fot. Dominique Robin
(48) 1/2010
cena 12 zł
(w tym 0% VAT)
e Robin jest laureatką Prix z r. Dziennikarka lmów dokumentalnych. Od nakręciła ich , za które ami filmświecie. gradzana na z całym O meryce Południowej, Afryce, o GM Film o tym samym tytule ążka, dał jej Prix Rachel gia) oraz Trophée des nger (Cannes). Autorka sześciu ej tematyce społecznej, ez nią również w filmach.
DVD
NL: . NL=
>nkhiZ -%. >NK
bg]^q ,/*./2
9 771641 102002
01
BLLG */-*&*)+*
GRATIS!
dla dobra wspólnego
Gwiazdozbiór w „Solidarności”
Dwudziesta rocznica wyborów z czerwca 1989 r. to idealny moment, by przedstawić opinie, które w wolnej Polsce były ąc wielki związek zawodowy, wypowiedzieliśmy wojnę dwóm marginalizowane. Temu ma służyć om równocześnie. Komunizmowi oraz dzikiemu kapitalizmory właśnie wtedy zdobywał Zachód, wypowiadając śmiertelwydana właśnie książka „Gwiazdozbiór nę związkom zawodowym. Tej wojny nie mogliśmy wygrać. rność” została pokonana, ale broniliśmy–jej, jak tylko mogliw Solidarności” wywiad-rzeka z Joanną rzeciwnicy działali w porozumieniu i zaangażowali takie siły i Andrzejem Gwiazdami, i, że nie daliśmy rady. Teraz jeszcze wyraźniej widać, założycielami że poe i przetrwanie „Solidarności” przez półtora roku było niesłyWolnych Związków Zawodowych Wybrzeża m sukcesem. oraz liderami Pierwszej „Solidarności”.
1 Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie
w rozmowie z Remigiuszem Okraską
ągnęliśmy celów, dla których poświęcaliśmy czas, sen, wysieniądze. Przez wiele lat harowaliśmy jak osły i przegrywaliyliśmy lojalni wobec towarzyszy walki, którzy potem zdradzali a małych korzyści. nas atrakcje i wygody, których „Solidarności” Te Ominęły czołowe postaci Pierwszej ali ludzie płynący z prądem, ale mieliśmy inne przygody. Cena, płaciliśmy za zaangażowanie w słusznejostatnich sprawie, nie jest zbyt na przestrzeni dwóch dekad a. Samotne wędrówki po górach pozwoliły nam przetrwać były praktycznie nieobecne ajgorszej kondycji fizycznej i psychicznej, chociaż nie były tow mediach. aje. Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy
Andr abso wy te i Gru ucze Wraz Robo W Si wego stula woje jąc m wład ści” j na st inter jeden kach Robo
przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w postulatach rozliczenia systemu komunistycznego, jak i w krytyce ki dołączona jest bezpłatna płyta polskiego modelu kapitalizmu. Ostro m prezentującym niezależne, alternatywne . rocznicy powstania „Solidarności”. oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy y te były w roku współorganizowaprzez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz tylko z powodu jego dwuznacznych Cena zł ę niniejszej książkinie – pismo „Obywatel”. związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” 9 788392 600817 oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez 1 rządy tworzone pod jego patronatem.
ent książki)
4 czerwca 2009 r., dokładnie dwadzieścia lat od wyborów będących konsekwencją porozumień Okrągłego Stołu, ukazuje się zapis rozmów z legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W ich barwnych, pełnych anegdot opowieściach sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki.
Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z filmem prezentującym niezależne, alternatywne obchody 25. rocznicy powstania „Solidarności”. Obchody te były w roku 2005 współorganizowane m.in. przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz pismo „Obywatel”.
gdań W st dzien „Robo ( wion życ” tel”. K
Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską 512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowej Cena 49,00 zł (w księgarniach); 44,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony): Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (042) 630 17 49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 z dopiskiem „Gwiazdozbiór w »Solidarności«” Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu +48 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej malec@obywatel.org.pl Więcej o książce i autorach, oraz zamówienia w Internecie:
www.gwiazda.oai.pl
FOT. KATARZYNA RESZKA
EDY TO RIAL
Praktyka spiskowa Nazwać kogoś wyznawcą spiskowej teorii dziejów to mniej więcej tak, jak przyłapać sportowca na zażywaniu środków dopingujących. Był człowiek – nie ma człowieka. „Wyznawca spiskowej teorii dziejów” – to wyrok śmierci, nie fizycznej, lecz cywilnej, publicznej. Poniekąd słusznie. Do czasu, gdy z rozmaitymi spiskowymi rojeniami stykałem się sporadycznie, problem wydawał mi się błahy. Dziś, gdy za sprawą Internetu wszystkiego jest jakby więcej, spiskowi teoretycy przyprawiają mnie nieraz o ból głowy i – excusez le mot – odruch wymiotny. Prawica epatuje wizjami spisków Żydów i gejów, lewica pieczołowicie tropi spiski faszystów, mainstream demaskuje spiski terrorystów i pedofilów, przeciwnicy mainstreamu przekonują, że chce on nas wykończyć szczepionkami przeciwko grypie, tajemniczym promieniowaniem i mega-hiper-utajnionymi operacjami finansowymi. A „Obywatela” finansuje Kreml lub amerykańscy neokonserwatyści. Czy na sali jest lekarz? Ktoś kiedyś trafnie zauważył, że miłośnicy teorii spiskowych są najlepszymi sojusznikami faktycznych spiskowców. Z tego prostego powodu, że produkowany przez tych pierwszych paranoiczny bełkot pozwala tym drugim bardzo łatwo wyśmiać wszelkie próby analizy działań zakulisowych, niejawnych, unikających społecznej kontroli. Czyżbyś wierzył w knowania
masonów, kosmitów i tajnej sekty czcicieli św. Graala? – z pogardliwym uśmieszkiem pytają, gdy tylko ktoś wspomni, że coś tu nie gra, że w demokratycznym kraju niepokojące rzeczy dzieją się w sposób niedostępny wzrokowi „gawiedzi”. Tylko wariaci wierzą we wszechobecny spisek. I tylko dzieci wierzą, że wszystko dzieje się jawnie, że wszyscy mają czyste ręce, że różne grupy interesy nie próbują w półmroku załatwić tego, czego w świetle kamer i fleszy nie udałoby się przeforsować. Dlatego w niniejszym numerze „Obywatela” postanowiliśmy przyjrzeć się zakulisowym wymiarom życia społecznego. Zapytaliśmy profesora Andrzeja Zybertowicza o jedną z dziedzin jego zainteresowań naukowych – mianowicie o to, co dzieje się, gdy jawność życia publicznego zawodzi z jakichś przyczyn. Natomiast jego wychowankowie z toruńskiego uniwersytetu przygotowali dla nas kilka tekstów ukazujących, czym są, jak przebiegają i do czego prowadzą niejawne działania w różnych sferach życia – w mediach, w nauce, w przemyśle, a żeby całość bardziej osadzić w polskich realiach, jeden z autorów przedstawia nam swoisty leksykon dwudziestu afer gospodarczych
na dwudziestolecie III RP. Tylko głupcy wierzą w spiski? Oceńcie sami po lekturze. Wiele jeszcze znajdziecie w tym numerze „Obywatela”, ale dwa artykuły chciałbym zaakcentować szczególnie. Przede wszystkim tekst Joanny Szalachy, notabene również związanej z zespołem uczniów prof. Zybertowicza. Czy żyjemy w dobrym państwie, a jeśli nie, to dlaczego – pyta Autorka. A ja zachodzę w głowę, dlaczego takie artykuły publikuje niszowy „Obywatel”, nie zaś wysokonakładowe i tzw. opiniotwórcze czasopisma. Może dlatego, że ich redakcjom dobre państwo nie jest do niczego potrzebne, bo w złym państwie one i ich reklamodawcy urządzili się całkiem nieźle? Szczególnej uwadze polecam także rozważania Jana Koziara, poświęcone „wielkiemu przekrętowi” ideologicznemu. Jak to możliwe, że na fali egalitarnego i prospołecznego związku zawodowego „Solidarność” doszło do sytuacji, w której dziki kapitalizm zbudowali pospołu opozycjoniści z „lewicy laickiej” oraz aparatczycy partii robotniczej-komunistycznej, a wszystko to na bazie recept konserwatysty? Brzmi jak ponury żart, ale to coś znacznie gorszego – to ponura rzeczywistość. Warto się z nią zmierzyć, gdyż historia podobno magistra vitae est. Remigiusz Okraska
3
4
w numerze
8
O dobrym państwie (polskim) – dr Joanna Szalacha
13
Etos lewicy wiecznie żywy – rozmowa z prof. Andrzejem Mencwelem
Wraz z „wielkim otwarciem” nastąpił też wielki przypływ idei liberalnych, które z różnych powodów okazały się atrakcyjne. Z kolei ruchy polityczne, które afiliowały się jako lewicowe, nie nawiązywały do historycznego etosu lewicy prawie w ogóle. Myślę – i mam nadzieję – że teraz nadszedł moment zmiany klimatu dla tych wartości.
21
Zerwany sojusz – Jan Koziar
31
Motyle czy karaluchy? – Jerzy Jacek Pilchowski
Giełda poszybowała w górę, a pensje i premie finansistów przekroczyły poziom z czasów nadmuchanej przeszłości. Rośnie jednak wciąż liczba bezrobotnych i ludzi zmuszonych ogłosić bankructwo. Maleją też realne zarobki tych, którzy pracują.
34
W krajach europejskich, niepostkomunistycznych, istnieją ośrodki polityczne, decyzyjne, które etykietują się politycznie wewnątrz, jednak w sprawach ważnych na zewnątrz, w kwestiach ich państwowego interesu – są niezwykle narodowo solidarne.
Prawica była początkowo głównym ideologicznym narzędziem niszczenia „Solidarności”, demoralizacji społeczeństwa i przygotowywania gruntu pod uwłaszczenie nomenklatury. Lewica laicka rozegrała zaś zaistniałą sytuację taktycznie i pierwsza zbiła na niej interes polityczny i ekonomiczny, oczywiście kosztem społeczeństwa.
8 21
Między urzędem a rynkiem – Rafał Bakalarczyk
Spośród kilkunastu przebadanych krajów, do największej liczby organizacji należą Szwedzi (średnio , członkostwa na osobę), Duńczycy (,), Norwegowie (,), Holendrzy (,) i Austriacy (,). O każdym z krajów, które znalazły się w „pierwszej piątce” możemy powiedzieć, że mają silnie rozwiniętą politykę społeczną.
41
Neoliberalizm po turecku – prof. Simten Coşar, Metin Yeğenoğlu
W publicznej świadomości utrwaliło się przekonanie o „konieczności reform”, zamiast zainteresowania tym, jak powinny one wyglądać. Zatrudnionych w sektorze nieformalnym, którzy nie korzystali z żadnych przywilejów w ramach poprzedniego systemu, przekonano do zawarcia sojuszu z tymi, którzy w rzeczywistej walce klasowej byli ich wrogami.
46
Dokumenty przełomu
46
– Agnieszka Sowała-Kozłowska O ile w poprzednim ustroju trudne tematy były „z ustawy” pomijane, w obecnym pojawiły się zarzuty zbytniego ich eksploatowania i epatowania widza brutalnością.
50
Bez kombinowania – rozmowa z Cezarym Ciszewskim Za komuny filmowcy potrafili dyskutować przez cały tydzień – w gronie samych mistrzów dokumentu! – nad jednym ujęciem. Właśnie w takiej dyskusji można debatować o sprawach tego świata – a nie pomiędzy tworzeniem reklamy a udzielaniem się w serialu.
SPIS TRE ŚCI Prezentowany blok tekstów pokazuje, że zakulisowe wymiary życia społecznego nie są zjawiskiem marginalnym. To często sam rdzeń rzeczywistości. Tajność wyraża się na przykład w zmowach kartelowych i cenowych, stanowiących o realiach życia gospodarczego. Tajność wyraża się w nieujawnionych opinii publicznej konfliktach interesów na styku biznesu i nauki, co przekłada się m.in. na poziom ochrony naszego zdrowia. Tajność leży u podstaw afer gospodarczo-politycznych, wpływających na stan krajowego budżetu.
54
5
93
Żyłem z wyprzedzania – Franciszek Wzgórski
Zostawiam materiały i biorę pieniądze. Żyję z wyprzedzania na trzeciego. Oni nie wiedzą, kim jestem. Ja nie zdradzam, skąd nagrania pochodzą. Mamy cichą umowę.
Sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga – rozmowa z prof. Andrzejem Zybertowiczem
Wiele wskazuje na to, że zachodzi generacyjne dziedziczenie kapitałów społecznych: powiązań, złych nawyków i szkodliwych dla Polski lojalności – kiedyś wobec Moskwy, teraz wobec Brukseli lub Waszyngtonu.
62
Nie widząc, nie słysząc, nie mówiąc – dr Daniel Wincenty
Tak jak detektywi, powinniśmy zaglądać za kulisy i bezczelnie zapuszczać się na obszary zbyt uświęcone lub wstrętne, aby inni zechcieli się nimi zainteresować.
66
Redukcja do tajności – Maciej Gurtowski
Realny może być zamach na prezydenta, nie zaś potajemne rządzenie światem przez stulecia. Można zaproponować zasadę: im bardziej kunsztowny spisek, tym mniejsza szansa jego przeprowadzenia.
69
20 afer gospodarczych na 20 lat III RP – dr Krzysztof Pietrowicz
Cały czas nie wiemy, jak dokładnie przebiegały afery FOZZ i Art-B. Tymczasem Grzegorz Żemek stara się o przedterminowe zwolnienie z więzienia (na razie nieskutecznie), Aleksandrowi Gawronikowi już udało się wyjść na wolność, natomiast Bogusław Bagsik jest ponownie nieuchwytny.
78
Media masowe jako panopticon: przypadek Polski – Filip A. Gołębiewski
Nie przewidział, że można wymyślić jeszcze doskonalsze narzędzie sprawowania kontroli. Media masowe mają bowiem nad panopticonem tę przewagę, że nie trzeba siłą zaciągać ludzi przed ich oblicza. Sami przyjdą. I pokochają.
84
Za kulisami nauki – dr Piotr Stankiewicz
Aż ponad naukowców przyznało się do popełnienia w ciągu ostatnich trzech lat jakiegoś nieetycznego czynu. Najczęściej była to zmiana sposobu przeprowadzenia eksperymentu lub nawet jego wyników ze względu na naciski ze strony podmiotów finansujących badania.
97
Co za dużo, to niezdrowo – Michał Sobczyk
Źródłem dochodów najbogatszych nie jest zazwyczaj ich udział w kreowaniu dobrobytu, lecz specyficzne umiejscowienie w ramach współczesnego kapitalizmu.
102 Czy zasiłki rozleniwiają? – Tomasz Wolicki W szwedzkim systemie dominuje „produktywistyczny” paradygmat, zgodnie z którym dorosły, zdolny do pracy człowiek, powinien – poza pewnymi wyjątkami – pracować. Presję na to wywiera tamtejsza kultura, ale też sposób, w jaki określa się czas udzielania świadczeń oraz kryteria ich przyznawania.
109 Pożegnanie państwa opiekuńczego? – dr hab. Ryszard Szarfenberg Kryzys państwa opiekuńczego nie spowodował ani jego demontażu, ani nie wywołał radykalnych czy rewolucyjnych zmian na masową skalę, które miałyby polegać na konwergencji tradycyjnych modeli w kierunku liberalnego.
114
Kraj za wielkim miastem – dr Ludwik Staszyński
Przyczyną wielkiego regresu na polskim rynku produktów rolnych były inicjowane przez władze państwowe głębokie zmiany w otoczeniu rolnictwa, a przede wszystkim wyprzedaż przemysłu rolno-spożywczego w znacznej części w ręce obcego kapitału, który nie chciał mieć do czynienia z półtoramilionową rzeszą drobnych producentów rolnych.
120 Hipermarkety a spirala ubóstwa – Dorota Janiszewska System niskich cen, oparty na niskich płacach i narzucaniu producentom niekorzystnych warunków, bazuje na złej sytuacji społeczno-ekonomicznej lokalnego rynku. Wysokie bezrobocie i ubóstwo skłaniają ludzi do robienia zakupów w tzw. tanich sieciach, by zabezpieczyć podstawy swojej egzystencji. Zwiększona sprzedaż owocuje otwieraniem kolejnych filii, które zwiększają skalę problemów powodowanych przez „system Lidl”.
6
125 O własnych siłach (powietrznych)
155
Opłacalność produkcji samolotów szkolno-bojowych na terenie własnego kraju dobrze widać na przykładzie Indii. Cena samolotu kupowanego za granicą wynosi ponad mln dolarów, zaś montowanego (a częściowo także produkowanego) na subkontynencie jest o mln niższa.
130 Wspieranie gospodarki społecznej – dr Adam Piechowski Typowym dla francuskiej gospodarki społecznej zjawiskiem jest przejmowanie przez kolektywy pracownicze likwidowanych małych i średnich firm prywatnych i tworzenie na ich bazie nowych przedsiębiorstw społecznych, najczęściej w formule spółdzielni pracy.
NASZE TRADYCJE: Katolicyzm tam,
gdzie go nie widzimy
– Wojciech Zaleski Być może, że ideał społeczeństwa bezklasowego jest możliwy do osiągnięcia. Nie oznacza to, by wszyscy ludzie mieli mieć równe dochody, ale oznacza brak nieprzebytych murów i różnic między ludźmi, takich, jakie stwarza czy to kapitalizm, czy komunizm z jego niedostępną elitą za murami Kremla.
158
NASZE TRADYCJE: Będąc głodni, poczęli iść
i rwać kłosy – ks. Jan Zieja
Dlaczego po kryjomu ściągnął bochenek chleba w sklepie? Dlaczego tych dwoje się rozeszło, a tamtych dwoje żyje ze sobą bez ślubu? Dlaczego ta dziewczyna poszła na ulicę? Dlaczego ten chłopiec się rozchuliganił? Dlaczego ten się rozpił? Dlaczego ten fałszował pieniądze, a ten dawał łapówki, a tamten je przyjmował? Trzeba nieraz długo i cierpliwie szukać odpowiedzi na to „dlaczego”. A gdy się zrozumie „dlaczego” – trzeba natychmiast myśleć o tym, jak pomóc temu bratu.
135 Bóg i dobro wspólne – rozmowa z o. dr. Marcinem Lisakiem OP W całej tej – w gruncie rzeczy sensownej – wizji społeczeństwa, które ma się rozwijać, brakuje wrażliwości na to, jak wiele jest barier społecznych, które uniemożliwiają rozwój poszczególnym jednostkom. Tego jest mało w myśli neokonserwatywnej, natomiast mnóstwo w Biblii.
140 Religia w służbie pracy – Bartosz Wieczorek Jednym z elementów walki między największym obecnie na świecie sprzedawcą a IWJ był pokazanie w ponad kościołach, synagogach i minaretach filmu dokumentalnego Roberta Greenwalda „Wal-Mart: The High Cost of Low Price”, piętnującego złe praktyki sieci.
143 Kościół, lewica, demokracja – dr Krzysztof Kędziora To również instytucja, która jako jedna z nielicznych ujmuje się za społecznie i ekonomicznie wykluczonymi: ludźmi biednymi, starszymi, z małych miasteczek i wiosek, gdzie parafia jest jedynym miejscem, w którym mogą znaleźć pomoc i zrozumienie. Słowem, tych, których nie obejmuje nowoczesny dyskurs wykluczeniowy, według którego wykluczeni są dobrze zarabiający homoseksualiści, ale już nie starsze osoby żyjące z głodowych emerytur, tylko dlatego, że słuchają tego a nie innego radia.
147
NASZE TRADYCJE: Kościół a duch kapitalizmu
– ks. Stefan Wyszyński Duch indywidualistyczny, panujący w życiu gospodarczym, doprowadził do kapitalizmu, który w skrajnej swej formie doprowadził do dyktatury pieniądza. Pius XI zwraca uwagę na smutne zjawisko naszych czasów – w ręku nielicznych jednostek skupia się niebezpieczna potęga i despotyczna władza ekonomiczna.
Kwartalnik „Obywatel” nr 1 (48)/2010 okładka: b a Szymon Surmacz Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Jan Koziar, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, dr hab. Włodzimierz Pańków, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, prof. Jacek Tittenbrun, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski Redakcja: Rafał Górski, Konrad Malec, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny), Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz Stali współpracownicy: Rafał Bakalarczyk, dr Karolina Bielenin, Marcin Domagała, Joanna Duda-Gwiazda, Bartłomiej Grubich, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Anna Mieszczanek, dr Arkadiusz Peisert, Lech L. Przychodzki, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz
OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE
GOSPODARKA SPOŁECZNA
– Michał Stępień
SPIS TRE ŚCI
159
159 Dawno nie miałem w rękach książki tak kompleksowo, a jednocześnie tak przystępnie opisującej całą komplikację – i całą tragedię – globalnego kapitalizmu, niszczącego pozostałe jeszcze bariery na drodze do ostatecznego zwycięstwa oligarchii.
169
Adres redakcji: Obywatel, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel./faks: (42) 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl W całej Polsce „Obywatela” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay, Garmond Press. Wybrane teksty z „Obywatela” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem. Nakład: 2800 egz.
Z POLSKI RODEM: Przez lud do narodu
– dr hab. Rafał Łętocha
Nowe społeczeństwo polskie, którego stworzenie postulował Popławski, wymagało, aby – jak pisał Norwid w „Promethidionie” – została zasypana przepaść pomiędzy „słowem ludu, a słowem pisanym i uczonym”. Lekarstwem na to rozdarcie miała być demokratyzacja, stopniowe zlewanie się tych warstw w jedną całość.
Z POLSKI RODEM RECENZJA AUTORZY TEKSTÓW, FOTOGRAFII ORAZ REDAKTORZY NIE POBIERAJĄ WYNAGRODZENIA ZA PRACĘ PRZY GAZECIE
7
165
RECENZJA: Lektura społecznie obowiązkowa
– Krzysztof Wołodźko Co jednak warte podkreślenia, nie postuluje on „zniesienia państwa”, a raczej „oświecony etatyzm”, bazujący na rzeczywistym uczestnictwie inicjatyw społecznych w procesach decyzyjnych o charakterze kulturowym, ekonomicznym czy politycznym.
169
RECENZJA: Ciemna strona biznesu
– Marcin Janasik
172
RECENZJA: Sojusznicy czy pasożyty?
– Remigiusz Okraska Mimo przyprawionej „gęby” ideologa gardzącego wykształceniem i pragnącego pognębić inteligencję, dążył on do czegoś zgoła przeciwnego. Jak pisze Dubel, Powszechna inteligenckość to, zdaniem Machajskiego, docelowy stan porewolucyjny.
177 Autorzy numeru
nic śmiesznego… © PIOTR ŚWIDEREK, WWW.BARDZOFAJNY.NET
8
O dobrym państwie (polskim) BNA© MAXGREGOR.WORDPRESS.COM
dr Joanna Szalacha
Minęło 20 lat od wydarzeń związanych z tzw. Okrągłym Stołem. Ważna to rocznica, jeśli symbolicznie uznamy, iż minęło właśnie dwadzieścia lat wolnej Polski. Ważna, gdyż z podobną sytuacją mieliśmy ostatnio do czynienia dziewięćdziesiąt lat temu. W sumie więc w ostatnich dwóch wiekach niewiele czasu istniało wolne państwo polskie. Częściej zaś albo go nie było, albo stanowiło atrapę zarządzaną przez w gruncie rzeczy wrogie mu siły. Uczciwie więc biorąc, fakty powyższe skłaniają na pierwszy rzut oka do w sumie mało optymistycznego wniosku: Polacy mają niewielkie doświadczenie związane z tworzeniem i funkcjonowaniem nowoczesnego państwa. Oczywiście pochopnym byłoby stwierdzenie, iż brak tego doświadczenia oznacza również brak odpowiedniej wiedzy lub choćby zaczątków wiedzy na temat dobrego państwa. To nie to samo, zwłaszcza w przypadku Polski. Jej historyczne doświadczenia różnych form państwowości oraz ich dziejowa długość, stanowią potencjalnie ogromny rezerwuar wiedzy, mimo niewielkiego doświadczenia aktualnie żyjących jednostek. Punkt wyjścia dla rozważań na temat dobrego państwa mogłaby stanowić próba porównania dokonań II RP z III RP. Należałoby wziąć pod uwagę początkowy
potencjał, realia geopolityczne, sukcesy i porażki społeczne, cywilizacyjne i kulturowe. II RP jest najbliższym nam modelem państwa, które jednocześnie możemy uznać za niezawisłe, jak i w miarę – z dzisiejszej perspektywy – nowoczesne. Mimo wielu problemów, z którymi się borykała, miała ona ogromną ilość sukcesów, m.in. budowę COP-u i portu w Gdyni, stworzenie systemu monetarnego opartego na srebrze, czy wreszcie względne scalenie terenów trzech różnych pod wieloma przecież względami zaborów. Nawet najbardziej optymistyczni obserwatorzy III RP prawdopodobnie nie byliby w stanie podać osiągnięć podobnej rangi. Wprawdzie i III RP podlegała silnym zmianom, częściowo związanym z transformacją systemową, po części zaś ze zmieniającą się sytuacją
9 geopolityczną, jednak powiązane z tymi zmianami sukcesy mają odmienny charakter niż osiągnięcia II RP. Obrońcy poglądu, że III RP dobrze wykorzystała ostatnie dwadzieścia lat, przywoływaliby na pewno trzy fakty: prywatyzację gospodarki państwowej, członkostwo w NATO oraz akces do UE. Jest jednak jasne, że każdy z tych faktów został wygenerowany za pomocą impulsów zewnętrznych, nie zaś poprzez kalkulację i realizację własnej drogi, w ramach obranej strategii.
Oddajmy gospodarkę do lombardu, jakoś to będzie Prywatyzacja majątku postPRL-owskiego była szybka, nieprzemyślana oraz przeprowadzona źle. Polska stanęła nad przepaścią modnego wtedy ekonomicznego neoliberalizmu. Nierzadko sprowadzali go do Polski myśliciele i naukowcy, którzy w latach wcześniejszych, w taki czy inny sposób, orędowali ekonomii PRL-owskiej. Poprzez swoje prominentne pozycje eksperckie, publicystyczne i naukowe byli bardzo wpływowi. W przypadku polskiej transformacji ekonomicznej mieliśmy do czynienia z podobnym casusem, jak podczas Rewolucji Październikowej. Rosja feudalna miała stać się Związkiem Radzieckim, państwem najnowocześniejszym z punktu widzenia historiozofii marksistów, a Polska Ludowa z centralnie sterowaną gospodarką stawała się krajem tak neoliberalnym, jakiego jeszcze Europa nie znała. Niestety, ponieważ na temat takiej operacji podręczniki ekonomistów milczały, był to nowy i niebezpieczny eksperyment. Stopniowo wyprzedawano najlepsze, rozpoznawalne polskie marki, nierzadko pamiętające jeszcze czasy przedwojenne, a także całe sektory państwowej gospodarki. Efekt jest taki, że państwo wciąż ma cykliczne problemy z wpływami do budżetu, obywatele Polski nie stali się właścicielami niemal żadnych dużych prywatyzowanych spółek, zaś krajowy rynek – od zupek w proszku po usługi bankowe – jest kontrolowany przez podmioty nie związane z Polską niczym innym, jak wyłącznie doraźnym zyskiem. Realia Polski lat 90. stanowią zresztą przykład wdrażania wolnego rynku w sposób przeczący ideom swobody gospodarczej. Transformacja prowadziła do prywatnych monopoli, powstających na bazie monopoli państwowych, których właścicielami nierzadko stawały się obce państwa, a nie podmioty prywatne (vide przypadek Telekomunikacji tzw. Polskiej, która stała się telekomunikacją państwowofrancuską). Tak rozumiana prywatyzacja pozbawiła Polskę stałych zysków, które mogłyby być efektem planowego i stopniowego przekształcania przedsiębiorstw PRL-owskich w trwałe spółki o rozproszonym rodzimym kapitale. Jednocześnie pozbawiła obywateli możliwości partycypacji w wypracowanym przez lata (jaki by on nie był) majątku, a także doprowadziła do faktycznej monopolizacji rynku. Dziś, dla
przykładu, trudno założyć polską firmę, która mogłaby konkurować w sektorze produktów potrzeb podstawowych. Cały ten rynek jest bowiem zdominowany przez zagraniczne, często narodowe – lecz niepolskie – korporacje, które pod utrwalonymi, niegdyś polskimi, znakami towarowymi oferują wszystko. Konkurencja z nimi, na ustabilizowanym już rynku, to podręcznikowa fikcja serwowana naiwniakom. Może dziwić, a nawet szokować nonszalancja, z jaką nasze państwo oddało takie kury znoszące złote jaja, jak przemysł tytoniowy czy alkoholowy. Czyżby nie były one rentowne? Prywatyzacji, a także różnych efektów stanowiących jej pokłosie, nie można uznać za sukces. Jeśli zaś nawet można dopatrywać się w niej znamion sukcesu, bo – w myśl mądrości populistycznej – mogłoby przecież być gorzej, to pochwały nie należą się nikomu. Łakomy kąsek, jakim ogromny i niezagospodarowany polski rynek był dla napompowanego kapitałem zachodniego świata, nie wymagał żadnej reklamy. Jeżeli dołożymy do tego czynnik zakulisowy, związany z byłymi prominentnymi aktywistami Polski Ludowej, którzy również odcinali kupony od całej operacji, to stanie się jasnym, iż prywatyzacja nie stanowiła procesu wewnątrzsterownego. A jeśli był jakiś podmiot, który planował ten proces od wewnątrz, to nie reprezentował on polskiego interesu, interesu obywateli obecnych i przyszłych, lecz interes zewnętrzny wobec państwa, więc de facto nie jest to sukces, na który zapracowaliśmy i nie jest to nasz sukces. Jest to efekt oddziaływania sił zewnętrznych, wspieranych przez – w życzliwej interpretacji – niefrasobliwych aktywistów wewnętrznych.
Oni rządzą lepiej Organizacje międzynarodowe, zwłaszcza o silnie wiążącej strukturze, niewątpliwie dają krajom członkowskim pewne nowe możliwości. Jednocześnie słabszym państwom odbierają jednak podmiotowość na rzecz silniejszych członków. Akces Polski do takich organizacji, jak Unia Europejska czy NATO, nie jest niczym dziwnym. Dla obu organizacji członkostwo Polski jest bardzo korzystne, zwłaszcza, że Polska nie potrafi jak do tej pory umiejętnie wpływać na ich politykę. Przyjęcie do NATO i UE -milionowego kraju, o takiej powierzchni i geopolitycznym położeniu jak Polska, wydaje się oczywiste z punktu widzenia pierwotnych założycieli tych organizacji. To przecież przede wszystkim w ich interesie było wchłonąć słabą i politycznie nieustabilizowaną Polskę, która dużo dawała, lecz niewiele wymagała. Akces do UE pozwolił zresztą obniżyć tym krajom koszty transakcyjne, związane z ekspansją rynkową. Zasadnie można stwierdzić, że polscy politycy, którzy przypisują sobie zasługi z racji akcesu do UE i NATO oraz akcentują epokowość tych zdarzeń, kierowali się niechęcią, a może i strachem wobec budowania podmiotowości Polski
10 na arenie międzynarodowej. I tu również pojawiał się czynnik grubej kreski, czyli zaniechania rozliczenia dawnych decyzji i ich sprawców, poprzez wchłonięcie przez silniejszy organizm i rozproszenie resentymentu oraz prawnych konsekwencji starych czasów. Nim bowiem nowoczesne państwo polskie powstało, już miało zniknąć w postulowanej magmie państw europejskich. Jest sprawą raczej pewną, że kraje duże, o silnej podmiotowości, członkowie NATO i UE, mogą być na różne sposoby beneficjentami tych organizacji. Polska jest krajem dużym, lecz niestety bezpodmiotowym. Pozorna polska podmiotowość, opiewana przez różnego rodzaju media, które opowiadają o upadku państw narodowych w czasach, gdy to właśnie państwa narodowe zaczynają odgrywać coraz większe znaczenie w polityce europejskiej i światowej, jest jedynie podmiotowością papierową lub elektroniczną, o tym samym stopniu znaczenia, co i informacje tych mediów.
Polska przeszła przez terapię szoku: od przedsiębiorstw zarządzanych centralnie do gospodarki tortowej, to jest takiej, w której kilkanaście korporacji międzynarodowych podzieliło się najlepszymi i najsłodszymi kawałkami. Resztki wzięły mniejsze firmy zachodnie, a okruchy zostały dla tubylców.
Tym właśnie różnią się sukcesy II RP od osiągnięć III RP. O ile w tej pierwszej rządzono krajem, znając lub przewidując kierunek działań (przynajmniej tych kulturowych i politycznych), o tyle w III RP sukcesem nazywa się każdy akt zbycia odpowiedzialności, pozbawienia się podmiotowości. W tym sensie Polska przedwojenna – ze wszystkimi swoimi wadami – była wewnątrzsterowna, Polska zaś najnowsza wydaje się wyłącznie pasywna i zewnątrzsterowna. Jeśli zaś daje się zauważyć jakąś podmiotowość państwa, to przypomina ona sytuację mebla w sklepie meblowym: może być zadowolony ze swego położenia i z tego, że go chwalą, ale ostatecznie kupi go ten, kto chce, po tym, kiedy ustawią go tam, gdzie uznają za stosowne.
Polska liberalna, socjalna czy w ogóle? Ten dylemat pojawia się w życiu publiczno-publicystycznym coraz częściej. Jest on jednak najczęściej wykorzystywany
jedynie w rozgrywkach wyborczych, jako naturalny element gry politycznej. Co ciekawe, postulaty socjalne ostatnimi czasy popierają środowiska pośrednio lub nawet bezpośrednio postkomunistyczne, związane z neoliberalną transformacją, w której trudno było znaleźć znamiona litości dla najbiedniejszych – poza zupkami Kuronia – a ex-komuniści nagle stawali się genialnymi biznesmenami. Z kolei liberalizm jest sztandarowym hasłem tych środowisk, które bądź skorzystały bezpośrednio na transformacji, bądź również działały na rzecz stworzenia i umocnienia oligopolistycznego i postkomunistycznego charakteru polskiego rynku, w sposób niekorzystny dla polskiego obywatela. Faktycznie jednak „liberalizm”, „socjalizm” czy też inne etykiety, które pojawiają się w programach partii politycznych, mają jedynie – w najlepszym wypadku – charakter orientacyjny. Nie istnieją bowiem uniwersalne wszechświatowe systemy polityczno-ekonomiczne, a przynajmniej na razie nic na ten temat nie wiadomo. Nie chodzi więc o to, jaka etykieta ma być dołączona do flagi polskiej. Pytanie powinno brzmieć raczej, jakie istniejące empirycznie państwo jest naszym celem. Czy chcemy „być” Niemcami, czy raczej Wielką Brytanią? To od tej decyzji mogą zależeć dalsze, konkretne rozwiązania. Warto zauważyć, że w krajach europejskich, niepostkomunistycznych, istnieją ośrodki polityczne, decyzyjne, które etykietują się politycznie wewnątrz, jednak w sprawach ważnych na zewnątrz, w kwestiach ich państwowego interesu – są niezwykle narodowo solidarne. Możemy powiedzieć, że i u nas kiedyś będzie tak samo. Samo to stwierdzenie zakłada jednak istnienie wewnątrzsterowności. Tej jednak w Polsce nie ma, co uniemożliwia pojawienie się choćby zarzewia podmiotowości. Brak wewnątrzsterowności jest bowiem przestrzenią niezagospodarowaną, którą mogą zagospodarować siły zewnętrze. I tak, Polska może wysłać gdzieś wojska, rzekomo w swoim interesie. Może również zlikwidować stocznie, przyjąć limity połowów dorsza, a nawet zgodzić się na zmniejszenie produkcji cukru. Wszystko to podobno we własnym interesie, chociaż nikt z polskich obywateli – poza ewentualnymi łapówkarzami – nie ma w tym nawet grosza interesu.
Czas i kapitały Posiadamy kapitał różnego rodzaju: potencjał demograficzny, terytorialny, geograficzny, jednorodność kulturową i etniczną kraju. Wprawdzie statystyczny Polak jest raczej niezamożny w porównaniu ze statystycznym Europejczykiem – a ten punkt odniesienia powinniśmy uważać za wiążący – jednak przy umiejętnym planowaniu warunków brzegowych rozwoju ekonomicznego i kulturowego możliwe jest stopniowe wzmacnianie zasobów kraju i społeczeństwa. Koniecznym etapem służącym temu procesowi byłoby postawienie na konkurencyjność i samowystarczalność w zakresie dóbr podstawowych, wytwarzanych przez małe i średnie polskie firmy. Jest to krok, który
11 podjęły takie kraje, jak np. Finlandia. Bowiem przy odpowiednim nastawieniu obywateli własnego kraju, najlepszym i najpewniejszym rynkiem zbytu jest własny, solidarny rynek, w ramach którego konkurują sieci i konglomeraty współpracujących ze sobą firm lokalnych. To tego typu inicjatywy gospodarcze dostarczają największych wpływów do budżetu państwa oraz do budżetów lokalnych. Nie stać ich na kreatywną księgowość, a kraju macierzystego nie traktują jako przejściowego. Rozwój własnej przedsiębiorczości, podtrzymywanej dzięki trendom obecnym na rodzimym rynku, pozwala po pewnym czasie na ekspansję, czyli zjawisko, które spotkało Polskę à rebours w latach 90. i spotyka częściowo do dziś. Nadwyżki produkcyjne i kapitałowe bogatszych państw zalewają polski rynek, uniemożliwiając wykreowanie miejscowego, silnego sektora wytwórczo-handlowego. Silne gospodarki – od razu dodajmy: narodowe gospodarki – takich państw, jak Niemcy, Holandia, Belgia czy Francja, miały czas i warunki by wytworzyć gospodarkę naprawdę własną, wspieraną przez rodzimych konsumentów. Teraz, żeby nie zatrzymywać swojego rozwoju, potrzebują dalszych przestrzeni. Dla nich krainą wymarzoną, ziemią obiecaną, stały się państwa byłego bloku sowieckiego. Niemalże wszystkie państwa postkomunistyczne od razu skapitulowały, poddając się bez walki, i zaakceptowały swoją pasywną rolę. Sprzyjały temu czynnik administracyjny, korupcyjny – zwykle uwikłany w komunistyczną przeszłość – oraz kulturowy: długoletnie wygłodzenie społeczeństw, prowadzące do sytuacji wręcz urągających godności obywateli (papier toaletowy jako towar deficytowy, darmowe torby reklamowe zachodnich sklepów jako przedmiot handlu na bazarze). Na tak zarysowanym polu biznesmeni z zagranicy jawili się jako zbawiciele, którzy przychodzą sprawić, by nasze życie stało się lepsze. Nie był to więc czas dobry dla nas. Upośledził na lata naszą – naprawdę naszą – lokalną gospodarkę i możliwości jej wzrostu, a następnie konkurencyjność na rynku zewnętrznym. Jest jasne, że rozwój silnej, dominującej na rynku wewnętrznym lokalnej gospodarki nie jest ani jedynym środkiem, ani jedynym celem, który powinno obierać sobie nowe państwo polskie. Homo economicus powinien nieść ze sobą postęp i rozwój w zakresie tych dziedzin, które dla ortodoksyjnych ekonomistów znajdują się poza rachunkiem tak dalece, jak dalece nie można na nich zarobić. Również rozwój technologii, edukacji, ochrony zasobów naturalnych, budowanie spójności narodowej i pokoleniowej, stymulowanie kultury solidarności w życiu codziennym oraz rywalizacji w pracy zawodowej – muszą być co najmniej zjawiskami towarzyszącymi budowaniu polskiej przedsiębiorczości. Jak dobrze wiemy, te rzeczy są ze sobą powiązane. I tak na przykład w społeczeństwie solidarnym panuje większe zaufanie, które z kolei owocuje lepszą współpracą i kooperacją firm. W społeczeństwie o nastawieniu patriotycznym istnieje tendencja do dbania o dobro wspólne, faktyczna niechęć do korupcji i troska o słabszych.
Te cechy generują zysk ekonomiczny i społeczny – ten zysk, odpowiednio zainwestowany, wytwarza takie postawy. Czas na ultranowoczesny kapitalizm nie był w Polsce dobry. Zwłaszcza, że poza krajami – używając terminologii Immanuela Wallersteina – peryferii oraz półperyferii, nadal funkcjonuje zwykły, klasyczny kapitalizm. Polska przeszła przez terapię szoku: od przedsiębiorstw zarządzanych centralnie do gospodarki tortowej, to jest takiej, w której kilkanaście korporacji międzynarodowych podzieliło się najlepszymi i najsłodszymi kawałkami. Resztki wzięły mniejsze firmy zachodnie, a okruchy zostały dla tubylców. Korporacje niewiele zostawiły reszcie, poza możliwością pracy na niskopłatnych stanowiskach dla licznych oraz pięcia się po szczeblach kariery dla nielicznych. Zresztą i te kariery okazały się ograniczone. Polscy menedżerowie osiągając wysoki poziom kierownictwa w kraju, zwykle nie mogą już awansować dalej, bowiem kierownictwo w zakresie ponadnarodowym dobiera się według klucza narodowego.
Polska może wysłać gdzieś wojska, rzekomo w swoim interesie. Może również zlikwidować stocznie, przyjąć limity połowów dorsza, a nawet zgodzić się na zmniejszenie produkcji cukru. Wszystko to we własnym interesie, chociaż nikt z polskich obywateli – poza ewentualnymi łapówkarzami – nie ma w tym nawet grosza interesu.
I tak dla przykładu kierownikiem na Europę Środkową i Wschodnią francuskiej korporacji może być jedynie Francuz, zaś Polak – co najwyżej kierownikiem na Polskę. To kolejny – poza tymi, które ujawnił tzw. kryzys ekonomiczny – argument przeciwko mitowi o „beznarodowości” kapitału. Skoro zaś kapitał ekonomiczny ma również narodowość i ostatecznie jest powiązany z jakiś państwem, to wniosek nasuwa się sam, jeśli aspirujemy do krajów Wallersteinowskiego centrum. Polska potrzebuje wiernego mu kapitału ekonomicznego, być może gromadzonego latami i pomnażanego pokoleniami, ale skłonnego pracować dla społeczeństwa wcale nie wyzbywając się chęci zysku. Wystarczy spojrzeć – a nie przeczytać w mainstreamowych mediach, to nie to samo – jak się to robi w Europie. I jest tylko jedna rzecz, która budzi wątpliwość, gdy pytamy się, czy nie mogliśmy stać
12
BNAb n a GAETANKU [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/WROCLAWSKA47A/]
się jako kraj podmiotem, i to również w sensie gospodarczym. Nie żebrać o inwestycje, lecz produkować samemu i inwestować w innych krajach na zasadach dla nas korzystnych. Nie przyklaskiwać, gdy akceptacji oczekują, lecz zgadzać się wtedy, gdy jest to według nas słuszne, nawet gdy innym się nie podoba. Nie czekać na propozycje innych, lecz samemu inicjować zmiany. Nie patrzeć na silniejszych, lecz samemu tworzyć silne ośrodki decyzyjne, wspólnie z lokalnymi i historycznymi sojusznikami. Łączne spełnienie wszystkich tych postulatów oznaczałoby właśnie wewnątrzsterowność.
