kupić świeżą rybę prosto od rybaka, czy też będziemy musieli zadowolić się rybami z zamrażarki? Czy przetrwają tradycyjne łódki, wyciągnięte na piaszczysty brzeg? To zależy od działań i decyzji podjętych dziś przez polityków, ale także przez samych rybaków.
onrad alec
P.S. Wielu rozmówców prosiło o anonimowość i dlatego większość z nich wymieniam tylko z imienia, które zostało zmienione.
Co dalej
ze spółdzielniami
mieszkaniowymi?
Arkadiusz Peisert Coraz wyraźniej możemy obserwować w Polsce stopniowe kształtowanie się dwóch typów spółdzielni mieszkaniowych, a może – dwóch koncepcji spółdzielczego ruchu mieszkaniowego. Pierwszy typ to „spółdzielnia – firma usługowa”, sprawującą administrację nad powierzonym jej mieniem w zamian za określoną opłatę, a w przypadku większych spółdzielni – również budująca budynki na zasadach zbliżonych do deweloperskich. Drugi typ to instytucja pomocy społecznej, chroniąca osoby nie radzące sobie w warunkach wolnego rynku, korzystająca ze wsparcia instytucji zewnętrznych – samorządów, fundacji, środków wspólnotowych itd. Duże spółdzielnie najczęściej łączą obie funkcje. To rozmywanie się tożsamości spółdzielczej świadczy nie tylko o kryzysie samego ruchu spółdzielczego, ale także o zmianach w polskim społeczeństwie. Mieszkańcy zasobów spółdzielni mieszkaniowych ulegają procesowi rozwarstwienia na klientów i podopiecznych. Jednakże postawa opiekuńcza, jaką przyjmują zarządy niektórych spółdzielni, nie prowadzi do rozwoju postaw obywatelskich wśród członków spółdzielni mieszkaniowych. Inna droga – uwłaszczenie członków poprzez nadanie im na własność zajmowanych mieszkań, moim zdaniem nie jest warunkiem wystarczającym do upodmiotowienia mieszkańców osiedli spółdzielczych i ożywienia samorządów spółdzielni mieszkaniowych. Uwłaszczenie może doprowadzić do wydzielania się pojedynczych nieruchomości ze spółdzielni. To natomiast może doprowadzić do zaprzepaszczenia pewnych zrębów kapitału społecznego, który w spółdzielniach mieszkaniowych został wytworzony przez ostatnie dziesięciolecia (pomimo niewątpliwej ułomności spółdzielczości okresu PRL), a także utrwalić istniejące niesprawiedliwe dla członków spółdzielni rozwiązania i nierówny podział wspólnego majątku. Problem ten istnieje nie z tego powodu, że wprowadzane od kilku lat rozwiązania organizacyjno-prawne są złe, lecz dlatego, że w przypadku spółdzielni mieszkaniowej rozstrzygającą rolę odgrywa poziom integracji społecznej mieszkańców i ich zaangażowanie w funkcjonowanie spółdzielni. Wiele spółdzielni mieszkaniowych wciąż jest zbyt dużych, aby była w nich możliwa taka integracja mieszkańców, która doprowadziła-
by do powstania samorządu spółdzielczego, opartego na rzeczywistym, „organizmie społecznym”, innymi słowy – na wspólnocie obywatelskiej. Wnioski prezentowane w niniejszym artykule są rezultatem prowadzonych przeze mnie od lat badań nad kształtowaniem się postaw obywatelskich w spółdzielniach mieszkaniowych, obejmujących blokowiska z „wielkiej płyty”.
Piękna tradycja i jej smutny koniec Spółdzielnie mieszkaniowe w Polsce przed r. starały się łączyć ideały solidaryzmu z zachowaniem prawa jednostki do swojej własności i wpływu na spółdzielnię. Realizowano w nich idee samopomocy, ale opierały się na wspólnej własności i podmiotowości członków spółdzielni. Środowisko skupione wokół przedwojennej Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i kilku innych mniejszych spółdzielni, widziało w realizacji taniego, społecznego budownictwa dla robotników, możliwość wprowadzania w życie ambitnych projektów architektoniczno-urbanistycznych, a także wychowawczych i społecznych. Wszystko to jednak musiało być realizowane na miarę środków możliwych do zdobycia. W tym celu opracowywano projekty optymalnego rozplanowania i wykorzystania powierzchni mieszkalnej, zapewnienia mieszkańcom nowoczesnych standardów higieny i czystości w przestrzeni osiedlowej, a także budowę domów w harmonii z przyrodą. Byli to ludzie bardzo szeroko rozumianej lewicy. Starali się czerpać ze wzorów taniego budownictwa spółdzielczego w Paryżu, Wiedniu, Frankfurcie nad Menem i w innych miastach Europy Zachodniej. Twórcy WSM byli świadomi, iż tworzona przez nich spółdzielnia nie rozwiąże problemu mieszkaniowego. Dlatego w WSM widzieli wzorzec dla kolejnych spółdzielni, aby zainicjować masowe, tanie budownictwo spółdzielcze dla robotników. Robotnicy w okresie międzywojennym nie byli przeważnie zdolni do tworzenia o własnych siłach odpowiednio trwałych i wydolnych finansowo organizacji spółdzielczych. Z nielicznych wyjątków można wymienić spółdzielnię mieszkaniową tramwajarzy warszawskich. Tuż po II wojnie światowej PPS wyrażała postulaty „pan-kooperatywizmu”, czyli stworzenia „rzeczpospolitej spółdzielczej”. Wszędzie, gdzie było to możliwe i efektywne, należało wdrażać spółdzielczą, demokratyczną organizację
15
FOTOGRAFIA 1: POMIĘDZY STARSZYMI BLOKAMI POWSTAJĄ LEPSZE BLOKI DLA „RÓWNIEJSZYCH” SPÓŁDZIELCÓW (LUB „RÓWNIEJSZYCH” SPOZA SPÓŁDZIELNI) FOT. ARKADIUSZ PEISERT
pracy, produkcji i konsumpcji. PPS dostrzegała znaczenie demokracji w organizacjach spółdzielczych. Niestety, przegrana w konfrontacji z PPR doprowadziła do tego, że jedyną demokracją, o jakiej można było oficjalnie mówić, była „demokracja ludowa”. W pewnym stopniu jednak ideały PPS legły u podstaw tworzenia sporej liczby spółdzielni mieszkaniowych po r. Niestety, w wyniku szeregu coraz bardziej szczegółowych zarządzeń, państwo od połowy lat . doprowadziło do sparaliżowania niezależnej inicjatywy spółdzielczej i zapewniło sobie kontrolę nad spółdzielczością mieszkaniową.
Władza wiedziała lepiej Barbara Brukalska, wybitna architekt, propagatorka budownictwa społecznego i ważna postać środowiska WSM, tuż po wojnie wskazywała na zagrożenie dla indywidualizmu i wolności jednostki ze strony zbyt arbitralnego planowania architektury i urbanistyki osiedli mieszkaniowych. Ideałem dla Brukalskiej było osiedle oparte na „uspołecznionym indywidualizmie” i samorządnej, niezależnej zbiorowości, której zawsze należy podporządkowywać planowanie przestrzeni. Jak się okazało w latach . i ., obawy Brukalskiej zostały potwierdzone – w budowanych osiedlach spółdzielczych najczęściej nie powstawały samoorganizujące się społeczności. Znaczną rolę odgrywały zbyt duże rozmiary osiedli, nie dające szans na powstanie zorganizowanych zbiorowości mieszkańców. Andrzej Maliszewski wskazuje, że w drugiej połowie lat . frekwencja na Zebraniach Grup Członkowskich wynosiła około i stale spadała. W roku , w którym obecna była euforia z powodu „karnawału Solidarności”, frekwencja wyniosła . W badanych przeze mnie spółdzielniach, w latach - na zebrania grup członkowskich przychodziło... - członków spółdzielni. Stwierdzenie, że znamionuje to upadek demokracji spółdzielczej, jest chyba i tak zbyt delikatne...
16
Spółdzielnie w okresie PRL odeszły od swoich ideałów, co opisywał mój rozmówca, który w tamtym okresie pracował w instytucjach zajmujących się mieszkalnictwem. – „Uważam, że spółdzielnie mieszkaniowe takie jakie są, zostały przez PRL wynaturzone. Bo one powstały na zdrowych zasadach społecznego osiedla, budownictwa społecznego, jako zdrowy ruch. Natomiast potem, ponieważ rząd uznał, że można wpakować tam wszystkich potrzebujących, więc to się stało takie nie wiadomo co. I teraz to trzeba bardzo delikatnie rozdzielać. Są spółdzielnie, które nadal są spółdzielniami, i są takie, które są jakimś takimi budownictwem rządowym, państwowym z okresu PRL, które tylko z nazwy są spółdzielniami”. Podziału, o którym mówi mój rozmówca, nie da się dziś niestety dokonać metodami administracyjnymi, dzięki czemu można by wyróżnić spółdzielnie demokratyczne wśród instytucji, które ideałów spółdzielczych używają jako fasady dla działalności komercyjnej. Niska aktywność członków w spółdzielniach wynika z mentalnych pozostałości po komunizmie. Najlepiej jej źródła scharakteryzowali moi rozmówcy ze spółdzielni mieszkaniowej z Pomorza. – „Ludzie nie chodzą na zebrania, bo to są skutki komuny – jak wychowali nasze społeczeństwo: »siedźcie cicho, nic nie róbcie, na wszystko się zgadzajcie, my tu za was rządzimy, a wy to kmiotki niedokształcone«”.
Przebudzenie i „skok na kasę” Wydzielenie się niektórych spółdzielni w r. z większych organizmów pozwoliło w części przypadków na zorganizowanie spółdzielni taniej, stabilnej, posiadającej sprawną administrację i zarządy reprezentujące interesy członków. Czasami wyłaniała się grupa inicjatywna, która była w stanie przejąć kierowanie spółdzielnią w interesie członków. Jak pokazuje przykład średniej wielkości spółdzielni mieszkaniowej z Warszawy – jest to możliwe. Mój rozmówca tak relacjonuje to wydarzenie: „Ja wtedy powiedziałem »słuchajcie, wygraliśmy wybory do Rady Nadzorczej, mamy szanse zrobić uczciwą spółdzielnię, ale teraz po wygranej możemy największe błędy zrobić, bo nam się wydaje, że jesteśmy panami sytuacji«. Pani Prezes nie zrozumiała tego [że wzrosło zaangażowanie członków spółdzielni], no i w końcu ci sami ludzie uznali, że trzeba ją wyrzucić. Nikt nie wierzył, że można zrobić uczciwą spółdzielnię, a myśmy zrobili”. Pojawienie się wolnego rynku po r. zaowocowało także nowymi patologiami, których wcześniej w spółdzielczości nie było. Wzrost atrakcyjności gruntów spółdzielczych powoduje, że zarządy powracają do inwestowania w nowe budynki. Poza czerpaniem zysków z dzierżawy i sprzedaży powierzchni komercyjnych, zarządy coraz częściej myślą o budowie nowych bloków. Moi rozmówcy uważali, że zwiększenie zagęszczenia spowoduje niewydolność systemu kanalizacji, zaopatrzenia w energię, gaz, wodę itd., a także znacznie obniży komfort życia w ich osiedlach. – „Po co oni nam chcą problemy stwarzać? Żeby tylko samemu zarobić. Będzie nastawiane domami okno w okno”. Dla niektórych zarządów spółdzielni pogorszenie stanu przestrzeni osiedla nie jest zmartwieniem. Liczy się to, żeby zarobić na sprzedaży gruntów i mieszkań.
Którędy droga? Moim zdaniem, jedyna sposób, żeby spółdzielnie zachowały swój spółdzielczy charakter, to tworzenie wspólnot obywatelskich, zaangażowanych w zarządzanie spółdzielniami. Droga do tego prowadzi poprzez dzielenie dużych spółdzielni na mniejsze, natomiast wydzielanie się jedno-budynkowych nieruchomości może nie doprowadzić do powstania takich wspólnot, a nawet uniemożliwić ich powstanie. Przedstawiciele zarządów spółdzielni mieszkaniowych cynicznie wskazują, że podział spółdzielni, dokonany na mocy ustawy w r., nie przyczynił się do wzrostu podmiotowości członków. Jak wskazują doświadczenia, stało się tak dlatego, że wydzielone spółdzielnie były wciąż za duże, aby mógł je objąć organizm samorządu upodmiotowionych członków. Etos spółdzielczy, o ile jest żywy, może wnieść pozytywne elementy, takie jak standardy uczciwości, które w stosunkach wolnorynkowych nie są budowane. Sens istnienia spółdzielni współcześnie scharakteryzował mój rozmówca – nestor dużej spółdzielni w Lublinie, znanej z bogatej tradycji spółdzielczej. – „Ten ruch jest jak najbardziej potrzebny, bo ludzie w pewnym momencie oprzytomnieją. Ja chcę mieszkać w spółdzielni, pod warunkiem, że jest dobrze zorganizowana i zarządzana, ponieważ ona wyręcza mnie w wielu problemach, związanych z mieszkaniem. Są ludzie, dla których celem jest mieszkanie samo w sobie, gdzie sami sobie to mieszkanie remontują, robią różne rzeczy. Natomiast ja wolę mieszkać w godziwych warunkach, gdzie spółdzielnia wyręcza mnie w wielu kłopotach. Spółdzielnia jest dla ludzi, którzy chcą mieć jak najmniej kłopotów z obsługą nieruchomości, a chcą dobrze mieszkać. Są ludzie, dla których poza mieszkaniem nie ma innego kręgu zaintereso-
FOTOGRAFIA 2. FURTKA NA PLAC ZABAW ZAMKNIĘTA - KLUCZE MAJĄ TYLKO „RÓWNIEJSI” MIESZKAŃCY NOWEGO BLOKU, CHOĆ TEREN JEST WŁASNOŚCIĄ WSPÓŁDZIELONĄ PRZEZ WSZYSTKICH CZŁONKÓW SPÓŁDZIELNI. FOT. ARKADIUSZ PEISERT
Zdarza się, że domy są budowane dla „równiejszych spółdzielców” – osób związanych z zarządami, choć nawet nie należących do spółdzielni. W jednym z budynków (zdjęcie nr ) zaledwie co siódma osoba pochodziła z kolejki członków oczekujących na mieszkania. Wśród bloków z „wielkiej płyty” pojawiają się zamknięte nieruchomości „równiejszych spółdzielców” (zdjęcie nr ). W tych spółdzielniach, w których niski jest stopień kontroli członkowskiej, zaś duża atrakcyjność nieruchomości stanowiących własność spółdzielni, obserwować można tendencję do „wypychania” atrakcyjnych składników mienia spółdzielczego (działek, budynków użyteczności handlowej itp.) ze spółdzielni. Paradoksalnie, sprzyja temu proces wydzielania nieruchomości jedno-budynkowych w obrębie spółdzielni mieszkaniowych, wykup gruntów od miasta oraz rozliczenia poprzez podział na jednostki rozliczeniowe odpowiadające blokom, co wprowadziła nowa ustawa z r. o spółdzielniach mieszkaniowych. Kształtujące się stopniowo odrębne nieruchomości jedno-budynkowe ustanawiane są na nowo wydzielanych działkach, na których znajduje się budynek. W rękach zarządów pozostaje „szkielet” majątku spółdzielni – działki obejmujące tereny zielone, place zabaw, budynki użytkowe itp. Na tym szkielecie sporo można jeszcze zarobić.
wania, a dla mnie jest to sprawa drugorzędna, mam po prostu gdzie mieszkać, a realizuję się zawodowo itd. Mnie też zależy, żeby było ładnie, żeby było funkcjonalnie, ale to są sprawy uboczne”. Karl Polanyi pisał, że standardy pozwalające na efektywne funkcjonowanie społeczeństwa, tworzone są w każdym społeczeństwie przez instytucje funkcjonujące na zasadach innych niż wolnorynkowe. Do tych standardów należy przede wszystkim wiedza naukowa, standardy profesjonalizmu, a także uczciwość, troska o wspólnotę lokalną, dobro wspólne, otoczenie przyrodnicze. W przypadku spółdzielni mieszkaniowych jest to dbałość o przestrzeń osiedlową i ogólnie miejską, zabezpieczenie socjalne mieszkań dla niezamożnych (rozkładanie spłat, dostosowywanie wysokości opłat do możliwości użytkowników), troska o wspólnotę lokalną itp.
Warunki powstania wspólnoty obywatelskiej Warunki powstawania i kształtowania się wspólnoty obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych nie odbiegają od zasadniczych, uniwersalnych warunków budowania takich wspólnot. Te podstawowe warunki, to: równość prawna, majątkowa i statusowa, tradycja stowarzyszeniowa, zrozumienie mechanizmu demokracji i istnienie wartości demokratycznych, przestrzeganie prawa, troska o wspólne dobro, przewaga relacji poziomych nad pionowymi, tolerancja dla mniejszościowych grup interesu i in. Okazuje się, że „demokratyczna rewolucja”, która następuje wraz z uwłaszczeniem mieszkań, może być większym zagrożeniem dla zbudowanego przez dziesięciolecia dobra wspólnego niż funkcjonowanie obecnych spółdzielni. Wartość ustabilizowanych, zakorzenionych lokalnie instytucji społecznych dla konserwowania wspólnego dobra, okazuje się trudna do przecenienia, dlatego zmiany ewolucyjne samorządu spółdzielczego mogą okazać się korzystniejsze dla członków niż odrzucenie tych instytucji.
17
Rozsądne, stopniowe zmiany, są w stanie dostosować każdą instytucję do pojawiających się demokratycznych wartości, potrzeb, demokratycznej procedury uzgadniania interesów. Na podstawie przeprowadzonych przeze mnie badań można wskazać kilkanaście postulatów zmian w prawie spółdzielczym, które mogłyby powodować lub dawały narzędzia dla ewolucji w stronę demokratyzacji spółdzielni. Są to m.in.: nadanie uchwałom Zebrań Grup Członkowskich rangi prawnej, powiązanie Grup z reprezentowanymi przez nie budynkami i Komitetami Blokowymi, bezpośrednia odpowiedzialność Przedstawicieli Członków przed Grupą Członkowską, która ich wybrała, powszechne i proporcjonalne wybory członków do Rady Nadzorczej spółdzielni, daleko idąca autonomizacja samorządowa i gospodarcza osiedli, wchodzących w skład dużych spółdzielni (w oparciu o Wspólne Zebrania Grup Członkowskich), autonomizacja budynków – rozszerzenie uprawnień komitetów blokowych. Zagrożeniem jest wprowadzony w nowej ustawie zapis o likwidacji Zgromadzenia Przedstawicieli oraz utworzeniu dzielonego na części Walnego Zebrania Członków. Chociaż często Zgromadzenie Przedstawicieli było organem fasadowym i uległym wobec zarządów spółdzielni, to jego brak może doprowadzić do paraliżu zarządzania spółdzielnią. Mój rozmówca był oburzony tym zapisem: „Zebranie Przedstawicieli to ma być jakaś wymiana poglądów, a tak to jak. A jak się okaże, że na zebrań częściowych Walnego Zebrania Członków, to dwa były źle prowadzone, nie wiadomo jak je traktować. To lepiej podzielić spółdzielnię, przecież po to Zebranie Przedstawicieli wybiera Radę Nadzorczą, żeby było współdziałanie. A jak to rozczłonkujemy, to będzie rozbicie, kompletny chaos”.
Co dalej ze spółdzielniami? W okresie PRL dążono do ubezwłasnowolnienia spółdzielni i uczynienia z niej agendy państwowej. Po r., a szczególnie od r. zmiany prawne zmierzają w przeciwnym kierunku – do pozbawienia spółdzielni przywilejów i uczynienia z nich równorzędnego (a nie uprzywilejowanego) uczestnika rynku mieszkaniowego. Z drugiej strony, zarówno elity spółdzielni mieszkaniowych jak i masy członków bywają adresatami różnych pomysłów o politycznym rodowodzie, pochodzących z różnych stron sceny politycznej. – „Zarówno władze PRL, jak i współcześni politycy cały czas coś majstrują przy spółdzielniach mieszkaniowych, cały czas wpływają na to, że te spółdzielnie mają utrudnioną działalność, że zachwiana została ta idea spółdzielczości, tego wspólnego dobra. Cały czas wszystko zmierza do tego, żeby to zniszczyć, zlikwidować, a nie daje się nic w zamian. Natomiast cały czas politycy chcą udowodnić, że ich pomysły są lepsze. A przecież spółdzielczość, jako taka, jest bardzo demokratyczną formą zarządzania jakimś majątkiem”. Koncepcja postkomunizmu najogólniej prowadzi do konkluzji, że tych, którzy zmianom demokratycznym się przeciwstawiali, służąc poprzedniemu systemowi, nie należy włączać do procesów demokratycznych, gdyż szybko stworzą oni koalicję w celu zagarnięcia wspólnego dobra.
18
W przypadku spółdzielni mieszkaniowych – instytucji niezależnych od państwa – trudno przeciwdziałać takim koalicjom poprzez działania prawno-administracyjne, nie godząc jednocześnie w interesy członków spółdzielni. Jak pokazały doświadczenia ostatnich dwóch lat w Polsce – nie da się metodami administracyjnymi oddzielić złych od dobrych. Należałoby jednak poddać spółdzielnie mieszkaniowe nadzorowi instytucji demokratycznych (samorządowych wyższego szczebla), jakimi z pewnością nie są obecne związki rewizyjne spółdzielni mieszkaniowych. Rozwój postaw demokratycznych napotyka na opór w postaci nieprzychylności sądów wobec oddolnych inicjatyw członków i wysuwanych przez nich roszczeń wobec władz spółdzielni mieszkaniowych. Praktyka sądowa nie nadąża za wprowadzanymi ustawami, zwiększającymi uprawnienia członków. Trudności w postępowaniach sądowych są, zdaniem członków badanych spółdzielni, najważniejszym czynnikiem zniechęcającym do angażowania się w niezależny samorząd spółdzielni. Członkowie trzech badanych spółdzielni wskazywali na powiązania przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości z władzami ich spółdzielni. Utrudnieniem dla rozwoju wspólnot obywatelskich są narastające nierówności statusowe i materialne, obserwowane i wskazywane również w badanych spółdzielniach mieszkaniowych. Rozwarstwienie powoduje w spółdzielniach zróżnicowanie interesów poszczególnych grup, a przez to utrudnia kształtowanie poczucia wspólnego interesu ogółu członków spółdzielni. Demokracja w badanych przeze mnie spółdzielniach mieszkaniowych zapewne nigdy nie będzie miała charakteru masowego. Jej istnienie opiera się na pojedynczych liderach przestrzeni osiedlowej. Od klasy tych liderów będzie zależeć jakość demokracji w spółdzielniach. W badanych spółdzielniach były to głównie osoby w wieku od około do lat. Zmiany prawne w spółdzielniach powinny umożliwiać udział tych liderów w instytucjach samorządu spółdzielczego, zaś eliminować osoby zainteresowane realizacją własnego interesu lub ich biernych popleczników. Użyteczność rozmaitych rozwiązań instytucjonalnoprawnych zależy z jednej strony od tego, czy podnosić będą one stopień integracji społecznej i kształtować postawy obywatelskie, z drugiej strony od adekwatności tych rozwiązań do kształtujących się spontanicznie praktyk demokratycznych w spółdzielni. Innymi słowy, nowe rozwiązania mogą zarówno stymulować aktywność obywatelską i rozwijać te jej formy, które się już uprzednio ukształtowały, jak i prowadzić do atrofii tej aktywności i ograniczenia perspektywy członków spółdzielni tylko do działań mających na celu realizację indywidualnych interesów.
adiusz eisert
1.
B. Brukalska, Zasady społeczne projektowania osiedli mieszkaniowych, Warszawa 1948. 2. Andrzej Maliszewski, Ewolucja myśli i społeczno-ekonomiczna rola spółdzielczości mieszkaniowej w Polsce, Warszawa 1992. 3. Karl Polanyi, The Great Transformation, Boston 1971. 4. Por. J. Staniszkis, Postkomunizm: próba opisu, Gdańsk 2001
Spółdzielnie kontra spółdzielcy – z Pawłem Piekarczykiem rozmawia Lech Krzemiński
Paweł Piekarczyk: Niby prawo spółdzielcze określa, że spółdzielnia jest własnością członków, jednak w praktyce spółdzielnia jako osoba prawna ma własny interes, który jest oderwany od interesu jej właścicieli. W związku z tym można na przykład narazić się na zarzut działania na szkodę spółdzielni, gdy w imię obniżenia czynszu płaconego przez mieszkańców zmniejsza się wysokość opłat! Zapis, że spółdzielnia jest prywatną własnością członków ma również takie oblicze, że wyklucza jakąkolwiek zewnętrzną kontrolę działalności spółdzielni, oczywiście poza „kontrolą” wynikającą z kodeksu karnego. Ta ostatnia jest jednak iluzoryczna, ponieważ, jak odpowiadają prawie wszystkie prokuratury na kierowane do nich wnioski, „istnieją demokratyczne mechanizmy wewnątrzspółdzielcze i można w ich ramach wszystko ułożyć, tak jak się chce, np. wybierając nowy zarząd”. Jak w praktyce wygląda ta demokratyczna kontrola? Jakie spółdzielcy mają realne instrumenty wpływania na sytuację w spółdzielni?
P. P.: Do niedawna było tak, że w większych spółdzielniach obowiązywała demokracja przedstawicielska. Zebrania grup członkowskich wybierały przedstawicieli, którzy tworzyli najwyższą władzę – Walne Zebranie. Nawet jeżeli spółdzielcy aktywnie uczestniczyli w zebraniach, to bardzo trudno było im cokolwiek zdziałać. Teraz sytuacja ma szansę się zmienić, ze względu na nowelizację ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, która weszła w życie lipca r. Nowelizacja znosi Zebranie Przedstawicieli, a dawne Zebrania Grup Członkowskich przekształca w odbywające się w częściach Walne Zebranie Członków. W zamyśle ma to zlikwidować łatwo korumpowalną „elitę” działaczy spółdzielczych i przekazać władzę wszystkim członkom. Problem leży jednak we właściwym podziale kompetencji w nowej sytuacji demokracji bezpośredniej. Jest na to rada taka, jak na niemal wszystko – aktywnie, po obywatelsku uczestniczyć w pracach nad nowelizacją statutów, a gdyby działacze spółdzielczy
FOT. ALEKSANDER SUCHOJAD
Jak mają się interesy spółdzielni mieszkaniowych do interesów spółdzielców – czy zdarza się, że zachodzi między nimi sprzeczność?
usiłowali wnieść do statutu jakieś pozaprawne zapisy lub choćby ograniczać swobodę dyskusji nad statutem, natychmiast zaskarżać taki statut do sądu. Jak to robić? W wielu miastach funkcjonują różnego rodzaju ruchy obrony spółdzielców – naprawdę łatwo je znaleźć. Oni pomogą, doradzą. Czy mieszkańcy w ogóle próbują korzystać z tych instrumentów wpływania na sytuację, które przewidują statuty spółdzielni?
P. P.: Próbują na wiele sposobów, ale opór „działaczy” i zarządów bywa ogromny. Są na przykład spółdzielnie, w których zebrania grup członkowskich przeciąga się od popołudnia, kiedy się zaczynają, do wieczora, późnej nocy, a nawet i do następnego południa. Po to, żeby istotne głosowania odbyły się wtedy, gdy na zebraniu pozostanie już tylko prezes, jego kolega, żona i sekretarka, bo wszyscy zwykli ludzie będą musieli iść do pracy. Pan próbował reformować spółdzielnię z mocniejszej pozycji niż jej szeregowy członek.
P. P.: Byłem prezesem spółdzielni w centrum Warszawy, średniej jak na polskie warunki, ok. członków. Prezesem zostałem przypadkowo. Znalazłem ogłoszenie, poszedłem – i mnie przyjęli. Zresztą tę spółdzielnię znałem już wcześniej. W imieniu senatora Zbigniewa Romaszewskiego prowadziliśmy w niej kilka spraw interwencyjnych. Stopień, w jakim ta spółdzielnia była zawłaszczona przez „działaczy”, jest trudny do opisania. Pierwsza rzecz, którą tam zauważyłem, to nieistnienie żadnego racjonalnego systemu wydatków. Zastępowało go coś, co nazwałem na swoje potrzeby „dyscypliną marnotrawstwa”. Na przykład do mycia klatek schodowych kupowano – tzn. przedstawiano takie faktury – „markowy”
19
proszek do prania, który nie dość, że jest bardzo drogi, to jeszcze zupełnie nie nadaje się do mycia podłóg. Takie rzeczy były na porządku dziennym i dotyczyły niemal wszystkich dziedzin życia spółdzielni. W ciągu dwóch miesięcy udało mi się prawie dwukrotnie obniżyć koszty połączeń telefonicznych wychodzących z biura spółdzielni. Pomimo, że to był rok , bardzo niekorzystny dla budownictwa, materiały były znacznie droższe itd., wynegocjowałem z wykonawcą obniżenie o w stosunku do cen zeszłorocznych ceny za niewykonaną w poprzednim roku część remontu.
długich i nieprzyjemnych targach, udało mi się podpisać umowę nie po , tylko jakieś groszy, omijając pośredników. Pośredników, ponieważ ten system jest tak skonstruowany, że większe firmy, mające „dostęp do prezesów”, za część pieniędzy płaconych przez spółdzielnię zatrudniają podwykonawców, a same żyją znakomicie, nic nie robiąc. Gdy podszywając się pod „zwykłego obywatela” dzwoniłem do okolicznych firm hydraulicznych, pytając, czy się zgłoszą do przetargu, słyszałem: „Panie, przecież i tak wiadomo, kto dostanie tę robotę!”. Wsadził Pan kij w mrowisko...
Doceniono to?
P. P.: Po dwóch i pół miesiącach pracy, „działacze” oprzytomnieli i mnie zwolnili. Zdążyłem jeszcze opublikować bardzo niekorzystny dla „działaczy” raport z audytu przeprowadzonego w spółdzielni. To była niemalże moja ostatnia czynność jako prezesa. Na nocnym posiedzeniu rady nadzorczej wyrzucono mnie z pracy. Było niszczenie pieczątki, usuwanie mnie z gabinetu, próby zatrzymania moich rzeczy osobistych... A wszystko dlatego, że wdrożyłem procedury naprawcze, likwidujące eldorado, jakie istniało w tej spółdzielni i było jasne, że nie cofnę się przed wyciąganiem konsekwencji. Niestety, byłem niemal sam. Nie dałem rady – i tyle. Naocznie przekonałem się, że system „lewego” zarabiania na spółdzielniach jest nieprawdopodobny. Na przykład przetargi na stałą konserwację hydrauliczną czy budowlaną, śmierdzą na kilometr. Składanych jest kilka ofert, z których jedna jest kosmetycznie niższa od pozostałych i to ona wygrywa. Inspektor nadzoru budowlanego, zapytany przeze mnie, ile kosztuje konserwacja hydrauliczna, odpowiedział: „ groszy z metra kwadratowego zasobu”. Gdy dociekałem, co metry kwadratowe mają wspólnego z rurami, nie wiedział. W końcu, po dość
P. P.: Zwolniono mnie pod pretekstem, że „nie czuję nowego prawa spółdzielczego”. A to ja uczyłem ich tego nowego prawa. Natychmiast po moim odejściu władze spółdzielni opublikowały tak skonstruowane druki wniosków o wyłączanie hipoteczne mieszkań, że ich realizacja uniemożliwiała mieszkańcom korzystanie z dobrodziejstw nowej ustawy. Nowe przepisy będą skuteczniej chroniły interesy mieszkańców?
P. P.: Wyłączanie hipoteczne mieszkań ma swoje wady, ale bez wątpienia jest to coś, co nadaje ludziom prawdziwą własność. Przykładowo, uniemożliwi zarządom branie kredytów pod zastaw nieruchomości należących do spółdzielców, co dotychczas w zasadzie było możliwe. Całkowicie uniemożliwi także nielegalny obrót mieszkaniami w ramach spółdzielni, a przynajmniej bardzo go ograniczy. Dotychczas było tak, że kiedy pojawiał się tzw. pustostan, spółdzielnia miała możliwość go komuś przydzielić. Przychodził znajomy prezesa, w wieku, w którym człowiek chce się usamodzielnić, i w ramach tzw. rozgęszczenia dostawał mieszkanie – było warte mnóstwo pieniędzy, lecz on płacił wkład w wysokości np. zaledwie tys. zł i miał
RYS. PIOTR ŚWIDEREK, WWW.RYSUNKI.BARDZOFAJNY.NET
20
lokal. Tymczasem to jest dobro, które należy sprzedać w drodze przetargu lub wynajmować i mieć z tego pieniądze do wspólnej spółdzielczej kasy. Czy spółdzielnie mają nadal jakieś istotne zalety w stosunku do innych form mieszkalnictwa?
P. P.: W r., w Białołęce, Jan Krzysztof Kelus śpiewał piosenkę, w której był taki fragment: „i dalej już się śpiewać chyba nie odważysz / bo ktoś splugawił słowa »czyn«, »walka« i »towarzysz«”... Przez spółdzielczość możemy rozumieć to, co kiedyś propagował np. Abramowski i co na całym świecie, łącznie z USA, działa dobrze. Jest to rodzaj wydzielonej działalności gospodarczej, w tym przypadku przynoszącej ludziom mieszkania, która – jako że jest czymś innym niż zwykła działalność deweloperska – może być przez państwo inaczej traktowana. Łatwo to zdefiniować: jesteś spółdzielnią, to możesz np. płacić mniejszy podatek, państwo może ci coś pomóc sfinansować itp. Tak rozumianą spółdzielczość, której przykładem może być przedwojenna Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, uważam za znakomity pomysł. Jest zresztą w Warszawie kilka niedużych spółdzielni, które świetnie działają, mają się dobrze i nie słyszałem, aby ktoś miał coś przeciwko ich istnieniu i porządkom w nich panującym. Co mogą zrobić osoby, które czują, że coś jest nie tak i chciałyby zacząć rozliczać spółdzielnie z tego, jak dbają o interesy członków?
P. P.: Zależy, o jakiej spółdzielni mówimy. Są takie, jak np. w Olsztynie, gdzie prezes skorumpował pół miasta (siedział potem przez jakiś czas w areszcie). Wybudował dom, w którym były mieszkania dość luksusowe jak na warunki olsztyńskie, sprzedawane na bardzo korzystnych warunkach. Mieszkali tam liczni pracownicy sądu rejonowego, prokuratury, ich rodziny... Jeśli spółdzielnia ma np. tys. mieszkań, to jej „siła perswazji” jest niemal nieograniczona. To są naprawdę gigantyczne pieniądze. Poza tym proszę pamiętać, że spółdzielnie obracają bardzo cenną substancją, gdyż wciąż brakuje mieszkań. A od tego, czy masz gdzie mieszkać, czy nie, zależy to, czy będziesz normalnie funkcjonował, czy nie. Jak zatem walczyć z patologiami, skoro spółdzielnie są niemal wszechmocne?
P. P.: Po pierwsze, jak mówił Kobuszewski w Kabarecie Dudek: „siłą i godnością osobistą”. Absolutnie podstawową kwestią jest chodzenie na zebrania i namawianie do tego sąsiadów. Te zebrania są rozbijane, a ludzie na wiele sposobów zniechęcani do uczestnictwa w nich, np. za pomocą zwykłego chamstwa. Na większości takich zebrań jest kilka osób, które zrobią wszystko, żeby ludzi skłócić, np. wymyślając innym, odsądzając ich od czci i wiary itp. Jest to coś, co kulturalnemu człowiekowi trudno zrozumieć. Wielu nie ma ochoty na to patrzeć: przychodzą i po dwóch godzinach są tak zbrzydzeni, że więcej nie mają ochoty
uczestniczyć w zebraniu spółdzielni. To jest celowe zachowanie. Poza chodzeniem na zebrania, należy konsekwentnie domagać się pewnych rzeczy. Należy składać wnioski na piśmie, żądać dokumentów, a po ich otrzymaniu dalej się pytać. Po prostu należy uczestniczyć w życiu spółdzielni i żądać tego od swoich sąsiadów. To najważniejsze, co mogę poradzić, dlatego, że sądy czy prokuratury działają jak działają. Najlepsza metoda, to próbować się zorganizować. A jak istotne znaczenie mogłyby mieć zmiany w przepisach?
P. P.: Nie jestem gotowy w tej chwili na podawanie propozycji zmian w tym zakresie, poza tym sedno problemu leży gdzie indziej – w specyfice działalności spółdzielczej. U jej podstaw leży założenie, że podejmuje się jej zbiorowość osób aktywnych. I tutaj nie może być inaczej – ludzie, którzy posiadają kawałek wspólnej przestrzeni, muszą nią wspólnie zarządzać. Niestety, pojedyncze osoby są wobec spółdzielni, zwłaszcza większej, w takiej relacji, jak posiadacz jednej akcji Orlenu do rady nadzorczej Orlenu. Proszę kupić jedną akcję tego typu spółki, czyli formalnie zostać jej współwłaścicielem, i spróbować choćby zajrzeć do gabinetu prezesa. Nawet nie wpuszczą przez bramę, ba – telefonistka pana nie przełączy. Różnica powinna polegać na tym, że spółdzielnia ma być zbiorem ludzi aktywnych. Tutaj też posiada się jakiś udział, jednak samo jego posiadanie w praktyce nic nie daje, bo starzy „działacze” się okopali, a zewnętrzne instytucje nie chronią naszych praw. Dlatego doradzam aktywność, aktywność i jeszcze raz aktywność. Czy można zatem pokusić się o stwierdzenie, że narzekając na patologie spółdzielczości mieszkaniowej powinniśmy winić między innymi samych siebie?
P. P.: I tak, i nie. Tak, ponieważ obecnie „obowiązujące” w spółdzielczości mieszkaniowej patologie nie byłyby do pomyślenia w społeczeństwie złożonym z aktywnych obywateli. Nie, dlatego, że przeciwko postawom obywatelskim działa cały system globalizującego się świata. Żeby w takim świecie pozostać obywatelem, nie wystarczy cnót – potrzeba cnót heroicznych, a posiadania tychże naprawdę nie można od ludzi wymagać, choć chwała tym, którzy tę heroiczność cnót posiadają. W jaki sposób w tej rzeczywistości można coś robić? Wyłącznie narzędziami, które daje nam ta rzeczywistość. Nie mamy możliwości wywiezienia prezesów na taczkach, bo przyjdzie policja i nas zamknie, a jeśli nawet się nam to uda, to przyjdą następni, którzy prawdopodobnie natychmiast wejdą w utarte koleiny... Powstało takie zaklęte koło, system, do którego pasują niemal wszystkie brzydkie słowa: złodziejstwo, przekręty, marnotrawstwo, nepotyzm. Moim zdaniem, wyrwać się z niego można wyłącznie poprzez aktywność obywatelską. Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, stycznia r.
21
G
lobalizacja
cywilizowana?
Klauzule socjalne w porozumieniach handlowych Barbara Surdykowska Wśród najważniejszych zagadnień współczesnej gospodarki znajdziemy problem relacji między standardami pracy a handlem międzynarodowym. Jednym z elementów globalizacji jest tworzenie porozumień regionalnych. Wśród najbardziej znanych można wskazać: SADC (Southern African Development Community) w Afryce Południowej, Mercosur (Mercado Común del Sur) i CAN (Comunidad Andina de Naciones; ang. Andean Community of Nations) w Ameryce Południowej, NAFTA (North American Free Trade Agreement) w Ameryce Północnej, APEC (Asia-Pacific Economic Cooperation) w rejonie Pacyfiku, ASEAN (Association of Southeast Asian Nations) i SAARC (South Asian Association for Regional Cooperation) w Azji oraz UE i EOG w Europie. W chwili obecnej wszystkie te porozumienia – poza UE – koncentrują się na kwestii znoszenia barier utrudniających swobodny przepływ towarów i usług. Jednak doświadczenie pokazuje, że taka budowa wspólnego rynku wiedzie do tworzenia wspólnych struktur ekonomicznych. Powstanie wspólnego rynku prowadzi natomiast do pytania o kwestie społecznego wymiaru konkurencji, co bezpośrednio odnosi się do zagadnienia standardów pracy.
Wolny handel i standardy socjalne Próby łączenia międzynarodowego handlu i standardów pracy sięgają XIX w. i – odwołując się do sformułowania S. Charnovitz – jest to długa historia falstartu, pustych obietnic i obchodzenia prawa. Można wskazać trzy metody, które pojawiają się w odniesieniu do tego zagadnienia: • pierwszą możemy określić jako „wyrównywanie pola gry” [koncepcja level playing field – sprawiedliwej rywalizacji, polegającej na stwarzaniu poszczególnym stronom identycznych warunków konkurencji – przyp. red.]. Polega ona na możliwości stosowania przez państwa określonych działań w sferze ceł (przykładem jest US Tariff Act z r. [znana też jako Hawley-Smoot Tariff – przyp. red.] i inne podobne regulacje z tego okresu); • drugą najprościej określić jako metodę „kija lub marchewki”. Polega ona na stosowaniu sankcji ekonomicznych (handlowych lub finansowych) wobec państw,
22
które pewnych standardów nie przestrzegają, albo preferencji (np. w sferze ceł) wobec państw, które określone standardy spełniają; • trzecia, najbardziej akcentująca suwerenność państwa, które jest partnerem handlowym, polega na wdrożeniu specjalnych ponadnarodowych procedur dotyczących przestrzegania w danym państwie prawa wewnętrznego. Klauzule dotyczące pracy w istniejących porozumieniach regionalnych (poza NAFTA) nie są rozbudowane. Żadne z nich nie dotyczy swobodnego przepływu siły roboczej. ASEAN zakłada, że państwa członkowskie na poziomie ministrów do spraw pracy będą dążyły do wypracowania wspólnych celów i programów roboczych (wymiana doświadczeń) dotyczących zagadnień pracy. Wspólne deklaracje podkreślają rolę inwestowania w zasoby ludzkie w dobie wzmagającej się konkurencji międzynarodowej. Państwa członkowskie podkreślają, że bliskie im są cele wskazane w Deklaracji Międzynarodowej Organizacji Pracy (MOP) z r. (Declaration of Fundamental Principles and Rights at Work). Państwa członkowskie ASEAN ograniczają się do wspólnych deklaracji politycznych i dobrowolnej współpracy. ASEAN nie przewiduje mechanizmów monitorowania przestrzegania standardów pracy w poszczególnych państwach członkowskich. Kraje należące do SADC powołały w r. trójstronny organ (Employment and Labor Sector), który wydał dokument zatytułowany Social Charter of Fundamental Rights. Dokument ten zobowiązuje państwa członkowskie porozumienia do przestrzegania podstawowych standardów pracy, w tym wolności zrzeszania się, prawa do rokowań zbiorowych, równości kobiet i mężczyzn oraz wskazuje na konieczność ratyfikowania fundamentalnych konwencji MOP wymienionych w deklaracji z r. Państwa członkowskie zobowiązane są do przedstawiania corocznych raportów dotyczących wskazanej kwestii. Nieco bardziej zaawansowane są działania podjęte przez państwa członkowskie Mercosur (Argentyna, Brazylia, Paragwaj, Urugwaj). W r. wydano dokument zatytułowany Declaracion Socio-Laboral del Mercosur. Wskazuje on, że państwa członkowskie winny osiągnąć zgodność z Deklaracją MOP z r. Zawiera też artykułów dotyczących indywidualnych i zbiorowych praw pracowniczych oraz mechanizmów wdrażania standardów MOP do porządków prawnych państw członkowskich. Dekla-
Ochrona i jej brak Podczas negocjacji pomiędzy USA, Kanadą a Meksykiem kwestie dotyczące standardów pracy należały do najbardziej gorących zagadnień. Ostatecznie nie zostały one zawarte w samym porozumieniu NAFTA. W wyniku działań tworzących NAFTA doszło natomiast do zawarcia trójstronnej umowy międzynarodowej – North American Agreement on Labour Cooperation (NAALC). Zaczęła ona obowiązywać stycznia r. Analogiczna umowa została podpisana w r. przez Kanadę i Chile. NAALC stanowiła model dla dalszych porozumień, takich jak Free Trade Agreement (FTA – zawarty przez USA i Jordanię w r.), umowy pomiędzy USA a Chile i Singapurem ( r.) oraz USA a Australią ( r.). NAALC stanowiła także wzór dla Central America Free Trade Agreement (CAFTA) pomiędzy USA a Kostaryką, Salwadorem, Gwatemalą, Hondurasem i Nikaraguą. Podstawowym założeniem NAALC jest poszanowanie przez strony umowy porządku wewnętrznego partnerów. NAALC odwołuje się do mechanizmów kontroli i sankcji zawartych w porządku prawnym państw będących członkami NAFTA. W tym miejscu należy przypomnieć okoliczności podpisywania porozumienia NAFTA. Urzędujący wówczas prezydent Stanów Zjednoczonych, Bill Clinton, z jednej strony starał się wykazać dążenie do rozwoju wolnego handlu, z drugiej natomiast chciał zadowolić swoje polityczne zaplecze (organizacje praw człowieka, ruch związkowy, grupy ekologiczne itp.), które podkreślało, że podpisanie traktatu (negocjowanego przez prezydenta George’a Busha seniora w latach -) doprowadzi do olbrzymiego zagrożenia miejsc pracy w USA oraz niebezpieczeństw dla środowiska naturalnego. Administracja prezydenta Clintona zaproponowała powołanie niezależnej komisji, badającej przestrzeganie standardów pracy oraz mającej możliwość stosowania sankcji handlowych w przypadku ich łamania. Kanada i Meksyk, obawiając się ekonomicznej dominacji USA, odrzuciły jednak tę propozycję, żądając pełnego poszanowania suwerenności państw-stron w zakresie standardów pracy. Postanowienia, które ostatecznie znalazły się w NAALC, są wyrazem kompromisu. Umowa nakłada na państwa-strony obowiązek przestrzegania w porządku wewnętrznym zasad. Są to: zagadnienia I grupy (najbardziej chronione) – ochrona pracy dzieci i pracowników
młodocianych, minimalne standardy zatrudnienia, w tym wynagrodzenia za pracę oraz bezpiecznych i higienicznych warunków pracy; zagadnienia II grupy – zakaz pracy przymusowej, ochrona pracowników migrujących, eliminacja dyskryminacji w zatrudnieniu, równe wynagradzanie kobiet i mężczyzn; zagadnienia III grupy (najsłabiej chronione) – prawo do zrzeszania się, prawo do prowadzenia rokowań zbiorowych i prawo do strajku. NAALC ustanawia Komisje do Współpracy (Commissions for Labor Cooperation), które składają się z przedstawicieli ministrów do spraw pracy państw-stron oraz stale działającego sekretariatu. W poszczególnych państwach przy ministerstwach pracy powołano Narodowe Biura Ad-
FOT. ANJAN CHATTERJEE
racja określa również wspólne cele, dotyczące porównywania doświadczeń i współpracy państwowych inspekcji pracy w poszczególnych krajach. Konsekwencją wskazanej Deklaracji było stworzenie Komisji do Spraw Społecznych i Pracowniczych. Nie ma ona jednak uprawnień do stosowania jakichkolwiek sankcji. Kwestie dotyczące standardów pracy i uprawnień socjalnych są także przedmiotem dyskusji pomiędzy UE a Mercosur.
ministracyjne (NAOs – National Administrative Offices), stanowiące rodzaj punktów kontaktowych, do których obywatele, związki zawodowe, organizacje pracodawców, organizacje pozarządowe (np. organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka) mogą składać skargi, jeżeli państwo nie zapewnia efektywnego przestrzegania jednego ze standardów wskazanych w NAALC. Gdy NAO przyjmie skargę, dochodzi do postępowania wyjaśniającego, publicznego wysłuchania, konsultacji z pozostałymi NAOs, co może doprowadzić do konsultacji na poziomie rządowym. Jeżeli sprawa nie zostaje rozstrzygnięta na poziomie ministerialnym, wnoszący skargę może żądać powołania Komitetu Ekspertów (ECE). Powołanie ECE może dotyczyć tylko kwestii wskazanych w grupie I i II, nie może zatem niestety dotyczyć najczęściej występujących problemów: wolności zrzeszania się, prawa do rokowań zbiorowych i prawa do strajku. Co więcej, dane zagadnienie musi być powiązane z handlem (art. NAALC) oraz uregulowane w sposób zbliżony jak w porządkach prawnych obu państw (art. NAALC). Przykładowo, ponieważ w USA nie występuje regulacja stosowana w Meksyku, mówiąca o tym, że pracownicy mają prawo do udziału w zyskach przedsiębiorstwa, EEC nie mógłby debatować nad łamaniem tego uprawnienia w Meksyku. Jest kwestią dyskusyjną, czy państwo posiadające pewną regulację w danej kwestii,
23
może być stroną w stosunku do państwa posiadającego silniejszą regulację w tej sprawie – np. w USA mamy zasadę równej płacy za jednakową pracę, zaś w Quebecu w Kanadzie równej płacy za jednakową pracę i pracę jednakowej wartości. Czy można wnieść skargę do amerykańskiego NAO na łamanie uprawnień do równej płacy za pracę jednakowej wartości? Ten dylemat na razie jest nierozstrzygnięty. Są to zagadnienia na tyle teoretyczne, że do r. ECE ani razu nie było powołane. Aby doszło do powołania ECE, musi bowiem dojść do wielokrotnego naruszania uprawnień pracowniczych. Dalsza procedura, zawarta w NAALC, dotychczas nie była zastosowana w praktyce. Kolejny etap polega na powołaniu Panelu Arbitrów (AP), który jeżeli stwierdzi uporczywe naruszanie standardu pracy, może zaproponować państwom-stronom plan naprawczy. Kwestie rozpatrywane przez AP mogą dotyczyć tylko zagadnień wskazanych w I grupie. Jeżeli państwa nie osiągną porozumienia, plan naprawczy wskazuje AP. Może także zastosować karę finansową o maksymalnej wysokości , wartości wymiany handlowej pomiędzy danymi państwami. W przypadku, gdy państwo nie zapłaci kary, AP może także zastosować sankcje handlowe w niezbędnym wymiarze.
Teoria w praktyce Warto przywołać kilka przykładów spraw podnoszonych w oparciu o NAALC: • Związek zawodowy rybaków, Pesca, nie został uznany przez ministerstwo ochrony środowiska i zasobów naturalnych, aczkolwiek był wcześniej uznany przez ministerstwo rybołówstwa. Ponieważ Meksyk ratyfikował konwencję nr MOP, a zgodnie z konstytucją meksykańską ratyfikowane umowy międzynarodowe stanowią element porządku wewnętrznego, amerykański NAO w r. przyjął skargę skierowaną przeciwko Meksykowi przez działaczy Pesca i skierował ją do konsultacji na poziomie rządowym. Jednakże konsultacje okazały się bezprzedmiotowe, jako że Sąd Najwyższy Meksyku stwierdził niekonstytucyjność monopolu rządowego związku zawodowego. • Testy ciążowe w maquiladoras [fabryki-montownie, usytuowane w Meksyku, głównie przy granicy z USA, w całości produkujące na eksport do tego kraju, wytwarzają towary na potrzeby wielkich korporacji, które w ten sposób obniżają koszty produkcji; czasami tego terminu używa się na określenie całych stref przemysłowych, składających się z tego typu zakładów i firm – przyp. red.]. W r. amerykańskie organizacje obrony praw człowieka, Human Rights Watch i International Labor Rights Fund, wraz z meksykańskim stowarzyszeniem prawników Mexican Democratic Lawyers’ Association, podnieśli w amerykańskim NAO kwestię permanentnego łamania praw pracowników i osób przyjmowanych do pracy w meksykańskich maquiladoras, polegającą na wymaganiu przedstawienia negatywnego testu ciążowego przez przyszłe robotnice i zmuszaniu do testów ciążowych kobiet już zatrudnionych. Chodziło o maquiladora przy granicy
24
z USA, w której swoje zakłady miały tak znane korporacje międzynarodowe, jak General Motors, Zenith, Siemens, omson czy Samsung. Pracownice, których testy wykazały ciążę, były zastraszane i zmuszane do opuszczenia pracy (meksykańskie prawo pracy przewiduje -miesięczny urlop macierzyński z zachowaniem prawa do wynagrodzenia, finansowany przez pracodawcę). W styczniu r. amerykański NAO potwierdził, w wyniku przeprowadzonego postępowania wyjaśniającego, fakt łamania uprawnień pracowniczych, polegający na dyskryminowaniu kobiet poprzez testy ciążowe. Następstwem raportu NAO były konsultacje na szczeblu rządowym, w wyniku których rząd meksykański zobowiązał się do większej efektywności w kontroli przestrzegania praw pracowniczych we wskazanym zakresie. Działania, do których został zobowiązany, to m.in. przeprowadzenie szkoleń osób kontrolujących przestrzeganie prawa pracy czy zorganizowanie cyklu konferencji dotyczących zakazu dyskryminacji ze względu na płeć. W czasie konferencji w mieście Meksyk w r., przedstawiciele wspomnianych korporacji ponadnarodowych zobowiązali się do zaprzestania praktyk sprzecznych z prawem. Głównym osiągnięciem skargi było zwrócenie uwagi opinii publicznej na uporczywe łamanie uprawnień meksykańskich pracownic. • Pracownicy w sadach jabłkowych – Washington State Apple. Skarga wniesiona do meksykańskiego NAO w czerwcu r. dotyczyła łamania uprawnień do zrzeszania się i prowadzenia rokowań zbiorowych przez pracowników sadów jabłkowych w stanie Washington. Skarga dotyczyła także dyskryminowania pracowników migrujących (większość pracowników pochodziła z Meksyku) oraz naruszania zasad bhp poprzez używanie niedozwolonych pestycydów. Efektem skargi było wszczęcie postępowania wyjaśniającego przez meksykański NAO i złożenie przez pracodawców wyjaśnień w Meksyku. Składanie wyjaśnień spotkało się z bardzo dużym zainteresowaniem mediów. Znaczy oddźwięk wśród opinii publicznej wywołał także kolejny etap, polegający na konsultacjach rządowych. Należy przypomnieć, że ponieważ skarga ta dotyczyła m.in. warunków pracy, potencjalnie mogło dojść nawet do zastosowania sankcji handlowych. • McDonald’s w Quebecu. Skarga skierowana przeciwko rządowi Kanady dotyczyła zamknięcia restauracji tej sieci w Saint-Hubert (Kanada, prowincja Quebec). Zdaniem przedstawicieli skarżących, zamknięcie placówki było wynikiem powstania tam związków zawodowych. Kanadyjskie sądownictwo dopuszcza zamknięcie danego zakładu w sytuacji, gdy jest to działanie mające na celu powstrzymanie powstania związków zawodowych (dla porównania, w USA, zgodnie z tzw. doktryną Darlingtona, dopuszczalna jest całkowita likwidacja działalności firmy w celu powstrzymania działania związków, ale nie zamknięcie w tym celu tylko jednej z placówek przedsiębiorstwa). Sprawa została przyjęta przez NAO i skierowana do konsultacji rządowych.
Klauzule jednostronne Historyczny przykład pierwszej techniki „wyrównywania pola gry”, to US Tariff Act z r., zrewidowany w r. Ten akt prawny pozwolił prezydentowi USA nakładać dodatkowe cła na towary w celu wyrównania różnicy w kosztach produkcji towarów zagranicznych i krajowych. Postanowienia te dotyczyły wszystkich czynników produkcji, ale w praktyce chodziło o wyrównanie różnic
wynikających z tańszej siły roboczej poza granicami USA. Podobne rozwiązania stosowane były przed II wojną światową przez takie państwa jak Argentyna, Austria, Czechosłowacja, Hiszpania czy Wielka Brytania. Druga wskazana we wstępie metoda („kija lub marchewki”) polega na zawieraniu w aktach jednostronnych klauzul dotyczących konieczności przestrzegania wskazanych standardów pracy. „Kijem” jest wprowadzenie ograniczeń ilościowych na import w sytuacji, gdy dane państwo nie przestrzega określonych standardów, „marchewką” zaś preferencje, gdy standardy są zachowane. Międzynarodowe standardy pracy zrodziły się wraz z zakazem handlu niewolnikami, następnie zakazem zakupu dóbr wytwarzanych przez więźniów, pracowników przymusowych lub dzieci. Druga grupa standardów dotyczy warunków i bezpieczeństwa pracy – rozpoczynając od Traktatu Berneńskiego z r., dotyczącego zakazu importu zapałek wytworzonych przy użyciu białego fosforu (traktat podpisało państw), minimalnego wynagrodzenia i godzin pracy. W chwili obecnej pojęciu międzynarodowych standardów pracy odpowiada deklaracja MOP z r. oraz tzw. międzynarodowo rozpoznawalne prawa pracowników (internationally recognised workers’ rights – pojęcie stosowane w ustawodawstwie USA). W tym miejscu należałoby przyjrzeć się pojęciu „międzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowników” w porównaniu do standardów Deklaracji MOP z r. Podstawowa różnica polega na tym, że międzynarodowo rozpoznawalne prawa pracowników nie zawierają normy mówiącej o zakazie dyskryminacji w zatrudnieniu. Jest to wynik kompromisu administracji prezydenta Ronalda Reagana, która obawiała się tarć i napięć z arabskimi państwami Zatoki Perskiej (szeroko praktykującymi dyskryminację kobiet i nie-muzułmanów) oraz z Izraelem (praktykującym dyskryminację Palestyńczyków). Druga istotna różnica polega na tym, że w pojęciu międzynarodowo rozpoznawal-
FOT. BIBLIOTEKA KONGRESU USA
Większość spraw rozpatrywanych w oparciu o NAALC dotyczyła łamania przez Meksyk prawa do zrzeszania się i rokowań zbiorowych, głównie w maquiladoras. Przeważająca część skarg została oddalona lub rozstrzygnięta na wstępnym etapie procedury, około 1/ było rozstrzyganych na poziomie rządowym. Do chwili obecnej formalne sankcje przewidziane w NAALC nie zostały ani razu zastosowane, ale kilka spraw przyciągnęło zainteresowanie mediów i opinii publicznej, co można potraktować jako „miękki” rodzaj sankcji. Większość skarg dotyczyła zbiorowego prawa pracy, gdyż skarżącymi są zazwyczaj związki zawodowe. Podnosi się, że mała liczba skarg dotyczących ochrony przed wypadkami przy pracy i rekompensat ze względu na wypadki oraz pracy dzieci wynika z tego, że ofiary braku właściwego funkcjonowania prawa w tym zakresie nie są zorganizowane i nie istnieje podmiot, który mógłby je skutecznie reprezentować. Jakkolwiek wiele osób i instytucji dostrzega niedociągnięcia i słabości NAALC (np. długotrwała i żmudna procedura), system okazał się działać sprawniej niż początkowo przypuszczano. Przyczynił się niewątpliwie do rozwoju wolnego ruchu związkowego w Meksyku, a także do zintensyfikowania współpracy pomiędzy amerykańskim i meksykańskim ruchem związkowym.