Czym nasz kraj jest słaby? Chodząc po ulicach Berlina, Londynu lub Paryża i obserwując młodych ludzi, obserwatora zdumiewa, jak takie beztroskie, by nie powiedzieć wręcz bezmyślne zachowania i sposób bycia, złożą się w przyszłości na kompetentne, konkurencyjne i wewnątrzsterowne państwa, które gotowe są za utrzymanie własnego interesu płacić otrzeźwieniem z dowolnego sentymentu. Podobne nastolatki są również w Polsce, a jednak efekt jest inny. Co nas różni, skoro na pierwszy rzut oka tyle łączy? Na początku wojny, na terenach zajętych przez brunatnych i czerwonych okupantów, kilkakrotnie spotykały
się polityczne policje: NKWD i Gestapo. Celem ich konferencji – z których jedna odbyła się w Krakowie – była wymiana danych dotyczących elit polskiego, przedwojennego państwa. Chodziło o to, żeby zidentyfikować lekarzy, naukowców, inżynierów, prawników, polityków, działaczy, inteligentów, a następnie ich wymordować. Masowe mordy na polskiej inteligencji, które rozpoczęły się już we wrześniu 1939 roku, trwały przez całą okupację, a uwieńczyły je procesy, wypędzenia i wydalenia w czasach PRL-u. Szacuje się, że wojenni okupanci wymordowali około pięćdziesięciu procent polskiej inteligencji. Tylko niewielka część pozostałych przy życiu powróciła z rozproszenia, a i pośród tych, co bardziej niebezpieczne dla systemu jednostki zniechęcano na różne sposoby lub wygnano. Współczesne państwa są zarządzane przez elity. Różny może być klucz doboru do elit. Wcale nie muszą być one zamknięte dla tzw. klas niższych. Jednak partycypacja we władzy politycznej, ekonomicznej czy kulturowej oznacza posiadanie wizji, akceptację wspólnego, długodystansowego celu, tworzenie podmiotowości – zarówno wewnątrz, a więc dla beztroskich mas – jak i na zewnątrz, czyli dla innych państw. Dobre państwo jest bowiem jak okręt. Z dobrą kadrą oficerską oraz sprawną załogą może pokonywać nawet największe fale, a przy nieprzychylnych wiatrach nadal utrzymywać kurs. Kurs, który czasami może dziwić, poprzez halsowanie, ale ostatecznie tylko ekstremalne warunki mogą spowodować, że statek nie dotrze do tego portu, do którego planowano. Wspólna praca załogi, dowodzonej przez kompetentnych oficerów, daje efekt. Żeglarze nie mogą zmienić warunków na akwenie, a jednak potrafią je wykorzystać do własnych celów, jeśli je mają. Zaprzeczeniem państwa-okrętu jest Latający Holender. Bez załogi i dowódcy. Jest obliczalny – popłynie tam, gdzie popchnie go wiatr. Czy nasze państwo nie jest Latającym Holendrem? Na swych obiegowych monetach, przechodzących przez ręce jej obywateli, II RP deklarowała: SALUS REI PUBLICAE SUPREMA LEX. Czy i w dzisiejszej Polsce Republika jest rzeczą publiczną? Czy dobro Republiki jest najwyższym prawem? Kto dba o to prawo? Społeczeństwo, które nie ma swojej elity – elity, która dysponując większymi szansami społecznymi, jednocześnie ma większą odpowiedzialność, świadomość tej odpowiedzialności i jest wewnętrznie ograniczana własnym etosem – musi być zewnątrzsterowne. Zatem państwo, którego to społeczeństwo jest rzekomo suwerenem, musi być tylko fasadą, instytucją stworzoną jedynie po to, żeby w myśl prawa inne podmioty miały z kim dobijać targu. Takie państwo nie może być dobrym państwem, gdyż w ogóle nie zasługuje na miano państwa. dr Joanna Szalacha
Etos lewicy wiecznie żywy – z prof. Andrzejem Mencwelem rozmawia Michał Sobczyk
Czy to, co nazwał Pan etosem lewicy, jest w Polsce wciąż żywe, czy też należałoby raczej traktować go jako swego rodzaju eksponat w muzeum historii idei?
jak młodszy odeń Stanisław Brzozowski, Konstanty Krzeczkowski dokumentował dorobek Edwarda Abramowskiego i Ludwika Krzywickiego itd.
Andrzej Mencwel: W tym pytaniu zawarte są dwa odrębne. Jedno o diagnozę – czy wspomniany etos jeszcze istnieje, drugie – o to, co z nim zrobić. Jeśli chodzi o pierwsze, to można powiedzieć w sposób dość jasny i chyba mało dyskusyjny, że z wielu różnych powodów etos lewicy jest w zaniku: nieobecny w sporach publicystyczno-ideowych i słabo widoczny w postawach praktycznych. Uważam jednocześnie, co jest zapewne dyskusyjne, że wiele jego elementów nadal można dostrzec w tzw. organizacjach pozarządowych, które zresztą w zgodzie z tamtym etosem wolałbym nadal nazywać organizacjami społecznymi. Widoczny jest on również w działalności całkiem licznej rzeszy ludzi i środowisk, które robią dużo ważnych, pożytecznych i często bezinteresownych rzeczy. Co do drugiego składnika pytania: bez wątpienia nie jest tak, że w związku z tym, iż etos lewicy tak bardzo osłabł, należałoby go pogrzebać. Przeciwnie, należałoby go ożywić! Myślę zresztą – i mam nadzieję, że nie jest to bardzo fantazyjne stanowisko – że wśród młodzieży studenckiej i „przyakademickiej” (mam tu na myśli tych, którzy studia pokończyli i zajmują się różnymi działaniami społecznymi, np. wydają czasopisma, nieraz nakładem wielkiej energii i pasji), istnieje silna potrzeba jego ożywiania i propagowania.
A.M.: Jeśli spojrzeć na to, co działo się w okresie, którym się bliżej zajmowałem, w głowie się kręci od ówczesnych osiągnięć – tym bardziej niebywałych, że dokonano ich wyłącznie siłami społecznymi; żadnych środków instytucjonalnych i finansowych nie było, poza tymi, które ludzie sami stworzyli i zyskali. Tworzono wówczas społeczne uczelnie i ośrodki naukowe, ale także prowadzono wiele inicjatyw na poziomie elementarnym – przykładem może być choćby działalność „Zarzewia” wśród młodzieży. Kontynuacja była bardzo wyraźna w rozmaitych przedsięwzięciach i środowiskach okresu międzywojennego, jak Instytut Gospodarstwa Społecznego, Wolna Wszechnica Polska czy uniwersytety ludowe. To, że w Polsce historię literatury uprawiało się głównie z perspektywy „literacko-autonomicznej”, sprawiało, że z czasem zanikały niektóre przepływy postaw i wartości, które ucieleśniały w dwudziestoleciu międzywojennym Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska i wielu innych. Przy czym mówiąc o etosie lewicy nie mam na myśli przynależności partyjnej czy afiliacji do określonego programu politycznego, lecz postawę kulturalną w antropologicznym rozumieniu tego słowa: przekształcanie rzeczywistości, tworzenie ludzkich środowisk, inicjatyw społecznych, ruchów emancypacyjnych. Ciągłość jest wyraźna także w okresie okupacji; myślę też, że nawet tuż po wojnie. Dopiero przełom roku 1948/49, kiedy w Polsce dokonała się faktyczna stalinizacja, w znacznej mierze tę ciągłość zerwał. Po Październiku 1956, a następnie w latach 70., powstają nawiązania, ale są już one, można by rzec, jednowątkowe; pewna formacja i jej dziedzictwo zostały rozproszone. Nie chcę powiedzieć – zaprzepaszczone, bo do najróżniejszych elementów
Pisząc o historycznym rozwoju etosu i myśli lewicowej w Polsce, zwraca Pan uwagę, że ich kształtowanie było rezultatem ożywionej debaty środowiskowej, ścierania się rozmaitych poglądów. Wskazuje Pan także na rolę pewnej ciągłości pokoleniowej – Wacław Nałkowski zajmował w wielu kwestiach podobne stanowisko,
13
14 tej tradycji się odwoływano w życiu intelektualnym (z takimi publicystami, myślicielami, jak Jan Józef Lipski czy Jan Strzelecki) oraz w formach instytucjonalnych. Bo Towarzystwo Kursów Naukowych i Uniwersytet Latający nawet w swoich nazwach były wyraźnym nawiązaniem do tamtej tradycji. Potem nadeszła cezura 1989 r. A.M.: Wraz z „wielkim otwarciem” nastąpił też wielki przypływ idei liberalnych, które z różnych powodów okazały się atrakcyjne w kraju posttotalitarnym. Dlatego gdy w roku 1990 wydałem napisaną w latach 80. książkę o „etosie lewicy”, została ona przyjęta sympatycznie, ale była jedynie kwiatkiem przy kożuchu, który szyli inni. Z kolei ruchy polityczne, które afiliowały się jako lewicowe, nie nawiązywały do historycznego etosu lewicy prawie w ogóle. Myślę – i mam nadzieję – że teraz nadszedł moment zmiany klimatu dla tych wartości. Polscy myśliciele lewicowi przełomu XIX i XX w. byli na bieżąco z zagraniczną myślą polityczną, czerpali z niej inspiracje i prowadzili z nią dialog, z drugiej jednak strony nierzadko sami tworzyli całościowe, nowatorskie koncepcje. Przykładem może tu być Abramowski, który odrzucił „socjalizm państwowy” w wersji zarówno rewolucyjnej, jak i reformistycznej, zamiast niego propagując swoiste kooperatywne państwo-minimum; idea ta, choć zbieżna z anarchizmem, nie była z nim tożsama. Inny przykład prekursorstwa stanowi Ludwik Krzywicki, o którym napisał Pan w „Etosie lewicy”, iż „był niewątpliwie pierwszym nowoczesnym myślicielem w skali powszechnej, który z marksistowskich analiz fetyszyzmu towarowego uczynił narzędzie krytyki kultury”. Czy Pańskim zdaniem można mówić o czymś w rodzaju oryginalnie polskiej odmiany lewicowości? A.M.: Oczywiście. I nie jestem jedynym, który tak uważa. Bardzo mocnym poparciem tej tezy są na przykład opracowania Andrzeja Walickiego czy Leszka Kołakowskiego, który w swoich „Głównych nurtach marksizmu” poświęcił osobne rozdziały Krzywickiemu, Brzozowskiemu i Kelles-Krauzowi. Przy czym mówiąc, że polska lewicowość posiada pewne własne znamię, nie chodzi mi koniecznie o to, że jest ona „nasza, bo polska”. Chodzi mi o to, że rodzimi myśliciele stworzyli swoiście odrębną orientację filozoficzną, a wraz z nią – także pewien etos wyrażany w określonych postawach praktycznych. Odwołam się do mojej książki, skoro już została wspomniana. Jej podtytuł brzmi: „Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego”. Chciałem położyć nacisk właśnie na ten kulturalizm. Dla marksistów polskich, nie tylko tych stopniowo przestających nimi być, jak Abramowski czy Brzozowski, sprawa ortodoksji była drugorzędna. Bardzo wcześnie, bo na przełomie XIX i XX w., przeszli oni bowiem
szkołę antypozytywizmu, a więc i szkołę antydogmatyzmu, co pozostawiło trwałe ślady w twórczości nawet takiego prawie-ortodoksyjnego myśliciela, jak Kelles-Krauz. Czym się to charakteryzowało? Mówiąc schematycznie – bardzo silnym naciskiem na czynnik subiektywny działający w historii, zamiast całkowitego ulegania zewnętrznym determinizmom, jakkolwiek byłyby one formułowane, jako naturalizm czy jako ekonomizm. Zwracali oni uwagę na to, że zmiany dzieją się w ludziach i przez ludzi, przez ich wewnętrzne wyposażenie, przez idee, których są nosicielami; praca Krzywickiego „Idea a życie” jest tutaj moim zdaniem klasyczna, i to w skali światowej. Było to zapewne dziedziczone ze specyficznie polskiej sytuacji XIX-wiecznej, czyli porozbiorowej. Identyczność zbiorowa była u nas silnie związana z czynnikiem subiektywnym. Naród polski nie był definiowany przez państwo, bo go nie miał, ani przez obywatelstwo, bo ono wtedy nie działało. Nie był w związku z tym określany przez instytucje polityczne, lecz przez tożsamość kulturową. Stąd – bardzo silny nacisk na to, co kulturowe. Zainteresowania te poświadczane były rozlicznymi działaniami praktycznymi. Widać to choćby wtedy, gdy na okres rewolucji 1905-7 r., która była rewolucją społeczno-polityczną, spojrzy się od strony programów wychowawczych. Intensywnie dyskutowano wówczas także o kształcie szkoły, o tym, jak w ogóle postępować z dziećmi; jednocześnie powstawały np. programy emancypacji kobiet. Albo spójrzmy na całą koncepcję wychowawczą Janusza Korczaka – ona również wyrasta z tego pnia, jak to napisał Igor Newerly, jest „żywym wiązaniem”. „Twardzi” materialiści marksistowscy mieli w Polsce bardzo słaby odbiór, natomiast socjalistyczni czy „socjalizujący” idealiści posiadali bardzo duże audytorium i chyba najlepiej wyrażali zarówno dramaturgię tamtego czasu, jak też i nasze – naszych przodków – potrzeby. W „Przedwiośniu czy potopie?” pisze Pan natomiast, że polską myśl polityczną, także po lewej stronie, cechował niemal całkowity brak idei i pomysłów niebezpiecznych, mogących prowadzić do totalitaryzmów czy zbrodni. A.M.: Oczywiście zdarzały się wyjątki, jak Machajski, który był jednym z największych ekstremistów lewicowych w dziejach XX w. No i byli komuniści, naznaczeni przez marksizm III Międzynarodówki. Jednak także wśród nich istniało zróżnicowanie – słynna broszura Juliana Bruna, „Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek”, jest napisana z ducha wspomnianego kulturalizmu, a nie z ducha komunistycznej ortodoksji. Zresztą Brun został za to potępiony przez swoich towarzyszy. Przejdźmy do aktualnego postrzegania lewicowości. W odbiorze społecznym słowo „lewica” kojarzy się z jednej strony z partyjną polityką, z drugiej – z akademickimi rozważaniami ideowymi, dość hermetycznymi. Trzecim filarem dawnego etosu lewicy, wypełniającym przestrzeń
15 między teoretyzowaniem a pragmatycznymi grami politycznym, była praca na rzecz powstawania oddolnych instytucji; przywołajmy choćby zaangażowanie Marii Dąbrowskiej w rozwój spółdzielczości. Współcześnie lewica mało komu kojarzy się z ideą samoorganizacji społecznej. A.M.: Trudno się temu dziwić. Dawna lewica miała bezpośredni kontakt z ludźmi – nie z elektoratem, który był na drugim planie, ale z ludźmi właśnie. Tymczasem obecnie mamy do czynienia z olbrzymią presją instytucjonalną i medialną, żeby sprowadzać problematykę życia społecznego do wyborów i elektoratu. Co się zresztą obraca w swoje przeciwieństwo w postaci niskiej frekwencji, bo niewątpliwie ta redukcja jest jedną z przyczyn tego problemu. Drugą przyczyną zarówno niskiej frekwencji, jak i słabości polskiej lewicy, jest jej niezdolność do formułowania jakichkolwiek idei i programów wykraczających poza doraźne odniesienia. Lewica instytucjonalna, którą tworzą partie postpezetpeerowskie (choć dzisiaj to „post” i „PZPR” można chyba skreślić, nie mają one znaczenia), kontynuuje pragmatyczny wzór zachowania w kontekście wyborczym. Niestety, jak widać, na dobre jej to nie wychodzi i coraz mniej się liczy. Z drugiej strony, mamy środowiska młodolewicowe, które na razie znajdują się na poziomie przedpolitycznym – może to i dobrze. Wyrażają się czasem politycznie, ale nie tworzą twardych organizacji, mają natomiast pozytywną zdolność zaczynu, fermentu. W tym fermencie oczywiście, jak w każdym fermencie, rzeczy słuszne są pomieszane z niesłusznymi, trwalsze z przejściowymi, itd. Nikt natomiast nie stara się tworzyć takiej płaszczyzny krystalizacji postaw, jaka miałaby bezpośrednie odniesienie polityczne. Weźmy problem dostępu do studiów wyższych – jeden z kluczowych, skoro w Polsce studiują dwa miliony ludzi i pomimo niżu demograficznego ta liczba nie będzie się znacząco zmniejszać. Wiadomo, że obecnie osobiste perspektywy są silnie związane z wykształceniem. Oznacza to, że my, którzy jesteśmy po lewej stronie, powinniśmy formułować takie zasady postępowania, które zapobiegają negatywnej selekcji społecznej. Przeciwnie – są związane z programem emancypacyjnym, „podnoszenia” tych, którzy mają więcej trudności w awansie społecznym, kulturalnym, profesjonalnym i intelektualnym. Otóż tego w tej chwili nie można zidentyfikować na płaszczyźnie partyjno-medialnej. Nie wiadomo, kto właściwie jest za czym, nie ma jasności postaw. Newralgiczną sprawą jest także kwestia relacji państwo – Kościół. Najpewniej, może z wyjątkiem jakichś paleomarksistów, nie ma już takich, którzy wierzą, że religia jest opium dla ludu. Wszystkie dokonania humanistyki XX-wiecznej, pomijając z całą świadomością Jana Pawła II (nie należy się już na niego powoływać, bo dosłownie wszyscy to robią), mówią nam, że religia jest konstytutywnym składnikiem życia osobistego i społecznego, dlatego nikt przytomny nie będzie jej zwalczał. Ale z tego nie wynika,
MENCWEL Andrzej Mencwel (ur. 1940) – historyk, antropolog i krytyk kultury, eseista, publicysta, w młodości – dziennikarz. Profesor w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego i na Wydziale Reżyserii Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza. Wybitny znawca i popularyzator dziejów zaangażowanej społecznie inteligencji przełomu XIX i XX w., doktorat uzyskał za rozprawę o Stanisławie Brzozowskim. Wiceprzewodniczący Komitetu Nauk o Kulturze oraz Komitetu Nauk o Literaturze Polskiej Akademii Nauk, przewodniczący Humanistycznego Zespołu Ekspertów Ministra Edukacji Narodowej, członek-korespondent Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, członek Rady Towarzystwa Popierania i Krzewienia Nauk, członek Międzynarodowego Stowarzyszenia im. Janusza Korczaka oraz Association Internationale de Critiques Litteraires. W jego dorobku wydawniczym znajdują się m.in. „Sprawa sensu” (1971), „Stanisław Brzozowski. Kształtowanie myśli krytycznej” (1976), „Widziane z dołu” (1980), „Spoiwa. Refleksje krytyczne” (1983), „Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego” (1990), „Przedwiośnie czy potop. Studium postaw polskich w XX wieku” (1997), „No! Io non sono morto… Jak czytać »Legendę Młodej Polski«” (2001), „Kaliningrad, moja miłość. Dwa pokrewne eseje podróżne” (2003), a także podręczniki uniwersyteckie. Jest współautorem scenariusza do filmu pt. „Sceny dziecięce z życia prowincji (reż. Tomasz Zygadło, 1985). Niedawno ukazało się nowe wydanie jego fundamentalnego dzieła, „Etosu lewicy”.
że nie mają być jasno określone relacje państwa i Kościoła. Że uroczystości państwowe nie mają być cywilne, tylko muszą być każdorazowo pomieszane z uroczystościami kościelnymi. I z tego też nie wynika, że w dziesiątkach innych sytuacji sfera publiczna nie powinna być wyraźnie oddzielona od religijnej. Tymczasem nawet w tej płaszczyźnie, jak sądzę bardzo w Polsce ważnej, środowiska lewicowe nie sformułowały żadnych założeń, co do których moglibyśmy powiedzieć: aha, oni się nie różnią politycznie w innych sprawach, ale w tej kwestii wiadomo, co jest na lewo, a co – na prawo. To zresztą musi nastąpić, jestem o tym
16 przekonany. Nie da się w Polsce zrobić z antyklerykalizmu programu politycznego, bo będzie miał on bardzo krótki zasięg, ale zasadnicze kwestie muszą być podjęte, precyzyjnie określone i praktykowane.
ideologię, która podszywała się pod socjalizm. Bo u nas komunizm nie miał dobrych konotacji – proszę zwrócić uwagę, że w Polsce powojennej niczego nie nazywano „komunistycznym”.
W polskiej debacie publicznej dominacja dwóch języków – konserwatywnego i liberalnego – jest przytłaczająca. Tłumaczy się to często dziedzictwem PRL-u – idee socjalistyczne są „niemodne”, bo kojarzą się z nieefektywnym i niedemokratycznym systemem, który miał je wypisane na sztandarach.
Jeden ze swoich szkiców poświęcił Pan zdławieniu przez komunistów w zarodku pewnej ideologicznej alternatywy, jaką był „socjalizm humanistyczny” Jana Strzeleckiego i grupy „Płomieni”.
Bb LES CHATFIELD [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/ELSIE]
A.M.: Nie chciałbym wdawać się tu w jakiś wielki ekskurs historyczny. Jest prawdą, że bogata, wielowątkowa, także w praktykach społecznych (kluby sportowe, teatry, domy kultury), tradycja lewicy PPS-owskiej i pozapartyjnej została przejęta, zniekształcona i – delikatnie mówiąc – zdeprawowana przez komunistów. Ale także zohydzona, bo po ’89 r. zohydzano społeczeństwu wszystko, co było jakoś związane z dziedzictwem tamtego półwiecza. Zresztą to bardziej skomplikowana kwestia. Także na czas PRL-u trzeba bowiem spojrzeć w sposób bardziej wielowątkowy niż to się dzieje w historiografii polityczno-policyjnej. Mimo wszystko pewna emancypacja, przekształcenia struktur społecznych się wtedy dokonały, choć bez wątpienia mogło to zostać zrobione dużo lepiej – przede wszystkim wtedy, gdyby było niesione przez autentyczną tradycję socjalistyczną, a nie przez narzuconą
Czy jesteśmy w stanie poruszyć ludzi, żeby pragnęli czegoś więcej niż dostępu do rynku komercyjnego, co lepiej lub gorzej zapewniają im wszystkie rządy?
A.M.: Byli też inni, np. Stanisław i Maria Ossowscy. Potrzebne by nam było dziś spojrzenie, które powiązałoby te zerwane nici, pokazywało pewne kontynuacje, które mogły być nawet niszowe, ale były kontynuacjami autentycznymi, do których można by dziś nawiązywać. Choćby przez skład KOR-u, który był wielonurtowy, ale wśród tych, którzy uosabiali tradycję socjalistyczną, były bardzo reprezentatywne osoby. Bez wątpienia zatem jest coś do związania i nawiązania. Ktoś może zapytać, dlaczego nie zostawić tego tematu historykom. Czy w dominującym dyskursie liberalno-konserwatywnym (z pewnymi domieszkami, o które w tej chwili mniejsza) ten trzeci głos by coś zmieniał? Otóż ja jestem głęboko przekonany, że on by nie tylko odpowiadał na pewne potrzeby, wyraźne dzisiaj, ale także zmusiłby liberałów i konserwatystów do lepszego samookreślenia. Prawdę mówiąc oni, tak jak lewica instytucjonalna, określają się ze względu na scenę polityczną, a nie pryncypia ideowe
17 i związane z nimi programy społeczne. Mam nadzieję, że takie dookreślanie się będzie miało miejsce. W polskich dyskusjach o historii i etosie lewicy nieodmiennie powraca kwestia posłannictwa inteligencji – jej odpowiedzialności za losy zbiorowości, tego, czy możliwy jest – i jak miałby wyglądać – jej „sojusz z ludem” itp. Jak ta koncepcja przekłada się na współczesną strukturę społeczną i wyzwania, które stoją przed Polską? A.M.: Tutaj oczywiście stanowiska są zróżnicowane. Podczas niedawnej dyskusji starłem się w tej kwestii z Jerzym Jedlickim, głównym redaktorem wybitnego dzieła – „Dziejów inteligencji polskiej”. Czy istnieją dzisiaj ci, którzy określają się jako inteligenci, jakie oni właściwie zajmują miejsce w strukturze społecznej? – byłbym w dużym kłopocie, odpowiadając na to pytanie. Natomiast bez wątpienia – i tego dotyczył przywołany przeze mnie spór – Polska inteligencka, czyli taka, w której dominuje wspomniana warstwa, w jakimś sensie się skończyła. Inne grupy społeczne współcześnie odgrywają ważniejszą rolę. W tym sensie można powiedzieć, że to dobrze, iż ta Polska się skończyła, bo inteligencja nigdy nie była u nas zbyt liczna i zawsze była dość izolowana, dlatego musiała posługiwać się hasłami „sojuszu z ludem” czy „łączności z klasą robotniczą”. Stąd brały się różne autentyczne dramaty, w które popadali wybitni inteligenci i intelektualiści, rojąc sobie, że przystępując do czegoś, dokonują takiego utożsamienia. Struktura społeczna jest dziś w Polsce zróżnicowana, wielopiętrowa i wielostopniowa. Myślę oczywiście, że ci, którzy uważają się za inteligentów, a także ci, którzy są intelektualistami, są nadal powołani do tego, żeby formułować cele i zadania. To, że w przeciwieństwie do okresu 1880-1918 inteligencja nie jest dziś historiotwórczą warstwą społeczną, nie znaczy, że nie ma nic do zrobienia, że nie jest potrzebna. I że nawiązywanie do jej tradycji nie zda się na nic. Przeciwnie – zwłaszcza, że we współczesnej kulturze pojawił się dodatkowy, quasi-obiektywny czynnik, wiążący się z rewolucją informatyczno-komunikacyjną i z globalizacją, z wszystkim tym, czego ogarnięcie jest bardzo trudne, ale co bez wątpienia uzmysławia nam ważność bezpośredniej więzi ludzi z ludźmi i ich wspólnych działań. Co należy do tradycyjnego etosu inteligenckiego w Polsce? Chodźmy i zróbmy coś razem. To pewne, że ludzie będą komunikować się przez Internet czy zwoływać na manifestacje przez SMS-y. I bardzo dobrze. Bo jak widać, nawet w Teheranie nie sposób tego opanować. Nie znaczy to, że ważność bardziej bezpośredniego współdziałania się zmniejszy – moim zdaniem przeciwnie, zwiększy się. To jest mniej więcej taka sama różnica, jak między seminarium prowadzonym twarzą w twarz a wykładem największego uczonego, nadawanym przez telełącze. Jedno i drugie jest potrzebne, ale to pierwsze nie traci ważności wraz z rozwojem komunikacji globalnej. Powiedziałbym, że na nim zyskuje.
Jest Pan zdania, że inteligencja utraciła dominującą rolę już w międzywojniu. Pozostawała jednak ostoją prospołecznego myślenia zarówno w II RP, jak i w PRL-u, gdzie strzegła humanistycznych tradycji socjalizmu. Jak pod tym kątem można ocenić jej postawę w okresie transformacji ustrojowej i w III RP? A.M.: To oczywiście wiąże się z odpowiedzią na poprzednie pytanie. Inteligencja już nie miała takiego znaczenia, nie była w stanie zapanować nad procesami związanymi z tzw. obiektywnymi koniecznościami ekonomicznymi. Na pewno jednak za słabo dawała świadectwo swoim prospołecznym poglądom, jeśli oczywiście je miała. Pierwsze lata przemian były w dużej mierze latami dezorientacji. Tu dla mnie wzorcową postacią jest Jacek Kuroń, który w ostatnich latach życia właśnie to sobie uświadomił. I wprost mówił: podczas transformacji powinniśmy lepiej dbać o to, co było naszą tradycyjną społeczną identyfikacją. Pomówmy teraz o organizacji politycznej współczesnej lewicy. W naszym kraju nie istnieje obecnie wyrazista partia socjaldemokratyczna czy socjalistyczna, która byłaby zauważalna w sondażach, a i postkomunistyczna centrolewica od kilku lat balansuje na granicy progu wyborczego. Może Polacy po prostu nie potrzebują lewicy, podobnie jak choćby Irlandczycy? Tak można by interpretować np. sukces wyborczy PiS z 2005 r., który zapewniło tej formacji połączenie retoryki socjalnej z konserwatywną. Co mogłaby wnieść w polskie życie społeczne prężna formacja lewicowa? A.M.: Co się tyczy Irlandii (a znawcy przytaczają i inne przykłady, choćby Wielkiej Brytanii, gdzie tradycyjne wartości lewicowe są w odwrocie), to myślę, że mimo wszystkich podobieństw jest jeden czynnik, który bardzo nas od niej różni. Mianowicie, podstawowa część naszego społeczeństwa pochodzi z awansu społecznego – nie odziedziczyła swoich pozycji i powinna być w stanie docenić wagę i piękno tego faktu. Martwi mnie jednak to, że obecnie nasze społeczeństwo raczej zamyka się niż otwiera. Trzeba odpowiedzieć na to wyzwanie. Nasza lewica tego nie potrafi, jej słabość nie jest jednak charakterystyczna wyłącznie dla Polski. Trwa obecnie jeśli nie światowy, to przynajmniej europejski kryzys lewicy socjaldemokratycznej, która przebudowała świat w XX wieku – to przecież jej zawdzięczamy ośmiogodzinny dzień pracy czy wczasy pracownicze. Wyraża się on w kryzysie idei, ale także w odpływie mas partyjnych. Niezwykle znamienne są tutaj wyniki ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego, zwłaszcza w krajach o tradycyjnie mocnej lewicy, jak Wielka Brytania, Francja, Niemcy czy Szwecja. To bardzo symptomatyczne, że w sytuacji kryzysu liberalnego kapitalizmu socjaliści niczego nie zdobywają. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje i nie wiem, czy ktokolwiek na świecie to potrafi. Na pewno wyczerpuje
18 się dotychczasowy model państwa opiekuńczego. Co więcej, dziś wiadomo już, że o bezpieczeństwo socjalne w rozwiniętych krajach Zachodu równie dobrze potrafią zadbać partie konserwatywne; czasem nawet lepiej. Więc może nie chodzi tylko o bezpieczeństwo społeczne, ale o coś więcej – o brak pomysłu na ożywienie idei emancypacyjnej, na stworzenie ruchu, który od wewnątrz zmieniałby struktury społeczne? Moim zdaniem właśnie tak jest. Czy są szanse na to, że idee emancypacyjne zostaną ożywione także w Polsce i taki ruch u nas powstanie? Według mnie, nie jest to niemożliwe. Jesteśmy słabi w Polsce, ale nie jesteśmy słabi w skali Europy – umiemy np. zidentyfikować wspólne, ważne problemy społeczne. Możemy wskazać choćby problem dostępności studiów wyższych i sformułować jakieś zalecenia, choć na razie nie umiemy tego przekształcić w całościowy program społeczny. Takiego programu lewica nie ma jednak, o ile mi wiadomo, bodaj nigdzie w Europie i chyba nawet nigdzie na świecie, jeśli nie uznamy za całościowe programów Fidela Castro czy Hugo Cháveza. Czy taki program można stworzyć? Myślę, że trzeba by się skupić właśnie na wrażliwych ogniwach problematyki społecznej. Spróbować je, na ile to możliwe bezstronnie, rozważyć – i zobaczyć, co one nam mówią. Czy jesteśmy w stanie poruszyć ludzi, żeby pragnęli czegoś więcej niż dostępu do rynku komercyjnego, co lepiej lub gorzej zapewniają im wszystkie rządy? Odważyłby się Pan wskazać te spośród istotnych problemów społecznych i wyzwań cywilizacyjnych, już istniejących lub znajdujących się „na horyzoncie”, które mogłyby się stać podstawą nowego projektu emancypacyjnego – innymi słowy stanowią naturalne, acz niezagospodarowane pole dla aktywności polskiej lewicy? A.M.: To bardzo trudne pytanie. Proszę nie traktować tego, co powiem, jako programu – to są raczej pewne intuicje, z jednej strony z „dołu”, a z drugiej – z „góry”. Mówiąc o tych pierwszych mam na myśli to, o czym mówiliśmy przed chwilą, to znaczy specyfikę polskiej struktury społecznej, specyfikę różnicującego się społeczeństwa. I tego, że samookreślenia – nie mówiąc o pozycjach – są w nim bardzo trudne. I że to stanowi pewien zespół bodźców, który powinien krystalizować się w postaci jakiejś ideologii. Z kolei intuicje z „góry” wiążą się z kwestią rewolucji komunikacyjnej. My, Polacy, mamy pewną wadę – nie etniczno-charakterologiczną, lecz sytuacyjną. Ponieważ ciągle znajdujemy się w pozycji kraju zacofanego, wyrównywanie poziomów z tymi rozwiniętymi jest dla nas priorytetem, który skazuje nas na pewne zamknięcie horyzontu umysłowego, bardzo często redukując go do problematyki adaptacji, albo dobrej imitacji. W ciągu ostatniego dwudziestolecia dokonaliśmy olbrzymiego skoku w produkcji samochodów, ale prawdę mówiąc nic istotnego z tego nie wynika, bo to jest tylko adaptacja i tylko imitacja. Powstają dramatyczne
sytuacje: przykładowo, w obliczu rewolucji komunikacyjnej, której najbardziej wyrazistym nośnikiem jest Internet i która moim zdaniem będzie miała większą skalę niż rewolucja druku, która zmieniła całą Europę, a następnie cały świat, nie jesteśmy w stanie dyskutować o tym, co ona przyniesie, co jest w niej wartościowe, co może stanowić zagrożenie itp. Jaki mamy w związku z nią mieć system edukacyjny? Bo to ona powinna mieć tutaj decydujące znaczenie, a nie ambicje kolejnych ministrów edukacji. Dążenie do nieustannego „reformowania” szkolnictwa niskiego i wysokiego, któremu nie towarzyszy poważna debata na temat celów tych zmian, jest aberracją. Musimy sobie zadać pytanie, jakie powinniśmy uruchomić rezerwy umysłowe i finansowe. Otóż, bardzo wielkim niebezpieczeństwem jest pospieszna adaptacja naszego systemu edukacyjnego do procesu bolońskiego i strategii lizbońskiej. Mechaniczna, bo dokonują jej urzędnicy, którym jest najłatwiej wszystko wziąć pod jeden strychulec, np. wszędzie wprowadzić studia licencjackie, co w przypadku wielu kierunków jest kompletnie bez sensu. Dramatem jest nasza niezdolność wykroczenia poza ten przymus adaptacji i imitacji, do podjęcia problematyki XXI w. (żeby wyrazić się pompatycznie, czego nie lubię) – w całej jej dramaturgii i na własną odpowiedzialność. Wydaje mi się jednak, że to na szczęście się kończy i że zaczynamy myśleć o otaczającym nas świecie i naszym w nim miejscu z coraz większym poczuciem odpowiedzialności. Żywię nadzieję, że przekroczymy ten syndrom adaptacji i imitacji i wreszcie zaczniemy mówić coś naprawdę ważnego i oryginalnego. Poza wieloma innymi warunkami, odrodzenie lewicy wymagać będzie odnalezienia przez nią narracji, symboli i autorytetów, które byłyby atrakcyjne i autentyczne dla młodszych pokoleń. Gdzie ich szukać? W Pierwszej „Solidarności”, której tożsamość zawierała wszak wiele elementów lewicowego ruchu społecznego? W zapomnianych tradycjach międzywojennych, inteligenckopepeesowskich? A może na Zachodzie, wśród modnych filozofów i artystów deklarujących się jako lewicowi? A.M.: W Polsce potrzebne jest przekształcenie wyobraźni zbiorowej, które obecnie dokonuje się w zbyt małym stopniu. Moim zdaniem, powinno ono pójść w stronę umiejętności skupiania się na dokonaniach pozytywnych, oraz na ludziach, którzy są ich autorami. Choć może to brzmieć zbyt pragmatycznie, gdyż był on budowniczym przemysłu, takim wzorem mógłby być np. Eugeniusz Kwiatkowski, który nigdy nie budził specjalnych zastrzeżeń żadnych sił politycznych, ponieważ był oczywistym ucieleśnieniem etosu pracy pozytywnej, czyli takiej, która stwarza realne efekty. W Polsce ostatniego dwudziestolecia powstały dziesiątki, jeśli nie setki wyższych uczelni. Znaczna ich część jest niewiele warta, ale sporo jest poważnymi ośrodkami naukowymi i dydaktycznymi. A czyż Jerzy Owsiak nie jest cudem pracy pozytywnej? Czy nie jest nim Janina Ochojska
19
b PHOTO MONKEY [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PHOTOS/PHOTOMONKEY/]
Czyim reprezentantem ma być lewica, żeby posiadać jakąś rację istnienia i mieć realny wpływ na bieg wydarzeń? Aspirować do roli „propozycji dla wszystkich”, jak starają się to robić liberalno-konserwatywna Platforma Obywatelska czy centrowa Socjaldemokracja Polska, czy też wprost określić się jako wyraziciel interesów określonych segmentów społeczeństwa? A może najwłaściwsza byłaby jeszcze jakaś inna formuła?
wszędzie tam, gdzie dokonuje się uprzedmiotowienie człowieka, lewica powinna być obecna
i wielu, wielu innych? Powinniśmy oderwać się od tego pościgu polityczno-policyjnego, który jest zresztą karykaturalny, bo Wałęsa jest w nim oceniany nie przez pryzmat pozytywnych dokonań, ale przez to, że można mu coś tam w kieszeniach wynaleźć – i zacząć mówić o wzorcach. Zanim jednak powiemy o konkretnych nazwiskach, powinniśmy pracować nad zmianą samego sposobu myślenia. Analogicznie, powinniśmy pracować nad tym, żeby nauczyć się postrzegać Polskę Ludową nie z perspektywy kraju satelickiego, lecz tego, jak w ówczesnych warunkach potrafiliśmy się wyemancypować w sztuce i nauce, a tych, którzy wnieśli trwały wkład do tej emancypacji – sprawiedliwie oceniać. Z powyższych powodów nie przedstawię jakichś 12 apostołów lewicy. Natomiast jestem przekonany, że musi dokonać się takie przekształcenie wyobraźni zbiorowej, żeby na pierwszym planie nie były zawsze pomniki czynów zbrojnych, zwykle będących zresztą klęskami, lecz trwałe osiągnięcia. Moim zdaniem arcywzorem może tu być Jerzy Giedroyc. Pomijam idee, którymi się osobno zajmowałem, ale w dziejach świata nie jest znany inny przypadek trwającego pół wieku regularnego wydawania miesięcznika na emigracji. Siła budowy niezależnych instytucji w maksymalnie niesprzyjających warunkach – to jest nam potrzebne! Jeśli dokonamy tego przekształcenia, to różne postaci czy osobistości historyczne zmienią swoje miejsce w naszej wyobraźni.
A.M.: To jest być może najtrudniejsze pytanie. Oczywiście najprościej odpowiedzieć, że lewica powinna być reprezentantem wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, która stała się główną ofiarą transformacji i co chwilę jak nie w stoczni to w fabryce widać, jak na swojej sytuacji traci. Na pewno żadna lewica nie może przejść do porządku dziennego nad sytuacją pracujących – jest niewątpliwe, że musi być reprezentantem pracobiorców, a nie pracodawców. Nie znaczy to, że ma dzisiaj występować do walki ze starymi hasłami klasowymi. Nie opisują one dzisiejszej rzeczywistości. Pracobiorcy i pracodawcy są położeni bardzo różnie – weźmy, odpowiednio, pracowników uniwersytetów oraz małe firmy rodzinne. W te drugie konfliktu się nie wprowadzi. Po drugie, lewica musi artykułować nie tylko bezpośrednie, doraźne interesy pracobiorców, to znaczy takie, które wiążą się z tym, żeby więcej zarabiać (dochodzą one przeważnie do głosu w takich lub innych manifestacjach). Musi także wyrażać i artykułować ich potrzeby bardziej długofalowe, o których już mówiliśmy, takie jak otwarcie społeczeństwa na zmiany statusu. Gdzieś tutaj wyczuwam – bo nie chcę powiedzieć, że wiem – jakieś nie uchwycone dotąd możliwości formułowania zadań, które mogłyby się okazać spoiwem ideowym lewicy. Po trzecie, wszędzie tam, gdzie dokonuje się uprzedmiotowienie człowieka, lewica powinna być obecna – nie z hasłem, ale z praktyką upodmiotowienia. W danym momencie emancypacja może być niezbędna w jakiejś wsi mazurskiej, w innym – w Stoczni Szczecińskiej, jeszcze kiedy indziej – w przypadku młodych ludzi, kiedy projektowane są reformy dostępu na studia wyższe. Jak wspomnieliśmy, ważnym elementem działalności i etosu lewicy było zaangażowanie w rozmaite inicjatywy oddolne. Czy środowiska określające się jako lewicowe mają pomysł na zagospodarowanie tego rodzaju społecznej energii, i odwrotnie – czy rozwijający się obecnie sektor organizacji pozarządowych można uznać za potencjalne zaplecze jakiejś przyszłej formacji lewicowej lub przynajmniej ostoję etosu inteligencko-społecznikowskiego? A.M.: Czy istniejące organizacje społeczne staną się zapleczem jakiegoś ruchu politycznego o lewicowej identyfikacji, to się okaże; tego nie możemy przesądzić. Dwie rzeczy są jednak niewątpliwe. Po pierwsze, wszędzie tam, gdzie dokonuje się praca społeczna, bez względu na identyfikację
20 tych, którzy się jej podejmują, powinna być ona przez lewicę akceptowana i popierana. Po drugie, pomijając w ogóle lewicę i prawicę, nie może być po prostu dobrego społeczeństwa bez żywej samoorganizacji. Mamy bowiem wtedy społeczeństwo w dyspersji, w anomii, a kimkolwiek jesteśmy, nie możemy do tego dopuszczać – to jest dla mnie aksjomatyczne. Jednocześnie, im żywsza taka gleba obywatelska, którą w Polsce trzeba tworzyć, uprawiać i użyźniać, bo nie dostaliśmy jej w spadku (przeciwnie, wyrządzono tu bardzo dużo szkód) – tym lepiej dla partii, nie tylko lewicowych. Bo bez tego są one skazane na profesjonalno-medialny korporacjonizm, który prędzej czy później będzie wszystkich od siebie izolował, co jest nieszczęściem. Czy w okresie ostatniego dwudziestolecia partie lewicy instytucjonalnej coś w tej dziedzinie zrobiły? Otóż, i to jest moja największa pretensja, one to świadomie bądź nie – zarzuciły; zrobiły bardzo niewiele, jeśli cokolwiek. A proszę pamiętać, że bywały one dominujące, dysponowały olbrzymimi środkami. Proszę wskazać jedno przedszkole społeczne, które oni założyli, albo szkołę z korczakowskim programem wychowania! Przecież do tego był potrzebny wysiłek niewielki, mając na uwadze środki, jakimi dysponowano. Gdyby im policzyć apanaże z różnych rad nadzorczych, to można by prawdopodobnie urządzić całe miasto średniej wielkości… To jest dramat i moim zdaniem także oni sami tracą na tym, że tego nie robili, że nie są rozpoznani jako społecznicy. Na koniec chciałbym poprosić o ocenę tego, na jakich fundamentach instytucjonalnych mógłby się w Polsce narodzić wartościowy projekt lewicowy. Do tradycyjnych propozycji należą: oczekiwany przez niektórych od wielu już lat „zwrot SLD na lewo” i nabranie przez tę formację bardziej ideowego oblicza; „odbicie” z rąk prawicy języka mediów i kultury, co stara się robić lewica akademicka ze środowiska „Krytyki Politycznej”; budowa nowej formacji, odwołującej się do tradycyjnego elektoratu lewicy, co usiłują robić rozmaite „partie protestu”. Czy którakolwiek z tych dróg wydaje się Panu obiecująca? A.M.: Żadna wyłącznie. Tego, że lewica instytucjonalna oprze się na wartościach i będzie reprezentować pewną postawę nawet, jeśli w danej sytuacji na tym straci, nie należy się spodziewać. Mogę być niesprawiedliwy, ale nie potrafiłbym podać żadnego przykładu z ostatnich lat, kiedy oni wybrali pryncypia, a nie pragmatyczny interes. Zresztą byłoby o to trudno nawet w sensie „mechanicznym”, skoro niedawno były wybory do Parlamentu Europejskiego, zaraz będą samorządowe, następnie prezydenckie… Oni nie mają czasu na oddech, musieliby chyba wziąć rok urlopu lub chociaż semestr urlopu dziekańskiego. Nie mają czasu pomyśleć, i jeśli przez tyle lat go nie znaleźli, to nie wydaje mi się, żeby nagle teraz im się to udało.