25
nych praw pracowników pojawia się norma nie występująca w Deklaracji MOP z r., mówiąca o prawie do akceptowalnych warunków pracy, w tym minimalnego wynagrodzenia, godzin pracy, bezpieczeństwa i higieny pracy. Pojęcie „akceptowalnych” warunków nie jest nigdzie bliżej zdefiniowane, co powoduje daleko idącą dowolność interpretacji. Najważniejsza z praktycznego punktu widzenia klauzula jednostronna zawarta jest w Generalised System of Preferences (GSP). GSP, oryginalnie stworzony w r. w oparciu o rozdział V Trade Act z r., daje bezcłowy dostęp do amerykańskiego rynku ponad produktom z państw rozwijających się. W r. prezydent Reagan podpisał modyfikację GSP, polegającą na prawie do bezcłowego dostępu do rynku amerykańskiego tylko państwom podejmującym kroki w celu przestrzegania międzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowników (także w specjalnych strefach eksportowych). Należy zwrócić uwagę, że państwa mają zaledwie „podjąć kroki” w kierunku przestrzegania określonych standardów, co daje amerykańskiej stronie dużą swobodę decyzyjną. W r. w momencie dopisania do GSP międzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowniczych, powołano organ – US Trade Representative (USTR), do którego można składać skargi dotyczące łamania międzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowniczych. Najwięcej skarg składają związki zawodowe i organizacje broniące praw człowieka (np. Human Rights Watch). Modyfikacja GSP z r. pociągnęła za sobą kolejne działania. W dokumencie Caribbean Basin Economic Recovery Act (), dającym bezcłowy dostęp do rynku USA określonym towarom ze wskazanych państw z regionów Karaibów, dokonano w r. modyfikacji, tak aby uprzywilejowaną pozycję miały tylko państwa przestrzegające międzynarodowo rozpoznawalnych praw pracowników. Identyczny mechanizm dotyczy Andean Trade Preference Act z r., zakładającego bezcłowy dostęp do amerykańskiego rynku wybranych towarów z Boliwii, Kolumbii, Ekwadoru i Peru. Podobna regulacja zawarta jest w African Growth and Recovery Act (wersja z r.). Z zasady uprzywilejowaną pozycję w bezcłowym dostępie do rynku amerykańskiego mogą mieć tylko państwa z Afryki, przestrzegające międzynaro-
dowo rozpoznawalnych praw pracowników. Dokument ten zawiera jednak furtkę w postaci uprawnienia dla prezydenta USA w kwestii nadania statusu państwa uprzywilejowanego niezależnie od spełniania standardów, jeżeli jest to w ekonomicznym interesie Stanów Zjednoczonych. Ocena funkcjonowania klauzul jednostronnych jest materią złożoną. W okresie funkcjonowania GSP z klauzulą socjalną (czyli od r.), państw (Rumunia, Nikaragua, Paragwaj, Chile, Birma, Republika Środkowej Afryki, Liberia, Sudan, Syria, Mauretania, Malediwy, Pakistan i Białoruś) zostało pozbawionych z jej powodu uprzywilejowanej pozycji, a znalazło się na liście zagrożonych taką sankcją. Jak jednak zauważają autorzy zajmujący się tą problematyką, w wielu przypadkach kierowano się sytuacją geopolityczną i interesami USA, nie zaś poziomem przestrzegania jakiegoś standardu pracy. Jednak komentatorzy dostrzegają także pozytywne zjawisko, polegające na tworzeniu się sojuszy między związkami zawodowymi w państwach eksportujących i organizacjami obrony praw człowieka w USA. Krytycy klauzul jednostronnych wskazują, że jest to narzucanie państwom warunków, na które nie wyraziły zgody, motywem ich wprowadzenia jest protekcjonizm wobec własnego rynku i względy polityczne, są one nieskuteczne oraz że – co szczególnie istotne – prawo międzynarodowe przewiduje lepsze alternatywy.
Co dalej? Pytanie, które narzuca się po przedstawieniu powyższych zagadnień, dotyczy tego, czy należy rozwijać mechanizmy wykształcone przez międzynarodowe prawo handlowe (takie jak sankcje handlowe) w celu upowszechniania międzynarodowych standardów pracy. Oczywiście nie sprowadza się ono do oceny efektywności dwustronnych i jednostronnych klauzul socjalnych w umowach i porozumieniach handlowych. Jest to natomiast pytanie o to, czy jakieś międzynarodowe standardy pracy winny być efektywnie wdrażane przez WTO – Światową Organizację Handlu, zrzeszającą obecnie państw, między którymi dokonuje się przepływów w ramach handlu światowego.
arbar urdyows
ĘPNA
GAZETA DOST W EMPIKACH
26
Tsunami
– jak zarobić na tragedii
Vasuki Nesiah
FOT. WORLDWATCH INSTITUTE
Dwa dni po słynnym uderzeniu południowo-azjatyckiego tsunami w grudniu r., gdy tysiące ludzi zmagały się z jego katastrofalnymi skutkami, były niemiecki kanclerz Helmut Kohl został ewakuowany z dachu swojej letniej rezydencji w południowej Sri Lance przez rządowe siły powietrzne. Kohl należy oczywiście do najściślejszej turystycznej elity i jego przywileje nie są dane wszystkim przyjezdnym. Mimo to, wspomniana powietrzna ewakuacja dobrze odzwierciedla wyobcowanie przemysłu turystycznego wobec lokalnej społeczności. Bezproblemowy odlot prominenta ze zdewastowanych miejsc w czasie, kiedy oficjalna pomoc humanitarna wciąż nie dotarła jeszcze do większości potrzebujących, już wtedy sugerował przyszły charakter zależności między pomocą poszkodowanym przez tsunami a przemysłem turystycznym. Ledwie Kohl znalazł się w powietrzu, ledwie fale zaczęły ustępować, już szykowano plan działania, mający zagwarantować, że plaże Sri Lanki będą nieskazitelne, oczyszczone z rybaków i gotowe przyjąć kolejnych turystów.
Katastrofy „naturalne”? Bez wątpienia światowe zainteresowanie tsunami było od samego początku aż tak duże ze względu na fakt, że wśród ofiar byli turyści. Dziennikarze dostali swoją porcję emocjonujących wywiadów, przeprowadzanych w halach odlotów z tymi, którzy uciekli przed niszczącym żywiołem: pierwszorzędnych relacji z pierwszej ręki, od turystów z Pierwszego Świata. Nie pierwszy raz widzom z bogatych krajów zaserwowano serię obrazów „autochtonów” przytłoczonych przez klęskę żywiołową i biernie oczekujących na pomoc humanitarną ze strony społeczności międzynarodowej. Niektórym częściom globu wręcz przypisano stałą rolę, wypełnioną tragedią i chaosem; widzowie w krajach Północy przyzwyczaili się do oglądania ich straty, wygnania, przerażającej niedoli. Na tym tle wspomniane opowieści turystów stają się po prostu godnym odnotowania urozmaiceniem wobec kolejnych historii lokalnych mieszkańców, jak nieszczęście powodzi w Bangladeszu czy lawiny błotne na Haiti. Tymczasem, podczas gdy wystawienie na działanie fal tsunami czy monsunów jest uwarunkowane geograficznie, to uderzająca bezbronność takich krajów, jak Sri Lanka, Haiti czy Bangladesz wobec żywiołów natury, je-
dynie z pozoru jest naturalna. To społeczno-polityczny krajobraz determinuje stopień podatności na zniszczenia ze strony żywiołów. Polityczna ekonomia podatności na katastrofy naturalne jest dramatyczna dla słabych – ale nie wynika z naturalnych uwarunkowań. Przykładowo, porastające wybrzeże lasy mogłyby przejąć pierwsze, najmocniejsze uderzenie fal tsunami, gdyby w ostatnich latach nie zostały błyskawicznie wycięte pod ośrodki wypoczynkowe i fermy krewetek. Określanie owej podatności na działanie żywiołów jako naturalnej, jest jednak kluczowe dla przemysłu turystycznego. Jego zadaniem jest promowanie kolejnych egzotycznych miejsc poprzez porównanie i kontrast. Zniszczenia powodowane przez powtarzające się katastrofy naturalne są po prostu fatum, nieodłącznie wiszącym nad krajami takimi jak Sri Lanka. Jednocześnie jeden z głównych motywów podróży zachodnich turystów w kierunku globalnego Południa zasadza się na owym dramatycznym położeniu. Turystyka to przecież często próba ucieczki przed codziennością zachodnich mieszczuchów – z tym, że w miłym i bezpiecznym opakowaniu, chroniącym gości
27
FOT. TRANSAIS.ORG
przed prawdziwymi lokalnymi zagrożeniami. Zadaniem biur turystycznych jest sprzedawanie optymalnej mieszanki „inności” oraz poczucia bezpieczeństwa. Tsunami do pewnego stopnia wdarło się w ową bezpieczną strefę chroniącą przybyszów. Dotychczas, pomimo dwóch dekad krwawych walk wewnętrznych, turyści odwiedzający Sri Lankę w żaden sposób nie doświadczali istnienia jej największych problemów – wojny domowej i ciężkiej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Na turystycznej mapie świata, Sri Lanka jest strefą przygody, której atrakcyjność przynajmniej w części wiąże się z tymi okolicznościami, co czyni ją tanim miejscem wakacyjnych wypadów, opisanym na katalogowej liście jako kraj egzotyczny, ale wciąż przyjazny konsumentom.
Co robi turystyka? Czy przemysł turystyczny jedynie korzysta z istniejących społeczno-ekonomicznych problemów kraju, być może nawet łagodząc ich dotkliwość? Czy raczej pogłębia je i trwale osadza państwa takie jak Sri Lanka wśród krajów peryferyjnych, których rolą jest zaspokajanie potrzeb zachodnich konsumentów? Nie chodzi o dowodzenie, że turystyka sama z siebie szkodzi Sri Lance. Z pewnością szeroka tradycja podróżowania i międzynarodowej turystyki ma bardziej skomplikowaną historię i była przyczyną bogatszej palety konsekwencji. Obok wielu, którzy przyjechali, surfowali, śmiecili, robili zdjęcia, korzystali z usług seksualnych, kupowali farbowane koszulki czy sarongi, a następnie wyjechali, są i tacy, którzy autentycznie zaangażowali się w nowo odkryte formy solidarności. Nawet kolonialne odkrywanie miało podwójny wymiar. Jak wykazała choćby politolog Kumari Jayewardene, zawsze istniała pewna liczba zapalonych podróżników, którzy przybywali na nasze wybrzeża jako turyści, by w końcu rozwinąć nieporównywalnie głębsze relacje z lokalnymi społecznościami – takie,
28
które wspomagały czy nawet współtworzyły tradycje niezgody na status quo i walki o sprawiedliwość, mające ogromny wpływ na nasze kolektywne losy. Poza tak pojętą solidarnością, turystyka może być istotnym źródłem dochodu, rozwoju zatrudnienia czy infrastruktury. Przynosi także szereg pośrednich efektów, kreując popyt w wielu pozostałych sektorach. Podobno miejsce pracy stworzone w przemyśle turystycznym skutkuje powstaniem dodatkowych dziesięciu w innych branżach, ze szczególnym uwzględnieniem rolnictwa czy sektora niewielkich przedsiębiorstw, całego spektrum zatrudnienia w usługach itd. Jednym słowem, turystyka przyczynia się do wszystkiego, co tak ekscytuje urzędników Banku Centralnego, nie wspominając pośredników, którzy czerpią zyski ze zwiększonego zapotrzebowania na owe farbowane koszulki i sarongi, usługi w przemyśle seksualnym oraz w innych nieformalnych sektorach. Na poziomie mikro, praca wygenerowana przez przemysł turystyczny pozwoliła części pracującej biedoty (working poor) na pewną dozę niezależności finansowej. Nawet jeżeli warunki pracy i płacy wciąż należałoby zaklasyfikować jako wyzysk, ta autonomia może mieć szczególne znaczenie dla kobiet i innych grup, które wcześniej dysponowały jeszcze mniejszą mocą decyzyjną ze względu na brak środków finansowych. Niestety, to dziecko wylano z brudną kąpielą, zanim w ogóle pojawiły się fale tsunami. Wzrost, który generowała turystyka, często miewał niezrównoważony charakter, zwiększając podatność kraju na kryzysy finansowe i pomniejszając i tak niską odpowiedzialność biznesu wobec lokalnych społeczności. Zmienne koleje losów w okresie po podpisaniu zawieszenia broni, dramatyczny spadek liczby międzynarodowych przelotów po zamachach września oraz skutki recesji w odległych krajach, nauczyły żyjące z turystyki lokalne społeczności, jak bardzo są one zależne od kapryśnego i niestabilnego globalnego rynku. Większość miejsc pracy tworzonych przez turystykę w formalnym sektorze usług oparta jest na wyzysku, źle
opłacana, sezonowa i niepewna. Te same problemy jeszcze się zwielokrotniają w dużym sektorze nieformalnym, od usług seksualnych po rękodzieło. Nieskrępowana eksploatacja wybrzeża spowodowała także nadmierną presję na lokalne środowisko, co miało szczególnie niszczący wpływ na ekosystemy przybrzeżne. Równie zgubną konsekwencją było przeobrażenie coraz większych połaci publicznej ziemi, jak np. plaże, w tereny prywatne, do których lokalni mieszkańcy utracili dostęp.
Dla kogo ta odbudowa? Tragedią jest fakt, że wiele negatywnych aspektów turystyki może się jeszcze pogłębić wskutek planów naprawy szkód wyrządzonych przez tsunami. Od Tajlandii po Sri Lankę, przemysł turystyczny postrzegał tsunami przez pryzmat dolara. Rządy państw dotkniętych tragedią, od samego początku włączyły się do tej gry, szybko przyznając ogromne dotacje dla turystyki w sposób, który sugeruje ich najbardziej niesprawiedliwy podział. Plany rozwoju infrastruktury w jeszcze większym stopniu dostosowano do potrzeb turystyki, nie zaś lokalnych społeczności. W kilka tygodni po tsunami, Alliance for the Protection of National Resources and Human Rights (Sojusz dla Ochrony Dóbr Naturalnych i Praw Człowieka), lankijska grupa zajmująca się rzecznictwem obywatelskim, wyraziła zaniepokojenie faktem, że „kierunek zmian oznacza katastrofę większą niż samo tsunami, jeżeli w ogóle cokolwiek może być od niego gorsze”. Tsunami nadeszło w krytycznym momencie najnowszej historii ekonomii politycznej Sri Lanki. Począwszy od drugiej połowy lat ., rządy tego kraju, formowane przez dwie największe partie, trzymały się neoliberalnych zaleceń cięcia ceł i kontyngentów, prywatyzacji i deregulacji bardziej niewolniczo, niż większość innych państw azjatyckich. W r. ówcześnie rządząca Zjednoczona Partia Narodowa (UNP) przedstawiła ogromny projekt dalszej liberalizacji, „Odzyskując Sri Lankę”, pod którym to nagłówkiem znalazła się także Strategia Redukcji Ubóstwa (PRSP), wymagana obecnie przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jednak publiczny opór wobec tego rodzaju polityki z czasem się zwiększał. W r. wybory wygrała koalicja centrolewicowa, gło-
sząc hasła powstrzymania liberalizacji. Jednak objąwszy urząd, dominujące w niej ugrupowanie okazało się niechętne jakiejkolwiek realnej zmianie kierunku i projekt neoliberalnych reform wciąż jest realizowany. Działacze społeczni ostrzegają, że wiele z propozycji zawartych w tych projektach będzie stopniowo powracać i zostaną wcielone w życie przy minimalnej publicznej debacie, na podstawie specjalnych uprawnień, które rząd przyznał sobie w związku z sytuacją pomocy humanitarnej i odbudowy kraju po tsunami. Przykładowo, w styczniu r. rząd przypomniał projekt prywatyzacji zasobów wody, który wcześniej został zawieszony z powodu znacznego oporu społecznego. Oficjalne plany odbudowy kraju są przygotowywane przez niedawno stworzoną agencję, TAFREN, którą ponad organizacji społecznych określiło w swoim oświadczeniu jako „złożoną wyłącznie z liderów wielkiego biznesu, silnie zaangażowanych w przemysł turystyczny i budowlany, którzy w ogóle nie są zdolni do reprezentowania potrzeb społeczności dotkniętych tragedią”. Propozycje przedstawione przez TAFREN i różnych decydentów wzywają do budowy wielopasmowych autostrad i całkowitego wysiedlenia sporej ilości nadmorskich wiosek. Wybrzeże ma być dzielone na strefy turystyczne i wyznaczone strefy buforowe. Rząd ostrzega rybackie rodziny przed odbudową swoich domów, oficjalnie z powodu zagrożenia przyszłymi katastrofami – w tym samym czasie zachęca jednak do budowy nowych i remontu zniszczonych hoteli nadmorskich. Rządowe plany stanowią „mapy drogowe” dla międzynarodowych sieci hoteli, kompanii telekomunikacyjnych i innych przedsiębiorstw zaopatrujących przemysł turystyczny. Połów ryb na małą skalę, prowadzony przez utrzymujących się z tego biednych rybaków, stanie się coraz trudniejszy ze względu na brak dostępu do sprywatyzowanych plaż oraz ekspansję koncernów połowowych. Liberalizacja przepisów ochrony środowiska otworzy drogę do nieograniczonej eksploatacji zasobów naturalnych. Żaden z elementów planowania odbudowy kraju nie opiera się na procesach decyzyjnych, które podlegałby demokratycznej kontroli bądź dawały możliwość partycypacji społecznej. Wygląda na to, że odbudowa Sri Lanki zostanie zdeterminowana przez groźne połączenie interesów zachłannego sektora prywat-
RYS. ARTUR GANCZAREK
29
nego i działań przekupnego rządu: ludzka tragedia stała się okazją do robienia interesów, pomoc humanitarna – przedsięwzięciem biznesowym. Jak można się było spodziewać, nawet rządowe wsparcie dla żyjących z turystyki, zapowiedziane bezpośrednio po katastrofie, trafia głównie do właścicieli hoteli oraz dużych agencji turystycznych, a nie do sezonowych pracowników hotelowych. Wielu z mieszkańców, którzy byli właścicielami lub pracownikami w małych, związanych z turystyką firmach, obecnie bezrobotnych, nie zostało oficjalnie zaliczonych do ofiar tsunami, a więc nie mają prawa do najmniejszej rekompensaty. Sytuacja jest jeszcze bardziej tragiczna w dużym, nielegalnym sektorze usług seksualnych, sprzedawców pamiątek i innych, których życie całkowicie zależy od turystów. Jeżeli tsunami ujawniło dotkliwą podatność na kryzysy, wypływającą z finansowego uzależnienia od przemysłu turystycznego, plany odbudowy po katastrofie mogą ją jeszcze bardziej pogłębić. Analiza potrzeb prowadzona przez Bank Światowy we współpracy z Azjatyckim Bankiem Rozwoju oraz japońską rządową agencją pomocy, oszacowała stratę poniesioną przez przemysł turystyczny na milionów dolarów wobec jedynie milionów, które miało ponieść rybołówstwo. Ideologia mówiąca, że właściwe jest wycenianie miejsca w hotelu, przynoszącego co noc dolarów dochodu, wyżej niż miejsca pracy rybaka, dającego dolarów miesięcznie, niesie ze sobą daleko idące konsekwencje. Jeżeli projekty odbudowy będą oparte na tego typu wyliczeniach, znajdziemy się na ścieżce do dalszego wzmocnienia dominacji przemysłu turystycznego, przy jednoczesnym zwiększaniu marginalizacji nadmorskiej biedoty.
Podróże i wysiedlenia
TANGALLE, SRI LANKA, FOT. ALESSANDRO PUCCI
Wiele zostało zrobione, by nędzne rybackie chaty nigdy nie zostały odbudowane. Zamiast tego, całe rybackie wioski zostaną przeniesione nieco dalej od wybrzeża i przekształcone w jeszcze szkaradniejsze miejskie slumsy, w których mieszkańcy będą żyć w „nowoczesnych” warun-
30
kach, stłoczeni jak sardynki. Siedzący na plaży i obserwujący fale oceanu podmywające piasek, turyści będą cieszyć się urokami wybrzeża w sterylnym i „przyjaznym konsumentowi” otoczeniu. Jak na ironię, może nawet będą odpoczywać w chatach wyplecionych liśćmi kokosa, nostalgicznym nawiązaniu do rybackich chat z przeszłości – łatwo przyswajalne doświadczenie tutejszej egzotyki bez udziału w mniej przyjemnej codzienności. Być może takie jest sedno nowej wizji: tłumy ludzi upchnięte na wydzielonych terenach, by wszędzie indziej było miejsce dla turystów. To produkt kramarskiej wyobraźni – wyobraźni grubych ryb biznesu, zarabiających na szczęśliwym trafie zesłanym im przez tsunami. Wraz z budową zaprojektowanych autostrad, turyści będą mogli błyskawicznie przedostać się z lotniska na plażę, z centrum handlowego do spa, podczas gdy mieszkańcy tych terenów, odcięci od całych połaci wybrzeża, staną się dużo mniej mobilni. Jeżeli turystyka polega na starannie zaplanowanym, okresowym przemieszczaniu się garstki wybranych, na przekraczaniu granic dla odpoczynku i przygody, tutaj nieodłącznie wiąże się z nią inny rodzaj przenosin – przymusowe wysiedlenia rybackich społeczności i powstawanie innego rodzaj granic, takich, które wykluczają i wywłaszczają.
asui esiah
tłum. Marta Zamorsa
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach internetowego pisma „lines” (http://www.lines-magazine.org/), poświęconego problemom Azji Południowej. Przedruk za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”. Przypisy redakcji „Obywatela”: 1. Chodzi o rozejm ogłoszony przez strony wojny domowej na Sri Lance pod koniec 2001 r. Od tamtego czasu miała niestety miejsce stopniowa eskalacja konfliktu, a w styczniu 2008 r. rząd tego kraju oficjalnie ogłosił zerwanie zawieszenia broni. 2. PRSPs (Poverty Reduction Strategy Papers) to dokumenty, których przyjęcie jest dla najbiedniejszych krajów wymogiem przy ubieganiu się o umorzenie części zadłużenia zagranicznego. Stanowią jedno z narzędzi narzucania neoliberalnych zaleceń Konsensusu Waszyngtońskiego.
Katrina,
czyli kapitalizm katastroficzny To nie Huragan Katrina zrujnował Nowy Orlean. Do katastrofy przyczyniła się rabunkowa gospodarka i działania rządu sprzyjającego wielkiemu biznesowi. Na tragiczne skutki wydarzenia składa się nie tylko czynnik naturalny, lecz także niesprawny system pomp i zapór, opieszałość służb ratowniczych, obecność strategicznych złóż ropy naftowej i gazu ziemnego, brak regulacji chroniących środowisko naturalne oraz dewastacja działających jak gąbka mokradeł, które kiedyś znacznie osłabiały falę powodziową. Nowy Orlean wraz z wybrzeżem Zatoki Meksykańskiej dołączył do krajów Trzeciego Świata, takich jak Irak, Afganistan, Sudan, Gwatemala, Haiti, Somalia czy Kongo. Kapitalizm katastroficzny (distaster capitalism) ukazał w USA swoje prawdziwe oblicze.
Na pastwę żywiołu To nie Huragan Katrina zmusił do ucieczki mieszkańców dzielnicy Ninth Ward. Huragan postawił niejako kropkę nad „i”: tragedia ludzi była skutkiem trwającej od lat działalności elit, a co więcej, stała się pretekstem do daleko posuniętej przebudowy Nowego Orleanu w duchu dalszego pogłębiania nierówności. Przewodniczący Rady Biznesu z siedzibą w Nowym Orleanie, Jimmy Reiss, wyraził to w zawoalowany sposób na łamach „Wall Street Journal”: „Ci wszyscy, których pragnieniem jest odbudowa miasta, chcą ją przeprowadzić zupełnie inaczej, zarówno w aspekcie demograficznym, geograficznym i politycznym”. Dzielnice Ninth Ward, Gentilly i Gretna wciąż przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy. W tym samym czasie udzielono rekordowych kontraktów firmom takim jak Bollinger, Lockheed Martin, Textron, Northrup Grumman, które w Nowym Orleanie bez przerwy produkują, testują i wykorzystują broń masowego rażenia. Nowy Orlean znajduje się w sercu najbardziej dochodowych zasobów ropy naowej w Stanach Zjednoczonych. Jest też jednym z ważniejszych centrów infrastruktury wojskowej. Podobnie jak przy okazji innych nieszczęść, również w przypadku kontraktów federalnych na odbudowę zniszczonych rejonów wy-
Keith Harmon Snow, Georgianne Nienaber brzeża, największymi beneficjentami stali się koledzy prezydenta Busha, wśród nich Donald Bollinger – szef firmy Bollinger Shipyards, czy też Joe Canizaro, zamożny deweloper i jeden z głównych sojuszników obecnego prezydenta. To właśnie oni, wraz z innymi prezesami firm i szefami rad nadzorczych decydują o kierunku zmian strukturalnych zachodzących w tym rejonie. Nikt nigdy nie dowie się, ilu ludzi zginęło w Nowym Orleanie. Firma pogrzebowa Kenyon, która wchodzi w skład korporacji Service Corporation International (SCI), otrzymała bez przetargu kontrakt na oczyszczenie miasta ze zwłok rozkładających się na strychach i tych, które zostały wypłukane przez fale do morza. Akcja oczyszczania miasta prowadzona była opieszale, wiele ciał zatykało kanały i ulice. Szefowie lokalnych firm pogrzebowych byli rozgoryczeni, że wykluczono ich z tych prac tylko po to, by wypłacać firmie Kenyon bajońskie premie w wysokości , tys. dolarów za jedno ciało. Szefem rady nadzorczej SCI jest Robert Waltrip, długoletni przyjaciel Busha i sponsor jego kampanii wyborczej. W r. dochody firmy osiągnęły , miliarda dolarów.
Zignorowane przestrogi Po tragedii, która była następstwem huraganów Katrina i Rita, mieszkańcy Stanów Zjednoczonych mieli kolejną szansę przejrzenia na oczy i nazwania rzeczy po imieniu. Fala powodziowa stworzona przez wody Zatoki Meksykańskiej i rzeki Mississippi nie musiała zalać Street Canal i Lower Ninth Ward oraz osiedli Gentilly, St. Bernard, Metairie i Lakeview. Liczne były ostrzeżenia mówiące, że jedynie ujście rzeki, mokradła oraz przybrzeżne bagna delty Mississippi stanowią ochronę dla Nowego Orleanu przed kataklizmem. Jednym z nich był wizjonerski niemal filmik z r., stworzony przez Waltera Williamsa (http: //www.youtube.com/watch?v=UjVBQChwxM). W ostatnich sekundach tego satyrycznego, według pierwotnych zamysłów filmu, jego bohater Pan Bill [Mr. Bill, postać występująca w programach telewizyjnych nadawanych w sobotnie wieczory – przyp. tłumacza] stoi na dachu domu, a za nim widać, jak fala powodziowa zalewa ulice miasta. Ostrzeżenia te były jednak przez lata ignorowane.
31
RUROCIĄGI PRZECINAJĄ MOKRADŁA LUIZJANY, FOT. REKHA MURTHY
Nie może być wątpliwości: w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci wybrzeże południowej Luizjany ulegało ciągłemu cofaniu. Obrazy satelitarne są tego najbardziej przekonującym potwierdzeniem: obszar delty Mississippi się kurczy. Odpowiedzialność za ten stan rzeczy spoczywa przede wszystkim na szkodliwym dla środowiska gospodarowaniu ujściem rzeki, podporządkowanym potrzebom przemysłu, głównie związanego z wydobyciem ropy naowej. Pół wieku temu Kongres Stanów Zjednoczonych zobowiązał armię do wybudowania systemu zapór przeciwpowodziowych. Miałyby one być otwierane i zamykane w celu wspomagania rozwoju gospodarczego wzdłuż delty. Projekt ten, noszący nazwę Old River Control Structure, stał się gwoździem do trumny. Spowodował on wstrzymanie procesów odkładania się osadów nanoszonych przez Mississippi. Budowa kanałów prowadzona na potrzeby potężnego przemysłu naowego, działania nie uwzględniające niszczącego wpływu na środowisko, pozbawiona nadzoru ekspansja, zanieczyszczenie odpadami przemysłowymi – wszystko to prezentowane jako „rozwój gospodarczy” – dopełniły dzieła zniszczenia. Utrata lądu jest dobrze udokumentowanym wynikiem tych przedsięwzięć, podobnie jak wzrost zasolenia zbiorników i cieków słodkowodnych. Od r. z wybrzeży Luizjany zniknęło ponad mil kwadratowych mokradeł. Jeżeli nikt nie powstrzyma tego procesu, do r. stracimy ich znacznie więcej niż . Patrząc na to inaczej, jakieś stóp kwadratowych zniknęło w czasie, gdy czytaliście ostatnie zdanie. – „Każdego roku dostrzegamy postępującą dewastację krajobrazu – mówi Walter Williams, twórca Pana Billa. – W swoim filmie ostrzegałem, że utrata podmokłych terenów otaczających Nowy Orlean pozbawia nas ochrony przed
32
skutkami huraganów”. W r. władze Luizjany zaczęły wykorzystywać materiały zebrane przez Williamsa i włączyły je do kampanii „America’s Wetlands”. Jednak bardzo szybko do kampanii przyłączyła się firma Shell Oil Company, czego skutkiem było kompletne wypaczenie przekazu. Walter Williams wycofał się z kampanii. Obecnie, jego zdaniem, akcja „America’s Wetlands” jest kontrolowana przez wielkie koncerny naowe, które są głównym sprawcą dramatycznej dewastacji linii brzegowej Luizjany.
Natura: ofiara, nie sprawca Czołowe mass media wiele czasu poświęciły niszczącemu działaniu sił natury, ale nawet jednym słowem nie zająknęły się o praprzyczynie tego, że wysoka fala powodziowa zalała Nowy Orlean: działalności machiny przemysłowo-wojennej. Podobnie jak sąsiadujące z nią stany leżące na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, również i Luizjana jest „przeładowana” zakładami przemysłowymi, których funkcjonowanie i rozbudowa wymknęły się spod kontroli. Większość firm nie stosuje się do norm narzucanych przez agencje rządowe odpowiadające za ochronę środowiska, i to pomimo tego, że są one mało restrykcyjne. Ich egzekwowanie również pozostawia wiele do życzenia. Rafinerie, przemysł rolniczy, stocznie, fabryki papieru, produkcja cukru i drewna, rybołówstwo, poszukiwania nowych złóż, przemysł lotniczy i zbrojeniowy, kawałek po kawałku starły z powierzchni ziemi unikalny ekosystem, który mógłby znaleźć się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Luizjana jest bogata we florę i faunę żyjącą na mokradłach i od nich uzależnioną, a na terenie tego stanu znajduje się prawie proc. terenów podmokłych i bagien USA.
Lasy, w skład których wchodziły rozmaite gatunki sosen, rozciągały się kiedyś na obszarze milionów akrów między Wirginią, Florydą i wschodnim Teksasem. Większość z nich została zniszczona lub wykarczowana pod budynki mieszkalne, wielkie plantacje i infrastrukturę związaną z przemysłem naowym. Firma Weyerhaeuser Corporation, posiadająca ponad tys. akrów prywatnych plantacji w Luizjanie, w największym stopniu przyczyniła się do zniszczenia naturalnych zasobów leśnych. Zachowany jest jedynie niecały proc. pierwotnych łąk i prerii, które rozciągały się na zachodnim wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. Ogromne drzewa cyprysowe, charakterystyczne dla tego regionu, zostały ścięte co do jednego. Brak terenów podmokłych w połączeniu z coraz częstszymi sztormami tropikalnymi, stworzyły warunki sprzyjające narastającemu zasoleniu wód słodkowodnych, w tym ujęć wody pitnej. Cyprysy oraz namorzyny porastające niegdyś wybrzeże Zatoki Meksykańskiej posiadają unikalne systemy korzeniowe, które zatrzymują osady i w ten sposób przeciwdziałają erozji i szkodom powstałym w wyniku sztormów. Jednak bezmyślna gospodarka, w tym wydobycie ropy naowej, zanieczyszczenie substancjami chemicznymi oraz budowa systemów kanałów, przyczyniła się do znacznego zmniejszenia się drzewostanu. Będący kiedyś jednym z najpiękniejszych i biologicznie najbardziej różnorodnych systemów raf koralowych na ziemi, ekosystem Zatoki Meksykańskiej ulega stopniowemu wymieraniu wskutek zubożenia gleby, redukcji zawartości tlenu, rabunkowych połowów ryb, zanieczyszczenia chemicznego, czy wreszcie, w największym stopniu, w efekcie prowadzenia odwiertów i wszelkiej działalności związanej z przemysłem naowym.
Leczenie raka aspiryną Rozciągająca się na tys. mil kwadratowych martwa strefa, która powstała jako wynik zubożenia tlenowego wód Zatoki, rozszerza się z każdym dniem na skutek zalewania jej odpadami przemysłowymi i chemicznymi pochodzącymi z tzw. Rakowej Alei, znajdującej się na wybrzeżu Luizjany. „Nie ulega wątpliwości, że dla rejonu Zatoki Meksykańskiej, gdzie wydobycie paliw kopalnych stanowi czołową gałąź przemysłu i gdzie emisja gazów cieplarnianych jest jedną z najwyższych w kraju, niezwykle ważne jest opracowanie sposobów ograniczenia szkodliwych skutków bez narażania na szwank potencjału gospodarczego” – stwierdzono w raporcie poświęconym problemom ochrony środowiska, przygotowanym przez Związek Zaniepokojonych Naukowców (Union of Concerned Scientists, UCS). Wystarczy zapoznać się z tym raportem, przygotowanym w r. i zatytułowanym „Walka ze zmianami klimatu w rejonie wybrzeża Zatoki Meksykańskiej”, by zobaczyć, do jakiego stopnia instytucje publicznego zaufania, których zadaniem jest patrzenie na ręce administracji publicznej, zaprzedały się wielkiemu przemysłowi, „bezpieczeństwu narodowemu” i obronie własnych interesów i karier. W raporcie nie pada nawet jedno słowo na temat rozmiarów katastrofy ekologicznej spowodo-
wanej przez korporacje naowe i przemysł zbrojeniowy, bardzo niewiele miejsca poświęcono także niszczącemu wpływowi zakładów chemicznych. Zamiast wezwać do natychmiastowego zaprzestania spalania gazu ziemnego występującego przy złożach ropy naowej, które jest największym i najważniejszym źródłem toksycznych substancji gazowych – UCS postuluje opracowanie „planu inwestycji w odnawialne źródła energii (m.in. w energię słoneczną i wiatrową)”, a także „wprowadzenie zachęt dla inwestorów rozwijających nowoczesne technologie oraz wspieranie dywersyfikacji gospodarczej w celu redukcji emisji gazów cieplarnianych i substancji zanieczyszczających atmosferę”. Wynika z tego, że zdaniem organizacji skuteczną terapią na rozległą (przemysłową) gangrenę jest zwykły aseptyczny opatrunek...
Wpuszczeni w kanał Potężna i rozległa rzeka Mississippi została wpuszczona w system betonowych kanałów, mających łączną długość setek mil. Agencje administracji rządowej, odpowiedzialne za ochronę środowiska (Environmental Protection Agency oraz Departments of Environmental Protection), dopuściły do nasilonej eksploatacji złóż ropy i gazu, nie licząc się ze skutkami takiej działalności dla zamieszkujących tu ludzi, dzikich zwierząt oraz roślinności. Testy sejsmiczne wyniszczają faunę morską wskutek potężnych fal dźwiękowych i ciśnieniowych. Giną w ten sposób organizmy mające kluczowe znaczenie dla funkcjonowania nie tylko ekosystemu zatoki, ale także obszaru wybrzeża i mokradeł. Wody Zatoki Meksykańskiej są poligonem, na którym Pentagon testuje najnowsze rodzaje bezzałogowych łodzi podwodnych, zupełnie nowej klasy broni. Prowadzone są także prace nad stosowaniem nowych technik wydobycia ropy naowej i penetracji dna morskiego, odbywa się to jako część tajnego programu, prowadzonego przez Woods Hole Oceanographic and Scripps Institute w kooperacji z licznymi instytucjami „naukowymi”. Rozwój przemysłowy w rejonie Zatoki prezentowany jest głównie w języku zysków i kontroli nad strategicznymi surowcami. Wszelkie problemy i straty wynikające z tej działalności są lekceważone i maskowane sloganami reklamowymi, w których miesza się błękit morza z rafami koralowymi i piaszczystym wybrzeżem. Wszystko sponsorowane przez głównych winowajców katastrofalnego stanu środowiska naturalnego: korporacje Shell Oil, Lockheed Martin i Northrup Grumman. Lockheed Martin Space Systems jest jedną z najważniejszych korporacji regionu. Zajmuje ona liczący ponad akrów teren należący do NASA, Michoud Assembly Facility, położony we wschodniej części Nowego Orleanu. Oddalony około mil od lotniska i mil od reprezentacyjnej dzielnicy French Quarter, zakład ten został uznany za bardzo uciążliwy dla środowiska. Niewłaściwe gospodarowanie odpadami oraz liczne wypadki spowodowały zatrucie gleby, wód powierzchniowych i gruntowych, głównie produktami ubocznymi produkcji na potrzeby
33
ZAKŁADY PRZEMYSŁOWE U WYBRZEŻY NOWEGO ORLEANU, FOT. LEO REYNOLDS
kosmicznego przemysłu zbrojeniowego. W skład zakładu wchodzą liczne podziemne kanały, urządzenia portowe oraz system kanałów naziemnych, łączących fabrykę z wodami Zatoki i rzeki. Prowadzone są wysiłki zmierzające do powiększenia części portowej, co jeszcze bardziej przyczyni się do zniszczenia mokradeł. Czy rzeczywiście nie ma pieniędzy na pomoc mieszkańcom Nowego Orleanu? Czy rządowi zależy na ochronie środowiska naturalnego? Liczby mówią same za siebie. W czerwcu r. NASA przedłużyła do września r. kontrakt z firmą Lockheed Martin na konstrukcję zewnętrznego zbiornika paliwa dla statków kosmicznych. Wiązało się to z dodatkowymi środkami w wysokości milionów dolarów. We wrześniu r. Northrup Grumman Ship Systems został nagrodzony kontraktem w wysokości milionów dolarów w ramach programu prowadzonego przez Marynarkę Wojenną USA. W czerwcu r. Dowództwo Sił Zmotoryzowanych Armii Amerykańskiej przyznało firmie Textron Marine & Land, mającej siedzibę w Nowym Orleanie, kontrakt w wysokości , milionów dolarów na zakup wozów opancerzonych M (plus miliony dolarów przyznane dodatkowo w październiku r.). To zaledwie wierzchołek góry lodowej kontraktów udzielonych samych firmom z branży zbrojeniowej, mającym swoje siedziby w Nowym Orleanie Wreszcie grudnia r. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych USA podpisało wartą prawie mln dolarów umowę dzierżawy położonych w głębi Zatoki Meksykańskiej złóż ropy i gazu ziemnego. Wyprzedaż i degradacja mokradeł Luizjany dokonuje się obecnie rękami potężnych grup przemysłowo-kapitałowych. Jest to model działania charakterystyczny dla opartej o katastrofę kapitalistycznej terapii szokowej.
34
To nie jest proces nagły, który rozpoczął się pod wpływem uderzenia huraganu; wręcz przeciwnie, był to powolny, trwający od dawna projekt, który czekał na właściwy moment, by się ujawnić w całej okazałości.
Kto wróg, kto przyjaciel? To nie huragan o nazwie Katrina zrujnował mokradła na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, które kiedyś stanowiły barierę chroniącą Nowy Orlean przed huraganami i sztormami tropikalnymi. Twierdzenie, że tragedii winna jest Matka Natura, jest manipulacją. Każdy kolejny znikający metr kwadratowy otaczających Nowy Orlean mokradeł jest synonimem coraz większych możliwości stojących przed przemysłem naowym i zbrojeniowym. Rozpoczęto budowę kolejnych platform wiertniczych, a świadkowie twierdzą, że poszukiwania złóż ropy prowadzone są także w dzielnicy Lower Ninth Ward. Podobnie jak mieszkańcy Nowego Orleanu i społeczności żyjące na wybrzeżu Zatoki, tak i przyroda stanowi przeszkodę dla korporacji, żądnych nowych złóż i większych zysków. Istniejące jeszcze mokradła można zrewitalizować, a przy pomocy Matki Natury możliwe jest odbudowanie zniszczonego ekosystemu. To właśnie ona jest naszym największym sprzymierzeńcem, a największym wrogiem jest beznadzieja, kłamstwo i strach.
eith armo now, eorgiann ienabe tłum. Sebastian Maćowsi
Tekst pierwotnie ukazał się na www.zmag.org w grudniu 2007 r. Przedruk i skróty za zgodą autorów. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”.
Styl życia
na rzecz ubogich
Bartosz Wieczorek Spore sukcesy odnosi trwająca na Wyspach Brytyjskich kampania „Livesimply”. Ma ona zachęcać katolików do zmiany stylu życia na bardziej odpowiedzialny. Okazuje się, że korzystając z dobrych wzorów, każdy z nas może choć trochę zmienić swoje przyzwyczajenia i zrezygnować z części wygód na rzecz ubogich bądź ze względu na troskę o środowisko naturalne. Idee należy przekuć na czyny. Na nic zdadzą się bowiem szczytne chrześcijańskie ideały, kiedy nie zmieniają naszych przyzwyczajeń i stylu życia. A że jest to trudne, zwłaszcza na początku, kiedy musimy zaczynać czasem w pojedynkę, to sprawa oczywista. Pomocą może być włączenie się w jakąś pożyteczną akcję i wspólne podjęcie zobowiązania do wyrzeczenia się pewnych złych nawyków. Taka idea przyświecała autorom brytyjskiego projektu „Livesimply”, powstałego pod auspicjami Katolickiej Agencji na rzecz Krajów Rozwijających się (Catholic Agency for Overseas Development, w skrócie CAFOD), który ma pomóc chrześcijanom oraz innym ludziom dobrej woli odmienić codzienny styl życia i ukierunkować go na wartości ewangeliczne, głównie pomoc bliźniemu. Do projektu CAFOD włączył się kardynał Cormac MurphyO’Connor oraz biskupi John Hine, Kieran Conry i omas McMahon. Pomysłodawcy kampanii nawiązują wyraźnie do pochodzącej z r. encykliki Pawła VI Populorum Progressio (O rozwoju ludów), dotyczącej ubóstwa i niesprawiedliwości w krajach rozwijających się. Papież apelował wtedy: „Czy każdy gotów jest własnym wkładem wspierać dzieła i misje zorganizowane dla pomagania ubogim? Płacić wyższe podatki, żeby władze publiczne mogły zwiększyć wysiłek na rzecz rozwoju? Drożej płacić za towary importowane, aby ich wytwórca mógł otrzymać sprawiedliwszą zapłatę?”. Autorom projektu chodzi też o poruszenie sumień, zmianę przyzwyczajeń życiowych oraz o podzielenie się z innymi dobrami, których mamy w nadmiarze. Głównie chodzi jednak o zmianę świadomości – zamiast myśleć jedynie o swoich potrzebach, chrześcijanie (i wszyscy ludzie) powinni bardziej zainteresować się sytuacją osób żyjących w ubóstwie i niedostatku na całym świecie. „Livesimply” pokazuje jak niewiele trzeba, aby wiarę przekuć w działania i okazać realną pomoc innym lub zacząć zwracać uwagę na własny styl życia, w którym możemy poczynić wiele oszczędności (nie tylko pieniężnych – może to być oszczędność energii i wody, segregacja odpadów).
Jak na razie w akcję „Livesimply” zaangażowało się różnych katolickich organizacji, w tym diecezje, parafie, szkoły. Na stronie internetowej akcji (www.livesimply.org.uk) możemy poznać kroki pozwalające uczynić nasze życie bardziej prostym i odpowiedzialnym. Najpierw możemy wypełnić ankietę zatytułowaną „Co możesz zrobić dla ochrony naszej planety?” (ograniczyć zużycie energii elektrycznej, zużycie wody itp.). Następny krok to dotrzymanie wybranej obietnicy i zachęcenie ludzi ze swego otoczenia do podobnej deklaracji. Ciekawą stroną akcji jest to, iż powoduje ona tworzenie się wspólnot ludzi, którzy chcą działać w tym samym celu. Czyli, przykładowo, ogłaszamy się, że chcemy włączyć się w akcję ponownego używania toreb na zakupy, ale szukamy jeszcze osób, które zrobią z nami to samo. Podobna grupa wsparcia może powstać, gdy zbierze się osób, które przez najbliższe pół roku zrezygnują z lotów samolotami, aby w ten sposób osłabić negatywne zmiany klimatyczne. Już ponad osób zadeklarowało swoje obietnice (livesimply-promises). Przykład innej inicjatywy to pokaz mody z używanej i przetworzonej odzieży, zrealizowany przez młodzież katolicką z Hull. Został on urządzony, by zachęcić wszystkich do twórczego wykorzystania starych bądź niemodnych dziś ubrań i stworzenia z nich rzeczy, które można będzie nosić na co dzień. Dzięki sprzedaży wyprodukowanych rzeczy młodzież zebrała funtów na rzecz CAFOD. Autorzy projektu podkreślają, iż udział w nim może wyzwolić nowe, twórcze siły. Pokazać, jaką radością jest dzielić się z innymi, jaką siłę ma wspólna aktywność, jak ważne jest, aby codziennie troszczyć się o świat jako dzieło Boże i starać się działać na rzecz jego zachowania. „Livesimply” chce obudzić w ludziach postawę radykalną – powinni chcieć zmieniać świat. Szczególnie młodzi, wyrośli w epoce konsumpcji i masowej rozrywki, powinni postawić sobie wysokie wymagania i uwolnić od złego wpływu współczesnej kultury. Mają promować modę na nowy, odpowiedzialny styl życia. Obecnie trwają przygotowania do jednodniowego spotkania działaczy i zwolenników Livesimply, które odbędzie się marca w Manchesterze. Młodzi ludzie zaangażowani w projekt będą wspólnie zastanawiać się, jak bardziej zaangażować się w działalność na rzecz środowiska naturalnego i solidarności w duchu katolickiej nauki społecznej. Zaprezentowane zostaną m.in. króciutkie filmy z wybranych akcji, uczestnicy wysłuchają referatów na temat zmian klimatycznych, studenci z Gujany opowiedzą, jak nasza solidarność z ludźmi w potrzebie może pomóc krajom rozwijającym się. Będzie też czas na szkolenia, zajęcia praktyczne dla działaczy oraz możliwość zadawania pytań ekspertom.
artosz ieczor
35
RYS. GERENCJUSZ, WWW.ALKEMIQ.PL
40 lat minęło...
– z prof. Jerzym Eislerem
FOT. ARCHIWUM IPN
rozmawia Michał Sobczyk
Jaki był zasięg buntu przeciwko władzom PRL w marcu r.? W powszechnej świadomości ta rewolta ma charakter typowo wielkomiejski, a ponadto inteligencki, w odróżnieniu od proletariackiego oblicza późniejszego o dwa lata Grudnia ‘.
Jerzy Eisler: Dzisiaj już wiemy, że protesty marcowe objęły kilkadziesiąt tysięcy ludzi z całego kraju – i myślę, że nie będzie przesadą, gdy powiem, że raczej niż tys. Powoli przebija się również do świadomości społecznej to, że najliczniejszą grupą protestujących byli nie studenci, lecz robotnicy. Wspólny mianownik stanowiło natomiast to, że w protestach dominowali ludzie młodzi, poniżej trzydziestego roku życia. Nazywam ich kolegami ze szkoły podstawowej, podwórka, boiska, drużyny harcerskiej, kościoła. Jeśli zaś chodzi o „geografię” wydarzeń marcowych, to przez długi czas patrzyliśmy na nie głównie przez pryzmat Warszawy. Wynikało to przede wszystkim z tego, że ze stolicy było najwięcej świadectw, dokumentów i relacji. Trochę „niżej” był Kraków, Wrocław, Gdańsk, Poznań, następnie Lublin, Szczecin i Łódź. Można było to układać piętrowo: im większy, ważniejszy ośrodek akademicki, tym nasza wiedza była relatywnie lepsza. W pewnym momencie zaskoczeniem stała się dla mnie informacja, że ulotki, „wrogie napisy”, najróżniejsze formy protestu odnotowano wówczas w ok. miejscowościach na terenie całej Polski. Kiedy kilka lat później rozmawiałem na ten temat z prof. Włodzimierzem Suleją, który równolegle z moją książką przygotowywał monografię Marca na Dolnym Śląsku, powiedział mi, że blisko miejscowości to on się doliczył tylko w tamtym regionie! W skali kraju musi więc być mowa o kilkuset miejscowościach, które w jakiś sposób zostały dotknięte tym, co umownie nazywamy „Marcem ‘”.
Dzisiaj wiemy już, że strajki studenckie czy demonstracje uliczne miały miejsce w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu, Łodzi, Wrocławiu, Szczecinie, Krakowie, Katowicach, Gliwicach, Lublinie, ale także w czterech miastach, gdzie wówczas nie było szkół wyższych: w Bielsku-Białej, Legnicy, Radomiu i Tarnowie. Tam manifestowali młodzi robotnicy i uczniowie szkół ponadpodstawowych. W kilku innych miastach akademickich mieliśmy do czynienia z uchwalaniem rezolucji, były nawet podejmowane (jak w Opolu) próby strajku studenckiego, odbywały się wiece, nieraz bardzo burzliwe, jak np. w Olsztynie i Toruniu. Zatem była to akcja obejmująca w ciągu kilku tygodni terytorium całego państwa. To, że geografia protestu była taka wszechstronna, nie znaczy oczywiście, że automatycznie absorbował on miliony ludzi. Wątek kontestacji, powtarzam, dotyczył kilkudziesięciu tysięcy osób, co i tak uważam w tamtej rzeczywistości za liczbę znaczącą. Znacznie więcej osób wyprowadzono na ulice w celu stworzenia przeciwwagi dla protestujących.
J. E.: Wiece potępiające „wichrzycieli”, inspiratorów i organizatorów marcowych protestów, na których atakowano osoby oskarżane o sympatie wobec syjonizmu, czyli de facto posługiwano się hasłami antysemickimi, były organizowane w różnych częściach Polski i oczywiście doProf. dr hab. Jerzy Eisler (ur. ) – badacz historii najnowszej, specjalista w zakresie dziejów Polski i Francji. Dyrektor Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie, od wielu lat związany z Pracownią Dziejów Polski po roku Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk; był też dyrektorem szkoły polskiej w Paryżu im. Adama Mickiewicza. Autor licznych książek, m.in. „Od monarchizmu do faszyzmu. Koncepcje polityczno-społeczne prawicy francuskiej -” (), „Kolaboracja we Francji -” (), „Marzec . Geneza, przebieg, konsekwencje” (), „Zarys dziejów politycznych Polski -” (), „List ” (), „Grudzień . Geneza, przebieg, konsekwencje” (), „Polski rok ” ().
37
tyczyły znacznie większej liczby ludzi. Tutaj należy mówić może nie o milionach, ale o setkach tysięcy na pewno. Tylu ludzi uczestniczyło w wiecach i masówkach organizowanych w miastach, czasem w wielkich zakładach przemysłowych, gdzie przychodziło nawet kilka tysięcy osób, czasem w centralnych punktach miasta, jak w Katowicach, gdzie wiec zgromadził około tys. osób. Jest jeszcze trzecia płaszczyzna, powiedziałbym najbardziej ogólna, dotykająca w praktyce wszystkich. Przez parę miesięcy Marzec był tematem wiodącym w radiu, telewizji i prasie, zarówno ogólnopolskiej, jak i regionalnej. Słowo „syjonizm”, którego wiele osób wcześniej nie znało (w tym ja sam; byłem wtedy uczniem I klasy liceum i zaliczyłem przyspieszony kurs w tym zakresie), zrobiło zawrotną karierę, chociaż przez pewien czas nie potrafiono sobie z nim poradzić nawet ortograficznie, nie wiedziano, jak pisać: „syjonizm” czy „sjonizm”. Jak bardzo dbano o zachowanie pozorów, że chodzi właśnie o jakiś „antysyjonizm”, a nie o antysemityzm?
J. E.: Nie spotkałem żadnego tekstu napisanego po II wojnie światowej, ani w Polsce, ani na świecie (może z wyjątkiem niektórych państw islamskich), którego autor mówiłby o sobie, że jest antysemitą, a Żydzi są zakałą i należy się ich pozbyć – znamy natomiast takie wypowiedzi z XIX w. i pierwszych lat wieku XX. Po Zagładzie antysemici mówią raczej: „Ja antysemitą nie jestem, ALE...”. Takich, którzy otwarcie powiedzieliby nie tyle nawet „Żydzi do gazu!”, lecz „Żydzi na Madagaskar”, precz z życia publicznego – w zasadzie nie ma. Czy potrafimy sobie wyobrazić, że główne wydanie „Faktów”, „Wiadomości” czy „Wydarzeń” zaczyna się od tego, jak „naprawdę” nazywa się jakiś minister czy inny dostojnik? A to się w ‘ roku zdarzało. W radiu puszczano żenujące audycje, w trakcie których Żydzi ratowani przez Polaków w czasie wojny i okupacji dziękowali za to, ale robili to sposób, taki powiedziałbym, mocno „lepki”, nieprzyjemny, obrzydliwy, w tamtym konkretnym klimacie. To wszystko było szokiem na skalę europejską, Okazało się, że lat po Zagładzie Żydów, której niemieccy naziści dokonali na polskich ziemiach, można na nich znowu wystąpić z antysemickimi hasłami. Na ile ten antysemityzm był faktycznym światopoglądem ówczesnych decydentów, a do jakiego stopnia – wyłącznie instrumentem w walce o władzę, który rykoszetem uderzał także w przypadkowe osoby, nie związane z frakcyjnymi walkami w łonie PZPR? Ponadto, czy Polacy okazali się podatni na antysemicki ton partyjnej propagandy?
J. E.: Antysemityzm przybiera bardzo różne formy. Jest antysemityzm biologiczny, rasowy, czy może raczej rasistowski – jak go sam czasem nazywam – norymberski. Towarzyszą temu te wszystkie brednie, że jeśli ktoś miał choćby jednego pradziadka Żyda, to jest Żydem; że można się „zażydzić” przez podanie ręki itd. Jest także antysemityzm ekonomiczny, który był bardzo silny w przedwojennej Polsce. Zawierał się w takich sloganach, jak słynne „wa-
38
sze ulice, nasze kamienice”, odnoszących się do bogatej żydowskiej plutokracji: burżuazji, bankierów, finansistów itd. Jest wreszcie antysemityzm religijny czy kościelny – Żydzi traktowani są w nim są przede wszystkim jako zabójcy Pana Jezusa. Nie towarzyszy temu żadna refleksja, że On też był przecież Żydem, tak jak Jego Matka, Apostołowie i wszyscy pierwsi chrześcijanie itd. Można by długo te antysemityzmy wymieniać i próbować klasyfikować. Z jakim zatem rodzajem antysemityzmu mieliśmy do czynienia w r. w Polsce? Na tej długiej liście znajduje się także antysemityzm tradycyjny, nazwijmy go – ludowy. W marcu ten ludowy antysemityzm, który gdzieś tam drzemał, ale nie był rasistowski, agresywny, a tym bardziej zbrodniczy ani ludobójczy – zaczął z ludzi wychodzić, odżywać. Oczywiście do tego przyczynił się przede wszystkim antysemityzm urzędowy, partyjny. To było kuriozalne zjawisko: partia komunistyczna, internacjonalistyczna, sięgnęła nagle po hasła antysemickie, szowinistyczne. Powstaje pytanie, które często powraca, ale na które nie ma odpowiedzi zgodnej ze standardami naukowymi. Jaka była reakcja społeczna na tę odgórnie sterowaną kampanię? Oczywiście wtedy takich badań nikt nie prowadził, a pytanie dzisiaj ludzi, czy w r. byli antysemitami, mija się z celem. A co ze świadectwami pośrednimi? Czy na ich podstawie można pokusić się o jakieś uogólnienia?
J. E.: Mamy relacje Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia, zarówno tych, którzy wyemigrowali, jak i tych, którzy pozostali. Zapamiętali oni gesty ludzkiej solidarności, gdy ktoś na zebraniu partyjnym lub zakładowym miał odwagę wstać i powiedzieć: tak nie wolno, koleżanka X lub kolega Y jest bardzo dobrym pracownikiem i kwestia pochodzenia nie ma tutaj nic do rzeczy, a samo podejmowanie tej kwestii stacza nas na pozycje rasistowskie. Były jednak także i przykłady podłości, niewymuszonej nikczemności. Jeśli ktoś siusia komuś do wystawionej pod drzwiami butelki na mleko, to nikt mnie nie przekona, że kazał mu to zrobić mityczny esbek. To już jest własny wkład tego człowieka w Marzec. Osoba, która bez „wywoływania do tablicy” nagle z pasją zaczyna atakować i opluwać już leżącego, ma po prostu naturę łotra i drania. Na pewno jakiś odzew w niektórych środowiskach ta kampania antysyjonistyczna wzbudziła, na pewno byli też ludzie, którzy się do niej przyłączali w nadziei na osobiste korzyści, na to, że przejmą mieszkanie po kimś, kto wyjedzie z Polski lub zajmą stanowisko kogoś, kogo się usuwa. Mimo postępu badań nie jesteśmy jednak w stanie oszacować skali takich zachowań, zgodnie z naukowymi standardami precyzyjnie określić, czego było więcej: solidarności czy podłości. Jak na to wszystko reagowała hierarchia kościelna, jedyna poza monopartią realna siła polityczna?
J. E.: Bardzo duża część społeczeństwa, szczególnie z kręgów katolickich, zwłaszcza ci odwołujący się do tradycji niepodległościowej, AK-owskiej, konspiracyjnej, patrzyła na to, co działo się w ‘ roku w Polsce, jako na „spór
w rodzinie”. Oto jedni komuniści, Żydzi, internacjonaliści, ci, którzy byli opoką systemu w okresie stalinowskim, byli atakowani przez młodszych na ogół, ukształtowanych już w powojennej Polsce, towarzyszy „pochodzenia etnicznie czysto polskiego”, którzy przy okazji załatwiali swoje prywatne sprawy awansów. A skoro tak, skoro jedni i drudzy są, patrząc z zewnątrz, siebie warci, to nie ma potrzeby się w to angażować.
W Polsce studenci, młoda inteligencja, wystąpili w imieniu całego społeczeństwa, tak jak zrobili to parę lat później robotnicy na Wybrzeżu. Bo jeśli w Polsce mówiło się, że „nie ma chleba bez wolności”, to był to zarówno postulat ekonomiczny, jak i społeczny, polityczny. Polacy walczyli o wolność słowa, o którą Niemcy w RFN, młodzi Francuzi, Włosi, Amerykanie, nie musieli walczyć, bo należy ona do standardów demokratycznego państwa.
Charakterystyczna jest postawa Prymasa Polski. Po hekatombie II wojny światowej kardynał Stefan Wyszyński bał się kolejnej krwawej łaźni i to widać w jego działaniach w ‘ ‘, ’ czy ’ roku: za każdym razem wzywał do dialogu, tonował nastroje, nie chciał niczego, co mogłoby doprowadzić do wybuchu narodowego powstania czy przynajmniej gwałtownych wstrząsów społecznych. Z drugiej strony, patrząc na wspomniany „spór w rodzinie”, bał się czegoś innego. Wiedział, że Kościół, jako instytucja, nie będzie miał możliwości powiedzenia całej prawdy, a więc w pewnym sensie będzie musiał powiedzieć nieprawdę. Nie mogąc tych wszystkich niuansów oddać, wybrał milczenie, które potem w niektórych środowiskach żydowskich było źle przyjmowane i do dzisiaj wywołuje pretensje. W r. Episkopat Polski bardzo jednoznacznie potępił bicie studentów i działania wymierzone w inteligencję, ale nie wypowiedział się w podobnym tonie w kwestii antysemityzmu. Tymczasem w notatkach kardynała Wyszyńskiego jest napisane expressis verbis: on się po prostu bał, że zostanie wmanipulowany w wewnątrzpartyjne gry. Okazało się, że miał rację. Edward Gierek w stosunku do Kościoła tak naprawdę był tylko troszeczkę lepszy od Władysława Gomułki. To pokazuje, że kardynał miał rację, że prawdopodobnie każdy z potencjalnych kandydatów na I sekretarza, łącznie z Mieczysławem Moczarem, prowadziłby w sumie podobną politykę wobec Kościoła katolickiego. Czy można oszacować społeczne i kulturowe skutki emigracji „marcowej”? Nawet w opinii laików istnieje świadomość tego, że wyjechali z Polski wówczas uczeni tej klasy, co Leszek Kołakowski czy Zygmunt Bauman, zastąpieni wkrótce przez „docentów marcowych”. Jakie były inne skutki i ich skala?