A dlaczego miałoby się nie udać zwycięstwo w „wojnie o język”, będące jednym z głównych postulatów lewicy akademickiej? A.M.: Jest on oczywiście słuszny, problem jednak w tym, że nie można narzucić swojego języka, jeśli się go najpierw nie wypracowało. Pampersi i ich następcy zanim osiągnęli sukces, stworzyli pewną postawę ideową, język z nią związany itp. Po lewej stronie ta praca, w rozproszeniu, dopiero się dokonuje. Jeśli w ciągu najbliższych lat uda się ją skupić, być może osiągnie się to, co zrobili prawicowcy. Wydaje mi się, że „Krytyka Polityczna” jest niezłym laboratorium takiej pracy, ale jest jeszcze dużo za wcześnie na „odbijanie” czegokolwiek. Jest czas na poszerzanie pola, na którym oni sieją i z czym można wiązać pewne nadzieje. Ale gdyby, nie daj Boże, przyszło do jakiejś walki o telewizję czy o masową gazetę i oni by ją wygrali – zanim ich wizja się właściwie skrystalizuje – obawiam się, że byłaby to raczej porażka niż sukces. Został nam do omówienia ostatni z często zgłaszanych postulatów: budowa nowej formacji na kontrze wobec lewicy postpezetpeerowskiej. A.M.: Nie da się tutaj moim zdaniem zrobić czegokolwiek wychodząc od podziałów. Zacząć należy oczywiście od odbudowy tożsamości ideowej, etosu, ale to musi być robione z perspektywy przyciągania, a nie – dzielenia. To jest niewątpliwe, bo środowiska lewicy pozaparlamentarnej są stosunkowo nieliczne. Potężnym czynnikiem działającym na korzyść prawicy jest Kościół. Mnie jest wszystko jedno, która prawica pod który parasol się chroni – Kościoła „toruńskiego” czy „łagiewnickiego”. Kluczowe jest to, że jakkolwiek pojęta lewica nie będzie miała tego rodzaju parasola. Dlatego nie może zaczynać od dzielenia się, może natomiast – od surowej wewnętrznej krytyki, polemik, wewnętrznych debat itd. Co wynika z dzielenia się, antagonizowania, widać na przykładzie wyników wyborczych SdPL czy Polskiej Partii Pracy. W wyborach samorządowych lepszych nie uzyskają, zwłaszcza, że – z tego, co wiem od moich znajomych z małych miast – przez te dwadzieścia lat potworzyły się tam układy. Tamtejsi politycy się wymieniają, dobrze się już znają… Jeśli ktoś chce tam wejść, niech spojrzy na inicjatywę polityczną Rafała Dutkiewicza, który przecież jest postacią pewnego formatu – w końcu w jednym z najważniejszych i najpiękniejszych polskich miast dostał w I turze 80% głosów. Wszystko wskazuje na to, że jego przedsięwzięcie ogólnopolskie już umarło i trudno liczyć, by lewica odniosła sukces idąc taką drogą. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 15 czerwca 2009 r.
Zerwany sojusz Od „Solidarności” i solidarności do neoliberalizmu i cwaniactwa Jan Koziar
W działalności usługowej intelektualistów wobec społeczeństwa i niepełnej tożsamości ich interesów z grupami korzystającymi z tych usług tkwią pewne zagrożenia. Dostrzegał je wybitny, ceniony za granicą, a niemal nieznany u nas myśliciel z czasów Polski rozbiorowej, Jan Wacław Machajski. Zrozumiał on, że duża część radykalnej inteligencji, rozwijającej ruch robotniczy i de facto nim kierującej, powoduje się własnymi celami i motywami. Są to ludzie wykształceni, ambitni, często upokorzeni niedostatkiem, patrzący z niechęcią na bogatych i niezbyt wyrafinowanych intelektualnie kapitalistów. Stanowiąc zbyt słabą siłę społeczną, szukają sojuszu ze światem pracy. Mając jednak monopol na wiedzę, przy intelektualnej niesamodzielności robotników, mogą tych ostatnich oszukać. Przepowiednia Machajskiego spełniła się przy zaprowadzaniu komunizmu oraz przy… jego demontażu. Powojenne stosunki między polskim światem pracy a światem intelektualnym stanowią dobrą ilustrację tezy Machajskiego, a jednocześnie przykład, jak rozbieżność interesów grupowych może być przez władze wykorzystana. Wydarzenia z marca 1968 r. i grudnia 1970 r. zachodziły na dwóch różnych płaszczyznach. W Marcu ‘68 robotnicy nie rozumieli, o co chodzi intelektualistom. Zdjęcie ze sceny jakiejś sztuki teatralnej? Co za problem! Zaś w Grudniu ‘70 świat intelektualny pozostał bierny, mimo masakry dokonywanej na robotnikach. Po spacyfikowaniu strajków na Wybrzeżu władza, czyli „Oni”, pokazała, jak się manipuluje grupami wewnątrz pozornie monolitycznego „My”. Zasada jest prosta – gdy jedna grupa się burzy, głaszcze się inne grupy dla ich zneutralizowania. W tym przypadku zniesiono chłopom kontyngenty i pozwolono kupować traktory. Oznaczało to dalsze istnienie prywatnych gospodarstw chłopskich. Był to istotny ustrojowy retusz, odwracający realizację doktryny w obozie komunistycznym. Ukłonem w stronę świata
intelektualnego było zaś zezwolenie na odbudowę Zamku Królewskiego oraz ułatwienie podróży na Zachód. Po ugłaskaniu chłopów i intelektualistów, można było sobie ponownie pozwolić na brutalne potraktowanie robotników, w Czerwcu ‘76. Tym razem jednak prawie jednocześnie nadepnięto na odcisk intelektualistom – poprawkami do Konstytucji. Zawiązał się sojusz pracowniczointeligencki.
Możliwość odwrócenia sojuszu – program Dzielskiego Dziś mało kto pamięta, że w przededniu powstania „Solidarności” padła propozycja odwrócenia tego sojuszu. Sformułował ją w kwietniu 1980 r. nieżyjący już Mirosław Dzielski, twórca krakowskiej szkoły liberałów i założyciel Krakowskiego Towarzystwa Gospodarczego. Propozycja zawarta była w tekście „Jak zachować władzę w PRL. Życzenia noworoczne Adolfa Romańskiego dla por. Borewicza”. Dzielski proponuje w nim komunistom reformę ustroju, polegającą na… uwłaszczeniu nomenklatury! Jego zdaniem, stary system się kończy, w kraju słychać „patriotyczne ujadanie i umoralniające jęki”, szykuje się krwawa rewolucja. Lepiej dla rządzących będzie ubiec sytuację, przesiąść się z kapitału państwowego na prywatny i zachować władzę dyktatorską. Pewne, niezbędne w tej sytuacji poszerzenie wolności obywatelskich, w pełni zadowoli ludzi pokroju M. Dzielskiego – w pierwszym rzędzie zapewnienie wolności produkowania. Do starych elit gospodarczych dołączą więc nowe. Zgodnie z zamieszczoną w broszurze Dzielskiego apoteozą cynizmu – najprostszy sposób takiego dołączenia to udział w rozgrabianiu majątku narodowego. Za konsulting w sprawie zmiany ustroju też się przecież coś należy. Płaszczyzna wspólnego interesu jest tutaj jasno zarysowana. A gdzie reszta społeczeństwa i jej interesy? A o czym tu w ogóle mówić.
21
22 Traktat Dzielskiego jest dobrze sformułowany, a jeszcze lepiej zaadresowany. Porucznik Borewicz to bohater znanego serialu telewizyjnego, synonim milicji i SB. Dlaczego akurat tutaj autor kołacze? Dzielski dokonuje rozróżnienia między nawiedzonymi ideologami, a pragmatycznie nastawioną gwardią systemu. Uświadamia tej ostatniej jej rzeczywiste interesy, tłumaczy, że jej autentycznymi wrogami są fanatycy doktryny (w tym czasie był to już zresztą gatunek niemal wymarły) i oczekuje właśnie od niej inicjatywy w przemianie ustroju. Propozycja Dzielskiego nie tylko nie była skierowana do wszystkich ludzi reżimu, ale również nie wychodziła od szerzej rozumianych kół intelektualnych, które szły wówczas w swojej większości w zupełnie innym kierunku. Stała się ona jednak kamieniem węgielnym późniejszego przebiegu wydarzeń.
Doktrynalne narzędzie rozbijania „Solidarności” Aby przekonać większą ilość komunistów i intelektualistów do zarysowanego planu (a jeżeli nie przekonać, to przynajmniej ich zneutralizować), należało przeprowadzić potężną akcję indoktrynacyjną. Odpowiedni ładunek ideologiczny znalazł się na podorędziu. Była nim święcąca wówczas triumfy w USA i Anglii ideologia neokonserwatywna, do której Dzielski nawiązuje w zakończeniu swej broszury. Dynamiczne odrodzenie anglosaskiego konserwatyzmu było prawdziwym zrządzeniem losu dla władających
Tekst Jana Koziara jest dokonanym przez redakcję „Obywatela” wyborem fragmentów broszury autora pt. „Zerwany sojusz. Świat pracy na bocznych torach”. Ta, nie publikowana dotąd praca, została napisana w 1992 r. i rozprowadzona wśród znajomych w kilku kserowanych egzemplarzach. Dalej rozchodziła się w kolejno wykonywanych kopiach i była nawet sprzedawana w tej formie na stoiskach ulicznych. Wybrane fragmenty ograniczają się wyłącznie do wątku „negatywnego”, ukazującego przyczynowo rozwój sytuacji w Polsce. Pominęliśmy natomiast z braku miejsca obszerny wątek „pozytywny”, jakim była dokonana przez Jana Koziara prezentacja możliwych alternatywnych form przekształceń własnościowych w Polsce, korzystnych dla całej polskiej gospodarki i tym samym dla szerokich kręgów naszego społeczeństwa, oraz analogicznej wizji stosunków przemysłowych i polityki gospodarczej państwa. Podtytuł niniejszej wersji oraz wytłuszczenia w tekście pochodzą od redakcji „Obywatela”.
Polską komunistów (a z czasem i dla innych). W pierwszym etapie nie chodziło zresztą wcale o przesiadkę z tonącego statku na nowy z zachowaniem swych bagaży, lecz o rozprawienie się z „Solidarnością”, która powstała kilka miesięcy po ukazaniu się listu Dzielskiego do Borewicza i w mig urosła do rozmiarów olbrzyma. Ludzie inteligentni po stronie reżimowej dostrzegli od razu szansę, jaką daje ideologia dzikiego kapitalizmu w walce ze związkiem zawodowym. Dały się tu i ówdzie słyszeć partyjne głosy mówiące otwarcie o popieraniu prawicowych ugrupowań dla osłabienia „Solidarności”. Plan ten został zrealizowany skutecznie. Linia „Solidarności” została zwichnięta, związek osłabiony i zepchnięty na margines, a społeczeństwo zatomizowane. Teraz nastał czas realizacji programu Dzielskiego. Stara siła wiodąca przekształca się w nową siłę wiodącą, tym razem w kapitalistycznym biznesie, a z załogami zakładów pracy można się rozprawić tak, jak nie było można przed „okrągłym stołem”. Polska nigdy nie będzie drugą Japonią, ale rozwinięta w tym kraju planowa gospodarka rynkowa oraz solidaryzm wewnątrzzakładowy są nie tylko o wiele bardziej wydajne od realizowanego u nas gangsterskiego kapitalizmu, ale również bardzo dobrze harmonizowały z linią „Solidarności”. Obok thatcheryzmu istnieje niemiecka socjalna gospodarka rynkowa, bijąca na głowę „jedynie słuszną” gospodarkę brytyjską m.in. dlatego, że w przedsiębiorstwach niemieckich działają pracownicze rady zakładowe i przedstawicielstwa pracowników w radach nadzorczych. Nie wspomnę tu już o burzliwie rozwijającej się w USA własności pracowniczej i o wyważonej katolickiej nauce społecznej. Gdzież się podziało to wszystko? Odpowiednio filtrowana ideologia neoliberalna z samego narzędzia politycznej walki z niezależnym związkiem stała się ideologią uwłaszczającej się – niestety, już nie tylko starej – nomenklatury. Doktryny są niezbędne w życiu społeczeństw. Służą przede wszystkim ich rozwojowi. Jednak często bywają przedmiotem manipulacji i dywersji, a przykładów jest sporo. Neoliberałowie stali się u nas bardzo szybko opozycyjnymi pieszczoszkami systemu, czyli inaczej mówiąc opozycją koncesjonowaną, a sądząc po potężnej produkcji broszur i książek – w czym przodowała jawnie działająca warszawska Oficyna Liberałów – solidnie dotowaną. Była to produkcja z formy skrajnie antykomunistyczna, lecz z treści skrajnie antysolidarnościowa. Cóż znajdujemy w pismach neoliberałów? Na przykład pochwałę Jaruzelskiego za wystąpienie PRL z Międzynarodowej Organizacji Pracy i żal do Reagana, że zwalczając związki zawodowe u siebie, u nas je popiera. Dalej – rady, żeby nie bojkotować wyborów, skoro może to przeszkodzić w wyjeździe i zarabianiu za granicą. Upowszechnianie postaw aspołecznych, konsumpcyjnych i egoistycznych to główna linia działania neoliberałów. Walka z komuną miała polegać na wyrywaniu jej, czego się da i nabijaniu sobie kabzy. Jeżeli ktoś był na tyle głupi, żeby działać w podziemiu, to też powinien na
23
BNAb n a DIGITALE [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/SAM_SCHOLEFIELD/]
Upowszechnianie postaw aspołecznych, konsumpcyjnych i egoistycznych to główna linia działania neoliberałów.
tym robić forsę. Wszyscy inni to niebezpieczni wariaci, których należy tępić. Oto alarm podniesiony z tego powodu przez Stefana Bratkowskiego w 1985 r.: Jeśli ktoś Ci mówi, że najpilniejszą sprawą nie jest ustalenie, co i jak powinniśmy razem robić, lecz to, w jaki sposób mamy się różnić między sobą – zastanów się, kto na tym poróżnieniu ma skorzystać? Jeżeli ktoś Ci daje do zrozumienia, że najlepszą polityką dla Polski jest zostawić politykę wtajemniczonym, siedzieć w domu i pilnować rodziny, byle przetrwać – pomyśl, o co mu właściwie chodzi. Jeżeli ktoś głosi, że Kościół powinien służyć wyłącznie do modlitwy, że studiowanie nauki społecznej Kościoła rodzi więcej zamieszania niż pożytku, a chrześcijanin nie jest w ogóle zobowiązany do czynienia świata lepszym, bo czeka go najlepszy świat po zakończeniu życia, zapytaj go, co też jego samego czyni tak aktywnym w głoszeniu podobnych haseł. Jeśli ktoś tłumaczy, że potrzeba nam więcej wolności niż równości, akurat w kraju, w którym nie ma ani wolności, ani równości, że należy zerwać z ideą opieki społecznej w kraju, gdzie zrobiono z niej ponury żart, spróbuj ustalić co najwyżej, z którego spadł księżyca. Tak budowano fundamenty obecnej sytuacji. Nie dziwmy się, że dzisiaj każdy chce zgarnąć, co się da, nawet
jeżeli jest przez obywateli desygnowany do realizowania innych celów. Ten stan rzeczy jest dostrzegany i budzi powszechne zniechęcenie. Niechęć kierowana jest najczęściej do konkretnych osób. Pytamy: co się z nimi stało? Próbuje się też objaśniać obecną sytuację demoralizującym wpływem lat komunizmu. Oczywiście czynnik ten nie jest bez znaczenia, ale prawdziwa katastrofa nastąpiła w ciągu ostatnich lat pod wpływem zmasowanej, demoralizującej propagandy, uprawianej pod szyldem antykomunizmu. Wiemy, czym była komuna, ale my, właśnie MY byliśmy wtedy uczciwsi. Nie dzięki niej oczywiście, ale dzięki temu, co uchroniliśmy z lat wcześniejszych. Dzisiaj i to zostało zniszczone. O tym, jak dawano się zwariować, świadczy publicystyka jednego z opozycyjnych intelektualistów, Piotra Wierzbickiego, który przez długi czas propagował ducha kapitalizmu w formie „cwaniactwa do kwadratu” (i to w piśmie katolickim – „Tygodniku Powszechnym”).
Prawicowo-lewicowe przyswajanie ideologii dzikiego kapitalizmu Przez pierwsze lata po wprowadzeniu stanu wojennego neoliberałowie traktowani byli jako niepoważna grupa ekscentryków. Nazywano ich „boczniakami”, zastanawiano się
24
BNAb n PAPYRARRI [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/PAPYRIST/]
w prasie podziemnej „czy to nowa cholera, czy sposób na starą”. Ani jedno, ani drugie – to po prostu była od samego początku „stara cholera w nowym przebraniu” i najlepszy sposób zarówno na „Solidarność”, jak i na zwykłą solidarność. Prasa podziemna, notorycznie cierpiąca na brak tekstów, odnotowała ze zdziwieniem około roku 1984 pojawienie się nagle w grupie „boczniaków” wielu świetnych piór. Rychło można się było zorientować, że to ruszyła do boju kapłańska kasta komuny, chowana w różnych marksistowsko-leninowskich instytutach. Doskonała znajomość języków, doktryn, współczesnych prądów i przemian na Zachodzie, perfekcyjna znajomość dialektyki w manipulowaniu informacją, bolszewickie metody dyskusji, no i świetne zaopatrzenie w materiały źródłowe.
Elity piszące zajęły się po 13 grudnia głównie historią i literaturą – to nasza narodowa specjalność, zaś elity działające zaczęły się zwalczać między sobą – to nasza druga specjalność. Zwalczano też, owszem – przy okazji – komunę, która nie od razu i nie w całości zdecydowała się urządzić po nowemu. Już na I Zjeździe „Solidarności” odżył stary podział naszych elit intelektualnych na grupę klerykalną i antyklerykalną, które według naszego filozofa Trentowskiego mają najgorszy z możliwych rodowodów, wywodząc się z jezuickiego fanatyzmu i francuskiego libertynizmu. W opozycyjnym żargonie grupy te nosiły nazwy „prawdziwków” („prawdziwi” Polacy-katolicy) i „korników” (od KOR-u), czy też inaczej „prawicy” i „lewicy laickiej”.
Prywatyzacja poprzez bankructwa! Tak świadomie destruktywnej polityki nie stosowali nawet bolszewicy
Każda jednak prowokacja opiera się w ponad 90% na naiwności jej ofiar. Nowa zmasowana produkcja, siłą rzeczy, zaczęła wypełniać próżnię w podziemnych gazetkach. Powoli zaczęła zmieniać się świadomość elit wyższych i niższych szczebli. Jak to? – zapyta ktoś – przecież to elity mają kształtować świadomość, a przez to i rzeczywistość społeczną. Właśnie! I tu tkwi nasz największy problem i tragedia.
Po 13 grudnia zaczęła się ostra rywalizacja między tymi dwoma dużymi ugrupowaniami, dzielącymi się na pomniejsze frakcje. Do normalnych reguł gry należało wzajemne utrącanie inicjatyw i instrumentalne traktowanie programów. Na pierwszy plan wysunęła się partyjna logika podporządkowana politycznemu interesowi osób i grup, a nie prace merytoryczne. W tej sytuacji łatwo było o stronę merytoryczną zadbać z zewnątrz, co też uczyniono.
25 Pierwsza zaczęła przyswajać nadwiślańską wersję neoliberalizmu prawica, jako że neoliberalizm to też prawica. Sam symbol, nazwa, wystarczały, żeby się z nimi utożsamić. Natomiast nad tym, co się pod nimi kryje, już się nie zastanawiano. Dlatego możliwe stało się łączenie szyldu katolickiego z patologicznie rozumianym kapitalizmem, przy jednoczesnym ignorowaniu katolickiej nauki społecznej. Lewica laicka kupiła neoliberalizm dopiero po pewnym czasie, narażając się wcześniej na zarzuty uwiądu koncepcyjnego. Piotr Wierzbicki kpił, że lewicy wyładował się akumulator. A to właśnie tenże autor, miast rozwijać w „Tygodniku Powszechnym” katolicką myśl społeczną, ładował akumulatory czytelników wspomnianym „cwaniactwem do kwadratu”. Wątpliwa to koncepcyjna przewaga. Propagowanie „cwaniactwa do kwadratu” jako podstawy normalnych stosunków społecznych, było wśród naszej prawicy prawie powszechne. Swego czasu jeden z moich redakcyjnych kolegów, uważający się za prawicę, twierdził, że należy wyrywać komunie, co się da i tworzyć z tego prywatne majątki. Dałem na to przykład odbudowy mostu przez Odrę w Lubiążu, gdzie musiano powtórnie formować potężne przęsła, bo stwierdzono w nich niedobór – rozkradanego – cementu. „Na pewno budowano sobie z niego prywatne domki” – skomentowałem. „No i dobrze” – usłyszałem w odpowiedzi. To właśnie nasza prawica była początkowo głównym ideologicznym narzędziem niszczenia „Solidarności”, demoralizacji społeczeństwa i przygotowywania gruntu pod uwłaszczenie nomenklatury. Lewica laicka rozegrała zaś zaistniałą sytuację taktycznie i pierwsza zbiła na niej interes polityczny i ekonomiczny, oczywiście kosztem reszty społeczeństwa. O ile opozycyjna prawica połknęła neoliberalizm przynęcona jego prawicowością, o tyle lewica przyswoiła go na zasadach czysto pragmatycznych. Taki doprowadzony do skrajności pragmatyzm polega na pilnowaniu wyłącznie swego partyjnego interesu i graniu tylko w to, co chwyta, co jest zrozumiałe i popularne. Jakieś prostowanie pojęć, jakieś studia, to strata czasu i doktrynerstwo. W ten sposób zdecydowani, pragmatyczni antydoktrynerzy zagrają w najgłupszą doktrynę, którą ktoś z boku upowszechnił i spopularyzował. I tak się stało. W taki to sposób prawicowy i lewicowy odłam intelektualistów, różniąc się nadal na śmierć i życie w kwestii używania prezerwatyw i homoseksualizmu, ujednolicił swe poglądy ekonomiczne i stał się antypracowniczy w stopniu dorównującym samym komunistom. Uwzględniając przejście większości tych ostatnich na neoliberalizm, uzyskano tu pełną jedność poglądów i odtąd kłócić się można było co najwyżej o lepszy dostęp do żłobu. Świat pracy zaś wyszedł na tym jak Zabłocki na mydle. Neoliberalna infiltracja miała miejsce również w NSZZ „Solidarność” i przybierała wręcz humorystyczne formy. Na Dolnym Śląsku związkowy organ prasowy wydawany był przez długi czas przez neoliberalną, z gruntu antyzwiązkową
redakcję. Na związkową konferencję w Łęcznej k. Lublina zjechała ekipa neoliberalnych doradców, którzy przeforsowali pogląd, że związek wychodzący poza działalność rewindykacyjną nie jest w ogóle związkiem zawodowym i że związkowe współzarządzanie zakładami pracy to model komunistyczny. Tak więc np. związki niemieckie, szwedzkie czy włoskie, współzarządzające z ramienia pracowników, to wedle nich komuniści! Wszystko to jednak nic w porównaniu z obstawą władz naczelnych Związku. Wybory prezydenckie roku 1990 wydobyły na światło dzienne ścisłych współpracowników Lecha Wałęsy i okazało się, że przez ostatnie lata PRL „Solidarnością” rządził gdański neoliberalny beton. Polski neoliberalizm przedstawia się jako gałąź wyrosłą z pnia „Solidarności”. Nic podobnego, to kukułcze jajo w gnieździe „Solidarności”, złożone z boku, które omal nie doprowadziło do zagłady niezależnego związku, niszcząc równolegle gospodarkę i jak na ironię obciążając za to związek.
Zmarnowany program „Solidarności” Jesienią 1981 r. „Solidarność” sformułowała i uchwaliła program. Był to program na użytek całego społeczeństwa, a nie tylko elit. Bardzo ważną rolę zajmowały w nim samorządy pracownicze, które już od dłuższego czasu same się zawiązywały. W programie podniesiono rolę autentycznej spółdzielczości i nie zapomniano o własności prywatnej. Mamy więc całe spektrum gospodarczej aktywności, w której każdy obywatel mógł mieć możność brać udział. Program ten stopniowo rozwijano, wprowadzając doń w 1987 r. własność pracowniczą (akcjonariat). Praktyka jednak okazała się całkiem inna. O ile załogi czuły potrzebę tworzenia samorządów, traktując je najzupełniej poważnie, o tyle intelektualni liderzy traktowali je od samego początku instrumentalnie, jako jeden z czynników rozsadzających komunę, nie zadając sobie trudu zbadania i zrozumienia ich obiektywnych i trwałych wartości ekonomicznych. Tymczasem wystarczyło się rozejrzeć po świecie, by przekonać się, że szeroko stosowany w gospodarkach najbardziej rozwiniętych krajów współudział pracowników w zarządzaniu firmami decyduje o skuteczności tychże gospodarek. Łatwo też byłoby przenieść na nasz grunt wypróbowane gdzie indziej relacje między związkami zawodowymi a różnymi organami partycypacji pracowniczej: zachodnioeuropejskimi radami zakładowymi, przedstawicielstwem w radach nadzorczych czy japońskimi komitetami wspólnych narad. Związki zawodowe wszędzie biorą udział w działalności takich organów. U nas natomiast wydumano, że związki i samorządy pracownicze mają pełnić funkcje przeciwstawne i że związek zawodowy może nawet strajkować przeciwko radzie pracowniczej. Oczywiście ten skrajny nonsens zantagonizował od razu kadry związkowe z samorządami i zablokował rozwój ruchu pracowniczego. Przez prawie dziesięć lat trwała księżycowa dyskusja na temat optymalnych relacji między związkami zawodowymi
26 a samorządami pracowniczymi, bez jakiegokolwiek śladu wiedzy o np. niemieckim systemie Mitbestimmung, który rozwija się pod naszym nosem od lat 50., formę dojrzałą osiągając w 1976 r. i obejmując prawie całą niemiecką gospodarkę. W końcu uznano partycypację załóg za wymysł komunistów i postanowiono ją wykorzenić, nie bacząc na to, że nasi pracownicy wywalczyli ją wbrew komunistom, ani na to, że na Zachodzie staje się ona coraz bardziej uznawanym czynnikiem efektywności ekonomicznej. Po delegalizacji „Solidarności” i odwieszeniu samorządów pracowniczych, te ostatnie stały się idealnym polem działania dla członków i komisji zakładowych związku. Wchodząc do rad pracowniczych, „Solidarność” nie tylko utrzymałaby się jako organizacja masowa, ale wykształciłaby całą armię kompetentnych kadr, znających się na ekonomii i prawie, umiejących negocjować i organizować się. Taka „Solidarność” stanowiłaby fundament społeczny dla opozycyjnej czołówki, dając jej o wiele większą siłę przebicia. Dostarczałaby także kadr do instytucji społecznych, złożonych z ludzi kompetentnych i sprawdzonych, a nie przypadkowych. Taka „Solidarność” sama zmieniałaby ustrój, a nie ograniczała się do „zadym”, ostatecznie pozwalając komunistom zmienić go po swojemu. Do nielicznych wyjątków rozumiejących problem należał Stefan Bratkowski, który w 1984 r. napisał obszerną broszurę „Co zrobić, kiedy się nic nie da zrobić – rzecz o samorządzie pracowniczym”. Jej treść można było wdrażać jedynie przy poparciu opozycyjnych elit – te zaś zignorowały ją zupełnie. Krajowe kierownictwo Związku, opanowane przez gdańskich neoliberałów, siłą rzeczy nie mogło docenić ruchu samorządowego. A pomyśleć, że dwaj przedstawiciele gdańskiego neoliberalnego betonu, Jan Szomburg i Janusz Lewandowski, to dawni działacze samorządu pracowniczego! To właśnie jest dobitnym przykładem instrumentalnego traktowania świata pracy.
Wyobcowanie opozycyjnych elit Już w 1981 r. zaczęto dyskutować o formule „Solidarności”: związek zawodowy czy ruch społeczny? Było wtedy wiadomo, że ruch społeczny to coś, co wyrasta poza związek, czyli że związek stanowi jego społeczną, 10-milionową bazę. To, co nie było w ruchu społecznym związkiem zawodowym, stanowiło nikły procent, chociaż trzeba przyznać, że waga tej składowej była nieproporcjonalnie większa. Nie było tu w każdym razie żadnej przeciwstawności, było tylko wzbogacenie formuły związku. Po latach, podczas sporu o znaczek „Solidarności” w „Gazecie Wyborczej”, dowiedzieliśmy się z tejże gazety, że ruch społeczny „Solidarność” to zupełnie co innego niż związek o tej nazwie, i że rola związku przy tym ruchu była i jest niewielka. Po rozpoczęciu transformacji okazało się to być bliskie prawdy. Jednak nie można zapominać, że gdyby nie strajki w lecie 1980 r. i gdyby nie masowe wejście świata pracy w niezależny związek, to sam ruch społeczny niewiele by wskórał.
W latach - „Solidarność” parła instynktownie i w sposób naturalny w kierunku związku współzarządzającego. Ujawniano przypadki marnotrawstwa, tworzono samorządy pracownicze, formułowano programy gospodarcze. Już wtedy uwydatniła się jednak marna obsługa ruchu związkowego przez jego intelektualne zaplecze, co przejawiło się najwyraźniej we wspomnianej dyskusji nad stosunkiem związku do samorządu pracowniczego. Nie można mieć pretensji, że ktoś nie wymyślił czegoś nowego, ale zauważenie np. niemieckiego systemu współzarządzania nie było czymś trudnym. W krótkim czasie po wprowadzeniu stanu wojennego większość zakładowych struktur „Solidarności” przestała działać, a i te działające robiły niewiele. Zanik składek spowodował przestawienie się elit na dotacje zagraniczne. O sile elitarnych ugrupowań zaczęły decydować te właśnie dotacje, własna poligrafia i zagraniczne kanały nagłaśniania. Korzystanie z tych środków powodowało konflikty, siłą rzeczy niemożliwe do oddolnego regulowania. Pozamiejscowe pochodzenie funduszy utrudniało także kontrolę ich wydatkowania. Postępy neoliberalnej propagandy dopełniały reszty w tworzeniu przepaści między elitarnym „ruchem społecznym” a związkiem zawodowym. Związek zaczęto postrzegać jako instytucję wyłącznie rewindykacyjną, w wolnym społeczeństwie mało przydatną, a nawet szkodliwą. Dało się obserwować rosnącą pogardę elit dla „roboli”, co bardzo zbliżyło je do punktu widzenia nomenklatury. Główną linię podziału wewnątrz elit wyznaczał rozbudzony, „metafizyczny” konflikt między wspomnianymi wcześniej „kornikami” a „prawdziwkami”. Na dole ludzie patrzyli z coraz większym zniechęceniem na toczące się rozgrywki, a z drugiej strony coraz trudniej znosili pogarszającą się sytuację materialną. Gdy w końcu w 1988 r. wybuchły strajki, załogi odcięły się od swych dotychczasowych liderów, a posłuch zaczęły zyskiwać grupy radykalne, jak KPN i „Solidarność Walcząca”. Był to bardzo ważny moment. Dotychczas machanie chorągiewką „Solidarności” skutkowało. Poskutkuje również później. Lecz w tym czasie elity opozycyjne poczuły osuwanie się gruntu pod nogami. I w tej trudnej sytuacji wyciągnęła się do nich przyjazna ręka władzy.
Komuniści biorą zmianę ustroju w swoje ręce Nie wiadomo jak długo trwałaby w Polsce sytuacja patowa, gdyby nie strajki i determinacja strajkujących w 1988 r. Był to dla władz ostatni dzwonek. Dla rządzącej czo łówki upadek komunizmu był już jasny i chodziło o to, by zmianę ustroju przeprowadzić własnymi rękami, zachowując dominującą pozycję. To właśnie to proponował im Dzielski przed ośmiu laty, i w ten właśnie sposób przekonywał Mieczysław Rakowski partyjny beton na X Plenum Komitetu Centralnego PZPR w styczniu ’,
27 twierdząc, że partia może utrzymać swoją wiodącą rolę, jeżeli „stanie się siłą uderzeniową w reformowaniu systemu”. Taką siłą byli wtedy – od kilku miesięcy – komuniści. Oczywiście nie partia jako całość, gdyż część „dołów” jeszcze się w nowej grze nie orientowała, ale powstały tuż po strajkach rząd Rakowskiego, korzystający z przyzwolenia istotnych decydentów, oraz uwłaszczająca się na potęgę nomenklatura. Warto pamiętać, kto i kiedy dokonał u nas przejścia od komunizmu do kapitalizmu i czyj interes był tu siłą rzeczy realizowany. Komunizm upadł „w głowach” komunistycznych decydentów jeszcze przed „okrągłym stołem” i rządy Rakowskiego są tego konsekwencją. Podczas ich trwania powstało kilkadziesiąt tysięcy nowych podmiotów gospodarczych, więcej od istniejących przedsiębiorstw państwowych. Były to w zdecydowanej większości pasożytnicze spółki nomenklaturowe, rozkradające majątek społeczny i śrubujące ceny poprzez pośrednictwo sprzedaży. Jedynym znaczącym efektem tej nieproduktywnej przedsiębiorczości była hiperinflacja, kumulacja kapitału w rękach nomenklatury i pogłębianie się kryzysu gospodarczego. Czasy początków realizacji programu Dzielskiego różniły się jednak znacznie od czasów, kiedy został on sformułowany. Niezbędny był teraz kompromis polityczny z „jajogłowymi” z kręgów opozycji. Koncepcja „okrągłego stołu” została zatem ogłoszona tuż po strajkach, równocześnie z radykalnym zwrotem w kierunku uwłaszczania nomenklatury. Problem polegał teraz na tym, na ile uda się wejść w majątek społeczny przed, a na ile po dogadaniu się z intelektualną opozycją. O tym, że można wchodzić razem z nią, chyba jeszcze wtedy nie myślano.
Tajna klauzula „okrągłego stołu” Nie oddaje się władzy za nic, nawet jej części. „Okrągły stół” poprzedzony był Magdalenką, w której z dala od opinii publicznej toczyły się właściwe pertraktacje. Z jednej strony ułatwiło to porozumienie się, a z drugiej – spotkało z zasłużoną krytyką. Mówiono m.in. o „zmowie elit”, co najlepiej oddaje faktyczny stan rzeczy. Dopatrywano się tajnych uzgodnień, będących bazą czy osią całego porozumienia. Dzisiaj z perspektywy czasu i po udokumentowanych w prasie wypowiedziach wielu przedstawicieli opozycyjnej elity jest sprawą jasną, że elementem najważniejszym, publicznie nieujawnionym, było przyzwolenie na (zaawansowane już zresztą) uwłaszczenie nomenklatury, według schematu: „My wam trochę władzy i sporo swobód intelektualnych, a wy nam nie przeszkadzajcie w prywatyzowaniu na własny użytek majątku społecznego”. Na podorędziu znalazło się od razu teoretyczne uzasadnienie tej „transakcji epoki”, kursujące w takiej mniej więcej wersji po opozycyjnych salonach: „Jeżeli uwłaszczy się nomenklaturę, to przekształci się ona w zwykłych
kapitalistów, których tak bardzo teraz potrzebujemy. Pojawiają się przy tym dwie kolejne korzyści: po pierwsze oni się najlepiej do uwłaszczenia nadają, bo siedzą już w gospodarce i znają się na niej, po drugie – muszą mieć jakąś rekompensatę za wycofywanie się z władzy politycznej”. Inaczej mówiąc, im większe szanse da się nomenklaturze na uwłaszczenie gospodarcze, tym łatwiej będzie ją wywłaszczyć z władzy politycznej. Tak argumentowano na salonach i w tym duchu pojawiły się wypowiedzi prasowe Ernesta Skalskiego, Jerzego Surdykowskiego czy Marka Dąbrowskiego. I o to w rzeczywistości chodziło. Nieważne, gdzie to było powiedziane, jak i przez kogo. To jest jednak nowa oś obrotu, wokół której zaczęła się kręcić współczesna historia Polski. Porozumienie jest cnotą, byle nie wystawiano do wiatru dotychczasowych sojuszników, a w tym przypadku prawie całego polskiego społeczeństwa, a w szczególności – polskiego świata pracy. Z początku zresztą jakby się na to nie zanosiło. W protokołach „okrągłego stołu” broni się samorządów pracowniczych, przewidywany jest system współzarządzania załóg w prywatnych firmach, mówi się o spółkach pracowniczych. Wygląda to jeszcze na Samorządną Rzeczpospolitą. Świat pracy jako poputczik liczył się jeszcze, bynajmniej jednak nie jako podmiot przemian, lecz jako narzędzie, taran do kruszenia poprzedniego systemu. Po czerwcowych wyborach z roku , gdy świat pracy wyniósł swego sojusznika na szczyt władzy, poputczik przestał być potrzebny; co więcej, stał się przeciwnikiem. Okazało się, że wybrana pod znakiem „Solidarności” reprezentacja ma do świata pracy, czyli do zdecydowanej większości swych wyborców, stosunek co najmniej niechętny! Jak stwierdzali już jesienią reprezentanci samorządów pracowniczych, do Sejmu i Senatu zostali wybrani pod płaszczykiem „Solidarności” niemal sami neoliberałowie. I ta właśnie formacja, której wcześniej ugruntowany światopogląd ułatwił zgodę na uwłaszczenie nomenklatury, po wygranych wyborach, odwróceniu sojuszy w kontraktowym Sejmie i uformowaniu własnego rządu – stanęła nagle przed możliwością włączenia się w proces uwłaszczania.
Pierwsze wybory – ku Rzeczypospolitej Pańszczyźnianej Przy prywatyzacji majątku publicznego i to na taką skalę, jak w przypadku krajów postkomunistycznych, struktury władzy państwowej są najlepszym punktem wyjścia do przejmowania tegoż majątku. Rozumiała to grupa rządząca za Rakowskiego, pojęły też szybko nowe elity władzy. Mając władzę, można samemu przejmować majątek lub przekazywać go za łapówki. Oto dwie dźwignie naszej nowej gospodarki, a ściślej mówiąc dźwignie afer i kryzysu gospodarczego. Wszelkie oddolne przekształcanie ekonomii jest sprzeczne z powyższą linią postępowania. Nic też
28 dziwnego, że zaczęto je wszelkimi siłami blokować. Na pierwszy ogień poszedł związek współzarządzający i samorządy pracownicze, na drugi – własność pracownicza. A są to siły, które nie tylko mogły ożywić gospodarkę, ale również zatamować rozwijającą się, nieprawdopodobną falę złodziejstwa, korupcji i nadużyć. W zwalczaniu tych sił i możliwości przestano już zupełnie przebierać w środkach, dystansując zakłamanie propagandy komunistycznej. Blokada oddolnych inicjatyw szła w parze z wymuszaniem korzystnych dla elit przekształceń własnościowych. Tu wystarczyło kontynuować program rządu Rakowskiego, polegający na ekonomicznym niszczeniu przedsiębiorstw państwowych. Prywatyzacja poprzez bankructwa! Tak świadomie destruktywnej polityki nie stosowali nawet bolszewicy. Dla uwłaszczających się elit było to jednak bardzo korzystne – poprzez obniżenie ceny nabywczej przedsiębiorstw, wytępienie resztek pracowniczego współdecydowania i realizację całego procederu pod szyldem obiektywnych praw ekonomicznych. Nowym narzędziem kontynuowania polityki Rakowskiego stał się plan Balcerowicza. Wyrastał on w sposób naturalny z poprzedniej linii postępowania. Jeszcze na długo przed „okrągłym stołem” liberalna ekstrema głosiła konieczność zupełnego zniszczenia przedsiębiorstw państwowych i budowania prywatnych firm od podstaw. Można się było wtedy pukać w głowę, aż tu nagle ten zwariowany pogląd przekształca się w program rządowy naszej, niby-solidarnościowej władzy. Wcześniej był to tylko niepoważny pogląd ekonomiczny, teraz stał się on narzędziem eliminowania świata pracy z procesu uwłaszczenia. Zdumiewa przy tym cynizm i negatywny stosunek do świata pracy. To po prostu „robole”, których, jak pisał S. Kisielewski, trzeba wziąć za twarz. Norman Davies słusznie zauważa, że Polska jest jednym ze źródeł liberalizmu i że na Zachodzie naszym koncepcjom najbardziej odpowiadał liberalizm właścicieli niewolników z Południa Stanów Zjednoczonych. „Solidarność” zwyciężyła? „Solidarność” przegrała!
Prawica przejmuje pałeczkę w niszczeniu gospodarki Fakt nie całkowitego jeszcze rozgrabienia gospodarki zawdzięczamy wewnętrznym podziałom elit. Jak już wspomniałem, grunt pod realizację panującej obecnie doktryny i uwłaszczenia nomenklatury przygotowała prawica, bazując na serwowanych jej tekstach. Przygotowany grunt wykorzystała jednak lewica laicka, będąc główną grupą opozycji przy „okrągłym stole” i forsując po wyborach własnego premiera. Formacja ta, nie bardzo biegła w teorii neoliberalizmu, stała się gorliwym realizatorem tej doktryny w praktyce, na spółkę z nomenklaturą starego chowu, natomiast zasłużona dla krzewienia neoliberalizmu prawica została z gry wyłączona. Jednak nie na długo.
Intensywny proces uwłaszczania starej nomenklatury, chroniony „grubą kreską” i wspomnianą doktryną przesuwania komunistów z polityki w gospodarkę, wzbudzał w społeczeństwie zrozumiałe niezadowolenie, co zostało wykorzystane przez grupę prawicową w kampanii prezydenckiej 1990 r. To właśnie tamte wybory prezydenckie ujawniły doradcze zaplecze byłego szefa „Solidarności”, Lecha Wałęsy. „Tygodnik Gdański” podał charakterystykę gdańskich neoliberałów: „nie kochają związków zawodowych”, „własność pracowniczą zwalczają jak mogą”. Ciąg rządów Rakowskiego, Mazowieckiego i Bieleckiego tworzy logiczną i harmonijną całość, mimo że poszczególne etapy oddzielone są wydarzeniami o randze przewrotów. Przypomnijmy, iż rząd Rakowskiego nie tylko rozpoczął elitarną prywatyzację metodą niszczenia istniejących przedsiębiorstw, ale również wszedł w pertraktacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, stawiającym warunki antyinflacyjne, które pod rządami komunistów doprowadziłyby do wybuchu społecznego. „Okrągły stół” pokonał te trudności. To, czego nie mógł zrobić Rakowski, zrobił Balcerowicz, a proces uwłaszczania nomenklatury mógł rozwijać się bez większych ograniczeń.