J. E.: Pod względem liczebnym, trzeba to wyraźnie powiedzieć, emigracja pomarcowa była najmniej liczna z trzech wielkich fal emigracji żydowskiej z powojennej Polski. O ile w latach - z Polski wyjechało legalnie lub nielegalnie - tys. osób, a w latach - ok. tys., to w ciągu czterech lat po Marcu – zaledwie nieco ponad tys. Tyle tylko, że w tym wypadku nie liczba jest decydująca – w tej grupie było prawie tys. osób z wyższym wykształceniem, a kolejnych studiowało. Była to więc ewidentnie emigracja inteligencka, a nie „syjonistyczna” – ci, którzy uważali Izrael za swoją ojczyznę i utożsamiali się z nią, wyjechali z Polski w czasie dwóch wcześniejszych fal emigracji. Większość z tych, którzy wyjeżdżali z Polski po Marcu ’, miała tożsamość polską, nie żydowską. Jeśli pojawiła się ta druga, to właśnie w wyniku marcowego wstrząsu i tego, co nastąpiło później. Zwłaszcza u ludzi młodych, którzy chodzili wtedy do szkoły lub byli na uczelni. To był fenomen dowiadywania się o tym, że jest się żydowskiego pochodzenia – ludzie po prostu o tym nie wiedzieli. Po traumie Zagłady, Żydzi, którzy przeżyli i zostali w Polsce, starali się nie mówić własnym dzieciom o swojej żydowskości. Uważali, że brak świadomości żydowskiej ułatwi im funkcjonowanie. Dla tych ludzi jedynym językiem był język polski, byli wychowani w polskiej tradycji i kulturze. I nagle oficerowie SB czy funkcjonariusze MO po chamsku „informowali” ich o tym, że są gorszymi Polakami, a właściwie to w ogóle nie są Polakami, tylko gośćmi, obcymi, na dodatek wcale niekoniecznie mile widzianymi. To było naprawdę traumatycznym przeżyciem. Jakie w krajach Zachodu istnieje wyobrażenie na temat tego, jak rok wyglądał w Polsce?
J. E.: Zachodnia wizja Marca zależy od tego, kto patrzy na ówczesne wydarzenia. Ludzie, którzy byli zaangażowani w rewoltę młodzieżową w Niemczech Zachodnich, we Francji, Włoszech czy USA, często traktują wydarzenia w Polsce jako prosty odpowiednik tego, co wydarzyło się u nich. Trudno jest im zrozumieć fundamentalną różnicę: ich bunt był buntem pokoleniowym. Zgoda, w Polsce też był bunt pokoleniowy. Tam i tu chłopaki mieli długie włosy, a dziewczyny krótkie sukienki. Jednych i drugich kształtowała ta sama muzyka. Tamci byli pierwszym pokoleniem młodej konsumpcji; w Polsce trudno mówić w latach . o rynku konsumentów, ale jednak, dzięki rzemiosłu, prywatnemu handlowi, jakaś namiastka tego była (kiedy we wrześniu ‘ z wizytą do Polski przybył prezydent Francji gen. Charles de Gaulle, to kilka tygodni później na ulicach zaroiło się od młodych mężczyzn w czapkach „degolówkach”). Jednocześnie na Zachodzie, przy wszystkich różnicach pomiędzy poszczególnymi krajami, rok ’ to był bunt wobec establishmentu. Natomiast w Polsce studenci, młoda inteligencja, wystąpili w imieniu całego społeczeństwa, tak jak zrobili to parę lat później robotnicy na Wybrzeżu. Bo jeśli w Polsce mówiło się, że „nie ma chleba bez wolności”, to był to zarówno postulat ekonomiczny, jak i społeczny, polityczny. Polacy walczyli o wolność słowa, o którą Niemcy w RFN, młodzi
39
Francuzi, Włosi, Amerykanie, nie musieli walczyć, bo należy ona do standardów demokratycznego państwa. -letnia „młodzież”: łysawi faceci z długimi siwymi włosami, panie ubrane jakby były dziewczętami – te środowiska na Zachodzie cały czas pamiętają, że na Sorbonie czytało się francuskie wydanie Listu otwartego do Partii Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, a Adam Michnik dla wielu z nich pozostaje intelektualnym i ideowym partnerem. W tych środowiskach raczej nie mówi się o kampanii antysemickiej, oni koncentrują się na nurcie kontestacji, buntu, przy czym sprowadzają go do środowiska warszawskiego, do tzw. komandosów, których potem mieli często okazję poznać osobiście, w latach „Solidarności” czy później. Jest też druga kategoria ludzi: środowiska żydowskie na Zachodzie. Te z kolei równie gładko zapomniały o buncie studenckim, chyba, że mówimy o ludziach, którzy wtedy byli w Polsce na studiach i wyemigrowali. Niekiedy stykamy się tu z kompletną paranoją. Bo jeśli ktoś w jeden ciąg wpisuje Holocaust, pogrom w Kielcach i Marzec ‘ – to krzyczę: nie ma zgody. Nie wolno. Choćby przez szacunek dla ofiar Zagłady, dla tych, którzy pojechali do Treblinki, Auschwitz czy Bełżca. Nawet porównywanie pogromu kieleckiego z Marcem ‘ jest kompletnym nadużyciem, niegodziwością. Albo ktoś taki nie wie, co robi i jest głupi, albo bardzo dokładnie wie – i jest podły. Zresztą już w ’ wydarzenia w Polsce bywały w nienaturalny sposób interpretowane. Dla niektórych środowisk, np. części amerykańskich Żydów, właściwie wszyscy intelektualiści atakowani wówczas w polskich mediach przez partyjnych działaczy musieli być żydowskiego pochodzenia, co oczywiście jest bzdurą. W jednej z amerykańskich gazet ukazał się rysunek: druty kolczaste, dymiące kominy, ewidentnie sceneria obozu koncentracyjnego – i podpis: „tak dymią kominy w dzisiejszej Polsce”. Żeby nie użyć mocniejszych słów, powiem najłagodniej jak się da: to jest łajdactwo. To nawet nie jest antypolskie, to jest po prostu antyludzkie. W roku ‘ doświadczenie Zagłady było dla tych, którzy pamiętali wojnę, wciąż bardzo żywe.
J. E.: Kiedy pojawiały się plotki, że podobno w mieście X już się buduje obóz koncentracyjny, to my dzisiaj możemy się z tego śmiać, czy raczej wykrzywiać z niesmakiem, że to przejaw niezdrowego myślenia, ale wówczas padało to na bardzo podatny grunt. Ludzie nie zadawali sobie trudu sprawdzenia wiarygodności takiej informacji, lecz uznawali, że trzeba czym prędzej uciekać. Nawet nie wiemy, kto takie plotki rozpuszczał – wcale nie zdziwiłbym się jednak, gdyby kiedyś się okazało, że fabrykowano je m.in. w MSW, że chodziło o wytworzenie atmosfery psychozy wśród starszych osób o skołatanych nerwach. Kiedy dziecko przychodziło ze szkoły zapłakane i mówiło, że nauczycielka powiedziała, że takich Żydów jak ono nie chce mieć w swojej klasie, to ta nauczycielka oczywiście była osobą niegodną szacunku. Ale rodzice po wojennych przejściach nad tym się nie zastanawiali. Jeżeli moje dziecko płacze tylko dlatego, że jest Żydem z pochodzenia – pakujemy się i wyjeżdżamy.
40
Jest to więc bardzo delikatna kwestia, tym bardziej, że część ludzi w Polsce patrzyła z zazdrością na te wyjazdy. Wyjeżdżały bowiem m.in. osoby, które dotychczas piastowały wysokie stanowiska, mieszkańcy prestiżowych miejsc w Warszawie, ale także w Łodzi czy Krakowie, związani z establishmentem, nierzadko sami uczestniczący w sprawowaniu władzy. Wielu z polskich Żydów osiadło w Danii i Szwecji, niektórzy w USA, Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii, zresztą Izrael też był wtedy – i jest nadal – krajem bogatszym od Polski. Patrzono na to z uczuciem zazdrości: gdy byli w Polsce, to niczego im nie brakowało, a teraz „za karę” pojadą do Sztokholmu. A przecież w powojennej Polsce za karę jeździło się nie do Sztokholmu czy Paryża, ale było się wywożonym w przeciwnym kierunku. Ówczesne postrzeganie Marca przez Polaków to zatem bardzo skomplikowana kwestia. Porozmawiajmy teraz o tym, jak obecnie postrzegany jest Marzec.
J. E.: Bardzo wielu ludzi, zapewne większość, zapytana o to, z czym im się kojarzy Marzec ‘, odpowie – nie wiem. Młodzi ludzie na takie pytania rozkładają ręce, uśmiechają się. Jako historyk pogodziłem się już dawno z tym, że tego typu sprawy interesują jedynie pewną część społeczeństwa. To w ramach tej części, którą to interesuje, toczy się walka o pamięć. Łączy się ona czasem ze zmaganiami o władzę i rząd dusz w dzisiejszej Polsce. Środowiska prawicowe, katolickie, niepodległościowe, jakbyśmy ich nie próbowali nazywać, walczą ze środowiskiem tzw. komandosów, grupą aktywnych uczestników Marca, której symbolem pozostaje „Gazeta Wyborcza”. W pewnym sensie, chcąc nie chcąc, walczą jednocześnie z jego legendą. W jednostkowych przypadkach powoduje to kompletne „zakręcenie”. Przykładem może być Antoni Macierewicz, aktywny uczestnik Marca ‘, który dzisiaj znajduje się w zupełnie innym miejscu. Atakując Adama Michnika oraz środowisko dawnej Unii Wolności, ma kłopot z co najmniej dwoma elementami własnej biografii – z Marcem i Komitetem Obrony Robotników. Nie może otwarcie atakować KOR-u, którego był współtwórcą; nie może też wprost atakować Marca ‘, bo to jest także część jego biografii. Natomiast ci, którzy są młodsi, mogą z dezynwolturą powiedzieć: „a co się wtedy wydarzyło? Nikt nie zginął”. Choć było kilkanaście czy kilkadziesiąt samobójstw wymuszonych ówczesną sytuacją, nie było strzelania na ulicach, czołgów, wojska. Wszystko prawda. Jednocześnie Marzec jest ważny – także dlatego, że kształtował elity, po obu stronach. Zwróćmy uwagę, że ci, którzy sprawowali władzę w PZPR prawie do końca jej istnienia, w dużym stopniu wywodzą się z Marca. I wcale nie myślę tu o Marku Borowskim, który był wtedy studentem Szkoły Głównej Planowania i Statystyki i jedną z ofiar wspomnianych wydarzeń. Myślę o tych towarzyszach, którzy w r. mieli - lat i potem do końca pozostawali w aparacie partyjnym. Druga grupa, to ci, którzy zrobili „kariery” w opozycji. Dzisiaj można mówić, że Adam Michnik zrobił karierę, ale gdyby się w Polsce ustrój nie zmienił, to chyba
W społecznej wyobraźni znalazło się jednak miejsce przede wszystkim dla środowiska „komandosów”, które odegrało dużą rolę w kształcie polskiej transformacji ustrojowej. Czy uprawnione jest łączenie tych dwóch faktów, innymi słowy – postrzeganie Marca jako swoistego mitu założycielskiego III RP i jednego ze źródeł legitymizacji nowych elit?
J. E.: Po Marcu „komandosi” w dużym stopniu zaangażowali się w działalność opozycyjną – przede wszystkim w KOR, później jako doradcy „Solidarności”. Co więcej, po zmianie ustroju, przedstawiciele wspomnianego środowiska często byli posłami, senatorami, ministrami, dyplomatami. Ludzie ci w zdecydowanej większości posiadają pewną, własną wizję Marca. Ona nie jest nieprawdziwa, ale nie jest też pełna. Oczywiście w genezie tamtych wydarzeń rola tego środowiska była ogromna, wręcz decydująca. Jednocześnie powinniśmy brać pod uwagę np. fakt, że zdecydowaną większość tych najsławniejszych „komandosów” SB zatrzymała w ciągu pierwszych kilku dni, zatem oni w większości oglądali Marzec z celi aresztu śledczego i siłą rzeczy nie odgrywali kluczowej roli w wydarzeniach po marca, po pierwszym wiecu na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego.
To środowisko – nie wiem, na ile świadomie i chyba tego nie można określić – wykreowało Marzec ‘ na jeden z kamieni milowych na drodze do III RP. Oczywiście ciągle trwają spory o to, od którego momentu należy szukać genezy „Solidarności”, a przez to i – pośrednio – III Rzeczypospolitej: czy od Poznania ’, czy od Grudnia ’, czy Czerwca ’? Jak gdyby przy okazji wszyscy starali się akcentować rolę tych właśnie wydarzeń, z którymi najsilniej związane były ich własne życiorysy. Trudno się więc dziwić, że w takiej sytuacji także i „ludzie Marca” upominali się o swoje miejsce w najnowszej historii Polski. Równie oczywiste jest też i to, że przedstawiciele środowisk poakowskich, kombatanckich dopominają się o dowartościowanie czynu zbrojnego powojennego podziemia niepodległościowego. Myślę, że ta licytacja nie ma większego sensu, gdyż wszystko to razem, a także wiele innych oraz liczne czynniki zewnętrzne spowodowały łącznie, że w Polsce i innych krajach tej części Europy zdarzył się w r. prawdziwy cud. W r. o zmianie ustroju nie można było nawet marzyć. Jakie cele stawiali sobie protestujący i na ile dojrzały i konstruktywny w sferze postulatów był marcowy bunt?
J. E.: Tak naprawdę człowiekiem, który być może najbardziej powinien się kojarzyć z Marcem, w stopniu porównywalnym z Michnikem, Modzelewskim i Kuroniem, jest Jakub Karpiński, nieżyjący już znakomity socjolog, badacz PRL. Dlaczego? Dlatego, że właśnie w Marcu, kiedy tamci już siedzieli, on był autorem bądź współautorem wielu bardzo ważnych dokumentów. On, Andrzej Mencwel i Jadwiga Staniszkis przygotowali deklarację ruchu studenckiego, przyjętą na Uniwersytecie Warszawskim marca r. To był jakby testament marcowego ruchu studenckiego, a zarazem dokument programowy. Był to najbardziej dojrzały politycznie tekst od kilku lat. Zawierał postulaty daleko wykraczające poza sprawy uniwersyteckie, akademickie, prezentował wręcz pewien projekt ustrojowy. Jakub Karpiński był także tym człowiekiem,
RYS. GERENCJUSZ, WWW.ALKEMIQ.PL
niewielu chciałoby być na jego miejscu. A jego sytuacja i tak była lepsza od wielu mniej znanych działaczy, czy to „Solidarności”, czy opozycji przedsierpniowej. Marzec był w dużym stopniu szkołą elity opozycyjnej, co widać, gdy popatrzy się na wielu ludzi opozycji demokratycznej i „Solidarności”. Marzec jest ważny w życiorysie Konrada Bielińskiego, Bogdana Borusewicza, Mirosława Chojeckiego, Ryszarda Terleckiego, Kazimierza Wóycickiego (celowo wydobywam ludzi opozycji solidarnościowej, ale o trochę innych korzeniach, również marcowych, lecz nie ściśle „komandoskich”). Gdy się jeździ po Polsce, to widać, że zwłaszcza w wielkich miastach – szczególnie w środowiskach inteligenckich – dla wielu osób Marzec był generacyjnym doświadczeniem, on ich ukształtował właściwie na całe późniejsze życie.
41
który odegrał kluczową rolę w gromadzeniu świadectw: ulotek, dokumentów, rezolucji, pierwszych relacji itp. Wreszcie był autorem pierwszej próby opisu całokształtu tego fenomenu, w książce wydanej w r. w Paryżu pod pseudonimem Marek Tarniewski. Myślę tutaj o „Krótkim spięciu (Marzec )”. Trzeba powiedzieć, że ruch studencki w ciągu kolejnych tygodni bardzo dojrzewał. Pierwsze marcowe rezolucje, odcinające się od kampanii antysyjonistycznej, są niejednokrotnie wręcz naiwne, pisane językiem nowomowy partyjnej, językiem władzy. Nie wiemy, czy oni dlatego pisali takim językiem, żeby się władzy nie narazić, czy liczyli, że Władysław Gomułka ich wysłucha, jeśli będą pisali, że są za socjalizmem i mają na uwadze dobro Polski Ludowej, czy też był to zamysł bardziej socjotechniczny. Ale to się z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zmieniało, stawało coraz bardziej dojrzałe. Wspomniana deklaracja ruchu studenckiego jest już dokumentem bardzo trzeźwym i wyważonym. Tam już nie ma nic z filozofii znanej nam z XIX w. – jest źle, trzeba pokornie napisać do dobrego cara, bo na pewno gdyby wiedział, jaka naprawdę jest sytuacja, to by na nią nie pozwolił. Tak traktowano przez pewien czas memoriały czy listy adresowane do KC i samego Gomułki. To oczywiście była naiwność. Można się dzisiaj z tego śmiać, z żalem załamywać ręce, ale to był brak rozeznania w rzeczywistości. Młodzież marcowa wzięła na własnych plecach przyspieszoną lekcję demokracji – nie tej „socjalistycznej”, ale bezprzymiotnikowej. Nauczyła się, co to jest polityczna odpowiedzialność, że można być bardzo radykalnym, bojowym, siedząc w tłumie, ale kiedy zasiadało się w wybranym gremium komitetu strajkowego czy wydziałowego, odpowiedzialność nieporównanie rosła. Następowało stępienie radykalizmu, już nie można było powiedzieć wszystkiego ani bezkarnie podgrzewać atmosfery, trzeba było myśleć w kategoriach odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale także za koleżanki i kolegów. Ta ewolucja jest zdecydowanie widoczna. Jeszcze bardziej widoczne jest pewne „zejście w konspirację”. Nie zetknąłem się z tym pisząc pierwszą książkę o ‘ roku. Było właściwie jedynie kilka aluzji rzuconych przez moich rozmówców, a ja nie bardzo miałem możliwość szukania tych międzyuczelnianych czy międzymiastowych więzi. Teraz można coś na ten temat powiedzieć na podstawie materiałów MSW, oczywiście na tyle, na ile Służba Bezpieczeństwa spenetrowała owe kanały komunikacji. Wygląda jednak na to, że były bardzo dobrze spenetrowane. Zaskoczył mnie dokument, gdzie na kilkunastu stronach wymienione są komitety strajkowe wszystkich szkół wyższych w Polsce – lista ta obejmuje nazwiska starannie ustalone przez funkcjonariuszy. Do jakiego stopnia liderzy tamtejszych protestów już wtedy dążyli do zdobycia realnego wpływu na politykę, wykraczając poza pierwotnie deklarowane cele (samokształcenie etc.)?
J. E.: Myślę, że tutaj trzeba wyraźnie rozróżnić dwa poziomy. Pierwszy to Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Mieli oni już za sobą więzienie z powodów politycznych, traci-
42
li komunistyczne złudzenia, byli starsi i w dużym stopniu traktowali Marzec w kategoriach symbolicznych: pewne rzeczy trzeba powiedzieć i/lub zrobić, gdyż to „będzie zapisane” i w pewnym momencie może zaprocentować dla dobra wspólnego. Kuroń często powtarzał, że miał do siebie i do swoich kolegów żal, że w roku dali się tak łatwo spacyfikować i tak wierzyli Gomułce, że kiedy likwidowano zdobycze Października, nie zdobyli się na żaden spektakularny gest, żeby dać się unicestwić z rozwiniętym sztandarem, lecz krok po kroku szli na różne ustępstwa. Dość długo naiwnie wierzyli w to, że Gomułka jest lepszy niż inni. Otóż w r. już tego rodzaju złudzeń Kuroń był pozbawiony – uważał, że trzeba pewne rzeczy zrobić, a potem niech się dzieje, co ma się stać. Drugi poziom to legenda stworzona przez ówczesną propagandę, że „komandosi”, dzieci komunistycznych prominentów, nadmiernie pobudzeni politycznie (pamiętajmy, że mówimy o ludziach wówczas - letnich, którzy w czasach, kiedy ich rówieśnicy jedynie popijali sobie winko albo wódeczkę i całowali z dziewczynami, także dyskutowali o mesjanizmie klasy robotniczej), mieli być wykonawcami nieledwie zamachu stanu. To oczywiście jest bzdura. Faktem jest, że to, co osiągnęli oni za sprawą swoich często wysoko postawionych rodziców, to tyle, że niektórzy jako bardzo młodzi ludzie mieli okazję być na Zachodzie, jak Adam Michnik czy Barbara Toruńczyk. Jest też faktem, że mieli przez rodziców dostęp do książek wydanych w Paryżu i Londynie, że rzeczy, które wielu z nas czytało gdzieś potem w latach -tych, choćby książki George’a Orwella czy „Ciemność w południe” Arthura Koestlera albo niektóre „niecenzuralne” książki naukowe, oni czytali w latach -tych. To powodowało, że posiadali daleko ponadprzeciętną wiedzę historyczną, socjologiczną, politologiczną, byli bardziej dojrzali politycznie. Czy liczyli na polityczne kariery? Nic na to nie wskazuje, nie ma najmniejszego śladu, by ktokolwiek z nich wierzył w to, że Polska jeszcze za ich życia odzyska wolność, stanie się państwem niepodległym, demokratycznym, w którym oni mogliby i chcieli robić polityczne kariery. A ówczesne kalkulacje związane z istnieniem różnych frakcji w łonie Partii?
J. E.: Zwłaszcza Jacek Kuroń snuł wiele różnych opowieści na styku frakcyjnych podziałów w PZPR: kogo trzeba poprzeć, kto jest lepszy, a kto gorszy. Stąd wzięło się wiele nieporozumień, bo w rzeczywistości byłoby niemądre sądzić, że oni byli tacy naiwni, iż liczyli, że obalą Gomułkę, popierając taką lub inną koterię w PZPR. A jeśli nawet obalą Gomułkę, to co? Myślę, że liderzy Marca byli trochę w sytuacji molierowskiego Pana Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Oni po prostu uważali, że im wolno robić i mówić to, co należy robić i mówić. Gdy ktoś zwracał im uwagę, dlaczego pytają o Katyń, odpowiadali niejednokrotnie: „A co? Nieprawdę mówimy?”. Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, stycznia r.
Lewica
i historia
– refleksje w rocznicę Marca ‘
Wydarzenia marcowe r. miały różne warstwy. Zawierały zarówno aspekt prodemokratycznego buntu studentów i intelektualistów, jak i rozgrywkę między frakcją „partyzantów” a grupą Gomułki, w końcu zaś kampanię antysemicką, rozpętaną przez zwolenników Moczara. Ten ostatni element jest w pamięci społecznej najbardziej obecny, jako związany z ciągłym jeszcze zmaganiem się z upiorami polskiej ksenofobii. Problem ze sformułowaniem: „Kampania antysyjonistyczna, de facto zaś antysemicka, z r., stanowi haniebną kartę w historii polskiej lewicy”, polega jednak na tym, że choć jest ono prawdziwe przynajmniej w połowie, to jednak nie całkowicie. Bowiem rzeczywiście bez wątpienia hańba, ale czy lewicy – w tej kwestii nie ma już pewności, bo nie wszyscy muszą godzić się na liberalną wizję PRL, kwalifikującą PZPR do lewicowych tradycji. Wspomniana deprecjacja lewicy en masse będzie miała miejsce, chociaż młodzi (i pozytywni) aktorzy wydarzeń marcowych jak najbardziej posługiwali się językiem lewicy. Napisany w bliskiej perspektywie Marca „List otwarty do Partii” Kuronia i Modzelewskiego, stanowiący jeden z najbardziej znanych w świecie dokumentów polskiej myśli politycznej XX wieku, powstał z pozycji marksizmu w jego anty-autorytarnej, trockistowskiej formie.
Lewicowa wizja PRL Problem . rocznicy Marca polega na tym, że choć historia jest jedna, to można na nią patrzeć z różnych perspektyw. Jak spojrzeć na nią z perspektywy radykalnie demokratycznej czy też antyautorytarnego socjalizmu? Jak spojrzeć na PRL nie z perspektywy obecnych „sytych i bogatych”, lecz z punktu widzenia organizacji walczących dziś o emancypację – przeciwko wojnie w Iraku, eksmisjom samotnych matek czy zwolnieniom związkowców z supermarketu Auchan?
RYS. GERENCJUSZ, WWW.ALKEMIQ.PL
„Haniebna karta historii polskiej lewicy” – w takim charakterze zapewne przedstawiany będzie Marzec 1968 roku w czasie 40. rocznicy tych wydarzeń. Tak to się bowiem w polskich mediach utarło, że każda rocznica jest dobrym pretekstem do deprecjacji lewicy – wczorajszej i dzisiejszej.
August Grabski Takie spojrzenie zakładałoby istnienie lewicowej wizji historii, wyrażającej przywiązanie do wartości takich, jak np. sprawiedliwość społeczna i internacjonalizm. W Polsce po r. koncesjonowany mainstreamowy ruch lewicowy, mimo okresów wzlotu związanych z rządami SLD, nie wypracował jednak intelektualnie poważnej wizji swego stosunku do PRL. Z perspektywy emancypacyjnej, wizja PRL nie może mieć charakteru apologetycznego. Nowolewicowa ocena Polski Ludowej nawiązywałaby zapewne do dorobku Lwa Trockiego, który już na wiele lat przed apogeum potęgi ZSRR dostrzegał w realnym socjalizmie splot sprzecznych elementów, progresywnych i wstecznych: pokonanie plag kapitalizmu (bezrobocia i anarchii rynku), awans klasy pracowniczej, ale też opresję robotników przez policyjną dyktaturę nomenklatury, która stała się później awangardą restauracji kapitalizmu. Przyjęcie takiej wizji historii oznaczałoby przekreślenie dla tradycji lewicy większości działań kierownictwa PPR/PZPR. Początkowo samozwańczo aspirowało ono do wyrażania interesu pracowników, ale też stanowiło siłę pasożytniczą wobec klasy pracowniczej, antydemokratyczną, a z czasem – w związku z przegrywanym wyścigiem z Zachodem – coraz bardziej pro-kapitalistyczną. Autorytarna metoda działań kierownictwa PZPR nie była bowiem przypadkiem, ale wynikiem jej miejsca w społeczeństwie i z czasem prowadziła do coraz wyraźniejszego dryfu w kierunku przywrócenia kapitalizmu. Chociaż biurokracja państwowo-partyjna (nomenklatura) wywłaszczyła proletariat pod względem politycznym, to jednak nie stworzyła dla swego panowania oparcia w postaci odrębnych form własności. Biurokracja nie
43
miała ani akcji, ani obligacji. Rekrutowała się, uzupełniała kadry i odnawiała w trybie awansu w obrębie hierarchii administracyjnej, poza uzależnieniem od jakichkolwiek, jej właściwych, stosunków własności. Tym samym, musiała ona bronić własności państwowej jako źródła swej władzy i dochodów. Inaczej niż większość ruchu trockistowskiego – nie odkładająca w czasie postulatu radykalnej demokratyzacji realnego socjalizmu – Jacek Kuroń i Karol Modzelewski w „Liście otwartym” napisanym w r. uważali, że despotyczna metoda wprowadzona przez elitę nowej władzy miała rację bytu w początkowym stadium tworzenia ludowego państwa polskiego i pozostałych państw Bloku Wschodniego. Były to wówczas kraje zacofane, o słabym przemyśle, uzależnionym od kapitału państw rozwiniętych, o wysokiej stopie bezrobocia w miastach i przeludnionej wsi. W takiej sytuacji tylko forsowne uprzemysłowienie mogło przynieść awans szerokich grup społecznych. Uprzemysłowienie było więc interesem ogólnospołecznym. Zarazem jednak, rzecz jasna, każda z klas i grup wewnątrz społeczeństwa reprezentowała swój partykularny interes, którym w każdym przypadku była maksymalizacja spożycia. Chłopi byli więc przeciwni przymusowemu pozbawianiu ich nadwyżek i groźbie kolektywizacji. Robotnicy – zaniżaniu ich płac. Technokracja i inteligencja – degradacji ich statusu w stosunku do sytuacji przedwojennej. Skuteczna realizacja uprzemysłowienia wymagała więc, wedle tej wizji, pozbawienia wszystkich tych klas i warstw możliwości formułowania swoich interesów i walki o ich realizację, a skupienia całokształtu decyzji politycznych i gospodarczych w jednym ręku przez elitę nowej władzy. W ten sposób utworzyła się nowa klasa panująca, centralna polityczna biurokracja, jako swoisty rezultat specyfiki zadania, jakim było uprzemysłowienie kraju w interesie całego społeczeństwa. Tylko ona bowiem, jako jedyna spośród wszystkich klas społecznych na wskroś utożsamiająca się z tym celem, była go w stanie skutecznie zrealizować w okresie planu sześcioletniego (-). Dodajmy tu jeszcze jedno nazwisko spośród lewicowych krytyków realnego socjalizmu – Maxa Shachtmana, amerykańskiego myśliciela lewicy (najpierw trockisty, później socjaldemokraty), którego optyka stanowiła najdalej idące wykroczenie poza to, czego liberałowie życzyliby sobie w stosunku do lewicy – a więc wiązania sobie do nogi totalitarnego (do r.) i autorytarnego dziedzictwa PRL. Shachtman definiował bowiem w r. stalinizm – rozumiany jako prokremlowski ruch komunistyczny – jako reakcyjny i totalitarny nurt w ruchu pracowniczym, ale nie nurt ruchu pracowniczego: a więc obcą klasowo siłę w tym ruchu. Czyli nie lewicę, lecz nie-lewicowy nurt w ruchu lewicowym. Wychodząc z takich radykalnie socjalistycznych pozycji, lewica w ogóle nie musiałaby zmagać się z PRL, ale po prostu mogłaby skreślić to doświadczenie z kart swej tradycji. We wszystkich powyższych opisach realiów PRL, akcentujących motyw wyzysku i opresji nomenklatury wobec świata pracy, tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo
44
upływu już blisko lat od upadku tzw. Polski Ludowej nie ma żadnej spójnej lewicowej wizji tego doświadczenia historycznego. SLD – poczęty przez wierchuszkę PZPR i mający koncesję establishmentu III RP na lewicowość – musiałby się bowiem przyznać, że jego historyczna tradycja i dzisiejsza praktyka w zasadzie nie zawierają tradycji emancypacyjnych, ale niemal wyłącznie tradycje dominacji, połączone z wykorzystywaniem lewicowego frazesu; że jego faktyczne przesłanie to aspiracja do rządzenia w imieniu ludzi pracy, ale tak naprawdę ich kosztem. I stąd wynika bynajmniej nie przypadkowa, ale immanentna słabość SLD do przedsiębiorców, klasy średniej i liberalizmu. Historia SLD jest historią nomenklaturowej kliki politycznej. W opozycji do niej istnieje postulat lewicowej wizji historii PRL, która po przekreśleniu dyktatury politycznej i jej ekspozytury w postaci PZPR, doceni to, co dowiodło swej funkcjonalności już w PRL, a czego potrzeba również w przyszłości: kraju pozbawionego bezrobocia i bezdomności, z bezpłatną oświatą i służbą zdrowia, ze ścisłym rozdziałem Kościoła i państwa. Potrzebna jest lewicowa historia zwykłych ludzi, zorientowanych na obronę ideałów sprawiedliwości społecznej bez zamordystycznych genseków, kaowców i generałów, czered ubeków i TW. Potrzebna jest w Polsce nowa lewica, wyrosła z antykapitalistycznej krytyki i walk socjalnych w III RP, wyraźnie oddzielona od lewicy autorytarnej (PZPR) i SLD niezdolnego nic zaoferować ludziom pracy. W świetle faktu, że w ogóle dzisiejszą lewicę należałoby budować bez nomenklaturowego i liberalnego garbu SLD, nie dziwi również to, że formacja ta ze względu na naskórkowość swej lewicowości i zupełny oportunizm milczy w sprawach historii nawet tam, gdzie Polski Ludowej i swych antenatów z totalitarnej lewicy z PZPR mogłaby bronić. Takim doświadczeniem, gdzie w PRL pryncypia lewicowe akurat zadziałały, była np. polityka PPR/PZPR wobec resztek polskich Żydów ocalonych z Zagłady. W sumie bowiem polityka komunistów po Zagładzie niosła resztce ocalonych Żydów radykalną poprawę w stosunku do haniebnych ostatnich lat II RP, gdy nie tylko zaostrzyły się wcześniejsze praktyki wykluczania Żydów z funkcji oficerskich, urzędniczych, nauczycielskich, pracy na kolei, praktyki ograniczania dostępu Żydów do studiów, rugowania ich z przedsiębiorstw państwowych i dyskryminowania przy udzielaniu koncesji handlowych, ale też doszły do nich nowe przepisy skierowane przeciwko Żydom (o dewocjonaliach, adwokaturze, uboju rytualnym). Do tego zaś trzeba dodać nagą przemoc antysemicką związaną z działalnością endeckich bojówek na uniwersytetach czy pogromami.
Kwestia żydowska w Polsce Ludowej W styczniu r. polska opinia publiczna została zajęta przez media debatą o antysemityzmie w powojennej Polsce. Sprawcą zamieszania był historyk Jan Tomasz Gross. Nie prowadził on samodzielnych badań archiwalnych nad powojennym antysemityzmem, a jedynie poprzepisywał z innych książek, intensywnie za-
barwiając to emocjonalnie i publicystycznie. Jednak – co najważniejsze – wiedział, że zostanie rozreklamowany przez media. Autor „Strachu” podsumował w książce swoje uwagi o stosunkach między polskimi Żydami a PPR następująco: „»Jest ONR-u spadkobiercą Partia« napisał wielki poeta i nic mądrzejszego w jednym zdaniu na temat żydokomuny już się nie da powiedzieć”. Tak też wyglądała debata nad „Strachem” czy raczej jej aspekt, w którym odnoszono się do kwestii postawy komunistów wobec Żydów po Zagładzie. Zakończenie rozważań tym czy innym bon motem z „Traktatu poetyckiego” Czesława Miłosza, to dobry zabieg literacki. Problem jednak w tym, że fraza „Jest ONRu spadkobiercą Partia” znajduje zastosowanie do polityki polskich komunistów wobec Niemiec, ale jest zupełnym błędem odnoszenie jej do kwestii żydowskiej. Po pierwsze, Polska Ludowa była pierwszą formą państwowości polskiej, która przeprowadziła faktyczne równouprawnienie Żydów i Polaków pochodzenia żydowskiego – czego świadectwem był udział setek Polaków pochodzenia żydowskiego we władzach państwowych. Po drugie, komuniści przyznali polskim Żydom rodzaj autonomii narodowej (w postaci Centralnego Komitetu Żydów w Polsce wraz z podległymi mu instytucjami). Po trzecie, PPR podjęła olbrzymi wysiłek walki politycznej i policyjnej z aktami antysemityzmu. Po czwarte, jak pisze dr hab. Grzegorz Berendt (Uniwersytet Gdański), „w pierwszym piętnastoleciu Polski Ludowej rządzili nią ludzie zwalczający nastroje antysemickie”. Wychodząc od tej właśnie uwagi, należy stwierdzić, że w kwestii żydowskiej nie widać żadnej linearnej drogi w historii PPR/PZPR od lat . do r. Przetasowania w kierownictwie partii w r., zakończone porażką frakcji (bardziej) patriotycznej w konfrontacji z (bardziej) internacjonalistyczną, brak procesów „antysyjonistycznych” w latach ., totalna klęska natolińczyków w r., każą raczej traktować „Marzec” jako haniebny, lecz nie-nieunikniony efekt kilkuletniej ofensywy jednej z frakcji partyjnych, nie zaś jako zwieńczenie wieloletniego procesu. Wróćmy teraz do stwierdzenia Jana T. Grossa, jakim podsumował on politykę komunistów wobec Żydów i odnieśmy je do przytoczonych powyżej faktów. Czy radykalni antysemici z Obozu Narodowo-Radykalnego dążyli do równouprawnienia polskich Żydów, przyznania im autonomii narodowo-kulturalnej, walki z antysemityzmem? Oczywiście, nie. Jak to się więc stało, że książka Grossa, zamazująca prawdę o stosunku PPR wobec kwestii żydowskiej, została przyjęta w sposób tak pozytywny przez większość lewicowych mediów, z „Trybuną” na czele? Dyskusja o faktach nie ma bowiem znaczenia tak długo, jak długo media lewicowe w czasie debat historycznych są jedynie echem mediów liberalnych. Z kolei szczytem naiwności byłoby oczekiwanie od liberalnych mediów krzty uczciwości w stosunku do historycznej prawdy o tej czy innej lewicy. Postawmy sprawę radykalnie otwarcie i lakonicznie. Sympatyków lewicy socjalnej nie musi interesować podział dyskutantów na liberałów i Ciemnogród, gdzie koncesjonowana lewica musi wlec się jedynie w ogonie
liberałów, jak „Trybuna” za „Gazetą Wyborczą”. Antysemityzm w Polsce nadal jest poważnym problemem i ciągle potrzebna jest aktywna walka z tym zjawiskiem. Równocześnie nie ma jednak żadnych racjonalnych powodów, by działalność antyrasistowska łączyła się, tak jak czyni to prof. Gross czy inni liberalni publicyści, z negowaniem faktów historycznych na temat lewicy w Polsce, choćby nawet na temat jej totalitarnego nurtu (PZPR).
Historia w wersji renegatów Zauważenie nomenklaturowego przewrotu w ruchu komunistycznym i ideologicznego fałszu nomenklatury przez marksistowskich krytyków Kremla już w latach ., ma fundamentalne znaczenie dla tych, którzy poszukują demokratycznych rozwiązań wobec dzisiejszego faktycznego stanu antydemokratycznej dyktatury kapitału nad społeczeństwem, skrywanego za parawanem parlamentaryzmu. Po wczytaniu się w przedwojenne teksty Trockiego, Shachtmana, Victora Serge’a czy Andrzeja Stawara, widać, że lansowani na królów humanistyki myśliciele tacy jak Leszek Kołakowski, są jedynie ludźmi, którzy po r. zamienili apologię Józefa Stalina na apologię liberalizmu. Skutecznie sprzedawali swój propagandowy talent jednemu, a później innemu systemowi dominacji. W konsekwencji, historia tradycji lewicowej w Polsce napisana jest głównie przez renegatów, którzy z apologii PRL przestawili się na apologię wolnego rynku. Podobnej demaskacji można poddać pokutującą w polskiej publicystyce wizję Marca ‘ jako wstrząsu, który odkrył prawdę o nikczemności systemu. Oczywiście w indywidualnych życiorysach osób niezaangażowanych politycznie, Marzec jak najbardziej był wstrząsem. Ale z perspektywy historii myśli lewicowej niegodziwość ówczesnej antysemickiej nagonki nie była żadną niespodzianką. Choć, jak już wspomniano, nie widać żadnej linearnej drogi w historii PPR/PZPR od lat . do r., to sam antysemityzm ma długie tradycje w rozgrywkach radzieckiej nomenklatury. Już w latach . w środowiskach dysydenckich widoczne było mitologizowanie prawdy o ujawnieniu się w r. ideologicznie rzekomo zupełnie nowej jakości, jeśli chodzi o realny socjalizm. Ta tendencja trwa do dziś i łączy się z inną kwestią – deprecjonowaniem marksizmu w ogóle, wskutek ograniczania go tylko do marksizmu pro-kremlowskiego. W r. trockista, wieloletni więzień polityczny w ZSRR i PRL, jeden z nielicznych bezrobotnych w Polsce Ludowej – Ludwik Hass, napisał list otwarty do Ozjasza Szechtera, komunistycznego aparatczyka, który wsparł działania Komitetu Obrony Robotników. Obaj – niech nie będzie co do tego wątpliwości – byli wówczas po słusznej stronie politycznego konfliktu: przeciw policyjnej dyktaturze nomenklatury. Równocześnie jednak reprezentowali dwa różne spojrzenia na socjalizm. Jeden z nich patrzył nań z okien domu przy Alei Przyjaciół – ulicy, gdzie miesz-
45
kania otrzymywali tylko zaufani PRL-owskiego reżimu. Drugi z perspektywy lat zesłania w ZSRR za krytykę tego państwa jako antyrobotniczej dyktatury stalinowców i późniejszego wyroku w PRL za lewicową krytykę reżimu. Szechter na partyjnej emeryturze, po tym jak większość jego przyjaciół straciła stanowiska, doszedł do wniosku, że Marks i jego koledzy zawiedli i postanowił powiadomić o tym paryską „Kulturę”. W tej sytuacji Hass oskarżył go o to, że w każdych warunkach przedmiotem jego orientacji jest świat, gdzie istnieje hierarchia i wyzysk (zarówno w realnym socjalizmie, jak i w kapitalizmie), przywileje dla niego i podporządkowanie dla ludzi pracy. Hass nie mógł bowiem doszukać się żadnej ideowości w postępowaniu Szechtera, który przez wiele dekad milczał na temat zbrodni stalinizmu. Milczał m.in. w obliczu zbrodni dokonanych na kierownictwie KPP w r., w obliczu stalinowskiego antysemityzmu lat . i antysemickiej kampanii towarzyszącej sprawie „lekarzy moskiewskich” (w r.). A byli przecież tacy, którzy protestowali, płacąc za to nawet najwyższą cenę. Bowiem odpowiedź na pytanie, jak mogło dochodzić w realnym socjalizmie do antysemickich spektakli, takich jak w r., również nie spadła na lewicę z emigracyjną publicystyką „Kultury” czy audycjami Radia Wolna Europa. Bez antylewicowej fobii, sprawa ta została postawiona szczerze przez lewicowych krytyków Kremla już przed II wojną światową i narodzinami PRL. Lew Trocki tak pisał w r. o rozprawie Stalina z opozycją lewicową w partii bolszewickiej w latach . po tym, gdy Trockiego przejściowo poparli Zinowiew i Kamieniew: „Oto bowiem nadarzyła się niezwykle sprzyjająca okazja, aby wmówić robotnikom, że na czele Opozycji stoi trzech »malkontentów – żydowskich inteligentów«. Pod kierownictwem Stalina [Nikołaj] Ugłanow w Moskwie i [Siergiej] Kirow w Leningradzie poszli po tej linii na całego i czynili to niemal otwarcie. Dla pokazania robotnikom, na czym polega różnica między »starym« a »nowym« kursem, przystąpiono do usuwania Żydów z odpowiedzialnych stanowisk w partii i w radach, i to nawet tych, którzy skwapliwie opowiadali się za linią większości. Od roku akcja nękania Opozycji przybrała charakter otwarcie antysemicki nie tylko na wsi, ale również w moskiewskich fabrykach. Wielu agitatorów gardłowało bezczelnie, że »Żydzi buntują się«. Otrzymałem wówczas setki listów, w których skarżono się na stosowanie metod antysemickich w walce z Opozycją. /.../ W ciągu miesięcy, podczas których przygotowywano wykluczenie Opozycji Lewicowej z szeregów partii, aresztowania, deportacje (w drugiej połowie roku) i agitacja antysemicka przybrały zawrotne tempo. Hasło »zgnieść Opozycję« brzmiało często dokładnie tak samo, jak stare hasło: »bij Żydów, ratuj Rosję«”. Antysemityzm nie był epizodycznym orężem Stalina w latach ., lecz pozostał już trwałym elementem, po który sięgano w miarę potrzeb nomenklatury, tak jak w epoce procesów moskiewskich lat -: „Franz Pfemfert, dobrze znany niemiecki dziennikarz rewolucyjny i były redaktor naczelny »Die Aktion«, który żyje obecnie na wygnaniu, napisał do mnie w roku: »Być
46
może przypominacie sobie, że przed kilku laty napisałem w ‘Die Aktion’, iż wiele czynów Stalina można wyjaśnić jego antysemityzmem. Fakt, że podczas monstrualnych procesów zdołał on za pośrednictwem agencji TASS ‘poprawić’ nazwiska [Grigorija] Zinowiewa i [Lwa] Kamieniewa, jest czynem godnym stylu typowego dla [Juliusa] Streichera. Na swój sposób Stalin dał sygnał wszystkim pozbawionym skrupułów żywiołom antysemickim«. W rzeczy samej, bo przecież jest jasne, że nazwiska Zinowiew i Kamieniew były bardziej znane, niż nazwiska Radomylski i Rosenfeld. Cóż mogło skłonić Stalina do podania »prawdziwych« nazwisk jego ofiar, jeśli nie chęć grania na strunach antysemityzmu?”. Historia nawracania się Szechtera na liberalną demokrację i polemika z nim Hassa jest interesującym przyczynkiem do analizy szerszego zjawiska, jakim była ewolucja zarazem części nomenklatury oraz opozycji w kierunku kompromisu na gruncie postawy pro-kapitalistycznej. To, co w latach . i . wyrażane było tylko przez partyjnych rewizjonistów i odsuniętych weteranów, w latach . stało się zasadniczą orientacją głównego nurtu władzy. Jednocześnie trwała niestety ewolucja lewicowej opozycji demokratycznej (której idee wyrażał w r. „List otwarty”) w kierunku kompromisu z nomenklaturą, Kościołem i kapitalistycznym status quo. Podobnie jak w przypadku krytyki PRL, również w kwestii antysemityzmu w realnym socjalizmie, istnieje tradycja autentycznie lewicowej analizy tego haniebnego zjawiska o wiele starsza niż ta, jaką posługuje się liberalna część establishmentu nawiązująca do studenckich wystąpień lat . Problem braku medialnej obecności tej tradycji wynika z braku w Polsce lewicy nie wasalnej wobec liberalizmu.
Antysemityzm na polskiej lewicy dziś Marcowa kampania antysemicka została rozpętana pod pretekstem napiętnowania agresywnego syjonizmu. W rzeczywistości dokonano antysemickiej czystki w państwowych urzędach i zakładach pracy, nie troszcząc się o rzeczywisty stosunek zwalnianych osób wobec polityki zagranicznej Izraela. tys. Polaków pochodzenia żydowskiego zostało zmuszonych do opuszczenia Polski lub zdecydowało się na to wskutek prześladowań. Dziś, podobnie jak wówczas, również teoretycznie nie ma na polskiej lewicy antysemitów. Rzeczywistość jest niestety mniej sympatyczna niż deklaracje. Jak to jest regułą po Holokauście, najbardziej powszechne i żywe wyrażanie antysemityzmu jest związane z przybieraniem pozy antysyjonistycznej, z którą połączone zostają różne stare wątki antysemickie (takie jak np. wątek „żydowskiej ukrytej władzy”, kojarzony w dobie obecnej z rolą „lobby żydowskiego” w USA). Wśród wielu propozycji rozdzielenia antysyjonizmu i antysemityzmu, za kanadyjskim badaczem Toddem M. Endelmanem można przyjąć, że dopuszczalna antysyjonistyczna krytyka Izraela przekracza swoje granice i staje się ekspresją antysemityzmu wtedy, gdy:
. Neguje się prawomocność Izraela, ale nie neguje się prawomocności żadnego innego państwa, neguje się żydowski nacjonalizm, ale żaden inny, czy to na Bliskim Wschodzie, czy gdziekolwiek indziej. . Neguje się prawo państwa żydowskiego – ale żadnego innego – do wyrażania woli większości, która nadal chce, by Izrael pozostał państwem żydowskim (tak jak nie neguje się woli Francji, by być dalej francuską). . Kiedy demonizuje się państwo Izrael, zmieniając konflikt polityczny w konflikt moralny i uznając, że tylko i jedynie Żydzi są tu odpowiedzialni. . Kiedy podkreśla się obsesyjnie, wyłącznie i nieproporcjonalnie wady Izraelczyków i cierpienia Palestyńczyków – aż konflikt między dwoma małymi narodami urasta do rangi kosmicznej, manichejskiej walki dobra i zła. Kiedy krytyka Izraela przekracza te linie, i jest obsesyjną, fantastyczną, pełną lęków, irracjonalną narracją – wtedy mamy do czynienia tylko i wyłącznie z antysemickimi tropami. Pytanie, czy te granice są przekraczane, ma niestety charakter retoryczny i problematyka ta była już podejmowana na łamach „Obywatela” przez Piotra Kendziorka („Obywatel” 1/). Oprócz opisanych wtedy inicjatyw i środowisk, do śmietnika lewicowych antysemitów w Polsce zakwalifikować można jeszcze publicystykę portalu internetowego Viva Palestyna. Jej bohaterem pozytywnym jest np. Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny – organizacja, która zabija żydowskich cywilów poza terytoriami palestyńskimi, w samym Izraelu. Jakie możliwości pokojowej koegzystencji Żydów i Palestyńczyków może przybliżyć mordowanie przypadkowych cywilów – bez względu na ich wiek, płeć i poglądy, zabijanych na targach, w restauracjach i na przystankach autobusowych? Czy zabijanie przypadkowych Żydów za politykę rządów Izraela nie jest antysemityzmem?
Ku konkluzjom Historia PRL nie zakończyła się na marcowej hańbie. Źli bohaterowie Marca strzelali później do robotniczych protestów w i r. Młodszym z ich warstwy społecznej udało się dogadać przy „okrągłym stole” i załapać do roli koncesjonowanej lewicy w III RP; również wówczas pokazali na co ich stać: prywatyzując, zmieniając kodeks pracy na niekorzyść pracowników, zapisując Polskę do NATO i wysyłając wojsko, by zabijać Bogu ducha winnych Irakijczyków i Afganów. Dobrzy bohaterowie Marca ’ – snujący niegdyś wizje międzynarodowej rewolucji czy „Samorządnej Rzeczypospolitej” – i przywódcy kolejnych protestów przeciw policyjnej dyktaturze w PRL, po „okrągłym stole” stali się częścią establishmentu III RP. Sprywatyzowali co się dało, puścili z torbami wielkoprzemysłową klasę robotniczą, która zapewniła im dojście do władzy. W . rocznicę Marca – z racji późniejszych kontekstów – pozostanie jednoznaczna jedynie naganna ocena moralna wykluczenia kogoś z racji pochodzenia, i to bez względu na to, czy wykluczenie prowadziło tylko do przejścia na dobrą partyjną emeryturę, czy oznaczało wyrzucenie z pracy i wygnanie z kraju.
Przebieranie się dawnych aparatczyków PZPR za rzekomą lewicę w III RP i nie wyrzekanie się przez dawną demokratyczną opozycję, a dziś elitę kraju (pełnego niesprawiedliwości), chwały bohaterskich dni dysydenctwa, wprowadza do świata idei fałsz i manipulację w obrazie przeszłości. Skoro dawni bohaterowie zasadniczych konfliktów mają dziś podobną wizję historii PRL, która kończy się ich kompromisem przy „okrągłym stole”, kompromisem, którego istotą było odrzucenie wszelkich koncepcji samorządności pracowniczej, to ci, którzy dziś stanowią autentyczną lewicę – uczestnicy protestów przeciwko instalacji tarczy antyrakietowej czy prywatyzacji służby zdrowia i oświaty, domagający się poprawy warunków pracy i płac klasy pracowniczej – poza problemami dzisiejszej działalności muszą dodatkowo sami sobie opowiadać historię polityczną PRL i III RP. Nie zrobi bowiem za nich tego PO, PiS i SLD, „Dziennik”, „Trybuna” i „Gazeta Wyborcza”. Wizje historyczne lewicy i establishmentu zawsze muszą się wykluczać, gdyż pierwsze z nich są odrzuceniem status quo, drugie zaś – jego apologią. Zasadnicza jedność widzenia historii byłaby możliwa tylko wtedy – jak postulowały zakurzone broszury PPS sprzed już ponad wieku – gdyby statystyczny czytelnik wysokonakładowej gazety zarabiał tyle, ile jej redaktor, jego sponsor i zaprzyjaźniony z nimi poseł. A taki właśnie jest finalny cel wszelkiej maści socjalistów i w jego świetle każde oficjalne rocznicowe obchody, celebrowane przez „sytych i bogatych”, są podszyte zwykłą blagą.
ugust rabsi 1. U. Ługowska, A. Grabski, Trockizm. Doktryna i ruch polityczny, Warszawa 2003, ss. 195-208. 2. J. Kuroń, K. Modzelewski, List otwarty do Partii, Paryż 1965. 3. Peter Drucker, Max Shachtman and His Left, A Socialist’s Odyssey trough the “American Century”, New Jersey 1994. 4. Szerzej: Najnowsze dzieje Żydów w Polsce w zarysie (do 1950 r.), pod red. Jerzego Tomaszewskiego, Warszawa 1993. W 1927 r. przy około 10 proc. ludności żydowskiej, w armii liczba oficerów Żydów miała wynosić 0,5 proc. a w następnych latach jeszcze się obniżać! (Tomasz Gąsowski, Pod sztandarami orła białego..., Warszawa 2002, s. 20). 5. Grzegorz Berendt, Polacy – Żydzi 1918–1945–1989, [w:] U progu niepodległości, pod red. Romana Wapińskiego, Gdańsk 1999, s. 189. 6. Por. August Grabski, Sytuacja Żydów w Polsce w latach 1950-1957, „Biuletyn ŻIH” 2000, nr 4, ss. 504-519. 7. Manipulatorski charakter przedstawienia przez Jana T. Grossa polityki PPR wobec Żydów i inne deformacje w przedstawianiu stosunków polsko-żydowskich nie dyskwalifikują jednak wartości „Strachu” w budzeniu debaty o demonach polskiego rasizmu i ksenofobii. Szczegółowe uwagi do książki patrz np. August Grabski, Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!, „Kwartalnik Historii Żydów” nr 3/2006, ss. 407414. 8. „Kultura” 6/1977. 9. Ludwik Hass, Open Letter to Ozjasz Szechter [w:] Trotskyism in Poland, “Revolutionary History”, vol 6 no 1, Winter 1995-96. 10. Lew Trocki, Thermidor and Anti-Semitism, Internet: www.marxists.org 11. Szeroką paletę różnorodnych krytyk syjonizmu ze strony różnych nurtów żydowskiej lewicy przedstawia m.in. August Grabski, Lewica przeciwko Izraelowi. Studia o żydowskim lewicowym antysyjonizmie, Warszawa 2008.
47
Moczar – reaktywacja? W r. znany francuski filozof Alain Finkielkraut wydał książkę „Au nom de l’Autre. Réflexions sur l’antisémitisme qui vient”. Postawił w niej tezę, że dotychczasowy antysemityzm, będący domeną skrajnej prawicy, jest dziś zjawiskiem dużo mniej groźnym niż nowe oblicze antysemityzmu – lewicowe. Prowadzona z lewicowych pozycji krytyka państwa Izrael staje się bowiem pożywką dla coraz bardziej agresywnych teorii wymierzonych w Żydów. Żydzi w Izraelu i poza nim (np. „lobby syjonistyczne” w USA) są przedstawiani jako wcielony diabeł, który ma na sumieniu wyłącznie liczne zbrodnie. Z kolei świat arabski i ugrupowania islamskie prezentowane są wyłącznie w jasnych barwach, jako ofiary agresji żydowskiej oraz „imperializmu”. Na tym tle wyrasta nowy antysemityzm – znów Żydzi przedstawiani są w czarno-białych barwach, stają się kozłem ofiarnym. Książka Finkielkrauta ukazała się w polskim przekładzie w r., pt. „W imię Innego. Antysemicka twarz lewicy”. Wydawać by się mogło, że w naszym kraju jest to problem egzotyczny. Tak jednak nie jest. Coraz bardziej agresywny lewicowy „antysyjonizm” istnieje także w Polsce. Czterdziesta rocznica wydarzeń marcowych jest dobrą okazją, by przyjrzeć się temu zjawisku.
SS – Spisek Syjonistyczny W numerze pisma „Lewą Nogą” (redaktorzy: Stefan Zgliczyński, Przemysław Wielgosz; wydawca: Instytut Wydawniczy Książka i Prasa) można znaleźć opinie, których nie powstydziłyby się periodyki skrajnej prawicy. Szczególnie wymowny jest tekst Israela Shamira. Nawiązując do antysemickich prześladowań w carskiej Rosji i w Związku Radzieckim, Shamir ocenia, że prezentują się one „bardzo blado” na tle sytuacji w dzisiejszym Izraelu. W tym ostatnim „goje są zamknięci w rezerwatach i obozach koncentracyjnych”. Shamir twierdzi, że „wieki antyżydowskich pogromów spowodowały mniej ofiar niż to do czego jesteśmy zdolni w jeden tydzień”. Swoim bagatelizowaniem antysemityzmu obejmuje również zbrodnie hitlerowskie. Stawia on ciągle znak równości między władzami Izraela i III Rzeszy. Pisze, iż „Palestyńczyk nie może udać się do wioski obok bez ausweisu w żydowskiej wersji”. Propozycje pokojowe, z którymi wobec Palestyńczyków występowali przywódcy izraelscy, porównuje natomiast do nazistowskiej strategii zamykania Żydów w gettach i obozach koncentra-
48
RYS. SZYMON SURMACZ
Wiktor Sadłowski
cyjnych: „/.../ najbardziej liberalny żydowski plan przewiduje stworzenie szeregu gett dla gojów, ogrodzonych drutem kolczastym, otoczonych przez żydowskie czołgi, z żydowskimi fabrykami u wejścia. W nich Arbeit uczyni gojów Frei”. Kulminacją takich wywodów w tekście Shamira jest jednak stwierdzenie: „Co nas właściwie denerwowało w postępowaniu niemieckich nazistów? Ich rasizm? Nasz rasizm nie jest mniej rozpowszechniony ani mniej śmiercionośny”. Tak oto z łamów rzekomo lewicowego czasopisma możemy się dowiedzieć, że hitlerowski rasizm (mający na koncie ludobójstwo milionów Żydów i milionów przedstawicieli innych narodowości) nie jest bardziej śmiercionośny niż polityka państwa Izrael. Kim jest autor tych wywodów? Jak ujawniło kilka pism monitorujących skrajną prawicę, m.in. „Expo” i „Monitor”, Israel Shamir współpracował np. z wieloletnim przywódcą Ku Klux Klanu, Davidem Duke’em czy z Martinem Websterem, znanym działaczem neofaszystowskim z Wielkiej Brytanii. Tłumaczem tekstów Shamira na norweski jest Hans Olaf Bendberg, znany z krytyki pamiętników Anny Frank, którym zarzucał, że nie wspomniano w nich „milionów dobrych Niemców”. Jego szwedzki sojusznik, Lars Adelskog, jest autorem książki „argumentującej”, że Holocaust faktycznie nie miał miejsca. Shamir zarzucał brytyjskiemu dziennikowi „Times”, że stał się częścią „światowej konspiracji syjonistycznej”, zmierzającej do zniszczenia Arabów i muzułmanów. Narzędziem tej konspiracji ma być również administracja prezydencka USA, którą Shamir – wykorzystując terminologię amerykańskich ugrupowań neonazistowskich – określa jako „syjonistyczny rząd okupacyjny” (Zionist Occupation Government). Twierdzi też, że w legendach o popełnianiu przez Żydów tzw. mordów rytualnych mogło być „wiele prawdy”. Uważa ponadto, iż „Protokoły Mędrców Syjonu” należy traktować jako poważne źródło historyczne. Żydzi – twierdzi Shamir – są wrogami ludzkości co najmniej od czasów ukrzyżowania Chrystusa, które popełnili w imię swojego religijnego „kultu mamony”. Niezbędne jest, wobec tego – dodaje, posługując się osła-
wioną formułą nazistów – „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Nastąpi ono, gdy Żydzi, naśladując samego Shamira, nawrócą się na prawosławie, a ich państwo w Palestynie zostanie zlikwidowane. Zdaniem Shamira, antysemityzm był i pozostaje mitem, który stworzyli sami Żydzi, aby odwrócić uwagę od swoich knowań. Taką funkcję – głosił on na konferencji w Bejrucie, gdzie negacjoniści z całego świata podważali istnienie komór gazowych w Auschwitz – pełni również „mit Holocaustu”. Nic dziwnego, że od poglądów i osoby Israela Shamira publicznie odcięło się wielu zadeklarowanych przeciwników polityki państwa Izrael. Radykalnie lewicowy działacz i publicysta Lenni Brenner określił go mianem „oszczercy i politycznego głupca”. Współpracy z Shamirem odmówili izraelscy aktywiści antywojenni z organizacji Matzpen (m.in. znany izraelsko-brytyjski dysydent i wybitny uczony Moshe Machover). W Polsce oprócz redakcji „Lewą Nogą” promotorem wywodów Shamira jest jawnie antysemicki portal internetowy www.polonica.net – jego „motto” to „Przeciwko żydokracji! Polska bez żydostwa i żydzizmów!”. Portal ten publikuje teksty Shamira od roku . W Internecie można także znaleźć polski przekład innego z tekstów Shamira, w którym czytamy: „Na początku XX wieku, dziecko z mieszanego małżeństwa prawie zawsze identyfikowałoby się z rdzenną ludnością swojego kraju. Lecz tendencja ta napotkała na przeciwdziałanie historii Holokaustu, ideologicznej konstrukcji wszczepiającej potomkom Żydów fatalistyczne wrażenie »braku ucieczki«. »Nie ma znaczenia czy jesteś Żydem pełnej krwi czy też masz tylko kroplę krwi żydowskiej, czy jesteś ochrzczony czy też nie – mógłbyś tak samo być zamordowany przez hitlerowskich nazistów. Dlatego przyłącz się do Żydów i popieraj Żydów« – oto, w skrócie, idea lansowana przez Żydów w celu utrzymania, w swym dalszym otoczeniu, potomków tychże Żydów. Tak więc Żydzi, reprezentowani przez ideologów Holokaustu, zrobili z Adolfa Hitlera i jego nazistów swoich najlepszych sojuszników”. Tako rzecze „antysyjonista” Israel Shamir, autor lewicowego pisma „Lewą Nogą”...