Pierwszy wolny Sejm – chwilowe zamieszanie Pierwsze w pełni demokratyczne wybory do Sejmu ujawniły nowe podziały w obozie postsolidarnościowym. Już wcześniej trudzono się definiowaniem pojęć „prawica” i „lewica”, a poszczególne grupy same sobie przypisywały różne nazwy. W nowych wyborach wygrał blok prawicowy. Lecz prawicowy Kongres Liberalno-Demokratyczny znalazł się poza rządem. Nie pasowała tu również Unia Polityki Realnej. Warto się przyjrzeć bliżej tym konfiguracjom, których przesłanki merytoryczne kształtowały się już wcześniej. Jak wspomniałem, kierunek lewicowy łączył w sobie tradycyjnie antyklerykalizm z nastawieniem prospołecznym. Kierunek prawicowy był obyczajowo i światopoglądowo konserwatywny, a przy tym elitarny, lekceważący doły społeczne wraz z ich problemami. Tymczasem lewicowe w kwestii spraw religijnych ugrupowanie postKOR-owskie, które samo nazwało się kiedyś lewicą laicką, a którego kontynuatorem została Unia Demokratyczna, stało się skrajnie prawicowe w sprawach społecznych i nie różniło się praktycznie niczym w tym zakresie od Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ten ostatni swoją prawicowość opierał właśnie na elitarnej opcji społecznoekonomicznej. Antyklerykalny lewicowy światopogląd grupy KLD i UD nie różni się z kolei niczym od takiego światopoglądu wchodzących w biznes komunistów i ich partii, SLD. Podział na prawicę i lewicę jest tu zupełnie sztuczny. Możemy wszystkie te grupy uznać za lewicę lub za prawicę, zależnie którą część ich tożsamości weźmiemy pod uwagę. W rzeczywistości reprezentują one to samo.
29 W stosunku do Kościoła są to grupy lewicowe, zaś w stosunku do społeczeństwa – ultraprawicowe. Liberałowie z KLD – bardziej ambitni, pazerni i kompetentni w swoim neoliberalizmie, osłabili Unię Demokratyczną, formując osobne ugrupowanie. Zbieżność poglądów pcha jednak obie grupy do sojuszu, jak również do sojuszu z neoliberalnymi postkomunistami. Dodać tu trzeba jeszcze atakującą wszystkich UPR, która jest matką duchową całego obozu neoliberalnego, oraz SLD – partię pokomunistycznych biznesmenów. Te wszystkie grupy to jedno ugrupowanie wielkiego biznesu. Neoliberalizm opanował zresztą w pierwszej fazie wszystkie elity, tak że mogły one staczać gwałtowne walki w sprawie aborcji, natomiast akcjonariat pracowniczy był blokowany przez cały Sejm i Senat.
Przez prawie pół wieku po wojnie głównym obcym aktorem na polskiej scenie był wschodni Wielki Brat. Następnie pojawił się inny aktor – jest nim zachodni Wielki Biznes. Jego oddziaływanie to nie tylko inwestycje (bardzo zresztą nikłe), ale przede wszystkim propaganda i dyktat ogólnej polityki gospodarczej, do czego upoważnia go rola wierzyciela naszego długu państwowego. Istnieje coś, co nazywa się interesem międzynarodowego kapitału. To po prostu silna grupa interesu. A my jako społeczeństwo – też mamy swój interes. Ideologia dzikiego kapitalizmu stała się ideologią uwłaszczającej się nomenklatury, a program Dzielskiego stał się podstawą porozumień „okrągłego stołu”. Jednak neoliberalizm nie został wymyślony w Polsce, a „okrągły stół” go u nas nie zaprowadził, a tylko usankcjonował. Podkreślmy znów fakt oczywisty, że neoliberalizm został rozdmuchany na Zachodzie, a dziki kapitalizm i program Dzielskiego wprowadzono w Polsce jeszcze przed „okrągłym stołem”, i że u jego podstaw tkwią pertraktacje z naszymi zachodnimi wierzycielami, którzy takiego kierunku przemian gospodarczych i ustrojowych sobie życzyli. Można się zastanawiać, czy Dzielski sam wymyślił opublikowany przez siebie w 1980 r. program. Nie jest to jednak takie ważne. Wielki Biznes, począwszy od wczesnych lat 70., mógł się już sam, przed Dzielskim, przekonać, że z nomenklaturą niekoniecznie trzeba wojować, lecz można z nią po prostu ubić interes. Udzielanie państwom komunistycznym ogromnych kredytów ujawniło nie mniej ogromną przekupność i pazerność nomenklatury. Przydzielane kredyty miały w większości postać towarową. Upychano nam przy użyciu łapówek różne buble lub po prostu rzeczy niepotrzebne, które przekształcały się później w złom. Uraczone bublami przedsiębiorstwa próbowały je reklamować, ale reklamacje dziwnie utykały w centralach handlu zagranicznego. Od czasu do czasu dowiadywano się pocztą pantoflową, że za sprowadzone, wybrakowane czy bezużyteczne urządzenia ktoś „na górze” wziął łapówkę – i sprawa
BNAb PAUL HOCKSENAR [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/VERMININC/]
Wielki Biznes w natarciu
na polskiej scenie pojawił sie inny aktor – zachodni Wielki Biznes
się wyjaśniała. W czasach Gierka nie było już ideologów. Prawie wszyscy komuniści przy żłobie żywo zareagowali na hasło wodza: „bogaćcie się”. To, co dzisiaj stało się faktem dokonanym, zarysowywało się zatem dość wyraźnie na horyzoncie już w pierwszej połowie lat 70. I ta perspektywa była chyba wyraźniej widoczna od zewnątrz, od strony naszych kredytodawców, niż z wewnątrz, z naszego podwórka. Dzielski nie musiał więc sam wymyślać mechanizmu przemiany ustrojowej, polegającego na podsuwaniu komunistom pod nos kapitału prywatnego. Przypisywanie mocy sprawczej Magdalence i „okrągłemu stołowi” – to megalomania. Faktem jest, że zaczęło się od Polski, jednak punktem zwrotnym nie była Magdalenka, lecz pertraktacje rządu Rakowskiego z Międzynarodowym Funduszem Walutowym oraz uruchomione przez tenże rząd uwłaszczenie nomenklatury.
30 „Okrągły stół” był potrzebny tylko do usankcjonowania procesu uwłaszczenia aparatczyków, wdrożenia w życie wypracowanej wcześniej, poza społeczeństwem, polityki gospodarczej i spacyfikowania tegoż społeczeństwa. Elity opozycyjne dołączyły do transakcji epoki, zawartej między komunistami a Wielkim Biznesem – i zaczęły z niej wyciągać własne korzyści. Wielki Biznes był i jest zainteresowany z trzech ważnych powodów, aby kapitalizm został zaprowadzony właśnie przez nomenklaturę. Po pierwsze – umożliwiało to bezkrwawy przewrót. Ten aspekt planu zasługuje na szacunek. Po drugie – tego typu transformacja gwarantowała powstanie pożądanej przez Wielki Biznes wersji kapitalizmu – XIX-wiecznej, antyzwiązkowej. Po trzecie – uwłaszczona, siłą rzeczy na zasadzie złodziejstwa, nomenklatura skłonna jest wyprzedawać interesy własnego społeczeństwa za judaszowe srebrniki. W Polsce Wielki Biznes z jednej strony pomagał światu pracy w walce z komuną, a z drugiej strony wabił ją prywatnym kapitałem (nie swoim zresztą). Gdy w końcu – napędzana kijem i marchewką – komuna postanowiła się uwłaszczyć (na naszym wspólnym majątku), Wielki Biznes stał się jej najlepszym sojusznikiem. Bowiem nie lubi on wprawdzie komunizmu, ale kocha komunistów uwłaszczonych.
To, czego Wielki Biznes nie lubi najbardziej, to związki zawodowe i własność pracownicza. Uwłaszczający się komuniści są najlepszym gwarantem przeciwdziałania rozwojowi takich instytucji i rozwiązań. Na narzuconym nam przez obie strony programie prywatyzacyjnym stracił nie tylko polski świat pracy, ale też gospodarka i prawie całe społeczeństwo. Dotychczasowy sposób likwidacji komunizmu nieodparcie kojarzy się z zakończeniem „Folwarku zwierzęcego” Orwella. Jak pamiętamy, orwellowskie świnie porozumiały się w końcu ze swym wrogim dotąd otoczeniem farmerów, uwłaszczyły się i zachowały swój folwark oraz władzę nad pozostałymi zwierzętami. Okazały się przy tym tak inteligentne, że wcale nie musiały czytać broszurki Mirosława Dzielskiego „Jak zachować władzę w PRL”. Jan Koziar
Post scriptum: Od napisania tej pracy minęło 17 lat. Konieczny jest więc współczesny komentarz. Ze względu na brak miejsca dołączę go do pełnej wersji tekstu, którą zamierzam umieścić na przygotowywanej stronie internetowej.
FUNDUSZ „OBYWATELA” Twój wkład w działania dla dobra wspólnego
„Obywatel” powstaje dzięki zaangażowaniu dziesiątek autorów, grafików, tłumaczy, korektorów i innych aktywistów, którzy swoją codzienną wolontariacką pracą umożliwiają wydawanie kwartalnika i książek, organizowanie dyskusji, prelekcji, pokazów filmowych i innych działań.
Podoba Ci się to, co robimy? Dołącz do nas! Wesprzyj Fundusz „Obywatela”!
Wpłaty można przekazywać na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-743 Łódź Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 z dopiskiem „Fundusz »Obywatela«”
Dzięki Twojej wpłacie będziemy mogli wydrukować następny numer gazety, zorganizować pokaz filmowy, dojechać z prelekcjami do małych miejscowości. Każda podarowana złotówka umożliwia rozwijanie naszych działań.
Dziękujemy za wpłaty Janinie Reliszko, Markowi Stachurze, Rafałowi Krysiowi i Wojciechowi Trojanowskiemu.
To jedyny sposób na prawdziwą niezależność!
Motyle czy karaluchy? Amerykańska prasa w czasach kryzysu
Jerzy Jacek Pilchowski
Czytając „Wall Street Journal”, „Forbesa”, „Fortune” i inne podobne pisma, można pomyśleć, że najważniejszym dziełem w historii ekonomii jest napisana przez Artura Schopenhauera „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów”. Sens pytania: dlaczego nikt nie przewidział obecnego kryzysu gospodarczego? – łatwo podważyć, wymieniając takie nazwiska, jak William White, Nassim Nicholas Taleb, Nouriel Roubini, Raghuram Rajan, nobliści Joseph Stiglitz i Paul Krugman i jeszcze dwudziestu, może nawet trzydziestu innych znanych ekonomistów. Przewidzieli oni, często bardzo dokładnie, to, co się stało. Ludzie ci byli jednak zmuszeni mówić szeptem. Licencję na głośne mówienie o gospodarce mieli faceci w kolorowych krawatach. Niezależni i obiektywni ekonomiści mogli najwyżej opisywać część nóg stonogi, w nadziei, że czytelnik sam będzie potrafił zbudować obraz całego straszydła. Tak było. Dziś świat jest już inny. Naiwnością byłoby jednak oczekiwać, że szybko otworzą się oczy ludzi oślepionych friedmanowską narracją. Tym bardziej, że neoliberalizm wstrzykuje w żyły swoich piewców dużo pieniędzy. Cofnijmy się do roku 1941. Właśnie wtedy James Burnham opublikował – lecząc kaca po trockizmie – książkę „The Managerial Revolution”. Autor przewidział w niej, że komunistyczną rewolucję zastąpi rewolucja menedżerów. Nie ma bowiem konfliktu pomiędzy kapitałem i pracą. Jest tylko walka o to, kto będzie kontrolował zarówno kapitał, jak i pracę. Komunizm upadł, lecz nomenklatura z Wall Street odnosi co jakiś czas olśniewające sukcesy. Ogromna większość społeczeństwa nazywa te sukcesy kryzysem. Tym razem sukces jest jednak tak duży, że konieczna stała się zmiana narracji. Pisane w starym stylu artykuły prasowe i książki, a co za tym idzie – wypowiedzi telewizyjnych post-dziennikarzy, straciły swoją ogłuszającą moc. Ludzie przestali się bowiem wstydzić tego, że
nie rozumieją różnicy pomiędzy CDO (Collateralized Debt Obligations) i CDS (Credit Default Swaps) – i głośno domagają się prostej odpowiedzi na proste pytanie: Gdzie są moje pieniądze? W mediach rozkwitają więc nazwiska nowych ekonomicznych poetów. Klasykiem tego nurtu najwyraźniej chce zostać William D. Cohan. Trudno nie ulec urokowi jego książek, „The Last Tycoons” (historia banków inwestycyjnych) oraz „House of Cards” (historia upadku Bear Stearns). Czyta się je z wypiekami na twarzy. Odkładając te książki na półkę, dostrzega się jednak, że ich okładki nie korespondują z treścią. Ich obwoluty zdobić powinni przystojni faceci w nienagannie skrojonych garniturach. Tacy, co to – jak na prawdziwych mężczyzn przystało – jadą po bandzie nawet wtedy, gdy śpią. A w tle powinny być koniecznie tętniące życiem ulice Manhattanu, po których spacerują wilgotne brunetki. Są to bowiem ekonomiczne „harlequiny”, pisane po to, aby powtórzyć najmodniejsze obecnie tłumaczenie tego, co się stało: gdzieś w Azji motyl zatrzepotał skrzydłami i wywołana tym fala tsunami zalała Nowy Jork. Życie „majakowskich” nie jest jednak łatwe. Zawsze czają się gdzieś „szpotańscy”. Gwiazda Matta Taibbi rozbłysła książką „The Great Derangement” (Wielki rozstrój). Taibbi opisał w niej stan świadomości członków judeochrześcijańskiej sekty pastora Johna Hagee. Autor przeplata ten wątek obserwacjami dotyczącymi pracy Kongresu USA. Kongres też jest bowiem sektą, z tą różnicą, że tam Bogiem jest reelekcja. Idąc za ciosem, w dwutygodniku „Rolling Stone” (2 kwietnia 2009 r.), Matt Taibbi opublikował bardzo duży tekst „The Big Takeover” (Wielkie zawłaszczenie). Zaczyna się on słowami: To koniec – zostaliśmy oficjalnie, po królewsku, wydymani. Żadne imperium nie może przetrwać, gdy zrobiono z niego po wsze czasy pośmiewisko. Szokujący to trochę styl pisania o gospodarce, ale okazało się, że szczypta kuchennej łaciny jest niezbędnym środkiem stylistycznym, aby z żelazną logiką opisać, na przykładzie AIG (American International Group), mechanizm działania Wall Street. Taibbi stawia w tym tekście
31
BNAb n a BRENT THOMSON [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/-PO/]
32
kryzys nie został wywołany przez azjatyckie motyle, lecz przez nowojorskie karaluchy
dobrze uzasadnioną i udokumentowaną tezę: kryzys nie został wywołany przez azjatyckie motyle, lecz przez nowojorskie karaluchy. Zajawka artykułu – W globalnym kryzysie ekonomicznym nie chodzi o pieniądze – chodzi o władzę. O tym, jak animatorzy Wall Street używają pakietu pomocowego, aby rozpocząć rewolucję – wydawać się może absurdalna. Sytuacja jest jednak tak absurdalna, że sens mają teraz tylko pozornie absurdalne tezy. Zbankrutowały przecież wszystkie banki „zbyt duże, aby upaść”, a podatników zmuszono, żeby spłacili ich długi. Mało tego, ci sami ludzie, którzy spowodowali kryzys, mają nas z niego wyprowadzić. W blogosferze artykuł Matta Taibbi wywołał burzę. W telewizji i w prasie panowała jednak grobowa cisza. W pewnych sytuacjach najskuteczniejszą formą cenzury jest bowiem tzw. zapis na nazwisko. Uważny obserwator mógł jednak zauważyć zwiększoną aktywność na odcinku odpowiedzialnej krytyki AIG. Starano się chyba zmniejszyć dysonans poznawczy pomiędzy czytelnikami prasy ekonomicznej i czytelnikami „Rolling Stone”. Cenzura cenzurą, jednak w prasowej mikroekonomii liczy się ilość sprzedanych egzemplarzy i „Rolling Stone” wyraźnie nie zamierza oddać bez walki zwiększonego nakładu. W numerze tego pisma z 9 lipca 2009 r. opublikowany został następny bardzo obszerny artykuł Matta Taibbi – „The Great American Bubble Machine” (Wspaniała amerykańska maszyna do robienia baniek). Tekst ten zaczyna się słowami: Pierwszą rzeczą, jaką powinieneś wiedzieć, jest to, że Goldman Sachs jest wszędzie.
Ten najpotężniejszy na świecie bank inwestycyjny jest jak ogromna pijawka oplatającą twarz ludzkości, przysysająca się do każdego miejsca, które pachnie pieniędzmi. Dalej jest znów żelazna logika, oparta o fakty i nazwiska. Tym razem na reakcję nie trzeba było długo czekać. Na początek w ruch poszedł napalm oskarżeń o antysemityzm. Bezskutecznie. Do kontrataku włączyli się więc znani publicyści pism i portali ekonomicznych: Charlie Gasparino ze swoim „Stop Blaming Goldman Sachs” (Przestać oskarżać Goldman Sachs), Michael Lewis z „Bashing Goldman Sachs Is Simply a Game for Fools” (Oczernianie Goldman Sachs to po prostu gra dla durniów), Heidi Moore z „Will Everyone Please Shut Up About Goldman Sachs?” (Niech się wszyscy zamkną na temat Goldman Sachs!) i „Matt Taibbi Is Just Plain Wrong” (Matt Taibbi się po prostu myli). Nie pomogło. Raczej zaszkodziło. Odezwały się głosy stawiające dziennikarzy w krawatach w nieciekawej sytuacji. Najboleśniej po łapach dało im prestiżowe pismo „Columbia Journalism Review”, publikując artykuł Deana Starkmana „Don’t Dismiss Taibbi” (Nie lekceważmy Taibbi). Tekst ten zaczyna się słowami: Poważne dziennikarstwo finansowe, najlepiej jak potrafi przewraca oczami i ciężko sapie, aby wepchnąć Matta Taibbi z powrotem do jamy alternatywnej prasy, skąd przyszedł; dziennikarze ci robią jednak wielki błąd. Amerykańska opinia publiczna nie wierzy – choć minął już grubo ponad rok – w to, że kryzys się kończy. Finansiści wzięli ponad 700 miliardów dolarów okupu gotówką, a FED dał im podobno (nikt nie jest w stanie ustalić, ile, gdyż FED zasłania się tajemnicą handlową) przeszło trzy biliony w gwarancjach. W efekcie, giełda poszybowała w górę, a pensje i premie finansistów przekroczyły poziom z czasów nadmuchanej przeszłości. Rośnie jednak wciąż liczba bezrobotnych i ludzi zmuszonych ogłosić bankructwo. Maleją też realne zarobki tych, którzy pracują. Nastroje na Main Street (Ulicy Głównej; symbol realnej gospodarki) są złe. Main Street rozumie, że okup zapłacony bankom przez Paulsona i Bernankego nie rozwiązał problemu. Wielkie banki inwestycyjne dalej są niewypłacalne i czekają na odpowiednią chwilę, aby zażądać drugiego TARP (Troubled Asset Relief Program) w wysokości… aż strach pomyśleć. Na światło dzienne wypływają też nowe informacje. Na przykład o tym, że były pracownik Goldman Sachs, Sergey Aleynikow, ukradł kod programu do high-frequency trading. Ten rodzaj operacji giełdowych, dokonywanych przy pomocy komputerów o potężnych mocach obliczeniowych, polega na superszybkim dokonywaniu transakcji (praktycznie równoczesnego kupna i sprzedaży), co pozwala m.in. bez ryzyka zarabiać prowizję związaną z każdą transakcją. Mała prowizja pomnożona przez dużą ilość transakcji powoduje „wyjęcie” z giełdy sporych sum. Opinie co do tego, czy jest to legalne, są – oczywiście – podzielone. Nie ulega jednak wątpliwości, że HFT nie ma nic wspólnego z etyką. Jest to następny dowód na to, że Goldman Sachs jest zaangażowany w transakcje „budzące wątpliwości”.
33
16.11.2009, WASZYNGTON. DEMONSTRACJA PODATNIKÓW PRZED CENTRALĄ BANKU GOLDMAN SACHS BNAb n a DAVID SACHS/SEIU INTERNATIONAL [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/SEIU/]
Innym ważnym wydarzeniem jest odrzucenie przez sąd wniosku o zakończenie w drodze porozumienia stron sprawy przeciw dyrekcji Bank Of America. Adwokat generalny Nowego Jorku, Andrew Cumo, oskarżył ich bowiem o nadużycia polegające na świadomym zatajeniu informacji mogących mieć wpływ na cenę akcji BofA. W porozumieniu zawartym pomiędzy BofA i instytucją nadzoru finansowego, SEC (Securities and Exchange Commission, Komisja Papierów Wartościowych i Giełd), proponowano dobrowolne zapłacenie przez BofA 33 milionów dolarów kary. Zawarcie takiego porozumienia oznaczałoby uwolnienie od odpowiedzialności karnej ludzi oskarżonych o poważne przestępstwa. Jest to druga, po aferze Bernarda Madoffa, wielka kompromitacja SEC. Konieczna jest więc dalsza korekta narracji. Tygodnik „Time” w numerze z 31 sierpnia opublikował artykuł wspomnianego Williama D. Cohana „The Rage over Goldman Sachs” (Wściekłość w sprawie Goldman Sachs). Dziwny to tekst. Autor, nawiązując do tekstu opublikowanego w „Rolling Stone” (nazwisko Taibbi nie przeszło mu przez gardło) pisze: Blankfein [dyrektor generalny Goldman Sachs] wierzy, że jego firma jest dobra dla swoich klientów, dla światowych rynków kapitałowych – oraz dla Ameryki. No cóż, każdemu wolno wierzyć, ale czy wiara unieważni fakty przedstawione w artykule Matta Taibbi? Jak wszyscy, chciałbym wiedzieć, co będzie dalej. Bardzo dużo zależy od tego, jak w najbliższych miesiącach i latach postępować będzie prezydent Obama. W tej chwili jest on „za, a nawet przeciw”. W przemówieniu
wygłoszonym 14 września łatwo znaleźć wątki wskazujące na to, że przygotowywane są reformy, które ograniczą szaleństwa Wall Street. Stała się jednak rzecz bardzo dziwna. Arianna Huffington zauważyła, że w tekście dostarczonym dziennikarzom przed przemówieniem, napisano: To embrace serious financial reform, not fight it (należy zaakceptować daleko idące reformy rynku finansowego, zamiast je zwalczać). W trakcie przemówienia, Obama powiedział: … embrace serious reform, not resist it. Czy zniknięcie słowa financial oraz zastąpienie twardego słowa fight (walczyć) miękkim słowem resist (opierać się), to przejęzyczenie, czy też jest to sygnał zapowiadający zmianę planów? Cofnijmy się znów nieco. W lipcowym numerze miesięcznika „Harper’s” przeczytać można (a raczej należy) artykuł Kevina Bakera „Barack Hoover Obama”. Prezydent Herbert Hoover był jednym z najbardziej inteligentnych i wszechstronnie wykształconych prezydentów USA. Gdy obejmował urząd, rozpoczynała się Wielka Depresja. Kadencja Hoovera (1929-1933) to czas wspaniałych przemówień, za którymi nie szły konkretne działania. To czas straconej szansy na to, aby Ameryka szybciej i mniejszym kosztem uporała się z kryzysem. W walce o drugą kadencję Hoover przegrał z Franklinem Delano Rooseveltem i ten „arystokratyczny bawidamek” przeprowadził reformy, które zakończyły kryzys i stały się podwaliną rozkwitu Ameryki. Ten tekst Obama przeczytać powinien co najmniej dwa razy. Bardzo uważnie. Jerzy Jacek Pilchowski
34
Między urzędem a rynkiem Państwo socjaldemokratyczne a społeczeństwo obywatelskie na przykładzie Szwecji Rafał Bakalarczyk
Krytycy socjaldemokracji doszukują się rozmaitych zagrożeń, jakie ona ponoć stwarza. Jeden z zarzutów dotyczy rzekomego tłamszenia społeczeństwa obywatelskiego przez „socjaldemokratyczny reżim”. Obawy te próbuje się uzasadniać dwojako. Po pierwsze, państwo opiekujące się obywatelem „od kołyski po grób” miałoby zmniejszać motywację do różnego rodzaju aktywności i kreatywności, zarówno na płaszczyźnie gospodarczej, jak i w sferze działalności stowarzyszeniowej. Po drugie, realizując rozbudowane funkcje socjalne przy pomocy służb publicznych, państwo wypiera lub ogranicza naturalne instytucje pomocowe, jak rodzina, wspólnoty sąsiedzkie, stowarzyszenia itp. Są to zarzuty popularne szczególnie w środowiskach prawicowoliberalnych. Nie mają jednak wiele wspólnego z prawdą, co pokażę odwołując się do empirycznych przesłanek ilościowych i jakościowych. Na przykładzie Szwecji, uznawanej za kraj najbardziej dojrzałej socjaldemokracji, zobaczymy wręcz, że istnieje pozytywny wpływ welfare state na kondycję społeczeństwa obywatelskiego. Nim obalimy wspomniane mity, warto ustalić kwestie terminologiczne, które bywają przedmiotem nieporozumień.
Po pierwsze, państwo opiekuńcze – wbrew temu, jak termin ów rozumieją jego krytycy – na gruncie skandynawskim nie oznacza paternalistycznego państwa, które organizuje obywatelowi całe życie. Taki model wprawdzie pojawiał się w różnych koncepcjach, ale ideowo odległych od szwedzkiej socjaldemokracji. Jej doktryna jest realizowana w warunkach demokracji i to nie jako odgórny plan, ale raczej proces rozwoju systemu społecznego. Obywatele są wolni, a państwo przede wszystkim umożliwia korzystanie z finansowanych przez siebie dobrodziejstw, nie zaś do tego zmusza. Nie należy również przesadzać z opiniami o „opiekuńczości”. Polityka socjaldemokratyczna obejmuje wprawdzie funkcje typowo opiekuńcze wobec dzieci, osób starych, chorych i niepełnosprawnych, ale z drugiej strony, i to od dawna – państwo od dawna promuje wobec rynku pracy postawę aktywną, mającą motywować ludzi do podejmowania zatrudnienia, zamiast biernej wegetacji na garnuszku opieki społecznej. Warto dodać, że szwedzkie państwo opiekuńcze od początku lat 90. podlegało reformom określanym mianem welfare retrenchment. Polegały one m.in. na decentralizacji układów zbiorowych pracy, a także
na wprowadzeniu zarządzania systemem świadczeń społecznych w module zwanym new public management. Jak pokazują badacze, zmiany te, choć daleko idące z punktu widzenia zarządzania polityką socjalną, z perspektywy obywatela i jego praw socjalnych nie były aż tak dalekosiężne, gdyż zachowano fundament, czyli uniwersalny system świadczeń socjalnych. Prezentując więc stan społeczeństwa obywatelskiego w Szwecji w ostatnich dekadach, będę traktował ją nadal jako opiekuńcze państwo socjaldemokratyczne. Jednak odniosę się także do doświadczeń tego kraju w tym zakresie we wcześniejszych latach, by pokazać, że nawet w okresie jeszcze silniejszej opiekuńczości ze strony państwa, rozwój społeczeństwa obywatelskiego był możliwy, a nawet – do pewnego stopnia – ramy instytucjonalne temu rozwojowi sprzyjały, określając zarazem jego charakter.
Skala obywatelskiego zaangażowania W 2004 r. opublikowano wyniki międzynarodowych porównawczych badań sondażowych o nazwie European Social Survey. Zapytano w nich respondentów o ilość organizacji, do których należą. Spośród kilkunastu przebadanych krajów, do największej liczby organizacji należą
35 śródziemnomorskich oraz postkomunistycznych, w których popularna jest orientacja neoliberalna. Wyniki ESS nie są odosobnione. Według Badań Prillera i Zimmer z 2005 r., w których porównano partycypację w Trzecim Sektorze (organizacje pozarządowe) mieszkańców różnych krajów, wynika, że jeśli chodzi o członkostwo w organizacjach, jest
Niemniej jednak, jeśli chcemy się trzymać kryterium zaangażowania obywatelskiego, które jest mierzalne także w perspektywie porównawczej, nie sposób pominąć faktu, że kraje skandynawskie, a przede wszystkim Szwecja, okazują się być krajami najsilniejszego ruchu stowarzyszeniowego w Europie. Jak wyjaśnić ów fenomen?
ono największe w Szwecji (90% badanych), Norwegii (84%), Holandii (83%) i Austrii (73%). Następnie – w środku rankingu – są takie kraje, jak Belgia, Niemcy, Anglia i Irlandia. Wyraźnie gorzej wypadają Francja (47%), Hiszpania (35%), Włochy (34%), Węgry (26%) i Polska (20%)2. Niewątpliwie w przypadku krajów śródziemnomorskich (i poniekąd także Polski), te wskaźniki mogą być niższe także ze względu na to, że część osób angażuje się w działania organizowane przez Kościół (szczególnie silny w tych społeczeństwach) lub w niesformalizowane inicjatywy na rzecz społeczności. Innym powodem może być silniejsza pozycja rodziny w tych krajach, co zapewne powoduje mniejszą skłonność do integracji z osobami niespokrewnionymi.
Praktycznie do początku lat 90. stan Trzeciego Sektora w krajach nordyckich nie był przedmiotem szczególnego zainteresowania nauk społecznych i politycznych, głównie za sprawą tego, że sektor publiczny (państwowy) był w nich motorem rozwoju na skalę niespotykaną w innych kapitalistycznych krajach zachodnich. Stąd też mógł się wziąć przesąd, że owo społeczeństwo obywatelskie jest w krajach skandynawskich znikome lub ma niewielkie znaczenie dla samych obywateli. Co więcej, rozwój publicznego sektora usług społecznych uznawano za wyraz postępu względem dawnych, nieco „paternalistycznych” form pomocniczości, realizowanych przez organizacje charytatywne. Lata 90. przyniosły potrzebę racjonalizacji systemu opartego na
BNAb n a JOAKIM LIND [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/JOAKIMLIND/]
Szwedzi (średnio , członkostwa na osobę), Duńczycy (,), Norwegowie (,), Holendrzy (,) i Austriacy (,). O każdym z krajów, które znalazły się w „pierwszej piątce” możemy powiedzieć, że mają silnie rozwiniętą politykę społeczną, zaś ścisłą czołówkę stanowią kraje skandynawskie (Finlandia ze wskaźnikiem 1,6 jest nieco
dalej, ale też w pierwszej połowie rankingu). Na następnych po Austrii miejscach znajdują się kolejno kraje takie, jak Luksemburg, Belgia, Irlandia, Finlandia, Anglia, Niemcy, Izrael (w tej grupie państw obywatel należy przeciętnie do 1-2 organizacji). Na końcu rankingu, czyli tam, gdzie obywatel jest członkiem mniej niż jednej organizacji, znajdują się kolejno Francja, Słowenia, Hiszpania, Włochy, Grecja, Węgry i Polska1. Pomijając niuanse, widać, że na podstawie European Social Survey z 2004 r. moglibyśmy mówić o empirycznym związku między poziomem „opiekuńczości”, a aktywnością stowarzyszeniową obywateli. Największa jest ona w krajach skandynawskich, a najniższa w państwach
36 sektorze publicznym, który w zmieniających się okolicznościach ekonomicznych i demograficznych nie mógł już aspirować do samowystarczalności. Wprowadzono wówczas nową strategię zarządzania systemem, wspomniane już new public management. Polegała ona m.in. na przekazaniu pewnych funkcji, dotąd niemal wyłącznie publicznych, podmiotom prywatnym i społecznym. Dzięki temu powstały wewnętrzne rynki w odniesieniu do poszczególnych segmentów społecznych, gdyż wspomniane podmioty musiały niekiedy konkurować o przyznanie im określonych zadań i dotacji przez państwo lub gminy. Jednocześnie szwedzki obywatel zachował swoje prawa socjalne, tyle że odtąd państwo zajmuje się głównie projektowaniem, finansowaniem i koordynacją, zaś samo dostarczanie usług w większym niż dotąd stopniu stało się domeną organizacji pozarządowych. Choć głównym dostarczycielem usług społecznych pozostał sektor publiczny, wzrosło zapotrzebowanie na aktywność organizacji Trzeciego Sektora. Decydenci polityczni i badacze zaczęli zatem uważniej przyglądać się zasobom kapitału społecznego i strukturom społeczeństwa obywatelskiego.
Historia społeczeństwa obywatelskiego Warto cofnąć się do doświadczeń, które stanowiły podglebie dla rozwoju civil society. Michele Micheletti
w swej książce „Civil society and State Relations in Sweden” (1995), w której analizuje szwedzkie społeczeństwo obywatelskie, wychodzi od tezy, że fundamentem jego nowoczesnej postaci były ruchy społeczne, akcje kolektywne i organizowanie się rozmaitych grup interesu. Na bazie ich rozwoju, autorka dokonała periodyzacji ewolucji szwedzkiego civil society. Wyróżniła ona następujące fazy: I. 1850-1900 – czas inicjacji formacyjnej szwedzkich ruchów społecznych. W początkowej fazie ruchy te były nastawione na realizację celów takich, jak wolność (zwłaszcza religijna) i prawo do zakładania stowarzyszeń. Jako pierwsze zaczęły powstawać, jeszcze w pierwszej połowie XIX w., ruch wolnych kościołów, stanowiący przeciwwagę dla hierarchicznego, konserwatywnego kościoła państwowego, oraz stowarzyszenia antyalkoholowe (propagujące umiar w spożywaniu lub całkowitą abstynencję). Oba ruchy ze sobą współpracowały. W drugiej połowie XIX w. zaczął się formować ruch związkowy, a pod koniec stulecia także ruch na rzecz pokoju oraz ruch praw kobiet. II. 1900 do końca lat 20. – dążenie ze strony ruchów społecznych do demokratyzacji i wpływu na ogólny kształt systemu politycznego. Wówczas niektóre istniejące wcześniej ruchy społeczne uległy umasowieniu i instytucjonalizacji (ruch związkowy), podczas gdy inne, jak ruch abstynencki i wolnych kościołów, zaczęły tracić na znaczeniu. Ruchy przekształcały
się w partie polityczne lub wspierały je, co owocowało upolitycznieniem poszczególnych organizacji obywatelskich i prowadziło do – w zależności od układu politycznego – spadku lub wzrostu ich znaczenia. Innymi procesami było skonfliktowanie się różnych ruchów oraz wzrost znaczenia ruchu konsumenckiego. III. Lata 30., czyli okres tzw. strong society. W związku z europejskim nacjonalizmem, a także kryzysem gospodarczym, pojawiła się potrzeba konsolidacji społeczeństwa. Ciągle powstawały nowe ruchy, aczkolwiek były one mniej skonfliktowane niż we wcześniejszych dekadach. IV. Lata 40. i 50., okres tzw. Swedish model. Wówczas zaczął się kształtować specyficzny model państwa dobrobytu. Liczyły się głównie organizacje związkowe pracowników oraz podmioty reprezentujące pracodawców. Pomniejsze ruchy raczej upadały lub doświadczały stagnacji. V. Lata 60 i 70. – fala społecznej radykalizacji. Zaczęto kontestować dotychczasowy, korporacyjny ład społeczno-polityczny, w którym decydującą rolę odgrywały największe organizacje związkowe, posiadające znaczny wpływ na politykę. W okresie tym nabrały znaczenia ruchy feministyczny i pacyfistyczny. VI. Lata 80. i 90. – w końcówce lat 80., będących okresem kryzysu legitymizacji dotychczasowego systemu, dążono do re-pluralizacji społeczeństwa obywatelskiego, a także do
Wskaźnik zatrudnienia w Trzecim Sektorze ogółu ludności aktywnej zawodowo. Kraj
Wykonujący pracę odpłatnie
Wolontariusze
Działający w Trzecim Sektorze ogółem
Finlandia
2,4%
2,8%
5,3%
Norwegia
2,7%
4,4%
7,2%
Szwecja
1,7%
5,1%
7,1%
Średnia w krajach wysokorozwiniętych
4,7%
2,7%
7,4%
Średnia w 36 badanych krajach
2,7%
1,6%
4,4%
Źródło: Johns Hopkins Comparative Nonprofit Sector Project (CNP) 2005.
37 Szwecja
Norwegia
Finlandia
Wielka Brytania
Francja
Niemcy
Holandia
Udział Trzeciego Sektora w PKB (%)
4,1
3,7
3,9
6,8
3,8
4,0
15,5
Zatrudnienie w Trzecim Sektorze w relacji do ogólnego zatrudnienia (%, w przeliczeniu na pełne etaty)
2,3
3,9
3,0
6,4
5,0
5,1
12,7
Zatrudnieni w III-sektorowych organizacjach zdrowotnych jako odsetek zatrudnionych w sektorze non-profit
5
9
22
4
14
29
41
Zatrudnieni w III-sektorowych organizacjach opieki socjalnej jako odsetek zatrudnionych w sektorze non-profit
12
24
17
13
40
39
19
Udział wolontariatu w całości prac wykonanych w ramach Trzeciego Sektora
79,5
63,2
54,3
44,2
51,6
40,4
37,1
Trzeci Sektor
Źródła: Lundström & Wijkström 1997; Salamon 1999; Salamon, Sokołowski & List 2003, cytowane za: Eva Jeppsson Grassman, What is the role of the third sector in Nordic care for elderly people? [w:] Aila-Leena Matthies (red.), Nordic civic society organisations and the future of welfare services, Nordic Council of Ministers, Kopenhaga 2006. http://www.sgw.hs-magdeburg.de/projekte/nordic/Aila_Leena_rapport_endelig[1].pdf
powrotu do budowania wspólnoty z silniej słyszalnym głosem oby wateli. Wpływ na to miały także procesy post-industrializacji gospodarki, które rodziły nowe wyzwania, oraz przemyślenie relacji między państwem a społeczeństwem obywatelskim.
Szwedzkie civil society dzisiaj Niewątpliwą zaletą analiz Micheletti jest to, że systematyzują wiedzę historyczną na temat społeczeństwa obywatelskiego, wiążąc jego rozwój z kształtowaniem się państwa szwedzkiego. Jej perspektywa ujmuje civil society przez pryzmat wielkich ruchów, nastawionych na zmianę rzeczywistości społeczno-politycznej i realizowanie istotnych celów, jak poszerzenie praw kobiet, pokój, walka z alkoholizmem, ochrona praw pracowniczych, wolność religijna itp. Przywołuje to na myśl polską tradycję wielkich ruchów społecznych XIX i XX wieku, ale zdaje się nie do końca obejmuje to wszystko, z czym zwykliśmy kojarzyć współczesne społeczeństwo czy postawy obywatelskie w warunkach pokoju. Mam na myśli
ogół oddolnych inicjatyw – zajmujących się najróżniejszymi sprawami, ale nie zawsze nastawionych na zmianę społeczną czy działanie o ogólnokrajowym zasięgu. W dalszej części przez społeczeństwo obywatelskie będę rozumiał, podobnie jak większość autorów, ogół dobrowolnych organizacji non-profit oraz nieformalną pomoc i opiekę świadczoną przez sąsiadów, znajomych i krewnych spoza gospodarstwa domowego. Narracja zaproponowana przez autorkę kończy się w połowie lat 90., a więc w momencie, od którego możemy zacząć mówić o współczesnym społeczeństwie obywatelskim w Szwecji. W jaki sposób jego oblicze było i jest determinowane przez model dobrobytu realizowany dotąd w znacznej mierze przez państwo? Odpowiedź nasunie się, gdy powiemy o cechach charakterystycznych społeczeństwa obywatelskiego. Warto uwzględnić tu dwie zasadnicze zmienne: a) główny obszar aktywności b) stopień profesjonalizacji Trzeciego Sektora, mierzony m.in. skalą
zatrudnienia (względem ogólnego zatrudnienia w kraju oraz względem łącznej liczby osób działających w organizacjach pozarządowych). Eva Jeppsson Grassman wskazuje, że w Szwecji, podobnie jak w pozostałych krajach nordyckich, aktywność w Trzecim Sektorze koncentruje się na takich sferach, jak kultura, sport, czas wolny i rekreacja, zaś w mniejszym stopniu na tradycyjnych funkcjach socjalnych, opiekuńczych i zdrowotnych3. Nordycki Trzeci Sektor, mimo nie mniejszych rozmiarów niż jego odpowiedniki w wielu innych krajach europejskich, charakteryzuje się jednocześnie niższym stopniem profesjonalizacji. Większość pracy wykonują wolontariusze, a zatrudnienie w organizacjach pozarządowych jest bardzo ograniczone. Szczególnie dotyczy to właśnie Szwecji. Spójrzmy na powyższą tabelę. Jak widzimy, w trzech krajach skandynawskich odsetek zatrudnionych w Trzecim Sektorze jest – zwłaszcza w Szwecji – wyraźnie niższy, choć pod względem powszechności
38 zaangażowania w działania organizacji pozarządowych państwa te nie ustępują pozostałym (powyżej średniej dla krajów uwzględnionych w badaniu i na poziomie średniej dla krajów wysokorozwiniętych). Warto też przedstawić bardziej szczegółowe dane dla kilku wybranych krajów o podobnym poziomie rozwoju. Choć tabela bazuje na danych z różnych lat, pozwala uchwycić pewne ogólne, zasygnalizowane już tendencje. W Szwecji występuje ponadprzeciętny udział wolontariatu w ramach civil society. Zdecydowanie mniejszy niż w pozostałych państwach (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii) jest udział zatrudnionych w organizacjach non-profit zajmujących się świadczeniami socjalnymi i zdrowotnymi. Wynikać to może z dwóch wspomnianych cech szwedzkiego sektora społecznego, tj. orientacji na inne dziedziny, tj. sport, kulturę i rekreację. Zarówno obszary działalności, jak i stopień profesjonalizacji szwedzkiego społeczeństwa obywatelskiego dają się łatwo wytłumaczyć kształtem tamtejszego systemu welfare. Ponieważ wielkość sektora publicznego, także w zakresie usług socjalnych, zdrowotnych i opiekuńczych, jest szczególnie imponująca nawet na tle pozostałych państw skandynawskich, nie istniała przez długi czas funkcjonalna zachęta dla ludzi chcących dobrowolnie wykonywać te czynności, więc nie zakładali oni w tym celu zbyt wielu organizacji społecznych. Spora część obywateli wiedząc, że państwo dobrze dba o nich i o tych najbardziej
potrzebujących, decyduje się w czasie wolnym oddawać działalności o charakterze kulturalnym, sportowym czy hobbystycznym. Nie znaczy to, że nie powstawały oddolne organizacje czy fundacje zajmujące się problematyką zdrowotną. Powstawały, ale ich działalność w mniejszym stopniu koncentrowała się na bezpośrednim świadczeniu usług, bardziej zaś na reprezentowaniu danej grupy, badaniu konkretnego problemu, tworzeniu sieci wsparcia i informacji dla grup nim dotkniętych oraz uwrażliwianiu władz i opinii publicznej na określoną kwestię społeczną. Przykładem może tu być prężnie działający ruch zajmujący się problemem AIDS. Organizacje te nie tylko zaoferowały pomoc osobom dotkniętym chorobą, ale także przyczyniły się do upowszechnienia w społeczeństwie świadomości istnienia tej choroby oraz jej przyczyn. Liczni badacze (von Walden Laing & Pestoff 1994; Johansson 1995) sugerują, że dzięki temu ruchowi liczba zarażonych wirusem HIV jest w Szwecji niższa niż w innych krajach.