Żydzi rządzą Ameryką... Na łamach „Lewą Nogą” równie kuriozalne wywody są normą. Dobrym ich przykładem są dwa artykuły amerykańskiego publicysty Jamesa Petrasa. W artykule „Izrael a Stany Zjednoczone – unikalne stosunki” („Lewą Nogą” nr ) Petras oskarża swój kraj o „serwilizm wobec Izraela”. Jego zdaniem, Żydzi izraelscy posiadają w Stanach „lobby”, na które składają się „strategicznie usytuowani w systemie gospodarczo-politycznym /.../ kongresmani, media i magnaci z Wall Street”. Petras określa chętnie aktywistów owego „lobby” jako żydowskich „osadników kolonialnych” w USA. „Lobby” kontroluje obie główne partie polityczne, finansując – jak „wyliczył” Petras – Demokratów w , a Republikanów w . „Lobby” zdobyło władzę nad Kongresem, za czego dowód służą Petrasowi przychylne dla Izraela wyniki głosowań w tej izbie. „Lobby” ma na swoich usługach „superbogatych oszustów finansowych /.../ a nawet gangsterów i morderców”, którym zapewnia całkowitą bezkarność.
Nie zadowalając się osiągnięciami swego „lobby”, Izrael ma na dodatek penetrować USA za pośrednictwem „siatki agentów”, oplatającej „bazy wojskowe, Urząd do Walki z Narkotykami, Federalne Biuro Śledcze (FBI), /.../ dziesiątki innych instytucji państwowych, a nawet /.../ tajne biura i mieszkania prywatne personelu policji i wywiadu”. Ta „siatka” działać ma ponoć również „na terenie Pentagonu”. Próby jej zdemaskowania są z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ – jak obwieszcza Petras – kontroluje ona policję, kontrwywiad, wymiar sprawiedliwości i media, które mogłyby ją ścigać. To wszystko Petras pisze całkiem serio. Nic dziwnego, że dysponując prawie nieograniczonymi możliwościami, „izraelscy agenci” na długo przed września zdobyli „informacje o przygotowaniach do zamachów”, którymi jednak „nie podzielili się ze swoim sojusznikiem w Waszyngtonie”. Nie jest jasne, czy Izraelczycy zawinili jedynie tym, że zaniedbali ostrzec Amerykanów o planowanych atakach na World Trade Center. Petras sugeruje bowiem – powołując się tym razem na pogłoski krążące po „całym Wschodzie arabskim” – że same te zamachy „były wynikiem spisku izraelskiego”, który „miał nakłonić Waszyngton do ataku na arabsko-muzułmańskich przeciwników” państwa żydowskiego. Nie wyklucza, że pomogli je zorganizować wywiadowcy Mossadu, którzy „przeniknęli do grupy” zamachowców z Al-Kaidy... O ile, według Petrasa, Izrael i USA podejmują kroki na rzecz zapewnienia sobie bezpieczeństwa bezpodstawnie i zbrodniczo, to akcje terrorystów uważa on za całkowicie usprawiedliwione. Oceniając sytuację międzynarodową, w artykule „ września – rok później” („Lewą Nogą” nr ), przepowiadał „pospieszny schyłek” imperium USA. Jako narzędzie jego przyspieszenia zalecił globalną walkę zbrojną, której terenem są – w jego przekonaniu – „przystanki autobusowe, deptaki, pięciogwiazdkowe hotele, pizzerie i wszystkie granice Izraela”. Wywody Petrasa o wszechpotężnym lobby żydowskim/ syjonistycznym uznał za kompletną bzdurę Noam Chomsky, znany lewicowy intelektualista, od wielu lat krytykujący politykę Izraela i USA wobec Palestyńczyków i krajów arabskich.
Nowotwór, syfilis i bomby Teoria Petrasa wziął sobie natomiast do serca Zbigniew Marcin Kowalewski, który na łamach pisma „Rewolucja” (z „Lewą Nogą” łączy ją wspólny wydawca i niemal identyczny zestaw autorów, w tym Kowalewski, który jest redaktorem naczelnym „Rewolucji” oraz stałym współpracownikiem redakcji „Lewą Nogą”) z aprobatą przyjmował metody zamachów terrorystycznych, przeprowadzanych przez „islamski ruch oporu” na przypadkowych żydowskich cywilów. W nr „Rewolucji” prezentował bez śladu dezaprobaty takie organizacje islamistyczne, które deklarują: „zastrzegamy sobie prawo do atakowania wszystkiego, co syjonistyczne na terytoriach okupowanych od r.” oraz „prawo do uderzania w syjonizm w obrębie terytoriów okupowanych od r.”. Należy tu wyjaśnić, że przywołany rok oznacza, iż ofiarą zamachów może paść w zasadzie każdy izrael-
49
ski Żyd-cywil, bowiem to właśnie w tym roku powstał Izrael – państwo syjonistyczne... Znamienny jest nie tylko dobór metod przywoływanych w „Rewolucji”, ale także używana terminologia. Kowalewski porównuje państwo Izrael do... nowotworu. W nr „Rewolucji” pisał: „Rola Izraela jako »raka« na ciele świata islamu polega na tym, że na wszystkich kierunkach zagraża on otoczeniu arabskiemu i islamskiemu”. W nr tego samego pisma Ibrahim Nadżi Allusz pisze z kolei o „ideologicznym syfilisie »kompromisu z Izraelem«”. Najmłodszym dzieckiem wydawnictwa Książka i Prasa jest polska edycja międzynarodowego miesięcznika „Le Monde Diplomatique”. O ile jego wersja francuska i angielska znane są z nasilonej krytyki polityki Izraela, o tyle polska redakcja (sami swoi: „dyrektorem publikacji” jest Zgliczyński, redaktorem naczelnym – Wielgosz, a zastępcą redaktora naczelnego – Kowalewski) wniosła tu specyficzny wkład. Np. w numerze / jeden z tekstów redakcja pisma zaanonsowała na pierwszej stronie ramką z wymienionymi ugrupowaniami spod znaku „terroryzmu grup i ludów uciskanych”. Wśród różnych ruchów narodowowyzwoleńczych, w tym takich, które walczą z tyrańskimi i autorytarnymi reżimami, wymieniono tam również... Al-Kaidę.
Viva fantasmagorie! Kolejny element tej układanki to portal internetowy „Viva Palestyna”. Choć deklaruje obronę praw Palestyńczyków i krytykowanie nadużyć polityki izraelskiej, pełen jest teorii z pogranicza absurdu. I bynajmniej nie tylko o Palestynę tu chodzi – można tu znaleźć np. przedruk artykułu o tym, że „młodzi Żydzi rozrabiają w Polsce”. W „Oświadczeniu w szóstą rocznicę powstania Viva Palestyna: Walczymy w światowej intifadzie”, redaktorzy portalu napisali: „W poczynaniach Izraelczyków, którzy jeszcze trzy lata wcześniej doświadczali tragedii holokaustu, a sami dokonali równie skutecznej destrukcji całej społeczności narodowej, rysują się analogie z polityką realizowaną przez Trzecią Rzeszę”. Jednym z głównych ideologów „Viva Palestyna” jest Paweł Michał Bartolik z Poznania. To on zaprosił do współpracy wspomnianego Kowalewskiego, pisząc doń (list zamieszczono na tym portalu): „Nader interesujące wydawałyby się materiały dotyczące /.../ siatki szpiegowskiej Mossadu, której obecność zbiega się czasoprzestrzennie z obecnością w USA późniejszych zamachowców września r. /.../ Osobiście uważam, że Mossad prawie na pewno wiedząc co się święci z premedytacją nabrał wody w usta, a z ponad pięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem dbał o mylne tropy i inne informacyjne śmieci dla policji, FBI, CIA etc., by udaremnić zapobieżenie zamachom. /.../ Powstaje też pytanie, kto z izraelskiej wierchuszki, jeśli choć część tych podejrzeń miałaby okazać się prawdą, należał do grona osób dobrze poinformowanych”. Teksty Bartolika roją się od tego typu wywodów. Zacytujmy jeszcze znamienne fragmenty dwóch z nich. „Był tylko jeden holokaust – nigdy więcej! Tak mówi dziś lotnik bombardujący arabskie osiedla. Tak przemawia operator buldożera dostarczonego w ramach intratnego kontraktu armii izraelskiej przez firmę Caterpillar. /.../ Takie przesłanie /.../
50
niósł pilot izraelskiego F, dokonujący przelotu nad obszarem hitlerowskiego obozu zagłady w Oświęcimiu. Tyle znaczą słowa scholastycznego pismaka Commentary Magazine i tuby skrajnej prawicy syjonistycznej, Edwarda Alexandra, o »zakumulowanym kapitale moralnym«, jakim pozostaje zagłada Żydów w okresie drugiej wojny światowej. Hienom wyjącym w bankach i na giełdach – takim jak te z Caterpillara – lubią wtórować hieny wyjące w grobach. By bez wstydu i cienia wahania pozbawiać dorobku życia i samego życia mieszkańców współczesnych gett i bantustanów, by – jakby na hitlerowskie zawołanie »Siła poprzez radość« – kolonizować i eksterminować” – przekonuje Bartolik.
Lewicowy antysemityzm jest obecnie znacznie bardziej groźny niż antysemityzm skrajnej prawicy. Ten drugi jest na szczęście, po doświadczeniach Holocaustu, całkowicie skompromitowany i pozostaje zjawiskiem marginalnym, powszechnie potępianym, wegetującym w niszy małych grupek politycznych i niskonakładowych gazetek. Natomiast obsesyjne ataki na Żydów i Izrael w wykonaniu lewicy są traktowane znacznie bardziej wyrozumiale, często przenikają do głównego nurtu dyskursu publicznego, na łamy poważnych czasopism i do środowisk uznawanych za wiarygodne. To sprawia, że ich zasięg i oddziaływanie społeczne są znacznie większe, a przez to groźniejsze. A następnie wyciąga „oczywisty” wniosek: „Dlatego właściwym jest całkowicie antysyjonistyczne stanowisko, uznające, że Izrael nie miał prawa powstać, gdyż jego powstania nic nie usprawiedliwia; stanowisko, które uznaje to państwo za niewarte i niegodne przerażającej ceny, jaką przyszło zapłacić regionowi i całemu światu za utrzymywanie tego rasistowskiego reżimu. /.../ gdy David Irving jest /.../ ścigany przez policje dziesiątek krajów i musi mierzyć się z pozwami sądowymi i aresztowaniami, podobni mu w swej istocie negacjoniści syjonistyczni mają co najwyżej problem z tym, że czerwony dywan, który przed nimi rozwinięto na lotnisku, był o zgrozo zakurzony”.
„Antysyjonizm” i jego krytycy Na początku r. publicysta Michał Bilewicz, jako bodaj pierwszy, zwrócił uwagę na problem lewicowego „antysyjonizmu” w Polsce. Na łamach pisma „Słowo Żydowskie” (periodyk Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce) opublikował tekst będący analizą artykułów zamieszczanych w „Lewą Nogą” i „Rewolucji”. Pisząc swój tekst z pozycji lewicowych i bynajmniej nie broniąc całokształtu polityki Izraela, dokładnie przeanalizował treści wspomnianych czasopism.
O artykule Stefana Zgliczyńskiego pisał tak: „autor sugeruje, że specjalni wysłannicy Mossadu niebezpiecznie kombinowali przy zamachach na WTC z września, a już na pewno wiedzieli o nich wcześniej i nie poinformowali opinii publicznej. Inny fragment, jak gdyby nigdy nic, informuje nas, że oto zamachy września były na rękę gabinetowi Szarona, który mógł bez obaw rozpocząć swoją kampanię naznaczoną »torturami i mordami z zimną krwią niewinnych starców, kobiet i dzieci«. Aby uwiarygodnić moc swoich słów redaktor Lewej Nogi zaznacza, że w Dżeninie Izraelczycy korzystali z »doświadczeń SS tłumiącego w roku powstanie w getcie warszawskim«”. Zrównywania Izraela z III Rzeszą, a konfliktu żydowsko-palestyńskiego z Holocaustem nie zdzierżyło też inne żydowskie pismo, „Midrasz”. W maju r. na jego łamach ukazał się tekst Michała Otorowskiego, poświęcony wywodom autorów „Lewej Nogi” i „Rewolucji”. Autor pisał: „/.../ już na pierwszy rzut oka widać, że ten nowy przeciwnik polskiego, inteligenckiego filosemityzmu do złudzenia przypomina marcowy antysyjonizm /.../. Wystąpienia polskiej lewicy przeciwko Izraelowi budzą szczególny niesmak. Tak jak antysemicki negacjonizm jest o wiele bardziej naganny tutaj, na ziemi, na której dokonał się Holocaust, tak też skandalicznie brzmią głosy Polaków, którzy odmawiają Żydom w ten czy inny sposób prawa do posiadania państwa /.../”.
Cios z lewej Do dyskusji wywołanej tekstem Otorowskiego włączyli się dwaj wieloletni działacze lewicy, a przy tym naukowcy zajmujący się zawodowo problematyką rasizmu i antysemityzmu – dr August Grabski z Żydowskiego Instytutu Historycznego oraz dr Piotr Kendziorek, autor cenionej książki „Antysemityzm a społeczeństwo mieszczańskie”. W numerze „Midrasza” z lipca-sierpnia r. dokonali oni szczegółowej analizy wywodów Zgliczyńskiego i Kowalewskiego. Kendziorek i Grabski pisali: „W /.../ trąbkę radykalnie antyżydowskiego nacjonalizmu palestyńskiego dmie ile sił w płucach Kowalewski, któremu spędza sen z powiek myśl, że skrajna prawica palestyńska mogłaby organizować mniej zamachów na Żydów, niż czyni to obecnie. Dlatego z dezaprobatą pisał o palestyńskiej petycji z r., której sygnatariusze wzywali do /.../ zaprzestania zamachów na cywilów”. Zwrócili też oni uwagę, że w „antysyjonizmie” tego rodzaju, jaki propagują redaktorzy „Lewą Nogą” i „Rewolucji”, ma miejsce „przejęcie całego szeregu tez o charakterze bliskim antysemityzmowi”. Wytknęli również, że teksty sławiące „islamski ruch oporu” przeciwko Izraelowi, przedstawiają bardzo wyidealizowany obraz zjawiska – przemilcza się w nich jawnie antysemickie tezy islamistów, w tym twierdzenie w tzw. Karcie Hamasu, że „Protokoły Mędrców Syjonu” są... autentycznym wyrazem „żydowskich knowań”. Ci sami autorzy zabrali wkrótce głos na łamach lewicowego tygodnika „Przegląd”. Pisali tam: „Tylko w /.../ klimacie intelektualnym, nasyconym demagogią i idealizacją islamistycznej skrajnej prawicy, mógł się zrodzić gest poparcia dla samobójczych zamachów palestyńskich /.../ wobec nie tylko żołnierzy, lecz także cywilów, który otwarcie
wyraził redaktor naczelny »Rewolucji« i czołowy publicysta »Lewą nogą« Zbigniew M. Kowalewski. Idea zabijania przypadkowych izraelskich cywilów, ubrana w lewicowy język przez Kowalewskiego, licytuje swoim radykalizmem wiele numerów pism antysemickiej radykalnej prawicy typu »Szczerbiec« /.../. Po poparciu przez pismo »Rewolucja« takich aktów przemocy, »humanitarna« wydaje się nawet antysemicka kampania propagandowa i czystki w aparacie przeprowadzane w Polsce w marcu r. Nie szokują już również obecne na łamach periodyków wydawnictwa Książka i Prasa teksty usprawiedliwiające typowe dotychczas tylko dla skrajnej prawicy porównywanie realiów izraelskiej okupacji do komór gazowych Auschwitz”. Po doświadczeniu krytyki „antysyjonistycznych” tekstów w „Lewą Nogą” i „Rewolucji”, redaktorzy polskiej edycji „Le Monde Diplomatique” sięgnęli po zabieg posługiwania się nazwiskami lewicowych i liberalnych intelektualistów typu Zygmunt Bauman i Jerzy Jedlicki w komentarzach na temat antysemityzmu w Polsce. Bynajmniej nie przekreśliło to jednak ich ideologicznego szaleństwa wobec Izraela. W LMD nr / znajdziemy np. laurkę na cześć „prawdziwego rewolucjonisty”, czyli Georga Habasha, przywódcy organizacji terrorystycznej, zabijającej izraelskich cywilów.
Insynuacje dobre na wszystko Prawdziwą furię środowiska Książki i Prasy wywołała jednak inna publikacja. Wspomniany A. Grabski zredagował i wydał pod szyldem Żydowskiego Instytutu Historycznego pracę zbiorową pt. „Żydzi a lewica”. W książce tej, poruszającej rozmaite tematy, opatrzonej pozytywnymi recenzjami wybitnych naukowców, zamieszczono anglojęzyczną wersję wspomnianego tekstu Grabskiego i Kendziorka z „Midrasza”. Zgliczyński zareagował na ten fakt bardzo nerwowo. W polskiej edycji „Le Monde Diplomatique” z czerwca r. w tekście o znamiennym tytule „Publikacja ze skandalem w tle”, napisał, w dobrze już znanym stylu, że Grabski i Kendziorek „wpisują się tym tekstem w szereg publikacji skrajnie prawicowych rasistów, którzy pod pozorem obrony Izraela uprawiają – z morderczym skutkiem – prowojenną politykę szczucia na Irak, Liban, Syrię, czy obecnie Iran”. Oprócz tego bzdurnego stwierdzenia – wszak Grabski i Kendziorek nie tyle bronili Izraela, ile krytykowali paranoiczny sposób, w jaki np. Kowalewski pozytywnie ocenia zamachy na żydowskich cywilów, a Shamir zrównuje Izrael z III Rzeszą i ludobójstwem w Auschwitz – ze strony Zgliczyńskiego nie pojawiła się żadna merytoryczna odpowiedź na stawiane zarzuty. Natomiast wspomniany Paweł Michał Bartolik z „Viva Palestyna” na portalu Indymedia szczerze oznajmił, co sądzi o krytykach lewicowego antysemityzmu: „nie zamierzamy odpowiadać merytorycznie na jad nędznego doktorzyny, /.../ nie zamierzamy tłumaczyć się z intencji przed ludźmi, którzy są niegodni obmywać nasze stopy. /.../ rezygnujemy z polemiki z wami – nie jesteście bowiem partnerami do dyskusji, lecz, delikatnie mówiąc, gnojem historii”.
51
Tym jawnym nagonkom na krytyków „antysyjonizmu” towarzyszą mniej cywilizowane próby ich zaszczucia. Pod przedrukami tekstów Kendziorka i Grabskiego, zamieszczanymi na lewicowych portalach internetowych, regularnie pojawiają się anonimowe insynuacje i wulgarne wyzwiska pod adresem autorów.
Jad salonowy Przywołany na wstępie Finkielkraut zauważył, że nowy, lewicowy antysemityzm jest obecnie znacznie bardziej groźny niż antysemityzm skrajnej prawicy. Ten drugi jest na szczęście, po doświadczeniach Holocaustu, całkowicie skompromitowany i pozostaje zjawiskiem marginalnym, powszechnie potępianym, wegetującym w niszy małych grupek politycznych i niskonakładowych gazetek. Natomiast obsesyjne ataki na Żydów i Izrael w wykonaniu lewicy (które – w takiej formie i treści, jak cytowano wyżej – w żaden sposób nie przyczyniają się do rzetelnego poznania konfliktów bliskowschodnich i ich rozwiązania czy wsparcia dla ofiar), są traktowane znacznie bardziej wyrozumiale, często przenikają do głównego nurtu dyskursu publicznego, na łamy poważnych czasopism i do środowisk uznawanych za wiarygodne. To sprawia, że ich zasięg i oddziaływanie społeczne są znacznie większe, a przez to groźniejsze. Tak dzieje się właśnie z autorami cytowanych wywodów. Postać publiczna tej rangi, co prof. Karol Modzelewski, publicznie debatuje z Kowalewskim, który bez cienia krytyki prezentuje najbardziej skrajne antyżydowskie ugrupowania terrorystyczne i nie protestuje przeciwko ich zamachom na przypadkowych izraelskich cywilów. Wielgosz, który na łamach „Le Monde Diplomatique” prezentuje Al-Kaidę jako ugrupowanie „ludów i narodów uciskanych”, bierze udział w debatach z Leszkiem Millerem i publikuje na łamach „Dziennika”. „Lewą Nogą” było kilkakrotnie w pozytywny sposób prezentowane przez „Gazetę Wyborczą”, a „Le Monde Diplomatique” jest kolportowany w głównej siedzibie SLD. Tak oto wspierani i legitymizowani są promotorzy teorii o „spiskach syjonistów”, „lobby żydowskim” rządzącym Ameryką, powtórce z Auschwitz w Palestynie, udziale Mossadu w zamachach na World Trade Center itp. Ci sami ludzie, którzy z oburzeniem – skądinąd słusznym – potępiają kserokopiowane biuletyny skrajnie prawicowych antysemitów, wywody księdza Jankowskiego i hasła bazgrane na murach przez małoletnich skinów, ułatwiają przenikanie do głównego nurtu debaty publicznej osób głoszących wyżej cytowane brednie. Można się zastanawiać nad granicami wolności słowa i uznać, że nawet największe absurdy zasługują na prawo do publikacji. Zgoda – nie zmienia to jednak faktu, że nie należy ich popierać i promować. Problem nie dotyczy krytyki Izraela i jego polityki, lecz tego, w imię czego i jak jest ona prowadzona. Gdy konkretne argumenty zastępowane są przez paranoję i teorie z pogranicza antysemityzmu, jest to moralnie nie do zaakceptowania.
ito adłowsi
52
W centrum
Marca – z Wiktorem Góreckim rozmawia Michał Sobczyk
Jak to się stało, że lat temu znalazł się Pan w centrum Marca?
Wiktor Górecki: Jeśli przyjmiemy, że „centrum” to był ferment na Uniwersytecie Warszawskim, jak mogło się wtedy wydawać niejednemu z nas, jego współtwórców, choć przecież demonstracje rozlały się na całą Polskę – to w tym sensie rzeczywiście byłem w centrum. Wstąpiłem na Wydział Filozoficzny UW w r., w nieco romantycznym odczuciu, że coś ważnego się wydarzy, spotka mnie jakaś przygoda. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym silniejsze mam wrażenie, że to, co się wtedy działo, zaskakiwało mnie nie tym, że było „inne, niż powinno być”, lecz że było wręcz przeciwnie. Powiedzmy, że rzeczywiście chciałem być w centrum – pytanie, czy ta chętka nie była pewnym nadużyciem, czy to „centrum” miało być tylko dla mnie, czy dla kraju, bo taka refleksja się we mnie budziła, zwłaszcza jak już wspomniane wydarzenia się zaczęły. Jeśli chodzi o to, jakie miało znaczenie to, co robiłem, byłoby śmieszne, gdybym twierdził, że nadawałem Marcowi kierunek. Z tego punktu widzenia byłem pewnego rodzaju outsiderem i chciałem nim być, będąc jednocześnie w środku. Czy można po latach, odrzucając późniejsze interpretacje i posługiwanie się tradycją Marca, nakreślić ideowe oblicze osób protestujących wtedy przeciwko władzom PRL-u?
W. G.: Na UW ton nadawała grupa młodzieży o rodowodzie lewicowym, w sensie pochodzenia rodzinnego, powiązana z socjalizmem czy komunizmem. Niezależnie od wszystkiego innego, Marzec był dla tego środowiska przeciwstawieniem się rodzicom i systemowi – buntem dzieci szeroko rozumianej elity systemu. Można próbować uogólnienia, że nie było to środowisko typowe dla ówczesnej Polski, jeśli chodzi o doświadczenia społeczne (przykładowo, jeśli należeli wcześniej do harcerstwa, to nie do „zielonego”, lecz do walterowców). Ich opór wyrastał nie z odwołania się do tradycyjnych wartości, ale był próbą wyciągnięcia konsekwencji z założeń, które wynieśli z lewicowych domów i „złapania za słowo” systemu, który przeczył sam sobie. Ale, pamiętajmy, że uogólnienia, choć mają pewien sens, są też ryzykowne – ja nie by-
łem walterowcem, wśród nas była np. absolwentka liceum zakonnego. Pamiętajmy również, że od marca protesty nabrały już innego charakteru, bardzo szerokiego w sensie społecznym i ideowym. Rodowód buntowników był zatem podobny, ale czy prowadził ich do identycznych wniosków? Czy wśród protestujących zaznaczyły się jakieś istotne różnice ideowe czy polityczne?
W. G.: Zawsze są jakieś podziały, np. ja czułem się outsiderem. Według mnie jednak, analiza zróżnicowania na tamtym etapie niewiele tłumaczy. To był bunt młodych ludzi, którzy szukali honorowego sposobu znalezienia się w PRL-u, mając jednocześnie pewną swobodę z racji tego, że w „wersji wstępnej” ich poglądy były zgodne z doktryną – uważali się na ogół za marksistów. Twierdzę, że istniało w tym środowisku poczucie konieczności obnażenia zakłamania panującego w Polsce. Być może poczucie to symbolicznie zostało wypowiedziane w rocznicę -lecia Października, na zebraniu na Uniwersytecie, gdzie miał wystąpienie Leszek Kołakowski – obiekt naszej wielkiej admiracji, który w konsekwencji wystąpił z partii. To zebranie – uczestniczyłem w nim – odbyło się w ramach akcji tzw. komandosów, jak nas określano. Urządzaliśmy „desanty” na oficjalnie uniwersyteckie imprezy dyskusyjne – organizowane dla uwierzytelnienia systemu, stwarzania pozorów demokracji i wolności słowa. Ci, którzy aranżowali te pozory – wśród nich również profesorowie wyższych uczelni – byli albo cynikami, albo „nieuczciwy-
Wiktor Górecki (ur. 1946) – socjolog. Jego ojciec był generałem, potem wiceministrem Kontroli Państwowej, po Październiku kierownikiem Ministerstwa Kontroli, w 1968 r. generalnym dyrektorem w Ministerstwie Finansów. Po ukończeniu Liceum im. Tadeusza Reytana studiował na Wydziale Filozoficznym UW filozofię i socjologię. Aresztowany 8 marca 1968 r., skazany na 20 miesięcy więzienia, zwolniony w lutym 1969 r. W latach 1969-1970 słuchacz pomaturalnego studium programowania komputerów, w 1972 r. obronił pracę magisterską. W latach 1969-1971 pracował w Fabryce Wyrobów Precyzyjnych im. Gen. Karola Świerczewskiego jako hartownik, następnie operator maszyn liczących. W latach 1972-1979 programista, potem projektant systemów elektronicznego przetwarzania danych. Od 1979 do 1996 rolnik i pszczelarz, równocześnie remontował zabytkowy dwór na Kielecczyźnie, w którym mieszka wraz z rodziną. Współpracował z Komitetem Obrony Robotników (wożenie pomocy do Radomia, potem drukowanie w „Nowej” i dla „Zapisu”). Działał w Solidarności Rolników Indywidualnych, potem w Komitecie Obywatelskim w gm. Krasocin (woj. kieleckie). Od 1997 r. pracuje jako socjolog, zajmując się przekształceniami systemu ochrony zdrowia. Współpracuje też z organizacjami pozarządowymi w dziedzinie rozwoju lokalnego i kontaktów z Ukrainą.
mi naiwniakami”, jest taka kategoria ludzi. W tej fałszywej sytuacji, „zasilanej” resztkami wolności po ’ roku, ujawniła się grupa młodzieży, która zachowywała się po prostu prawdziwie; jeśli np. na zebraniu była mowa o polityce Związku Radzieckiego, to o tym właśnie mówili. Przy czym byli dobrze poinformowani, bo ich rodzice posiadali dostęp do wiadomości, jakich inni – włącznie z aktywem politycznym na uczelni, który próbował kontrolować wymianę myśli – nie mieli. Desanty te wprowadzały w konsternację prowadzących dyskusję i zaskakiwały często również audytorium – nikt nie wiedział z góry, które zebranie dyskusyjne stanie się obiektem takiego najścia z naszej strony. To była dwuznaczna sytuacja – szczególnie dla „aktywu uczelnianego”, który miał pretensje do nas, że mamy pewne informacje, oraz do swych mocodawców, że oni im tych informacji nie potrafili dostarczyć sami. Ale i dla nas – traktowano „komandosów” tak, jakbyśmy nadużywali systemu, wykorzystując naszą przewagę informacyjną przeciwko niemu, gdy tymczasem wynikała ona z naszych silniejszych związków z tym systemem niż w przypadku innych osób. W sumie jednak stawialiśmy nasze otoczenie w sytuacji, w której miało do wyboru przyznać nam rację – albo przyznać przed sobą, że są i chcą być oszukiwani. Socjalizm stawał się moralnie, ale i logicznie niemożliwy, co wywoływało agresję i frustrację. Sytuacja po Październiku prowadziła do takiego spiętrzenia napięć moralnych, że wszyscy uczestnicy tej sytuacji na uniwersytecie, trzymając się swych ról, doprowadzali do narastania impasu. Październik w skali kraju już się może wypalił, ale na uniwersytecie nadal przetrwały idee wolności i wyciągania konsekwencji z haseł socjalistycznych, rozumianych, nazwijmy to, po PPS-owsku czy po prostu literalnie – bo konstytucja była przecież bardzo demokratyczna, teoretycznie można było wszystko. Oczywiście jest zawsze pewna fascynacja tym, że coś się ma wydarzyć, ale mam wrażenie, że nie chodziło o żadną „zadymę”, ale o honor i uczciwość. Środowisko jakoś związane z systemem z racji swej lewicowości, i odnoszące do siebie wyzwania historii z racji swego inteligenckiego charakteru – ze względów honorowych musiało napiętnować słowem i czynem fałsz, do którego komunizm się jego zdaniem sprowadzał. Musiało, bo w tej chwili i w tym miejscu – mogło. Chodziło raczej o gest honoru niż o wewnętrzne zróżnicowanie ideowe. Marcowi buntownicy byli dojrzalsi, niż sugerowałyby to ich metryki?
W. G.: Mam wrażenie, że było ogromnie dużo odpowiedzialności. To nie miało nic wspólnego z tym, co działo się wtedy np. we Francji, w tym sensie, że to nie był bunt dzieci przeciwko rodzicom, podczas którego pozostają one dziećmi i mają prawo być nieodpowiedzialne. Marzec bywał oczywiście próbą odnalezienia się w wymiarze prywatnym – wyzwolenia z dzieciństwa. Wydaje mi się, że widziałem osoby przytłoczone mitem walki rodziców, połączonej np. z więzieniem – niektórzy wręcz mogli chcieć być represjonowani. Podobnie jak przywołana wcześniej kwestia podziałów ideowych, nie odkrywa to jednak sensu tego, co się wtedy wydarzyło.
53
Według mnie, tym sensem było wykonanie pewnych gestów i wypowiedzenie treści, których nikt inny wypowiedzieć nie mógł. Mieliśmy na Uniwerystecie chwilę wolności, której przestrzeń mogliśmy „sprywatyzować”, stać się elitą obsługującą system, zapewniającą w jego ramach wspomnianą „wolność na niby”. Zamiast tego, „sprawdzaliśmy” jego „fałszywe karty” – i to był sens naszych działań. Głos czy gest prawdy, który obnażyłby fasadę ustroju i był odnotowany w historii, należał do nas, gdyż mieliśmy przestrzeń do działania i większą „zwrotność” niż ciężki, biurokratyczny system – byliśmy środowiskiem, które, dzięki łaskawemu zbiegowi okoliczności potrafiło zachować wyniesione z harcerstwa wzajemne zaufanie i poczucie sensu aktu sprzeciwu. Mogliśmy pod osłoną lewicowości i konstruktywnego reformatorstwa, niczym komandosi, robić „desanty” na uniwersyteckie zebrania dyskusyjne, które miały służyć kłamstwu komunistycznemu, i moglibyśmy zachowywać się, jak byśmy byli w wolnym kraju. Poza tym, działaliśmy jawnie, traktując to jako sposób przeciwko wprowadzaniu między nas prowokatorów. Samo pytanie o czynnik prowokacji ze strony UB pojawia się oczywiście z różnych stron. Czy władzy nie zależało na sprowokowaniu fermentu i wystąpień, po to, żeby np. spacyfikować Polskę przed pacyfikacją Czechosłowacji? Kulisy i waga różnych tego rodzaju czynników nie są mi do końca znane. Sens Marca wykraczał jednak, moim zdaniem, poza tę logikę. Wręcz odwrotnie: chodziło o niepoddanie się tej konstytutywnej dla „realnego socjalizmu” logice podejrzliwości, dwuznaczności i bezradności, nie przybierając przy tym formy nieodpowiedzialnej i anarchicznej. Sądzę, że Marzec był sensowną tego rodzaju próbą, a udało się to potem KOR-owi, „Solidarności”. Czy odruchowi moralnemu, by pewne rzeczy powiedzieć głośno, towarzyszyła wizja konkretnych zmian w ramach panującego systemu?
W. G.: Jeśli chodzi o uniwersytet, to możliwość mówienia, co się myśli, to już bardzo dużo. Myślę, że cały ten ruch można opisywać przez pryzmat dziesięciolecia Października i jego postulatów, jak wolność słowa, upodmiotowienie jednostek, a także stworzenie czegoś w rodzaju społeczeństwa obywatelskiego – wprowadzanie decentralizacji i samorządności. Marzec był pewną obroną tych ideałów, które miały nadać bliżej nieokreśloną „ludzką twarz” systemowi, ale jednocześnie miały być zapomniane. Także w partii pojawił się wtedy ferment, „rewizjoniści” czy „liberałowie” wobec dogmatyków – to także było bezpośrednim przedłużeniem sporu z ‘ r., kiedy Gomułka miał być ucieleśnieniem pewnych „lepszych” ideałów socjalizmu. Marcowe okrzyki „precz z cenzurą” lub „prasa kłamie” – czy chodziło o zmianę sytuacji? Taka zmiana była nieprawdopodobna, prawdziwą zmianą było, że to wykrzyknęliśmy. Potem, w połowie lat ., razem ze środowiskiem KIK-owskim nie wiedzieliśmy wprawdzie dokładnie, co robić, ale wiedzieliśmy że można zachowywać się przyzwoicie.
54
W niektórych relacjach mowa o tym, że uniwersytecki bunt z ’ r. stopniowo dojrzewał, jego program był coraz bardziej całościowy, obejmujący sprawy bezpośrednio dotyczące ogółu społeczeństwa.
W. G.: Według mnie – nie; powinno się raczej mówić o pewnym etosie. Próba programowa, którą sformułowali Kuroń i Modzelewski, była ich głosem. W wydarzeniach, o których mówimy, brało udział wielu intelektualistów, którzy bez przerwy pisali, a refleksja nad tym, co się dzieje, była ich głównym zajęciem. Jednak według mnie ich zasadniczym sensem były gesty związane z pewnym lewicowym etosem, który nabrał zupełnie niezwykłego wyrazu dzięki temu, że stał się wyzwaniem dla środowiska katolickiego, związanego z Kołem Znaku, KIK-u i pismami takimi jak „Więź” czy „Tygodnik Powszechny”. To środowisko, choć „z innej bajki”, również miało pewną licencję na działanie, dzięki decyzji podjętej w ’ r., że jednak założy swoje koło posłów, mimo ryzyka, iż będzie w ten sposób legitymizować system, którego nie akceptuje. Marcowe prześladowania studentów, połączone z wątkiem antysemickim, postawiły je przed pytaniem, jak długo można żyć w takiej dwuznaczności. Decyzja była trudna, bo chodziło nie tylko o koniec przywilejów, np. związanych z byciem posłem, ale i o utratę pewnej przestrzeni działania, bo można było coś dobrego robić np. poprzez interwencje poselskie. Partia narzucała dylemat: nie trzeba robić demonstracji, stawiać spraw na ostrzu noża i wszystko stracić, bo system można naprawiać, odwołując się do realizmu – w praktyce jednak konkurującego z uczciwością... Mam wrażenie, że w Marcu pojawiła się decyzja o odwróceniu się środowiska KIK-u od systemu, powiedzeniu: non possumus. Ta kwestia była dla wspomnianego środowiska probierzem chrześcijaństwa i wiarygodności trudnej decyzji o współpracy z PRL-em z okresu Października. Jak już mówiłem: choć młodzieżowi „komandosi” i ludzie koła „Znak” czy KIK-u to były środowiska intelektualne, nie doktryna była tam najważniejsza. Bohdan Cywiński napisał wtedy „Rodowody niepokornych”. Niepokorność, a więc i honor i uczciwość i gest niezgody jako ich wyraz. Zatem patrzyłbym na Marzec w kategoriach moralnych i nie podkreślał różnic filozoficznych czy politycznych. Ciekawi nas Pańska ocena długofalowych skutków politycznych Marca – np. tego, jakie miał znaczenie dla faktu powstania opozycji oraz dla jej kształtu.
W. G.: Jak już wspominałem, nastąpiło niejako spotkanie środowisk o rodowodzie marksistowskim i katolickim. To była nowa jakość, której efektem było powstanie, po okresie okropnej depresji w pierwszej połowie lat ., Komitetu Obrony Robotników a potem instytucji doradców „Solidarności”. Mam wrażenie, że pod względem politycznym ton nadawali ci, którzy wyrastali z nurtu marksistowskiego, ale sens nadawała strona chrześcijańska. To oczywiście była dość specyficzna część Kościoła, określana jako „katolewica”, zafascynowana np. Maritainem, mająca do problemów społecznych podejście mało w nim dotychczas
obecne, pod wieloma względami zbliżone do marksistowskiego. Niezależnie jednak od tego, co prywatnie myśleli wszyscy ci ludzie, realną treścią tego ruchu oraz tym, co określało jego produktywność polityczną, był jego aspekt chrześcijański; takiego charakteru nabrała także „Solidarność”, w której elementy religijne były bardzo ważne. Tłem, które nadawało dwuznaczność temu procesowi, była reszta Polski, w znacznej części milcząca – dlatego, że dla niej nie miał on sensu. Władza była zbyt silna, sytuacja geopolityczna jednoznacznie niesprzyjająca, motywacje i nadzieje Październikowe – naiwne. Wyrastała ona z ruchów społecznych czy formacji politycznych, które zostały zniszczone w latach . lub się z nimi identyfikowała. Ich stłamszenie było toksyczne dla całego społeczeństwa. Przymusowe wycofanie pozbawiało niezbędnych doświadczeń praktycznych w życiu publicznym i polityce. Kiedy dziś narzekamy na niedojrzałe, aintelektualne nawiązywanie do tradycji przedwojennej, czy to do Dmowskiego czy do Piłsudskiego, to wynika to właśnie z tego. Na początku wspomniał Pan, że środowisko „komandosów” było jedynie częścią pewnego ogólnopolskiego procesu.
W. G.: Jest pewien problem moralny, coś dwuznacznego, kiedy mówi się tylko o „komandosach” i o wydarzeniach, które miały miejsce w Warszawie. Znów, nie mówię tutaj o poglądach, ale o tym, że w tym niezwykłym geście miała udział dość duża część młodzieży akademickiej, ale także szkolnej i robotniczej – a my być może zapominamy o tych ludziach. Co miałoby znaczyć pamiętanie o nich – nie wiem. Może powinniśmy mówić nie tylko o sobie. Niezwykle ważnym aspektem Marca była kwestia antysemicka, o której dotychczas w ogóle nie rozmawialiśmy.
W. G.: Marcowa kampania antysemicka odwoływała się m.in. do tego, że wśród nas było dużo osób pochodzenia żydowskiego. Ta kampania była ważnym elementem procesu spełniania się komunizmu. On się już w bardzo drastyczny sposób spełnił, w Sowietach czy podczas terrorystycznych działań w latach .i . również w Polsce, ale teraz miał spełnić się w swojej istocie – władzy pełnej. Spełnić poprzez naruszenie ostatnich tabu, które miał, zwłaszcza w Polsce: tabu moralnego – że antysemityzm jest niezgodny z lewicowością, a socjalizm nie może być narodowy; tabu ideologicznego – że jest jakaś doktryna, marksizm, która oficjalnie obowiązuje. System miał dotychczas w Polsce trudności z otwartym zaatakowaniem Żydów – nie mógł więc do końca swobodnie manipulować w dziedzinie ludowych resentymentów. Miał również trudności z ignorowaniem własnych założeń ideologicznych – nie mógł do końca swobodnie manipulować w dziedzinie idei i rozwiązań społecznych. Brutalność akcji antysemickiej była wówczas szczególna, czego sobie wtedy nie uświadamiałem do końca. Te problemy są żywe i dzisiaj – proszę spojrzeć na dyskusję o Jedwabnem czy o ostatniej książce Grossa, a to było lat po wojnie, żyli jeszcze i byli czynni dawni szmalcowni-
cy. Urządzono manewry na najwrażliwszych elementach tkanki moralnej Polski, w celu zniszczenia jej do końca – po to, aby system władzy uzyskał pełnię operatywności. Chciałem zapytać o to, co się stało ze środowiskiem „komandosów”. Ze znanych mi relacji oraz tego, co Pan mówi, odnoszę wrażenie, że było ono wobec siebie lojalne, miało poczucie wspólnoty – do czasu zmiany ustroju. Czy wtedy znaczenie zaczęły mieć różnice ideowe, a może istotniejszy był sposób uczestnictwa w transformacji, w której część marcowych kontestatorów odegrała bardzo istotną rolę?
W. G.: Nadawanie istotnego znaczenia podziałowi na odgrywających ważną rolę i pozostających w cieniu, uznałbym za mistyfikację, natomiast rzeczywiście w momencie przełomu różnice polityczne unaoczniły się i w środowisku się liczą. Przemiany, których byliśmy świadkami i którym ton nadawała część środowiska opozycyjnego wyrosłego poprzez KOR z opozycji uniwersyteckiej i KIK-u, miały charakter liberalny w kategoriach ekonomicznych i społecznych. Przyznam, że byłem i jestem zwolennikiem tego rodzaju przekształceń jako kierunku – inna sprawa to sposób, w jaki zostało to zrobione. Równocześnie jednak mieliśmy do czynienia z wyraźnym votum separatum wobec tej linii przekształceń, w postaci propozycji lub przestróg lewicowych, mam tu na myśli środowiska lewicowe (odrodzony PPS, Unia Pracy) z Karolem Modzelewskim, Ryszardem Bugajem, Janem Józefem Lipskim. Z różnych powodów opcja lewicowa dawnej opozycji nie tylko nie doszła do głosu jako wyrazisty czynnik zmiany, ale nawet jako silna opozycja. Stawiane są zarzuty, że mamy tu cechy zmowy i zdrady. To znaczy, że liderzy nurtu liberalnego, mając w rękach władzę i „Gazetę Wyborczą”, choćby dla zasady nie doprowadzili do dyskusji nad tymi dwoma opcjami i patronowali przekształceniom przez zaskoczenie. Moim zdaniem, mieliśmy do czynienia z liberalnym tonem przemian, który autentycznie przenikał liderów zmiany, ale i został przyjęty szerzej czy to jako własny, czy też, a to już gorzej, jako nieuchronny w środowisku dostatecznie szerokim, żeby zmiany takie przeprowadzić w stopniu obserwowanym obecnie. Wiemy również, że ten charakter zmiany przyjmowany był również stosunkowo szeroko jako zło, na które nie ma rady. Zarzut, jaki stawiałbym i jaki się stawia czy to liderom zmiany liberalnej, to okoliczność, że zmianie tej towarzyszył brak zaufania. Właśnie dlatego miała cechy zaskoczenia. Ale też sposób jej przeprowadzenia przyczynił się do dalszego zmniejszenia się poziomu społecznego zaufania. Moim zdaniem osią kontrowersji nie był dylemat: rynek czy socjalizm lub zmiana czy brak zmiany, ale czy zmiana prowadzona jest w trybie manipulacyjnym, czy negocjacyjnym. Czy produktem zmiany jest wzrost zaufania społecznego, czy jego redukcja, czy powstaje infrastruktura instytucjonalna zdolna do prowadzenia kolejnych zmian. Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, stycznia r.
55
Chwila oddechu
Sporty
patriotyczne i globalne – z prof. Wojciechem Lipońskim
FOT. B. ROGALEWICZ
rozmawia Wioleta Bernacka
Jakie czynniki decydują o tym, że niektóre sporty tradycyjne są dalej uprawiane, a nawet dokonują ekspansji (np. zostają włączone do programu olimpiad)?
Wojciech Lipoński: Jako pierwsza narzuca się kwestia tego, w jakich warunkach dana dyscyplina może być uprawiana. Sporty piłkarskie – wszędzie, ale uprawianie sportów zimowych w Afryce trudno sobie wyobrazić. Drugi ważny czynnik, to uniwersalność danego sportu, czyli to, jak apeluje on do każdej wyobraźni i poszczególnych sposobów pojmowania świata. Przykładowo, są narody, do których nie przemawiają azjatyckie sporty walki, które nie lubią i nie umieją ich uprawiać lub jest im to zabronione, np. przez system autorytarny. Trzeci czynnik, to wola społeczeństwa, aby dany sport upowszechnić. Taekwon-do, narodowy sport Korei, przyjął się w świecie nie dlatego, że „samorzutnie” się spopularyzował. Stało się tak, ponieważ Koreańczycy włożyli w to mnóstwo energii, przez ponad lat drukowali podręczniki w różnych językach, kręcili filmy, kształcili trenerów w językach obcych i wysyłali ich w świat, co było subsydiowane w ramach propagandy politycznej tego kraju, który chciał dać coś światu. W końcu doprowadzili do tego, że mało kiedyś znany koreański sport znalazł się w programie olimpijskim. Czasem zwykły przypadek, np. migawka medialna, decyduje, że ktoś zainteresuje się danym sportem. Szwedzkie kubb, prosty, powiedziałbym nawet prymitywny rodzaj kręgli, nagle stał się tak popularny, że nawet w Australii powstał związek uprawiających tę dyscyplinę. Inny przykład to chodzenie z kijkami narciarskimi bez śniegu i bez nart (nordic walking), również dość prymitywy sport, ale telewizja pokazała go jako coś nowego i jako nowość się przyjmuje. Każdy sport znajdował się kiedyś w stadium początkowym, był znany tylko w obrębie jednego kraju czy wręcz
56
jednej wsi. Niektóre powstały w oparciu o obserwacje ludowe, inne – „na zamówienie”, jak koszykówka czy siatkówka, które stworzono w college’u w Springfield w Stanach Zjednoczonych. Dyrektor wezwał młodego nauczyciela, Jamesa Naismitha, i powiedział: „proszę wymyślić zajęcie sportowe dla studentów, ma spełniać takie a takie warunki, a jak pan to rozwiąże, jak duża będzie piłka, boisko, ilu graczy – to jest wszystko pana sprawa”. To są sporty powstałe w duchu filozofii tzw. muskularnego chrześcijaństwa (muscular Christianity), wychodzącego z założenia, że przez sport można trafić do każdej „działki” osobowości ludzkiej. Zasada fair play może pomóc kształtować etykę, sporty drużynowe – umiejętność współdziałania, wysiłek podczas treningów – silną wolę itd. A jakie czynniki decydują, że tradycyjne sporty są wypierane przez te „globalne”?
W. L.: To pochodna tych samych czynników, o których mówiłem, jak to, że niektóre dyscypliny mają w sobie więcej pierwiastka uniwersalnego. To jednak nie wszystko. Są sporty, o które dba międzynarodowy związek sportowy, żeby się rozwijały, nie jest natomiast zainteresowany podtrzymywaniem lokalnych ich odmian. Przykładem może być amerykańska koszykówka. „Grę w kosza” znały różne kultury, w Europie jeszcze w XIX w. powstały gry bardzo podobne, jak niemiecki czy holenderski korbball. Rozmaitych gier, gdzie piłkę wrzuca się do kosza według różnych zasad, jest na świecie, moim zdaniem, odmian (np. horseball, rozgrywany na koniach). Pozostają w cieniu, ponieważ amerykańską wersją koszykówki zajmuje się bogatszy związek, jest ona bardziej atrakcyjna medialnie, co zapewnia tamtejsza liga i telewizja, które swoją siłą niejako narzucają światu pewną wizję. Polska dziewczyna nie będzie grała w nieznany u nas netball, kiedy codziennie widzi w telewizji amerykańską koszykówkę. Na tym właśnie polega globalizacja wielkich sportów międzynarodowych. One kiedyś były tak samo mało znane jak każde inne, jednak ekonomia i media powodują, że rozwijają się, a biedny sport regionalny, mniej znany, nie ma szans. Stąd pojawił się ruch obrony sportów tradycyjnych pod auspicjami UNESCO, w którym biorę udział.
Jak duży jest wkład Polski we współcześnie uprawiane dyscypliny sportowe?
W. L.: Jeśli chodzi o udział Polski w kategoriach międzynarodowych, to jest on żaden. Chłopi norwescy skakali z usypanej skoczni na zboczu góry i cały „sportowy geniusz”, tkwiący w narodzie norweskim, spowodował, że dzisiaj jest to sport olimpijski i skaczą przedstawiciele wszystkich krajów, które mają zimę. Szkoccy chłopi grali kamieniami suwanymi po lodzie, a dziś tzw. curling jest sportem olimpijskim. Angielska piłka nożna, niemiecka piłka ręczna czy cała plejada odmian kręgli w różnych krajach – to wszystko były zabawy regionalne, a teraz są znane na całym świecie i przysparzają poszczególnym narodom swoistej renomy. Nas, Polaków, w tym gronie nie ma. Kiedy pojawiła się kolej, radio i telewizja, a wraz z nimi szansa wyjścia w świat, nie umieliśmy jej wykorzystać, choć mieliśmy kiedyś piękne staropolskie gry i sporty! Jako naród nie potrafiliśmy się zdobyć na to, żeby któryś z nich przyjął się w świecie. Około połowy XIX w. Polacy stanęli przed pytaniem, co zrobić ze swoimi grami ludowymi. Aby któraś z nich zyskała status sportu międzynarodowego, trzeba było dopracować sprzęt, zuniwersalizować przepisy różnych regionalnych odmian tej samej gry, w końcu napisać jakiś podręcznik itp., co wymaga pewnego wysiłku, choć nie gwarantuje sukcesu. Polscy działacze sportowi – „Sokoła”, towarzystw sportowych warszawskich, krakowskich i poznańskich – poszli po najmniejszej linii oporu. Po co przerabiać polskiego rochwista, czoromaja czy grele, jeśli mamy do dyspozycji szwedzką gimnastykę, angielską piłkę nożną, francuską szermierkę, niemiecką piłkę ręczną – szczypiorniaka, po co robić coś swojego, skoro wokół w świecie wszystko jest gotowe? W ten sposób zaprzepaszczono szansę na wyjście w świat z polskim dziedzictwem. Dzisiaj, gdy w Polsce jest coś nie tak, nie tylko w sporcie, to pocieszamy się, że przynajmniej Albania jest wciąż za nami. Tymczasem ona ma co cztery lata igrzyska sportów narodowych, a my jesteśmy w światowym ogonie,
Prof. Wojciech Lipoński (ur. 1942) – anglista, historyk i popularyzator sportu. Profesor Uniwersytetu im. A. Mickiewicza i Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu, wykładał na uczelniach zagranicznych, m.in. w USA i Korei Płd. oraz na Międzynarodowej Akademii Olimpijskiej. Był ekspertem przy Komitecie Organizacyjnym Igrzysk Olimpijskich w Seulu. W przeszłości z dużymi sukcesami uprawiał lekkoatletykę, m.in. dwukrotnie był rekordzistą Polski w sztafecie 4 x 400 m, w tej samej konkurencji zajął drugie miejsce w Pucharze Europy (1965). Autor wielu książek, m.in. „Sport-literatura-sztuka”, „Polska a Brytania”, „Humanistyczna encyklopedia sportu”, „Dzieje sportu polskiego”, „Olimpizm dla każdego. Popularny zarys wiedzy o historii, organizacji i filozofii ruchu olimpijskiego”, „Encyklopedia sportów świata” (przetłumaczona na wiele języków), „Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich”, „Dzieje kultury brytyjskiej”, „Rochwist i palant – studium etnologiczne dawnych polskich sportów i gier ruchowych”.
jeśli chodzi o kreowanie własnego sportu. Coś znaczymy w muzyce, malarstwie, literaturze czy nauce, mamy kilku noblistów, tymczasem z niewielkimi wyjątkami polski sport okazał się dziedziną nietwórczych ludzi. Nie ma wyjątków od tej reguły?
W. L.: Są, na przykład Waldemar Robakowski, który jeszcze przed II wojną światową z obserwacji gry rybackiej – rybacy naprawiali sieci nad jeziorem i dla zabawy rzucali bojami przez dziurawe sieci – zrobił piękną grę, pierścieniówkę. To może być pierwszy polski sport znany w świecie i już trochę jest. Pokazywałem go na międzynarodowych imprezach, na światowym kongresie TAFISA – Sportu dla Wszystkich, gdzie mieliśmy tylko godzinę, a widzowie szturmujący boisko tak się tym rozbawili, że grali pięć... Na AWF w Poznaniu zrekonstruowaliśmy gier, choć kładziemy nacisk na pierścieniówkę. Było wiele problemów, np. ze sprzętem, jak siatka z trzema dziurami, ale dzięki wytwórni NETEX państwa Podszusów z Węgrowa otrzymaliśmy pierwsze siatki za darmo i teraz za minimalną zapłatą wykonują je oni każdemu zainteresowanemu. Pierścieniówka jest bardzo atrakcyjną grą, atrakcyjniejszą niż siatkówka, bo siatkówka to łupanie piłki na boisko przeciwnika, tak aby nie odebrał, w sumie dość prymitywna gra. A w pierścieniówce trzeba piłkę przebić przez jeden z okrągłych otworów w podobnej na pozór siatce – to trochę trudniejsze, ale i ciekawsze. Czy państwo polskie wspiera takie działania?
W. L.: Ministerstwo popiera nasze działania i naprawdę pomaga. Problem natomiast w tym, że przez ostatnie lat było sześciu ministrów sportu. Co z którymś coś ustaliłem, to już był inny i musiałem rzecz „nawijać” od nowa. Teraz będę się starał dotrzeć do nowego szefa resortu i przekonać go, że Polska zasługuje nie tylko na Stadion Narodowy. Boję się, że piłkarskie Mistrzostwa Europy tak wydrenują finanse polskiego sportu, że na sporty tradycyjne, które chcę rozruszać, nie starczy. Piłka nożna to opętańczy sport, którego nie cierpię, gdyż globalizuje kulturę, a powstające wokół niej negatywne zjawiska, np. chuligaństwo stadionowe, przenoszą się na inne sporty. Jak duża część polskich sportów tradycyjnych przetrwała do dnia dzisiejszego i w jak autentycznej formie?
W. L.: Sport o nazwie rochwist – forma wyścigu konnego lub pieszego na wzgórzu, najdłużej utrzymał się w Laskowicach pod Wrocławiem. To najstarszy opisany sport w Polsce, który występuje już w kronikach Kadłubka i Długosza, znajdziemy go u Kolberga i w słowniku Łukasza Gołębiowskiego „Gry i zabawy różnych stanów” z r. Gdy skończyła się II wojna światowa, Polaków tam mieszkających uznano za Niemców i wyrzucono. Kiedy pojechałem do Laskowic kilka lat temu, nikt tam nie słyszał o rochwiście. Ta miejscowość może być symbolem tego, jak dbaliśmy o naszą tradycję...
57
Chwila oddechu Na szczęście polskie sporty tradycyjne przetrwały tu i ówdzie, np. na Podhalu mamy wyścigi kumoterek. Ludowe sporty można wciąż spotkać głównie w pojedynczych wsiach, a ich tradycja często sięga średniowiecza. W Bukowcu Górnym jest bieg z kołatkami, w Grabowie k. Łęczycy – palant, gra odzwierciedlająca podział na niebo i piekło, zresztą większość sportów ludowych ma konotacje religijne. W Grabowie od kilkuset lat w palanta gra się w specjalnie obchodzony trzeci dzień Świąt Wielkanocnych, co szanowały nawet władze PRL. Uroczystość ma charakter celebry religijnej, odprawiana jest specjalna msza z kazaniem na temat palanta. Swego czasu palant był jedyną polską grą, która miała ligę. Niestety, w r. Polski Związek Palanta Sportowego zaczął rozpowszechniać grę w baseball i soball, tj. bardzo podobną grę, różniącą się liczbą baz, zasadami punktacji itp. Co to za kraj, jaki to patriotyzm organizacji sportowej, skoro ruguje się polską grę i na jej miejsce świadomie wprowadza amerykańską? To jest patriotyzm, którym my się tak chwalimy? Niektórzy tłumaczą zanik polskich sportów także zaborami czy okresem PRL.
W. L.: Pod zaborami było i jest wiele europejskich narodów, jak np. Baskowie, Walijczycy czy Szkoci. Im to wcale nie przeszkodziło. Odwrotnie – oni chcieli poprzez sport pokazać, że są silni biologicznie, niezależni od zaborcy. W Irlandii, która była pod zaborem mniej więcej tyle lat, co Polska, w największej organizacji sportowej, Gaelic Athletic Association, aż do r. panował zakaz uprawiania angielskich sportów. Baskowie rozwinęli w niewoli kilka sportów o zasięgu międzynarodowym, jak pelota, która w Ameryce Południowej konkuruje z piłką nożną, a w niektórych krajach, np. na Kubie, z nią wygrywa. Inne narody ucisk zdopingował do tego, żeby podtrzymać biologiczną prężność i pokazać swoją oryginalność, natomiast Polacy właściwie tylko w sporcie odrzucili własną tradycję i wprowadzili obcą. Co więcej, miały w tym swój udział, istniejące do dzisiaj, Ludowe Zespoły Sportowe. Można by rzec, że były raczej antyludowe, bo ze względu na samą nazwę powinny się szczególnie interesować tradycyjnymi sportami wiejskimi, a więc ludowymi, a one wykorzeniły je ze wsi, wprowadzając tam sporty miejskie, jak kolarstwo czy piłka nożna. Jak silny jest światowy ruch na rzecz ocalenia sportów tradycyjnych?
W. L.: UNESCO uchwaliło Kartę Sportów Tradycyjnych, która zaleca poszczególnym rządom opiekę nad nimi. Ruch sportów tradycyjnych jest, rzecz jasna, nieporównanie słabszy niż wielkich sportów międzynarodowych, ale rośnie w siłę. Mam zresztą w związku z tym także i pewne obawy – że niektóre tradycyjne sporty staną się kosmopolityczne i zatracą swoją tożsamość. Dobrze jednak, że taki ruch istnieje. W Polsce jego ośrodkiem jest AWF w Poznaniu, pomaga ministerstwo, od czasu do czasu Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej. Powoli coś się rusza, wychodzi z powijaków zwłaszcza pierścieniówka – co roku jest międzynarodowy
58
turniej w Poznaniu, rozgrywany między uczestnikami Festiwalu Folklorystycznego – Tańca i Kultury Ludowej, który organizuje właśnie AWF. Którą dyscyplinę można uznać za narodowy sport Polaków? Czy taką rolę może pełnić dyscyplina wywodząca się z innego kraju, a jeśli tak – jakie ma to konsekwencje dla tożsamości i dziedzictwa kulturowego narodu?
W. L.: Czasem się mówi, że sportem narodowym Polaków jest piłka nożna czy jeździectwo, ale to jest prymitywne uproszczenie. Sport narodowy to taki, który powstał w obrębie danego narodu i moim zdaniem nie wolno tak nazywać czegoś, co wymyślili inni, bo co to za narodowa zasługa w samym uprawianiu? Weźmy jeździectwo. Mamy tradycje polskiej jazdy – husarię, ułanów – ale np. Anglicy ze swojej tradycji jeździeckiej zbudowali formułę jeździectwa angielskiego, do którego dużo wprowadzili Hiszpanie i Włosi, jest też francuska szkoła jazdy. A polskiej – nie ma. Nawet z własnej, bogatej tradycji jeździeckiej nie umieliśmy stworzyć własnego sportu! Był nim rochwist, a także tzw. wyścigi włościańskie, które malował jeszcze January Suchodolski w połowie XIX w. – gdzie to wszystko jest? Obecnie stosowane u nas stroje, nazewnictwo itp. pochodzą z Anglii. Szermierka – też rzekomo wielkie tradycje, ale konkurencja szermiercza, która nazywa się szabla, oparta jest na tradycjach szabli węgierskich, a nie polskich. To się przejawia w różnych rzeczach: w nazewnictwie i terminologii fachowej, wziętej z danego języka, w sposobie organizacji, w zasadach, które się wywodzą z danego kraju, w sprzęcie zaczerpniętym z jego tradycji itd. Wpływ sportów w poszczególnych krajach widać najlepiej w języku: futbol, golkiper – wiadomo, z jakiego kraju to przyszło. Nie ma w międzynarodowym obiegu polskiej terminologii, bo nie ma żadnego polskiego sportu. Sport jest zatem jednym ze wskaźników rozwoju kulturowego?
W. L.: Na ogół postrzega się jego rolę z tradycyjnych punktów widzenia, np. mówi się o podtrzymaniu zdrowotności i sprawności potrzebnych w wojsku i pracy itd. To są jednak czynności służebne, sport spełnia tu rolę narzędzia. Forsuję pogląd, że sport jest pewną działalnością kulturalną człowieka samą w sobie, gdy on odnajduje siebie, sprawdza swoje ciało, siłę, wolę. Odgrywa też dużą rolę w innych dziedzinach kultury, np. gdy na jego temat powstaje literatura czy malarstwo. Najbardziej popularny zbiorek poezji polskiej za granicą to tomik poezji sportowej Kazimierza Wierzyńskiego pt. „Laur olimpijski”, który otrzymał złoty medal na olimpiadzie w Amsterdamie w r. To był nb. pierwszy polski złoty medal w ogóle – taka była wówczas idea, że konkurencje artystyczne były traktowane tak samo, jak czysto „mięśniowe”. To jest też dowód, że sport to nie tylko wyścigi na stadionie, lecz cała sfera kultury, w której sława Polski trwa trochę dłużej niż świadomość, że jakiś bokser wygrał walkę w Tokio. Dziękuję za rozmowę.
Poznań, stycznia r.
Był tu
Liczyrzepa...
Lech L. Przychodzki Kotlina Jeleniogórska, stanowiąca zachodnią część Sudetów, liczy ok. km. Od północy granicę jej wytyczają Góry Kaczawskie, od wschodu przepiękne Rudawy Janowickie, od południa Karkonosze, od zachodu zaś odradzające się po niedawnej klęsce ekologicznej – Góry Izerskie. Mitycznym panem tych ziem był Liczyrzepa (in. Rzepiór), z niem. Rübezahl. Czesi, wśród których podanie o Rzepiórze się narodziło, zwali go Krkonoš. Zalewał on sztolnie, porywał ludzi, straszył wędrowców. Panował nad Sudetami i górskimi kotlinami, póki nie zmienił się typ ludzkich wyobrażeń. W niemieckim Görlitz poświęcono mu placówkę muzealną (www.ruebezahl-museum.ch). Stolicę regionu założył, przygotowując się do najazdu na Czechy, Bolesław Krzywousty. Było to w roku . Jelenia Góra zaistniała na szlaku kupieckim do Czech i Niemiec, prosperity przeżyła w wieku XIV, za panowania książąt świdnicko-jaworskich. Potem jako wiano Anny Piastówny dostała się południowym sąsiadom. Z końcem wieku XV miasto „wyszło” poza swe mury obronne. Zniszczone podczas wojny -letniej (w r. pożar strawił właściwie całość zabudowy), rozkwitło ponownie dzięki tkactwu dopiero po roku , gdy znalazło się w granicach Królestwa Prus. Przed II wojną najbardziej znana postać Jeleniej Góry (Hirschberg i. Rsgb.) to pilotka – Hanna Reitsch. Od maja r. gród pozostaje znów w granicach Polski. W chwili wejścia do miasta Armii Czerwonej – liczył on ok. tys. mieszkańców. W latach powojennych – nim wyruszył za Wielką Wodę – spędził tu młodość wybitny pisarz, Jerzy Kosiński. Dzisiejsza Jelenia Góra kojarzy się głównie z Festiwalem Teatrów Ulicznych, polską szkołą fotografii elementarnej, pięknymi podcieniami Rynku (zwanego Placem Ratuszowym) i powodzią roku . Do tego niewykorzystana szansa „wojewódzkości”, kryzys w ruchu turystycznym, który złote lata przeżył w latach . wieku XX oraz stała lewicowość elektoratu, choć starzy towarzysze i ich dzieci są teraz wzorowymi „liberałami”.
2.Na scenę wkracza aktor Rodzice Grzegorza Jędrasiewicza przybyli do miasta nad Bobrem z okolic Bełchatowa. Grześ urodził się w roku , reprezentując pierwsze polskie pokolenie regionu po kilkuset latach naszej narodowej nieobecności w Karkonoszach.
GRZEGORZ JĘDRASIEWICZ W BWA JELENIA GÓRA. FOT. LECH „LELE” PRZYCHODZKI
1.Scena
– „Zawsze chciałem mieć coś wspólnego z dziełami artystycznymi albo – duchownymi! Od czasów szkoły średniej najbliższym mi medium twórczym był prawdziwy, klasyczny teatr. I czekałem na powołanie. Nie przyszło”. Od czwartego roku życia do początku lat . tańczył w Zespole Pieśni i Tańca „Jelenia Góra”, związanym z Miejskim Domem Kultury. Zespół składał się z osób dorosłych. Dzieci było dwoje – Grzegorz i jego koleżanka – stanowiły więc swego rodzaju rodzynki w cieście. – „Bywało, iż tańczyliśmy na imprezie pierwszomajowej. Guzik mnie obchodziło, jaki nade mną sztandar, cieszyłem się, że otwieram pochód”. W MDK Jędrasiewicz należał również do chóru – ze wszystkich form muzycznych do dziś najbardziej przeżywa śpiew chóralny, zwłaszcza cerkiewny. Maturę zdobył w Cieplicach (od lat część Jeleniej Góry). Jest bowiem absolwentem Zespołu Szkół Rzemiosł Artystycznych, o specjalności „tkacz maszynowo-ręczny”. – „Po maturze marzyłem o »Śląsku« lub »Mazowszu«. Osiem dni przed egzaminem do »Mazowsza« złamałem nogę. A tak chciałem spotkać się z Mirą Zimińską-Sygietyńską...”. Zamiast w „Mazowszu”, po powrocie do zdrowia znalazł się w Studium Wychowania Przedszkolnego, jako jedyny chłopak na roku. Zawód nauczyciela przedszkola jednak zdobył. Próbował też szczęścia w Teatrze Animacji – podczas rekrutacji dotarł aż do... sekretariatu. Zobaczył bowiem po drodze próbę na scenie i stchórzył. W środowisku ludzi teatru Jędrasiewicz tkwi jednak po uszy. I nie jest mu z tym chyba najgorzej.
59
Chwila oddechu W międzyczasie myślał o klasztorze – praktyki religijne były i są mu bliskie. – „Nigdy nie zarzekałem się, iż nie zostanę księdzem, teraz też, ale w tym wieku?” – śmieje się Grzesiek, podczas gdy o piętro wyżej zaczyna się mniej oficjalna część jubileuszu Jurka Jakubów. Jędrasiewicz już tam miał swoje pięć minut, teraz rozmawiamy. – „W większości jeleniogórskich spotkań katolickich uczestniczyłem sam – mnóstwo ludzi starych, a ja jeden – młody. Dopiero podczas zjazdów w Częstochowie zobaczyłem, że nie jestem żadnym wyjątkiem”.
3.Aktor gra Szwejka Jędrasiewicz został już „panem przedszkolankiem”, gdy przypomniała sobie o nim Wojskowa Komenda Uzupełnień. Znaleziono mu miejsce odpowiednio dalekie od domu – wylądował w lotniczej szkółce w Mrągowie, by potem służyć w Malborku (lata -). – „W linii prostej miałem do Jelonki km. Mogli dać mnie bliżej, ale praktykujący katolicy nie byli dobrze widziani w szeregach LWP”. Nie istniały powody, by Grzegorzowi wlepiać służbowe kary, ale jego postawa kłuła w oczy oficerów. – „Polityczny za każdym razem mnie pytał: Jędrasiewicz, czy wy musicie być tacy? Na to ja niezmiennie – A jacy mamy być?”. Raz tylko chciano go wrobić – ponieważ jako jedyny trzeźwy w świątecznym towarzystwie miał podobnie do kolegów czerwoną twarz (siedział akurat przy piecu) – oficer dyżurny zameldował „gdzie trzeba”, iż śpiewał zbyt głośno kolędy. Pierwszą przepustkę spędził w Olsztynie na święceniach kapłańskich syna znajomych. Święcił ówczesny biskup warmiński – Józef Glemp. W r. Karol Wojtyła został papieżem. – „Wiedziałem, że Jan Paweł II przyjedzie do Polski, ustawiłem mój urlop tak, by się z nim spotkać na trasie pielgrzymki. Zaczynałem drugi rok służby, zarezerwowałem sobie na ten cel dwa tygodnie wolnego od wojska. A tu telefon z naczalstwa: Jędrasiewicz, NA PEWNO nie pojedziecie na przyjazd papieża!”. maja r. Grzesiek dostał rozkaz urlopowy. Już ogłoszono, iż Jan Paweł II rozpocznie pielgrzymkę w Polsce czerwca. Wówczas Jędrasiewicz miał być z powrotem w jednostce. Przełożeni nie wiedzieli jednak tego, co ich Szwejk planuje – w całym kraju na trasie pielgrzymki trwały próby generalne przed wizytą Jana Pawła II. maja w Krakowie, potem w Jastrzębiej Górze czy Makowie Podhalańskim. – „Wykorzystałem państwo i wojsko – pojechałem do domu, do Jeleniej Góry, tylko trasą nieco okrężną!”. Gdy wrócił – nie wysyłano go na żadne służby. To upewniło Grzegorza, że coś jest nie tak, otrzymał rodzaj cichego aresztu domowego. – „Jakaś północ, pamiętam, a tu telefonuje dowódca pułku ( tysięcy ludzi pod nim!) i pyta wartownika, czy aby na pewno Jędrasiewicz jest już w łóżku... Wartownik zaraz przychodzi i pyta mnie: Co z tobą, Grzesiek, że dowódcę tak interesujesz?”. Nasz Szwejk był honorowym krwiodawcą. Za ml krwi należały mu się dni urlopu. Oddał ml, powinien dysponować czterema dniami wolnego. Teoretycznie nie wolno było Grzegorzowi tego urlopu nie przyznać. W wojsku tymczasem przed wizytą papieża wprowadzono godzinę „W”. czerwca Jędrasiewicz zameldował przełożonemu, że należy mu się urlop. – „Stary dostał białej go-
60
rączki: Jak papież odjedzie, owszem, dostaniecie wolne. Teraz nie”. Szefostwo postawiło na swoim – dni przyznano mu od czerwca. – „Na sam przyjazd Wojtyły ćwiczyliśmy wkładanie masek. Włóż, zdejmij... Ze razy. Byłem w tym dobry. Zrobiłem swoje i pobiegłem do telewizora. Zdążyłem – Ojciec Święty akurat schodził po schodach z samolotu!”. Ze względu na wykształcenie nauczycielskie, LWP musiało wypuścić Grześka jeszcze przed wakacjami. Tak stanowił jakiś przepis. Jednostkę pożegnał na św. Piotra i Pawła, czerwca roku. – „Pół godziny po opuszczeniu koszar byłem już na mszy”.
4.A jednak sztuka… Po wojsku czekała go zwykła praca. września r. zaczął wykonywać wyuczony zawód. – „W obecnym czasie to by się nie podobało – po kilku dniach wiedziałem, które dziecko nie ma ojca. Zabierałem też dzieciaki wszędzie. Kiedy tematem zajęć była praca kolejarzy, maszerowaliśmy na dworzec PKP, studiowaliśmy rozkłady jazdy, przyglądaliśmy się pracy pań w kasach i JECHALIŚMY pociągiem!”. Grzegorz do dziś cieszy się, iż mógł współuczestniczyć w rozwoju najmłodszych. grudnia r. poszedł, jak zwykle, do pracy. – „Przecież nie wypadało zostawić dzieci samych – ich rodzice mogli być internowani. W oknie mojej sali wisiała polska flaga – dyrektorka osobiście ją zerwała. No nic, ja z biało-czerwoną opaską robiłem swoje”. Z czasów początku stanu wojennego Jędrasiewicz pamięta jeszcze jedno zdarzenie. – „Wybrałem się z moimi malcami na sanki. W mieście mijaliśmy zmarzniętych żołnierzy, a dzieci pytały: Proszę pana, czy to wojsko to Niemcy?”. W roku trafił do SP nr w Jeleniej Górze, placówki o profilu muzycznym. Przyjęto go, ponieważ zgodził się śpiewać w chórze. Uczestniczył w połowie jednej próby – poziom muzyków go przeraził. Byli zbyt dobrzy. Dzieci, które uczył, śpiewały potem w chórze, jemu dano spokój. Ale w szkole pozostał. Domyślano się lub nie – był człowiekiem pierwszej „Solidarności”. Nikt go nie zadenuncjował, choć poglądów nie starał się ukrywać. Inni mieli mniej szczęścia. Przez dwa lata ostro pracował nad sobą – pomiędzy a rokiem ukończył nie tylko studium teatralne, ale też Studium Katechetyczne w Opolu. Już dzięki pracy z przedszkolakami zyskał szacunek poprzedniej dyrektorki miejscowego Biura Wystaw Artystycznych. W r. otrzymał tam etat jako instruktor ds. oświatowych. Jeszcze przez rok pozostał na połowie etatu w podstawówce, po czym związał się wyłącznie z BWA, poza sezonem /, gdy nauczał religii, w I semestrze za darmo, bo wówczas nikt jeszcze nie planował katechez w siatkach oświatowych płac. Przez długie lata Jędrasiewicz pracował z wszystkimi grupami wiekowymi – od maluchów do maturzystów. Ostatnio „podzielił się” licealistami z nową koleżanką; przydział czynności Grzegorza obejmuje już tylko przedszkolaków i uczniów szkół podstawowych. – „Wiesz, nie ma sztuki, która nie byłaby dla dzieci. One nie mają żadnych blokad, są najszczersze i autentyczne, bardziej od swoich opiekunów”.
Takie podejście – człowieka wciąż otwartego do jeszcze otwartej młodzieży – musi procentować. Byłoby przesadą stwierdzenie, iż Grześ jest bożyszczem swych wychowanków, ale termin „autorytet” jest tu zupełnie na miejscu. Szczerość i autentyczne zaangażowanie w rozwój podopiecznych przekładają się na ich stosunek do wspólnych zajęć, warsztatów, konkursów. Dziełem Jędrusiewicza są obozy plastyczne w Karpaczu, wypady w bliższy Jeleniej Górze teren, włóczęgi plastyczne po mieście. Edukacja nie jest przez BWA Jelenia Góra, od kilku lat będące na wikcie samorządu, traktowana po macoszemu. Pieniędzy nie ma zbyt wiele, ba, los podobnych placówek w ex-wojewódzkich miastach w ogóle jest niepewny. Nie starcza złotówek na wiele ambitnych pomysłów ekipy Biura – na razie jednak nie cierpi na przejściowym (miejmy nadzieję) stanie rzeczy pion edukacyjny. Nie wszystkie dzieci tracą wzrok przed monitorami komputerów, niektóre wciąż wolą rozwijać bardziej twórczą aktywność. Widać to na zdjęciach z archiwum jeleniogórskiej placówki: młodzież uczy się i jednocześnie nieźle bawi, malując – jak nasi prehistoryczni przodkowie – głazy nad Bobrem czy starając się zrozumieć i po swojemu zinterpretować wieloznaczne motta kolejnych zajęć. Do Grzegorza w stolicy Kotliny ludzie zwyczajnie przywykli. Jest barwnym elementem miasta, jego nieodłączną częścią. Bierze udział nie tylko w edukacji plastycznej dzieci, ale też w życiu duchowym czy zwykłej,
sąsiedzkiej pomocy. Bez niczyich próśb, bez oficjalnego wolontariatu, opiekuje się słabszymi od siebie. Jędrasiewicz wie – liberalizm rozrywa międzyludzkie relacje. Produkuje jednostki zdolne do konkurowania, ale nie do życia. Słabszym odbiera szanse i nadzieję. Proces taki trwa zarazem w mikro- i makroskali. Byłe siedziby województw: Legnica, Wałbrzych czy Jelenia Góra, coraz wyraźniej tracą resztki dawnych pozycji na rzecz Wrocławia. Tam napływają pieniądze, tam lokowane są inwestycje, tam wreszcie uciekają – także z Kotliny Jeleniogórskiej – ci, którzy nie znajdują u siebie pracy albo nie godzą się na prowincjonalną bylejakość. Złośliwy, mściwy Liczyrzepa powrócił w rodzinne strony. Może zresztą jedynie drzemał? Póki naiwni chcą powtarzać ekonomiczną baśń o samoregulującym się rynku – sztuka pozostanie jednym z rezerwatów tępionej (choćby niskimi płacami) myśli humanistycznej. O ile młodzież będzie do jej odbioru przygotowana – zwiększy swą elastyczność, otwartość na „innych”, łatwiej zrozumie siebie. Popularyzatorów twórczości nigdy dość. To niewdzięczna praca na pograniczu feerii barw i szarości zwykłych dni. Dobrze, iż Grzegorz wciąż chce wyzwalać w młodzieży sferę ducha – jedyne wędzidło, jakie utrzymać może Krkonoša z dala od serca śródgórskiej kotliny.
ech . rzychodzi
Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych
Paplo Maruda
11. Bieguny szczęścia Na pytanie, czy w dzisiejszej cywilizacji istnieją socjologiczne kategorie ludzi szczęśliwych, nasuwa się spontaniczna gromka odpowiedź: „Nie”. Resztki szczęśliwych dzikusów tępi się niemiłosiernie, a ci, co się jeszcze ostali, i tak cierpią z powodu braku puszki z coca-colą, która jest jedyną powszechnie rozpoznawaną nazwą na Ziemi. Mówimy oczywiście o dzikusach mających dostęp do wody i żywności, bo o reszcie szkoda nawet mówić. Sytuacja tak zwanej ludności cywilizowanej godna jest pożałowania z tysiąca powodów, których wymienienie zajęłoby z kilkadziesiąt stron. A jednak... a jednak miażdżącemu ściskowi szczęk naszego wspaniałego świata wymykają się dwie kategorie osób. Jedną są posiadacze pustych kieszeni – czyli tak nieprzytomnie bogaci, że nie noszą przy sobie ani żadnych kart, ani komórek, ani dokumentów, najwyżej chusteczkę w butonierce. Obsługują ich osobiści sekretarze, niewidoczni dla oka, zaś astronomiczni bogacze oddają się co najwyżej jakiemuś hobby oraz obgryzaniu owoców na prywatnych wyspach. Na brak wesołego towarzystwa nie narzekają, tyle że ich sekretarze muszą je dyskretnie nabyć drogą kupna.
Drugą kategorią osób, które skutecznie zbiegły przed cywilizacją są... obszczymurki, również wchłaniające owoce, tyle że krajowe i w płynie. Papierów osobistych i w ogóle żadnych nie posiadają, gdyż dawno je zgubili. Za to nie są samotni i przebywają w wesołym towarzystwie, całkowicie darmowym. Kieszenie też mają całkiem puste, bo nawet jak ktoś coś tam wrzuci, zaraz to coś zamienia się w płyn. Cała reszta przeogromnej ludności świata, pomijając osoby czasowo porwane, cierpi nieopisane męki związane z mętnymi, sprzecznymi lub ukrytymi przed nią przepisami urzędowymi, produkowanymi w zastraszającym tempie, z przeróżnymi PIN-kodami, z ogromną stratą czasu na kontakty z instytucjami, przeciąża swą pamięć mnóstwem terminów, a kieszenie kartami, notatkami, dokumentami i terminarzami (w wersji papierowej i elektronicznej), wścieka się na nonsensy i niesprawiedliwości, brak jej czasu na wesołe towarzystwo, w kółko naprawia coraz więcej rzekomo niezbędnych sprzętów, a nawet owoce smakują nie tak, zarówno w postaci stałej, jak i płynnej.
aplo arud
61
Chwila oddechu
Pierwszy
„Trzeci Teatr”na Pradze Serce warszawskiej Pragi. Labirynt uliczek o starej, przedwojennej zabudowie. Obok Dworzec Wileński, kilkaset metrów dalej słynny „Różyc”. Miejsce nazywane często Trójkątem Bermudzkim. Budynek z czerwonej cegły przy Inżynierskiej , podwórko dawnego magazynu mebli (potem firmy szkolącej psy), hala produkcyjna, rampa, boksy dla psów, schody przeciwpożarowe. Tak wygląda miejsce, które Stowarzyszenie Teatralne Remus obrało za siedzibę.
Wśród ludzi Założone jeszcze w r. przez Katarzynę Kazimierczuk, przez kilka lat wędrowało między Warszawą a zapomnianymi przez Boga i ludzi miejscami, takimi jak mazurskie popegeerowskie wsie. Remus korzystał z gościny w salach udostępnianych przez Centrum Sztuki Współczesnej, Teatr Węgajty, Odin Teatret, Teatr Akt, Teatr Akademia, Mazowieckie Centrum Kultury, czy też ze wsparcia władz lokalnych i miejscowych instytucji. Wszędzie tam starał się docierać do ludzi, którzy – z różnych powodów i w różny sposób – znaleźli się poza nawiasem społeczeństwa goniącego za sukcesem. Od r. Stowarzyszenie osiadło na stałe na warszawskiej Pradze. Remus (nie mylić z mitycznym założycielem Rzymu), bohater młodopolskiego, kaszubskiego eposu, wędrowny sprzedawca książek, żyjący we własnym, odrealnionym świecie, zaludnionym pogańskimi bóstwami, bohaterami czasów minionych, demonami i zaklętymi królewnami, niemal niemowa, starał się realizować swoją wizję przez bezpośrednie działanie. Ta sama zasada przyświeca dziś stowarzyszeniu, które uznało Remusa za patrona. Członkowie stowarzyszenia, realizując swoje pasje i umiejętności, starają się wnosić coś do społeczności, w której funkcjonują. Celem ich pracy jest animowanie kultury, która ma być czymś więcej niż tylko stwarzaniem okazji do spędzenia czasu w ciekawy sposób. Zgodnie z ich wizją, teatr służyć ma inicjowaniu niezależnych procesów kulturowych w społecznościach lokalnych.
Wyciągnięta dłoń Miejsce działania nie jest bez znaczenia i nie pozostaje bez wpływu na realizowany program artystyczny. Bowiem teatr – taki, jak rozumie go Remus – to nie tylko wystawianie sztuk, reżyserowanie spektakli i organizowanie ludziom wolnego czasu. Realizowanie prawdziwego teatru wymaga zaangażowania nie tylko ze strony aktora i reżysera, ale także widza, który wychodzi poza tradycyjną rolę i przestaje być jedynie biernym obserwatorem.
62
Ewa Cylwik Poprzez taki styl pracy Remus wpisuje się w wywodzący się z tradycji Grotowskiego nurt zwany „Trzecim Teatrem”. Autor tego terminu, Eugenio Barba, tak oto przedstawia filozofię Trzeciego Teatru: „W różnych krajach świata, zwłaszcza wśród młodego pokolenia, kontaktowi z teatrem zaczęto przypisywać zupełnie nowe znaczenie: nie jest to już potrzeba oglądania teatru, lecz potrzeba tworzenia teatru, tworzenia nowych relacji łączących widza i aktora. Teatr rodzi się jako ekspresja małych grup, przedstawiając potrzeby i konflikty będące często udziałem tylko nielicznych. Istnieją one jednak pośród nas i dają o sobie znać. Grupy te wcale nie pragną służyć wielkim hasłom, wielkim przesłaniom, wielkim debatom, lecz poszukują sposobów zetknięcia się jednostki z jednostką, odmiennego z odmiennym. Miejsce tradycyjnych treści teatru zajmują nie nowe treści, lecz nowe relacje, często trudne do odczytania. To, co się rodzi, to nie żaden »inny teatr«. To tylko nowe sytuacje zaczyna się nazywać teatrem”. Tak widziany teatr staje się narzędziem służącym nawiązaniu kontaktu z widzem, który przestaje być jedynie adresatem przedstawienia i staje się ważny nie mniej niż sam przekaz artystyczny. Środowisko społeczne i kulturowe, w którym teatr funkcjonuje, nabiera szczególnego znaczenia i wpływa w istotny sposób na kształt podejmowanych działań.
Nie dla snobów Członkowie grupy mówią: „Na Pradze znaleźliśmy się nieprzypadkowo, ponieważ wywodzimy się z takiego nurtu teatrów, które powstały z potrzeby reagowania na otaczającą rzeczywistość. Jesteśmy tutaj nie z powodu tzw. »praskiej egzotyki« czy ciekawych postindustrialnych plenerów, które przyciągają tu większość artystów, ale dokładnie z powodu tej praskiej rzeczywistości, w której jest i ubóstwo, i bezrobocie, i patologie społeczne. Zazwyczaj teatr i grupy artystyczne tworzone w takich miejscach przypominają coś w rodzaju wyspy czy warowni, gdzie odbywają się spotkania artystyczne dla środowiska, które zajmuje się jakąś alternatywną czy wysoką kulturą, z towarzyszącym temu dreszczykiem emocji, związanym z praskim »dziedzictwem kulturowym«”. Warszawska Praga od kilku lat zmienia bowiem swój charakter. Przybywa jej punktów, które zajmują coraz bardziej istotne miejsce na kulturalnej mapie stolicy. Jej przedwojenna architektura i poprzemysłowe obiekty przyciągają artystów, malarzy i performerów, którzy osiedlają się tu i przenoszą swoje pracownie. Jak grzyby po deszczu powstają nowe kluby, restauracje, galerie, puby. Prawobrzeżna część miasta staje się miejscem modnym, w którym „się bywa”.
Większość tej oferty kierowana jest jednak do odbiorców „z Warszawy”. Przyjeżdżają tu zwabieni praską „egzotyką” i jej „szemraną” atmosferą. Remus, jako jedna z niewielu nowych inicjatyw, bardzo wyraźnie nakierowuje natomiast swoje działania na stałych, dotychczasowych mieszkańców dzielnicy. – „My próbujemy nawiązać kontakt z otoczeniem i dlatego staramy się nie oddzielać naszej pracy od tych miejsc, które są naokoło teatru i od tych ludzi, którzy tutaj żyją. Nie chcielibyśmy, żeby była to relacja natury kolonizatorskiej” – tłumaczą swoją postawę członkowie zespołu.
Okazją do międzykulturowej wymiany stał się muzyczno-teatralny projekt „Jedno Echo”. Spektakl powstał w wyniku spotkania artystów prezentujących różne techniki wokalne i odrębne tradycje muzyczne, od afrykańskiej i perskiej, przez ukraińską, bułgarską, polską i litewską, aż po tuwiński śpiew gardłowy. Cykl koncertów odbywających się w postindustrialnej przestrzeni o niezwykłej akustyce, był ambitnym przedsięwzięciem, oferującym widzom głębsze przeżycia artystyczne.
Sztuka w mikroskali
Warsztaty capoeiry, brazylijskiej sztuki ni to walki, ni to tańca, bez trudu zdobywają zainteresowanie młodych mieszkańców Pragi. Żywa, latynoska muzyka porywa rytmem i wyzwala pozytywną energię. Nastolatki mają okazję przekonać się, że czas da się spędzać inaczej niż włócząc po ulicach i pijąc piwo w bramach. Uczą się pracy w grupie i poznają poczucie własnej wartości. Ci, którzy opanowali tajniki tej niełatwej sztuki, mogą dzielić się nią z innymi. Staje się to dla nich okazją, by poczuli, że mogą coś z siebie dać innym ludziom i nie zostaną odrzuceni. W ramach projektu Praga-Warmia grupa prażan wzięła udział w warsztatach capoeiry we wsi Węgajty, zorganizowanych wspólnie z tamtejszą grupą, a pokazy powarsztatowe obu zespołów zaprezentowano podczas festiwalu „Wioska teatralna”. Mieszkańcy Pragi to nie jedyna grupa, wśród której pracuje Remus. Ze swoim programem animacji kultury stowarzyszenie stara się docierać również do innych grup wykluczonych, które znalazły się poza nawiasem społecznej aktywności, takich jak np. osoby w podeszłym wieku, niepełnosprawni umysłowo czy uchodźcy. Do tej ostatniej grupy skierowany jest projekt „Bez twarzy”. Realizowany we współpracy z Polską Akcją Humanitarną w ośrodku dla uchodźców w Lininie, ma służyć aktywizacji mieszkających tam uchodźców z Czeczenii. Czekając miesiącami na decyzję o swoim dalszym losie, pogrążają się w apatii i marazmie. Okazją do przełamania tej bariery mają być warsztaty teatralne, podczas których uciekinierzy z Kaukazu pracują razem z członkami stowarzyszenia. Wspólnie przygotowują program artystyczny oparty na czeczeńskiej tradycji i kulturze – często jedynym, co wywieźli ze swojego kraju. Adresowany zarówno do dzieci, jak i dorosłych projekt opiera się na muzycznych, tanecznych i plastycznych warsztatach, podczas których uchodźcy nie tylko pracują nad programem artystycznym, ale przygotowują również stroje do pokazów tradycyjnego tańca.
Teatr i sztuka, wraz z szerokim spektrum różnorodnych działań, które zawierają się w tych pojęciach, stają się pomostem, drogą prowadzącą do miejscowej społeczności. – „Interesuje nas wchodzenie w społeczności, w których pracujemy i ważne są dla nas pytania związane z naszym stosunkiem do otaczającej rzeczywistości” – mówią twórcy. Teatr jest dla nich także narzędziem kształtowania otaczającej rzeczywistości. Czy jednak świat da się zmieniać poprzez sztukę? Remus nie stawia przed sobą tak szeroko pojętego celu. Zakłada działanie na lokalną skalę, a w tym co robi, koncentruje się na tym bliskim i namacalnym kawałku świata, w którym zdecydował się funkcjonować. Jego misja to próba zainteresowania ludzi z trudnych, często patologicznych środowisk, czynnym udziałem w kulturze. Adresatami jego oferty są najbliżsi sąsiedzi, mieszkańcy Pragi, przede wszystkim tutejsze dzieci i młodzież – a poprzez nie również ich rodzice. Nawiązaniu kontaktów i zadzierzgnięciu więzów służą prowadzone tu od kilku lat warsztaty kuglarskie i szczudlarskie oraz nauka capoeiry. Trudno oczekiwać, że młodzi mieszkańcy Pragi, którzy często nie chodzą nawet do szkoły, wybiorą się do teatru. Teatr musi przyjść do nich.
Wymiana darów Współpracując z pedagogami ulicznymi, członkowie stowarzyszenia wchodzą między ludzi, próbując pokazać młodym, że istnieje alternatywa wobec tego, co oferuje im ulica. Dzięki projektom „Kobierce” oraz „Ulica tysiąca i jednej baśni” ożywają latem praskie podwórka, gdzie pod okiem instruktorów dzieci uczą się chodzić na szczudłach, żonglować, biorą udział w warsztatach muzycznych, teatralnych i plastycznych. Praskie podwórka-studnie zamieniają się na kilka dni w barwne ogrody dzięki kobiercom układanym przez dzieci z kulek kolorowego papieru. Podwórkowe pokazy teatralne przyciągają również dorosłą widownię. Z okien wychylają się zaciekawieni mieszkańcy, a bywa, że niektórzy dołączają do zespołu. Na podwórku pojawia się na przykład rycerz w zaimprowizowanym kostiumie – hełm strażacki, płaszcz z czerwonej zasłony i miotła zamiast miecza, jeden z mężczyzn wynosi na podwórko akordeon, inny pojawia się w towarzystwie żywego sokoła. Według członków stowarzyszenia, teatr powinien opierać się na wymianie. To, co robią, określają często mianem teatru barterowego – każda ze stron biorących w nim udział powinna dać coś od siebie.
Poszukiwacze zagubionych dusz
Niezwykle ważne drobiazgi Chcąc zmienić świat, potrzeba czegoś więcej niż sztuka i teatr. Jednak dając jednostce szansę na wyrwanie się z bierności, otwierając drogę do samorealizacji i umożliwiając choćby drobną życiową przemianę, udaje się czasem zmienić jej mały, prywatny, codzienny świat. Z globalnego punktu widzenia, to pewno niewiele, ale dla każdego, komu udało się odnaleźć nadzieję – to bardzo dużo. Parafrazując słynną sentencję Talmudu: kto pomaga jednemu człowiekowi, pomaga całemu światu.
w ylwi
63
ronezj
Tadeusz Buraczewski
A ja to wszystko... kocham A ja to wszystko... kocham popadłem w taki mezalians, że z prawdą idę do łóżka chociaż jest dla mnie za stara. Na wielkiej szumnej naradzie był podział orderów – odznaczeń medale na ziemi, na stołach a ja to wszystko... posprzątam. I ja to wszystko kocham i ja to wszystko podziwiam gdy od ciężaru medali kręgosłup się musi wykrzywiać. Raz jeden głuchy i niemy niemuzykalny od dziecka dostał reflektor w oczy cud stał się – i zaczął śpiewać: a ja to wszystko wyśpiewam a ja to wszystko opowiem – pan niech odepnie ostrogi kiedy mi chodzi po głowie. Gdy grabarz na cmentarzu w moralność powątpiewał to panów przeniósł na prawo a panie zostały – po lewej. Ty teraz wszystko kochaj żyj – i nie czekaj starości jak widzisz – w przyszłym świecie niestety – nie będzie miłości... Bo ja to wszystko... kocham popadłem w taki mezalians, że z prawdą idę do łóżka chociaż jest dla mnie za stara.
Ballada o wazelinie Mądry Grek – fizyk Archimedes wyporu prawa wciąż dociekał – odkrył je w wannie się taplając... – krzyknął – Europa (nie – „Eureka”) Gdzie Eurośrodek spływa Wisłą, gdzie wazeliny gładkie morze, bliźni bliźniego tyle śliźnie – ile utraci na honorze. Medium to wręcz – uniwersalne, maź tak właściwa politykom – doda, wypełni, podrasuje... Cud-złud! I charakteru to... silikon! Kleista – Vaselinum album – praktykę czyni wprost z teorii – w ginekologii jest w użyciu, i często zmienia bieg Historii. Ponoć przydomku się doczekał (część historyków tak uważa) – za szach stolicą – Zygmuś III od Vaselinum – dostał – Waza Nie chciał wielmożom pójść na rękę (nie posmarujesz – nie ma sprawy) i uciekając przed zarazą – przeniósł stolicę do Warszawy. Czy kapitalizm czy komuna, stąd jej bogate źródła płyną... I panta rhei – Warszawki sprawka – kurs w niedorzecza – wazeliną.
RYS. PIOTR ŚWIDEREK, WWW.RYSUNKI.BARDZOFAJNY.NET
Niech płynie song o wazelinie Chopin-polackość tu nie razi, gdy do rodaka mówisz – „bracie” a w myśli dopieszczając – „wazi”... Sunie pointy węglowodór... Weszła. Czy wyjdzie? Z której strony? Wpłynęła weń – i wiesz, że dzień bez jej użycia – dzień stracony...
64
Z grubej rury
Nowa wizja
patriotyzmu
To, co mogłoby nas wszystkich zjednoczyć to nowy, radykalny patriotyzm. Olśnienie zawdzięczam ponadnarodowej korporacji odzieżowej Gap. Mijałem właśnie jej sklep firmowy, kiedy mój wzrok przykuł plakat umieszczony w witrynie. Ogromne litery głosiły: „JESIENNA WYPRZEDAŻ (Fall Sale). CENY W DÓŁ!”. Chwilę potrwało, zanim dotarło do mnie, że coś tutaj nie gra. Przecież nie jestem w USA, lecz w Anglii! U nas nie ma takiej pory roku jak fall – po ANGIELSKU jesień to autumn! Ogarnęła mnie bezsilna rozpacz na takie korporacyjne zawłaszczenie mojego języka, kultury, przestrzeni publicznej. Rozejrzałem się dookoła: nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek podzielał moje uczucia. Być może byłem jedyną osobą, która przejmowała się faktem, że Anglicy zupełnie dziś nie wiedzą, kim są. Ich kultura jest w odwrocie, historia – w dużej mierze zapomniana, olbrzymie połacie tutejszego krajobrazu są w zawrotnym tempie przekształcane w bezduszne nie-miejsca. Można o nich, czyli o nas, powiedzieć, że są zagubionym społeczeństwem. Ubieramy się jak Amerykanie, śpiewamy jak Amerykanie, kupujemy jak oni. Zamieniamy puby w sieciowe bary, wycinamy sady i likwidujemy gospodarstwa rolne, by przekształcić wsie w podmiejskie osiedla-sypialnie, a miasta otaczamy kordonem obwodnic i hipermarketów. Jeśli Anglia była, jak uważał George Orwell, „rodziną z czarnymi owcami pod kontrolą”, teraz bardziej przypomina rodzinę rozbitą. Anglicy stają się narodem bez tożsamości. Wyszydzana przez lewicę, dwuznacznie wykorzystywana przez prawicę, angielska kultura była przez lata czymś kłopotliwym; trupem w szafie, który od czasu do czasu ożywał i z ogoloną na łyso głową i w glanach straszył sąsiadów. Komu zależy na Anglii? Z politycznego punktu widzenia, wśród liberalnych elit nikt nie śmie nazywać tej miłości po imieniu. Na prawicy z kolei ta miłość, jeśli to rzeczywiście jest miłość, jest tak silna, jak zawsze. W ostatnich dziesięcioleciach na dobrą sprawę jedynymi, którzy wyrażali gotowość „stawania w obronie” Anglii, byli ci, na widok których większość czytelników niniejszego czasopisma przeszłaby na drugą stronę ulicy: wymachujący flagą zagorzali konserwatyści, dziadkowie, których listy ukazują się w dziale opinii czytelników „Daily Telegraph” oraz, czająca się gdzieś na mrocznych obrzeżach, rasistowska prawica, aż poczerwieniała ze strachu i wściekłości.
FOT. KAPTAIN KOBOLD
Paul Kingsnorth
Co jednak z resztą, ogromną częścią społeczeństwa, która ani nie jest specjalnie rozpolitykowana, ani nie przejawia skłonności do analiz kulturowych? To ci, którzy powiewają flagami z Krzyżem Św. Jerzego z okien swoich samochodów. To ci, dla których Anglia jest czymś realnie istniejącym, ale zalecono im, aby o tym nawet nie wspominali, z obawy, że mogłoby to obudzić w nich namiętności, których wszyscy wolelibyśmy uniknąć. Dla nich – dla nas – Anglia jest obecnie zakazanym słowem. W pozbawianiu Anglików ich kultury ogromną rolę odegrała lewica. Postmodernistyczna, liberalna, XXIwieczna wykładnia angielskości (Englishness) mówi, że nie ma ona znaczenia – i dobrze. W końcu Anglicy mają mroczną historię. Poza swoimi granicami – kolonializm. Na własnym podwórku – ciemiężenie Szkotów, Irlandczyków i Walijczyków. Każdy wybuch debaty na temat narodowej tożsamości może jedynie obudzić te upiory. Zgodnie z tą wizją, obecnie jesteśmy jedynie zbiorem ludzi zamieszkujących „multikulturową” wyspę na Morzu Północnym. Strach przed laniem wody na młyn rasistowskiej prawicy przywiódł Anglików – a przynajmniej ich inteligencję – do wyparcia się istnienia własnej kultury. Wiążą się z tym dwa niebezpieczne skutki. Po pierwsze, wspomniana skrajna prawica całkowicie zawłaszczyła angielskość i nadała jej biały kolor skóry, jeszcze bardziej utrudniając debatę na ten temat. Prawicowa ekstrema wykorzystuje brak wspomnianej debaty do wygrywania społecznych lęków przed tym, że „liberalne elity” i „biurokraci z Brukseli” knują, by już w ogóle nie musieć przejmować się głosem zwykłych obywateli. Strach i gniew, jaki budzi to w ludziach poszukujących własnej tożsamości, kierowany jest następnie na niewłaściwe cele – obecnie „na topie” są imigranci i uchodźcy.
65
FOT. TIM ELLIS
Drugim następstwem jest to, że zmasowany atak na resztki tego, co stanowi odrębne angielskie dziedzictwo, prowadzony zwłaszcza przez siły amerykańskiego kapitalizmu, nie jest w żaden sposób odpierany przez lewicę, która powinna być ich najbardziej zagorzałym obrońcą. Czymże jest Anglia? Legenda angielskiej muzyki folkowej, Martin Carthy, nieźle to ujął. „Anglicy nie wiedzą, kim są – mówi. – Porzucili swoją tożsamość i ukuli koncepcję »Brytanii«. Tower of London to Anglia, Buckingham Palace to Anglia, Yeomen of the Guard to Anglia... Ale tam nie ma kultury. Myślę, że to, co stanowi o odrębności Anglików od innych, to ich muzyka, taniec, literatura i malarstwo”. Jest coś w tym, co powiedział Carthy. Muzyka i wszelkie inne dziedziny szeroko rozumianej twórczości pomagają zdefiniować zbiorowości. Podobnie, style ubioru, rzemiosło, dziedzictwo kulinarne, język, krajobraz kulturowy. Wszystkie razem, wartości te tworzą rdzeń danej kultury. W przypadku istoty tego, co jest Anglią, najłatwiej chyba uchwycić ją w krajobrazie. Puby, sklepy, kluby, miejsca kultu, gospodarstwa rolne, ulice handlowe (high streets), wioski: miejsca, które wybudowali Anglicy, które musiały wyjść spod ich rąk – i które nie mogłyby powstać gdziekolwiek indziej. Takich miejsc jest jednak coraz mniej. Weźmy instytucję lokalnego pubu, którą można by uznać za kulturowy kamień węgielny. „Gdy utracicie swoje gospody, zatopcie wasze puste jestestwa, gdyż do końca stracicie Anglię” – oznajmił angielski poeta francuskiego pochodzenia, Hilaire Belloc w latach . ubiegłego wieku. Być może już czas odkręcać kurki, bo tradycyjne puby znikają bardzo szybko – każdego miesiąca! Połowa z pozostałych należy do wielkich sieci, z których wiele kontrolowanych jest przez międzynarodowe banki. Prawdziwych „browarów regionalnych” jest obecnie na Wyspach zaledwie .
66
Podobnie rzecz się ma z naszymi miastami i miasteczkami. Niemalże znikły lokalne sklepy, nie należące do żadnej sieci handlowej. Podobny los spotkał targowiska, będące przejawem lokalnej tożsamości. Lokalne ulice handlowe stały się ponadnarodowymi centrami handlowymi, przyczyniając się do powstawania tego, co New Economics Foundation (Fundacja Nowej Ekonomii) nazywa „miastami-klonami” (clone towns). Jej raport na temat owego zjawiska jedynie ujmuje w liczbach to, co wszyscy możemy ujrzeć wokół siebie: między a rokiem Wielka Brytania straciła co piąty z małych sklepików, placówek bankowych i pocztowych oraz pubów – łącznie ponad tys. detalicznych punktów sprzedaży. Ich miejsce zajęły wielkie sieci. Na wsi jest nie lepiej. Ponad tys. miejsc pracy w rolnictwie utraciliśmy tylko w poprzedniej dekadzie. Rodzinnie gospodarstwa zanikają. Zarówno łowiska, jak i niezależni rybacy, ostro dostali w (k)ość. Słynne niegdyś angielskie sady idą pod topór w pogoni za unijnymi dotacjami. Z tys. odmian naszych najbardziej sławnych z rodzimych owoców, jabłek, w supermarketach można bez trudu nabyć... dziewięć. W coraz szybszym tempie Anglia zamienia się w ogromny sklep wielobranżowy, leżący przy drodze do globalnego rynku, zaludnionego przez obywateli niczego. Cóż więc robić? Każdy z nas niech starannie przyjrzy się otoczeniu, postara się je poznać i zrozumieć, i zadać sobie pytanie, dlaczego ma ono dla nas znaczenie. Potrzebujemy nowej wizji angielskości: takiej, która zabierze nasz kraj z dala zarówno od szyderców z lewa, jak i od fanatyków z prawa. Powinniśmy być w stanie mówić o kulturze i miejscu – dwóch rzeczach, które przez swoją obecność bądź nieobecność określają egzystencję każdego człowieka na świecie – bez odwoływania się do koloru skóry.
Z grubej rury W ten sposób dochodzimy do apelu o nowy, pozytywny angielski nacjonalizm: antyrasistowski, patrzący w przyszłość, lecz zakorzeniony w przyszłości nacjonalizm, z którym każdy, kto uważa, że miejsce ma znaczenie, będzie w stanie się utożsamić. Pozwólcie zacząć definiować nową angielską kulturę opartą o miejsce, nie o kolor skóry – angielskość opartą na uznaniu, że wszyscy przynależymy do tego samego miejsca i musimy współuczestniczyć w tworzeniu tego, czym stają się Anglicy. W ramach tego, pozwólcie przyjąć tyleż kontrowersyjne, co niezbędne założenie, że miejsce stwarzającej problemy koncepcji multikulturalizmu jest na historycznym śmietniku. Kiedy nawet Trevor Phillips, szef Komisji na rzecz Równości Rasowej (Commission for Racial Equality, CRE), podejmuje to wezwanie, możemy śmiało stawać do debaty bez obawy, że zostaniemy przedstawieni jako rasiści. Pozwólcie nam wykuć angielskość opartą nie o kulturową, religijną czy rasową gettoizację, które są często niezamierzonym efektem dążenia do multikulturowej utopii, ale o wielorasowe społeczeństwo żyjące pod parasolem stworzonym przez nas wszystkich, od Anglosasów po Afro-Sasów, w którym zarówno folkowe piosenki Elizy Carthy, jak rap e Streets, stopy Wayne’a Rooneya i pięści Amira Khana reprezentują to, czym jesteśmy. Czy taka idea jest rasistowska, „ekskluzywistyczna” lub „wprowadzająca podziały”? Nie: jest czymś wręcz przeciwnym. Jest świadomie inkluzywną wizją kraju, który dobrze czuje się sam ze sobą, wita wszystkich przybyłych, ale wie też, z czym to się wiąże; jest świadomy zarówno tego, na co może pozwolić, jak i czego nie powinien tolerować. Kultura, która dobrze czuje się sama ze sobą, jest znacznie bardziej odporna na rasizm, strach przed „obcymi” i lęk przez własnym zanikiem. Zadowolona kultura osuszy bagno ksenofobii znacznie skuteczniej, niż byłyby to w stanie zrobić jakiekolwiek ustawy.
Pozwólcie nam zatem, nostalgiczni torysi, winni liberałowie, religijni ekstremiści, postmodernistyczni akademicy, przestać chcieć być kimś innym, gdzieś indziej, w jakichś innych czasach. Żyjmy tutaj, razem, i walczmy o to. Zbudujmy angielskość, która wyprowadzi precz za drzwi zarówno liberalny wstyd, jak i konserwatywną bigoterię. Zapewne niektórzy rzekną, że za późno na to wszystko, że dzisiejsza Anglia i Anglia przeszłości nigdy nie będą w stanie się spotkać. Nie będą mieli racji, jako że ciągłość i zmiana zawsze idą ręka w rękę. – „Co wspólnego może mieć Anglia roku z Anglią Anno Domini ? – pisał George Orwell podczas II wojny światowej w eseju „Lew i jednorożec: socjalizm i duch angielski”. – A co ty masz wspólnego z tym pięcioletnim dzieckiem, którego zdjęcie postawiła na kominku twoja matka? Nic, poza tym, że jesteś tą samą osobą”.
aul ingsnorth
tłum. Artur F. Owczare
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na łamach opiniotwórczego lewicowego tygodnika “New Statesman” z 15 listopada 2004 r. Przedruk za zgodą autora. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”. Więcej tekstów Paula Kingsnortha znaleźć można w Internecie: www.paulkingsnorth.net Teksty angielskich autorów poświęcone ich spojrzeniu na patriotyzm publikowaliśmy w „Obywatelu” nr 21, 35 i 36; część jest dostępna także w naszym internetowym archiwum. Przypisy tłumacza: 1. Non-places; określenie to wprowadził francuski antropolog Marc Augé w swojej książce „Non-places: wprowadzenie do antropologii nowoczesności” (1995). Niemiejsca to przestrzenie, najczęściej związane z komunikacją i konsumpcją, w których spędzamy wiele czasu, jednak nie przywiązujemy do nich specjalnych znaczeń (przykładem mogą być centra handlowe czy lotniska). Jako że na całym świecie są one podobne do siebie, bywają uważane za jeden z symboli globalizacji. 2. Gazeta, w której ukazał się tekst, jest lewicowym tygodnikiem. 3. Czerwony krzyż na białym polu, narodowa flaga Anglików. Stanowi jeden z elementów bardziej znanej, niebiesko-czerwono-białej flagi Wielkiej Brytanii, w skład której wchodzi jeszcze czerwony krzyż św. Patryka (patrona Irlandii) i biały św. Andrzeja (patrona Szkocji). Zob. też artykuły, w których symbol ten odgrywa centralną rolę, opublikowane w „Obywatelu” nr 21 i 36. 4. Królewska gwardia przyboczna (halabardnicy). 5. W oryginale użyto słowa the arts, mającego szersze znaczenie niż słowo art (sztu-
6.
7.
FOT. ALEX MCGIBBON
8.
9. 10. 11.
67
ka), przez które rozumie się najczęściej sztuki wizualne (film, malarstwo, fotografia), i obejmuje także np. sztukę kulinarną. Hilaire Belloc (1870-1953) – historyk, pisarz i poeta, współtwórca (wraz z G. K. Chestertonem) doktryny dystrybucjonizmu, odrzucającej niczym nieograniczony kapitalizm, z jego tendencją do powstawania monopoli, i nawołującej do upowszechniania drobnej, niezależnej własności w przemyśle, handlu i rolnictwie. W oryg. family brewers; są one zrzeszone w Independent Family Brewers of Britain i nadal reprezentują ok. 4,5 tys. pubów i produkują ok. 450 marek piwa. Czarnoskóry polityk Partii Pracy; po wielu latach wspierania idei multikulturalizmu stał się obecnie jednym z najbardziej prominentnych jej krytyków (m.in. zwraca uwagę, że niekoniecznie musi ona działać na korzyść mniejszości). Piłkarz klubu Manchester United. Czołowy brytyjski bokser o korzeniach pakistańskich. Często publicznie zachęca do integracji brytyjskich muzułmanów i reszty społeczeństwa. Cytat z Orwella podajemy w przekładzie Marcina Szustera za jedynym polskim tłumaczeniem tego tekstu, zamieszczonym w George Orwell, Jak mi się podoba. Eseje, felietony, listy, Fundacja Aletheia, Warszawa 2002.
Z Polski rodem
złowiek C
dialogu
Monika Kasprzak Gdzie tylko zamieszkał, skupiał wokół siebie przyjaciół. Całe jego życie było nieustannym dialogiem z ludźmi i całym światem. Wybitni uczeni, chłopi, żołnierze sowieccy – przychodzili do niego, by choć przez chwilę w towarzystwie tego dobrodusznego mężczyzny odpocząć, zaczerpnąć ciepła i nadziei. A jego nic tak bardzo nie zajmowało, jak poszukiwanie prawdy, która jednoczy wszystkich ludzi na świecie. Stanisław Vincenz żył i tworzył w jednym z najciekawszych momentów naszej historii. Wiek XX był czasem gwałtownego rozwoju techniki, zwłaszcza środków transportu i masowego przekazu. Świat stał się nagle mały, ludzie mogli prowadzić rozmowy czy interesy niezależnie od miejsca pobytu. Zdawać by się mogło, że oto nastały idealne warunki do porozumienia ludzkości ponad narodami. Tymczasem rozwój cywilizacyjny zamiast zbliżać – oddalał. Ludzie doświadczali coraz bardziej okrutnej samotności. XX wiek naznaczony był okrucieństwem dwóch wielkich wojen światowych i systemów totalitarnych. Jasną stroną minionego stulecia były natomiast działania zmierzające do zachowania i poszanowania praw człowieka oraz starania, by łagodzić spory lokalne, narodowe czy międzywyznaniowe na drodze dialogu. Wśród pionierów tego ruchu wymienić należy żydowskiego filozofa polskiego pochodzenia, twórcę filozofii dialogu – Martina Bubera, wybitnego rosyjskiego myśliciela, twórcę dialogizmu rosyjskiego – Michaiła Bachtina, a także polskiego pisarza, myśliciela, gorącego rzecznika budowania porozumienia przez dialog – wspomnianego Stanisława Vincenza.
*** Urodził się listopada r. w Słobodzie Runguskiej na Huculszczyźnie jako syn inżyniera-ziemianina. Po śmierci ojca, Stanisław odziedziczył niewielki majątek ziemski wraz z wysychającym już polem wiertniczym, wydobywającym naę. Obco brzmiące nazwisko pozostało śladem francuskich korzeni pradziada.
68
U podnóża Karpat Stanisław Vincenz przeżył lat. W dzieciństwie wiele czasu spędzał w Krzyworówni u dziadków ze strony matki. Tu zapoznał się z huculską gwarą i obyczajami. Jego nianią była Pałahna SlipenczukRybenczuk – Hucułka, którą z życzliwą wdzięcznością wspominał do końca życia. Tu też zbierał pierwsze materiały do swego największego dzieła – cyklu epickiego „Na wysokiej połoninie. Obrazy, dumy i gawędy z Wierchowiny Huculskiej”. Vincenz odebrał staranne wykształcenie. Najpierw w gimnazjum w Kołomyi, później w gimnazjum klasycznym w Stryju. Był uczniem niepokornym, ale z pasją poznawczą. Uczestniczył w spotkaniach kółka samokształceniowego, któremu przewodniczył Stefan Vrtel-Wierczyński, późniejszy wybitny naukowiec. Studia Vincenz rozpoczął na Uniwersytecie Lwowskim, kontynuował je w Wiedniu. Przez pewien czas nie mógł znaleźć swojego miejsca w świecie nauki. Interesowało go wszystko, zatem studiował prawo, biologię, sanskryt, psychologię i filozofię. Edukację uniwersytecką zakończył pracą doktorską na temat wpływu filozofii Hegla na Feuerbacha. Zebrał również materiały do rozprawy habilitacyjnej o Heglu, jednak wszystko zaginęło w zawierusze wojennej.
W czasie I wojny światowej brał udział w walkach pod Haliczem, a także w wyprawie kijowskiej Piłsudskiego. Pracował jako wykładowca w szkole wojskowej w Modlinie. Po wojnie przez krótki okres zajmował się polityką, szybko jednak zniechęcił się do tej formy działalności. Czas dwudziestolecia międzywojennego spędził z żoną i dziećmi w swoim majątku w Słobodzie Runguskiej. Po wybuchu II wojny światowej pisarz wraz z rodziną uciekł na Węgry, tam zaangażował się w pomoc Żydom, za co po wojnie przyznano mu tytuł „Sprawiedliwego wśród narodów świata”. Nie wrócił już nigdy do kraju. W latach - przebywał w Niemczech, później zamieszkał w południowo-wschodniej Francji, a od r. w Lozannie w Szwajcarii. Tam zmarł stycznia r. W każdym miejscu, w którym się znajdował, był zaangażowany w życie kulturalne danego kraju czy regionu.
*** Działalność literacką rozpoczął od przetłumaczenia „Trzech poematów” Walta Whitmana (). Później współpracował z miesięcznikiem „Droga”, którego przez dwa lata był redaktorem naczelnym. Przed wojną wydał drukiem pierwszą część huculskiej tetralogii, „Prawdę starowieku”. Całość „Na wysokiej połoninie” powstawała i była publikowana na przestrzeni kilkudziesięciu lat, do roku. W latach - prowadził Vincenz zapiski z czytanych lektur oraz luźnych przemyśleń (wydane jako „Outopos. Zapiski z lat -”, oprac. A. wVincenz), które stały się później fundamentem esejów tworzonych już na emigracji. Ich tematem są zagadnienia związane z wieloma dziedzinami: antropologią, historiozofią, filozofią, religioznawstwem, językoznawstwem i literaturoznawstwem. Szkice te publikowane były najpierw w różnych czasopismach emigracyjnych, m.in. w paryskiej „Kulturze”, później zostały zebrane w zbiorze „Po stronie pamięci” (Paryż ). Za życia Vincenza opublikowano także „Dialogi z Sowietami” (Londyn ) – eseje wspomnieniowe z okresu okupacji. Po śmierci pisarza ukazało się jeszcze kilka zbiorów esejów: „Tematy żydowskie”, „Z perspektywy podróży”, „Po stronie dialogu”, „Eseje i szkice zebrane”.