Przeobrażenia i zagrożenia Choć pokłosie opisanych wyżej mechanizmów widzimy we względnie aktualnych danych statystycznych (pokazanych w powyższych tabelach), warto jeszcze raz przypomnieć, że system jako całość uległ w latach 90. dynamicznym zmianom, co przełożyło się także na specyficzny moduł współistnienia welfare state i civil society. Spójrzmy na poniższą tabelę.
Publiczny świadczeniodawca (%)
Organizacja non-profit (%)
Organizacja pro-profit (%)
1990
2000
1990
2000
1990
2000
Finlandia*
87,9
76,0
11,6
18,1
0,5
5,9
Szwecja**
93,0
88,6
3,5
3,3
2,9
8,1
Dynamika systemu w poprzedniej dekadzie pokazuje, że w Szwecji w latach 90. udział państwa w świadczeniu usług w ramach systemu welfare spadł podobnie, jak w Finlandii, ale w odróżnieniu od tego drugiego kraju, nie wzrósł tu udział sektora społecznego, lecz prywatnego. Wprawdzie szwedzcy obywatele nadal mają zagwarantowane prawo do uniwersalnych świadczeń socjalnych o szerokim zakresie, lecz niepokoi tendencja, że w parze z częściowym wycofywaniem się państwa z dostarczania świadczeń nie idzie zauważalny wzrost liczby podmiotów gospodarki społecznej działających w tym zakresie. Może to być, jak sądzę, wyraz instytucjonalnego nieprzystosowania szwedzkiego społeczeństwa obywatelskiego do zmiany dominującego profilu aktywności – ze sportu, kultury i rekreacji na świadczenie usług socjalnych. A sprostanie, choćby częściowe, temu wyzwaniu wydaje się być potrzebą dość ważną, szczególnie wobec postępującego starzenia się społeczeństwa i związanego z tym wzrostu kosztów usług socjalnych i opiekuńczych. Niestety, badania pokazują, że sektor usług kierowanych do osób starszych jest tym segmentem systemu welfare, w którym udział podmiotów prywatnych (a nie społecznych) wzrósł najszybciej. Jak się okazuje, przywiązani do modelu szwedzkiego badacze zgłaszają obawy dotyczące nie tylko nierównowagi we wzroście udziału sektora pro-profit, w porównaniu z sektorem non-profit, ale ogólnie wobec wycofywania się państwa (także na rzecz Trzeciego Sektora) z rozwiązywania
Łącznie (%)
W wartościach liczbowych 1900
2000
100
11 674
157 275
100
90 000
80 000
Źródło: * Kauppinen/Niskanen 2005, ** Trydegård 2001; podaję za: Aila-Leena Matthies, Civic society organisations and the challenges of welfare services [w:] Aila-Leena Matthies (red.) op. cit.
39 poszczególnych kwestii społecznych. Dla przykładu Marie Nordfeldt, która badała politykę wobec bezdomności w Szwecji, a konkretnie przekazywanie zadań państwa organizacjom społecznym, zwróciła uwagę na kilka problematycznych aspektów tej zmiany: → Problem odpowiedzialności i praw jednostki staje się w systemie welfare-mix mniej czytelny. Na przykład, kto ma wówczas decydować, czy i jak kierować się zasadą dawania wędki zamiast ryby? → Jeśli organizacje biorą na siebie odpowiedzialność za zadania adresowane do konkretnych grup, system publiczny może tym uzasadniać swoje wycofanie się ze zobowiązań dotyczących owych grup. Organizacje społeczne są wówczas nie tylko zapraszane do współpracy, ale niekiedy podmioty publiczne mogą wykorzystywać ją, by przerzucać na nie odpowiedzialność 4.
Dlaczego państwo dobrobytu sprzyja aktywności obywatelskiej? Niezależnie od przeobrażeń, jakim podlega w Szwecji zarówno państwo dobrobytu, jak i społeczeństwo obywatelskie w jego ramach, owo civil society w tym kraju mogło zaistnieć oraz sprawnie się rozwijać. Jak pokazują dane statystyczne, samoorganizacja społeczna ma się tam wciąż dobrze, przynajmniej w sensie ilościowym. Warto się zastanowić, jakie cechy socjaldemokratycznego państwa dobrobytu sprawiły, że ludzie byli w ogóle skłonni angażować się w życie społeczne. Tradycyjnie można wskazywać na czynniki wynikające z kultury i historii, ale równie przydatna może się okazać analiza czynników bardziej świeżych i dotyczących ładu instytucjonalnego. Pozwolę sobie sformułować kilka własnych hipotez odnośnie do
pozytywnego wpływu modelu szwedzkiego na rozwój społeczeństwa obywatelskiego w tym kraju. a) Warunki i poziom życia. Szwecja to kraj o wyjątkowo niskich wskaźnikach wykluczenia społecznego i ubóstwa. Natomiast wysoki jest tu standard życia, przejawiający się wysokim poziomem zaspokojenia podstawowych potrzeb materialnych i mieszkaniowych oraz uniwersalnym dostępem do wielu dóbr i usług. W związku z powyższą charakterystyką możemy uznać, opierając się na znanej piramidzie Maslowa, że wobec zaspokojenia większości potrzeb materialnych, ludzie będą lokować swe potrzeby już nie tyle w zapewnieniu materialnego bytu, ale także w uczestnictwie i w samorealizacji. Ponadto, w Szwecji kulturowa norma Jantelagen, mówiąca, że społecznie wszyscy jesteśmy równi i nie należy manifestować swej wyższości w niemal żadnym aspekcie, może hamować wolę uczestnictwa w wyścigu po jeszcze większą ilość dóbr konsumpcyjnych i prestiżowych, a zamiast tego skłania do realizacji indywidualnych zainteresowań oraz zbiorowych aspiracji w ramach społeczeństwa obywatelskiego. b) Poziom nierówności. Szwecja to kraj niewielkich kontrastów społecznych, co jest możliwe dzięki wysokiemu wskaźnikowi redystrybucji podatkowej, ale nie tylko. Również pierwotna dystrybucja dochodu jest tu względnie zrównoważona, dzięki dobrze zorganizowanej reprezentacji klasy pracowniczej, która dba o to, by najniższe zarobki nie były zbyt niskie. Do tego dochodzi wspomniana zasada Jantelagen, sprawiająca, że istniejące różnice nie są na płaszczyźnie życia zbiorowego podkreślane przez osoby znajdujące się na wysokich szczeblach drabiny społecznej. Ów niewielki stopień nierówności, jak się wydaje, również może sprzyjać zaangażowaniu, gdyż ludziom, którzy mają podobną sytuację społeczną, łatwiej się
porozumieć i inicjować wspólne działania. Zbyt duże nierówności prowadzą natomiast zwykle do społecznej dezintegracji i powstawania nieformalnych barier między osobami należącymi do różnych warstw. c) Stosunki pracy. Brak wielkich konfliktów w miejscu pracy również sprawia, że ludzie mogą koncentrować się na aktywności pozazawodowej. Nie mam tu na myśli wyłącznie względnie wysokich zarobków w niższych warstwach ani stosunkowo krótkiego czasu pracy (poniżej średniej unijnej), ale także to, że pracownicy są silnie reprezentowani i zorganizowani w związkach zawodowych. Wysoka jest również stopa zastąpienia w okresie po utracie pracy, nie pozostaje wreszcie bez znaczenia stosunkowo niski poziom stresu, jakiego doświadczają pracownicy. Wszystkie trzy wspomniane czynniki – stosunki pracy, przyzwoity, choć niekoniecznie przesadnie wysoki poziom życia większości obywateli oraz niewielkie kontrasty społeczne – można uznać za sprzyjające rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie wszystkie one, a szczególnie ich współwystępowanie, są w jakimś stopniu charakterystyczne dla modelu państwa socjaldemokratycznego, z zasady zmierzającego do ograniczania nierówności, zapewnienia dobrobytu szerokim grupom oraz uwzględniającego podmiotowość pracowników najemnych.
Społeczeństwo aktywnych samotników? Rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego zdaje się sprzyjać zarówno nieprzerwana historycznymi zawirowaniami tradycja oddolnych ruchów społecznych, jak i formuła socjaldemokratycznego państwa. Jest natomiast jeszcze jeden czynnik, który zrazu wydawał mi się niesprzyjający zaangażowaniu.
40 Gdy uczestniczyłem na uczelni Högskolan Dalarna w serii wykładów w ramach kursu „Wstęp do szwedzkiej kultury i społeczeństwa”, prowadzący zajęcia profesor Tekeste Negash opowiadał, powołując się m.in. na literaturę, o specyficznej cesze naszych zamorskich sąsiadów, jaką jest rezerwa w kontaktach międzyludzkich (poza osobami najbliższymi), dystans wobec ożywionych relacji. Ponoć gdy Szwed ma pięciu znajomych, może już dumnie mówić, że posiada wielu przyjaciół. Trudno to sprawdzić, niemniej roczny pobyt w tymże kraju skłania mnie do dania wiary owej diagnozie. W świetle tych ustaleń zastanawia, jak to możliwe, że w zindywidualizowanym, wręcz „wyizolowanym” społeczeństwie, ludzie są jednocześnie tak bardzo skłonni do stowarzyszania się? Gdy zapytałem o to prof. Negasha, odpowiedział, że wbrew pozorom nie ma tu sprzeczności. Szwedzi, którzy niejednokrotnie są członkami kilku stowarzyszeń jednocześnie, nie muszą przy tym sprowadzać zawartych w nich relacji na poziom bardziej osobisty, co nie znaczy, że nigdy tak właśnie nie czynią. Na przykład mój rozmówca, który w latach 80. działał w stowarzyszeniu „Solidarności z Polakami”, poznał w nim swoją żonę, z którą jest do dziś. Pytany, co skłoniło go do udziału w tym ruchu, odpowiedział: „Co innego można robić, tu tak szybko jest ciemno i zimno, ludzie by się zanudzili, gdyby nie działali”. Może właśnie w obliczu owej wypracowanej stabilizacji społecznej i bytowej, która mogłaby przerodzić się w społeczną nudę, Szwedzi stają się bardziej skłonni do aktywności?
Państwo nie wadzi Z powyższych analiz wynika, że nie istnieje żaden ujemny związek między państwem opiekuńczym
a społeczeństwem obywatelskim. Wręcz przeciwnie – państwo, które w granicach rozsądku dba o obywateli, sprzyja raczej ich pozazawodowej aktywizacji niż bierności. Ludzie przepracowani, pozbawieni pracy lub permanentnie obawiający się o jej utrzymanie, zwłaszcza gdy nie istnieje dostatecznie rozwinięty sektor zabezpieczeń społecznych, będą prawdopodobnie mniej skłonni do dodatkowej aktywności. W państwach postkomunistycznych, jak i tych z pasa śródziemnomorskiego, poziom aktywności w stowarzyszeniach jest ogólnie niższy niż w krajach o rozbudowanym systemie zabezpieczeń, jak Austria, Holandia czy Belgia, a zwłaszcza niż w krajach skandynawskich, które (głównie Szwecja i Dania) wyraźnie przodują w tym rankingu. Warto jednak zwrócić uwagę, że to, jaki istnieje w danym kraju model społeczny, określa nie tylko wielkość, ale także profil społeczeństwa obywatelskiego. W Szwecji spełnia ono w przeważającej mierze funkcje nie socjalne, lecz sportowe, rekreacyjne i kulturalne, a jeśli już podejmuje się spraw socjalnych, chodzi bardziej o badanie i reprezentowanie grup dotkniętych danym problemem, mniej zaś o bezpośrednie świadczenie usług. Tym nadal w przeważającej mierze zajmuje się sektor publiczny, a także rodzina, uzyskująca z tego tytułu wsparcie państwa. Dla przykładu, w roku 2007 szwedzki rząd przeznaczył 115 milionów koron szwedzkich (korona była wówczas równoważna około 1⁄10 euro) dla gmin na wsparcie osób, które opiekują się niesprawnymi członkami swoich rodzin5. Ci obywatele, którzy chcą wolontarystycznie partycypować w dostarczaniu usług socjalnych, zdrowotnych i opiekuńczych, zwykle przyłączają się do już istniejących placówek publicznych, a niekiedy także prywatnych i społecznych, zamiast zakładać własne.
Szwecja, która od lat relatywnie dobrze radzi sobie z wykluczeniem i nierównościami społecznymi, stoi, jak inne państwa, przed problemami związanymi z demografią. To nie wynik zaniechań w sferze społecznej, ale raczej wyraz ogólnych tendencji cywilizacyjnych. Można nawet powiedzieć, że w krajach, które więcej zainwestowały w dobrobyt swych społeczeństw, to ryzyko jest bardziej naglące, gdyż długość życia szybciej niż gdzie indziej osiągnęła wysoki poziom. Jednocześnie kraje te mają większe doświadczenia i lepiej rozwiniętą infrastrukturę instytucjonalną do radzenia sobie z kwestiami społecznymi, w tym demograficzną. Niemniej jednak, sam system publiczny ma małe szanse, by tego dokonać. Dlatego już teraz tę kwestię należy traktować jako wyzwanie, z którym zmierzą się nie tylko instytucje państwowe, ale i społeczeństwo. Społeczeństwo obywatelskie, miejmy nadzieję. Rafał Bakalarczyk
Przypisy: 1.
Diagnoza Społeczna 2007. Warunki i jakość życia Polaków – raport, J. Czapiński, T. Panek (red.), Warszawa 2007.
2.
Zimmer A., Comparing Nonprofit Embeddedness in the Nordic and East European Countries /w/: Aila-Leena Matthies (red.), Nordic civic society organisations and the future of welfare services, Nordic Council of Ministers, Kopenhaga 2006.
3.
Eva Jeppsson Grassman, What is the role of the third sector in Nordic care for elderly people? [w:] Aila-Leena Matthies (red.), op. cit.
4.
Aila-Leena Matthies, Selected aspects of the area of citizens’s organisations [w:] Aila-Leena Matthies (red.), op. cit.
5.
Care of the elderly in Sweden, Ministry of Health and Social Affairs, Szwecja, październik 2007.
prof. Simten Coşar, Metin Yeğenoğlu
Od blisko 30 lat turecki kapitalizm przybiera formę neoliberalizmu. Proces ten zaczął się w późnych latach 70. i był kontynuowany po zamachu stanu w 1980 r. Przewrót ten odzwierciedlał stanowisko Hayeka, że przejście na „gospodarkę wolnorynkową” może wymagać wprowadzenia dyktatury. Wskutek wyeliminowania opozycji politycznej i społecznej, zamach stworzył warunki do przeobrażeń gospodarczych. Prowadzona od lat 60. polityka zmniejszania importu poprzez uprzemysłowienie kraju, zastąpiona została orientacją na gospodarkę nastawioną na produkcję eksportową. W czasie tymczasowego reżimu (1980-1983), Turcja przeżyła gwałtowne „odpolitycznienie”, co znacznie ograniczyło możliwości sprzeciwu wobec neoliberalnych reform. Wszystkie segmenty ruchu związkowego, który w poprzednich latach politycznie wiele zyskał, zostały wykluczone z polityki, a czołowi jego działacze – aresztowani. Wybory w 1983 r. okazały się farsą. Wojskowi przywódcy do udziału dopuścili jedynie trzy partie, delegalizując wszystkie ugrupowania, które miały powiązania z politycznymi organizacjami sprzed zamachu stanu oraz były mu przeciwne. Zwycięzcą wyborów okazała się nowa Partia Ojczyźniana, której przywódcą był Turgut Özal, twórca pakietu stabilizacyjnego z 1980 r. Pakiet był kluczową próbą uruchomienia neoliberalnych inicjatyw: eliminacji systemu zróżnicowanych kursów wymiany walut oraz kontroli cen, ograniczenia dostaw podstawowych dóbr i usług, wzrostu stóp procentowych, wprowadzenia zachęt dla produkujących na eksport oraz dla zagranicznych inwestorów, a także liberalizacji warunków importu. Za owym pakietem stały warstwy posiadające i dysponenci władzy, wywodzący się z kręgów wojskowych i biznesowych. Przedsięwzięcie wymagało zdławienia zorganizowanych ruchów robotniczych oraz pozbawienia pracowników
zdobytych praw. Polityka prowadzona przez dwie kolejne kadencje rządów Partii Ojczyźnianej (1983-1991) obejmowała ścisłą kontrolę nad pracą najemną, zmniejszanie pensji oraz stopniowe ograniczanie wydatków socjalnych. Jednak zakorzenienie neoliberalizmu wymagało czegoś więcej niż reżimu wprowadzonego przez wojsko czy technokratów i ich działań ekonomicznych. Dlatego w konstytucji z r. usankcjonowano zastąpienie „państwa socjalnego” – „państwem regulacyjnym”. W konsekwencji, w momencie zmiany charakteru reżimu z wojskowego na cywilny, neoliberalna restrukturyzacja była już zinstytucjonalizowana, a kolejne rządy chętnie przyjmowały lub zmuszone były zaakceptować neoliberalne mechanizmy. Idea Hayeka przemiany absolutnie każdej sfery życia w kolejną dziedzinę „wolnego rynku”, wyznaczyła charakter lat 80. i późniejszych okresów. Weźmy pod uwagę usługi socjalne. Kolejne programy i propozycje pokazują, jak stopniowo społeczeństwo zostało zdominowane przez myślenie w kategoriach osobistych korzyści. W czasie ostatnich trzech dziesięcioleci konsekwentnie kwestionowano publiczne wydatki na usługi socjalne, dając jednocześnie do zrozumienia, że powinny one zostać sprywatyzowane. Raporty przygotowywane przez kręgi biznesowe wzywały do zastosowania „terapii szokowej”, wzorowanej na modelu chilijskim, mimo iż jego niepowodzenie w ograniczaniu ubóstwa nie było dla nikogo tajemnicą. Dla tureckiej burżuazji, „sukces” chilijskiego modelu leżał w stworzeniu przez dyktaturę
BNAb n MELISSA MAPLES [HTTP://MELISSAMAPLES.COM/]
Neoliberalizm po turecku
41
42
Ubezpieczenia społeczne: racjonalizacja i opozycja Nowe ustawodawstwo socjalne (Ustawa o ubezpieczeniach społecznych i zdrowotnych) jest wyraźnym krokiem naprzód w trwającym procesie utowarowiania systemów zabezpieczeń społecznych i opieki zdrowotnej w Turcji. Zapatrzeni w swoją interpretację doświadczeń Ameryki Południowej, tureccy neoliberałowie widzieli wybór między dwiema drogami: radykalną transformacją na wzór chilijski oraz stopniową przemianą, jak w Argentynie. Przebieg wydarzeń sugeruje, że wybrali opcję drugą. W pierwszej kolejności, państwo ograniczyło swoje zobowiązania socjalne podczas przeobrażania w model ustroju regulacyjnego. Następnie samo „państwo regulacyjne” poddano demontażowi. Na początku XXI w. wprowadzono regulacje korzystne dla prywatnych ubezpieczycieli. Natomiast w 2003 r. uchwalono nowy Kodeks pracy, który faworyzował model państwa nastawionego na skłanianie do zatrudnienia, marginalizował zaś model państwa bezpieczeństwa socjalnego. Obecnie rządząca w Turcji Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, która doprowadziła do uchwalenia nowego prawa, jest najbardziej zdecydowanym zwolennikiem wprowadzania neoliberalnego paradygmatu we wszystkich sferach życia, od prawodawstwa począwszy, na kulturze kończąc. Wyborczy sukces pozwolił jej na odegranie kluczowej roli w tym procesie. To jedyne ugrupowanie od lat 90., które było w stanie utworzyć jednopartyjny rząd większościowy. Istotne jest również, że mimo stałych prób sprywatyzowania sfery socjalnej za czasów swoich pierwszych rządów (-), partia ta uzyskała jeszcze większe poparcie w czasie wyborów w r. Z pewnością ma to związek z jej zdolnością do łączenia w swoim programie islamu i nacjonalizmu, co podoba się konserwatywnej większości tureckich wyborców. W przeddzień głosowania, partia wprowadziła także kilka populistycznych inicjatyw, które również przyczyniły się do jej sukcesu. Populizm PSiR obejmuje działania charytatywne połączone z odwołaniami do religijnej retoryki. Na korzyść partii zagrało również dziedzictwo politycznego zwrotu lat 80., które nadal ograniczało działalność lewicy w głównym nurcie polityki. A to właśnie dezintegracja lewicy sprzyja Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. Sukces ugrupowania pozwolił na przekonanie wyborców o nieuchronności dalszych przemian w kierunku neoliberalnym. Obietnice i reformy przeprowadzone przez PSiR wspomagają tworzenie jej wizerunku jako siły umożliwiającej całkowite zerwanie z autorytarną przeszłością. Jednocześnie ugodowa polityka partii w stosunku do kręgów powiązanych z armią przy konfrontacyjnym podejściu do wojujących sekularystów, pozwoliła jej na uzyskanie wsparcia ze strony konserwatystów. Ową percepcję
wzmocniło względnie tolerancyjne podejście partii do kwestii etnicznych, m.in. publiczne finansowanie programów w języku kurdyjskim czy włączenie kurdyjskiego kanału TRT 6 do państwowej sieci radiowo-telewizyjnej. Można stwierdzić, że Partia Sprawiedliwości i Rozwoju uosabia aktualny model prowadzenia centroprawicowej polityki w Turcji. Poprzedni depozytariusze centroprawicowej tożsamości nie potrafili przeciwstawić się wojskowej dominacji oraz skrajnym postawom w dziedzinie sekularyzmu i wobec kwestii kurdyjskiej. Konkretne posunięcia, będące konsekwencją stworzenia w ramach neoliberalizmu stosunkowo liberalnej mieszaniny islamu z tureckim nacjonalizmem, mogą sprawiać wrażenie postępowych społecznie. Pierwsza kadencja rządów PSiR (2002-2007) może być postrzegana przez pryzmat tworzenia takiej syntezy. Promowany przez partię islam to kulturalny, a nie polityczny fenomen. Taki stan rzeczy działa na jej korzyść w trzech aspektach. Po pierwsze, odniesienia do społeczno-kulturowego wymiaru islamu pozwalają na odpieranie oskarżeń sekularystów o islamistyczny charakter ugrupowania. Po drugie, umożliwia przekonanie zachodnich sojuszników Turcji, że partia ucieleśnia najlepszy z możliwych, umiarkowanie muzułmański punkt widzenia – taki, który nie neguje ani zachodnich wartości, ani islamu jako zasadniczej cechy kulturowej narodu tureckiego. Po trzecie wreszcie, jest funkcjonalny w odtwarzaniu istniejącego połączenia między tureckością oraz islamem, nadając partii charakter centrowy. Sukces wspomnianej formacji w dwóch kolejnych wyborach oraz w postaci szybkiego uchwalenia nowego ustawodawstwa (anty)socjalnego, powinien być odczytywany w kontekście: () udanej próby stworzenia syntezy, która jednoczy neoliberalne podejście do ubóstwa
b n a CHARLES ROFFEY [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/CHARLESFRED/]
rzeczywistości, w ramach której siły rynkowe mogły bez przeszkód ograniczać prawa socjalne.
43 z tradycyjnymi islamskimi instytucjami charytatywnymi; () braku wypracowania centrolewicowych propozycji alternatywnych wobec neoliberalizmu; a także () porażki lewicy w uświadamianiu obywateli co do ich praw, które wykraczają poza abstrakcyjne, liberalne pojęcia równości i wolności. Gdy w 2002 r. rząd PSiR zaczął podważać zasadność systemu zabezpieczenia socjalnego, w swojej krytyce skupił się na trzech punktach: wymykających się spod kontroli kosztach, niespójności systemu oraz zmniejszaniu przez niego elastyczności rynku pracy. Argumentowano, że dotychczasowy system stał się czarną dziurą, która pochłania ogromne sumy z budżetu, lecz nie spełnia swoich zadań, i jeżeli taki stan będzie trwał, cały system upadnie. Według neoliberałów, wypłacalność systemu ubezpieczeń społecznych została zachwiana przez niski wiek emerytalny, wysokie wskaźniki zatrudnienia w „szarej strefie”, znaczne nakłady na świadczenia, krótki okres składkowy, dziurawy system ściągania składek oraz wysiłki pracodawców i pracowników, by zaniżać wysokość pensji w celu zmniejszenia opłacanych składek. W konsekwencji, konieczne stało się zwiększenie wymiaru składek i wydłużenie okresu ich płacenia oraz ograniczenie wypłacanych świadczeń. Problemy wystąpiły także z mechanizmem ubezpieczeń społecznych. W założeniu tworzyły one samofinansujący się system, jednak w jego ramach niemożliwe były inwestycje niezbędne dla zwiększenia zasobów. Co więcej, rządy często decydowały o wykorzystaniu części systemowych środków do finansowania innych wydatków. W rezultacie okresowego realizowania populistycznych polityk publicznych, które nadmiernie obciążały system, zaczął on wykazywać deficyt i musiał być dofinansowywany z budżetu. Destabilizacja funduszy napędziła polityczną histerię kolejnych rządów, której kulminacją stały się propozycje reform – wszystkie zakładały, że ich ciężar poniosą pracownicy najemni. Druga neoliberalna krytyka dotyczyła fragmentaryzacji systemu ubezpieczeń społecznych. Były one wypłacane przez trzy główne instytucje: Urzędniczy Fundusz Emerytalny, Zakład Ubezpieczenia Społecznego dla pracowników najemnych oraz Fundusz Ubezpieczenia Społecznego dla Samozatrudnionych. Dwa ostatnie podmioty miały także specjalne umowy z zatrudnionymi w rolnictwie oraz właścicielami gospodarstw rolnych. Niejednorodny system instytucjonalny oraz brak wspólnych norm i standardów, doprowadziły do swoistej hierarchii wśród beneficjentów ubezpieczeń społecznych. Co więcej, w 1986 r. utworzono Fundusz Pomocy Społecznej i Rozwoju Solidaryzmu, którego zadaniem miała być pomoc biednym i wykluczonym. Nie stworzono jednak dla niego stabilnych podstaw finansowych, a przyznawane wsparcie miało charakter uznaniowy. Kolejne rozwiązanie na rzecz najbiedniejszych miał stanowić system utworzony w 1992 r. Rząd rozprowadził wśród najuboższych obywateli specjalne karty uprawniające do bezpłatnego leczenia
w publicznych szpitalach. Z początku system pokrywał tylko koszty leczenia szpitalnego; uznano, że koszty ambulatoryjne i opłaty za lekarstwa będzie brał na siebie wspomniany Fundusz. W 2004 r. ustawę znowelizowano i od 2005 r. posiadacze Zielonej Karty mogli bezpłatnie korzystać ze wszystkich usług opieki zdrowotnej. Podczas gdy inicjatywa zwiększyła popularność partii rządzącej wśród najbiedniejszych, doprowadziła także do zarzutów, że system zachęca do nadużyć i oszustw. Rzekomo większość korzystających z darmowego leczenia wcale nie cierpiała z powodu ubóstwa. Pojawiło się tak wiele fałszywych informacji, że po pewnym czasie trudno było oddzielić ugruntowane stereotypy od faktów. Jako panaceum na problem, Partia Sprawiedliwości i Rozwoju zgłosiła pomysł połączenia wszystkich instytucji w jeden powszechny system. Pierwsze kroki rządu były bardzo dyplomatyczne, odwoływały się bowiem do częstej wśród obywateli frustracji na tle hierarchicznej i fragmentarycznej natury starego systemu. Jednym z posunięć, za pomocą których partia starała się złagodzić konsekwencje swojej neoliberalnej polityki, było ujednolicenie zasad dostępu do opieki zdrowotnej. Każdy ubezpieczony, bez względu na instytucję, do której był przypisany, otrzymał prawo ubiegania się o przyjęcie do dowolnego szpitala (włączając niepubliczne). Trzecim argumentem była rzekomo sztywna struktura rynku pracy. Przekonywano, że dotychczas obowiązujące ustawodawstwo zniechęcało do zatrudniania pracowników i skłaniało do pracy na czarno. Nowo uchwalony Kodeks pracy oznaczał w kwestii bezpieczeństwa zatrudnienia przede wszystkim bezpieczeństwo pracodawcy. W neoliberalnym ujęciu, stanowi ono zachętę do inwestycji oraz skutkuje zmniejszeniem bezrobocia i „szarej strefy”. Państwo ma charakter państwa usamodzielniającego (enabling state), które istnieje, by gwarantować jednostkom ściśle zakreślony zestaw praw i tworzyć warunki do rozwoju rynków, jak definiuje to Ioannis Glinavos. Natychmiast po uchwaleniu Kodeksu pracy, PSiR przygotowała w 2004 r. Program Reformy Służby Zdrowia. Wprowadzał on podstawowe koncepcje nowego prawa ubezpieczeń społecznych, które próbowano wprowadzić w 2006 r. Ustawa została jednak skierowana przez ówczesnego prezydenta Ahmeta Necdeta Sezera do Trybunału Konstytucyjnego, a ten orzekł, że narusza ona Ustawę Zasadniczą. Rząd zdecydował wtedy o kontynuacji reformy, wprowadzając zmiany w zapisach zakwestionowanych przez Trybunał. W 2008 r. partia taktycznie, czy może raczej – cynicznie, zaczęła poszukiwać przyzwolenia dla swoich działań ze strony Platformy Pracowniczej, utworzonej przez związki zawodowe i demokratyczne organizacje masowe. Jednak ten krok, mający świadczyć o „dążeniu do dialogu społecznego”, był pustym gestem. Propozycjom Platformy Pracowniczej, na których wprowadzeniu skorzystałaby przede wszystkim klasa robotnicza oraz wykluczeni społecznie, poświęcono niewiele uwagi, a większość
44 z nich – odrzucono. Co więcej, rozpowszechniane w mediach informacje o nowym prawie pochodziły w większości od kierownictwa partii i neoliberalnych ekonomistów. Mimo protestów zorganizowanego społeczeństwa (najbardziej znaczącymi siłami były Platforma Pracownicza oraz Inicjatywa na rzecz Wzrostu Zatrudnienia i Poprawy Warunków Pracy Kobiet), opinie krytyczne były ignorowane przez środki masowego przekazu. W ten sposób w publicznej świadomości utrwaliło się przekonanie o „konieczności reform”, zamiast zainteresowania tym, jak powinny one wyglądać. Zatrudnionych w sektorze nieformalnym, którzy nie korzystali z żadnych przywilejów w ramach poprzedniego systemu, przekonano do zawarcia sojuszu z tymi, którzy w rzeczywistej walce klasowej byli ich wrogami.
Postępy utowarowienia Nowa ustawa o ubezpieczeniach społecznych składa się z dwóch części, regulujących ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Pod wieloma względami ogranicza prawa pracowników, zwiększając ponoszone przez nich koszty, a jednocześnie ograniczając wachlarz i wysokość otrzymywanych świadczeń. Ubezpieczenia społeczne są finansowane wyłącznie z bieżących dochodów państwa, dlatego cały system zakłada pobieranie osobnych składek na ubezpieczenie społeczne oraz zdrowotne, przewiduje dodatkowe opłaty za usługi zdrowotne i pozbawia niepłacących składek dostępu do usług socjalnych. Pozytywną stroną wprowadzonego ustawodawstwa jest uczynienie państwa odpowiedzialnym za dofinansowywanie systemu ubezpieczeń społecznych. Tym niemniej, fundusze dokładane doń z budżetu zostały ustanowione na bardzo niskim poziomie: odpowiadają zaledwie czwartej części sumy pobieranych składek. Ustawa ma być odpowiedzią na problemy starego systemu poprzez podniesienie wieku emerytalnego, wydłużenie okresu płacenia składek oraz zmniejszenie wysokości emerytur i rent. W przypadku ubezpieczeń zdrowotnych, ustawa uwzględnia dodatkowe opłaty za otrzymane świadczenia, ustalając maksymalne stawki tych opłat na wysokim poziomie. Nowe regulacje zakładają stopniowe ustanowienie 65 lat wiekiem emerytalnym zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn, z obowiązkowym minimalnym okresem płacenia składek na poziomie 7200 dni pracy. Zwolennicy reform wskazują na starzenie się społeczeństwa – możliwe źródło poważnych problemów w najbliższej przyszłości. Turcja ma jednak młodą populację z relatywnie wysokim wskaźnikiem urodzin. Udział seniorów w latach - wynosił społeczeństwa, w latach - natomiast . Jego starzenie się może stwarzać problemy w przyszłości, ale nie najbliższej. To raczej niewystarczająca liczba miejsc pracy jest najpilniejszym problemem, z jakim musi się zmierzyć turecka gospodarka. Tak więc ani diagnoza, ani recepta nie są właściwe.
W Turcji, jak wszędzie indziej, pracodawcy niechętnie zatrudniają osoby po 50. roku życia. Gdy na rynku jest nadmiar bezrobotnych młodych, przedsiębiorcy są jeszcze bardziej chętni do zastępowania nimi starszych pracowników, dlatego późny wiek emerytalny może stanowić poważny kłopot. Nawet jeżeli ubezpieczeni pracownicy spełniają warunek przepracowania 7200 dni, samo to nie wystarcza, by zacząć otrzymywać świadczenia – trzeba jednocześnie mieć ukończone 65 lat. Z oczywistych względów nie mogą oni jednak siedzieć z założonymi rękami i czekać na 65. urodziny, tylko zmuszeni są pracować dopóki tylko mają siły i są dla nich jakiekolwiek oferty zatrudnienia. W wielu przypadkach praca aż do osiągnięcia wieku emerytalnego nie będzie możliwa, tak więc jest bardziej niż prawdopodobne, że ustanowienie go na poziomie lat zwiększy w Turcji ubóstwo. Pojawia się kolejna kwestia. Czy ci, którzy osiągną wiek emerytalny, będą w stanie godnie żyć z otrzymywanych świadczeń? W rezultacie innych regulacji szanse na to są niewielkie. W poprzednim ustawodawstwie, pierwsze dziesięć lat zatrudnienia miało największy wkład w przyszłą emeryturę, gdyż wymiar składki zmniejszał się wraz ze stażem pracy. W nowym systemie część pensji odciągana na rzecz zabezpieczenia na starość pozostaje na stałym poziomie 2%. Służyć ma to dwóm celom. Po pierwsze, ma zachęcać pracowników do dłuższego pozostawania na rynku pracy. System jednak do tego zniechęca, jeżeli bowiem pracownik zdecyduje się pracować po osiągnięciu wieku emerytalnego, jego płaca ulega zmniejszeniu o 30%. Po drugie, nowy system ogranicza wysokość emerytur. Uprzednio składka emerytalna wynosiła (po uśrednieniu) 2,6% pensji, nowe prawo zmniejszyło ją do wspomnianych 2%. Ustawa zmniejszyła także współczynnik stosowany przy rewaloryzacji emerytur, ze do wzrostu PKB. W przypadku wdów i sierot, wysokość miesięcznej renty jest przeliczana jedynie na podstawie zmian stopy inflacji – grupom tym nie przysługuje żaden udział we wzroście gospodarczym. Podobnie, zniesiono ustawowe minimalne wynagrodzenie dla pracowników sezonowych, tymczasowych i niepełnoetatowych, tak samo jak minimalną wysokość świadczeń dla ofiar wypadków przy pracy lub chorób zawodowych z orzeczonym -procentowym i większym stopniem niepełnosprawności. Ograniczeniu przywilejów towarzyszył wzrost kosztów usług społecznych. Przykładowo, za każdą udzieloną usługę zdrowotną żąda się od ubezpieczonego dodatkowych opłat. Ustawę przedstawiano jako zapewniającą powszechny dostęp do opieki medycznej. Tymczasem wszyscy, za wyjątkiem tych o miesięcznych dochodach mniejszych niż jedna trzecia płacy minimalnej, są zobowiązani opłacać składki w wysokości 12,5% dochodów. O ile składki dla posiadaczy Zielonej Karty – jeżeli ciągle są w jej posiadaniu po weryfikacji dochodów wprowadzonej przez nową ustawę – oraz osób poniżej 18. roku życia są opłacane przez
45 państwo, prawo stanowi jednocześnie, że ci z nieopłacanymi składkami przestają mieć dostęp do leczenia, a zaległości w tej materii podlegają egzekucji komorniczej. Nawet regularnie opłacający składki ubezpieczeniowe nie mają przy tym prawa do bezpłatnych usług. Nowe prawo zawiera rozwiązania, które pogłębiają istniejące niepewność oraz ubóstwo szerokich warstw. Dla grup, których dotykają dodatkowe formy wykluczenia, sytuacja jest nawet gorsza. Jest tak choćby w przypadku kobiet, największej upośledzonej społecznie grupy w Turcji – formalna równość wobec prawa maskuje rzeczywiste różnice. Jednym z przykładów jest zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Za zróżnicowaniem momentu odejścia na emeryturę przemawia ogólnie niekorzystne położenie kobiet, a także ponoszenie przez nie dodatkowego obciążenia, jakie stanowi nieodpłatna praca domowa. Różny wiek emerytalny jest więc rodzajem pozytywnej dyskryminacji, która służy uwzględnieniu dodatkowej pracy wykonywanej przez kobiety. Nowe prawo zniosło tę rekompensatę. Poprzedni system ubezpieczeń społecznych także wzmacniał mechanizmy przychylne mężczyznom. To, co jest nowe, to pogłębianie patriarchalnego porządku społecznego oraz dominacji kapitału, przybierające maskę równości i wolności – oczywiście definiowanych w kategoriach rynkowych. Jak pisze Gülnur Acar Savran w swojej analizie ustawy, stare prawo oparte było na założeniu niesamodzielności kobiet wobec rodziny oraz ich niezatrudnieniu poza domem. Tymczasem nowe przepisy, mimo traktowania kobiet tak samo jak mężczyzn na rynku pracy – wprowadzając w ten sposób w życie liberalną wizję równości płci – prowadzą jednocześnie do nasilenia upośledzenia społecznego kobiet. Krzywdzi je np. obniżka emerytur po zmarłym współmałżonku, jako że to one stanowią większość osób, które z takiego rozwiązania korzystają. Z kolei ograniczenie praw socjalnych w sprawach takich jak pomoc wdowom czy karmiącym matkom było skutkiem ubocznym scedowania ich realizacji na państwowego ubezpieczyciela. Przepisy nie definiują wysokości takich świadczeń, dlatego to do niego należy ustalanie ich poziomu, co czyni dostępność pomocy oraz jej wysokość całkowicie arbitralną. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, konsekwencją wprowadzenia nowego ustawodawstwa będzie nasilenie „feminizacji ubóstwa” w Turcji. Również w sferze ubezpieczenia zdrowotnego kobiety ponoszą największe koszty zmian. Poprzednie regulacje przyznawały im dostęp do usług zdrowotnych tak długo, jak długo były zależne od swoich ojców – nie były zatrudnione ani zamężne. Nowe przepisy wykluczyły pozostających na utrzymaniu rodziny mężczyzn z obszaru ubezpieczenia społecznego od momentu ukończenia lat (lub , gdy chodzi o studentów) oraz pozbawiły ubezpieczenia zdrowotnego kobiety znajdujące się pod opieką rodziny. Biorąc pod uwagę niski poziom zatrudnienia kobiet w Turcji, ustawa umieszcza poza parasolem
socjalnym ogromną część społeczeństwa. Pozbawiając kobiety uzależnione od swoich rodzin ochrony zdrowotnej, zmusza je albo do małżeństwa, tak by mogły korzystać z ubezpieczenia jako zależne od mężów, albo do godzenia się na niekorzystne warunki pracy. Co więcej, biorąc pod uwagę patriarchalną strukturę rodziny, to mężczyzna decyduje o tym, jak wydawane są pieniądze gospodarstwa domowego. A ponieważ nowa ustawa zakłada dodatkowe opłaty za usługi zdrowotne, jest bardziej niż prawdopodobne, że większość kobiet i wiele dzieci nie będzie miało dostępu do opieki zdrowotnej. Ta synteza neoliberalnej gospodarki i konserwatywnej kultury jasno pokazuje model społeczeństwa, do którego dąży rząd Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. Wreszcie, mimo iż rzekoma nieelastyczność rynku pracy nie jest wymieniana w oficjalnych dokumentach, była ona częstym tematem wystąpień czołowych polityków i ekonomistów partii. Bezrobocie i praca na czarno są głównymi bolączkami tureckiej gospodarki, a zwłaszcza systemu ubezpieczeń społecznych. Sytuacja jest niezwykle trudna. Aktywnych zawodowo jest zaledwie 50% Turków, ogromna liczba rodzin żyje na granicy ubóstwa, wiele z nich ma niewielki lub żaden dostęp do usług i świadczeń socjalnych. Utowarowienie, innymi słowy zróżnicowanie dostępu do usług społecznych w zależności od pozycji zajmowanej na rynku pracy, jedynie pogłębiło nierówności. Ustawa zakłada np. objęcie zabezpieczeniem socjalnym elastycznie zatrudnionych; na ich „życzenie”, po złożeniu wniosku i zapłaceniu składek, mogą oni korzystać z ubezpieczenia dostarczanego przez system. Obowiązujące prawo formalnie ustanawia zatem mechanizmy „wkluczenia”, jednak w rzeczywistości – wspiera wykluczenie. Wysoki poziom bezrobocia i duża skala nielegalnego zatrudnienia zadają kłam twierdzeniu, że rynek pracy w Turcji ma sztywną strukturę. To, co jest sztywne – to zyski kapitalistów. Nie inwestowali oni w produkcję, ale przynajmniej od wczesnych lat 80. próbowali zarabiać pieniądze obracając innymi pieniędzmi, odmawiając natomiast inwestycji w wytwarzanie dóbr i usług. Pustą przestrzeń wytworzoną przez stopniowe wycofywanie się państwa z produkcji miały zapełnić prywatne przedsiębiorstwa. Kapitaliści tymczasem poszukiwali zysków w obrocie majątkiem dawnych przedsiębiorstw państwowych. W takich okolicznościach bardziej właściwym jest mówienie o sztywności kapitalistycznej obsesji zysku niż tej rynku pracy. prof. Simten Coşar, Metin Yeğenoğlu tłum. Marta Zamorska
Powyższy tekst jest skróconą wersją artykułu, który pierwotnie ukazał się w lewicowym czasopiśmie „Monthly Review”, w kwietniu 2009 r. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”.