*** „On jest stamtąd, skąd wszyscy – pisze Czesław Miłosz o Vincenzie w eseju „La Combe”. – Tak żartobliwie określa się pochodzenie ludzi najbardziej intelektualnie aktywnych na Zachodzie”. W innym miejscu wspomina: „Vincenz, zukraińszczały i zżydziały dokładnie w takim stopniu, jaki jest niezbędny, żeby w jego osobie dokonał się stop trzech pierwiastków jego ojczyzny. /.../ Kiedy chce ująć coś dobitnym ludowym zwrotem, używa ukraińskiego. W swoich medytacjach nad Samaelem, czyli Złym, zapuszcza się w przerażające głębie dialektyki żydowskich bałagułów spod Kosowa /.../. I nagle z polskiego szlachcica wyziera ktoś inny: cadyk w huculskim kożuchu”. Galicja Wschodnia, ojczyzna Vincenza i Bubera, w dwudziestoleciu międzywojennym była prawdziwym tyglem etnicznym i kulturowym. Na terenie tym współ-
istniały obok siebie wspólnoty pozostające pod wpływem m.in. polskim, ukraińskim, żydowskim, węgierskim, mołdawskim i ormiańskim. Przez wieki ścierały się tu wpływy dziedzictwa bizantyjskiego i zachodnioeuropejskiego. Wskutek wojen z imperium otomańskim okresowo silne były też wpływy tureckie. Pod koniec XVIII w., po upadku Rzeczpospolitej, część tych ziem weszła do wielonarodowej monarchii austro-węgierskiej. Obrazu wielokulturowości dopełniały wspólnoty żydowskie, znajdujące w Galicji schronienie przed wzbierającymi co jakiś czas w Europie falami antysemityzmu. Teren pogranicza kultur wymagał szczególnych relacji między członkami poszczególnych grup. Wzajemna otwartość, zrozumienie, tolerancja chroniły przed konfliktami i jednocześnie ubogacały życie całych wspólnot, głęboko osadzonych we własnych tradycjach. To przenikanie się kultur, połączone z powszechnym głębokim szacunkiem dla świata przyrody, jego praw, kształtowało ludzi szczególnie wrażliwych, twórczych i niezależnych. Jednym z owoców obcowania w tym regionie kultury żydowskiej z innymi, jest chasydyzm, ruch religijno-mistyczno-społeczny z XVIII w. Zapoczątkował go żydowski pustelnik i myśliciel Baal Szem Towa. Według jego nauki, Bóg prowadzi dialog z człowiekiem za pośrednictwem świata, zwłaszcza przyrody i drugiego człowieka. Na początku XX w. chasydyzm miał wciąż wielu zwolenników, zwłaszcza wśród huculskich Żydów. Vincenz zafascynowany był duchowością chasydów, radosną i pobożną, stojąc jednak poza religią żydowską nie mógł w niej uczestniczyć. Interesował się chasydyzmem w jego społecznym wymiarze, szczególnie skutecznością nauki Baal Szem Towa oraz samym twórcą ruchu, osobowością niezwykle charyzmatyczną. W r. z przyjaciółmi odbył wędrówkę śladami Baal Szem Towa. W dorobku Vincenza możemy odnaleźć ślady wpływu chasydyzmu – patrzenie na świat jak na wielką księgę, która zaprasza człowieka do odczytania, do wejścia z nią w dialog, a przez to odczytanie do zrozumienia samego siebie. W eseju „O książkach i czytaniu” pisarz, przestrzegając przed niewłaściwym, bezmyślnym czytaniem książek, przestrzega jednocześnie przed zamknięciem się w świecie literatury: „Byśmy nie stali się »literożercami«, którzy wszystko czerpią z papieru, a nie umieją spojrzeć na życie. Nie potrafią spojrzeć na las, na łąkę, na chmury, na ludzi. Nie zaczną nigdy uczyć się z tej wielkiej księgi »czytać niewidzialne pismo światowe« (Psd , s. )”.
*** Wszyscy, którzy go znali, chylili czoła przed jego erudycją. Trudno zaznaczyć granice między różnymi dyscyplinami naukowymi, w obszar których wkracza pisarstwo Vincenza. Wedle słów Miłosza, reprezentował on „rzadki gatunek, gatunek, któremu wiedza humanistyczna zawdzięcza swoje najwyższe osiągnięcia: prywatnego myśliciela, przerzucającego pomosty między różnymi dyscyplinami, posługującego się czytanym po grecku Homerem w swoich rozważaniach nad herosami Karpat, niechętnego
69
Z Polski rodem
„POTOMKOWIE OPRYSZKÓW”, ZDJĘCIE Z PIERWODRUKU KSIĄŻKI PRAWDA STAROWIEKU
dyskusjom historiozofii w oderwaniu od filozofii pasterzy”. Jarosław Iwaszkiewicz napisał z kolei o nim, że „tylko drobną część swojej wiedzy i talentu przekazał nam w druku”. Vincenza cechowała szczególna pasja poznawcza. „Tak wielki był w nim głód do każdego z najróżnorodniejszych głosów człowieka w całej ich dosłowności i swoistości – po śmierci Vincenza pisała Jeanne Hersch, szwajcarska filozoa i przyjaciółka rodziny Vincenzów – że osiągnął zdolność czytania w oryginale w czternastu rozmaitych językach. Ale przywiązywał się tylko do arcydzieł. Nie wydaje mi się, żeby mógł choć jeden dzień spędzić bez Homera czy Dantego i Szekspira. /.../ żył za pan brat z największymi autorami naszych czasów w jakiejś kpiarskiej komitywie, w poufałym zachwycie”. Wyraz tego dał w licznych esejach komentujących dzieła swoich mistrzów, w których odkrywa najgłębsze warstwy omawianych utworów. Eseistyka Vincenza stawia czytelnikowi bardzo wysokie wymagania. Pisarz – jak zauważa Eugeniusz Czaplejewicz, jeden z badaczy tej twórczości – w swoich rozważaniach kluczy, wyprowadza czytelnika w pole, figlarnie maskuje i ukrywa tezy, wnioski i intencje. Ten sposób pisania, który przypomina cechy sokratycznego dialogu, może zniechęcać czytelnika przyzwyczajonego do łatwej lektury. Miłosz w Przedmowie do paryskiego wydania esejów „Po stronie pamięci” stwierdza, że największą trudnością dla współczesnego czytelnika jest konieczność zmiany „rytmu” – „niespieszne rozważanie o sprawach trudnych, nie zmierzające do żadnych dramatycznych wniosków może znużyć”.
70
*** Dialog jest najważniejszą ideą wskrzeszoną z tradycji antycznej przez Vincenza. Najważniejszą, bo z nią wiążą się wszystkie inne idee i wartości. „W naszej epoce monologów i monologistów – pisał w eseju poświęconym Gandhiemu – jako, że zerwały się, czy ukryły sieci wspólnoty, ludzie dość rzadko przemawiają jeden do drugiego. Raczej mówią obok siebie, nie starając się, nie dbając o porozumienie, nawet wtedy, gdy mówią bardzo wyraźnie, aż do okrucieństwa. Nie tylko życie polityczne, nawet sztuka i literatura dają wiele przykładów zawziętego monologizmu, także monologizmu grup i grupek, bez oglądania się na porozumienie. I jakoś mimo woli rodzi się niesamowite przeczucie, że wszystkich razem czeka takie porozumienie, a raczej unifikacja, w której nikt nie będzie miał nic do gadania. Wydaje się przeto stosowną formą porozumienia, także w pisaniu powinien być dialog. Niekoniecznie zewnętrzna forma dialogu, raczej jego zasada: wysłuchanie innych, uwzględnienie nie tylko głosów, ale nawet szeptów”. Powyższe słowa, pisane już po II wojnie światowej, stanowią bardzo surową ocenę współczesności i skutków, jakie powoduje brak troski o porozumienie. Zatracenie poczucia wspólnoty ludzkiej, monologizm, tj. zamknięcie się na odmienność, odrzucenie różnorodności i uznanie siebie za ostateczną miarę prawdy, to zagrożenia, które dotykają ludzi w każdym systemie politycznym. Zagrożone są nimi nie tylko poszczególne jednostki, ale i całe grupy. Skutki przyjęcia przez grupy postawy monologowej są szczególnie okrutne, rodzą „systemy monologizmu”, czego przejawem w historii Europy były faszyzm i komunizm. Dialog jest antidotum na te zagrożenia. Przytoczony fragment dobrze ilustruje szerokie spojrzenie Vincenza na ideę dialogu – dialog to nie forma, lecz zasada, postawa, którą może przybrać każdy człowiek, twórca oraz całe grupy społeczne. Twórczość Vincenza, przesycona jest duchem dialogu. Samo pojęcie „dialog” nie zostało jednak nigdzie przezeń zdefiniowane. Pisarz najczęściej używa tego słowa na określenie sytuacji konwersacji. Mimo to, podobnie jak w filozofii Bubera i teorii Bachtina, jego sens wykracza poza tę sytuację, w chodzi w obszar relacji między różnymi wspólnotami kulturowymi. W odróżnieniu jednak od wymienionych nurtów myślowych, dialog w jego twórczości nie jest przedmiotem rozważań teoretycznych – jest praktyką. Vincenz wielokrotnie powtarzał, że słuchanie i zrozumienie w dialogu jest po stokroć ważniejsze niż mówienie. Na podstawie rozmyślań rozsianych po różnych esejach, osobistych wspomnień pisarza, a także relacji zachodzących między bohaterami cyklu „Na wysokiej połoninie”, można pokusić się o zestawienie warunków niezbędnych do zaistnienia sytuacji dialogowej. Po pierwsze, wykazywał on szczególną troskę o dobre przekłady i komentarze do wielkich dzieł literackich. Uważał bowiem, że podstawowym warunkiem do zbliżenia różnych kultur jest ich objaśnianie w językach zrozumiałych dla odbiorców. Po drugie, dialog nie może zaistnieć
ILUSTRACJE Z PIERWODRUKU KSIĄŻKI TEMATY ŻYDOWSKIE
w sytuacji, gdy partnerzy stają na nierównych pozycjach, zatem nie należy wartościować siebie nawzajem. Po trzecie, w prawdziwym dialogu może uczestniczyć tylko człowiek zakorzeniony w tradycji swojej wspólnoty, świadom wartości, które może wnieść do powszechnego dziedzictwa. Dzięki zakorzenieniu człowiek może odkryć własną tożsamość, a to jest warunek autentyczności. Po czwarte, konieczne są otwartość poznawcza, zaangażowanie, wzajemna sympatia, zainteresowanie partnerem dialogu i jego sprawami. Bez tych czynników trudno stworzyć sytuację, w której każda ze stron zostanie należycie wysłuchana.
*** Myśliciel z Pokucia opowiadał się za przyznaniem kulturom ludowym należnego miejsca w dziedzictwie światowym. Zaliczał je do drugiej warstwy kultury powszechnej – warstwy nieuświadomionej i spontanicznej. Doskonale znał obyczaje i podania huculskie, na bieżąco śledził także rozwój myśli antropologicznej. Uważał, że odkrycie kultur prymitywnych, skazanych przez wieki na swoistą „banicję kulturową”, jest wydarzeniem donioślejszym niż odkrycie psychoanalizy. Vincenz cenił kulturę nieświadomą jako autentyczną, nierozerwalnie związaną z życiem – pracą, rodziną, przyrodą, a przez to odpowiadającą na najgłębsze potrzeby człowieka: pragnienie piękna, nieśmiertelności, Boga, bezpieczeństwa. W niej odnajdywał uniwersalny pierwiastek, wspólny całej ludzkości. Często podkreślał w swoich pracach szczególną bliskość ludów europejskich, którą dostrzegał w sprawach zawiązanych ze współistnieniem w obrębie społeczności. Chrzest, konfirmacja, wesela, pogrzeby – Vincenz wielokrotnie był świadkiem takich uroczystości, nazywał je „teatrami obyczaju i okazjami do uczenia się dla pamięci tradycjonalnej”. Pisarz zaangażowany był w działania zmierzające do rozprzestrzenienia idei „bliższej ojczyzny”, w naszym współczesnym języku powiedzielibyśmy – „małej ojczyzny”. Miejsce dorastania, jego krajobraz, tradycja, zanurzenie w pewnej wspólnocie, dają człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. Zakorzenienie w „małej ojczyźnie” umożliwia twórcy i każdemu człowiekowi samoidentyfikację, jest gwarancją autentyczności, a więc warunku niezbędnego do zaistnienia dialogu. Homer, Dante, Goethe, Mickiewicz – to pisarze wymieniani przez Vincenza jako ci, którzy czerpiąc ze skarbca kultur, w których wzrastali, wnosili regionalizmy do dziedzictwa światowego. Vincenz był jednym z organizatorów zjazdów ludzi, którym bliska była idea zachowania poszczególnych regionów w ich kształcie kulturowym.
*** Eseje Vincenza i przedstawione w nich poglądy, wg słów Eugeniusza Czaplejewicza, „stanowią raczej kunsztowną oprawę i naturalne uzupełnienie, rzec można: tło dla koronnego klejnotu”. Tymże klejnotem jest natomiast czterotomowy cykl „Na wysokiej połoninie”. Sam pisarz
nazywał go „dziełem życia”, pracował nad nim nieustannie prawie lat. To utwór absolutnie oryginalny i nie mający swoich odpowiedników w literaturze polskiej. Przez ponad stron Vincenz snuje opowieść o huculskim świecie, niesamowitej górskiej przestrzeni, mieszkańcach należących do różnych wspólnot kulturowych, ich obyczajach, wierzeniach, pracy – o wszystkim, co stanowiło istotę życia huculskich pasterzy i ich sąsiadów. „Połonina” jest opowieścią gawędziarza, który nie dba o chronologię wydarzeń, bo są one tylko pretekstem do opowiedzenia o sprawach znacznie ważniejszych, uniwersalnych – o ścieraniu się człowieka ze światem przyrody, o odwiecznej walce dobra ze złem. Vincenz, wzorem Homera, zbiera podania, obserwacje własne z wielokulturowej Huculszczyzny i na ich podstawie buduje w najdrobniejszych szczegółach obraz świata odchodzącej cywilizacji pasterskiej. Jest to jednocześnie próba nakreślenia idealnej wspólnoty, wzoru budowania głębokich relacji między ludźmi i otaczającym ich światem przyrody. Podstawą tych relacji jest sokratyczny dialog – rozmowa równego z równym w atmosferze wzajemnej otwartości. Tę Atlantydę Słowiańszczyzny zatapia napływ cywilizacji zachodniej. „Na wysokiej połoninie”, a zwłaszcza „Pasmo ” – „Nowe czasy. Zwada”, to głos sprzeciwu Vincenza wobec wprowadzania praw cywilizacji miejskiej w obszar kultur ludowych. To zderzenie dwóch zupełnie różnych porządków świata, a nawet różnych czasów. „Do miasta przychodzi gazda – opowiada narrator „Prawdy starowieku” – albo zbyt rano o świcie i tam wyczekuje cierpliwie przed urzędem do południa, albo choć w biały dzień przyjdzie, ale dla nich czegoś za późno, czekajże teraz przez noc. Tam u nich swój czas”. Prawa zachodniego świata są dla Hucuła obce i burzą istotę dialogu, bo miejsce człowieka zajmuje abstrakcyjna instytucja, przestaje więc nagle funkcjonować zasada, że „gazda z gazdą zawsze się dogada i pogodzi”. Foka, główny bohater cyklu, domyśla się, że głównym gazdą w tym obcym świecie jest pieniądz.
71
Z Polski rodem „Czas górski” nie ma układu linearnego. Vincenz tak go opisuje: „czas się jakoś rozwiewa, rozpyla, a nie spieszy /…/ rozwija się, rozpościera jak wachlarz i rozszerza po łąkach – nie czas to, lecz – fala wieczności”. Kompozycja całości cyklu rozpościera się na podobnej „fali”. Czas akcji „Połoniny” ma ściśle określone ramy – jesień roku. Jednak akcja jest tylko zaczynem, z którego wyrastają historie minione – te bliższe, z lat . XIX w. i te najstarsze – z prawieku. Ożywają w nich dawni bohaterowie i dawna tradycja. Dzięki zerwaniu z linearnością czasową, jednocześnie otwiera się tu perspektywa wieczności: „nasz obyczaj stary /.../ najlepszy dla nas. I nas przeżyje” – powie w „Zwadzie” Foka włoskim przybyszom. Motywem scalającym wszystkie tomy powieści jest wesele we dworze w Krzyworówni. „Temat – wyjaśniał pisarz w jednym z listów – wzięty z wesela mojej Matki, na którym spotykają się wszystkie stany, a nawet cudzoziemcy przybywają. Cóż to znaczy? To zagadnienie już nie regionalne, tylko pytanie, co nasz kraj, względnie jego postacie duchowe, mogą dać światu. /…/ Idąc śladami Platona, ale nie naśladując go, chciałem postawę i światopogląd wyrazić za pomocą tych naszych rodzimych mitów”. Vincenz obdarzony był niezwykłym talentem gawędziarskim. Epicki rozmach tego dzieła ma swą przyczynę przede wszystkim w tym, że od początku do końca wyrasta ono z tradycji ustnej. Andrzej Vincenz, syn pisarza, tak wspomina pracę ojca: „całe »Na wysokiej połoninie« jest tekstem mówionym, jednym wielkim opowiadaniem, rozmową z czytelnikiem. O tym należy stale pamiętać. Gdyż także pisane było w ten sposób: najpierw notowane /…/ jako pierwszy brulion, z którego dyktował potem mojej Matce na maszynę tekst mniej więcej definitywny. Niektóre teksty były dyktowane dwa albo trzy razy, wszystkie powstały jako teksty ustne, mówione. Łatwo się o tym przekonać, czytając je na głos”. Sam Vincenz po skończonej pracy, gdy zebrał wokół siebie rodzinę i przyjaciół, „czytał głośno wieczorem przy winie swoje kroniki: o Boku, który tarł czarnego byka w nadziei, że wybieleje /…/ o radości jaka zapanowała na dworze króla Hiszpanii, kiedy zjawił się tam krawiec Pinkas, bo chrześcijanom jest nakazane kochać nieprzyjaciół, a oni wytępili swoich Żydów i nie mieli już kogo kochać. Ale przede wszystkim był promieniujący, epicki, z tym rodzajem humoru, który równy jest szczodrobliwości /…/ i obdziela wszystkich na równi nie po to, żeby górować, ale żeby komizm włączyć w strukturę bytu” – wspominał Czesław Miłosz.
*** Dom Vincenzów, czy to u podnóża Karpat, czy w sąsiedztwie Alp, często był pełen gości. Nawet w czasach emigracji, gdy na stole u gospodarzy nie było nic prócz pomidorów i mamałygi, pielgrzymowali do Mistrza z Pokucia intelektualiści różnych formacji kulturowych i wyznań. Przychodzili, by szukać uspokojenia i uzdrowienia, by, wedle słów Miłosza, „odtruwać się” z jadu współczesnej cywilizacji. Józef Czapski napisał: „Jeżeli nie zdziczeliśmy wszyscy na naszych wyspach oddalonych /.../ zawdzięczamy to paru ludziom wśród nas – miary Stanisława Vincenza – którzy byli naszym sumieniem historii”.
72
W czym tkwił sekret Vincenza? Był człowiekiem nadziei. Dostrzegał cywilizacyjne zagrożenia, a w swej twórczości – jak zauważa Stanisław Tomala – zdawał się zmierzać, wbrew opinii Miłosza, do dramatycznego wniosku: jeżeli ludzkość zrezygnuje z dążeń do porozumienia i nie przyjmie postawy dialogowej, może stanąć „w obliczu zagrożeń, którym nie będzie umiała przeciwdziałać”. Mimo to, wzrok czytelnika i każdego napotkanego człowieka, Vincenz starał się odwracać w stronę piękna i dobra, tak jakby przeczuwał, że lekiem na zło jest skierowanie uwagi na to, co naprawdę wartościowe. Czapski napisał o Vincenzie: „Do końca dominowało w nim błogosławieństwo życia, każdego życia, w jego nieskończonej różnorodności i nawet w latach wojny, klęsk, zbrodni, deptania wszelkiej godności ludzkiej, nawet wówczas umiał jeszcze wskrzeszać światło”. Miłosz, opisując swoje pobyty w La Combe, wiosce, w której Vincenzowie spędzali lato, wyznaje: „Podpatrywałem sekret Vincenza. Miałem przed sobą kogoś, kto obalał /.../ rozdęte mitologie /.../ lamentujących »tułaczy«, gotowych zmarnować życie na tymczasowość i oczekiwanie powrotu /.../, byle udawać, że nie są, gdzie są. /.../ Znikąd nie był wygnany. /.../ Dokoła rozpościerała się ziemia, dostateczna, bo wyposażona we wszystko, co nam jest potrzebne do codziennego podziwu”. Na parę lat przed śmiercią wyznał jednej z przyjaciółek rodziny: „Nie pamiętam człowieka, którego bym poznał i wobec którego bym nie czuł, że mógłby być moim przyjacielem”. Prawdziwość tych słów potwierdzają „Dialogi z Sowietami” – zapis wspomnień z okresu II wojny światowej. Jest to surowa ocena nieludzkiego systemu, przed którym Vincenz uciekał, obawiając się m.in. nudy wynikającej z jednokierunkowości myślenia. To również wspomnienie spotkań z sowieckimi żołnierzami, w których pisarz dostrzegał przede wszystkim ludzi. Sowieci to wyczuwali i garnęli się do niego. Wyraźne jest to zwłaszcza w opisie wydarzeń z r., kiedy wojska radzieckie weszły na teren Węgier. Przychodzili zmęczeni frontem mężczyźni, żeby po prostu pogawarit’. Przyjaciółmi Vincenza byli również ludzie, wśród których mieszkał. W Słobodzie Runguskiej rozmawiał ze swymi sąsiadami w ich narzeczu, był jednym z huculskich mieszkańców podnóża Czarnohory. Huculi darzyli go niezwykłą przyjaźnią. I często tłumnie odwiedzali w niedzielne popołudnia, gdy „Dochtor” puszczał specjalnie dla nich z patefonowych płyt koncerty muzyki klasycznej. Sekret dobrego sąsiedztwa Vincenz zabrał ze sobą na emigrację. „W małej wiosce La Combe, gdzie spędzał długie letnie miesiące /.../ był cudzoziemcem – wspomina przyjaciela Jeanne Hersch – tym, który nie mówi tak jak wszyscy. Ale był ich przyjacielem. Skoro tylko miał chwilę czasu, przychodzili do niego. Starzy, dzieci, mężczyźni, kobiety – wszyscy. Listonosz zjawiał się z twarzą rozpromienioną odświętnie. Przychodzili, aby opowiedzieć, co się wydarzyło albo że nic się nie wydarzyło. Każdy siadał na chwilkę, aby być wysłuchanym, dostrzeżonym, pokochanym”.
oni asprz
Ks. Stanisław
Stojałowski – obrońca ludu polskiego
Rafał Łętocha
Kazimierz Chłędowski w swoich „Pamiętnikach” przedstawił w taki oto przerysowany sposób postać naszego bohatera: „Do reszty obrzydliwą figurą był ksiądz Stojałowski /.../ istna figura zbrodniarza. Chudy, blady, bez cery, w zasmarowanej brudnej sutannie, nie umyty, nie uczesany, o spojrzeniu stępionym, podstępnym, pełen fałszu i obłudy. Wyglądał tak, jakby ciągle walał się po szynkach i domach publicznych, a dla odpoczynku przychodził od czasu do czasu do parlamentu. Usta jego zapełnione były śliną ropuchy, która truje, gdy padnie na inne żywe stworzenie...”. U stóp pomnika św. Stanisława w Szczepanowie znajduje się natomiast niewielkie popiersie z dedykacją: „Ks. Stanisławowi Stojałowskiemu, niestrudzonemu bojownikowi i obrońcy praw ludu, w dowód czci i wdzięczności ludność parafii i okolic Szczepanowa”. Ks. Stojałowski to bowiem niewątpliwie postać, która położyła niezwykle wielkie zasługi, jeżeli chodzi o walkę o prawa warstw upośledzonych społecznie oraz o rozbudzenie świadomości ludności wiejskiej. Był jednym z pierwszych działaczy tego typu – konsekwentnie, przez lata, nie zrażając się piętrzącymi trudnościami i kłodami, które rzucano mu pod nogi, pracował usiłując urzeczywistnić swe ideały. Wincenty Witos pisał wręcz, iż „nie może ulegać najmniejszej wątpliwości, że pierwszeństwo w pracy nad obudzeniem śpiącego snem wiekowym chłopstwa należy się bezwzględnie temu kapłanowi. Tej prawdy nie mogą zmienić ani jego błędy, ani przewinienia, jakie mu zarzucano, ani też mniejsze czy większe wyniki prowadzonej przez niego roboty”.
FOT. WWW.DOMPOLSKI.EU
Rewolucjonista w sutannie i ugodowiec, apologeta Aleksandra Wielopolskiego, gorący patriota, ekskomunikowany ultramontanin, współpracownik konserwatystów, narodowych demokratów, socjalistów i ludowców, prekursor ruchu ludowego i chrześcijańsko-społecznego na ziemiach polskich... Wszystkie te określenia odnoszą się do jednej osoby – ks. Stanisława Stojałowskiego, działacza społecznego i politycznego, budzącego olbrzymie kontrowersje i atakowanego ze wszystkich możliwych stron.
*** Stanisław Stojałowski urodził się maja r. w Zniesieniu koło Lwowa, w ubogiej rodzinie szlacheckiej. Uczył się w Przemyślu, później w gimnazjum we Lwowie. W r. wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, gdzie zyskał solidną formację duchową i intelektualną, studiując m.in. filozofię i teologię w Krakowie. W r. przyjął święcenia kapłańskie, po czym został przez przełożonych wysłany do Belgii w celu pogłębienia prowadzonych przez siebie studiów nad kwestiami społecznymi. Po powrocie opuścił zakon, przechodząc w szeregi duchowieństwa diecezjalnego. Najpierw został wikariuszem w Gródku Jagiellońskim, później we Lwowie, wreszcie zaś proboszcz em w Kulikowie niedaleko Lwowa, gdzie rozwinął ożywioną działalność duszpasterską i społeczną. Wincenty Witos rysuje obraz ówczesnego chłopa, pisząc, iż sam uważał się on „za niższe i mniej wartościowe
73
Z Polski rodem stworzenie od innych. Nie tylko że w to sam święcie wierzył, ale i drugich w tym umacniał, obniżając rozmyślnie swoją wartość w ich oczach. Był niewolnikiem tak z krwi, tradycji, wychowania, jak i z własnej woli”, przerażał go „żandarm, wójt, urzędnik. Czuł wieczny lęk przed leśnym, karbownikiem, polowym, nie śmiał oczu podnieść na księdza, nauczyciela, leśniczego, ekonoma. /.../ Namnożył sobie różnych nie istniejących grzechów i przestępstw, z którymi nie mógł sobie dać żadnej rady. Strach niemal przed wszystkim i przed wszystkimi, niewiara w swoje siły i niemożliwość zmiany robiły z niego posuwający się mechanicznie automat pozbawiony woli. /.../ Poza tym wiecznym strachem przed wszystkim i wszystkimi, stosunki uczyniły chłopa podejrzliwym, nieufnym i niewiernym. Nie wierzył nikomu, bo został prawie przez każdego oszukany, podejrzewał też wszystkich, że czyhają na niego, bo miał do tego dosyć powodów”. Ks. Stojałowski postawił sobie za cel zmianę tego stanu rzeczy, poświęcając w zasadzie całe życie pracy z ludem, wśród ludu i dla ludu, kontynuując dzieło wielkich poprzedników, ks. Bronisława Markiewicza czy ks. Wojciecha Blaszyńskiego.
*** W r. nabył, dzięki wsparciu finansowemu i przychylności lwowskiego Arcybiskupa Franciszka Wierzchleyskiego, bankrutujące wydawnictwo, do którego należały dwa pisma – „Wieniec” i „Pszczółka”. Stojałowskiemu udało się ożywić podupadające periodyki. W jego zamierzeniu „Wieniec” poświęcony miał być tematyce społeczno-gospodarczej i politycznej, natomiast „Pszczółka” kwestiom religijno-moralnym. W r. będą miały już , tys. prenumeratorów przede wszystkim wśród ludności wiejskiej, co, zważywszy na poziom analfabetyzmu na ówczesnej wsi galicyjskiej, było wynikiem imponującym. Dzięki sukcesowi wydawniczemu, Stojałowski mógł poszerzyć ofertę o nowe pisma. Dla inteligencji przeznaczono „Piasta” i „Polskę”, do duchowieństwa skierowany był „Dzwon”, do już istniejących stworzono specjalistyczne dodatki („Niewiasta”, „Cepy”, „Gospodarz Wiejski”, „Rolnik”). Po latach napisał o sobie: „Postanowiłem zostać agitatorem – i bez układania obszerniejszych programów, których w owym czasie i tak nie byłby lud zrozumiał, ująłem program i hasło ruchu ludowego w dwóch słowach: gazetki polityczne i wiece. To były środki, a celem, który mi przyświecał, było unarodowienie chłopa i pozyskanie dla ojczyzny nowych synów i obrońców”. Pisma te stanowiły narzędzie, za pomocą którego ks. Stojałowski usiłował szerzyć wśród ludu oświatę, zachęcać do wdrażania nowych technologii i metod upraw, uczyć postaw obywatelskich, organizacji pracy, propagować ideały pomocy wzajemnej, a także podnosić poziom intelektualny i moralny. Niemało uwagi poświęcił walce z plagami będącymi jego zdaniem ważnymi przyczynami takiej, a nie innej kondycji ludu – wśród nich naczelne miejsce zajmowało pijaństwo. Środkiem walki z tym problemem miały być zakładane przez niego tzw. Bractwa Trzeźwości.
74
W działalności na rzecz ludu ks. Stojałowski nie stał bynajmniej na stanowisku klasowym, o co niejednokrotnie był oskarżany, nie dążył do jątrzenia i pogłębiania różnic. Zgodnie z wytycznymi przedstawionymi przez Leona XIII w encyklice Rerum novarum, wzywał do zgodnej współpracy klas i warstw w imię dobra powszechnego, widząc w solidaryzmie jedyny sposób na rozwiązanie bolączek ówczesnego życia społeczno-gospodarczego. Dewiza Zygmunta Krasińskiego – „Z polską szlachtą polski lud”, stanowiła niejako dyrektywę całej jego działalności. Terminem „lud” określał nie tylko ludność wiejską, ale i proletariat. Zadanie jakie sobie stawiał, to uczynienie z ludu świadomych Polaków i obywateli, mogących wziąć samodzielnie odpowiedzialność za własny los. Podobnie jak w tamtym czasie narodowi demokraci z Janem Ludwikiem Popławskim na czele, wydawca „Pszczółki” dążył do wprowadzenia w krwioobieg organizmu narodowego tego ciągle jeszcze nieuświadomionego, biernego elementu. Podkreślał, iż aby to osiągnąć, należy do ludu się zbliżyć, kształcić go, wciągać w sprawy publiczne, rozwijać jego naturalne predyspozycje. Tego rodzaju praca stanowiła także, zdaniem ks. Stojałowskiego, najwłaściwszą drogę do odzyskania niepodległości, choć żmudną i nie przynoszącą natychmiastowych efektów. Jawił się on jako przeciwnik „gorączki patriotycznej”, nieprzygotowanych i bezsensownych zrywów powstańczych, pociągających za sobą jedynie wzmożenie represji ze strony zaborców. Uznawał, że tylko systematyczna praca u podstaw i czekanie na międzynarodową koniunkturę sprzyjającą wybiciu się na niepodległość, może przynieść trwałe i wymierne efekty. Wzór utożsamienia sprawy narodowej z ludową stanowił dla niego Śląsk, który – jak podkreślał – posiada taką samą ilość ludności polskiej co Galicja czy Wielkopolska, z tą różnicą, że są to przede wszystkim chłopi i robotnicy, ponieważ szlachta i inteligencja uległa w większości zniemczeniu. „Chłop śląski – jak pisał – przez to, że został chłopem polskim uratował tę dzielnicę dla Polski /.../ rozbudził sprawę narodową, pomnożył naród o pół miliona”. Praktyczny wyraz działalności ks. Stojałowskiego z ludem i dla ludu stanowiło chociażby Towarzystwo Ludowe Oświaty i Pracy, założone w r. Jego celem było niesienie pomocy właścicielom małych gospodarstw rolnych. Prowadziło działalność oświatową, rolniczą, kredytową, handlową, ubezpieczeniową. W r. założył natomiast Towarzystwo Kółek Rolniczych, popierane w zasadzie przez wszystkie ugrupowania polityczne w Galicji. Poza tym organizował różnego rodzaju spółki rzemieślnicze, związki zawodowe (np. Polski Związek Chrześcijańskich Robotników i Robotnic w Białej) stowarzyszenia robotnicze „Bratnie Pomoce”, placówki oświatowo-kulturalne.
*** W swej działalności ks. Stojałowski napotykał na poważne przeszkody. Wszedł w konflikt ze środowiskiem konserwatystów galicyjskich, którzy nie przebierając w środkach usiłowali zdyskredytować jego dzieło. Przedstawiciele tych kręgów byli najzacieklejszymi wro-
gami i krytykami działalności ks. Stojałowskiego. On sam wobec nich nie pozostawał zresztą dłużny, mimo że jeszcze w r. wysuwał projekt utworzenia stronnictwa polsko-katolickiego, skupiającego wszystkich Polaków-katolików – bez względu na pochodzenie społeczne – pod kierownictwem krakowskich konserwatystów. Do urzeczywistnienia tej idei jednak nie doszło, a projekty współpracy przerodziły się w bezpardonową walkę, pełną wzajemnych oskarżeń. Jeden z czołowych przedstawicieli tego środowiska, Stanisław Tarnowski, pisał w związku z tym o ks. Stojanowskim, iż był „przebiegły i zręczny, umiał w pismach swoich i prawdę przekręcić i do umysłów trafić, namiętny, przewrotny, umiał wymownie namiętność podżegać. Jedną ręką drukował pisemka, drugą w prywatnych listach grozi biskupom i świeckim”. Stojałowskiemu zarzucano sianie zamętu i anarchii, propagowanie haseł wywrotowych, komunistycznych. Skutkiem tego było umieszczenie przez biskupów lwowskiego, przemyskiego i tarnowskiego pism „Wieniec” i „Pszczółka” na indeksie, a następnie suspendowanie ich redaktora pod zarzutem zaniedbywania obowiązków duszpasterskich. W wyciszeniu konfliktu nie pomagał porywczy charakter ks. Stojałowskiego, który coraz mocniej okazywał nieposłuszeństwo biskupom, otwarcie krytykował ich postępowanie. W efekcie Kongregacja Świętego Officjum kwietnia r. zagroziła mu klątwą, a jako że ks. Stojałowski nie ukorzył się, w maju nuncjusz papieski orzekł wobec niego suspensę i interdykt, a sierpnia r. papież Leon XIII nałożył na niego imienną ekskomunikę. Wincenty Witos wspomina, iż „Rzucona /.../ klątwa na ks. Stojałowskiego /.../ zrobiła w powiecie niesłychane wrażenie. Podczas odczytywania jej w kościołach rozlegały się głośne płacze i przytłumione szlochania. Tak klątwa, jak i ceremoniał zastosowany przy odczytywaniu robiły prawdziwą grozę i przestrach, ale równocześnie wzbudzały też nie tylko zaciekawienie, ale cichy, zacięty bunt, żal do władzy i sympatię dla wyklinanego. Ks. Stojałowski stawał się dla chłopów jakąś wielką legendarną postacią, budzącą z jednej strony obawę, lecz z drugiej rosnący dla niego z dnia na dzień niezwykły szacunek. Za jego wyklętymi gazetami specjalnie szukano, czytano je w nocy po kryjomu, chroniąc się przed żandarmami i niektórymi księżmi”. Pomimo więc suspensy i klątwy, a tym samym zakazu kontaktów z ks. Stojałowskim oraz czytania wydawanych przez niego pism, spotkał się on z pomocą i poparciem w środowisku wiejskim. Początkowo ks. Stojałowski zareagował na to wszystko w swoim stylu, hardo i buńczucznie. Ogłosił pismo pt. „Nie pójdziemy do Kanossy”, w którym twierdził, iż klątwa nie robi na nim żadnego wrażenia. Wkrótce jednak złożył na ręce papieża obszerny memoriał „Fractionis Christiano-Socialis in Polonia Austriaca”, w którym przedstawił swoje poglądy społeczno-polityczne. Dołączono do niego również pisemne oświadczenia znanych austriackich działaczy społecznych, Karla Luegera i księcia Johanna von Liechtensteina, którzy udzielali mu poparcia, ręcząc, że propagowany przez niego program jest całkowicie zgodny z nauczaniem katolickim. Papież po zapoznaniu się z me-
moriałem nie wyraził żadnych zastrzeżeń wobec przedstawionych tam poglądów. W związku z tym po odwołaniu i potępieniu przez ks. Stojałowskiego swojego postępowania względem zwierzchników, nie było już przeszkód, aby ekskomunika została cofnięta, co stało się faktem września r. Nie oznaczało to jednak końca kontrowersji pomiędzy krnąbrnym duchownym a jego zwierzchnikami, zwłaszcza kardynałem Janem Puzyną, jednak ks. Stojałowski był już o wiele ostrożniejszy. Po oczyszczeniu się z zarzutów udał się do Białej na Podbeskidziu (obecnie Bielsko-Biała), gdzie kontynuował swoją pracę.
*** Ks. Stojałowski mocno angażował się również w działalność polityczną, będąc jednym z prekursorów na ziemiach polskich nie tylko ruchu ludowego, ale i chrześcijańsko-demokratycznego. Na tej płaszczyźnie także nie obeszło się bez poważnych trudności i szykan, kilkakrotnie bowiem ks. Stojałowski w związku ze swoją aktywnością był aresztowany. W wyborach do Sejmu Galicyjskiego z r. czynnie uczestniczył w kampanii, przeprowadzając wybór trzech posłów na czele ze Stanisławem Potoczkiem, którzy utworzyli klub katolicko-ludowy, będący zalążkiem powstałego w r. Stronnictwa Chłopskiego (SCh). Ks. Stojałowski, choć wszedł do jego zarządu, to na przewodniczącego wysunął właśnie posła Potoczka. Wkrótce jednak nastąpiło zerwanie między SCh a Stojałowskim, który przed wyborami do sejmu w r. zaangażował się w stworzenie międzypartyjnego Stronnictwa Ludowego. Ostatecznie nie wszedł jednak do niego i w konsekwencji w r. ogłosił program nowopowstałej formacji Stronnictwo Chrześcijańsko-Ludowe (SChL). Głównym celem, który stawiała sobie ta organizacja, było przywrócenie „prawu chrystusowemu” znaczącego miejsca w życiu społeczno-gospodarczym i politycznym oraz działania na rzecz warstw upośledzonych. Ruch ten bez wątpienia możemy określić mianem jednego z pierwszych na ziemiach polskich ugrupowań o charakterze chrześcijańsko-demokratycznym czy raczej chrześcijańsko-społecznym. Jest to demokracja chrześcijańska w duchu encykliki Graves de communi Leona XIII czy też głównego teoretyka tej problematyki z przełomu XIX i XX w., Giuseppe Toniolo, podkreślającego, iż „chrześcijańska demokracja jest to porządek społeczny, w którym wszystkie siły społeczne, prawne i ekonomiczne w pełni swego rozwoju hierarchicznego współdziałają proporcjonalnie dla dobra wspólnego, aby osiągnąć ostateczny cel – przeważającą korzyść dla klas niższych”. Rozumienie tego terminu jest zatem diametralnie odmienne od współczesnego – opiera się nie na zacieraniu różnic, lecz na hierarchicznej strukturze społeczeństwa. Dowodem na to jest chociażby fakt, iż ks. Stojałowski był zwolennikiem monarchii, uznając ją za ustrój najdoskonalszy. Nie negował również potrzeby istnienia warstwy szlacheckiej, akcentując jej niezwykle doniosłą rolę jako rezerwuaru narodowych tradycji, obyczaju czy wiary. Nie
75
Z Polski rodem ma więc mowy o brataniu się z ludem, a ten, kto żyje pośród niego „tak w karczmie jak i w chacie”, nie wart jest miana szlachcica. Dla ks. Stojałowskiego istniejąca stratyfikacja ma charakter naturalny i trzeba ją podtrzymywać, wykluczone jest mechaniczne zrównanie, zglajszachtowanie wszystkiego, a zwłaszcza równanie w dół. Mimo tego, że nie przebierając w słowach krytykował szlachtę za sobkostwo i lenistwo, to widział potrzebę jej istnienia jako odrębnego stanu. Zróżnicowanie owo nie upoważnia jednak szlachty do wyzysku warstw niższych. Pomiędzy istniejącymi klasami, wedle ks. Stojałowskiego, powinna zapanować nie walka, a pokój i współpraca. Z biegiem lat zaś, jak przewidywał, różnice owe być może zostaną zniwelowane na skutek postępu społecznego i nowej redystrybucji dóbr. Winno jednak to zachodzić stopniowo, ewolucyjnie, a nie na drodze nagłego przewrotu. Przeciwny był również nadmiernemu wzmacnianiu uprawnień organów centralnych. Obserwując zapewne rozbudowę aparatu biurokratycznego w Austrii, stwierdzał, iż nazbyt szeroka działalność państwa niszczy oddolne inicjatywy, ducha samodzielności, kreatywność jednostek. Postulował więc, zgodnie z fundamentalną dla katolickiej nauki społecznej zasadą pomocniczości, ograniczenie interwencji państwa w sprawy tak jednostek, jak i mniejszych grup społecznych. Specyfiką ruchu ks. Stojałowskiego, w porównaniu z analogicznymi organizacjami tworzącymi się w całej Europie, jak np. Partia Chrześcijańsko-Społeczna Karla Luegera, z którym zresztą ks. Stojałowski współpracował, było to, iż o ile tamte nastawiały się na prace w środowisku robotniczym, o tyle założyciel SChL kierował swoją uwagę w stronę wsi. Związane jest to oczywiście przede wszystkim z terenem, na którym przyszło mu działać. W słabo uprzemysłowionej Galicji, będącej synonimem biedy i zacofania, zainteresowanie społeczników siłą rzeczy musiało zwracać się w kierunku ludności wiejskiej. Nie ma tutaj jednak mowy o jakiejś wyłączności – na Śląsku Cieszyńskim oddziały SChL miały bowiem już charakter przede wszystkim robotniczy. W r. doszło zaś do połączenia SChL ze Stronnictwem Katolicko-Narodowym i utworzenia nowej formacji pod nazwą Polskie Centrum Ludowe. Miała ona charakter stronnictwa ponadklasowego, na jej czele stanął ks. Leon Pastor, a do komitetu wykonawczego weszli poza ks. Stojałowskim duchowni, chłopi, przedstawiciele arystokracji (np. Andrzej Beaupré, wówczas związany z „Głosem Narodu”, a w latach międzywojennych redaktor krakowskiego „Czasu”) czy profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego (m.in. Włodzimierz Czerkawski i Maurycy Straszewski). Zasadnicze cele, jakie stawiała sobie ta formacja, to obrona rodziny, wiary, własności, narodowości oraz warstw pracujących, głównego przeciwnika postrzegała zaś w konserwatystach galicyjskich. Po kilku latach, na skutek animozji pomiędzy ks. Pastorem a ks. Stojałowskim, doszło do rozpadu i likwidacji PCL. Wówczas to ks. Stojałowski coraz mocniej zbliżał się do narodowej demokracji. W wyniku połączenia posłów reaktywowanego SChL z posłami narodowymi, w r. powstał w parlamencie wiedeńskim blok partyjny pod
76
nazwą Związek Narodowo-Ludowy. Na kilka miesięcy przed śmiercią pisma „Wieniec” i „Pszczółka” przekazał Stronnictwu Narodowo-Demokratycznemu. Ostatnie lata życia spędził w Krakowie, umierając w nędzy i zapomnieniu października r. Pochowany został na Cmentarzu Rakowickim, pogrzeb zgromadził olbrzymie tłumy. Na nagrobku widnieje napis: „Ks. Stanisław Stojałowski, obrońca ludu polskiego, ur. maja zm. października r. Wiecznie wdzięczny lud polski”.
*** Wielu badaczy podkreśla, iż w zasadzie ks. Stojałowski nie osiągnął tego, co chciał i mógł. Na przeszkodzie miała stanąć jego bezkompromisowość, nadmiernie wybujały temperament, indywidualizm i porywczość. Cechy te stanowiły z pewnością przyczynę dość częstych wolt politycznych ks. Stojałowskiego, prób zawierania porozumień z przedstawicielami w zasadzie wszystkich partii w Galicji. Trzeba jednak pamiętać, że przewodnią ideą niezmiennie pozostawało dobro ludu, był to naczelny imperatyw całokształtu jego działań. W związku z tym wszelkie sojusze traktował instrumentalnie, jako środek przybliżający do tego nadrzędnego celu. Charakterystyczna dla ks. Stojałowskiego, a wynikająca zapewne z jego temperamentu, była olbrzymia ilość różnorakich inicjatyw, które podejmował, a przy tym niestety częstokroć ich krótkotrwałość. Jednak jego wieloletnia, żmudna, pełna wyrzeczeń i przeciwności praca, nie poszła na marne. Cytowany już Witos konstatuje wręcz, w swoich wspomnieniach pisanych na emigracji w Czechosłowacji, iż powiaty, w których działał ks. Stojałowski „należą dziś do najlepszych, tak pod względem zdrowia moralnego, jak i solidarności chłopów. Dotyczy to szczególnie Małopolski środkowej. Zachodnie powiaty, zarażone socjalizmem, były gorsze. Więcej tam widać warcholstwa, samolubstwa i małostkowości”.
afał Łętoch 1. K. Chłędowski, Pamiętniki. Wiedeń 1881-1901, t. II, Wrocław 1951, ss. 2802. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11.
12.
281. W. Witos, Moje wspomnienia, cz. 1, Warszawa 1998, s. 200. Ibid., ss. 64, 65, 66. Cyt. za: A. Zakrzewski, Od Stojałowskiego do Witosa, Warszawa 1988, s. 13. Warszawiak [wł. ks. S. Stojałowski], Ze spraw śląskich, Lwów 1895, s. 169. A. Kudłaszyk, Ksiądz Stanisław Stojałowski. Studium historyczno-prawne, Wrocław 1998, ss. 53-56. S. Tarnowski, Lud wiejski między ładem i rozkładem, Kraków 1896, s. 23. W. Witos, op.cit., ss. 192-193. A. Kudłaszyk, op. cit., s. 16. Cyt. za K. Domagalski, Pionierzy katolickiej nauki społecznej, Ząbki 2000, s. 223. Cz. Strzeszewski, Chrześcijańska myśl i działalność społeczna w zaborze austriackim w latach 1865-1918 [w:] Historia katolicyzmu społecznego w Polsce 1832-1939, red. Cz. Strzeszewski, R. Bender, K. Turowski, Warszawa 1981, ss. 167-168. W. Witos, op. cit., s. 203.
Sprawiedliwy
świat
Można zaryzykować twierdzenie, że większość ludzi chciałaby żyć w sprawiedliwym świecie i przedkłada poczucie sprawiedliwości nad idee postępu lub dobra powszechnego. Kierując się poczuciem sprawiedliwości, nie wymagają oni wcale, by świat miał być lepszy pod każdym możliwym względem. Wręcz przeciwnie, mógłby być pod pewnymi względami gorszy, byle był bardziej sprawiedliwy. Problem pojawia się jednak, gdy przychodzi im odpowiedzieć na pytanie, na czym właściwie polega sprawiedliwość i czym miałby się charakteryzować sprawiedliwy ustrój społeczny. W starożytności sprawiedliwość uważano za cnotę, czyli cechę charakteru. Według Platona, sprawiedliwość polegała na wewnętrznej harmonii władz – uczuć, rozumu i woli. Człowiek sprawiedliwy cechował się tym, że w każdej sytuacji starał się postępować mądrze i nieegoistycznie, stawiał sobie racjonalne cele, z którymi jego uczucia i czyny pozostawały w zgodzie. Platon stworzył całą wizję państwa, na czele którego mieli stać sprawiedliwi mędrcy. Uważał taki ustrój społeczny za najlepszy z możliwych, najbardziej korzystny dla wszystkich i najbardziej sprawiedliwy. W czasach nowożytnych nastąpiło przesunięcie akcentów w etyce – od pojęcia cnót, czyli cech podmiotowych, w stronę zasad, czyli bezosobowych reguł. Filozofowie porzucili język cnót i zaczęli budować teorie społeczne odwołując się do języka zasad, choć oczywiste jest, że żadna zasada nie stanowi wyczerpującego opisu cnoty i może jedynie przybliżyć jej sens. Być może jednym z powodów było to, że cnota nie podlega kontroli rozumu, a zasady – tak. Zasady można interpretować, poddać dyskusji, uczynić regułą społeczną lub hasłem ideologii. Ponadto łatwiej jest głosić zasady niż świecić przykładem własnych zalet. Dlatego nadmierny racjonalizm z jednej strony oraz upadek obyczajów z drugiej, prowadzą w naturalny sposób do faworyzowania zasad, a nie cnót. Etyka cnót tym różni się od etyki zasad, że określa, jaki człowiek powinien być, podczas gdy etyka zasad mówi jedynie, co powinien robić. W etyce zasad obojętne jaki jest człowiek, wystarczy, że jego czyny mieszczą się w granicach pewnego kodeksu zasad. Postawa taka często łączy się z poglądem zwanym formalizmem etycznym, wedle którego w moralnym sensie liczy się wyłącznie substancja czynu, nie zaś motywy czy skutki. Nie są ważne ani subiektywne stany duszy, zwane intencjami, ani to, co faktycznie dzieje się z bliźnimi. Zasadę sprawiedliwości da się sformułować następująco: “Sprawiedliwość polega na tym, że każdy otrzymuje to, co mu się należy”. Definicja jest jasna i prosta, jednak pytanie, co się komu należy, otwiera dyskusję, której końca
Marek Has nie widać. Niektórzy uważają, że każdemu należy się tyle samo, co w konsekwencji prowadzi do egalitarystycznych koncepcji społecznych. Społeczeństwa są na ogół zbudowane hierarchicznie, a różne pozycje społeczne mają przypisane różne przywileje. Społecznością homogeniczną, w której wszyscy pełnią tę samą funkcję, jest tłum. Zanikają w nim zarówno indywidualne cechy jednostek, jak i cechy struktury społecznej. Tłum jest więc idealnym modelem dla idei równości rozumianej jako jednakowość wszystkich. Jeśli ten sposób myślenia skojarzymy z materialistyczną koncepcją życia, gdzie celem człowieka jest wyłącznie konsumpcja przyjemności, otrzymamy taką formułę sprawiedliwości, wedle której polega ona na równej dystrybucji wytwarzanych dóbr. Można jednak upierać się, że istotą bycia człowiekiem nie jest konsumpcja przyjemności, lecz pewien trwały stan ducha, zwany szczęściem. Jeśli każdy człowiek ma równe prawa do szczęścia, to zarówno system praw, jak i sieć relacji społecznych powinny to uwzględniać. Z doświadczenia wiadomo jednak, że istnieją zadowoleni szewcy obok niezadowolonych ministrów, a więc żaden szewc nie musi otrzymywać dodatkowej rekompensaty z tego tytułu, że nie jest ministrem. Z drugiej strony, nie powinien być jednak zmuszany do pracy niewolniczej, która czyni go nieszczęśliwym i obniża jego poczucie osobistej godności. System społeczny jest więc w miarę sprawiedliwy, jeśli z każdą pozycją społeczną związane jest odpowiednie quantum satysfakcji, którą może odczuwać jednostka w miarę normalna. Sprawiedliwość wymaga przede wszystkim równości moralnej, a sprawiedliwy system umożliwia każdej jednostce realizację osobistych wartości i uzyskanie dla nich społecznej akceptacji. Podział produktu jest kwestią drugorzędną, istota tkwi przede wszystkim w warunkach godnego istnienia. A więc nie dystrybucja dóbr materialnych, lecz przede wszystkim dystrybucja wartości moralnych, czyni system społeczny sprawiedliwym lub niesprawiedliwym.
Wolność i istnienie Istnieje pogląd, że jedyna sprawiedliwość w sensie społecznym, jaka się ludziom należy, to równa wolność dla wszystkich. Specjalizują się w tego rodzaju stwierdzeniach rozmaite ideologie skrajnie liberalne. Koncepcje te ignorują fakt, że ludzie są bardzo różni i realne osoby nie są odbiciem „idealnej natury ludzkiej”. Ludzie przychodząc na świat, nie
77
Z Polski rodem wybierają swego temperamentu, charakteru czy predyspozycji. Jedni z natury są agresywni i źli, inni są łagodni, ufni i prostolinijni. Świat ludzki zawiera w sobie bogactwo postaw i charakterów, a za fasadą ubrań kryją się zarówno wilki, jak i owce. Każde z nich chciałoby mieć zagwarantowaną wolność postępowania zgodnie ze swą naturą. Jeśli jednak pozostawimy wilka z owcą w warunkach pełnej wolności, wilk natychmiast zje owcę i na tym zakończy się ich wspólna przygoda. Pełna, nieograniczona wolność wilka stanowi śmiertelne zagrożenie dla owcy. Tak więc, jeśli jedno i drugie ma takie samo prawa, wspomniana sytuacja nie jest sprawiedliwa. Z moralnego punktu widzenia wilk nie ma prawa zjeść owcy, ponieważ owca nie ma zamiaru zjeść wilka, jej istnienie dla niej samej jest tak samo cenne, jak istnienie wilka dla niego samego. Poczucie sprawiedliwości nakazuje więc ograniczać wolność pewnym istotom, pozostawiając wolność innych bez zmian. Źródłem tego ograniczenia są prawa podmiotu do istnienia. Pojęcie moralnego podmiotu jest kluczowe dla zrozumienia idei moralnych w ogóle, a sprawiedliwości szczególnie. Jeśli patrzymy na świat jako na całość, wówczas możemy oceniać go estetycznie, ale świat jako całość nie ma żadnych moralnych właściwości. Wartości moralne istnieją jedynie w świecie indywidualnych istot, które mają moralną wartość jako jednostki. Można mówić sensownie o sprawiedliwości tylko tam, gdzie istnieją podmioty, które mają poczucie wartości własnego istnienia, nie zaś tam, gdzie wszystko stanowi jedną spójną całość. Taki punkt widzenia ma oczywiście swoje konsekwencje, których liberalne ideologie, afirmujące wartość jednostki, zdają się często nie widzieć. Jeśli każdy podmiot moralny jest wartością, wtedy musi istnieć pewne minimum dóbr, które należą mu się z racji tego, że istnieje. Jest to minimum, które umożliwia mu w ogóle istnienie. W sprawiedliwym świecie istota ludzka powinna móc przeżyć i przetrwać, zachowując swą godność. Niektórzy liberałowie o rodowodzie protestanckim argumentują, że jest to nieetyczne, nikt nie ma prawa do minimum dóbr, które stanowiłoby niezasłużoną korzyść, gdyż byłoby to niesprawiedliwe. Taka argumentacja brzmi może sensownie w języku biznesu, ale istnienia nie można rozpatrywać w kategoriach korzyści. Nikt nie przychodzi na świat z własnej woli, a narodziny nie są przychodem ani zyskiem. Istnienie jest dobrem samym w sobie. W świecie ludzkim istoty kochane otrzymują rzeczy, na które wcale nie zapracowały. Otrzymują je nie dlatego, że coś czynią, ale dlatego, że są takie, jakie są. Miłość wyraża się troską i afirmacją czyjegoś istnienia oraz wolą, by jakaś istota nie przestała istnieć. Stąd bierze się nakaz, by głodnego nakarmić, chorego leczyć, a słabego wesprzeć. Sprawiedliwość nacechowana troską nie musi być przeciwieństwem miłości bliźniego, a wręcz przeciwnie – może wypływać z niej. Teologia protestancka i wywodząca się z niej doktryna liberalna (na której oparł się kapitalizm) wyniosły samolubstwo do rangi cnoty. Tego rodzaju postawa nie wynika bynajmniej z istoty sprawiedliwości, lecz z dogmatycznych uprzedzeń, ukrywających obojętność i egoizm. Poczucie sprawiedliwości oparte na
78
empatii może uwzględniać obiektywne potrzeby innych. Znany filozof, Kazimierz Ajdukiewicz, tego rodzaju sprawiedliwość nazywał „sprawiedliwością miłosierną”. Nie jest wtedy bierną akceptacją świata wraz jego cynicznym okrucieństwem, ale aktywną wolą uczynienia go lepszym.