46
Dokumenty przełomu Agnieszka Sowała-Kozłowska
Reżyser i krytyk filmowy Piotr Wojciechowski napisał, że okres burzliwych przemian ustrojowych był czasem bezradności kultury wobec historii, zaś publicysta Zdzisław Pietrasik – że nasza kultura cierpi na kompleks arcydzieła, którego w ostatnich latach zabrakło. Te gorzkie opinie biorą się zapewne z przekonania, że momenty zwrotne w dziejach stanowią doskonały impuls do powstawania rzeczy wielkich. Czyżby ta prawidłowość nie zadziałała w przypadku przełomu 1989 r.? Koniec ery spikerów Jego przebieg, oblicze i skutki najwierniej winien oddawać film dokumentalny, jako medium z definicji silnie powiązane z rzeczywistością. W poprzednim ustroju charakter życia kulturalnego – zdaniem wielu, znacznie ciekawszego niż obecne – w dużej mierze wyznaczało jego państwowe finansowanie. Paradoksalnie, władza, zamotana we własne hasła, finansowała także dzieła o wymowie jej nieprzychylnej, choć oczywiście pewnych tematów nie można było poruszać. Poszczególni twórcy w różny sposób odnajdywali się w obowiązującym systemie. – Mnie on tak brzydził, że nie byłem w stanie brać pieniędzy na robienie filmów, których oni oczekiwali. Paradoksalnie, z czasem okazało się, że wyszło mi to na dobre – wspomina reżyser Jacek Bławut, który deklaruje, że zawsze interesował się przede wszystkim drugim człowiekiem. – Za komuny zrobiłem filmy o osobach, które przez nią ucierpiały. Nie po to jednak, aby walić w system, tylko by opowiedzieć o kondycji psychicznej człowieka. O tym, jaki potrafi być wielki w walce z wrogiem, który chce go zniszczyć. W ogóle nie interesowało mnie przy tym nazywanie tego wroga, zlekceważyłem to – tak samo jak moi bohaterowie. Jego film „Byłem generałem Wehrmachtu” opowiada o Kazimierzu Leskim, wybitnym polskim konstruktorze, uwięzionym tuż po wojnie za działalność niepodległościową. – Jego największą bolączką było to, że przez te lat, kiedy siedział w więzieniu, torturowany, jego wiedza i talent nie mogły być wykorzystywane dla kraju. Nie było w nim ani
śladu myślenia o osobistych rewanżach za poniesione krzywdy, on był zupełnie ponad tym bagnem, które go otaczało. Było to bardzo mi bliskie myślenie – mówi twórca, który dodaje, że w trakcie pracy nad filmem w ogóle nie rozmawiano na temat reżimu. Upadek systemu spowodował nie tylko załamanie się dotychczasowego, stabilnego finansowania kinematografii, ale i zmusił twórców do poszukiwania nowych dróg. – Kino straciło status forum publicznego, tej nieoficjalnej namiastki wolnej wymiany idei. Z klubów filmowych i kin studyjnych polityka wyniosła się do parlamentu. Artyści, podobnie jak księża, przestali być „spikerami narodu”, stracili więc poczucie wyjątkowości swej pozycji i misji publicznej – pisze krytyk filmowy i literacki Mateusz Werner.
Hipermarket z tematami Dowolność w podejmowaniu tematów i sposobie ich przedstawiania spowodowała początkowo zagubienie nie tylko u twórców, ale i u nieprzyzwyczajonego widza. Przez chwilę mówiono wręcz o kryzysie dokumentu. Tworzący w oparciu o wybrakowaną pulę tematów i środków, reżyserzy stanęli nagle przed półką zapełnioną tym „towarem” po brzegi. W takich przypadkach nietrudno o zawrót głowy. Powstał dylemat: próbować wyjaśniać i odkłamywać przeszłość – czy opisywać trudną teraźniejszość przełomu? Lata . to okres brania na warsztat wielu wydarzeń, o których wreszcie można było głośno mówić. Przykładami mogą być „Polska 45-89” (1989) oraz „Las Katyński”
(1990) Marcela Łozińskiego i „Usłyszcie mój krzyk” (poświęcony samospaleniu Ryszarda Siwca, 1991) Macieja Drygasa, by wymienić jedynie kilka głośnych tytułów. Jednak także ta druga tematyka została podjęta przez autorów dokumentów. Łoziński na pytanie, co się stało, że nabrał nowego zapału do pracy, odpowiedział: Spadło ze mnie brzemię powinności. I poczułem się wolny. Tak bardzo byłem wciągnięty w tamte sprawy, dotyczące systemu, w jakim żyliśmy, że wydawało mi się, że nic innego nie mam już do powiedzenia. Nagle okazało się, że są obszary, którymi się dotąd nie zajmowałem. Tamto już odrobione, zrobione. Mogę iść dalej. Jak wspomina Monika Chybowicz-Brożyńska, kurator organizowanego od 1990 r. w Łodzi ogólnopolskiego Festiwalu Mediów „Człowiek w Zagrożeniu”, na wszystkie jego edycje zgłaszano zarówno filmy będące rozliczeniem z przeszłością, zwłaszcza hitlerowską i komunistyczną, jak i takie, które miały bezpośredni związek z dokonującymi się przemianami. – Były filmy i audycje mówiące o poszukiwaniu własnego miejsca w zmieniającym się świecie. Przykładowo, nastąpiło otwarcie granic, ludzie migrowali – dlatego kwestia poczucia tożsamości stała się bardzo ważna. Mnóstwo młodych ludzi wyemigrowało do Anglii, Irlandii; natychmiast powstawała dokumentalna rejestracja – mówi. Po 1989 r., podobnie jak po Październiku 1956 r., kiedy powstawała tzw. czarna seria polskiego dokumentu, rozwijał się typowy dokument społeczny. Doszły do głosu problemy, które wcześniej oficjalnie nie istniały lub nie były zauważane, jak bieda, przestępczość czy uzależnienia. Nareszcie znalazła się przestrzeń do tego, by opowiedzieć o świecie, który istniał na przekór komunistycznym sloganom: o świecie ludzi funkcjonujących na marginesie życia czy to z przyczyn od siebie niezależnych, czy też w wyniku złych wyborów. „Dokumentaliści-społecznicy” podjęli się
„POSTE RESTANTE” MARCEL ŁOZIŃSKI HTTP://FILMPOLSKI.PL/
„ISTNIENIE” MARCIN KOSZAŁKA HTTP://FILMPOLSKI.PL/
47
prezentacji najtrudniejszych tematów. Warto wspomnieć choćby film „Nienormalni” J. Bławuta (1990), w przepięknie niekonwencjonalny sposób poruszający temat niepełnosprawności, albo „Herkulesa” Lidii Dudy (2004), opowiadającego historię wyjątkowego chłopca z „typowej”, biednej śląskiej rodziny, czy „Oni” Ewy Borzęckiej (1999), bardzo mocny dokument przedstawiający galerię postaci z „dna społeczeństwa”: bezdomnych, uzależnionych, prostytutki itd. Bez precedensu jest również „Wolność jest darem Boga” (2006) Cezarego Ciszewskiego, próba przedstawienia środowiska warszawskich narkomanów, która stała się wstrząsającym zapisem stopniowego uzależniania się samego twórcy. Monika Chybowicz-Brożyńska ocenia: Często są to niezwykłe, przejmujące dokumenty, a ich autorzy angażując się w temat ponoszą ogromne koszty psychiczne. Taki jest np. „Szczur w koronie” Jacka Bławuta, którego bohater-alkoholik współuzależnił reżysera od siebie. Ale działanie tych przekazów jest porażające i – miejmy nadzieję – działające ku przestrodze.
Inne światy O ile w poprzednim ustroju trudne tematy były „z ustawy” pomijane, w obecnym pojawiły się zarzuty zbytniego ich eksploatowania i epatowania widza brutalnością. Tadeusz Sobolewski broni jednak tego rodzaju społecznych dokumentów. – W latach „Solidarności”, w czasach stanu wojennego Polacy tak wypięknieli we własnych oczach, że musiała nastąpić reakcja. Te drastyczne filmy, obnażające patologię psychologiczną, są może odreagowaniem nadmiaru piękna i dobra, jakie sobie przypisaliśmy w poprzedniej dekadzie? Generalnie rzecz biorąc, ich działanie było pozytywne – poznaliśmy, że obok nas, nieraz tuż po drugiej stronie ulicy czy za ścianą, znajdują się inne światy – mówił krytyk w jednym z wywiadów.
48
„WOJOWNIK” JACEK BŁAWUT HTTP://FILMPOLSKI.PL/
„NIENORMALNI” JACEK BŁAWUT HTTP://FILMPOLSKI.PL/
Zmiana ustroju na demokratyczny sprawiła jednak również, że ludzie nabrali przekonania, iż mają prawo do prywatności, godności, do własnych opinii. Dlatego etyka w dokumencie stała się kwestią szczególnie drażliwą. Zwłaszcza, że upadek realnego socjalizmu nie tylko umożliwił poruszanie zakazanych dotąd kwestii, ale i wygenerował nowe, palące problemy. Nagła likwidacja PGR-ów, upadek wielkich zakładów przemysłowych, zagubienie dużej części społeczeństwa w drapieżnym kapitalizmie – nie sposób pominąć w dokumencie tych zagadnień. Wyrazistym przykładem jest tu głośna swego czasu „Arizona” Ewy Borzęckiej (1997) – dla jednych film potrzebny i do bólu prawdziwy, dla innych zbyt drastyczny i zrealizowany niezgodnie z etyką dokumentalisty. „Arizona” to nazwa taniego wina, artykułu pierwszej potrzeby i najważniejszego asortymentu sklepu w Zagórkach w powiecie słupskim. Jest ono najlepszym pocieszycielem dla licznego grona byłych pracowników PGR-u funkcjonującego tu przez ponad 40 lat: bezradnych, biernych, wzdychających za „komuną” i złorzeczących na nową, wrogą im rzeczywistość. „Arizona” powstała ponad dekadę temu. Mogłoby się wydawać, że świat w niej przedstawiony to odległa przeszłość. Nic bardziej mylnego. Mamy rok 2008 i powstaje film „Pekin” Dagmary Drzazgi – obraz śląskiej dzielnicy biedy. W starych familokach mieszkają obok siebie Ślązacy i Cyganie, pogrążający się w nałogach i rozpaczy. Pojawiająca się tam na chwilę ekipa filmowa, kręcąca film fabularny, jest jak statek z innej planety. Mieszkańcy ironicznie nazywają swoje małe getto „dzielnicą cudów”. I faktycznie, jak w tandetnym horrorze, co trzy miesiące autorzy filmu odnotowują kolejny zgon. Jeśli ktoś sam się nie powiesił, to zapił na śmierć lub zmarł wskutek nie leczonych chorób. Co będzie, gdy autorka wróci tu z kamerą za kilka lat? „Dzielnica cudów” wymrze, czy nastąpi zmiana warty i do kieliszków zasiądą dzieci obecnych bezrobotnych?
„Półkowniki” III RP Za czasów PRL wśród słów przynależnych działalności filmowej, w jednym szeregu obok „kamery”, „tematu” czy „widza”, stał „cenzor”. Kapryśna, często bezmyślna, cenzura państwowa stanowiła o być albo nie być nowo powstałego filmu. Dostępne były trzy drogi: tworzyć w prawomyślnym duchu lub przynajmniej godzić się na cenzorskie ingerencje, zasilić zbiór „półkowników”, bądź też, z czego filmowcy korzystali najczęściej, iść na pozorne ustępstwa, szukając jednocześnie nowych sposobów na pokazanie niewygodnej prawdy. Dokumentaliści toczyli swego rodzaju grę zarówno z władzą, jak i z widzem, który nauczył się odczytywania subtelnych aluzji i dostrzegania ukrytych symboli. Wydawać by się mogło, że w wolnej Polsce problem cenzury zniknie. Tymczasem na miejsce dyktatury ideologicznej, pojawiła się nowa: mediów, pieniądza, oglądalności. Ponadto nowe grupy nacisku, które doszły do władzy wraz z politycznym przełomem, nie potrafiły oprzeć się pokusie – i powstał nowy zbiór filmów
„ONI” EWA BORZĘCKA HTTP://FILMPOLSKI.PL/
49 zakazanych. Do sztandarowych dokumentów, których emisja telewizyjna była blokowana ze względu na naciski polityczne lub biznesowe, należą „Nocna zmiana” Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka (1994), poświęcona kulisom odwołania rządu Jana Olszewskiego, a także nagrodzony „Białą Kobrą” na wspomnianym łódzkim festiwalu film „Witajcie w życiu” Henryka Dederki (1997). Ten drugi obraz demaskuje manipulacje firmy Amway, zajmującej się sprzedażą bezpośrednią [obszerny wywiad z autorem na temat tego obrazu opublikowaliśmy w „Obywatelu” nr 13 – przyp. red.]. Mieczysław Kuźmicki, jeden z organizatorów festiwalu, tak wspomina list odczytany ze sceny trzynaście lat temu podczas pokazu premierowego: Było to skierowane do Festiwalu pismo kancelarii prawnej reprezentującej korporację Amway i uczestniczących w filmie bohaterów, w którym żądano zaniechania publicznych pokazów filmu. Pokaz filmu po zakończeniu ceremonii wręczania nagród i wyróżnień był ostatnim publicznym pokazem tego obrazu w kształcie nadanym mu przez reżysera. Sprawie tej Adam Bogoryja-Zakrzewski poświęcił swój dokument pt. „Szlaban” (2001). Mimo upływu tylu lat, blokada filmu Dederki daleka jest od zakończenia – w październiku 2009 r. planowany był pokaz podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, został on jednak pod naciskiem Amwaya zablokowany przez Telewizję Polską, współproducenta obrazu. Współczesne „półkowniki” nie są jednak skazane na całkowity niebyt. Nowe możliwości stwarza Internet oraz niszowe festiwale i spotkania filmowe, co sprawia, że są one rozpowszechniane pomimo odgórnych nacisków, a często ze względu na etykietę „cenzura” cieszą się dużym zainteresowaniem.
Dokument, czyli portret Przełom polityczno-ekonomiczny bardzo silnie wpłynął na sferę obyczajową. Otwarcie Polski na świat skutkowało dopływem świeżej myśli, większą dozą odwagi, ale też kulturowym zagubieniem. Zrodziło to potrzebę zmierzenia się z dotychczas „obowiązującymi” wartościami. Doskonałym przykładem może tu być debiut Marcina Koszałki, „Takiego pięknego syna urodziłam” (1999). Autor odważył się rzucić wyzwanie mitowi rodziny jako źródłu wszelkich wartości. Na własnym przykładzie ukazał piekło codziennego życia rodzinnego. Obraz wywołał burzę w polskim światku filmowym, Marcel Łoziński nazwał wręcz reżysera „matkobójcą”. Niezależnie od nieustających kontrowersji, film jest obecnie uznawany za klasykę polskiego dokumentu. Dobrym przykładem na to, jak silnie zmieniła się mentalność Polaków zaprzęgniętych w wyścig szczurów, jest film „Wypalony” Anny Więckowskiej (2007). Jego bohater, starszy już mężczyzna, magister archeologii, od 10 lat pracuje fizycznie przy wypalaniu węgla drzewnego gdzieś na odludziu. Mieszka w wagonie, w wolnych chwilach czyta poezję. Jak tłumaczy towarzyszom: nie chce gonić za pieniędzmi, gdyż „Człowiek jest niewolnikiem swojego stanu
posiadania”. Gorzki śmiech budzi rewelacyjna scena, gdy w poszukiwaniu pracy przychodzi do wypalarni młodziutki absolwent szkoły zawodowej. W odpowiedzi słyszy od jednego z pracowników: „Nie, nie, dziękujemy. Tu kolega ma wykształcenie wyższe i włada biegle trzema językami, a czekał na tę pracę trzy lata”. Filmy, które na pozór prezentują upadek „tradycyjnych wartości”, stają się impulsem do refleksji i są czynnikiem poruszającym rzeczywistość. Budzą nie tylko gorący spór na temat słusznej drogi dla dokumentu, ale ucieleśniają potrzebę zmierzenia się z tym, co nowe. Krzysztof Kieślowski w latach 80., w czasie dużego chaosu społecznego, zrealizował „Dekalog”. Jak wyjaśniała „Rzeczpospolitej” Beata Januchta, pomysłodawczyni projektu „Dekalog… po »Dekalogu«”, dokumentalnego cyklu filmowego z 2008 r.: Przez kolejne lat znowu bardzo wiele się zmieniło. Na naszych oczach padały świętości, autorytety, łamane były tabu. Dziś ludzie są jeszcze bardziej zagubieni niż wtedy. Tymi filmami próbujemy pytać, czy w naszym życiu są dziś jakieś normy. Tak powstała seria dziesięciu filmów, nad którą patronat objęli Maria Kieślowska i Krzysztof Piesiewicz. Są to obrazy mniej gorączkowe niż pierwsze dokumenty po przełomie, więcej w nich refleksji i oddechu. Nie wszystkim twórcom udaje się jednak udźwignąć wagę tematu. Jak mówi M. Chybowicz-Brożyńska w odpowiedzi na pytanie o nurt dominujący obecnie na łódzkim festiwalu: Istnieje oczywiście „gorący” materiał filmowy – bieżące rejestracje naszych trudnych spraw. Ale daje się zaobserwować jeszcze coś: film dokumentalny stał się również portretem psychologicznym. Dawniej, kiedy mówiło się o dokumencie, miało się na myśli krótką formę. W tej chwili normą są filmy --minutowe. Być może ludzie przestali czytać książki i film spełnia teraz rolę powieści psychologicznej, obyczajowej? Zmieniła się również tematyka filmów. Wyraźnie więcej jest refleksji, pytań o sprawy podstawowe. Trend ten związany jest zresztą nie tylko z przełomem politycznym, ale i technicznym. Nowy, cyfrowy sprzęt umożliwił pracę w każdych warunkach, zbieranie większej ilości materiału, ułatwił też obróbkę całości. Ale również – uwalniając reżysera od kilkuosobowej ekipy zdjęciowej – pozwolił na bliższy kontakt z bohaterem. – Do robienia filmów potrzebny był kiedyś cały sztab ludzi, nowe technologie narzuciły zupełnie inny sposób pracy. Bardzo szybko zrozumiałem, że obecnie dysponuję narzędziem, które pozwala na zbieranie materiałów w sposób bardziej dyskretny, nie nachalny. Nie są już niezbędne tak duże wydatki na sprzęt ani na ludzi, można bardzo długo obcować z bohaterem, przez wiele miesięcy czy nawet lat. To bardzo wpłynęło na sposób opowiadania w dokumencie – przekonuje J. Bławut. Na wydłużenie czasu trwania przeciętnego dokumentu bez wątpienia istotny wpływ mają również obecne standardy telewizyjne. Nie zawsze jest to korzystne dla jakości powstających dzieł. Jak kwituje to Wanda Mirowska, wykładowca PWSFTViT w Łodzi: Dawniej reżyser zastanawiał się kilka razy, które elementy zamieścić w filmie, które w ogóle rejestrować. Teraz
czasami zastanawia się, co jeszcze do niego wrzucić, żeby „wyrobić normę”.
Dokumenty proszę! Rozpatrując wpływ przełomu ustrojowego na dzisiejszy dokument, nie można pominąć jego silnego powiązania z telewizją. Zniesienie cenzury w 1990 r. spowodowało, że zaczęły powstawać profesjonalne studia filmowe, zorientowane na rynek telewizyjny. Najtańszą formą produkcji stał się w tym systemie właśnie film dokumentalny. Zwiększył się popyt na formy dokumentalne, zyskały więc one stabilną dystrybucję. Forma „dokumentalna” wykorzystywana jest w wielu produkcjach telewizyjnych, w postaci programów reportażowych, informacyjno-interwencyjnych („Sprawa dla reportera”, „Uwaga!”, „Interwencja”) czy coraz popularniejszych tzw. telenowel dokumentalnych (docusoaps). Jak pisze teoretyk filmu, prof. Małgorzata Hendrykowska, cechami charakterystycznymi współczesnego dokumentu są tropienie atrakcyjnych tematów, sensacyjność za wszelką cenę, epatowanie widza ekscytującymi zdarzeniami, niezwykłymi środowiskami i przywiązywanie go do stacji za pomocą obrazów ekstremalnych. W erze „po Big Brotherze” dużo zmieniło się w oczekiwaniach przeciętnego odbiorcy. Wiele granic zostało przesuniętych, a subtelności tej formy wyrazu – zaprzepaszczonych. Trudna prawda o patologiach społecznych, która kiedyś w telewizji była zakazana, współcześnie bywa sposobem na „uatrakcyjnienie” programu. Jacek Bławut zapytany o to, czy film dokumentalny jest jeszcze gatunkiem kinowym, czy już zupełnie przynależnym telewizji, odpowiada: Nie jest ani jednym, ani drugim. Gatunkiem telewizyjnym dlatego, że telewizja nas nie chce, chociaż na całym świecie panuje na dokument duże zapotrzebowanie. Najlepiej nie mówmy w ogóle o telewizji, bo dla naszej kultury ona praktycznie przestała istnieć. Kino w niewiele większym stopniu przyjmuje dokument i nie odnosi on na tym polu większych sukcesów. Jeśli już w repertuarze kin znajdzie się jakiś dokument, to na zasadzie jaskółki, która wiosny nie czyni.
„WOLNOŚĆ JEST DAREM BOGA” CEZARY CISZEWSKI HTTP://TVP.PL/
„KLINIKA” TOMASZ WOLSKI HTTP://FILMPOLSKI.PL/
50
Quo vadis, dokumencie? Przykładem prób wyjścia z tej mocno patowej sytuacji jest animowany przez Bławuta projekt „Pierwszy dokument”, którego efektem są debiutanckie, 10-15-minutowe obrazy. – Forsujemy ten pomysł z myślą o tym, aby wróciły one do kin jako „dodatki” do pełnometrażowych filmów, tak jak to było kiedyś. Oczywiście podejrzewam, że wszystkie te „kina popcornowe” nas wyśmieją. Zostają jednak przecież kina studyjne, DKF-y, miejsca skupiające prawdziwych miłośników kina. Państwowy Instytut Sztuki Filmowej rozpoczyna właśnie realizację programu tzw. cyfryzacji: ogromne publiczne środki zostaną przeznaczone na wyposażenie niekomercyjnych kin w rzutniki cyfrowe. To tworzy nowe możliwości dla kina, zwłaszcza dokumentalnego, gdyż wyeliminuje problem olbrzymich kosztów przygotowywania kopii i ich transportu. Powstaną miejsca, w których miłośnicy dokumentu, a także ludzie zmęczeni komediami romantycznymi – a mam nadzieję, że ludzie są już nimi zmęczeni – znajdą przyjemność w oglądaniu pięknego kina – mówi reżyser. Zatem obok jednej nowości – bardzo długiego (w porównaniu do dawnych standardów) dokumentu, ma szansę rozkwitnąć kolejna – bardzo krótka forma. Tym bardziej, że nabiera dynamiki nurt filmów robionych przy pomocy telefonów komórkowych, będący oznaką silnej demokratyzacji i popularyzacji dokumentu. Wszystko to pokazuje, że współczesny polski dokument znalazł drogę wyjścia z chwilowego zagubienia spowodowanego przełomem. A właściwie kilka dróg. Każda z nich niesie ciekawe perspektywy, ale jest wśród nich również ślepa uliczka. Wyzwaniem dla twórców jest uniknięcie pułapek pogoni za sensacją, schlebiania masowym gustom oraz lenistwa, w związku z możliwościami, jakie daje nowoczesna technika. Jak stwierdził w jednym z wywiadów M. Łoziński: Przed laty dokument wymagał od reżyserów odwagi i mądrości, i choć czasy się zmieniły, te cechy nadal są w cenie. Jesteśmy dopiero na początku drogi… Agnieszka Sowała-Kozłowska
Bez kombinowania – z Cezarym Ciszewskim rozmawia Agnieszka Sowała-Kozłowska
Jak duże zmiany w polskim dokumencie przyniósł przełom ustrojowy? Cezary Ciszewski: Mój mistrz, Andrzej Titkow, za komuny świetnie funkcjonował w swym zawodzie, podobnie jak wielu jego kolegów, moich nauczycieli ze szkoły filmowej. To, co staje się dziś oczywiste po zetknięciu z tymi ludźmi i ich twórczością, to fakt, że ucisk komercyjny, który w tej chwili jest podstawowym żywiołem destrukcyjnym dla filmu dokumentalnego, grozi impotencją znacznie bardziej niż ucisk ustrojowy, który pod pewnymi względami był wręcz żyzny. Gdy słuchałem opowieści o tym, jak za komuny filmowcy potrafili dyskutować przez cały tydzień – w gronie samych mistrzów dokumentu! – nad jednym ujęciem, najpierw się śmiałem, a potem zrozumiałem, że to jest właśnie środowisko do budowania refleksji, metafory, sensu. Właśnie w takiej dyskusji, niemalże antycznej, można debatować o sprawach tego świata – a nie pomiędzy tworzeniem reklamy a udzielaniem się w serialu. Miałem do czynienia z ludźmi, którzy tak właśnie funkcjonowali, choć przecież kiedyś robili wspaniałe dokumenty. Widziałem, jak Maciej Dejczer, którego zatrudniłem do swego programu telewizyjnego „Muzyka łączy pokolenia” (bo przecież ja też żyję z telewizji), marnował potencjał w serialach i reklamach. Pamiętam, jak powiedział wszystkim na planie: „Mam 50 lat i ciągle jestem tylko dobrze zapowiadającym się reżyserem”. Był sfrustrowany i wybrał pieniądze; frustratem pozostał do dziś, natomiast przestał robić kino. W stosunku do tego, jak tworzono kiedyś, współczesna kinematografia dokumentalna stanowi całkiem inny świat. To tak, jakby porównywać literaturę klasyczną do kryminałów i harlequinów. W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że współczesny dokument jest bardzo zubożony formalnie oraz że jedynie nieliczni twórcy świadomie posługują się obrazem. C.C.: W dokumencie nie korzysta się obecnie z czegoś, co jest dla filmu podstawowe – nie operuje się scenami. Żeby opowiedzieć coś obrazem, nie wystarczy mieć
wypowiadających się bohaterów i kilka pejzaży. Przede wszystkim trzeba zaobserwować pewne sceny. Gdy oglądam filmy, które opierają się na tym, że bohaterowie na przemian wygłaszają swoje opinie, za każdym razem dziwię się, dlaczego nie powstała z tego audycja radiowa. Wśród nowych filmów zdarzają się jednak także dzieła niezwykłe. Magicznym obrazem są na przykład „Nasiona” Wojtka Kasperskiego. Najboleśniejsze jest to, że niewielu twórców stać dziś na bycie obłędnymi rycerzami swoich idei. Na bycie mistykiem, który poszukuje, i dopóki nie znajdzie, to się nie wypowie. Pamiętam, jak robiłem „Wolność jest darem Boga”, mój pierwszy film, który zabrał mi pięć lat życia i w którym się całkowicie zatraciłem. Przede wszystkim w materii kina, skoro miałem poprzez nią przekazać niezmiernie ważną dla mnie kwestię. Wszystko się kilka razy łamało; tuż przed premierą chciałem swoje dzieło spalić, ślęczałem nad workiem kaset, zastanawiając się, czy to wszystko ma jakikolwiek sens, czy zdołam to pociągnąć. I wtedy Maciej Drygas powiedział mi: „A co pan myślał? Że będzie pan pływał jachtem po Karaibach i kończył filmy? Pan nigdy nie będzie miał pieniędzy, żona pana zdradzi, koledzy będą co najwyżej pili z panem wódkę, będzie pan chory i będzie miał wiecznie długi i problemy. Takie jest życie dokumentalisty”. Oczywiście absolutnie tego nie kupiłem, nadal byłem przekonany, że z życiem filmowca związany jest komfort pracy. Niestety, to on miał rację: w tej branży trzeba być gotowym na wszystko i być gotowym wszystko poświęcić. Tylko kto dzisiaj wszystko poświęci, skoro za dzień pracy przy reklamie dostaje tyle, że musiałby zrobić nie wiem ile filmów dokumentalnych? A każdy porządny film robi się tak długo, jak długo spełnia się proces twórczy, aż dojdzie się do momentu, kiedy powiedziało się wszystko. Niestety, większość twórców woli zrobić kolejny reportaż i wysłać go na jakiś festiwal do wsi takiej a takiej, bo „może coś wygra”. Dlatego nie mam o obecnej kondycji polskiego dokumentu zbyt dobrego zdania. Po pierwsze dlatego, że bardzo dużo go oglądam, po drugie – bo mam kontakt z jego twórcami i wiem, co się z nimi dzieje. W tej chwili każdy chce zrobić karierę, a w dokumencie nie robi się kariery! To jest bardzo stara, szlachetna sztuka walki, w której nie chodzi
51
52 o to, kto wygra, lecz o to, kto bardziej zbliży się do prawdy i będzie potrafił opowiedzieć o niej życiem. A obserwacja ludzi jest bardzo trudna; trzeba być jak drzewo, zżyć się z tym lasem, być w nim i mieć potrzebę tego, by posiąść tajemnicę. A jej się nie da wziąć tak po prostu, jak hot doga. Odważył się Pan na boleśnie osobistą wypowiedź w postaci „Wolności…”, teraz jest Pan czołowym propagatorem twórczości za pomocą telefonów komórkowych. Preferuje Pan sztukę skrajnie subiektywną – czy to jest słuszna droga dla dokumentalizmu? C.C.: Nie odczuwam potrzeby ujmowania tego tak globalnie. Obrałem taką drogę, ale nie jestem myślicielem, ani teoretykiem. Oczywiście spotykam się z całym tym poetyzowaniem na temat moich filmów. Ale powiem szczerze, że jestem praktykiem, robotnikiem. Robię film i przepływa przeze mnie wówczas strumień energii; staję w tej rzece i buduję swoje mosty. Nie zastanawiam się, jaka teoria wynika z tego dla kina, bo zajmuję się głównie przeżywaniem spraw, które są dla moich bohaterów tak bardzo ważne. Jeżeli w dokumencie nie ma świadectwa z podróży przebytej przez autora, wówczas robienie filmu mija się z celem. Nie zamierzam nikomu wytyczać żadnych szlaków, bo mam to już za sobą, natomiast ja kroczę takim. I to się chyba właśnie nazywa kino autorskie, czyli takie, w którym od początku do końca to ja odpowiadam za proces twórczy. Mam drużynę, która później w studio dokłada do tego swoje umiejętności, ale nikt więcej nie bierze w tym udziału. To trudna i żmudna droga, bo wszystko trzeba samemu „urodzić”. Z drugiej strony, jest to wtedy na pewno własne. Czy to jest przyszłość dokumentu? Myślę, że dla człowieka, który zetknął się z tym świętym ogniem i zaczyna drążyć swój tunel, innego wyjścia już nie ma. Nie chcę uprawiać żadnych zapasów i stać się ofiarą własnych zapędów, popadając we frustrację, ale widzę w świecie filmowym bardzo dużo „kombinowania”. A największym nieszczęściem dokumentu jest właśnie kombinowanie.
Większość przeszła przez tę chorobę, a przecież jak się zrobi serial i dwie reklamy, to już się nie wróci do prawdziwego kina… Druga choroba przypada na czas, gdy królował Fidyk. Nastała wtedy epoka „dorównywania” do światowego dokumentu, czyli poszukiwania sensacji. A że powstawały komercyjne telewizje, znalazły się sceny potrzebujące takiej płytkiej materii. Wcześniej nie było możliwe, aby Kieślowski zrobił film o kimś, kto ma wypisane na twarzy wszystko, czego mamy się o nim dowiedzieć. On nie zrobiłby filmu o rodzinie z trzynaściorgiem dzieci, która na dodatek męczy królika, bo w tym nie byłoby nic do odkrycia. Jeśli zrobił film o nocnym portierze, po którym i tak miał wielkie wyrzuty sumienia, to on tę postać ujmował mitologicznie. Filmy Kieślowskiego miały w sobie wielkie uniwersum, to nie były historie robione ku uciesze gawiedzi.
Co dokładnie ma Pan na myśli? C.C.: Ludzie podrabiają dokumenty, próbują o czymś opowiedzieć w całkowicie niewiarygodny sposób. Najlepiej, żeby bohater miał wszystkie możliwe zboczenia i kalectwa, a w dodatku robił złe rzeczy, chociaż jest księdzem. Zilustruję to przykładami. Andrzej Fidyk i Ewa Borzęcka tworzą w ten sposób, że kombinują swoje wielkie historie i dopiero później dopinają do nich bohaterów i doginają ich do swoich potrzeb. W praktycznie każdym filmie Borzęckiej nic nie jest prawdziwe, choć wszystko dzieje się w rzeczywistości. Myślę, że gdyby rysowała komiksy, to by się w tym genialnie spełniła. Po przełomie ustrojowym dokument dopadły dwie choroby. Jedna, o której już mówiłem, łączyła się z tym, że wszyscy musieli – i mogli – zacząć zarabiać pieniądze.
Dokładnie pamiętam nastanie nowej ery w polskim dokumencie, bo zaczynałem wówczas pracę w telewizji publicznej jako dziennikarz interwencyjny. Jeździłem do różnych biduli czy przytułków i chciałem za sprawą telewizji rozwiązywać problemy społeczne. Przez trzy lata pracy doprowadziłem się do ruiny, nie robiąc nic innego. I nagle wszedł TVN i Polsat, i okazało się, że nikogo nie obchodzi pomaganie: bohater ma ryczeć, a kamera ma być włączona właśnie wtedy, gdy dzieje się najgorzej. Bo to ma być show – a show to bieda człowieka, jego wynaturzenie; jeśli go nie ma, trzeba je sprowokować. Nieważne stało się, co twórca ma do powiedzenia, ale to, co życie wrzeszczy. To zaczęło zabijać dokument. Mimo tego wszystkiego, ma on wielką przyszłość, bo ludzie zawsze będą potrzebowali tego szlachetnego
53 opowiadania. Ostatnia edycja Festiwalu Planete Doc Review była bardzo budująca, pojawiło się na nim kilka naprawdę dobrych filmów. Odżegnuje się Pan od reportażu społecznego, jednak ja oceniam Pana jako zadeklarowanego społecznika. Poprzez warsztaty i akcje artystyczne (jak np. „przejście graniczne” na Moście Świętokrzyskim w Warszawie) propaguje Pan dziennikarstwo obywatelskie, można zatem nazwać Pana aktywistą. A może również utopistą… C.C.: Wyzwolić w człowieku pewną świadomość – to rzecz nieoceniona. W takim sensie, owszem, jestem społecznikiem i neopublicystą. W naszym manifeście najważniejsze są dwa pojęcia: neopublicystyka i wideonotes. Uświęciliśmy tym samym narzędzie okrutne i straszne, jakim jest telefon komórkowy. Bo nie wiem, czy jest we współczesnym świecie drugie urządzenie, które by tak zniewoliło ludzi i tak dalece robiło z nimi, co chce. Właśnie z tego narzędzia postanowiliśmy z moją bandą wykrzesać to, co ludzkie, czyli zamienić czarne na białe. Wideonotes ma przypominać, że każdy może utrwalać swoje refleksje i dzielić się nimi. Z tych wideonotatek być może powstaną kiedyś dokumenty, z działających w projekcie dzieciaków wyrosną twórcy, bo doświadczają one tego, czego każdy dokumentalista powinien doświadczyć: zapisują obraz ze swoim skrajnie subiektywnym i intymnym komentarzem, i zaczynają zauważać, że w każdej scenie musi być przeżycie, a nie tylko techniczne czynności. Włączenie kamery nie sprawia, że nagle zaczyna się życie, ono się przeważnie właśnie wtedy dla dokumentu kończy. Genialny reżyser fabularny może w tym momencie zacząć „czarować”, ale dla dokumentalisty chwila, gdy pojawia się hasło „Kamera poszła”, to powinien być już koniec. Tymczasem spójrzmy na filmy takiego Marcina Koszałki. Nikt tak nie przekreował rzeczywistości, jak on w „Istnieniu”. Czytałem scenariusz, w którym zapisano, że główny bohater ma być krojony na stole, jeszcze zanim on umarł. Używam wyobraźni cały czas, unoszę się z nią nad ziemią jak balon. I wiem, że ta ziemia i to niebo nie mogą być zafałszowane. Kiedy zaczynamy fałszować, wychodzi z nas ta straszna słabość, którą mamy w sobie. Nigdy w ten sposób nie powiemy czegokolwiek ważnego i prawdziwego, zawsze będziemy mówić ściszonym falsetem nastolatka przed mutacją. To tyle, jeśli chodzi o prawdę w dokumencie. Jestem aktywistą, choć mówię to z lekkim żalem, bo to nie jest poezja. A ja kocham poezję i gdy nie piszę wierszy, czuję, że jestem tylko stołkiem – do czegoś służę, ale nie świecę. Aktywista to taki zmęczony, wiecznie rozczarowany człowiek, który wierzy w ludzi nawet wtedy, gdy już się nie da. Uczymy młodych opowiadać obrazem, pytamy: jak chcesz przedstawić historię własnego życia, po to, by zostawić swoje świadectwo? Oczywiście jeśli chcesz, bo nie każdy musi i nie każdemu jest to pisane. Dane świadectwo to
CI SZEW SKI Cezary Ciszewski (ur. 1970) – reżyser, scenarzysta, reporter, felietonista i dziennikarz muzyczny. Absolwent Wydziału Geologii Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Realizacji Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Założyciel Fundacji Monte Wideo Foto, przewodzi amatorskiemu ruchowi filmowemu „Miasto w Komie”, stworzył jedyny na świecie program telewizyjny w całości kręcony telefonem komórkowym (www.miastowkomie.pl), który w 2008 r. na festiwalu telewizji publicznych Circom został uznany za najlepszy program telewizyjny w Europie. Współpracował m.in. z Polskim Radiem, Radiem Kolor i TVP, gdzie prowadził m.in. popularny, autorski program „Muzyka łączy pokolenia” oraz hip-hopowy program muzyczno-publicystyczny „WuWuA”. Był redaktorem naczelnym miesięcznika „Hip-Hop Archiwum”, jako reporter i felietonista udziela się m.in. w „Aktiviście” i „Metropolu”. Za swoje filmy komórkowe i klasyczne zdobył ponad 20 nagród w kraju i za granicą.
ogromnie ważna cezura – od tego momentu jesteś innym człowiekiem, wszedłeś na jakąś górkę i teraz już z niej oglądasz świat. Nie znaczy to, że jesteś wyższy i ważniejszy, ale że masz perspektywę: objąłeś świat i opowiedziałeś o nim. Nie ukrywam, że mam w tym ruchu swój ogromny ideowy interes. Chciałbym, żeby powstała siła, która da odpór temu, co się zowie show-businessem, żeby ludzie nie głupieli w masie, jak to się dzieje obecnie i pewnie nieprędko skończy. Dzięki temu, że siedziałem trochę w hip-hopie i że wychowałem się na Pradze, wśród tamtejszej rynsztokowej cyganerii, wiem, że w tych ludziach są ogromne pokłady wrażliwości. To są nieprzebrane zasoby naturalne tego kraju, tylko że trudno ten potencjał uruchomić, utrzymać i rozwinąć. No ale iluś tam zaczęło już kręcić, podobno kilkuset, jak się dobrze policzy – tylu udało się już odnaleźć dla świata. A my działamy dalej, za chwilę rusza Komórkowa Telewizja Obywatelska. Jesteśmy jeszcze w podziemiu, ale coraz mocniejsi. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 1 sierpnia 2009 r.