Ideologia i manipulacja Idea sprawiedliwości jest wpisana w naturę podmiotu i stanowi ideę, do której każdy może dojść swoim rozumem. Dochodzimy do niej z chwilą uświadomienia własnego istnienia we wspólnym świecie wielości podmiotów i faktu, że żaden podmiot nie jest podmiotem w sensie obiektywnym. Podmiotowość jest czymś subiektywnym, bo każdy podmiot ma wewnętrzne poczucie własnej wartości i sam siebie uznaje za wartość, ale nie istnieją żadne obiektywne racje pozwalające uzasadnić tę wartość. Z drugiej strony właśnie dzięki temu, nie da się także różnicować praw podmiotu, które mu przysługują. Jeśli mówimy o prawach jednostki wynikających z tego, że jest ona podmiotem moralnym, nikomu nie przysługują żadne wyjątkowe prawa, a tylko takie, które przysługują wszystkim. Poczucie sprawiedliwości oznacza świadomość tego faktu. Poczucie sprawiedliwości jest z natury czymś subiektywnym, a ta subiektywność sprawia, że jest ono podatne na manipulację. Przede wszystkim zależy w dużym stopniu od indywidualnej interpretacji zdarzeń. Ludzie odczuwają jakiś stan rzeczy jako niesprawiedliwy nie tylko z powodu jego obiektywnych właściwości, ale najczęściej w wyniku porównania go do innego stanu – rzeczywistego lub wyobrażonego. Dokonując odpowiedniej interpretacji, łatwo jest nim manipulować i na nie wpływać. Manipulując ich wyobraźnią, można sprawić, że potrafią być subiektywnie zadowoleni z gorszych warunków lub niezadowoleni z lepszych. Taka manipulacja jest charakterystyczną cechą rozmaitych ideologii nawołujących ludzi do rewolucji bądź zmian zastanej rzeczywistości. Ideologia, która wyjaśnia człowiekowi, że nie posiada on czegoś, na co naprawdę zasługuje, może łatwo wywołać ruchy społeczne w daleko większym stopniu niż próba odwołania się do konkretnych ideałów i wartości. Ponadto subiektywne poczucie sprawiedliwości wywołuje na ogół ostrzejszą reakcję niż obiektywne straty lub korzyści. Liczy się przecież nie tyle stan faktyczny, ile nasze wewnętrzne przekonanie, że coś się nam słusznie należy. Jeśli nie otrzymujemy tego, o czym sądzimy, że jest nam należne, wówczas mamy wrażenie, że została złamana jakaś uniwersalna zasada, której istnienie wszyscy akceptują. Nasze poczucie krzywdy przestaje być tylko naszym osobistym problemem, staje się skazą i rysą na doskonałej strukturze świata. Korzystając z tego mechanizmu, różne ideologie usiłują zawładnąć duszą ludzką, a wśród nich dwa podstawowe rodzaje można określić ideologią bogatych i biednych. Obie opierają się na mechanizmie psychologicznym, który sprawia, że uprzywilejowani bagatelizują swoje niezasłużone korzyści, a poszkodowani mają wyolbrzymione poczucie krzywdy. Jedni i drudzy, uwięzieni we własnym subiektywizmie usiłują swoją ideologią sterroryzować innych. Ideologia bogatych sprowadza się do stwierdzenia, że
bogactwo bez względu na swój rozmiar nie wymaga usprawiedliwienia, a biedni są winni własnej sytuacji. Ludzie uprzywilejowani niechętnie też przyznają, że istnieje coś takiego, jak niesprawiedliwość strukturalna, z góry faworyzująca pewne grupy społeczne. Ideologia biednych tłumaczy świat w ten sposób, że wszelki dobrobyt i bogactwo są niezasłużone i niemoralne. W tym przypadku odwołuje się też często do ewangelicznej przypowieści o uchu igielnym i królestwie niebieskim. Na tym tle osobną kategorię stanowią ideologie deprecjonujące jednostkę w ogóle. Są to ideologie odwołujące się do społeczeństwa jako całości, w których liczy się przede wszystkim całość i jej bezosobowa wola życia. W przypadku tego rodzaju ideologii pojęcie sprawiedliwości przestaje mieć sens, ponieważ przestają być w nich istotne losy jednostek. Indywidualne krzywdy i cierpienia na ogół nie interesują twórców totalnych systemów, tak jak rolnika nie interesują pojedyncze kłosy zboża, lecz ogólna wartość plonów. Wartością społeczną staje się w tym przypadku bezosobowa masa, a wraz z apoteozą masy pojawia się pogarda dla praw podmiotu. Lekceważone jest jego poczucie sprawiedliwości, wartości życia i sensowności istnienia. W stosunku do całości wszystkie świadome siebie podmioty tracą autonomiczną wartość, ich istnienie staje się iluzoryczne, a wartość relatywna. Taka totalna wizja świata, pomimo drastycznych przykładów z historii, posiada jakiś dziwny, atrakcyjny walor i sprawia, że powraca raz po raz w formie lewicowej lub prawicowej. Wizja taka stanowi doskonałą pożywkę dla neurotycznych osobowości, gdyż umożliwia ich ekspansję. Jednostka wyznająca tego rodzaju ideologię może poprzez identyfikację z pewną abstrakcyjną ideą dobra przeżywać coś w rodzaju kosmicznego orgazmu. Często jednostka taka ma skłonności przywódcze, a język uniwersalnej całości jest jedynie kamuflażem mającym umożliwić jej osobistą karierę. Destrukcyjny charakter tego rodzaju filozofii wynika głównie stąd, że jest ona oparta na miłości do abstrakcyjnych pojęć, przy całkowitej negacji i pogardzie dla tego, co realne i jednostkowe. Jest to filozofia wilków, które chciałyby być pasterzami owiec.
Zasada równości Sprawiedliwość jako zasada etyczna posiada cechy wszystkich zasad etycznych, które z natury swej odwołują się do równości i uniwersalności. Wszystkie prawa moralne mają ten sam uniwersalny charakter, obowiązują i dotyczą wszystkich w jednakowym stopniu. Można powiedzieć, że ten podstawowy fakt moralny stanowi także istotę sprawiedliwości. Z pojęciem równości wiąże się jednak pewien kłopot, ponieważ doświadczenie uczy, że równe traktowanie różnych zachowań nie jest na ogół sprawiedliwe. Równe traktowanie przestępcy i ofiary nie miałoby nic wspólnego ze sprawiedliwością. Stawianie jednakowych ocen uczniom w szkole albo uznanie wszystkich za zwycięzców w zawodach sportowych, stanowiłoby jawne pogwałcenie sprawiedliwości. Nierówne traktowanie wydaje się należeć do istoty sprawiedliwości. W końcu jej formuła jest właśnie taka: każdemu to, co mu się należy, niekoniecznie równo.
Jeśli jednak przyjrzymy się wyżej podanym przykładom uważnie, to zauważymy, że w przypadkach tych występują uzasadnione powody nierównego traktowania. Innymi słowy, nierówności sprawiedliwe zawsze są jakoś uzasadnione. Niesprawiedliwe natomiast wydają się nierówności, dla których nie ma żadnych racji. Na przykład za niesprawiedliwe uchodzi traktowanie kogoś inaczej niż innych,w sytuacji, gdy nie ma żadnych przesłanek uzasadniających taką wyjątkowość. Równość, o której jest mowa przy okazji sprawiedliwości, dotyczy czegoś, co przysługuje świadomym siebie podmiotom a priori, niejako w sensie formalnym. Można powiedzieć, że równość ta ma charakter transcendentalny, a nie empiryczny. Równość oznacza jedynie brak dyskryminacji powziętej z góry. Można by w tym miejscu przywołać pojęcie równej troski, które również nie oznacza równości w sensie ilościowym. Matka z taką samą uwagą troszczy się o swoje dzieci, co nie oznacza, że choremu dziecku nie poświęca więcej uwagi i czasu. Także sprawiedliwy sędzia, wymierzając karę sprawcy i uznając krzywdę ofiary, nie jest neutralny i nie traktuje obu stron równo, lecz – przeciwnie – podziela uczucia i poglądy jednej ze stron, natomiast nie podziela poglądów i odczuć strony drugiej. Podobnie, nikt przy zdrowych zmysłach nie domaga się, by w procesach karnych w skład ławy przysięgłych wchodzili przestępcy, aby werdykt ostateczny był bardziej sprawiedliwy.
Podatek progresywny W mediach, a zwłaszcza w Internecie, pełno jest radykałów protestujących przeciwko egalitarnym koncepcjom społecznym. Co ciekawe, radykałowie ci – kiedy pojawia się temat podatków – argumentują, że podatek progresywny jest niesprawiedliwy, ponieważ łamie zasadę równości. A przecież, skoro równość nie ma żadnego uzasadnienia, to tym samym chyba także równość w skali podatkowej. Jeśli uznajemy nierówności społeczne za naturalne, to nie ma nic dziwnego w fakcie, że system podatkowy także oparty jest na nierówności. Wydaje się oczywiste, że w hierarchicznym społeczeństwie obok nierównej dystrybucji dóbr musi pojawić się niejednakowa dystrybucja odpowiedzialności. W sprawiedliwie urządzonym społeczeństwie z każdą wyższą pozycją społeczną wiąże się większa odpowiedzialność i większe obowiązki. Innymi słowy, bogaci mają obowiązek moralny wobec biednych, a nie odwrotnie. Jeden z takich obowiązków jest realizowany w formie podatku. Co ciekawe, nie trzeba przy tej okazji wcale sięgać do argumentów socjalistów. Wystarczy przywołać przedstawicieli anglosaskiej myśli liberalnej, J. S. Milla czy J. Rawlsa. Według Milla, uzasadnieniem społecznych nierówności jest wspólna korzyść wszystkich. Jeśli nierówności nie są z korzyścią dla wszystkich, wtedy są niesprawiedliwe. Pogląd identyczny zawarł w swojej „Teorii sprawiedliwości” Rawls. Możemy tam przeczytać, że „niesprawiedliwość to nierówności, które nie są z korzyścią dla wszystkich”. W krytyce podatku progresywnego zawarty jest jeszcze jeden błąd, natury bardziej fundamentalnej. Wynika on z iluzorycznego przeświadczenia, że dochody indywidual-
79
Z Polski rodem ne są pierwotne w stosunku do struktury społecznej, która je umożliwia. Liberalni dogmatycy traktują mianowicie podatki jako rodzaj indywidualnej transakcji z państwem, w wyniku której zabiera ono komuś jego własne, zarobione pieniądze. Ten rodzaj myślenia wynika z nieświadomości faktu, że zarówno pieniądz, jak i wszystkie relacje związane z nim są kwestią umowy społecznej, a wyliczenie podatku jako procentowej kwoty od dochodu ma taki sam konwencjonalny charakter, jak sposób numeracji kapeluszy. Oczywiście zawsze będą istnieć egoiści, którzy bogacąc się nie zechcą przyjąć większej odpowiedzialności i ponosić dodatkowych kosztów. Tym osobnikom, głośno protestującym przeciwko socjalnej polityce państwa, można odpowiedzieć argumentem Rawlsa, że ludzie egoistyczni, obojętni na dobro wspólne, nie powinni się skarżyć, gdy spotyka ich niesprawiedliwość. Jeśli więc uważają progresywne obciążenia podatkowe za niesprawiedliwe, to mają problem, z którym powinni udać się do psychologa, a jeśli przypadkiem znajdą się u władzy, nie powinni liczyć na społeczny poklask.
Kultura i natura Prawa moralne są częścią kultury, a nie czymś, co jest naturalne. Wedle praw natury, każde dzikie zwierzę może pożreć inną żywą istotę wbrew jej woli. Człowiek swoim rozumem odkrywa, że nie jest to całkiem w porządku i we własnym świecie ustala prawa zabraniające takiego procederu. Kultura stanowi tę przestrzeń, w której dokonuje on ingerencji w świat naturalny. Jest tą domeną rzeczywistości, w której człowiek sam ustala prawa. Pojęcie kultury, jak wiadomo, pochodzi od uprawy roli i w swoim źródłowym sensie zawiera coś takiego, jak koszenie trawy i wyrywanie chwastów. Jeśli ktoś uważa, że nie wolno ograniczać nierówności społecznych, to powinien być także przeciwnikiem strzyżenia żywopłotu oraz podważać sens kultury w ogóle. Będąc konsekwentnym, powinien dążyć do zakazu ingerencji w naturalny bieg rzeczy w każdym przypadku, np. nie korzystać z lekarstw w razie choroby i nie sprzątać chodników w zimie. Jest to w gruncie rzeczy pogląd tak idiotyczny, że dziw bierze, iż jest w ogóle formułowany. Człowiek biologicznie nie jest w stanie istnieć bez minimum cywilizacji i ingerencja w naturę jest dlań koniecznością. Ponadto, strzyżenie trawy nie oznacza wyrywania jej z korzeniami, a wyrównywanie rozwarstwienia społecznego nie musi oznaczać zniesienia wszelkiej hierarchii. Prawa moralne nie stanowią części natury. Są one projekcją świata umysłu i pochodną jego idei. Zwierzęta przyjmują świat takim, jaki jest, natomiast człowiek dzięki rozumowi odkrywa, jaki on być powinien. Wszelkie idee moralne, jakich uczymy się w szkole, w domu czy na lekcjach religii, są w oczywisty sposób sprzeczne z prawami natury. Są bowiem normatywne – mówią nie jak jest, ale jak być powinno. Przy czym rzeczywistość na ogół nie spełnia zawartych w nich postulatów. Zwolennicy postaw naturalistycznych chcieliby wszystko pozostawić tak, jak jest. W takim myśleniu wyraża się bezwład i lenistwo, charakterystyczne dla postaw liberalnych. Li-
80
berałowie charakteryzują się tym, że umieją ładnie mówić i niewiele robić. Społeczeństwo zmęczone jakąś agresywną ideologią głosuje czasem na nich, głównie po to, aby psychicznie odpocząć i poddać się autoterapii. Na dłuższą metę taki wybór bywa jednak niebezpieczny. Cywilizacja wymaga nieustannego poprawiania tego, co w naturalny sposób się psuje. Dotyczy to także ustrojów społecznych. W przyrodzie nie ma sprawiedliwości, bo żadna jednostka nie ma tam specjalnej wartości. Naturalistyczny punkt widzenia prowadzi do tego, że jednostce odmawia się praw i akceptuje niesprawiedliwy kształt świata mimo oczywistych możliwości jego poprawienia. W ten sposób podważa się także prawa moralne, gdyż mają one sens tylko wraz z przyznaniem jednostce wartości, tylko wtedy, gdy uzna się, że zasługuje ona na swoje życie, na własne istnienie. Jeśli można i wręcz trzeba poprawiać świat, to w jaki sposób to robić, jak uczynić go lepszym? Istnieją dwie postawy wobec świata jako całości, które mają związek z poczuciem sprawiedliwości. Jedna z nich polega na przekonaniu, że świat jest z istoty sprawiedliwy, więc można go zostawić takim, jaki jest. Wedle tego poglądu, naturalny bieg rzeczy wyrównuje krzywdy i jest optymalny dla wszystkich. Postawie takiej towarzyszy często wiara w jakiś głębszy mechanizm kontrolujący przebieg zdarzeń, pozwalająca uzasadnić bezczynność i obojętność. Wedle zwolenników tego poglądu, niczego nie trzeba poprawiać, bo wszystko reguluje się samo. Przyjmując taki punkt widzenia trzeba jednak pamiętać o kilku rzeczach. Po pierwsze, systemy samoregulujące dbają przede wszystkim o to, by zachować same siebie, a więc samoregulacja dotyczy całości, a nie jednostek, które są poświęcane. Po drugie, wiara w samoregulujące siły tkwiące w strukturze społecznej, pozostaje najczęściej ślepa na fakt, że system, aby osiągnąć homeostazę, może wygenerować z siebie także zjawiska patologiczne. Takim zjawiskiem patologicznym, pełniącym pozytywne funkcje, jest np. przestępczość, wpływająca na integrację społeczną. Jej istnienie umożliwia wspólne przeżywanie strachu. Dlatego wiara w sprawiedliwy świat idzie często w parze z akceptacją przemocy i gwałtu. Wreszcie na koniec, wiara, że wszystko naprawi się samo, przypomina postawę człowieka, który modli się o wygraną na loterii, nie zakupiwszy wcześniej losu. Zakłada on błędnie, że ingerencja sił wyższych w świat jest nieograniczona i nie jest konieczne jego zaangażowanie, by ją uczynić możliwą. Wciąż jednak pozostaje otwarte pytanie: jeśli trzeba coś robić ze światem, to co? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, bo nie ma w przyrodzie punktu odniesienia do tak postawionych pytań, a wszelkie uzasadnienia, jakie odkrywamy umysłem, można poddać krytyce. Być może nie da się skonstruować sprawiedliwego świata według jakiejś prostej formuły. Być może kształtowanie sprawiedliwego świata jest pewnym procesem i wymaga stałego wysiłku w określonym kierunku. Ważna jest jednak świadomość i społeczna zgoda, czy mamy moralny obowiązek to czynić. Akceptując niesprawiedliwy świat, ponosimy także odpowiedzialność za to, że jest właśnie taki.
ar as
Konserwatywno-liberalny
socjalista, czyli o geniuszu, który hodował kury „Richard Rees, który obserwował go spokojnie przez znaczną część dwóch dziesięcioleci, stwierdził, że konserwatyzmem naznaczona była każda strona jego natury, wyjąwszy politykę” – takie znamienne zdanie napotkamy już na wstępie lektury książki D. J. Taylora „Orwell. -”. Biografia słynnego pisarza, uważana za najlepszą z dotychczasowych, ukazała się niedawno w polskim przekładzie. Każdy, kto interesuje się autorem „Roku ” i „Folwarku zwierzęcego” w stopniu wykraczającym poza lekturę właśnie tych dwóch książek, uzna opinię Reesa za oczywistość. Nie jest żadną tajemnicą, że Eric Arthur Blair, znany światu jako George Orwell, był politycznym radykałem i kulturowym konserwatystą – domagał się daleko posuniętych zmian w interesie niższych warstw społeczeństwa, a jednocześnie tęsknie wzdychał za wiktoriańską Anglią i ostrożnie podchodził do gwałtownych przeobrażeń kulturowych. Był socjalistą, a jednocześnie kimś, kto zajadle zwalczał komunistów. Z bronią w ręku bojował z faszystami, lecz w płomiennych esejach sławił patriotyzm i silną tożsamość narodową oraz piętnował lewicowych kosmopolitów, gardzących swoją ojczyzną. Wierzył w możliwość stworzenia „nowego lepszego świata”, a przy tym cenił i wielbił tradycję, zwyczaje, etos kulturowy, czyli „stary dobry świat”. Rzecz nie byłaby warta dyskusji, gdyby nie dwie kwestie. Otóż mało który pisarz jest w tak wielkim stopniu postrzegany przez pryzmat dwóch zaledwie utworów, a raczej ich otoczki. Prawie wszyscy słyszeli, a mnóstwo osób nawet czytało o Wielkim Bracie i zrewoltowanym inwentarzu z farmy pana Jonesa, a jednocześnie ów wycinek twórczości został niemal zupełnie wyrwany z kontekstu światopoglądu autora i jego poczynań. Popularność innych ważnych utworów, jak choćby „Brak tchu”, jest nieporównanie mniejsza, a już zupełnie nie pozostawiły one śladu w skojarzeniach opinii publicznej i sloganach kultury masowej. O tym, że Orwell był w dodatku bardzo płodnym eseistą i publicystą politycznym, wie już tylko ułamek osób. Nic złego w tym, że ogromnej popularności wybranych utworów nie towarzyszy równie szeroka recepcja pozostałej twórczości – wybitnych pisarzy, którym przypadł w udziale podobny los, można znaleźć jeszcze kilka dziesiątek. Nie dziwi też większe zainteresowanie literaturą niż publicystyką stricte polityczną czy wyrafinowanymi esejami poświęconymi zjawiskom kulturowym. Jednak nawet wśród tych, którzy wykroczyli poza obiegowe opinie o autorze „Roku ”, wiele jest osób mających błędne wyobrażenia na jego temat. To z kolei efekt prób zawłaszczenia pisarza i jego dzieł przez
Remigiusz Okraska różne obozy polityczne, które nagłaśniały wygodne dla siebie opinie Orwella, starannie przemilczając pozostałe. Konserwatywna prawica przedstawiała go jako antykomunistę, w najlepszym razie jako antytotalitarystę. O ile nie dało się całkowicie pominąć udziału Orwella w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie republikańskiej, o tyle jego radykalnie lewicowe poglądy, wyrażone w setkach tekstów publicystycznych, były dość skrzętnie przemilczane w tych kręgach. Z kolei skrajna lewica prezentowała autora „Folwarku zwierzęcego” jako „naszego człowieka”, który walczył z „wypaczeniami” Stalina w obronie sedna doktryny. Nie wspominano ni słowem, że krytycznie oceniał on także wiele rozwiązań, postulatów i metod z arsenału „niewypaczonego” komunizmu. Trockiści i anarchiści chętnie przedstawiali Orwella jako żołnierza ludowej milicji na froncie w Hiszpanii, zadeklarowanego antyfaszystę, obrońcę wolności słowa dla politycznych radykałów albo współpracownika ich czasopism. Znacznie mniej chętnie informowali, że Orwell uważał za kwestię bzdurną, a nawet szkodliwą epatowanie obyczajowym „luzem” i krzykliwe demonstrowanie swoich postulatów przez mniejszości seksualne, albo że wolności słowa i przekonań bronił niezależnie od orientacji politycznej prześladowanych, np. już po (sic!) II wojnie światowej domagał się zaprzestania represji wobec brytyjskich faszystów z ruchu Oswalda Mosleya.
*** W tych partyjno-propagandowych zabiegach zupełnie ginęły faktyczne przekonania i postawy pisarza. Warto je przypomnieć jednak nie tylko w imię elementarnej prawdy o tym człowieku. Należy to uczynić także po to, aby wskazać manipulatorom z prawa i lewa, iż Orwell nie tylko miał nie-
81
Z Polski rodem wiele wspólnego z ich partyjnymi czy ideologicznymi ortodoksjami, ale w dodatku znakomicie wyczuwał słabości cechujących je ograniczeń i sekciarskich podziałów. Przypadek postawy autora „Córki proboszcza” jest wart uwagi także z jeszcze jednego powodu. Pokazuje on, że między radykalizmem a rozsądkiem nie istnieje żadna nieprzezwyciężalna sprzeczność. Twórczy radykalizm nie oznacza postawy spod znaku „na złość babci odmrozimy sobie uszy”, czyli automatycznego negowania wszystkiego, co zawiera ugruntowany etos kulturowy lub co propaguje polityczny establishment. Oznacza natomiast syntezę kultywowania tego, co sprawdzone, trwałe i znajdujące odzwierciedlenie w systemie wartości społeczeństwa, z odwagą wskazywania wad istniejących rozwiązań i formułowania postulatów daleko idących zmian.
*** Banałem jest stwierdzenie, że intelektualista powinien cechować się odwagą i poszukiwaniem prawdy. Ale już nie banałem, lecz rzadkim przypadkiem była postawa, którą demonstrował Orwell. Była to odwaga poszukiwania prawdy przede wszystkim przeciwko własnemu środowisku i jego schematom, normom i powinnościom. Tak stało się, gdy porzucił karierę policjanta w Birmie, gdy wbrew swojej przynależności klasowej i wykształceniu „zadawał się” z włóczęgami i robotnikami – ale i wtedy, gdy jako człowiek lewicy bronił przed swymi towarzyszami takich wartości i postaw, jak patriotyzm, życie rodzinne, szacunek wobec tradycji kulturowych, albo gdy piętnował zasadę „cel uświęca środki”. Tymczasem obecnie za odważne intelektualnie uchodzą postawy zgoła odmienne. Na prawicy poważanie ma ten, kto w opluwaniu Michnika przelicytuje swoich kolegów, na lewicy natomiast ten, który najgłośniej i bez elementarnej uczciwości pomstuje na „kaczyzm”. Żeby było już całkiem groteskowo, jedni i drudzy lubią powoływać się na Orwella jako symbol intelektualnej odwagi i niezależności.
*** D. J. Taylor prowadzi nas przez życie bohatera książki w sposób wart uznania z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, drobiazgowy wywód biograficzny rejestruje rozliczne meandry postaw Orwella, pozwalając zrozumieć kształtowanie się poglądów w kontekście osobistych przeżyć oraz klimatu tamtej epoki. Po drugie, nie ma tu nic z hagiografii – otrzymujemy obraz człowieka z krwi i kości, obarczonego licznymi słabościami i wadami charakteru, sprawcę błędów i głupstw, pogrążonego w rozterkach i rozmaitych „kombinacjach”. Ba, daję głowę, iż niejeden czytelnik pomyśli sobie, że ten cały wielki pisarz to w istocie oferma, safanduła, żeby nie rzec – dureń. A jednak ten daleki od laurki obraz autora „Na dnie w Paryżu i w Londynie” tylko wzmacnia, w mojej opinii, przekonanie o geniuszu Orwella. Można na to spojrzeć dwojako. Jedni żachną się, że nic nie warta jest negatywna ocena komunizmu, skoro krytykujący nie śledził teoretycznych wywodów twórców doktryny, nie analizował drobiazgowych sporów ideowych,
82
a nawet niezbyt trafnie rozróżniał poszczególne nurty myśli marksowskiej i wynikające z nich podziały polityczne. Ale właśnie tym większe uznanie należy się komuś, kto tak trafnie opisał swoistą „psychologię komunizmu” (światopogląd adeptów tego ruchu) oraz społeczne skutki wcielania doktryny w życie – czy to w postaci działalności partyjnej, czy tworzenia odrębnego nurtu w kulturze, czy w odniesieniu do polityki całego państwa (ZSRR). Można również zaśmiewać się do łez z nieporadności paniczyka z klasy średniej, który nieudolnie „bratał się z ludem”. Nie zmienia to jednak faktu, że budzi uznanie odwaga i poświęcenie związane z życiem wśród autentycznych wyrzutków społeczeństwa; że Orwell pozostawił takie opisy życia klasy robotniczej, które biją na głowę zarówno analizy socjologów, jak i propagandowe czytanki wielu „obrońców ludu”; że w tym wszystkim tkwiła wielka szczerość i długotrwała fascynacja, nie zaś chwilowa podnieta lub bieżąca moda.
*** Właśnie w zestawieniu z twórczością autora „Drogi na molo w Wigan” – powieściami, esejami i doraźną publicystyką – biograficzna opowieść D. J. Taylora unaocznia genialną intuicję i zmysł obserwacyjny George’a Orwella. Po części były to zapewne przymioty wrodzone, po części skutek ciężkiej pracy (czy to lektura tysięcy książek, czy wyjazdy w miejsca i do zbiorowości będących przedmiotem analizy). Swoje zrobiła chyba jednak także postawa Orwella, który świadomie stał często z boku, zachowując dystans wobec rozmaitych „środowisk” czy „towarzystw” literackich, politycznych, towarzyskich i zawodowych. Był autsajderem tyleż z powodu charakteru, co z wyboru, rozumiejąc, że zbyt silne identyfikacje grupowe oznaczają utratę świeżego, niezależnego spojrzenia. Wręcz obsesyjnie powracał pisarz do tematu „sprofilowania” spojrzenia i oceny różnych zjawisk przez pryzmat przyrodzonej i nabytej tożsamości. Przez całe życie borykał się np. z problemem tego, jak typowa edukacja dziecka z klasy średniej uformowała sposób postrzegania rzeczywistości, naznaczyła wartościowanie stereotypami wyrażającymi jej pozycję i interesy, lecz chcącymi uchodzić za obiektywne.
*** Omawiana biografia stanowi znakomity punkt wyjścia do dyskusji na temat wolności słowa. Pozwala też lepiej zrozumieć radykalny, czy też, jak rzekliby niektórzy, „zoologiczny” antykomunizm Orwella. Przy okazji tego tematu często przywoływane są doświadczenia z ogarniętej wojną Hiszpanii, gdzie autor „W hołdzie Katalonii” padł ofiarą stalinowskich czystek i miał okazję jak w soczewce oglądać – zresztą z pozycji nader naiwnego obserwatora – komunistyczne zagrywki. Jednak drugim ważnym czynnikiem, który ukształtował jego postawę, były perypetie w obronie wolności słowa. Walcząc po republikańskiej stronie, nie miał jeszcze sprecyzowanych poglądów na komunizm. Podobał mu się „rdzenny” socjalizm ugrupowania POUM, imponował entuzjazm i szczerość anarchistów, ale potrafił też docenić „silną,
zwartą i gotową” postawę komunistów jako nieraz sprawdzającą się lepiej w warunkach wojennych niż marzycielskie wizje pozostałych podmiotów frontu antyfaszystowskiego. Wiele do myślenia dały mu natomiast realia brytyjskiego rynku wydawniczego, którego lewicowo zorientowana część była zdominowana przez jawnych funkcjonariuszy partii komunistycznej, ich szczerych naiwnych zwolenników lub niejawnych agentów wpływu. Nie tylko sam padł ich ofiarą, napotykając rozmaite zakazy i cenzurę, także w pismach i wydawnictwach teoretycznie zupełnie niezależnych od dyrektyw płynących z Moskwy, ale widział, że wielu innych autorów przeżywa podobne problemy. Jak działało to środowisko, dobitnie obrazuje sformułowane przeciwko niemu samemu przez komunistycznych publicystów oskarżenie, jakoby z typową „burżuazyjną” pogardą twierdził, iż „klasa robotnicza śmierdzi”. Tymczasem Orwell, owszem, pisał na ten temat – tyle, że krytykując rozpowszechniony w klasie średniej i wpajany jej kolejnym pokoleniom mit, jakoby robotnicy z natury byli gorsi w kwestii higieny osobistej. Ot, taki drobny przyczynek do moralności cechującej ludzi, których główne organizacyjne czasopismo nosiło tytuł „Prawda”... Na tym tle znacznie łatwiej zrozumieć także głośny swego czasu i mocno wyolbrzymiony postępek Orwella, który dla instytucji rządowych stworzył u schyłku życia amatorsko-intuicyjną listę agentów komunistycznych. Gdy rzecz wyszła na jaw przed kilkoma laty, rozległy się głosy oburzenia, że ktoś, kto pozował na przeciwnika totalitaryzmów i inwigilacji, sam brał udział w tworzeniu państwa policyjnego. „Zapominano” wówczas dodać, że „lista Orwella” nie skutkowała żadnymi represjami, a trafiły na nią głównie osoby, które bez pardonu i prześladowały innych.
*** Jest to także opowieść o wierności ideałom, w sensie jak najbardziej namacalnym. Orwell niemal całe życie biedował, a mimo to uparcie trzymał się ścieżki, którą sobie wytyczył. Oczywiście potrafił korzystać w potrzebie z protekcji przyjaciół, sięgał też po rozmaite „fuchy”. Nie zamierzał jednak zmieniać żadnej ze swoich zasad ani rezygnować z tych zajęć, które uznał za najważniejsze. Chciał być pisarzem – a zanim u schyłku życia osiągnął popularność i w miarę przyzwoite dochody (największe zyski jego książki zaczęły przynosić po śmierci autora), oznaczało to poniewierkę po wynajmowanych klitkach, groszowe zarobki, zatrudnienie w księgarni, łatanie budżetu mnóstwem dorywczych zleceń jako recenzent książek itp. George Orwell, omawiając jedną z książek Cyrila Connolly’ego, napisał: „Pewnik, którego musimy się kurczowo trzymać, tak jak rozbitkowie tratwy, to ten, że można pozostać zwykłym, porządnym człowiekiem, a przy tym brać od losu wszystko, co najlepsze”. Nie ma w tym ani krzty pozy. Z biografii wyłania się obraz człowieka, który nie szukał w swej pisarskiej działalności, czy raczej pasji, sposobu na zyskanie sławy i wygodne życie. Nic z tych rzeczy. Cieszył się z uznania ze strony czytelników i krytyków, jednak ze spokojem przyjmował konieczność biedowania – nawet wtedy, gdy wynajął stary, zaniedbany wiejski dom, pozbawiony wszelkich udogodnień (pisał przyjacielowi, za-
praszając go w odwiedziny: „Sam wiesz, jaka jest ta nasza chałupa. Kurewska”), i zaczął prowadzić w nim niewielki wiejski sklepik. Zaledwie na kilka lat przed wtargnięciem na szczyt literackiego parnasu, zajmował się hodowlą kur i sadzeniem ziemniaków oraz informowaniem swoich korespondentów, także tych z kręgów bardziej zawodowych niż towarzyskich, o rezultatach owych wysiłków... Ubogie, w najlepszym razie skromne materialnie było niemal całe dorosłe życie Orwella. Nawet gdy wzrosła jego pozycja literacka, a wraz z tym dochody, postępująca, coraz bardziej dotkliwa choroba sprawiała, że nie dysponował poważnymi środkami – kilkakrotnie tylko dzięki anonimowej pomocy zaprzyjaźnionych osób zdobył pieniądze np. na wyjazd rehabilitacyjny. Pisarz przywykł do tego i niespecjalnie zwracał uwagę na kwestie materialne. Do legendy przeszedł brak zainteresowania salonowym blichtrem i nowinkami, jego niestaranny, niemodny ubiór, nieznajomość wielu trendów. Gdy osiągnął jako taką pozycję, częściej wykorzystywał wpływy do pomocy komuś, niż do intensyfikowania własnych profitów czy popularności. Pozostał także człowiekiem niezwykle skromnym w ocenie swoich dokonań literackich i publicystycznych. Częściej bywał z nich niezadowolony niż usatysfakcjonowany, wciąż żył w przekonaniu, zwłaszcza wobec kolejnych powieści, że i tym razem to jeszcze „nie to”. Do końca życia zabraniał wznawiać „Córkę proboszcza”, odrzucił dwie oferty wznowienia „Wiwat aspidistra” – nie był bowiem z tych książek zadowolony.
*** Można powiedzieć, że w zasadzie jest to biografia zwykłego człowieka. Miał dwie żony i kilka kochanek, adoptowanego syna, w młodości był policjantem w Birmie, a u schyłku życia autorem mało popularnych audycji w BBC, ukończył przyzwoitą szkołę, ubierał się niemodnie, tęsknił za miejscem dzieciństwa, czyli małym miasteczkiem nad Tamizą, lubił bardzo mocną herbatę i papierosy, bezskutecznie podrywał wiele kobiet, był na wojnie, pisywał do drugorzędnych, głównie niskonakładowych gazet, żył lat, zmarł wskutek zaawansowanej gruźlicy... Ot, życiorys jakich wiele. Z tą drobną różnicą, że ów zwykły człowiek był, niejako mimochodem, prawdziwym geniuszem. Książka D. J. Taylora, drobiazgowa, może nawet zbyt przegadana, niespiesznie prowadząca czytelnika przez życie Orwella, pokazuje, że nie ma żadnej sprzeczności między rozsądkiem i wizjonerstwem, między prostotą egzystencji i odkrywaniem najgłębszych pokładów sensu istnienia, między prozaicznym życiem i uczestnictwem w kluczowych wydarzeniach swojej epoki.
emigiusz ras
D. J. Taylor, Orwell. 1903-1950, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2007, tłum. Bartłomiej Zborski. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Dział Dystrybucji, ul. Kolejowa 19/21, 02-217 Warszawa, tel./fax. (022)6318125, e-mail: dystrybucja@wkts.com.pl, internetowa księgarnia: www.wkts.com.pl
83
Z Polski rodem
Ziemia
prawie jałowa
Wyobraźmy sobie XIX wiek. Mała wieś, w niej szeregowe domy, zbudowane według jednego wzorca. Obok nich baraki, wybudowane „na szybko”. Efekt nagłego przyrostu liczby mieszkańców. Oprócz tego, górujące nad okolicą dwa wielkie kominy. Otoczone murami. Fabryka. Ponieważ ziemia nieurodzajna, rolnicy mają ciężko, jest ich niewielu. Kto mógł, wyjechał lub zaczął pracować w fabryce. Wokół niej, a nie wokół kościoła czy rynku, zbudowano całą miejscowość. To przędzalnia bawełny. Złoty interes swego czasu, szczególnie dla właściciela. Choć i pracowników nigdy nie brakowało, mimo ciężkich warunków, długich, kilkunastogodzinnych zmian. Na chleb dla siebie i rodziny starczało, a i mieszkania w dobrym stanie. Zwolnienia były bardzo rzadkie. Szczególnie później, gdy idee związkowe dotarły i tutaj, los robotników jeszcze nieco się poprawił. Początek XX wieku. Zmiany w związkach zawodowych, czas politycznego wrzenia. Jeszcze w latach i fabryka się rozwija: nowe sposoby produkcji, nowe maszyny, więcej pracowników itp. Wtedy krach, którego kulminacyjny moment przypada na rok . Rozpoczynają się prace likwidacyjne. Dwa lata później. Ta sama miejscowość. Wokół bieda. W trzech rodzinach na cztery nikt nie pracuje. Sytuacja dramatyczna, wieś jest, ale jakby jej nie było. Mało się tu dzieje, nikt nie kupuje słodyczy, wszyscy chodzą w znoszonych, podartych ubraniach. I fabryki już nie ma, tylko resztki tego, co z niej zostało. Tak wyglądał Marienthal, osada fabryczna pod Wiedniem, której opisu podjęła się trójka badaczy, Marie Jahoda, Paul F. Lazarsfeld oraz Hans Zeisel, w książce pod tytułem „Bezrobotni Marienthalu” (nad badaniami pracowało wiele osób, trójka wymienionych imiennie zajmowała się przede wszystkim analizą informacji zebranych wcześniej przez pomocników). Długo musieliśmy czekać na wydanie tej pozycji w Polsce – prawie lat. Wiele czasu minęło, sytuacja na świecie i w Marienthalu zmieniła się nie do poznania. „Co wiemy o bezrobociu?” – to pytanie, po tylu latach, powinno być zadane już wielokrotnie, a i liczba odpowiedzi powinna być znaczna. Odpowiedzi coraz bardziej rzeczowych, wiarygodnych. „Mamy infor-
84
Bartłomiej Grubich macje statystyczne o zakresie bezrobocia i wymiarze zasiłku, niekiedy związane z dokładnym podziałem wedle wieku, płci, struktury zawodów i stosunków lokalnych. Mamy też reportaże społeczne: zarówno dziennikarze w gazetach, jak i znani pisarze z bardzo dobrym skutkiem przedstawiali życie bezrobotnych na przykładach i obrazowo przybliżali je publiczności nie dotkniętej jeszcze nieszczęściem. Między nagimi liczbami oficjalnych statystyk a przypadkowością wrażeń z reportaży społecznych zieje luka, której wypełnienie stanowi sens naszego przedsięwzięcia” – napisano to tyle lat temu, a niewiele się zmieniło. Wciąż ta luka istnieje, choć może jeszcze bardziej pogłębiona przez nowomowę neoliberalnej ekonomii, mówiącej o bezrobotnych w sposób przedmiotowy. W sytuacji takiej niewiedzy powstają mity, z którymi treść „Bezrobotnych Marienthalu” w pewien sposób się rozprawia. I to mimo upływu lat. Na szczęście wydawca w znaczny sposób poszerzył polską edycję książki. Właściwą treść „Bezrobotnych Marienthalu” poprzedził trzema przedmowami (z roku , i ) oraz dołączył dwa teksty, „Psychologiczne konsekwencje bezrobocia” () Bohdana Zawadzkiego i Paula Lazarsfelda oraz posłowie Antoniego Sułka pt. „Badania w Marienthalu i badania nad bezrobociem w Polsce” (niepublikowany wcześniej referat z konferencji Międzynarodowego Stowarzyszenia Socjologicznego z r.). Nie znajdziemy tutaj jednak teoretyzowania, gdybania o tym, jak być powinno lub jak może być. Tekst trójki badaczy jest tak istotny właśnie ze względu na skrupulatne wykorzystanie wielu metod badawczych. Począwszy od wywiadów z bezrobotnymi, poprzez obserwacje uczestniczące w kursach kroju i kursach gimnastycznych dla dziewcząt, a kończąc na analizie liczby prenumerat gazet. Podziw budzić musi zmysł badawczy oraz naukowa wyobraźnia, kierująca zainteresowanie badaczy w stronę rzeczy czasami banalnych. Choćby taka sytuacja: „Ukryci za oknem, z zegarkiem w ręku próbowaliśmy zmierzyć prędkość poruszania się obserwowanych osób”. Wielość takich metod,
powiązanych w jednolite studium na temat bezrobocia, czyni analizę sytuacji w Marienthalu kompleksową i przełomową dla badawczych prac empirycznych. Autorzy, nie wikłając się w wielopoziomowe tabelki i hermetyczny język naukowy, przedstawiają obraz byłych robotników w Marienthalu. W momencie wyjątkowym, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu, na rodzin tylko w znajduje się przynajmniej jedna osoba, która gdzieś pracuje. Z czego znaczna większość już nie w Marienthalu, lecz w jednej z okolicznych miejscowości. Dziś taka sytuacja, przynajmniej w Europie, jest niespotykana. Wtedy umożliwiała nie tylko badania jednostki dotkniętej bezrobociem, ale przede wszystkim analizę „osady bezrobotnej”. Niesie to ze sobą pewne konsekwencje. Paul Lazarsfeld pisze: „Na jedno ograniczenie chcemy zwrócić szczególną uwagę, ponieważ prowadzi ono do ciekawych konsekwencji. Mieliśmy do czynienia ze społecznością, która jest w całości bezrobotna. Z braku ścisłych badań równoległych nie można stanowczo stwierdzić, jak dalece bezrobotny, który żyje wśród pracujących – np. w wielkim mieście – różni się od bezrobotnego otoczonego samymi podobnie jak on bezrobotnymi. [W Marienthalu] subtelne skutki psychologiczne wywołane bezczynnością i beznadziejnym położeniem były widoczne i wyraziste niby na zwolnionym filmie”. W książce pojawia się kilka wątków, które kontrastują z dzisiejszą wiedzą potoczną i stereotypami na temat bezrobotnych. Choćby takim, że nic oni nie robią, by zmienić swój status. „Jeżeli w okolicznych fabrykach pojawia się dobra robota, jest chciwie rozchwytywana. Mimo niezwykle niskich płac robotnicy z Marienthalu chodzą do pracy do którejś z pobliskich fabryk, często droga zabiera im parę godzin, a za drobną opłatę w naturze świadczą rolnikom rozliczne usługi. Jednakże wydaje się, że dorywcze prace wspomagające nastręczane są przede wszystkim ludziom pozbawionym prawa lub uprawnień do zasiłku; motywem jest tu po części faktyczna solidarność, po części okoliczność, że zapłata nie wyższa od zasiłku dla bezrobotnych bynajmniej nie może służyć jako zachęta. /.../ Nie ulega wszakże wątpliwości, że marienthalczycy jako całość wykorzystują możliwość najmniejszego nawet zarobku”. To nieprawda także, iż bezrobotni nie są zaradni, że „mają wszystko gdzieś”. Wciąż wielu, szczególnie tzw. ludzi sukcesu, uważa, iż każdy jest kowalem swojego losu, bez względu na okoliczności i kontekst społeczny. Krytycznie oceniają oni bezrobotnych jako tych, którzy się nie dostosowali, przez lenistwo lub brak racjonalności stracili pracę, a później i pieniądze. Otóż badania marienthalskie wykazały, że „utrzymanie się za pieniądze, które przeciętnie równają się ledwie ćwierci normalnego zarobku robotnika, możliwe jest tylko dzięki przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach, wręcz wyrafinowanym kalkulacjom”. Których – myślę, że można tutaj dodać – nie powstydziłaby się i wykształcona księgowa. Warto zwrócić uwagę na jeden aspekt. Choć kwoty, jakimi dysponowała pani domu (gdyż to głównie kobiety odpowiedzialne były za gospodarowanie pieniędzmi), były skrajnie niskie, to jednak zawsze w budżecie domowym znalazły się pieniądze na spełnienie potrzeb dziecka.
Jak wykazały analizy marienthalskich budżetów, wydatki na dzieci były jedynymi, których nie można nazwać całkowicie podstawowymi. Mimo braku pieniędzy na mięso czy szeroko rozumianą kulturę (np. wcześniej regularnie nabywane gazety), „zwraca /.../ uwagę regularne i stosunkowo kosztowne spożycie mleka ( l dziennie), które przypada przede wszystkim na dzieci. Ta troskliwość, którą rodzice okazują dzieciom rezygnując z najbardziej podstawowych potrzeb własnych, zawsze uderzała także podczas wizyt domowych składanych tej rodzinie”. Dojście do takich spostrzeżeń wymaga jednak przebicia się przez mur monotonii, otaczający Marienthal. „Przytępiona jednostajność”, jak mówią o tym zjawisku autorzy, rzuca się w oczy na samym początku. To stan, w którym ludzie przyzwyczaili się posiadać, robić i oczekiwać mniej, niż dotychczas uważano za konieczne. Nie przejawia się to jednak tylko, wbrew obiegowym opiniom, w jednostkowych postawach braku chęci do czegokolwiek. W tym przypadku bezrobocie oddziałuje na całą społeczność, począwszy od sekcji teatralnej, gdzie brak „właściwego entuzjazmu u aktorów. Trzeba ich zmuszać do gry, bieda sprawia, że nie mają głowy do tych rzeczy. Paru dobrych aktorów odeszło. Mimo że mamy teraz o wiele więcej czasu, brakuje właściwej motywacji”. I tak każda instytucja (oprócz bardzo niewielu, które mogą przynieść materialne korzyści), po kolei zmniejsza poziom aktywności. Biblioteka, która coraz rzadziej wypożycza książki i zamknięte przedszkole. Nawet polityka, tak drażliwy i „żywy” temat, już nie porusza mieszkańców – aktywność polityczna jest co najwyżej rzeczą tych nielicznych, którzy mają pracę. Można wręcz zauważyć regres polegający na zejściu z wyższego kulturowo szczebla na niższy. I to nie poszczególnych robotników czy rodzin, lecz całej miejscowości. Nie muszę chyba dodawać, że szansa zaistnienia w Marienthalu choćby namiastki społeczeństwa obywatelskiego, była bliska zeru. Powodem tego – bezrobocie. Wydaje się jednak, że najistotniejszym z mitów, z którym mimochodem rozprawia się książka, jest obalenie tezy o rewolucyjnym potencjale wyzyskiwanych robotników. Otóż badacze wyszczególnili cztery typy bezrobotnych: nieugiętych, zrezygnowanych, zrozpaczonych i apatycznych. Podział jest o tyle istotny, że w wielu późniejszych pracach, badacze (także nieznający tekstu nt. Marienthalu) wyróżniali bardzo podobne lub nawet takie same, aczkolwiek czasami inaczej nazwane, grupy bezrobotnych. Teza, którą wysuwali zwolennicy idei komunistycznej, opierała się, mówiąc w uproszczeniu, na przekonaniu, iż to właśnie proletariat w drodze walki klasowej doprowadzi do stworzenia nowego, sprawiedliwego systemu społecznego. Wyzysk doprowadzić miał do rewolucyjnego zrywu klasy robotniczej. Tak się jednak nie stało. Robotnicy organizujący się „do rewolucji”, mieliby być nieugiętymi, mającymi siły do walki o lepsze jutro. Jak to jednak możliwe w sytuacji zastanej w Marienthalu, gdzie „rodziny nieugiętych” stanowiły jedynie ogółu? Bezrobocie trwające dłuższy czas, powoduje beznadzieję, postawy zwątpienia. Nie myśli się już o planach na przyszłość, co najwyżej o abstrakcyjnych ideach (np. socjalistyczna rewolucja), które mają nadejść, choć bez udziału samych robotników.
85
Widać to szczególnie u młodych. Bezrobotni opisując plany na przyszłość, są stroną bierną w wydarzeniach. Natomiast możliwość choćby terminowania w zakładzie rzemieślniczym powoduje, że taki czeladnik pisze już o tym, co chciałby zrobić, gdzie się zatrudnić, gdzie wyjechać. Jest stroną czynną. Tym, którzy nie mają pracy, nawet czas przecieka przez palce. „Zajęcia nie trwające dłużej niż minut ciągnęły się na całą godzinę. /.../ Bezrobotny po prostu nie jest w stanie zdać sprawy ze wszystkiego, co robił w ciągu dnia. Nazwać i wyliczyć można oprócz punktów orientacyjnych tylko nieliczne sensowne działania w ciągu dnia: mycie chłopaka, karmienie królików itd. Wszystko, co się dzieje poza tym, pozbawione jest sensownego związku z własną egzystencją bezrobotnego”. I oni zdają sobie z tego sprawę, pisząc w arkuszach badawczych: „Kiedyś miałem mniej czasu dla siebie, ale więcej dla siebie robiłem”. Przyznać należy jednak, że nie musi to być zasadą, o czym świadczy postawa kobiet, które „straciły zarobki, ale nie stały się bezrobotne w sensie ścisłym”. Nadal pracują, zajmując się domem. I choć po zamknięciu fabryki miały na to więcej czasu, to jednogłośnie przyznają, że kiedyś było lepiej. Szczególnie, iż oprócz dawania pracy, fabryka poszerzała przestrzeń życiową, oferowała kontakty z innymi ludźmi. Jest jeszcze wiele ciekawych wątków w polskim wydaniu „Bezrobotnych Marienthalu”, zarówno we właściwym tekście, jak i w materiałach dodatkowych. Parę kwestii można książce zarzucić, choćby to, że przedstawia sytuację ekstremalną. Nie bez przyczyny ostatnie zdanie tekstu brzmi: „Na ziemię Marienthalu wkroczyliśmy jako naukowcy, a opuściliśmy ją pragnąc, żeby tragiczna szansa przeprowadzania takich eksperymentów została naszej epoce odebrana”. Dlatego czytając książkę należy być uważnym i w sposób krytyczny odnosić to, co jest teraz, do tego, co działo się w tamtych okolicznościach. Z drugiej stro-
ny, duża liczba danych empirycznych powoduje, że sporo rzeczy z Marienthalu przyłożyć można do współczesności. Tym, co stawia „Bezrobotnych...” w rzędzie książek „ważnych”, jest uwrażliwienie czytelnika. Nie posiada ona niemal żadnego ładunku emocji, napisana jest oszczędnym, naukowym językiem, a mimo to uwrażliwia na postrzeganie bezrobotnych jako osób, nie zaś zestawu danych statystycznych. Paradoksalnie, efekt ten uzyskany jest także dzięki sporej ilości liczb, tabel itp. Książka ta staje w poprzek współczesnego dyskursu o bezrobociu jako czymś złym głównie dla gospodarki, państwa czy firmy, a dopiero na końcu dla samego bezrobotnego. Człowieka bez pracy w mediach nie ma, są statystyki bezrobocia. I właśnie pomiędzy suchą i chłodną kalkulacją, a często efekciarskim, dziennikarskim reportażem, są „Bezrobotni Marienthalu”. To książka, która umożliwia spojrzenie na problem bezrobocia w sposób odmienny od obecnie dominującego. Stwierdzenie, że bezrobotny musi coś jeść, organizować sobie czas, ma rodzinę i znajomych – nie jest oczywiście wielkim odkryciem. Jednak dostrzeżenie, jaki wpływ na człowieka ma brak pracy, jest spostrzeżeniem istotnym, pozwalającym zrozumieć nie tylko bezrobocie i bezrobotnych, lecz także otaczającą nas rzeczywistość, w której praca (a zatem także jej brak) jest sprawą tak podstawową.
artłomiej rubich
Marie Jahoda, Paul F. Lazarsfeld, Hans Zeisel, Bezrobotni Marienthalu, Oficyna Naukowa, Warszawa 2007, tłum. Robert Marszałek. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Oficyna Naukowa, ul. Mokotowska 65, 00-533 Warszawa, tel. (022)6220241, e-mail: oficyna.naukowa@data.pl oraz w internetowej księgarni wydawnictwa: www.oficyna-naukowa.com.pl
radiowzya... Audyagcja ających słychac
Słuchaj co dwa tygodnie w soboty w godzinach 15-18: w Studenckim Radiu Żak:
dla wym
• w Łodzi i okolicach na 88.8 mHz • przez internet: www.zak.lodz.pl lub z plików MP3 (podcast) na stronie internetowej:
• społeczeństwo • ekologia • polityka
www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl 86
Z grubej rury Czytałam kiedyś systematycznie „Conservative Chronicle”, znakomite pismo, na wysokim poziomie. Clintona, wówczas kandydata na urząd prezydenta, atakowało ostro, ale uczciwie. Znalazł się też głos rozsądku, że amerykański styl kampanii eliminuje z polityki ludzi wybitnych, wyraziste osobowości. Przez magiel wyborczy gładko przechodzą tylko konformiści, hipokryci, przeciętni intelektualnie i moralnie. Wykryto wówczas, że Clinton jako student palił marihuanę. Prasa rzuciła się do ataku, a Clinton głupio się tłumaczył, że palił, ale się nie zaciągał. „Conservative Chronicle” skomentowała całą aferę dowcipem rysunkowym. Dwa bobasy siedzą w piaskownicy z wiaderkami, łopatkami i palą papierosy. Jeden mówi: nie zaciągaj się, bo nie zostaniesz prezydentem. W jednej tylko sprawie pismo konserwatystów nie trzymało klasy. Broniło swobodnego, wolnorynkowego wyrębu lasów w imię prawa własności i w interesie ludzi pracy. Brutalnie, jadowicie atakowano obrońców lasów. Argumentowano, że miłośnicy jakiejś tam sówki za nic mają tysiące drwali, pracowników tartaków i ich rodziny, skazanych na bezrobocie i nędzę. Spoza sympatycznej twarzy konserwatysty wychyliła się prymitywna gęba biznesu, który dla zysku zrobi wszystko i użyje każdego argumentu. Przypomniało mi się to nad Rospudą. Przyjęło się, że stosunek do ochrony przyrody jest ważnym kryterium podziału na lewicę i prawicę. Pewnie tak jest, ale według tego kryterium, komunizm należy wykreślić z systemów lewicowych. Sztandarowym hasłem ZSRR było przeobrażanie przyrody. Takich osiągnięć w niszczeniu przyrody i zanieczyszczaniu środowiska nie mają ani Stany Zjednoczone, ani Chiny. Nigdzie na świecie poza ZSRR nie wybuchł śmietnik atomowy. A kiedy Chruszczow bawił się bombkami wodorowymi, o mało nie wysadził kuli ziemskiej. Specjaliści twierdzili, że byliśmy o włos od granicy, kiedy w reakcji wziąłby udział wodór z oceanu. Dlaczego lewica nie wypomina tego ZSRR i nie monitoruje ochrony przyrody w Rosji? Rosjanie wciąż uważają, że mają nadmiar nieskażonej przyrody. Mieszkaliśmy we wsi Znamienka na Syberii, otoczonej takim wałem śmieci i rupieci, że każde wyjście do tajgi groziło połamaniem nóg. Wieś Ługawskoje nad brzegiem Jeniseju zbudowano tak, aby gnój z obór spływał wprost do rzeki. W ideologii też nie ma żadnej różnicy w stosunku do przyrody między lewicą i prawicą. Jedni i drudzy bardziej niż sówkę albo miodokwiat kochają człowieka, a nawet całą ludzkość i dla naszego dobra muszą przede wszystkim dbać o rozwój. Pod wpływem alarmów obrońców przyrody, ekologia jest modnym tematem na forum międzynarodowym. Sławni ludzie angażują się w obronę ginących gatunków. Politolodzy ostrzegają przed skutkami globalnego ocieplenia, przed wojnami o ropę i wodę, choć to już nie przyszłość, lecz teraźniejszość. Propaguje się energooszczędne technologie, odnawialne źródła energii: elektrownie wiatrowe, słoneczne, biomasę itp. Wszystkie te działania są szlachetne, słuszne, naukowe i jestem za. Mam tylko jedno pytanie. Dlaczego prawie nikt, a przynajmniej nikt, kto może przebić się do szerszej
O czym nie mówią ekolodzy
ról jest nagi – odrywamy łamstw propagandy
Joanna Duda-Gwiazda opinii publicznej, nie atakuje głównego winowajcy: nadmiernej motoryzacji i rozpasanego transportu międzynarodowego? Co będzie, kiedy przeszło miliard Chińczyków przesiądzie się do prywatnych samochodów? Widziałam szerokie ulice Pekinu podzielone na pół. Jedną połową przesuwa się tłum żółtych autobusów publicznej komunikacji, trochę taksówek i bardzo jeszcze nieliczne samochody prywatne. Drugą jedzie zwarta ława rowerów. Ekonomiści i politycy cieszą się, że Chiny podążają taką samą drogą wolnorynkowego rozwoju jak świat zachodni, bo ich zdaniem ożywia to koniunkturę i gwarantuje pokój i dobrobyt całej ludzkości. Drugiego pytania – czy nie jest nas za dużo? – nie zadaję, gdyż odpowiedź mogłaby prowadzić do nieludzkich wniosków. Warto mieć na uwadze, obserwując np. Afrykę, że być może ktoś sobie to pytanie zadał i na nie odpowiedział. Rasizm i nacjonalizm nie są w modzie, ale wyraźnie widać, że istnieją narody i kultury, które nie powinny wygrać w światowej konkurencji. Nie mogą się też uchylić od udziału w wyścigach, w konkurencjach i na warunkach narzuconych z zewnątrz. Motoryzacji, bożkowi XXI wieku, służą wszyscy, niektórzy w maskach zwolenników zrównoważonego rozwoju, a nawet jako ekolodzy. W Polsce czcimy motoryzację jawnie, na kolanach. Jednak nawet do Polski dotarła moda na walkę z globalnym ociepleniem. W mediach pojawiła się dziwna reklama – całujcie się po ciemku i apel o wyciąganie z kontaktu wtyczki telewizora. A dlaczego nie np. apel o ograniczenie produkcji reklamowej makulatury, również tej wyborczej? Światem rządzą nie Żydzi i masoni, nie spadkobiercy rewolucji francuskiej albo świętej inkwizycji. Światem rządzą Stany Zjednoczone i Rosja, a na politykę tych państw duży wpływ wywierają koncerny naowe, którym ten model rozwoju napędza kolosalne zyski. Przemysł motoryzacyjny może wydać dowolne środki na forsowanie idei powszechnej motoryzacji. Te przyczyny niedostrzegania głównego winnego są tak banalne, a polityka potężnego lobby tak egoistyczna i krótkowzroczna, że wszyscy szukają głębszych przyczyn i świadomie lub nie mydlą ludziom oczy. Jak tak dalej pójdzie, jedynym realnym sposobem walki z globalnym ociepleniem i kurczeniem się zasobów naturalnych będzie palenie samochodów przez chuliganów na przedmieściach wielkich miast, co już zdarzyło się w Paryżu.
oann ud-wiazd
87
pojedynczy rozu
Stabilizacja Wieszczem
Anna Mieszczanek
Zaraz Wielkanoc, a ja jeszcze o Wigilii. Nasza Kotka wciąż właziła pod choinkę, choinka się trzęsła – trzeba było czymś obciążyć szafeczkę, na której stała. Żeby nie wiem co mówił o mnie Ludwik Dorn, mam w domu głównie książki. Jedenaście tomów Norwida i pięć Wyspiańskiego wylądowało więc pod choinką. Tak nastąpiła stabilizacja Wieszczem, które to określenie dobrze oddaje to, co mnie zajmuje. Ta cholerna polska demokracja. Wciąż i wciąż. To już zaczyna być obsesja, że wstaję rano i zapisuję w komputerze pytania, które potem lądują, na przykład, na stronie internetowej „Obywatela”. O, takie choćby: Jak sprawić, żeby Obywatele chcieli i mogli mieć realny wpływ na życie całej społeczności? W jaki sposób wyłaniać kandydatów do sejmu i samorządów? Jaka powinna być najlepsza dla naszej młodej demokracji ordynacja wyborcza? Jak wymusić na rządzących zawarcie czegoś w rodzaju nowej umowy społecznej, w której obywatele określą, w jaki sposób będą wydawane ich podatki? No więc, kiedy się dowiaduję, że Instytut Spraw Publicznych ma propozycje zmian prawa wyborczego, rzucam się z nadzieją. Co znajduję? A to, że potrzebne jest: wprowadzenie instytucji pełnomocnika dla osób starszych i niepełnosprawnych; wydłużenie czasu trwania wyborów; wydłużenie czasu pracy komisji wyborczych; indywidualne zawiadomienie pocztą o dacie wyborów. Może to i ważne, ale po dużej pozarządowej instytucji spodziewałabym się jednak choćby dotknięcia istoty polskiego kłopotu. Który polega na tym, że obywatele o każdy duperel muszą się z władzą – którą sami sobie wybrali – wykłócać i ciągać po sądach. I że o władzy – którą wybrali z takiego menu, jakie im podano – znów, jak za peerelu, myślą: ONI. Ale oto nowa nadzieja. W skrzynce mailowej informacja z Fundacji Batorego. Ma być konferencja podsumowująca kampanię „Zmień kraj, idź na wybory”, która zachęciła do udziału w wyborach ponad proc. głosujących /.../ i została przeprowadzona przez koalicję ponad organizacji. Ma też być prezentacja obywatelskiego projektu nowelizacji ordynacji wyborczych. Pod czym będzie się zbierać tysięcy podpisów? Ułatwienia dla osób niepełnosprawnych; głosowanie korespondencyjne dla Polaków za granicą; dwudniowe wybory; dotarcie z informacją o wyborach do uprawnionych np. poprzez wysyłanie zawiadomień. Jakby im ktoś założył na oczy tę samą opaskę.