54
Po stronie W
dobra wspólnego
spółczesne nauki społeczne, mimo pluralizmu tematów, wielości ośrodków badawczych, mimo publicznego deklarowania wsparcia dla demokratyzacji i otwartości, wciąż niechętnie lub sceptycznie podchodzą do narracji podnoszącej takie tematy, jak tajność, spisek czy zmowa. Ciągle są to zagadnienia rzadko podejmowane, podobno nieeleganckie, „marginalne”, a traktowanie ich jako pasji i naukowej fascynacji świadczyć musi zdaniem wielu o poważnych zaburzeniach emocjonalnych badacza. Jednym ze środowisk, które może działać dla dobra wspólnego i w interesie publicznym, bo potencjalnie posiada narzędzia do rozpoznania wielu „podskórnych” mechanizmów społecznych, są socjologowie. To m.in. socjologia powinna bacznie obserwować procesy związane z zakulisowymi działaniami, które nierzadko przecież tworzą zjawiska i strukturalne mechanizmy szkodliwe społecznie. Analizy naukowe być może powinny prowadzić nie tylko do lepszego zrozumienia świata, ale i do naprawy takich szkodliwych mechanizmów. Im bardziej nasz świat staje się złożony (a globalizacja temu sprzyja), tym częściej różne podmioty dla obniżenia kosztów transakcyjnych własnej działalności posługiwać się będą tajnością. Mając na względzie dobro wspólne, wręcz należy demaskować niektóre aspekty zakulisowych wymiarów życia społecznego. I w ten sposób zwiększać obszary demokratyczności i otwartości. Prezentowany na kolejnych stronach blok tekstów pokazuje, że zakulisowe wymiary życia społecznego nie są zjawiskiem marginalnym. To często sam rdzeń rzeczywistości. Tajność wyraża się na przykład w zmowach kartelowych i cenowych, stanowiących o realiach życia gospodarczego. Tajność wyraża się w nieujawnionych opinii publicznej konfliktach interesów na styku biznesu i nauki, co przekłada się m.in. na poziom ochrony naszego zdrowia. Tajność leży u podstaw afer gospodarczopolitycznych, wpływających na stan krajowego budżetu. Czy badacz powinien stawać po którejś ze stron? Ujawnienie mechanizmów działań, które miały w zamiarze inicjatorów wymknąć się kontroli społecznej, już samo stanowi wybór. Dokonując tego wyboru, socjolog może mieć zaś nadzieję, że stanął po stronie wspólnego dobra. dr Joanna Szalacha
Sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga – z prof. Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Michał Sobczyk
Spór na temat zakulisowego kształtowania charakteru transformacji ustrojowej oraz wpływu nań grup interesu ma w Polsce zazwyczaj charakter polityczny. Tymczasem tego rodzaju fenomeny można próbować badać. Andrzej Zybertowicz: Zacznijmy od przykładu: chociaż powstały opracowania na temat Okrągłego Stołu, bodaj nikt nie „przepuścił” wszystkich uczestników obrad przez archiwa IPN-u lub choćby wykaz osób występujących w raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Gdy na pewnej konferencji międzynarodowej spytałem: czy istnieje opracowanie, które próbuje systematycznie zhierarchizować aktorów transformacji pod względem siły ich oddziaływania, odpowiedź była negatywna. Nie rozważa się, w jakim zakresie transformacja była spontaniczna, które z jej faz były inspirowane i kontrolowane, a jeśli tak, to przez kogo i za pomocą jakich zasobów. Badacze końca komunizmu w Europie często w ogóle nie zastanawiają się, co faktycznie analizują: obalenie, rozpad czy może demontaż tego systemu? A jeśli była to mieszanina tych trzech procesów, to jak układały się proporcje? Po przeanalizowaniu przez jednego z moich magistrantów wielu zachodnich opracowań poświęconych transformacji, okazało się, że bardzo rzadko określono w nich to, co w metodologii nazywamy eksplanandum. Tymczasem inaczej należy wyjaśniać proces celowy, jakim jest demontaż systemu, a inaczej procesy spontaniczne, np. zmiany postaw wywołane przez tzw. efekt demonstracji (wyjazdy mieszkańców krajów Europy Środkowo-Wschodniej na Zachód, pokazując różnice poziomów życia, delegitymizowały komunizm). Kiedy transformacja już się rozpoczęła, jednym z kluczowych tematów spornych była kwestia jawności życia publicznego. Konflikt wokół lustracji spowodował upadek rządu Jana Olszewskiego. A.Z.: Na marginesie, premier Olszewski uważa, że losy jego rządu zostały przesądzone, gdy uniemożliwił Lechowi
Wałęsie podpisanie w Moskwie umowy dającej Rosji prawo do zakładania spółek na terenach byłych baz Armii Czerwonej w Polsce. Ale wróćmy do lustracji. Na świecie odbywa się mnóstwo konferencji na temat transitional justice (sprawiedliwości okresu przejściowego), na których analizuje się sposoby rozliczania nieprawości dawnych systemów. Tymczasem dla polskich nauk prawnych problem transitional justice niemal nie istnieje. Dlaczego autorytety naszych nauk prawnych boją się tej tematyki? Spójrzmy na lustrację jako na rozwiązanie instytucjonalne, które ma trzy wymiary: ujawnienia/ poinformowania obywateli, konsekwencji prawnych dla byłych tajnych współpracowników oraz szerszych skutków społecznych. Dostęp do informacji – kto i w jakim trybie ma go mieć? Prawne skutki ujawnienia: badacze, patrząc z perspektywy porównawczej, wskazują, że w Polsce przyjęto strategię miękką. Zdecydowano, że gdy ktoś ubiega się o pewne urzędy publiczne, powinien powiedzieć prawdę o swoich związkach z tajnymi służbami starego systemu. Jeśli to zrobi, prawne sankcje go nie spotkają – prawnie karane jest tylko zatajenie takich związków. Za rządów Jerzego Buzka, gdy ujawniono współpracę wiceministra gospodarki, który przyznał się do niej w oświadczeniu lustracyjnym, został on przez premiera odwołany, mimo że w sensie prawnym nie było to konieczne. Tu dochodzimy do wymiaru konsekwencji społecznych. Poziom „agenturyzacji” środowisk inteligenckich w PRL był tak wysoki, że szerokie ujawnienie – przy uzasadnionej odrazie, jaką Polacy czują wobec donosicieli – oznaczałoby istotną wymianę elit, w tym akademickich. Dlatego na lustrację warto patrzeć także jako na źródło wiedzy o wewnętrznej dynamice pola interesów różnych aktorów. Tajni współpracownicy – przez nich wiele osób traciło pracę lub lądowało w więzieniu – nie mają interesu w ujawnianiu swej przeszłości. Stąd np. głosy kwestionujące to, że donoszenie jest w ogóle czymś niechlubnym, przecież były to „legalne służby legalnego państwa”. Gdy pewne elementy lustracji, w ramach konwulsji naszego systemu
55
56 prawnego, mają miejsce, próbuje się tak definiować moralny sens współpracy z tajnymi służbami, aby nie wydawała się ona niczym niestosownym. Grę interesów w kontekście lustracji można rozpatrywać na tylu poziomach, że naszą rozmowę można by poświęcić tylko tej sprawie. Społeczeństwo jako całość ma interes w tym, żeby za pomocą lustracji demaskować ludzi niegodnych pełnienia urzędów publicznych, postacie o mentalności piesków pokojowych lub wykonawców brudnych poleceń. Ale, rzecz jasna, są i osoby chcące wykorzystywać lustrację do rewanżu osobistego. Sam fakt, że ktoś miał kontakt z tajnymi służbami PRL-u, nie przesądza o jego ocenie. Trafne jest podejście: dopiero analiza konkretnego przypadku umożliwia ocenę postępowania człowieka. Natomiast sam fakt, że ktoś nie chce, by wiedza o jego związkach z policją polityczną komunizmu była ujawniona, a zarazem pragnie pełnić urząd publiczny, przemawia przeciw tej osobie. Niektóre osoby publiczne i część mediów z dużą pasją atakowały przyjęty model lustracji. Najprostszym, wręcz prostackim wytłumaczeniem takiego zachowania, było: każdy, kto sprzeciwia się odtajnieniu archiwów, robi to po to, by kryć uwikłane osoby ze swoich szeregów. A.Z.: Przez lata myślałem, że taka argumentacja jest prostacka. Dziś jednak wiemy, że część liderów protestu środowisk akademickich przeciw lustracji, to dawni tajni współpracownicy. Nie sposób odrzucić starą rzymską zasadę cui prodest i nie pytać: kto jest beneficjentem zaniechania rozliczeń? W pierwszym rzędzie ci, którzy byli donosicielami oraz ci reprezentanci starego systemu, którzy znając dawną agenturę mogą nimi manipulować. Wiedza „hakowa”, by zachowała swą wartość, musi być ekskluzywna. Inni przeciwnicy lustracji to osoby, które z wymienionymi grupami są w sieciach wymiany przysług lub też są „podczepieni” klientelistycznie. W dalszej kolejności mamy „użytecznych idiotów” oraz osoby szczerze zatroskane tym, że lustracja – jak każda społeczna procedura obejmująca dużą grupę osób – rodzi krzywdy osób niewinnych. Ale tak dzieje się przecież również w związku z błędami w pracy policji, prokuratur, sądów, pochopnymi osądami mediów – w tych przypadkach jednak szaty nie są rozdzierane. Świat tak już jest skonstruowany, że o społecznej randze problemu nie decyduje skala krzywd, ale społeczny status zainteresowanych. Wokół lustracji rzadko odbywa się spokojna dyskusja; obie strony przerysowują argumenty. W efekcie nie powstała rozsądna typologia postaw osób uwikłanych w kontakty z tajnymi służbami PRL: od naprawdę paskudnych TW, donoszących latami, aż po tych, którzy chociaż podpisali zobowiązanie do współpracy, to niebawem ją zerwali, a jedyną ich winą jest to, że w wolnej Polsce nie mieli odwagi się do tego przyznać. Jest też sporo pośrednich form współpracy i „współpracy”; gdy czytam dokumenty, w których funkcjonariusz SB pisze: „TW jest z nami nieszczery”, to
nazywam to najniższą formą oporu. Ktoś przychodzi na spotkania, może nawet przyjmuje gratyfikacje, nie ma odwagi odmówić – ale stara się nie robić świństw. Profesor mojego uniwersytetu, gdy był pytany o inne osoby, wymigiwał się niewiedzą, jednak gdy szło o to, co w jego odczuciu było neutralne (np. organizacja jakiejś konferencji) albo o jego własne osiągnięcia, wypowiadał się skwapliwie. Prawdopodobnie traktował kontakt ze służbami jako dźwignię kariery, był jednak na tyle przyzwoity, że starał się nie szkodzić innym. Tymczasem lobby antylustracyjnemu udało się te wszystkie rodzaje uwikłanych zgromadzić w jednym obozie. Przekonano m.in. wielu profesorów, że w wyniku lustracji nawet ktoś, kto nic nie podpisał, tylko np. był raz przesłuchany lub sporządził rutynowy raport z wyjazdu naukowego, zostanie społecznie napiętnowany. Naukowcom dość łatwo namieszać w głowach w kwestiach, w których nie są fachowcami – w sprawach politycznych bywają mistrzami naiwności. Wytworzenie antylustracyjnej histerii to wielki sukces propagandowy, dzięki któremu uniemożliwiono odróżnienie osób, które co najwyżej nie powinny pełnić niektórych urzędów publicznych, od tych, które wymagają surowej oceny moralnej. Gdyby nazwano rzeczy po imieniu, a osoby mające pewien posłuch w dyskursie publicznym promowały rozsądne standardy, inna byłaby jakość sporu o lustrację. Dla grających kartą antylustracyjną korzystne jest, aby ten spór nie był cywilizowany. Szum informacyjny utrudnia bowiem opisanie rzeczywistych mechanizmów starego systemu oraz mechanizmu transferu części jego elit do nowego systemu. Udział tzw. nomenklatury w strukturach władzy III RP, włączając w to biznes („prywatyzacja wiedzy” tajnych służb), jest kolejnym tematem uznawanym za „polityczny”. A.Z.: W połowie lat 90. badania zespołu, w którym z Polski uczestniczyli prof. Jacek Wasilewski i Edmund WnukLipiński – pokazały nadreprezentację elit ekonomicznych i politycznych starego systemu na stanowiskach kierowniczych w krajach postkomunistycznych. Ale te badania były robione bez dostępu do akt tajnych służb (w Polsce IPN wówczas nie istniał) – były zatem oparte na niepełnej podstawie źródłowej. W tych badaniach wymiar agenturalny w procesie zachowywania pozycji statusowych w ogóle nie był uwzględniony. Podobnie, badania te nie uwzględniały pokoleniowego wymiaru dziedziczenia pozycji. Tymczasem można przypuszczać, że gdybyśmy zbudowali listę tysiąca wpływowych osób ze świata polityki i mediów, to okazałoby się, że mamy nadreprezentację dzieci aparatczyków i funkcjonariuszy tajnych służb. Wiele wskazuje na to, że zachodzi generacyjne dziedziczenie kapitałów społecznych (powiązań, złych nawyków i szkodliwych dla Polski lojalności – kiedyś wobec Moskwy, teraz wobec Brukseli lub Waszyngtonu). Wydaje się, że zreprodukował się
57 tzw. społeczny kapitał o charakterze ekskluzywnym, który ogranicza mobilność społeczną. To powinno dawać do myślenia: oto dzieci ludzi, którzy współtworzyli system opresji, dość często uzyskują wpływ na kształt ładu instytucjonalnego w nowym systemie. Nie chodzi o wskazywanie poszczególnych postaci. Socjologa interesuje, czy nie mamy do czynienia z reprodukcją sieci powiązań i interesów, które deformują mechanizmy demokracji, państwa prawa i swobody działalności gospodarczej. Tworzy to, zazwyczaj utajone przed opinią publiczną, sytuacje konfliktu interesów – np. w przestrzeni medialnej, gdy standardy myślenia o lustracji kształtują dzieci lub wnuki byłych funkcjonariuszy tajnych służb. Zazwyczaj nie znamy ich generacyjnych powiązań, dlatego mogą jawić się nam jako niezależni komentatorzy, a przecież mają interes, abyśmy nie poznali prawdy o zbrodniczej roli ich rodziców, wujków lub dziadków. Wypowiedzi na temat niejawnych aspektów życia polityczno-gospodarczego komentuje się często w sposób ironiczny, jako wykwit mentalności „oszołomskiej”. Choć w przypadku wielu głośnych spraw poszlaki są bardzo poważne, że wspomnę tylko aferę FOZZ (tajemnicze zgony Waleriana Pańki i Michała Falzmanna) czy śmiertelny wypadek stoczniowców z Gdańska wiozących przedstawicielom rządu dowody „przekrętów” w ich przedsiębiorstwie (z miejsca wypadku owe dokumenty zniknęły bez śladu) – wyobrażam sobie, że niełatwo oszacować, jak wiele spośród tego typu „zbiegów okoliczności” było w rzeczywistości efektem zakulisowych działań. A.Z.: Badanie takich wątków, choć praco- i kosztochłonne, nie jest technicznie niemożliwe. Przykładowo (dysponując odpowiednią wolą polityczną), można by z archiwów policyjnych wydobyć przypadki niewyjaśnionych śmierci z ostatnich dwudziestu lat. Wykluczyć sytuacje kryminalne, przy pozostałych określić pozycje społeczne, odsiać osoby, które nie były zaangażowane w politykę i/lub biznes. I zobaczyć, czy statystyka nie pokaże, iż przemoc to jedna z metod gry biznesowej i politycznej w III RP. Jest Pan współredaktorem pracy poświęconej wpływowi przemocy na kształt naszej potransformacyjnej rzeczywistości. A.Z.: Analizowaliśmy m.in. zjawisko przemocy strukturalnej. Ten typ przemocy powoduje, że ludzie robią pewne rzeczy, których w „normalnych” warunkach by nie zrobili. Albo odwrotnie: nie robią rzeczy, które chcieliby i – formalnie biorąc – mają prawo robić. Wyobraźmy sobie przedsiębiorcę, któremu się wiedzie. Ma sieć sklepów, mógłby przejmować hurtownie, wejść do wyższej biznesowej ligi. Jednak gdy jego interes wykracza poza skalę miasteczka, spotyka się z sygnałami, że albo przystąpi do paki „współudziałowców”, albo będą kłopoty. Może mu spłonąć hurtownia,
ZY BER TO WICZ Dr hab. Andrzej Zybertowicz (ur. 1954) – socjolog i historyk, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, komentator życia politycznego. Naukowo zajmuje się głównie socjologią wiedzy i zakulisowymi wymiarami życia społecznego. Studiował historię na uniwersytetach w Toruniu (specjalizacja: archiwistyka) i Poznaniu. Doktorat zyskał na tej drugiej uczelni, habilitację (poprzedzoną wieloletnimi zagranicznymi wyjazdami stypendialnymi) – na Wydziale Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, na podstawie rozprawy „Przemoc i poznanie: Studium z nie-klasycznej socjologii wiedzy”. Założyciel i pierwszy kierownik Podyplomowego Studium Socjologii Bezpieczeństwa Wewnętrznego przy Instytucie Socjologii UMK. Pełnił funkcję głównego doradcy ds. bezpieczeństwa państwa premiera Jarosława Kaczyńskiego, od stycznia 2008 r. jest doradcą prezydenta RP ds. bezpieczeństwa państwa. Opublikował m.in. „W uścisku tajnych służb. Upadek komunizmu i układ postnomenklaturowy” (1993), „Prywatyzowanie państwa policyjnego: przypadek Polski” (Privatizing the Police State: The Case of Poland, z Marią Łoś; 2000), „Transformacja podszyta przemocą: o nieformalnych mechanizmach przemian instytucjonalnych” (z Radosławem Sojakiem; 2008).
będą nasyłane kontrole skarbówki, sanepidu lub prokuratury, próby zastraszania jego rodziny. Z naszych badań na reprezentatywnej grupie przedstawicieli małego i średniego biznesu wynika, że grożenie przemocą nie jest rzeczą nadzwyczajną. W pewnym okresie transformacji pod wpływem gróźb rezygnowali oni z rozwoju aktywności biznesowej lub ją ograniczali – tego rodzaju deklaracje złożyła aż jedna trzecia badanych! To pokazuje, że gracze, którzy potrafili zmobilizować – np. przez firmy ochroniarskie, ale i przez kontakt z „czystym” środowiskiem bandyckim – instrumenty zastraszania, powodowali, że ludzie spoza sieci powiązań rezygnowali z wchodzenia w niektóre obszary aktywności biznesowej. Na podobnej zasadzie pracownik zastraszony przez pracodawcę nie idzie do sądu pracy, chociaż nie jest to bardzo trudne ani specjalnie kosztowne, a na dodatek procedury trwają dość szybko.
58
Pisze Pan także o „przemocy układu”. A.Z.: To model teoretyczny. Mówi on, że sieć powiązań zagospodarowuje jakiś obszar działalności biznesowej w taki sposób, że inni gracze bez poniesienia bardzo wysokich kosztów – nie wynikających z rachunku ekonomicznego – nie są w stanie wejść na rynek. W teoriach rozwoju biznesu mówi się w tym kontekście o entrance fee, czyli bilecie wstępu. Jeśli ktoś odziedziczy kilkaset milionów złotych i postanowi wejść w sektor obrotu np. paliwami płynnymi, to zobaczy, że nie wystarczy mieć fundusze: trzeba jeszcze zostać zaakceptowanym przez dotychczasowych głównych graczy. Przemoc sieci powiązań powoduje, że nie wystarczy być sprawnym w sensie czysto biznesowym, by się rozwijać. Trzeba grać instrumentami politycznymi, w tym związanymi ze swoistą prywatyzacją przemocy państwowej (dr Radosław Sojak nazywa to szarą strefą przemocy) – czyli wykorzystywaniem instytucji publicznych do prywatnych celów. Interesujące byłoby kompleksowe zbadanie graczy różnych sektorów biznesu, mających znaczący udział w rynku, pod jednym kątem: ilu z nich prowadziło działalność gospodarczą już w PRL, ilu miało jakieś powiązania z nomenklaturą lub służbami, a ilu zrobiło fortuny „od zera” w nowej rzeczywistości. Warto zweryfikować hipotezę, że obszary, w których sukces odnieśli ludzie niezwiązani ze starym systemem, nie były poddane nadzorowi oligarchów. Gdyby przeprowadzić taką analizę, dużo byśmy zrozumieli z dynamiki – a w pewnych obszarach jej braku – polskiej gospodarki. Nie słyszałem, by jakikolwiek badacz sporządził tego typu mapę polskiego biznesu w ostatnich dwudziestu latach. To nie byłoby strasznie pracochłonne, ale łatwiej zmajstrować konwencjonalny doktorat, w którym streści się książki innych autorów, niż zrealizować nietypowy projekt badawczy. Czy znaczenie mogła tu mieć waga tematu i jego „niewygodność”? A.Z.: Badacze nauk społecznych, nie tylko w Polsce, unikają podejmowania tematów uwikłanych w konflikt polityczny. Nie każdy ma naturę fightera, aby oprócz naturalnej, rzeczowej krytyki ze strony kolegów-naukowców, znosić atak ze strony poprawności politycznej lub sił biznesowych czy politycznych, którym nastąpiło się na odcisk. Atak na książkę o związkach Lecha Wałęsy z SB osiągnął swój cel: umysły badawcze precz od tematów zastrzeżonych! Czerwone światło cały czas się świeci. A przecież to, co najważniejsze, dotyczy właśnie interesów, które są paliwem życia społecznego. Kto robi je pod stołem, nie chce, by jego metody były odsłaniane. W Polsce
prowadzi się sporo badań wyrafinowanych warsztatowo, ale dotyczących spraw drugorzędnych. Bywa i tak, że z dużą maestrią realizuje się badania, których wyniki są następnie powierzchownie analizowane, bo większość wysiłku idzie na uzyskanie informacji, a następnie brakuje pomysłów, by tabelki nietrywialnie zinterpretować (pisał o tym swego czasu nieodżałowany Edmund Mokrzycki). Na zjazdach socjologicznych jest sporo referatów metodologicznie poprawnych, ale kompletnie pozbawionych konsekwencji dla praktyki. Ostatnio zaintrygowała mnie wypowiedź prof. Wiesławy Kozek („Obywatel” nr 2/2009). Poproszona o rekomendacje praktyczne, odparła: „Jako socjolog, który raczej opisuje świat niż go zmienia, powinnam odmówić odpowiedzi”. Szokuje mnie, że badacz społeczny w ogóle mo-
b a SZYMON SURMACZ
Nie zrobi tego, bo w małym miasteczku boi się opinii pracownika sprawiającego kłopoty.
że coś takiego pomyśleć. Mentalność, która się tu odsłania, woła o pomstę do epistemologicznego i etosowego nieba. Oto społecznie skonstruowana została cnota rzekomej neutralności badawczej, która powoduje, że pewnie z 90 procent badań społecznych nie ma wartości dla podatnika: ani technokratycznej, ani kulturotwórczej. Pomówmy o demokratyzacji kraju po 1989 r. Formalnie, podział władzy wyznacza porządek konstytucyjny, jednak – co zresztą nieuniknione – realny układ sił nie zawsze się z nim pokrywa. Autentyczne możliwości kształtowania rzeczywistości społeczno-gospodarczej ujawniły się np. przy okazji prywatyzacji. A.Z.: Jedna z definicji za szaleńca uznaje tego, kto mimo braku efektów uporczywie powtarza te same działania. A w diagnozach psychologicznych osób podejrzanych
59 o przestępstwa powtarza się motyw: „nie posiada umiejętności wyciągania wniosków z własnych doświadczeń”. Wygląda na to, że nasze państwo dotknięte jest tego rodzaju szaleństwem. W 1997 r. Leszek Balcerowicz powołał zespół ds. odbiurokratyzowania gospodarki. Po trzech latach, chociaż zespół ten niczego nie załatwił, powołał kolejny – tym razem antykorupcyjny. W maju 2000 r. „Gazeta Wyborcza” spytała Waldemara Kuczyńskiego, ówcześnie doradcę premiera Buzka, b. ministra przekształceń własnościowych: „Czy nie obawia się Pan, że ta inicjatywa skończy się tak samo jak powołanie zespołu ds. odbiurokratyzowania gospodarki, to znaczy nie przyniesie wielkich efektów?”. Odpowiedział: „Decyzja Leszka Balcerowicza, aby podjąć wysiłek w tym kierunku, była absolutnie słuszna. Inna sprawa, w którą stronę zespół ten ewoluował. Obrósł w podzespoły i podkomisje, które zgłaszały kolejne propozycje. Niektóre z nich były trudne do realizacji, bo napotykały mur zastygłych grup interesu. Myślę, że w przypadku zespołu w sprawie korupcji tak nie będzie” (podkreślenie moje). Dzisiaj wiemy, że on także nic nie uzyskał. Potem był zespół powołany za rządów PiS-u (może by i coś zrobił, ale nie zdążył), następnie komisja „Przyjazne Państwo” Janusza Palikota. Już opisano, jak hasali w niej lobbyści i w przyśpieszonym tempie przeprowadzali ustawy korzystne dla wąskich grup. Z kolei powołane z zadęciem przez premiera Tuska, zreformowane Rządowe Centrum Legislacyjne, które miało być jedynym miejscem generowania nowych ustaw, przez pierwszych 7 miesięcy istnienia nie stworzyło ani jednej. Tak więc mamy diagnozę – przeregulowanie gospodarki absurdalnymi przepisami – oraz metodę: powołujemy komisję i będziemy naprawiać prawo. Zmieniają się rządy, a efektu nie ma. Wygląda to na jakieś (systemowe?) szaleństwo. W ekonomii istnieje pojęcie politycznych kosztów transakcyjnych. Jedno z ujęć mówi, że są to koszty związane z wykreowaniem, monitorowaniem i z wymuszeniem posłuszeństwa podmiotów, które mają funkcjonować w ramach zmienionych instytucji. Dlaczego żadnemu rządowi nie udało się odbiurokratyzować gospodarki? Przecież nie można powiedzieć, że Balcerowicz, Kuczyński czy Tusk nie chcieli tego zrobić (motywacje Palikota to temat na inną dyskusję). Moja hipoteza brzmi: polityczne koszty transakcyjne były zbyt wysokie, jak na zasoby i determinację wszystkich ekip rządzących. Władza, która boi się narażać grupom interesów potrafiącym doprowadzić do spadku jej notowań, np. poprzez oddziaływanie na media, nie jest w stanie modernizować Polski. Mówił Pan o lobbingu w komisjach legislacyjnych, co – podkreślmy – jest działalnością zgodną z prawem. Jakie są inne metody artykulacji interesów grupowych? A.Z.: Dodajmy jednak, że jest to zgodne z prawem, gdy lobbyści jawnie działają jako lobbyści. Sposobów zabiegania
o interesy grupowe jest całe mnóstwo – tylko niektóre są przejrzyste. Znamienne jest mianowanie przez premiera Tuska Krzysztofa Bondaryka szefem ABW, czyli tajnej służby, która odpowiada m.in. za ochronę kontrwywiadowczą Polski [odchodząc ze stanowiska w operatorze telefonii komórkowej Era podpisał on zobowiązanie, że nie ujawni nigdy informacji, które pozyskał podczas pracy w tej firmie – przyp. red.]. Bondaryk działa bowiem w warunkach tak złożonego konfliktu interesów, że wywiera to negatywny wpływ na funkcjonowanie kierowanej przez niego instytucji. W badaniach nad korupcją zazwyczaj nie bierze się pod uwagę, że nowocześnie rozumiany kontrwywiad może być tu przydatny. W instytucjach o strategicznym znaczeniu dla kraju, np. firmach sektora energetycznego, które z tego powodu mogą być obiektem zainteresowania służb obcych państw, posiada on źródła informacji. Jeśli źródła są dobrze umiejscowione, na czas dowiaduje się np. o zagrożeniu „skręcenia” czegoś przy okazji prywatyzacji z udziałem podmiotów zagranicznych. Państwo ma wtedy możliwości nieformalnego dania „po łapkach” – przedstawiciel korporacji międzynarodowej słyszy: „Na naszym boisku tak się nie robi, tak to sobie możecie poczynać gdzie indziej”. W ten sposób osłona kontrwywiadowcza jest częściowo także tarczą antykorupcyjną. Spora część sytuacji korupcyjnych związanych z prywatyzacją łączyła się z obecnością kapitału zagranicznego – nasi lokalni „załatwiacze” byli pośrednikami. Ongiś, kiedy kolonista jechał na łowy w obcym kraju, wynajmował miejscowego przewodnika; dziś wynajmuje się firmę konsultingową, podpowiadającą komu, ile i w jakim trybie można zaoferować, odcinając się od odpowiedzialności. Jeśli szef największej tajnej służby związany był przez lata z biznesem, także energetycznym, to jak wygląda jej gotowość do ofensywnych działań antykorupcyjnych w stosunku do firm, z którymi był kiedyś związany? Jeśli Polska nie stanie się państwem bananowym, historycy nie pogłaszczą Tuska za Bondaryka. Kiedy wyszła sprawa z konfliktem interesów premiera Pawlaka w kontekście jego związków z ochotniczymi strażami pożarnymi, Tusk powiedział coś takiego: w Platformie standardy są wyższe niż w PSL-u, ale jest kryzys, a zrywanie koalicji w warunkach kryzysu byłoby nieodpowiedzialne. Innymi słowy: gdybyśmy mieli pole manewru koalicyjnego, to bym odwołał Pawlaka uwikłanego w konflikt interesów. Tymczasem jeszcze bardziej rażący konflikt interesów występuje w przypadku Bondaryka. Rzecz dotyczy podstaw bezpieczeństwa państwa, a nie ochotniczej straży pożarnej. A szef ABW nie jest mianowany w wyniku uzgodnień koalicyjnych, lecz decyzją premiera – wydawałoby się, że suwerenną. Teoretycznie wystarczyłoby jedno pociągnięcie pióra premiera; jeśli Donald Tusk tego nie robi, pojawia się pytanie, kto jest jego cichym koalicjantem, swoistym milczącym „Pawlakiem”? Kiedyś odpowiedź będzie powszechnie znana i zrozumiemy, jak szkodliwe dla interesów państwa jest postępowanie obecnego premiera.
60 Wiele ogólnych kierunków polityki państwa należy ocenić jako obiektywnie niekorzystne dla racji stanu, jak choćby zniszczenie bazy badawczo-rozwojowej przemysłu, wbrew tendencjom światowym. Prowadzi to niektórych komentatorów i badaczy – w tym Pana – do przypuszczenia, że potencjał gospodarczy naszego kraju, będącego lub mogącego być ważnym światowym graczem w wielu branżach, był celowo „rozbrajany”. A.Z.: Systematycznie tej kwestii nie badałem, ale spójrzmy na nią z perspektywy gier cywilizacyjnych. Część wielkich korporacji Zachodu ma przeszłość kolonialną i neokolonialną – przez lata wypracowały sposoby neutralizacji konkurencji na rynkach, na które wchodzą: ich naturalnym interesem jest takie podejście do warunków lokalnych, by przejąć rynek jak najmniejszym kosztem. Kolega prowadzący badania nad globalizacją rozmawiał z Polakami pracującymi w wielkich bankach zachodnich. Jeden z nich był zbulwersowany, gdy znalazł dokument z centrali, w którym zalecano: nie kredytować w Polsce firm z sektorów mogących stanowić konkurencję dla biznesu kraju macierzystego banku. Jak w sferze praktycznej wyglądało owo „rozbrajanie” naszego potencjału gospodarczego? A.Z.: Gdy przychodziły do Polski zachodnie, duże podmioty, doświadczone w takich działaniach, część dawnych elit – nomenklaturowych, agenturalnych – oddała się im na służbę. A polskie państwo nie miało instrumentów obrony, bo „nieszczęsny dar wolności” otrzymaliśmy – paradoksalnie – w niesprzyjającej konfiguracji historycznej. Szansa wejścia do NATO i do Unii Europejskiej, z czym wiązała się konieczność rezygnacji z części suwerenności, pojawiła się zanim zdołaliśmy odrodzić naród i sprawne państwo (przy czym nie mówię, że należało opóźniać te akcesje; nie przesądzam tego, bo to jest temat do osobnej analizy). Powoduje to, że w grze unijnej, np. w warstwie lojalności naszych dyplomatów, jesteśmy słabi. Inne państwa nie muszą na co dzień posługiwać się retoryką narodową, bo lojalność wobec ojczyzny jest tam wdrukowana w umysły przedstawicieli administracji państwowej. Liczne kompleksy rodaków powodują, że państwo jest słabe. A silny gracz gospodarczy zawsze będzie chciał grać brutalnie, bo to jest zgodne z jego naturą. Rafał Ziemkiewicz użył kiedyś metafory, że obcy biznes jest jak tygrys – sam wybiera sobie teren łowiecki, ale obowiązkiem państwa jest sprawić, aby mógł chodzić jedynie określonymi szlakami. Teoretycznie państwo ma instrumenty, by drapieżnikom narzucić reguły, według których wolno im polować. Zgodnie z tym sposobem myślenia, nie powinniśmy pozwolić, aby poprzez działania korupcyjne czy szantażowanie likwidacją miejsc pracy w jakimś rejonie, biznes uzyskiwał nadzwyczajne renty od polityków. To zresztą kolejny niedostatecznie zbadany obszar zjawisk transformacyjnych.
W naszej rozmowie kilkakrotnie przewinął się motyw przebudowy państwa. Jest Pan utożsamiany z jednym z projektów jego odnowy, zwanym IV RP. Do jakiego stopnia, Pańskim zdaniem, udało się go zrealizować? A.Z.: Gdybym chciał być złośliwy, to bym powiedział, że trwałą wartością tego projektu jest to, iż Donald Tusk pamięta, żeby się Putinowi zbyt nisko nie kłaniać. Dwa lata troski o godność narodu, pokazywanie, że będąc członkiem organizmu unijnego, mamy prawomocne interesy, które nie zawsze są uczciwie respektowane przez inne kraje, dało pewne efekty. I to jest ten owoc, który trafił do głowy Tuska. Bo gdyby sądził, że wyborcy na to gwiżdżą, posługiwałby się innym tonem, gdy mówi o naszym kraju. Oczywiście są także owoce w innych wymiarach, jak rozwiązanie WSI czy powołanie CBA. Te osiągnięcia projektu IV RP pozwoliły na zmniejszenie obszarów pogoni za rentą polityczną. Rozwiązując WSI, zlikwidowano instytucję, która była rozsadnikiem nieformalnych obejść w instytucjach oraz wziernikiem Rosji w stan polskiego państwa i gospodarki. Z kolei powołanie CBA podwyższyło koszty transakcyjne działań korupcyjnych, a większe ryzyko związane z korupcją sprawiło prawdopodobnie, że ileś osób waha się, zanim zaoferuje łapówkę. A histeryczny atak na CBA bierze się stąd, że instytucja ta – ustawowo tak zdefiniowana, iż nie może zatrudniać byłych funkcjonariuszy i pracowników służb PRL-u – jest znacznie trudniej przenikalna dla nieformalnych grup interesu niż inne tajne służby, stanowi zatem większe zagrożenie dla korupcyjnych powiązań. Kiedy CBA przestanie być atakowane przez media w rodzaju „Gazety Wyborczej”, będzie to znak, że udało się je oswoić, że straciło pazury. A natura przestępstw korupcyjnych jest taka, że bez ofensywnych form działania, jak podsłuch czy prowokacja, trudno zdobyć dowody. Zwolennicy tego, co można określić jako projekt IV RP, wyjątkowo często posługiwali się pojęciem Układu, przez co rozumieli sieć nieformalnych powiązań politycznobiznesowych, często z korzeniami sięgającymi poprzedniego systemu. Przez dwa lata temat zakulisowych wymiarów życia publicznego był intensywnie przywoływany w debacie publicznej – czy zauważa Pan jakieś wymierne tego skutki? A.Z.: Na temat patologii związanych ze służbami są wypowiedzi samego Tuska, np. z lutego 2008 dla „Polityki” (o klanach i prywatnych armiach szefów służb), ale i sprzed wyborów 2005 r. O rzeczywistym formacie tego polityka świadczy to, że dostrzega on poważne patologie, ale nie reaguje, np. nie mianuje koordynatora, który skutecznie kontrolowałby służby. Z punktu widzenia środowiska badawczego, losy pojęcia Układu są takie, że po dwóch latach od przegranych przez PiS wyborów, nawet ci młodzi naukowcy, którzy nie
61 chcieli ulegać poprawności politycznej, czując, jak fascynujące może być badanie zakulisowych wymiarów życia społecznego, boją się te tematy podejmować. Medialne drwiny z wspomnianego słowa wykorzystywano do ośmieszania całego projektu IV RP. A.Z.: PiS-owi nie udało się wejść w dostatecznie szeroki kontakt z wyobraźnią zbiorową, by obronić semantykę ważnych pojęć. W przestrzeni komunikacyjnej przekaz tej formacji poniósł wiele porażek. Dość popularnym wśród liderów tej partii wytłumaczeniem jest to, że ich propozycja była zwalczana jako niewygodna dla wielu środowisk. Ale powstaje także pytanie, czy została ona społeczeństwu zaprezentowana w atrakcyjny i spójny sposób? A.Z.: Nie. Jaki więc przekaz poszedł do ludzi i jak mieli oni prawo go odczytać?
b a JUREK DURCZAK [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/JUREK_DURCZAK/]
A.Z.: W otwartej przestrzeni komunikacyjnej, gdy wysuwa się idee ważne dla zbiorowości, to są one spontanicznie rozwijane. Także drogą krytyki – jedni wskazują, że coś jest ważne, inni komentują, powstaje wartość dodana. Tak jak z Linuxem. W polityce kodem źródłowym jest, dajmy na to, formuła: „Polska jest krajem, gdzie nie przestępcy nadają ton, lecz ludzie kreatywni”. Przy takim kodzie, gdy przestrzeń kulturowa, m.in. akademicka, jest twórcza, sprzyjająca, młodzi ludzie piszą doktoraty o lustracji i powiązaniach post-agenturalnych jako podglebiu gier korupcyjnych.
Ale kiedy sporo profesorów jest byłymi kapusiami… Jak powiedział mi pewien doktorant prawa: jak mógłbym proponować takie tematy mojemu profesorowi? Po pierwsze, nie wiem, czy on nie był donosicielem. Chyba sam nie był – to porządny gość – ale co z jego kolegami, którzy będą moimi recenzentami? W sytuacji, gdy nie wiadomo, co kto ma za skórą, w środowisku akademickim nie toczy się swobodna gra idei (by użyć języka liberalnego), w ramach której pewne z nich są rozwijane dzięki swej wewnętrznej płodności i atrakcyjności. Przedstawiciele nauki, którymi winien kierować etos poszukiwania prawdy, często zachowują się koniunkturalnie. To razi, ale jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę konflikt interesów, w jakim znajduje się część profesury. Konflikt między potrzebą zasłaniania swoich biografii a celem nauk społecznych: odkrywaniem mechanizmów rządzących życiem społecznym. Zgodzę się, że przestrzeń była mało sprzyjająca, ale i sam przekaz był sformułowany w sposób chaotyczny i niezbyt atrakcyjny. A.Z.: Oczywiście, można mieć pretensje na przykład do mnie, Zdzisława Krasnodębskiego lub Barbary FedyszakRadziejowskiej, iż nie napisaliśmy książek, które systematyzowałyby projekt IV RP. Ale w otwartej przestrzeni kulturowej pewne idee rosną przez pączkowanie. Gdy ktoś pisze tak gruntowną rozprawę, jak książka o związkach Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa, to może ona być krytykowana – ale rzeczowo. W Polsce urządzono nagonkę. Czy Pan wie, że Cenckiewicz i Gontarczyk nie otrzymali zaproszenia na ani jedno seminarium uniwersyteckie, by przedyskutować tezy książki? Niechaj zaproszą ich np. źródłoznawcy
62 i wytkną im błędy, punkt po punkcie! Nic z tego. To pokazuje karłowatość przestrzeni akademickiej, w której ma tworzyć się kultura narodu. Do jakiego stopnia (czy może – w jakiej perspektywie czasowej) możliwa jest w ogóle zmiana systemu, skoro wpływy grup interesów są tak mocno zinstytucjonalizowane? A.Z.: Gdy „chodzę” po Internecie czy w salonikach prasowych oglądam dziesiątki rozmaitych czasopism, czasami na dobrym poziomie, jak „Obywatel”, czasem na słabym, to widzę, że mamy w Polsce (ale i wśród Polonii) rozproszony archipelag polskości. Poczynając od środowisk rozmaitych (niekiedy sympatycznych) czubasów i powolnie myślących tradycjonalistów, po sporą liczbę patriotów na wysokim poziomie. Są też Polacy pracujący w wielkich korporacjach, którzy mają dość postkolonialnej mentalności szefów. Niechby rodacy ze wszystkich tych blogów, kół dyskusyjnych, stowarzyszeń, fundacji, grup rekonstrukcji historycznych policzyli się, zebrali wokół projektu Kongresu Polskości – np. na kanwie Waszej wizji społecznej gospodarki rynkowej. Skupić miłośników ojczyzny z różnych środowisk – może udałoby się stworzyć jakąś masę krytyczną? Powiem językiem ekonomicznym: dając sobie wzajemne wsparcie POLECAMY
w projektach społecznych, obniżylibyśmy koszty transakcyjne bycia praktycznymi patriotami. Zgoda – mamy rażąco niski poziom kapitału społecznego. Ale czy mamy czekać – jak radzi profesor Czapiński, który w swojej diagnozie jest rozsądny, ale w pomysłach, które z niej wyprowadza raczej dziecinny – aż w szkole będą prowadzone lekcje, na których dzieci będą się uczyły pracy zespołowej, zamiast indywidualnej, by kiedyś się z tego pomnożył kapitał społeczny? Zadziałajmy oddolnie. Napiszmy projekt wiązki inicjatyw patriotyczno-obywatelskich. W pół roku później zorganizujmy Kongres Polskości. Przyjmijmy zestaw ogólnych zasad do przyjęcia dla osób z szerokiego pasma ideowego. Zacznijmy się wspólnie zastanawiać. Niech owocem pracy organicznej będzie szerszy organizm. Czy mamy dalej pozwalać, aby procesy globalne pomiatały Polską jak kupą starych liści? Czy mamy bezradnie patrzeć na degenerację sądownictwa? Na budowanie przez PO układu w urzędach skarbowych? Twórzmy struktury, które zakotwiczą tych, którzy poza byciem członkami rodzin i pracownikami, chcą w praktyce, nie tylko od święta, być obywatelamiPolakami. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 23 września 2009 r.
63
Nie widząc, Nie słysząc, Nie mówiąc Polskiej socjologii problemy z tajnością b n STEVEN MILEHAM [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/SMILEHAM/]
dr Daniel Wicenty
Tajność zaczyna się tam, gdzie zaczyna się społeczeństwo. Wystarczy grupa trzech osób, aby zaistniał kluczowy mechanizm życia społecznego – kontrola. „Trzeci” to nie tylko przyjaciel, ale także intruz, intrygant czy kłopotliwy świadek. Istotny w kontekście tajności dystans emocjonalny i informacyjny między trzema osobami stwarza możliwość powstawania niejawnych sojuszy dwóch przeciw trzeciemu. „Trzeci” nie musi być przy tym traktowany dosłownie. Zwróćmy tu uwagę na definicję „spisku” w amerykańskiej tradycji prawnej. Mowa tam o porozumieniu zawartym między co najmniej dwoma osobami w celu popełnienia przestępstwa lub osiągnięcia nielegalnymi środkami celu dopuszczonego prawem. Tu „trzeci”, przeciw któremu się „spiskuje”, to instytucje wymiaru sprawiedliwości, opinia publiczna lub ogół społeczeństwa. Warto też powiedzieć, że tajność o charakterze społecznym ma status paradoksalny. Jak pisze bowiem Georg Simmel, minimalna liczba osób, przy której tajność zyskuje charakter społeczny, jest zarazem maksymalną gwarantującą jej zachowanie. W tajność zatem immanentnie wpisany jest potencjały zdrady oraz konieczność rozwijania różnych mniej lub bardziej wyrafinowanych form kontroli
społecznej. Zjawiska tajne w tym ujęciu mają nie tylko bardzo szeroki i uniwersalny charakter (żeby nie powiedzieć – codzienny), ale także względny. Stwarza to oczywistą trudność przy ich naukowej analizie – tajność jest zawsze „czyjaś”, a przez to jedno i to samo zdarzenie może mieć różne znaczenie, zależne od konkretnego aktora (tzw. obiad wiedeński inaczej wyglądał z perspektywy Jana Kulczyka, inaczej z perspektywy Władimira Ałganowa).
Funkcje tajności Owa uniwersalność zjawisk tajnych wiąże się także z dużą różnorodnością pełnionych przez nie funkcji. W pierwszym rzędzie zwróćmy uwagę na te, które ukazują możliwość wykorzystywania relacji o charakterze tajnym jako swego rodzaju zasobu. Tajność redukuje koszty działań, pod warunkiem, że ryzyko wykrycia działań niejawnych o charakterze nielegalnym lub/i nieetycznym jest nieduże. Kradzież technologii może być bardziej opłacalna niż rozwijanie własnych, żmudnych i kosztochłonnych badań, budowanie prototypów, ich testowanie etc. Działania tajne mogą być także narzędziem zdobywania władzy. W sferze ekonomicznej wiąże się to przykładowo z alternatywnymi środkami walki konkurencyjnej (na konkurentów nasyłam po cichu kontrolę skarbową, policję lub inne służby) lub rozmaitymi formami oligopolizacji rynku (zmowa kartelowa pomiędzy kilkoma producentami tego samego produktu lub usługi). Na polu politycznym tajność może stanowić cechę ustrojową (reżimy niedemokratyczne,
64 posługujące się tajną policją do infiltracji społeczeństwa i zwalczania opozycji). Funkcją najbardziej skomplikowaną jest w kontekście instrumentalnego wykorzystywania tajności multiplikacja tożsamości, rozumiana jako odgrywanie różnych ról przez tego samego aktora. W świecie działań wywiadowczych standardowo wykorzystuje się instytucje przykrywkowe: agencje informacyjne, firmy typu import-eksport, biura handlowe. Zawodowy świat przestępczy częściowo legalizuje swoją działalność w sferze jawnej, prowadząc sieci restauracji, dyskotek, salonów gier. Chodzi tu nie tylko o kamuflaż, ale również o dodatkowe możliwości działania i osiągania korzyści (częściowa jawność świata przestępczego to m.in. sposobność prania brudnych pieniędzy). Podobną rolę w przestępstwach podatkowych odgrywają „ludzie-słupy”, „firmy-krzaki” bądź „spółki-wydmuszki”, które nie tylko utrudniają wykrycie podmiotów faktycznie odpowiedzialnych za oszustwa, ale także zajmują się produkcją fałszywych faktur (przypadek mafii paliwowej). W nieco innym wymiarze multiplikacja taka dotyczy również czasem skomplikowanych działań o charakterze „tajemniczego klienta” (mystery shopping) [chodzi o technikę pomiaru standardów obsługi, np. w placówkach handlowych, opartą o odczucia „podstawionych”, niezależnych od firmy klientów – przyp. red.]. Świat niejawny wytwarza również swoje własne typy zaufania, lojalności i socjalizacji. Opozycja wobec świata jawnego, w tym do jego reguł prawnych i obyczajowych, niesie niebezpieczeństwo postaw cynicznych. Świat tajny może „zniewalać”; w tym kontekście konkretny problem funkcjonariuszy policji, wprowadzonych z fałszywą tożsamością w świat przestępczy to kwestia ich lojalności. Zauważmy też, że we współczesnym społeczeństwie istnieje całkiem pokaźna grupa zawodów, dla których „wychowanie do tajności” jest jednym z podstawowych elementów profesjonalnego treningu. Chodzi nie tylko o funkcjonariuszy różnego rodzaju służb (policjantów, oficerów wywiadu itp.), ale również księży (tajemnica spowiedzi), adwokatów (tajemnica adwokacka) i wszystkie te zawody, dla których zachowywanie różnego rodzaju tajemnic służbowych i zawodowych jest codziennością. Tajność jest także mechanizmem kreowania prestiżu. Wszystko, co nieznane, wydaje się wspaniałe, jak ongiś stwierdził Tacyt. Dlaczego tak często lgną do siebie półświatek/świat przestępczy i artyści, sportowcy, celebryci?