88
Od Fundacji Batorego dowiaduję się też, że stycznia wystartuje kampania „Sprawdzaj tych, których wybrałeś” /.../ Ma ona przypomnieć, że ponad rok temu wybraliśmy władze lokalne i warto sprawdzić, co udało im się zrobić. Organizatorzy przypomną, jakie kompetencje ma samorząd i podpowiedzą, jak obywatele mogą wpływać na to, co dzieje się w ich miejscowościach. Ja mojego radnego właśnie przekonuję, że skoro wpadł na pomysł założenia nam pod domem monitoringu, to powinien spytać mieszkańców domu, czy im ten monitoring potrzebny. Bo oni mówią, że potrzebny im ekran oddzielający od hałasu ulicy i o to proszą burmistrza. Ale radny wie lepiej i patrzy na mnie oczyma okrągłymi ze zdumienia. To mam się ich pytać? Przecież ja chcę dobrze – łka mi w mankiet. Kto go wybrał? Z takimi nie-kompetencjami społecznymi? Ja nie – przynamniej tu mam czyste sumienie. Bo nie głosowałam. A nie głosowałam, bo nie mam wpływu na to, kto znajdzie się na liście. W Fundacji Batorego piszą: Wydaje się, że potencjał dalszego zwiększania frekwencji tkwi bardziej w zmianach prawa wyborczego niż w kolejnych kampaniach społecznych. Że kampanie społeczne są tu na plaster, to się zgadzam. Ale dlaczego wielkie instytucje biją pianę na temat spraw drugorzędnych, zamiast brać się za istotę rzeczy? Dlaczego nie widzą tego, co jest? Że w środku chronionych prawem lasów powstają hotele, jak w Lasach Oliwskich. Że państwowe uczelnie – jak SGGW – skarżą do sądu konserwatorów zabytków, którzy nie pozwalają im budować i burzyć tego, co chcą, jak na warszawskiej Pradze. Że deweloperzy znikają z pieniędzmi lokatorów, jak na osiedlu Kryształowym w Gdańsku-Jasieniu, a samorządowi nic do tego. Że chorzy ludzie na rentach procesują się w sądach z ZUS-em, gdy mają siłę i gdy im „Super Express” podsunie gotowca z pozwem. Zdaje się, że jedyny wpływ, jaki jeszcze mamy, to wpływ pisma procesowego do sądu. Który będzie mielił długo i nie zawsze sprawiedliwie. Ale potem możemy do Trybunału w Strasburgu. Niby nie za wiele tych spraw – tylko w ciągu roku – ale zawsze. W ubiegłym roku budżet musiał wypłacić z tego powodu obywatelom ponad dwa i pół miliona odszkodowań. Czyli tyle zapłaciliśmy sami sobie, z naszych podatków, za to, że wybrane przez nas władze podejmują decyzje niezgodnie z prawem i naszym interesem. Piana. Piana. Piana. Każdy porządny Wieszcz przewraca się teraz w grobie, patrząc, jak Polacy nie potrafią rządzić się sami. Jak wciąż słyszą po urzędach: tego się nie da zrobić, takie są przepisy. Jak sami sobie – poprzez posłów i urzędników opłacanych z własnych pieniędzy – stworzyli takie przepisy. Po roku. W wolnej Polsce. Być może Polacy musieli – po latach życia w peerelowskiej klatce – zbudować dla siebie klatkę nową. Z przepisów, które teraz ma eliminować poseł Palikot. To by pasowało do wszystkich znanych mi teorii psychoanalitycznych. Człowiek umie funkcjonować w tym, co znane. Jeśli znane jest klatką, będzie chciał ją odtworzyć za wszelką cenę. Chyba, że zstąpi do głębi – jak każe Wieszcz. To może lepiej zstąpmy?
nn ieszczan
Z grubej rury Wydarzenia marcowe dawno mogłyby utonąć w studni historycznej niepamięci. Teraz o władzę w stolicy walczy się zupełnie inaczej niż to czyniły frakcje PZPR. Pewnie nawet ten skrót trudno byłoby rozszyfrować najmłodszym pokoleniom – w równej mierze tak zwanym danonkom, wychowankom JP II, generacji X czy Nic. Tym bardziej przezwiska konkurencyjnych odłamów i koterii wewnątrz rzekomo jedynej i niepodzielnej siły przewodniej narodu, natolińczycy, puławianie czy nawet moczarowcy, są prawie niezrozumiałe. Co by nie mówić o marcowych okropnościach, nie skumulowały się one w terrorze na szerszą skalę, o którego ofiary zaczepiają się na ogół – prawie zawsze koniunkturalne, tyle iż podejmowane z różnych stron i powodów – rozrachunki z przeszłością. Wygnanie tysięcy ludzi na przymusową emigrację zapewne pozostaje problemem dla sumienia. Ale jak ten problem zaprezentować w Polsce obecnej, gdzie wyjazd tym samym szlakiem, co marcowy – w różne regiony wytęsknionego Zachodu – stał się chlebem powszednim milionów? Marzec utrzymują na porządku dziennym dwie kwestie: elity i antysemityzmu. Ze strony, która sama siebie umieszcza z lewa, słyszy się, iż w Marcu tak się fatalnie zdarzyło, że samozwańczy wodzowie narodu, a raczej motłochu, usiłowali pozbawić Polskę jej elity duchowej. Zabieg ten można porównać do ucięcia głowy, które by uzasadniano dobrem delikwenta. Niemałą rolę miały tu odegrać motywy antysemickie. Jeżeli lewicowiec jest tzw. postkomunistą – albo po prostu chce się przypodobać, komu trzeba – zaznacza na dodatek, iż marcowe nieszczęście powtarzało się i w naszej późniejszej historii. Kiedy drużyna skrzyknięta wokół Wałęsy nie pozwoliła pierwszemu niekomunistycznemu premierowi wypromować się na prezydenta wolnej Polski, a Kaczyńscy wspólnie z jawnymi populistami dorwali się do władzy na całe dwa lata... Strach to sobie przypominać. W tym właśnie punkcie wkracza prawica. Jej rzecznicy, mówiąc o Marcu, zazwyczaj hurtem potępiają komunistów – bez różnicy, internacjonalistycznych czy szowinistycznych. Zarazem jednak, dyskretnie dają do zrozumienia, iż elita, którą wówczas napadnięto, była podejrzana. Splamiła się bowiem brylowaniem jej przedstawicieli na politycznych salonach z okresu stalinowskiego. Nie mogąc teraz rozwinąć tego wątku w solidniejszym wywodzie, skupię się na powiedzeniu, które – według szeroko przyjętej oceny – najpełniej wyraża tę „hańbę domową”. Tadeusz Kroński, znany przed wieloma dekadami historyk filozofii, będąc już urzędowym intelektualistą epoki Bieruta, tak przechwalał się swemu przyjacielowi, Czesławowi Miłoszowi, który potem poświęcił mu rozdział (pt. „Tygrys”) swego refleksyjnego pamiętnika „Rodzinna Europa”: „My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”. Mocne? Pamiętajmy, że tradycyjny polski inteligent lubił na użytek kompanów z kawiarni popisywać się nie byle jakimi wyczynami słownymi. Dodajmy, że polityczna biografia Krońskiego była wysoce niejasna. Nieliczne zresztą dokonania twórcze, jakie zostawił, najczęściej wymuszały na nim okoliczności. Dlatego też jego szkice i wprawki do marksistowskiego, oczywiście w typowo stalinowskim stylu, podręcznika o klasycznej fi-
Wiódł ślepy kulawego
ędrówi pod wiat
Jacek Zychowicz lozofii niemieckiej, które jego wychowankowie zebrali w tomie „Rozważania wokół Hegla”, są nudne i jałowe. W jedynym większym tekście, jaki napisał bez zamówienia („Faszyzm i tradycja europejska”), Kroński – na tle epoki, mało oryginalnie – popłakuje nad pięknym wiekiem XIX, który zniszczyły urodzone później barbarzyńskie masy wespół ze swymi szatańskimi liderami. Ciekawe, że Stalin był tam w jego oczach władcą „Persów”, którzy od ludzi europejskich, wywodzących się przecież z Grecji, różnili się niewiele mniej niż Marsjanie z fantazji Wellsa. Po wojnie Kroński jakimiś powikłanymi drogami zawędrował do Paryża, gdzie – jak przystało na kogoś, kto zaraz potem został Heglem racjonalnego państwa Bieruta – publikował w antykomunistycznej „Kulturze”. Przekonał się jednak na własnej skórze – których to jego smętnych zwierzeń wysłuchał znowu ten sam powiernik, Miłosz – że „faszyści” (sic!) z emigracji „za mało płacą”. Wtedy też zdecydował się wrócić do kraju. Krótki sens długiej mowy. Gdy Kroński wieszczy, że sowieckimi kolbami (ciekawe za czyją zgodą – czyżby samego Stalina?) będzie uczył myślenia bez alienacji, wyobrażam sobie fabułę bajkową. Jej bohaterka, żaba, przyglądając się zwycięskiej szarży kawaleryjskiej, kumka radośnie: No i co, konie!? Aleśmy im dali do wiwatu! Obraz ten powinien skutecznie ostrzegać przed naiwnym idealizowaniem lub demonizowaniem elity oraz jej politycznych wyborów. Koniunkturalnemu kibicowi roi się w regularnych odstępach czasu, że jest Dantonem albo Napoleonem. Jeżeli nawet historia bolesnym uderzeniem wzywa go do mobilizacji, żabi horyzont umysłowy przeszkadza mu w odegraniu popisowej roli. Kroński był tyleż gwiazdorem na miarę, co typowym wytworem środowiska elitarnie inteligenckiego. Ten jego matecznik przechodzi różne zwroty, ale się zasadniczo nie zmienia. Kocha zatem władzę – szczególnie, jeśli wyczuwa, że stoją za nią wyroki historii. Proporcjonalnie do tego uczucia, boi się ciemnego ludu. I na opak, zgodnie z mechanizmem wańki-wstańki: rozczarowuje się do władzy i bije pokłony przed masami. Niecały rok temu, postawił na piedestale bohaterską pielęgniarkę. Teraz czyta z oburzeniem Grossa. Da capo al fine... Usiłując go zastąpić, do przewodzenia ludowi zgłaszają się głównie cwaniacy w rodzaju generała Moczara czy robotnika Wałęsy, których interesuje głównie picie zdrowia waszego w gardła nasze. Ten, komu drogę wskazuje ślepiec – ostrzegał Krasicki – kuleje i wreszcie w dół wpada.
ac ychowicz
89
AUTORZY NUMERU: Neil Brooks – kanadyjski ekspert w dziedzinie prawa podatkowego, profesor Osgoode Hall Law School na York University. Prawem podatkowym i polityką fiskalną zajmuje się naukowo od trzech dziesięcioleci; wśród jego zainteresowań znajduje się m.in. opodatkowanie przedsiębiorstw oraz sposoby finansowania socjalnych funkcji państwa. Służy jako doradca rozmaitym władzom publicznym (m.in. rządom Kanady, Australii i Nowej Zelandii), jest też często zapraszany jako komentator bieżących wydarzeń. Laureat nagród dla wybitnych akademików. Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: tykocin@op.pl Ewa Cylwik (ur. 1973) – z wykształcenia arabistka, z zamiłowania tłumaczka. Zapalona podróżniczka, przekonana, że regularne ucieczki od cywilizacji i codzienności są niezbędnym warunkiem zachowania zdrowia psychicznego. Kocha różnorodność świata i z niechęcią myśli o globalizacji, która działa na zasadzie „przyjdzie walec i wyrówna”. Miłośniczka przyrody, literatury, kina i wypraw rowerowych. Marcin Domagała (ur. 1976) – absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył studia podyplomowe w zakresie Integracji Europejskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Akademię Dyplomatyczną Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Był m.in. doradcą minister pracy i polityki społecznej Anny Kalaty, redaktorem naczelnym gazety „Głos Samoobrony”, a ostatnio dyrektorem generalnym Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Obecnie na zawodowym rozdrożu. W wolnym czasie pokazuje na własnym przykładzie, co liberalne media potrafią zrobić z człowieka, który chce wdrażać odważne idee. Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracownica „Obywatela”. August Grabski (ur. 1971) – doktor historii, autor m.in. książek „Działalność komunistów wśród Żydów w Polsce (1944-1949)”, „Lewica przeciwko Izraelowi” oraz „Trockizm. Doktryna i ruch polityczny” (z U. Ługowską). Socjalista, uczestniczy w działaniach Nowej Lewicy. Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – student socjologii i filozofii (UAM). W związku ze studiami mieszka w Poznaniu, choć wciąż przede wszystkim jest z Bydgoszczy. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie stara się zrozumieć przede wszystkim zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolności oraz koncepcje J. Habermasa – to wszystko, by zrozumieć, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: bgrubich@interia.pl Marek Has (ur. 1951) – z wykształcenia filozof (UJ), w latach 1988-1992 współpracował z pismem „Zielone Brygady”, autor i tłumacz tekstów z dziedziny filozofii, buddyzmu, głębokiej ekologii, tłumacz poezji haiku, autor m.in. książek „Medytacje szamańskie” (1991) i „Pożegnanie Atlantydy” (2003). Monika Kasprzak (ur. 1981) – nauczycielka j. polskiego w jednym z łódzkich gimnazjów. Prowadzi grupę teatralną w Oratorium Sióstr Salezjanek. Lubi wszystkich sąsiadów naszej wschodniej granicy. Marzy o podróży na Syberię, o wycieczce śladami Stanisława Vincenza i o tym, żeby nauczyć się prowadzić dialog ze wszystkimi i z wszystkim, tak jak on. Paul Kingsnorth (ur. 1972) – angielski pisarz, dziennikarz i publicysta, aktywista społeczny i ekologiczny; z wykształcenia historyk. Wspiera wiele kampanii, m.in. na rzecz obrony praw człowieka na Papui Zachodniej. Jego aktywność obywatelska zaczęła się na studiach, kiedy zaangażował się w akcję przeciwko budowie autostrad, za co został aresztowany. W 2001 r. znalazł się na liście „10 największych rozrabiaków Wielkiej Brytanii”. Jego teksty ukazywały się na łamach wielu pism głównonurtowych („The Guardian”, „Independent”, „Le Monde”, „New Statesman”) i niezależnych (regularnie pisuje m.in. do „The Ecologist”, do
90
którego redakcji swego czasu należał). Autor m.in. książki-reportażu o ruchu antyglobalistycznym („One No, Many Yeses”) oraz raportu o przyszłości angielskiej wsi. W swojej publicystyce, jak sam mówi, stara się wskazywać powiązania między ludźmi a miejscami, polityką a życiem jednostek – tak, by zaczęły się interesować procesami, które dzieją się wokół nich. Obecnie pisze książkę o niszczeniu angielskiego krajobrazu i lokalnych więzi społecznych. Pracował m.in. w centrum rehabilitacji orangutanów na Borneo, był pokojowym obserwatorem podczas rewolucji zapatystowskiej w Meksyku i sprzątaczem w barze sieci McDonald’s. Autor nagradzanych wierszy. Mieszka na Tamizie, w pobliżu Oxfordu. Właśnie kończy prace nad nową książką – „Real England”. Strona internetowa: www.paulkingsnorth.net Rafał Łętocha (ur. 1973) – mąż i ojciec. Doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Religioznawstwa UJ. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikuje tu i ówdzie, czyta to i owo, słucha tego i owego. Mieszka w Myślenicach. Stały współpracownik „Obywatela”. Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”. Paplo Maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej organizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oceanem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierzającej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na rencie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchistyczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez nikogo. Zakurzony naftaliną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Przeciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Polsce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach pozuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem. Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracownica „Obywatela”. Vasuki Nesiah – pochodzi ze Sri Lanki, jest naukowcem, publicystką i aktywistką. Absolwentka Harvard Law School (doktorat z prawa międzynarodowego) oraz filozofii i politologii na Cornell University; wykłada prawa człowieka na Columbia University. Zajmuje się m.in. prawem porównawczym, prawami mniejszości, rozwojem krajów postkolonialnych i teorią feministyczną. Od siedmiu lat koordynuje projekty organizacji International Center for Transitional Justice, poświęcone poszczególnym krajom, w których dochodziło w przeszłości do zbrojnych konfliktów lub łamania praw człowieka. Georgianne Nienaber – amerykańska autorka literatury faktu, fotograf i podróżniczka. W młodości była dziennikarką radiową, od ponad 30 lat zajmuje się głównie pisaniem na tematy ekologiczne. Autorka kilku poczytnych i docenionych przez krytykę książek, m.in. biografii Dian Fossey („Gorilla Dreams”), publikowała na łamach pism i portali z całego świata. Wiele czasu spędza w Afryce (zwłaszcza w Rwandzie i Demokratycznej Republice Konga), jest korespondentem, ale i autorem prasy miejscowej. Przez kilka tygodni była naocznym świadkiem sytuacji w Luizjanie po ataku huraganu. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor ponad 400 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i propagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy
Z grubej rury patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Obecnie mieszka w Bydgoszczy. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Arkadiusz Peisert (ur. 1978) – socjolog, finalizuje pracę doktorską na temat samorządności obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych, absolwent Studium Doktoranckiego w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Działa w Transparency International Polska. Wiceprzewodniczący Sekcji Studenckich Kół Naukowych Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Magister socjologii. Skarbnik Korporacji Akademickiej „Welecja”. Żonaty. Konsekwentnie niezmotoryzowany, rowerzysta, żeglarz, miłośnik gór i Kaszub. Lech L. Przychodzki (ur. 1956) – w 1974 r. współzałożyciel ostatniej i najbardziej kontrkulturowej grupy literackiej „Nowej Fali” – „Ogrodu/Ogrodu-2”. W latach 80. jako twórca i krytyk związany z Centrum Sztuki Galeria EL w Elblągu. Lata 1986-90 i 1999-2004 to praca z międzynarodową ekipą „Double Travel”, w tym też czasie związany był z trójmiejskim Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego i ruchem Mail Art. Od 1990 r. publicysta, nie tylko ekologiczny. Bohater telewizyjnego dokumentu „Jak cierń” (reż. A. Sikorski, 1991). Dopiero w latach 90. wspólnie z kolegami z b. „Ogrodu/Ogrodu-2” wydał trzy tomiki: „ponieważ noc”, „ciemnia” i „czekając na podłodze na wszystkie pory życia”. Uczestniczył też w projekcie „Moje miasto” (Gdańsk 2002). Samodzielnie natomiast: „Liście ze świata żywych, listy z Krainy Jaszczurek” (Lublin 2000), „Tao niewidzialnych” (Bensheim 2005) i „święto wojny” (Elbląg 2006). Prócz kierowania od roku 2000 Mail-Artową „Ulicą Wszystkich Świętych” (www.innyswiat.most.org.pl/ulica/) współtworzył w latach 2001-2004 niemiecki portal www.RegioPolis.net. Od antyszczytu „W-wa 29” zaprzyjaźniony z działaczami Stowarzyszenia „Biedaszyby”. Jako filozof sztuki, reportażysta i tłumacz publikuje na łamach pism i portali polskich, niemieckich i litewskich. Regularnie pisuje do elbląskiego kwartalnika „TygiEL” i mieleckiego „Innego Świata”. Chociaż mieszka od niedawna w Świdniku, częściej spotkać go można we Wrocławiu czy Wałbrzychu niż w Lublinie. Stały współpracownik „Obywatela”. Wiktor Sadłowski (ur. 1980) – uczestnik niezależnych inicjatyw społecznych. Ceni pluralizm, od lat współpracując w słusznej sprawie ze środowiskami o różnorodnej aksjologii (od ruchów wyznaniowych do radykalnej lewicy czy anarchistów). Obecne poszukiwania zaprowadziły go na niedogmatyczną lewicę. W wolnych chwilach drąży słabe punkty systemu gospodarczego i politycznego. Meloman, esteta-koneser i patriota lokalny Pomorza, ostatnio rozdarty między Trójmiastem a Warszawą. Keith Harmon Snow – niezależny dziennikarz (utrzymuje się z dobrowolnych wpłat od czytelników), działacz na rzecz praw człowieka, fotograf; ma wykształcenie techniczne. Odwiedził kilkadziesiąt państw świata, także ogarniętych konfliktami zbrojnymi, wiele z nich – na rowerze górskim. Dużo czasu spędził w Afryce, m.in. dokumentował zbrodnie przeciwko ludzkości w Sudanie i Etiopii, niedawno pracował także w Afganistanie. Jego reportaże kilkakrotnie wyróżnili jurorzy prestiżowego projektu Project Censored, zeznawał także jako ekspert przed amerykańskim Kongresem oraz międzynarodowym trybunałem zajmującym się ludobójstwem w Rwandzie. Jego strona internetowa: http://allthingspass.com Barbara Surdykowska (ur. 1974) – absolwentka wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego, asystentka w katedrze prawa pracy na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Pracuje w Biurze Eksperckim przy Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Prowadzi klub miłośników filmu rosyjskiego „Spotkanie” w Rosyjskim Ośrodku Nauki i Kultury w Warszawie. Mieszka z żoną i dwójką malutkich dzieci w Warszawie. Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.
INFORMACJE: CENNIK REKLAM NA OKŁADCE: (W PEŁNYM KOLORZE) II strona okładki – 1600,- zł III strona okładki – 1600,- zł IV strona okładki – 2000,- zł
CENNIK REKLAM WEWNĄTRZ NUMERU 1 strona (wewnętrzna): 850,- zł 1⁄2 strony: 450,- zł; 1⁄4 strony: 250,- zł 10% zniżki przy zamówieniu 3 lub więcej reklam w kolejnych numerach, przy większych zamówieniach możliwość negocjacji cen.
Uwaga:
1. Dla zaprzyjaźnionych inicjatyw obywatelskich stosujemy inny, uznaniowy, cennik reklam. 2. W sprawie płatności za reklamy oraz szczegółów technicznych prosimy o kontakt telefoniczny lub pocztą elektroniczną z Działem Reklam (Konrad Malec, malec@obywatel.org.pl, tel/fax: /42/ 630 17 49). 3. Zastrzegamy sobie prawo odrzucenia reklam oraz zamieszczania ich za darmo. 4. Możliwa jest nieodpłatna reklama w „Obywatelu” pod warunkiem zamieszczenia naszej reklamy w innym czasopiśmie. Decyzja o wymianie reklam zależy od jakości, nakładu, dystrybucji i zawartości pisma, które proponuje wymianę. Chętnych prosimy o kontakt w sprawie ustalenia warunków ew. wymiany. 5. Za treść reklam i poczynania reklamodawców nie ponosimy odpowiedzialności, choć staramy się sprawdzać ich rzetelność przed drukiem.
ZAMAWIANIE PUBLIKACJI UWAGA! Wypełniając kupon zamówienia miej na uwadze, że poczta i/lub bank przekazują nam treść Twojego treść zamówienia drogą elektroniczną. Kupony wypełniane przez Ciebie nie są nam przekazywane. Ich treść przepisywana jest w miejscu wpłaty (przez pracownika poczty lub banku), niestety, bardzo niestarannie, na ogół bez informacji co zostało zamówione, z pomyłkami w adresie i bez polskich liter. W celu szybkiego i sprawnego zrealizowania Twojego zamówienia prosimy abyś wysłał do nas, w ślad za wpłatą na poczcie lub w banku, pełną informację (liczbę i rodzaj produktu, swój dokładny adres, telefon, e-mail) dotyczącą zamówienia: pocztą elektroniczną (biuro@obywatel.org.pl), na kartce pocztowej (na adres redakcji) lub faksem (/042/ 630-17-49). Prosimy o kontakt wszystkie osoby, które nie otrzymały zamówionych produktów w ciągu 20 dni od momentu dokonania wpłaty na nasze konto.
PRENUMERATA „Obywatel” ukazuje się co dwa miesiące – sześć razy w roku. Przyjmujemy prenumeratę roczną (6 numerów pisma), której koszt wynosi 42 zł. Aby zamówić prenumeratę wystarczy wpłacić na nasze konto 42 zł, podając na blankiecie wpłaty, od którego numeru zaczyna się prenumerata, oraz – koniecznie! – swój dokładny i czytelny adres pocztowy, a w miarę możliwości także telefon i e-mail, by ułatwić kontakt w razie potrzeby. Prenumerata roczna nie musi pokrywać się z rokiem kalendarzowym – oznacza ona jedynie chęć otrzymania kolejnych sześciu numerów Obywatela, np. od numeru 2 (34)/2007 do numeru 1 (39)/2008. Uwaga! Zamawiający prenumeratę może otrzymać gratisowo jeden z dostępnych w sprzedaży numerów archiwalnych „Obywatela”. Prosimy o dopisanie na blankiecie wpłaty, który numer jest zamawiany gratisowo, np. „GRATIS mO 21”
91
Z
obywatelskiego frontu
29 października 2007 r. Związany z naszą redakcją Instytut Spraw Obywatelskich został partnerem w europejskim projekcie „Added Value”. Bierze w nim udział krajów reprezentowanych przez organizacje pozarządowe, urzędy miejskie, instytucje edukacyjne, agencje ds. energii itp. Tematem przewodnim tej zaplanowanej na trzy lata kampanii, realizowanej w ramach europejskiego programu „Intelligent Energy – Europe”, jest promocja zrównoważonego transportu w miastach. Będziemy realizować dwie kampanie w Łodzi: na rzecz promocji transportu publicznego oraz rowerowego. Zostaną wydane materiały informacyjne, publikacje, powstanie strona WWW, zorganizujemy wystawy „Miasta bez spalin”, pokazy filmów, spotkania z decydentami i urzędnikami; problemom transportowym będą poświęcone niektóre z comiesięcznych audycji „Czy masz świadomość?”, prowadzonych przez nas w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej (, MHz; można go słuchać także w Internecie – zob. www.zak.lodz.pl).
Październik-grudzień 2007 r. Wydaliśmy interesujące publikacje o tematyce „obywatelskiej”. Są to trzy numery biuletynu „Aktywność obywatelska”, poświęconego dobrym pomysłom i inicjatywom na rzecz lokalnych społeczności. Kolejną taką pozycją jest poradnik „ABC obywatela”, zawierający praktyczne wskazówki dla osób, które rozpoczynają działania w formie stowarzyszeń, fundacji czy grup nieformalnych. Wszystkie te publikacje zostały rozesłane za darmo do kilkunastu tysięcy odbiorców w całej Polsce – stowarzyszeń, lokalnych liderów i społeczników, bibliotek, urzędów gmin itp. Można je także znaleźć w Internecie, na stronach www.aktywnosc-obywatelska.oai.pl i www.abc-obywatela.oai.pl. Osoby zainteresowane wersją papierową proszone są o kontakt: ()
lub talarek@iso.edu.pl lub Krzysztof Talarek, Instytut Spraw Obywatelskich, ul. Więckowskiego /, Łódź.
Grudzień 2007 r. Opublikowaliśmy bezpłatny, praktyczny poradnik, którego treść (kilkadziesiąt stron A-) można streścić tak: „jak dawać sobie radę z pracodawcą”. Zatytułowany jest „Dobre RADY, czyli ABC rady pracowników” i zawiera konkretne wskazówki dla tych rad pracowników, które mają problemy z wyegzekwowaniem od pracodawców swoich uprawnień, przyznanych im na mocy stosownej ustawy. Drukowana wersja publikacji została rozesłana do wszystkich rad pracowników w Polsce, wersję cyfrową (plik w formacie PDF) można pobrać ze strony internetowej, poświęconej tej tematyce: www.radypracownikow.info. Stronę tę prowadzi związany z „Obywatelem” Instytut Spraw Obywatelskich. Znajdują się tam także inne informacje i materiały, np. nasz raport nt. rad.
Grudzień 2007 r. Rzecznik Praw Obywatelskich wystąpił do Samorządowego Kolegium Odwoławczego w Nowym Sączu o stwierdzenie nieważności postanowienia burmistrza Zakopanego, który uznał, że przebudowa kolejki linowej na Kasprowy Wierch nie wymaga raportu o oddziaływaniu tej inwestycji na środowisko. Tym samym Rzecznik wskazał na możliwość pogorszenia stanu środowiska przy modernizacji kolei linowej, o czym alarmowała opinię publiczną koalicja organizacji społecznych broniących Tatr, do której od lat należymy.
16-18 grudnia Joanna Suciu brała udział w pierwszym spotkaniu partnerskim projektu „Added Value” w Almadzie w Portugalii. Zaprezentowała tam działalność Instytutu Spraw Obywatelskich oraz plany przyszłych działań.
92
20 grudnia Konrad Malec wziął udział w nagraniu kolejnych zdjęć do filmu realizowanego społecznie przez Studio Filmowe Propaganda, a dotyczącego wypadków drogowych i kampanii „TIR-y na tory!”, promującej takie zasady tranzytu, które nie będą uciążliwe dla ludzi i przyrody. Więcej o kampanii: www.tirynatory.pl
23 grudnia Szymon Surmacz i Konrad Malec z „Obywatela” zrealizowali kolejną audycję radiową. Tym razem na antenie Studenckiego Radia Żak prezentowana była kampania „Zrobione, docenione, wiele warte”, poświęcona dowartościowaniu pracy domowej, koordynowana przez nasze środowisko (zob. www.kasakobiet.oai.pl); opowiadała o niej Magdalena Doliwa-Górska. Drugą kampanią prezentowaną podczas audycji był projekt kobiety.lodz.pl, którego animatorki, Bogna Stawicka i Dagmara Łacny, proponowały różne sensowne i sprawiedliwe rozwiązania dotyczące podziału obowiązków domowych oraz samorealizacji kobiet. Audycję można pobrać ze strony www.czymaszswiadomosc.oai.pl, gdzie znaleźć można także informacje o terminie i tematyce kolejnych programów.
1 grudnia 2007 r. W Krakowie powołano Koalicję „Polska Wolna od GMO” – sojusz społeczny na rzecz zakazu stosowania organizmów modyfikowanych genetycznie w rolnictwie. Jednym z sygnatariuszy porozumienia było także środowisko „Obywatela”, reprezentowane przez Instytut Spraw Obywatelskich, a nasz przedstawiciel, Michał Sobczyk, wszedł w skład Komisji Sterującej Koalicji. Celem sojuszu jest ochrona Polski przed GMO poprzez m.in. lobbing wśród władz i polityków, organizowanie działań edukacyjnych i akcji bezpośrednich, a także udział w między-
narodowym ruchu oporu wobec GMO. W chwili zamykania niniejszego numeru swój akces do Koalicji zgłosiło ponad podmiotów i osób publicznych: organizacji społecznych i branżowych (np. rolniczych), naukowców, aktywistów obywatelskich, samorządowców, polityków, przedsiębiorców itp. Środowisko „Obywatela” aktywnie włączyło się w działania Koalicji, o których więcej dowiedzieć się można ze strony www.polska-wolna-od-gmo.org. Przypominamy przy okazji o petycji do Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi oraz Ministra Środowiska w sprawie GMO, którą podpisywać można pod adresem http://icppc.pl/pl/gmo/ index.php?id=
godz. . do .), na żywo, poruszać będziemy tematy z zakresu ekologii, profilaktyki zdrowia oraz szeroko rozumianego rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Audycja stanowić ma platformę dla wybranych organizacji pozarządowych z regionu łódzkiego, które na antenie prezentować będą swoje działania. Jednak poruszane podczas niej tematy powinny być interesujące dla słuchaczy z całej Polski. Nie zabraknie gości, wywiadów i dużej ilości dobrej muzyki. Audycja ma charakter interaktywny – każdy słuchacz może zadzwonić na antenę i przedstawić własną opinię na dany temat. Integralną jej częścią jest strona internetowa www.czymaszswiadomosc.oai.pl
Styczeń 2008 r.
16 stycznia
Rozpoczęliśmy kampanię na rzecz zrównoważonego transportu pt. „Dajmy odetchnąć miastu”, w ramach której będziemy upowszechniać sprawny i ekologiczny transport w miastach. Będziemy pracować głównie z miejskimi koordynatorami przypadającego na wrzesień Europejskiego Dnia bez Samochodu i Europejskiego Tygodnia Zrównoważonego Transportu. Sprawdź, jak może wyglądać miasto przyjazne pieszym i rowerom, ze sprawnym transportem zbiorowym oraz czy Twoje miasto do takiego aspiruje i czy jest w naszym projekcie – szczegóły na stronie internetowej: www.miastowruchu.pl
Gościem Radia VOX FM w audycji z cyklu „W dobrym tonie” pod prowokacyjnym tytułem „Kura domowa”, była Karolina Goś-Wójcicka, koordynatorka zakończonego w grudniu r. projektu Instytutu Spraw Obywatelskich „Zrobione, Docenione, Wiele warte...”. Choć w trakcie dwugodzinnej rozmowy na temat roli gospodyń domowych we współczesnym społeczeństwie nie udało się znaleźć lekarstwa na brak problematyki nieodpłatnej pracy domowej w dyskursie publicznym, zwrócono uwagę, że każdy może zmieniać rzeczywistość – trzeba zacząć od siebie, doceniając pracę we własnym domu.
Styczeń, luty 2008 r.
19 stycznia
Remigiusz Okraska, redaktor naczelny „Obywatela”, regularnie promuje wybitnych polskich społeczników w cyklu tekstów publikowanych na stronie internetowej Polskiego Radia. Ostatnie publikacje redaktor „Obywatela” poświęcił dorobkowi Stanisława ugutta i Ireny Kosmowskiej. W ten sposób przypominamy masowemu odbiorcy znakomitych, a dziś niestety niemal zapomnianych działaczy obywatelskich. Dotychczasowe teksty z tego cyklu można znaleźć w Internecie na stronie: www.polskieradio.pl/ nauka/idee/
Licznik na naszej stronie internetowej przekroczył liczbę miliona tysięcy odwiedzin – tj. wejść na stronę główną. Liczba ta nie obejmuje odwiedzin podstron – tych jest o wiele, wiele więcej. Zapraszamy na stronę www.obywatel.org.pl – na niej codziennie porcja nowych informacji obywatelskich, ogłoszeń, zapowiedzi, relacji, a oprócz tego sporo większych tekstów, m.in. felietony i komentarze aktualizowane co - tygodnie.
Styczeń 2008 r. Ruszyliśmy z nowym cyklem audycji w Studenckim Radiu Żak. Dwa razy w miesiącu (zawsze w sobotę od
20 stycznia Odbyła się kolejna nasza audycja w Radiu Żak, tym razem poświęcona tematyce wolontariatu. W studiu gościliśmy Artura Węgiera i Marcina Marczaka z Regionalnego Centrum Wolontariatu w Łodzi oraz Olgę Co-
93
nop – współpracowniczkę Centrum Promocji i Rozwoju Inicjatyw Obywatelskich OPUS w Łodzi. Audycję tym razem poprowadziły Magdalena Doliwa-Górska i Katarzyna Wojtuś.
26 stycznia Szymon Surmacz i Konrad Malec poprowadzili nową odsłonę audycji „Czy masz świadomość? – Zielona Łódź”. Gościem był łódzki radny Krzysztof Piątkowski, pomysłodawca uwolnienia miasta od jednorazowych toreb foliowych, masowo wydawanych w sklepach. Pomysł wszedł obecnie w fazę przygotowywania obywatelskiego projektu ustawy, umożliwiającej gminom wprowadzenie ograniczenia stosowania „foliówek”. Kolejnymi gośćmi audycji były Ewa Kramek i Karolina Baranowska, przedstawicielki Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła”, które mówiły o odpowiedzialnej konsumpcji i idei sprawiedliwego handlu.
31 stycznia Michał Sobczyk, jako przedstawiciel organizacji społecznych, wziął udział w obradach komisji doradczej ministra środowiska ds. organizmów genetycznie modyfikowanych (GMO). Dyskutowano m.in. na temat głosów sceptycznych wobec tej technologii, które dotarły do ministra ze strony części środowiska naukowego.
1 lutego W I Programie Polskiego Radia wyemitowano rozmowę z Rafałem Górskim i Konradem Malcem na temat prowadzonej przez Instytut Spraw Obywatelskich kampanii „TIR-y na tory!”.
4 lutego Współzałożyciel i stały współpracownik „Obywatela”, Olaf Swolkień, był gościem I Programu Polskiego Radia – „Rozmów w Jedynce”, prowadzonych przez cenionego lewicowego naukowca i publicystę, Ryszarda Bugaja. Podczas audycji Olaf miał okazję przybliżyć słuchaczom m.in. obywatelskie kampanie związane z transportem, jak koordynowana przez nasze środowisko inicjatywa „TIR-y na tory!” (www.tirynatory.pl), której jest współtwórcą. Pozostałymi gośćmi audycji byli dr Andrzej Kassenberg z Instytutu na rzecz Ekorozwoju
oraz prof. Jerzy Śleszyński, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego. Zapis dźwiękowy rozmowy znaleźć będzie można na stronie www.polskieradio.pl/ jedynka/debaty/
9 lutego Odbyła się kolejna audycja z cyklu „Czy masz świadomość”. Jej gośćmi był redaktor „Obywatela” Michał Sobczyk – przedstawiciel organizacji społecznych w Komisji ds. Organizmów Modyfikowanych Genetycznie przy Ministrze Środowiska, dr Marek Kryda – ekspert w dziedzinie rolnictwa, żywności i ochrony środowiska, członek Rady Honorowej Magazynu „Obywatel”, Marian Zagórny – lider rolniczego związku „Solidarni” i organizator kampanii w obronie polskich rolników i konsumentów, członek Rady Honorowej Magazynu „Obywatel”, a także Małgorzata Słowińska, która od lat prowadzi gospodarstwo ekologiczne. Tym razem rozmawialiśmy o uprzemysłowionym rolnictwie i związanych z nim zagrożeniach zdrowotnych, społecznych i ekologicznych (m.in. w kontekście żywności genetycznie modyfikowanej), oraz
o istniejących alternatywach. Serdecznie zapraszamy wszystkich zainteresowanych do regularnego odwiedzania strony internetowej naszej audycji, której słuchać można także w Internecie; znaleźć tam można informacje o kolejnych audycjach – terminach, tematach i gościach. Adres strony: www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl
11 lutego Michał Sobczyk w imieniu Koalicji „Polska Wolna od GMO” spotkał się w Łodzi z Wojciechem Olejniczakiem, przewodniczącym Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Tematem rozmowy był stosunek tej formacji do wprowadzania do polskiego rolnictwa organizmów modyfikowanych genetycznie i jej gotowość do współpracy z organizacjami społecznymi w działaniach na rzecz nakładania ograniczeń na tę technologię, potencjalnie szkodliwą dla polskich producentów i konsumentów.
1 marca W Klubie „Gazety Polskiej” w Gdyni odbyło się spotkanie poświęcone społecznym, ekologicznym i zdrowot-
nym zagrożeniom związanym z organizmami modyfikowanymi genetycznie (GMO). Około osób miało okazję obejrzeć film pt. „Życie wymyka się spod kontroli” oraz wziąć udział w dyskusji, którą poprowadził Michał Sobczyk, redaktor „Obywatela”, a zarazem przedstawiciel organizacji społecznych w komisji ds. GMO przy ministrze środowiska, wspomagany przez oraz dr. Marka Krydę, eksperta w sprawie zagrożeń związanych z przemysłowym modelem rolnictwa, członka Rady Honorowej naszego pisma. Tematyka wzbudziła żywe zainteresowanie członków klubu, niezwykle budujące były mądre komentarze z sali i deklaracje udziału w przyszłych konsumenckich kampaniach, zarówno tych wymierzonych w biotechnologicznie zmienioną żywność i sprzedające ją sklepy, jak i nastawionych na promocję zdrowych, naturalnych alternatyw wobec niej. Wszelkie informacje na temat takich akcji na pewno znajdą się na stronie ogólnopolskiej Koalicji „Polska Wolna od GMO (http://polska-wolna-od-gmo.org/), której aktywnymi członkami są obaj goście gdyńskiego spotkania. INFORMACJE:
KSIĘGARNIE I SKLEPY PROWADZĄCE STAŁĄ SPRZEDAŻ „OBYWATELA”: Bydgoszcz
• Księgarnia, ul. Dworcowa 51B/4
Biała Podlaska
• Księgarnia „Słoń”, Pl. Wolności 12
Gdańsk
• Księgarnia „Literka” Uniwersytet Gdański, Wydział Filozoficzno-Historyczny, ul. Wita Stwosza 55
Kraków
• Księgarnia Akademicka, ul. Św. Anny 6 • Główna Ksiegarnia Naukowa, ul. Podwale 6 • Księgarnia „Korporacja Ha! Art”, Bunkier Sztuki, pl. Szczepański 3a
Krosno
• Księgarnia Antykwariat, ul. Portiusa 4
Łódź
• Biuro redakcji „Obywatela”, ul Więckowskiego 33/127 • Sklep Zdrowa Chatka, ul. Wólczańska 25 • Cosiedrewnosie, Piotrkowska 111
Poznań
• Bookarest, Stary Browar, Dziedziniec Sztuki,ul. Półwiejska 42
• Poznańska Księgarnia Naukowa „Kapitałka”, ul. Mielżyńskiego 27/29 • Kapitałka, ul. Niepodległości 4 (przy Collegium Novum) • Kapitałka, Pl. Nankiera 17, budynek Ossolineum • Księgarnia „Uniwersytecka”, ul. Zwierzyniecka • Księgarnia „Uniwersytecka”, Filia w Collegium Historicum, ul. Św. Marcin 78 • Acid Shop, ul. Ogrodowa 20
• Księgarnia i Klub Czuły Barbarzyńca, ul. Dobra 31
Wrocław
• Księgarnia „Chrobry”, ul. Jagiellończyka 22 • Księgarnia SFERA, ul. Szczytnicka 50/52.
SZUKAJ NAS TAKŻE
Szczecin
W SALONACH
Warszawa
PRASOWYCH
• Książnica Pomorska, ul. Podgórska 15/16 • Księgarnia Uniwersytecka „Liber”, ul. Krakowskie Przedmieście 24 • Główna Księgarnia Naukowa im. B. Prusa, ul. Krakowskie Przedmieście 7 • XLM Księgarnia Ludzi Myślących, ul. Tamka 45 • Księgarnia Antykwariat „Kapitałka”, ul. Marszałkowska 6 • Sklep „Vega”, al. Jana Pawła II 36c (na tyłach kina „Femina”) • Księgarnia „Spis treści” (Zamek Ujazdowski), Al. Ujazdowskie • Żółty Cesarz (sklep wydawnictwa Wegetariański Świat), ul. Bruna 34
EMPIK, INMEDIO, RELAY I RUCH
Lektura „Obywatela” nie kończy się na ostatniej stronie… Zapraszamy do naszego sklepu wysyłkowego. www.obywatel.org.pl/sklep K1
David C. Korten, Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji
KO11
Biblioteka Obywatela 2002, 300 stron, cena 25 zł.
Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jednym z najtęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety. K4
Wydawnictwo Nortom 1997, 102 strony, cena 10 zł.
Jedna z prekursorskich analiz globalizacji i jej skutków. Autor, milioner, który porzucił udział w wielkim biznesie, autor słynnej książki „Pułapka”, sponsor znanego miesięcznika „The Ecologist”, krytykuje tzw. wolny rynek, ekspansję wielkich koncernów, rozwarstwienie społeczne i niszczenie środowiska. Ta książka jest kontynuacją „Pułapki”, autor odpiera w niej zarzuty krytyków i jeszcze dobitniej ukazuje fałszywość ideologii neoliberalnej.
Dave Foreman, Wyznania wojownika Ziemi
KO14
Biblioteka Obywatela 2004, 282 strony, cena 28 zł.
Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachunku. Wskazuje blaski i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny. KO2
Theodore Kaczynski (Unabomber), Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownika Wydawnictwo „Inny Świat” 2003, 170 stron, cena 19 zł.
Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za zamachy bombowe. Radykalna krytyka cywilizacji technologicznej, ukazanie jej słabości i błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi. Żadnych banałów, sloganów i recept znanych z nudnych książek przedstawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a nawet przeciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tekstów końca XX w.
José Bové, Francois Dufour, Świat nie jest towarem Wydawnictwo Andromeda 2002, 296 stron, cena 27 zł.
Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolników-antyglobalistów, z których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania. KO6
James Goldsmith, Odpowiedź zwolennikom GATT i Globalnego Wolnego Handlu
KO20
Andrzej Zybała, Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie Wydawnictwo Dolnośląskie 2004 (seria Poza Horyzont), 267 stron, 28 zł, u nas najtaniej!
Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospodarka okazała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczną kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich krajach, jak Polska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ globalizacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w pogoni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.
Chris Maser, Nowa wizja lasu Pracownia na rzecz Wszystkich Istot 2003, 284 strony, cena 25 zł.
Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, ukazuje związki między gospodarowaniem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospodarki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologiczne, które pozwoli zachować cenne obszary leśne i ochronić bioróżnorodność. Książka napisana przystępnym językiem, zawiera wiele przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotografii ilustrujących opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między człowiekiem a przyrodą.
95
KO25 Margrit Kennedy, Pieniądz wolny od inflacji i odsetek. Jak stworzyć środek wymiany służący nam wszystkim i chroniący Ziemię?
epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włączono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.
Wydawnictwo Zielone Brygady, Kraków 2004, 142 strony, 13 zł.
KO31
Książka poświęcona patologiom współczesnego systemu finansowego oraz alternatywom wobec niego. Pokazuje niebezpieczeństwa finansowego monopolu państwa oraz scentralizowanego kapitalizmu. Propaguje nowatorskie podejście do pieniądza, jego kreacji i roli w gospodarce. Wskazuje na możliwości eliminacji wielu patologii społecznych poprzez reformy systemu ekonomicznego, m.in. wprowadzenie lokalnych walut. Napisana bardzo przystępnie, jasno i precyzyjnie. Ukazuje, że oprócz „wolnego rynku” i państwowego interwencjonizmu istnieją inne, bardziej przyjazne ludziom i ekosystemowi modele ładu społeczno-gospodarczego.
Warszawa 2006, 344 strony, cena 40 zł.
BESTSELLER
KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą, Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie
Oficyna Wydawnicza ABA, Warszawa 2006, 280 stron, cena 32 zł.
Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjologów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jednak łatwych i przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.
Pierwsza w Polsce książka prezentująca ogólnoświatowy ruch Slow Food. Działa on na rzecz zachowania tradycji kulinarnych i regionalnych potraw, krytykuje niszczenie różnorodności żywieniowej i ofensywę „śmieciarskiego żarcia” z barów fast food. Książka zawiera kilkadziesiąt tekstów na temat tego zjawiska: od problemu globalizacji i ujednolicenia produktów w sektorze produkcji żywności, przez opis regionalnych tradycji żywieniowych wielu miejsc świata i tego, co im zagraża, a kończąc na opisach wielu oryginalnych potraw. Obywatelskie działanie zaczyna się w Twojej kuchni - przeczytaj o tym! KO33
Joel Bakan, Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą
Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współczesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z niepozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udowadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić. KO30
Jeffrey M. Smith, Nasiona kłamstwa Oficyna 3.49; 2007, 304 strony, cena 32 zł.
Wydawnictwo Lepszy Świat 2006, 254 strony, 29 zł u nas najtaniej!.
BESTSELLER
Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka objęta współczesną cenzurą - prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezentacja dokumentów - fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.
KO32 Carlo Petrini, Ben Watson, Slow Food. Synonim dobrego smaku i naturalnej żywności
Wydawnictwo Rectus 2005, 176 stron, cena 25 zł u nas najtaniej!.
KO29
Stanisław Remuszko, Gazeta Wyborcza - początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!)
BESTSELLER
Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku polskim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związanych organizmami modyfikowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.
KO 34 Guy Debord Społeczeństwo spektaklu oraz Rozważania o społeczeństwie spektaklu Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006, 256 stron, cena 37 zł.
Kultowa i jedna z najważniejszych książek XX wieku. Całościowa krytyczna analiza współczesnej polityki, kultury i systemu kapitalistycznego w ich wszechogarniającej, totalnej postaci. „Społeczeństwo spektaklu” powstało w roku 1967 i stało się najpopularniejszą książką francuskiej młodzieżowej rewolty maja ’68. „Rozważania o społeczeństwie spektaklu” pochodzą z roku 1988 i są analizą zmian, jakie zaszły od wydania pierwszej książki. W polskim wydaniu oba teksty zebrano w jednym tomie i opatrzono wprowadzeniem przybliżającym postać autora. Debord, czołowy teoretyk Międzynarodówki Sytuacjonistycznej, stał się inspiracją dla najbardziej oryginalnych analityków kultury oraz wielu interesujących radykalnych myślicieli z lewej i prawej strony sceny politycznej. U nas taniej niż w księgarniach.
Piotr Kropotkin, Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju Biblioteka Klasyków Anarchizmu 2006, 230 stron, cena 20 zł.
Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowolnej współpracy i jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncepcjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych
96
KO 40 Andrew Simms, Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco
KO 35 Wojciech Giełżyński, Inne światy, inne drogi,
Wydawnictwo CKA, Gliwice 2007, 314 stron, cena 30 zł
Oficyna Wydawnicza Branta, Bydgoszcz-Warszawa 2006, 384 strony, cena 34 zł.
Pasjonująca książki o różnorodności kulturowej świata, o wadach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.
NOWOŚĆ
KO 36 Andy Singer, AUTOkarykatury, Carbusters Press 2007, 108 stron, cena 9 zł
Zabawna karykatura społeczeństwa uzależnionego od samochodu. Komiks w ironiczny i prowokacyjny sposób pokazuje to, jak negatywną rolę odgrywa samochód w naszym życiu. Rysunki opatrzone cytatami oraz krótkimi esejami na temat rozwoju motoryzacji i lobby samochodowego. Znakomite, bardzo śmieszne rysunki obrazują problemy związane z nadmiernym rozwojem motoryzacji: niszczenie miast i przestrzeni publicznej, „zawłaszczanie” miejsca dotychczas przeznaczonego dla ludzi, niszczenie środowiska, alienację społeczną, marnotrawstwo ogromnych kwot z budżetu, uzależnienie od lobby naftowego itp. Świetna lektura zarówno dla wielbicieli komiksów, jak i zwolenników rozrywki o charakterze poznawczym ze szczyptą ironii. Masz szansę pośmiać się co niemiara i bardziej krytycznie spojrzeć na samochodowe szaleństwo.
KO 37 Carlo Petrini, Slow Food. Prawo do smaku, Twój Styl 2007, 367 stron, cena 27 zł
NOWOŚĆ BESTSELLER
Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych antyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez... kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodniczej krajów i regionów. Na naszych talerzach skupia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki refleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!
KO 39 Michael Albert, Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 324 strony, cena 29 zł
NOWOŚĆ
Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego na maksymalizacji zysku i brutalnej konkurencji. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.
Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.
KO 41 Noam Chomsky, Polityka, anarchizm, lingwistyka Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 251 stron, cena 28zł
NOWOŚĆ
Wybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wystąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykańskiego językoznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w niebanalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka zagraniczna USA, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spójną wizję człowieka i społeczeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.Oprócz książek w naszym sklepie wysyłkowym znajdziesz także oryginalne koszulki i numery archiwalne „Obywatela” .
Powyższy katalog zawiera tylko część naszej oferty. Więcej książek oraz numery archiwalne „Magazynu Obywatel” można zamawiać w sklepie internetowym: www.obywatel.org.pl/sklep Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu,np.K1,KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokładnym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości). Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż jest to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł. Adres redakcji: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49; e-mail: biuro@obywatel.org.pl Pieniądze prosimy wpłacać na konto:
Stowarzysze Obywatele-Obywatelom, Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi, nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001
Korzystaj z naszego sklepu internetowego: www.obywatel.org.pl/sklep 97
Obywatelko, Obywatelu! Jeśli uważasz, że wykonujemy dobrą robotę, uważasz nasz magazyn za potrzebny, popierasz kampanie społeczne koordynowane przez nasze środowisko (jak „tir-y na tory!” czy pomoc w rozwoju rad pracowników) – zachęcamy cię do przekazania na nasze działania twojego podatku. zrobić to może każda osoba płacąca podatek dochodowy od osób fizycznych, do końca kwietnia. możesz nam pomóc bez wydatkowania ani złotówki z własnej kieszeni!
Jak przekazać 1%? Wypełniając zeznanie podatkowe za rok (formularz PIT- PIT-L, PIT-, PIT- i PIT-) każdy może przekazać należnego fiskusowi podatku na organizację pożytku publicznego (OPP), a więc także Stowarzyszeniu Obywatele-Obywatelom, wydawcy „Obywatela”.
Krok :
Po co przekazywać te pieniądze? „Obywatel” jest pismem, którego cena nie odzwierciedla rzeczywistych kosztów tworzenia pisma. Choć nasi autorzy i redaktorzy pracują nad gazetą niemal w całości społecznie, to jednak samo tworzenie gazety oznacza wiele wydatków, o których zapewne nie myślisz, gdy ją kupujesz. Czy wiesz np., że z zł, które za nią płacisz, tylko połowa trafia z powrotem do wydawcy, bo resztę zabiera dla siebie dystrybutor? Inne czasopisma mają swoje sposoby na finansową stabilność. My piszemy rzeczy niewygodne – nie możemy więc liczyć na zbyt wielu reklamodawców. Mamy własne zdanie, jesteśmy niezależni – dlatego nie finansują nas partie polityczne ani grupy interesy. Chcemy robić rzeczy mądre (nie zaś modne) – nie mamy wielkich szans na dotacje od sponsorów i fundacji. Z tego powodu tylko czytelnicy i sympatycy „Obywatela” mogą nam pomóc w rozszerzeniu zasięgu jego oddziaływania.
Oblicz kwotę, którą możesz przekazać na rzecz „Obywatela”. Najpierw musisz obliczyć swój podatek należny Urzędowi Skarbowemu za miniony rok podatkowy, a następnie odliczyć od tego podatku. Przy wypełnianiu formularza PIT, w części zatytułowanej „Wniosek o przekazanie podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego (OPP)” wpisujesz w odpowiednie rubryki nazwę organizacji, tj. Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, nasz numer w Krajowym Rejestrze Sądowym, czyli , oraz obliczoną zgodnie z instrukcją kwotę po zaokrągleniu do pełnych dziesiątek groszy w dół, czyli np. , = ,. O ten właśnie ulega zmniejszeniu należny podatek. Oznacza to, że jeśli jesteś winny jakąś kwotę Urzędowi Skarbowemu, wpłacisz na jego konto o mniej. Jeśli to fiskus jest Twoim dłużnikiem, otrzymasz zwrot kwoty podarowanej na rzecz „Obywatela” razem z resztą nadpłaconego podatku – Urząd Skarbowy prześle Ci o tyle pieniędzy więcej, ile z Twojego podatku wpłynęło na konto Stowarzyszenia Obywatele-Obywatelom. UWAGA: obliczonej kwoty nie należy przesyłać na konto wybranej organizacji pożytku publicznego. Zrobi to za Ciebie Urząd Skarbowy!
Krok : Złóż w Urzędzie Skarbowym formularz PIT Aby dopełnić formalności – wypełniony formularz zanieś lub wyślij pocztą do Urzędu Skarbowego do kwietnia r. Gdybyś miał(a) jakieś kłopoty z wypełnieniem formularza, skontaktuj się z nami. Porady udzieli Ci nasza specjalistka ds. podatkowych: Anna Stolorz, stolorz@iso.edu.pl, tel. kom. 691-668-265 Wskazówki na ten temat znaleźć można także na stronie http://www.obywatelskiprocent.pl/
98
Nie wierz nam na słowo
Sami Sobi e
– zobacz!
Niektórym trudno będzie uwierzyć, że miejsce takie jak Dolina Strugu powstało w Polsce. W okolicach Rzeszowa, na obszarze zamieszkanym przez ok. 40 tys. osób, udało się wprowadzić pomysły genialne w swojej prostocie. Zrealizowano wiele inicjatyw, które, „jak powszechnie wiadomo” nie mają prawa się udać. Już na początku lat 90. złamano tu telefoniczny monopol telekomunikacji państwowej. Zbudowano lokalną centralę telefoniczną – rozmowy miejscowe są za darmo! Bezrobotnym, często pijącym, zaproponowano pracę – zamiast pogardy, że nie potrafią odnaleźć się w nowych czasach i stanowią balast dla lokalnej społeczności. Zamiast anonimowych zakupów w wielkich sklepach, sprowadzających z daleka towary kiepskiej jakości, tutaj na dużą skalę rozwinął się system sprzedaży bezpośredniej, oparty na dobrych, lokalnych produktach i na osobistej więzi z klientem. Młodym mieszkańcom tego rejonu nie radzi się, żeby uciekali, gdy tylko będą mieli okazję. Zamiast tego wychowuje się ich na lokalnych liderów i umacnia dumę ze swego regionu. W Dolinie utarto nosa liberalnym doktrynerom. Pokazano, że skutecznie nowe, rentowne miejsca pracy może zorganizować nie tylko Jaśnie Pan Inwestor, lecz także samorząd lokalny. Oczywiście wszystko to nie przyszło samo, nie działa też bez problemów. Tym bardziej warto bliżej przyjrzeć się Dolinie, której mieszkańcy mimo wszelkich trudności pozostają wierni idei: Sami Sobie.
***
Film o życiu społecznym w Dolinie Strugu jest znakomitym przykładem, jak wiele można osiągnąć, gdy mieszkańcy odnajdują w sobie chęć i energię do oddolnej aktywności. Pokazane w filmie przykłady budzą nadzieję na to, że również w Polsce można stworzyć klimat, w którym ludzie chętnie porzucają szczelny kokon prywatności i otwierają się na innych, wzbogacając przy tym własną jakość życia. Film – bardzo profesjonalny również w sensie technicznym – uzmysławia nam, jak wiele można osiągnąć na szczeblu lokalnym w zakresie poprawy poziomu życia. Okazuje się, że można dać sobie spokój z narzekaniem, a zwłaszcza z oglądaniem się na to, co tam „wymyślą dla nas w Warszawie”. Andrzej Zybała, Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog” przy Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej
Jednym z głównych problemów i słabości mediów jest to, że koncentrują swoją uwagę na rzeczach albo skandalicznych czy trywialnych, na sprawach drugorzędnych a nie na tematach ważnych dla obywateli i wreszcie na wydarzeniach dramatycznych albo przynajmniej negatywnych, zamiast podtrzymywać ludzi na duchu, ukazując pozytywne działania dla dobra ogółu. Pierwszym sukcesem filmu „Dolina Strugu” jest to, że nie można mu postawić takiego zarzutu. Zapewne można kręcić nosem na ten czy inny aspekt formy filmu, niekiedy trochę amatorskiej, ale nie to jest tu najważniejsze. Oglądając ten film, człowiek czuje się dobrze. Jest rad, ze żyje w kraju, gdzie prości a zarazem światli obywatele mogą wziąć rzeczy we własne ręce i zmienić świat dookoła siebie. Samorządowcy podrzeszowskich gmin, Błażowej, Chmielnika, Hyżnego i Tyczyna, potrafili od roku 1990 zmienić ten teren nie do poznania. Tytuł ich programu – „Sami sobie” – mówi wszystko. Nie czekali na pomoc z zewnątrz, lecz działając solidarnie, w wolnej wspólnocie, dokonali tak wiele. W gminach, gdzie telefon był dostępny tylko u sołtysa i proboszcza, zbudowali samorządową sieć z telefonem i Internetem na najwyższym poziomie. Rozbudowali system szkolnictwa, rozwinęli rolnictwo rodzinne i ekologiczne, dali pracę setkom ludzi. Lista ich dokonań jest imponująca i należy zobaczyć film, aby się o tym przekonać. „Społeczeństwo obywatelskie” było hasłem i programem pierwszego zjazdu „Solidarności” w gdańskiej Hali Oliwii w 1981 roku. Mieszkańcy Doliny Strugu wprowadzili to w życie. Jeżeli jest to możliwe pod Rzeszowem, w części kraju do niedawna nazywanej „Polską B”, to takie dokonania i sukcesy są na pewno możliwe wszędzie. Wszystko zależy od ludzi. Trzeba tylko znaleźć samorządowców gotowych pracować z odwagą i pasją dla wspólnego dobra. Trzeba tylko mieć do czynienia z „obywatelami”. Wówczas wszystko staje się możliwe. To jest piękna lekcja „Doliny Strugu”. Lekcja dla nas wszystkich. Bernard Margueritte, dziennikarz i publicysta, wieloletni korespondent „Le Monde” w Polsce, prezes International Communications Forum