Tajność polskiej polityki Interesujący problem to również funkcjonowanie bardziej złożonych, systemowych, nieincydentalnych i trwałych relacji o charakterze tajnym. Innymi słowy, dylemat wyrażony w angielskim sformułowaniu bad apples or bad barrels – co było złe: jabłka czy skrzynki do ich przechowywania – rozwiązujemy na rzecz „wadliwych skrzynek”. Spróbujmy się zastanowić nad systemotwórczym charakterem tajności w kontekście jakości polskiej demokracji
i polityki (rozumianej jako artykułowanie i realizowanie polskiej racji stanu) po 1989 r. Pomocne będą tu zwłaszcza dwie koncepcje teoretyczno-analityczne: koncepcja władzy strukturalnej, wykorzystywana często w pracach Jadwigi Staniszkis, oraz „zasada podczepienia”, sformułowana przez Andrzeja Zybertowicza. Władza strukturalna, mówiąc w pewnym uproszczeniu, to sytuacja, w której wybrani gracze decydują o regułach gry zgodnie z własnym interesem, wpływając jednocześnie na warunki funkcjonowania wszystkich innych graczy. Ich udział w procesie decyzyjnym ma charakter nieformalny, a sam fakt podejmowania czy wpływania na pewne decyzje pozostaje w dyskretnym cieniu. W „aferze Rywina” proces poufnych negocjacji między domniemanym nieformalnym ośrodkiem decyzyjnym („grupa trzymająca władzę”) a Agorą, dotyczący kształtu ustawy medialnej, miał mieć właśnie znamiona władzy strukturalnej – korzystne dla obu stron rozwiązania miały obowiązywać także wszystkich innych graczy na rynku medialnym. Podobne cechy władzy strukturalnej mają również zmowy kartelowe. Z kolei „zasada podczepienia” wskazuje na jeszcze inny ważny aspekt systemowej tajności. Zasada ta, opisując funkcjonowanie tzw. antyrozwojowych grup interesu (grup nieformalnych i niejawnych, których skutki działań mogą hamować rozwój cywilizacyjny Polski), modelowo ukazuje trzy warstwy działań. Pierwsza to jawne przedsięwzięcia konstytucyjnych podmiotów państwa; druga to tajne (choć legalne) działania ochronne służb specjalnych; trzecia zaś to nielegalny transfer publicznych środków w prywatne ręce, przy niskim stopniu ryzyka i zapewnionej ochronie warstwy pierwszej i drugiej. „Zasada podczepienia” mówi o patologiach w rdzeniu państwa; bodaj najlepsza ilustracja tej zasady to „afera FOZZ”. Ustawowo powołany w lutym 1989 r. Fundusz, posiadający osobowość prawną, oficjalnie miał gromadzić środki na spłatę polskiego zadłużenia i nimi gospodarować oraz prowadzić księgi zobowiązań i należności państwa z tytułu zagranicznych kredytów i gwarancji państwowych – to warstwa pierwsza. W warstwie drugiej chodziło o wykupienie polskiego zadłużenia na rynkach wtórnych (operacja korzystna, gdyż 1 dolar polskiego długu kosztował tam w okresie działania FOZZ od 12 do 45 centów); wedle ówczesnego prawa międzynarodowego były to działania nielegalne. Tu swojej infrastruktury użyczyły wojskowe służby specjalne PRL (rola Oddziału „Y” Zarządu II Sztabu Generalnego oraz Grzegorza Żemka, dyrektora generalnego FOZZ, a zarazem współpracownika Zarządu II). Warstwę trzecią, niezgodną z interesem Polski, stanowił niejawny i nielegalny transfer środków poprzez sieć różnego rodzaju brokerów, współpracowników i agentów na rzecz bliżej niezidentyfikowanych podmiotów (np. spółek zarejestrowanych na Antylach Holenderskich lub Guernsey). Instytucja państwowa, powołana pierwotnie do pewnych ważnych zadań, wymknęła się spod kontroli i zaczęła pełnić zupełnie inne funkcje.
65 Czy potrafimy wskazać uwarunkowania takiej trwałej, patologicznej tajności? Zacznijmy od pewnej hipotezy, zainspirowanej pracami Roberta Putnama, teoretyka i badacza demokracji oraz kapitału społecznego. Putnam zaproponował rozróżnienie między „zamkniętym” (bonding) a „otwartym” (bridging) kapitałem społecznym. Pierwszy dotyczy relacji pośród grup homogenicznych (np. zorganizowane grupy przestępcze), drugi heterogenicznych (np. amatorskie chóry). Każdy z nich tworzy odmienne typy lojalności, rozpięte na skali między strachem a zaufaniem. Jakość demokracji (m.in. transparentność) zależy nie tylko od poziomu zaufania społecznego (ten w Polsce jest dramatycznie niski, najniższy w krajach Unii Europejskiej), ale również od dominującego typu kapitału społecznego. W czasie transformacji dominował kapitał społeczny o charakterze zamkniętym, krążący w nielicznych, ale dobrze zorganizowanych środowiskach. Na marginesie zwróćmy tu uwagę na problem, w jak małym stopniu społeczeństwo polskie podczas przełomu 1989 r. było partnerem dla elit politycznych w kwestii inicjowania zmian ustrojowych. Hipotezę o negatywnym wpływie „złego” kapitału społecznego na demokrację i politykę da się częściowo nasycić empirią. Janine Wedel, amerykańska badaczka, która w książce „Collision and Collusion” (Zderzenie i zmowa) analizowała polską transformację, wskazywała zarówno najbardziej prężne grupy byłych aparatczyków partyjnych, jak i niektóre grupy działaczy opozycyjnych. Skutki ich działań w kooperacji z przedstawicielami zachodniego świata biznesu (m.in. instytucje pomocowe, międzynarodowe firmy konsultingowe, doradcy) były w dużej mierze odwrotne od zamierzonych, a zachodnie know-how i strumienie kapitału zasiliły kliki. Analizy dotyczące uwłaszczenia nomenklatury, kapitalizmu politycznego bądź prywatyzacji państwa policyjnego wskazują na ciągłość i skuteczność pewnych struktur społecznych, powstałych jeszcze w latach 80. Struktury te w PRL żerowały na polu dystrybucji rzadkich dóbr. Funkcjonowały w warunkach trwałego niedoboru, wiążącego się z gospodarką centralnie sterowaną, opierały się m.in. na mechanizmach nomenklaturowych, po części na sieciach zarządzanych przez Służbę Bezpieczeństwa i służby wojskowe. Szczególny przypadek takich wspólnot dotyczył tych środowisk, które żyły w dwóch światach: socjalistycznym i kapitalistycznym, korzystając z zasobów i możliwości obu. Chodzi m.in. o dyplomację, handel zagraniczny i zachodnie programy stypendialne. „Brudne wspólnoty” nie zniknęły po r., chociaż świat starych instytucji rozpadł się. Powstały bowiem nowe pola dla patologicznej tajności (jaka była tu doza spontaniczności, a jaka planowania, to temat do odrębnej analizy), przede wszystkim szeroko rozumiane przekształcenia własnościowe. Już samo wyliczenie wszystkich ujawnionych przypadków o charakterze konfliktu interesów, dotyczących polskich prywatyzacji, byłoby pouczające.
Zapewne owocne byłoby uwzględnienie tajnych czynników w przypadku takich zjawisk i procesów z najnowszej historii Polski, jak choćby: → ścieżki karier biznesowych najbogatszych Polaków (czy współpraca agenturalna z SB prezesów Getin Banku i mBanku to przypadki odosobnione w świecie polskiej finansjery?); → geneza i finansowanie partii politycznych („moskiewska pożyczka”, ostatnio zaś rola gen. Czempińskiego w założeniu Platformy Obywatelskiej); → faktyczny przebieg procesów legislacyjnych („afera hazardowa”, „afera Rywina”); → poziom „dworskości” i klientelizmu w codziennym życiu partii politycznych (choroba dotycząca całej sceny politycznej).
Socjologowie tak jak rzeka, idą po linii najmniejszego oporu Powyższe sformułowanie, pożyczone od Gary’ego T. Marxa, amerykańskiego socjologa i pioniera badań świata zakulisowego, wskazuje na kolejny istotny problem. Chodzi o niechęć do zajmowania się kulisami życia społecznego bądź ich ignorowanie/bagatelizowanie przez polskich badaczy społeczeństwa. Aby policzyć socjologów polskich, którzy eksplorują zjawiska tajne czy to poprzez analizy teoretyczne, czy empiryczne, wystarczą palce jednej ręki. Dlaczego zjawiska tajne stawiają socjologom opór i wymuszają mechanizmy konformistyczne? Przede wszystkim tajność jest słabo zagospodarowana poprzez teorie socjologiczne. Socjologowie nie mają więc „czym myśleć” (choć zapytani kuluarowo, potrafią o dziwo całkiem sensownie analizować świat niejawny). Być może zresztą bogatszy „urobek teoretyczny” mają na polu tajności inne nauki społeczne (m.in. kryminologia i antropologia kulturowa). Ryzyko związane z tworzeniem własnych narzędzi koncepcyjnych jest tym większe, iż zazwyczaj badacze zjawisk niejawnych napotykają różne bariery informacyjne. A teorie potrzebują dobrego „paliwa empirycznego”. Czasem mamy oczywiście do czynienia z brakiem lub dużą niekompletnością informacji. Zwróćmy choćby uwagę na dostępność źródeł informacji dotyczących „afery FOZZ” dziesięć lat temu i współcześnie, zwłaszcza w perspektywie analizy roli służb specjalnych PRL. Z jednej strony informacje prasowe, pozwalające postawić pewne hipotezy, z drugiej – możliwość przeprowadzenia kwerendy w archiwach IPN, poświęconej najważniejszym aktorom tej afery, dającej faktyczną wiedzę o ich związkach ze służbami. Zresztą w przypadku zjawisk takich jak FOZZ, gdzie w grę wchodzą „wielopiętrowe” działania służb specjalnych, trzeba powiedzieć o sferze nie tylko „zdefiniowanej ignorancji” (wiemy, czego nie wiemy), ale i całkowitej niewiedzy. Często jednak nie chodzi o braki informacyjne, ale o konieczność składania w całość różnych strzępów danych. Eleganckie, systematyczne i tradycyjnie wykorzystywane dane statystyczne, zebrane dzięki badaniom
66 sondażowym, oznaczają inny komfort pracy niż tworzenie jakiejś sensownej syntezy z relacji osobistych, wspomnień, dokumentów i tekstów prasowych o trudnej do określenia wiarygodności. W pewnym sensie jednak bariery teoretyczne i badawcze wiążące się ze zjawiskami zakulisowymi są wtórne wobec przeszkód o charakterze kulturowo-społecznym. Niesprzyjająca atmosfera dla badań socjologicznych nad różnymi wymiarami tajności w życiu społecznym jest w pewnym sensie pochodną walki medialnej wokół lustracji z r. Zwolennicy lustracji przegrali; ich porażka oprócz konkretnych skutków politycznych (upadek rządu Jana Olszewskiego, w dalszej perspektywie zwycięstwo postkomunistów w wyborach w r.) oznaczała także trwałe osadzenie się w debacie publicznej takich negatywnych etykiet, jak „oszołom” czy „wyznawca spiskowej teorii dziejów”. Odtąd naukowiec zajmujący się transformacją z perspektywy jej nieco bardziej ukrytych mechanizmów, musiał zmagać się nie tylko z oporem materii badawczej, ale i z opiniotwórczymi mediami (szczególnie „Gazeta Wyborcza”). Ukazywanie znaczenia zjawisk zakulisowych w procesach społecznych (czyż spiski nie odgrywały istotnej roli w historii?) staje się hołdowaniem „spiskowej teorii dziejów”, a także swoistą myślozbrodnią, popełnioną na socjologicznym rozumie. W dalszej kolejności także powodem do publicznych dywagacji na temat zdrowia psychicznego badacza zjawisk zakulisowych. Inny element kulturowej bariery, to podchwycony na początku transformacji imitacyjny model modernizacji wraz z topornie rozumianym liberalizmem ekonomicznym (pisał o tym m.in. Zdzisław Krasnodębski). Model ten, utrwalany w mediach, środowiskach opiniotwórczych oraz naukowych, skutecznie hamował wyobraźnię i wysiłek myślowy. Świetnie widać to było w dyskursie medialnym wokół prywatyzacji w latach . – patologiczna tajność (choćby w postaci strukturalnej korupcji) ex definitione nie mogła mieć miejsca. Niewielki margines, jaki pozostawiono zjawiskom niepokojącym (niekoniecznie tajnym!), mógł być zagospodarowany jedynie przez kategorie takie, jak „nadużycia”, „błędy” i „nieprawidłowości”. Patologie – owszem, pomówmy o funkcjonowaniu związków zawodowych w prywatyzowanych przedsiębiorstwach oraz o państwowych formach własności. W gruncie rzeczy przypominało to klasyczną sytuację opisaną przez Petera Bachracha i Mortona Baratza w tekście „Two faces of power” (Dwa oblicza władzy). Władza to nie tylko sfera bezpośredniego wpływania jednego podmiotu na drugi. To także takie kształtowanie opinii publicznej, publicznie wyrażanych dylematów i dostępnych opcji wyboru, które jest funkcjonalne i bezpieczne dla elit rządzących. Imitacyjny model modernizacji niewątpliwie okazał się użyteczny dla patologicznej tajności.
Opór środowiska naukowego może mieć równie subtelny charakter. Wskażmy, że naukowcy mają swój własny, specyficzny zestaw poręcznych, pozornie racjonalnych argumentów, ukazujących niestosowność badań świata zakulisowego. Oto ich krótka lista: od najbardziej ogólnego Socjologia nie może bawić się w policję czy służby, przez nieco bardziej szczegółowy Nie można się na gruncie socjologii zajmować osobami (dla badaczy rekonstruujących sposób organizacji konkretnych działań aferalnych), aż po drobiazgowe Teczki są fałszywe/prezentują spaczoną wizję historii lub To przecież jakaś socjologia gazetowa (dla tych, którzy sięgają po archiwalia IPN lub materiały prasowe). W grę wchodzą także mechanizmy psychologiczne. Z jednej strony, bezlitośnie wskazują nam rachunek zysków i strat – Czy opłaca się robić doktorat lub habilitację z tematu kontrowersyjnego? Z drugiej zaś usprawiedliwiają przymykanie oczu na pewne zjawiska – dociekanie prawdy burzy nie tylko zewnętrzne status quo, ale także naszą bardzo ogólną wizję świata, zasługującego przecież raczej na zaufanie niż podejrzliwość. Odkrywanie i badanie zjawisk rozbieżnych z taką wizją jest kosztowne emocjonalnie.
*** Wątpliwy status świata zakulisowego jako przedmiotu badań (trudności teoretyczne, badawcze, środowiskowe i kulturowe) przekłada się bezpośrednio na praktykę: powstające artykuły, książki, projekty badawcze. Tajność, mimo swojej powszechności w życiu społecznym, nie stała się dotąd problemem omawianym w podręcznikach dla studentów socjologii. Uniwersyteckie kursy ćwiczeń i wykładów dotyczące świata zakulisowego są rzadkie, zaś pojedyncze prace socjologiczne poświęcone tajności nie przekładają się w zasadzie na pracę zespołową. Oczywiście badacze tajności nie stoją na straconej pozycji. Nie jest to twardy grunt wydeptanych ścieżek wiodących ku sukcesowi na polu akademickim. Raczej chodzi tu o pewną dobrą tradycję i symboliczne korzenie swoistej dociekliwości, nazywanej socjologią. Peter Berger w popularnym podręczniku „Zaproszenie do socjologii” używa metafory detektywa – sceptycyzm wobec oficjalnych wersji zdarzeń, które podsuwa nam świat, jest pewną powinnością zawodową (a jednocześnie dużą frajdą intelektualną). Tak jak detektywi, powinniśmy zaglądać za kulisy i bezczelnie zapuszczać się na obszary zbyt uświęcone lub wstrętne, aby inni zechcieli się nimi zainteresować. Granice owej bezczelności lub – jak ujął to swego czasu Stanisław Ossowski – „nieposłuszeństwa w myśleniu”, wyznaczone są z jednej strony regułami dobrej roboty socjologicznej i uczciwością intelektualną, z drugiej świadomością, w którą uzbroił nas Charles W. Mills w swojej „Wyobraźni socjologicznej”. Krytyczny socjolog, demaskując działania władzy, powinien działać w interesie społeczeństwa. dr Daniel Wicenty
Redukcja do tajności Maciej Gurtowski
Sferę aktywności społecznej człowieka można podzielić na dwa wymiary w oparciu o kryterium jawności. Pierwszym będą działania jawne, czyli takie, którym nie towarzyszy zamiar ukrycia. Pozostała część obejmuje zachowania niejawne, które próbuje się zataić w obawie przed sankcją lub wstydem. Ludzie zwykli współpracować, bo w grupie łatwiej osiągnąć pewne cele. Czasami opłaca się utrwalić taką grupę, aby dłużej i skuteczniej służyła swym członkom. Ludzie umawiają się ze sobą, że będą działać wspólnie. Jeśli aktywność grupy narusza normy otoczenia, w którym funkcjonuje, może ona zostać ukarana. Zasady życia społecznego ograniczają wachlarz możliwych działań, a zakazane formy aktywności bywają skuteczniejsze od legalnych. Grupa, dążąc do maksymalnej skuteczności w realizacji określonego celu, może zatem utajnić swoją działalność. Ludzie, aby działać wspólnie i niejawnie, powołują tajne związki. Kulisy życia społecznego są płaszczyzną szczególnie trudno dostępną dla badacza. Oprócz ograniczeń typowych dla badań społecznych, łączy się z nimi kilka trudności swoistych. Po pierwsze: jeżeli podmiot podejmujący działanie niejawne, ukrywa je w obawie przed społeczną sankcją, to badacz wydobywający je na światło dzienne – naraża się na jego gniew. Penetrowanie niejawnej sfery życia społecznego narusza interesy grup działających na tej płaszczyźnie. Po drugie: cechą definicyjną działań niejawnych jest utrudniona dostępność informacji na ich temat dla podmiotów niezaangażo-
wanych w taki proceder. Nie dość, że rzeczywistość sama o sobie nie mówi podmiotowi poznającemu, to dodatkowo inne podmioty celowo utrudniają owe poznanie. To trochę tak, jakby astronomowi, obserwującemu słabo widoczne ciało niebieskie, ktoś dodatkowo zasłaniał obiektyw teleskopu. Po trzecie: osoba badająca kulisy życia społecznego naraża się na uwikłanie w tzw. spiskową teorię dziejów. Problem ten ma dwa warianty. W pierwszym, badacz z własnej winy staje się ofiarą „syndromu konia dorożkarskiego”, którego horyzont poznawczy jest ograniczony przez koncentrację na jego wąskim wycinku. Wariant drugi to oskarżenie ze strony otoczenia o uprawianie spiskowej teorii dziejów. I właśnie temu ostatniemu zagadnieniu poświęcony jest niniejszy tekst. Twierdzę, że każde badanie niejawnych wymiarów życia społecznego, może zostać oskarżone o „teoriospiskowość” z przyczyn metodologicznych. Moim celem jest znalezienie wskazówek umożliwiających identyfikację rozumowania teoriospiskowego. Dzięki nim badacz kulis życia społecznego będzie mógł uniknąć uwikłania w retorykę spiskowej teorii dziejów.
Czym jest spiskowa teoria dziejów? Trudno negować istnienie konspiracji, spisków i tajnych sprzysiężeń. Trudno również naukowcom w niekwestionowany sposób je udokumentować. Większość historyków jest chyba zgodna co do „tajnych zmów”,
towarzyszących np. nocy św. Bartłomieja, zamachowi majowemu Józefa Piłsudskiego czy paktowi Ribbentrop – Mołotow. Życie społeczne pełne jest brudu, który ludzie spychają za kurtynę i nieważne, czy czynią to, aby uniknąć wysiłku sprzątania, czy dla zachowania pozoru czystości. Spiskowa teoria dziejów, zwana także agenturalną, konspiracyjną lub policyjną, to pogląd zakładający, że wyjaśnianie zjawisk społecznych polega na wskazywaniu działań ludzi inicjujących dane zjawisko oraz planujących i spiskujących w celu jego realizacji. Ważne jest to, że ów pogląd przypisuje znaczenie determinujące dla procesu dziejowego funkcjonowaniu tajnych stowarzyszeń, które kształtują bieg historii. Taki sposób postrzegania rzeczywistości społecznej ma wiele wad. Najważniejsza to monokauzalizm, czyli zanegowanie złożoności przyczyn zjawisk społecznych. Skutkuje to zafałszowanym obrazem rzeczywistości. Ciekawe, że retoryka spiskowej wizji rzeczywistości ma ważną społeczną funkcję. Przejęcie władzy przez Hitlera związane było z upowszechnieniem nienawiści do rzekomo spiskujących Żydów. W PRL-u propaganda lansowała polowanie na „zaplutego karła reakcji”. Faktyczni spiskowcy walczący o władzę (o jej utrzymanie), tworzą w rzeczywistości symbolicznej zakonspirowanych wrogów, co ułatwia im realizację celu. Spiskowa wizja dziejów trafiła do świadomości potocznej. Stała się atrakcyjnym tematem dla pisarzy i twórców filmowych. Mówi się nawet o „syndromie spisku” jako
67
68 o atrybucie ludzkiego myślenia. Leszek Kołakowski twierdził, że to wynik strachu przed irracjonalnością historii. Upowszechnienie tej tematyki i samego terminu powoduje, że jego semantyczne kontury stają się zamazane. Dlatego nie wiadomo dokładnie, co znaczy nazwanie czegoś spiskową teorią dziejów, ale nie ulega wątpliwości, że jest to zarzut. Posądzenie o hołdowanie spiskowej teorii dziejów kojarzy się z ekstremizmem, oszołomstwem i paranoją. Dzięki temu, podmiot oskarżający zwolniony jest z obowiązku postawienia konkretnego zarzutu. Warto zauważyć, że o taką krytykę najłatwiej wtedy, gdy przedmiot badania związany jest z jakimś poglądem politycznym czy ideologią. Rozbieżności światopoglądowe łatwo przekładają się na naukowe kontrowersje. Spiskowa teoria dziejów to pułapka dla badacza kulis życia społecznego. Zagrożenie warto dobrze poznać, aby mu nie ulec. Analiza cech charakterystycznych retoryki teoriospiskowej umożliwi jej identyfikację w studiowanym materiale oraz jej uniknięcie we własnej działalności badawczej.
Cechy charakterystyczne Najważniejszą cechą agenturalnej wizji historii jest uznanie spisków za napędową siłę procesu dziejowego, czyli przesądzenie o nadzwyczajnych, wręcz demonicznych możliwościach spiskowców. Można powiedzieć, że wszechmocni sprzysiężeni pełnią w tym konstrukcie rolę Boga. Trudno przewidzieć nawet bliskie skutki wywołanej celowo zmiany społecznej, a działanie spiskowców wymaga planu i prób jego realizacji. Niccolo Machiavelli pisał, że spisków było dużo, ale mało miało dobry [w znaczeniu efektywny – przyp. M.G.] skutek oraz niezmierne są trudności, na jakie narażają się spiskowcy. Moim zdaniem, to, że bardzo trudno jest zorganizować spisek zmierzający do
przejęcia władzy nad światem, wcale nie oznacza, iż ktoś nie może próbować tego uczynić. Badanie spisków, które się nie udały, może być ciekawe i pożyteczne. Chodzi więc o to, aby przyjmując optykę nakierowaną na tematykę konspiracyjną, pozostać krytycznym w stosunku do jej możliwości analitycznych. Jeśli człowiek się zanadto na czymś skupi, to nie zauważy, ile w tym czasie mu umknie. Druga ważna rzecz – Daniel Pipes twierdzi, że teorię spiskową demaskuje specyficzne traktowanie faktów. Po pierwsze – ich pogmatwanie, czyli celowa komplikacja w celu zdezorientowania krytyka. Po drugie: niechęć do ujawniania źródeł informacji. Po trzecie: poleganie na falsyfikatach (jak np. „Protokoły mędrców Syjonu”). Po czwarte: bombardowanie szczegółami. Po kolejne: ignorowanie dowodów przeczących spiskowi i traktowanie ich jako machinacji samych spiskowców. Po ostatnie: brak krytyki źródeł. Można uogólnić, że od tych błędów uchroni badacza puryzm metodologiczny i jasność wywodu. Najłatwiej o nieufność w stosunku do twierdzeń o niejasnej genezie. Pipes wskazuje na rolę falsyfikowalności teorii spiskowej. Jego zdaniem, dobre – z naukowego punktu widzenia – studium o konspiracji, zawiera możliwość obalenia tez poprzez zwykłe czynności sprawdzające. Teoria spiskowa tworzy pas ochronny twierdzeń dodatkowych, które zapewniają odporność na krytykę. Przykładowo: krytyk traktowany jest jako agent spiskowców, a jego argumenty jako ich machinacja. Teorie spiskowe budowane są według podobnego schematu. W każdej musi istnieć podmiot spisku – czyli potężna, zła (zastanawiam się, dlaczego tak mało jest dobrych i altruistycznych spisków) i zakonspirowana organizacja. Wszędzie występują nie domyślające się niczego masy ludzkie – obiekt manipulacji oraz nieświadomy wykonawca woli
spiskowców. Na ogół można wyróżnić jeszcze małą grupkę dzielnych i osaczonych demaskatorów spisku, którzy usiłują nie dopuścić do katastrofy. Zwracam uwagę zwłaszcza na pierwszy i ostatni element oraz na opozycję między nimi. Badaczowi można zalecić unikanie osobistego zaangażowania (pisania o takowym wprost) w badaną tematykę, a zwłaszcza kreowania siebie na obrońcę ludzkości czy jakiejś grupy. Jako narzędzie pozwalające wykryć różnicę między naukowym materiałem o spisku a spiskową teorią dziejów, Pipes zaleca zdrowy rozsądek. Jego zdaniem, tajne sprzysiężenia najczęściej są zwyczajnie nieprawdopodobne. Realny może być zamach na prezydenta, nie zaś potajemne rządzenie światem przez stulecia. Spisek lokalny przeciwstawiony jest spiskowi globalnemu i ponadczasowemu. Można zaproponować zasadę: im bardziej kunsztowny spisek, tym mniejsza szansa jego przeprowadzenia. Należy rozważyć, czy badane spiskujące podmioty posiadały zasoby niezbędne do przeprowadzenia danych działań. Do zamachu potrzebny jest uzbrojony zamachowiec, a jakiego nakładu sił i środków potrzeba, by opanować świat? Pipes wskazuje na rolę wiedzy ogólnohistorycznej w czynności odróżniania konspiracji od konspiracjonizmu. Spiskowe wizje historii zazwyczaj jasno wskazują winnych. Są to najczęściej grupy łatwe do odróżnienia od reszty społeczeństwa, budzące niechęć lub zazdrość, np. Żydzi, cykliści, faceci w okularach. Zbiór wyodrębniony zostaje zatem ze względu na jakąś cechę, która wcale nie predestynuje go do szczególnej roli. Na ogół pojawia się założenie o instrumentalnym charakterze władzy, którą chcą osiągnąć spiskujący. Kolejne powtarzające się założenie, to przekonanie o winie beneficjenta. Jeśli dane zjawisko lub wydarzenie sprawiło, że jakaś grupa jest uprzywilejowana w stosunku do reszty, to musi ona być zaangażowana
69 w jego wywołanie. Przykładowo – atak na WTC dokonał się za przyzwoleniem rządu Stanów Zjednoczonych, aby dostarczyć mu casus belli do napaści na Afganistan i Irak.
Zalecenia
b n a GARY DENNESS [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/GARYDENNESS/]
Wiemy już, czym jest spiskowa teoria dziejów, jakie są jej cechy charakterystyczne oraz jak ich należy unikać. Uporządkujmy więc zalecenia badawcze oraz dodajmy nowe.
Najważniejsze – spisek odnosi się do czynu, a teoria spiskowa do sposobu postrzegania. Badacz tajnych sprzysiężeń powinien szukać ich w rzeczywistości społecznej, a nie tworzyć własną rzeczywistość przez ich pryzmat. Kolejne zalecenie wypływa z poprzedniego: lepiej pisać o konkretnych przykładach niż tworzyć generalizacje. Błędem części teorii spiskowych jest to, że na podstawie sensownych przesłanek tworzą bezsensowne wyjaśnienia. Dobrze udokumentowane dane, np. nadreprezentacja osób pochodzenia żydowskiego wśród noblistów, stają się przyczynkiem do ryzykownych antysemickich tez. Należy unikać stosowania nazw kategorialnych. Rzadko jest
tak, aby dany zbiór społeczny, cały i bez wyjątku, spełniał jakąś cechę oprócz tej wyróżniającej. Przykładowo, retoryka teorii spisku brzmi: tajne służby są odpowiedzialne za transformację ustrojową. Takie wyrażenie pełni funkcję ideologiczną. Bezpieczniej jest stwierdzić: wielu funkcjonariuszy służb specjalnych (nazwiska) robiło na pewno to i to (dowody), a być może tamto (hipotezy).
Życie społeczne pełne jest brudu, który ludzie spychają za kurtynę i nieważne, czy czynią to, aby uniknąć wysiłku sprzątania, czy dla zachowania pozoru czystości Kolejne zalecenie – nie wartościować. Najłatwiej narazić się na posądzenie o retorykę teorii spisku, gdy w badany problem uwikłane są wartości. Można użyć terminów sztucznych (definicje syntetyczne) zamiast zapożyczeń z języka potocznego, gdyż te drugie posiadają większy ładunek emocjonalny. „Nie wartościować” nie znaczy: nie oceniać. Należy tak zdefiniować przedmiot analizy, aby uchronić się przed wpływem myślenia teoriospiskowego. Chodzi o zastosowanie definicji wykluczającej konstytutywną cechę teorii spiskowej – czyli wszechmoc spiskowców. Sama definicja nie wystarczy, należy ją konsekwentnie stosować jako narzędzie analitycznoopisowe. W przeciwnym razie będzie
trochę tak, jakby w tekście podejrzanym o „teoriospiskowość” napisać dużymi literami: „To nie jest teoria spiskowa”. Przed zarzutem hołdowania konspiracjonizmowi uchronić może autorytet osobisty lub instytucjonalny badacza. Ostrożność jest wskazana, jeżeli tekst jest podejrzanego autorstwa lub wręcz anonimowy – wszak nic tak nie pozbawia skrupułów, jak pseudonim. Na wiarygodność badacza dobrze wpływa przyznanie się do niewiedzy, braku danych lub błędu. Popełnia je każdy, ale nie wszyscy potrafią się do tego przyznać. Georg Simmel w klasycznym tekście poświęconym tajności słusznie zauważa, że to, co niejawne, pobudza naszą fantazję do przypisywania zjawiskom nadzwyczajnych właściwości. Co więcej, tajemnica wzbudza w nas obawy, a to jeszcze bardziej przykuwa uwagę i fascynuje. Przed badaczem kulis życia społecznego stoi podwójnie trudne zadanie. Nie dość, że musi on ujawniać to, co tajne, to jeszcze powinien uczynić to w szczególnie ostrożny i klarowny sposób. Simmel twierdzi, że tajne związki nie powstają bez udziału refleksji człowieka. Są one świadomie konstruowane i kierowane. Na tej podstawie śmiem wskazać metodologiczną zaletę badania niejawnych organizacji: struktura intencjonalnie stworzona i kierowana jest łatwiejsza do zbadania ze względu na ograniczoną złożoność. Kolejną zaletą jest fakt, że skoordynowane działania niejawne wymagają ograniczenia ich zasięgu oraz izolacji. Sekrety i tajne związki towarzyszą wielu zjawiskom społecznym. Ignorując je, badacz będzie ślizgał się wyłącznie po powierzchni zjawisk. Pozostaje mieć nadzieję, że powyższe zalecenia, wspierane przez sceptycyzm i czujność, uchronią badacza przed oślepiającą magią świata tajnych sprzysiężeń. Maciej Gurtowski
70
20 afer gospodarczych na 20 lat III RP dr Krzysztof Pietrowicz
Afery gospodarcze, poza tym, że są niewątpliwie zjawiskami nośnymi medialnie, wydają się być ważne z kilku powodów. Na przykład z badawczego punktu widzenia, przestudiowanie kolejnych afer daje interesującą wiedzę dotyczącą kształtowania się gospodarki rynkowej w Polsce. Z kolei z perspektywy obywatelskiej, przyjrzenie się poszczególnym przypadkom afer pozwala na uchwycenie dość istotnych patologii życia społecznego. Spróbuję na przykładzie bardzo krótko omówionych dwudziestu wybranych afer (po jednej na każdy rok trwania III RP) pokazać pewne specyficzne cechy tych zjawisk, które jednocześnie wydają się być ważne dla zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości. Przykłady, które wybrałem, nie obejmują wszystkich największych czy najbardziej znanych afer ostatnich dwóch dekad, lecz te, które moim zdaniem dobrze ilustrują istotne zjawiska powiązane z tymi zdarzeniami. Jakie zjawisko możemy nazwać aferą gospodarczą? Można przyjąć, że jest to rozłożone w czasie, złożone działanie grupy osób, które dążą do uzyskania poprzez zmowę nieprawomocnej korzyści kosztem dobra wspólnego. Kluczowe wydaje się tu pojęcie zmowy: jest to działanie mające na celu oszustwo, cechujące się m.in. tajnością, koordynacją działań oraz przewagą informacyjną nad osobami nie uczestniczącymi w zmowie. W przypadku afer gospodarczych zmowa ma umożliwić uzyskanie nieprawomocnych korzyści, które osiąga się poprzez m.in. łamanie formalnych i nieformalnych norm i reguł. Zmowa zapewnia poczucie bezpieczeństwa (i poniekąd bezkarności) aktorów zaangażowanych w działalność aferalną.
Złożoność działania aferalnego przejawia się tym, że aktorzy je podejmujący wykorzystują (a w niektórych wypadkach tworzą) rozbudowaną sieć powiązań. Oczywiście, grupa aktorów inicjujących aferę nie musi tworzyć złożonej sieci, lecz w przypadku afer gospodarczych jednym z istotnych elementów jest ich skala – a ta wymaga (świadomego bądź nie) zaangażowania wielu osób. Afery gospodarcze poza tym, że godzą w dobro wspólne, są również działaniami niezgodnymi z interesem państwa. Nie oznacza to jednak, że warunkiem koniecznym dla zaistnienia afery gospodarczej jest złamanie obowiązującego prawa. Niemniej jednak próba uzyskania nieprawomocnej korzyści oraz zmowa (i związana z nią tajność) świadczą, że aktorzy podejmujący tego rodzaju działania sami definiują je jako potencjalnie nielegalne. Innymi słowy, działania aferalne to takie, co do których nie istnieją wiarygodne przesłanki, że były one skutkiem błędu, następstwem uprawnionego ryzyka biznesowego lub nieprzewidzianych okoliczności zewnętrznych. I ostatnia sprawa – istniejąca wiedza odnośnie do afer, związana jest z aferami ujawnionymi. Okoliczności ujawniania afer są rozmaite, np. działalność służb policyjnych, prokuratury, instytucji kontrolnych, konflikty interesów osób zaangażowanych w działania aferalne, śledcza działalność mediów. Jednak ujawnienie nie jest warunkiem koniecznym, aby móc mówić o aferze (choć pojawiają się oczywiste pytania: ile jest afer nieujawnionych, czy różnią się znacząco od tych, które zostały ujawnione itp.). Ujawnienie afery jest jednak ważne, ponieważ może nieść ze sobą istotne skutki strukturalne, odmienne od skutków samej afery. Warto zauważyć, że afery ujawnione po latach również mogą mieć konsekwencje strukturalne (do momentu ujawnienia nieuświadomione), ale w tym wypadku sam fakt ujawnienia niekoniecznie powoduje takie konsekwencje. Spośród trzynastu kolejnych polskich rządów po 1990 r., przyczyną upadku trzech były m.in. ujawnione przez media afery gospodarcze (chodzi o tzw. aferę InterAms, aferę Rywina oraz aferę gruntową).
71
. Zacznijmy od roku – co prawda formalnie istniał jeszcze wtedy PRL, ale przynajmniej symbolicznie od czerwca tego roku można już mówić o III RP. Jedno z pierwszych zjawisk przedstawionych w mediach jako afera, to „afera alkoholowa”. Była ona konsekwencją wykorzystania przez importerów kilku uregulowań dotyczących przywozu alkoholu do Polski. Wszystko zaczęło się, gdy Minister Współpracy Gospodarczej z Zagranicą wydał 30 grudnia 1988 r. zarządzenie, zgodnie z którym nie była wymagana koncesja na niehandlowy import alkoholu. Osoby prywatne, sprowadzające alkohol na własny użytek, płaciły tylko niewielkie cło. W sierpniu 1989 r. podniesiono ceny alkoholu i zaczął się opłacać jego import na dużą skalę. Celnicy korzystali z interpretacji, zgodnie z którą wystarczało zadeklarować, że dany transport alkoholu jest na użytek własny. W ten sposób na granicy odprawiano nawet cysterny wypełnione alkoholem. Później – w miarę kolejnych zmian w prawie – pojawiały się inne mechanizmy wykorzystywane dla sprowadzania alkoholu z niskim cłem (m.in. w listopadzie 1989 r. – importerzy korzystali z luki związanej z faktem, że na towary sprowadzane przez składy celne obowiązywało niższe cło). W lipcu 1990 r. przywrócono kontyngenty na import alkoholu, co można potraktować jako zakończenie „afery alkoholowej”. Jest ona dobrym przykładem, w jaki sposób tego rodzaju zjawiska mogą być generowane przez ułomne regulacje prawne. Przy czym najciekawsze jest to, że pojawiają się osoby, które od początku wiedzą o tychże ułomnościach i potrafią z nich czerpać korzyści. Pojawia się zatem problem zorganizowanych grup interesów, które są w stanie wywrzeć wpływ na proces legislacyjny (czy też na decyzje wysokich urzędników państwa). Jest to z pewnością jeden z ważniejszych mechanizmów generujących afery (przykładem późniejszym jest chociażby „afera hazardowa”). . W roku pojawiły się pierwsze krytyczne wzmianki o działalności Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Fundusz, który miał zajmować się skupowaniem długu zagranicznego Polski, został powołany dużo wcześniej (początki to rok 1986). Ponieważ cele funduszu były niezgodne z obowiązującym wówczas prawem międzynarodowym, prowadził on działalność w sposób tajny i w efekcie osłabiona była kontrola państwa nad jego operacjami finansowymi. Tymczasem zakup wierzytelności okazał się tylko przykryciem dla wyprowadzania ogromnych środków, przekazanych FOZZ przez Ministerstwo Finansów. Wbrew deklarowanemu celowi działania, FOZZ udzielał kredytów, przyjmował pożyczki, dokonywał skomplikowanych i świadomie zawikłanych operacji na międzynarodowych rynkach finansowych. Tylko część operacji była dokumentowana, a istniejące księgi prowadzono wadliwie. Dodatkowo dziś wydaje się pewne, że FOZZ został
b RANDEN PEDERSON [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/CHEFRANDEN/]
***
wystarczało zadeklarować, że dany transport alkoholu jest na użytek własny
powołany przez wojskowe i cywilne tajne służby PRL. W związku z tym współuczestniczył w operacjach finansowych tajnych służb razem z przedsiębiorstwami państwowymi handlu zagranicznego i spółkami handlowymi handlu zagranicznego, kontrolowanymi przez państwo. Zakończył on działalność w styczniu 1991 r. i został poddany kontroli NIK, co doprowadziło do ujawnienia afery. I tu zaczął się interesujący epizod związany z FOZZ: mianowicie rozpoczęły się procesy sądowe. Od skierowania do sądu pierwszego aktu oskarżenia w 1993 r., sprawa ciągnęła się przez kilkanaście lat i zakończyła dopiero w 2007 r. W międzyczasie część zarzutów się przedawniła. „Afera FOZZ” jest interesująca z wielu względów, ale dwa jej aspekty są charakterystyczne dla afer gospodarczych III RP. Po pierwsze, w wielu tego rodzaju sprawach przewijają się osoby wywodzące się ze środowiska służb specjalnych. Po drugie, znaczna część afer jest zadziwiającym przykładem słabości polskiego sądownictwa. Ciągnące się latami procesy i stosowanie wszelakich kruczków prawnych dla ich wydłużania, przedawnienia, zadziwiające umorzenia postępowań – to coś „normalnego” w tych przypadkach. . Rok był niewątpliwie rokiem firmy Art-B. Na początku tego roku firma była jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiej gospodarki. W drugiej połowie roku jej właściciele – Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski – stali się modelowym wręcz przykładem aferzystów. Jeśli idzie o „aferę Art-B”, wiele rzeczy nie jest do dziś jasnych. Wiemy, że wykorzystując hiperinflację i powolny przepływ informacji między bankami, spółka Art-B lokowała „te same pieniądze” w wielu bankach, stosując mechanizm
72 tzw. oscylatora ekonomicznego. Wyłudzone czeki były wielokrotnie oprocentowywane. Dodatkowo, Art-B wykorzystywała sztywny kursu dolara względem złotówki, co w połączeniu z wewnętrzną wymienialnością złotówki i wysokimi stopami procentowymi pozwalało na zarabianie na różnicy między oprocentowaniem lokat złotówkowych a oprocentowaniem lokat dewizowych poza granicami kraju. Wykorzystywano do tego celu tzw. zasłonowe transakcje towarowe. Mechanizm w uproszczeniu był następujący. Po pierwsze, uzyskiwano list gwarancyjny na dużą sumę w dolarach od zagranicznego banku. Po zapłaceniu owym papierem wartościowym za importowany do Polski towar, był on sprzedawany w kraju, nawet po zaniżonej cenie. Następnie pieniądze ze sprzedaży wpłacane były na lokatę terminową w banku polskim. Wreszcie następowało wybranie lokaty wraz z dużymi odsetkami, wykupienie listu gwarancyjnego i spłata kredytu. Tego rodzaju działania to tylko część aktywności Art-B. Do tej pory nie wiadomo m.in., skąd Art-B posiadała znaczny kapitał, niezbędny do opłacalnego zainwestowania w oscylator. „Afera Art-B” jest doskonałą ilustracją tego, jak – przynajmniej po części – powstawała elita finansowa wolnej Polski. Naprawdę duże pieniądze zarabiane były nie poprzez produkcję, inwestycje czy innowacje. Mechanizmem wykorzystywanym w akumulacji kapitału była inżynieria finansowa, której celem było „przepompowanie” jak największej ilości zasobów publicznych w ręce prywatne.
. Pierwszy Komercyjny Bank w Lublinie był jednym z pierwszych, które otrzymały licencję bankową po 1989 r. Jego głównym udziałowcem był David Bogatin, obywatel amerykański. Zakładając bank oraz pozyskując środki na jego prowadzenie, Bogatin dopuszczał się działań będących de facto oszustwami. PKBL oferował bardzo wysokie odsetki od lokat – celem było zgromadzenie dużych zasobów, które następnie byłyby wyprowadzane z banku przez udzielanie kredytów, które nie zostałyby spłacone. W r. wybuchła „afera Bogatina” – okazało się, że właściciel banku jest poszukiwany w USA za przestępstwa podatkowe. Pojawienie się tej informacji w przestrzeni medialnej spowodowało paniczne wycofywanie wkładów. Natomiast sam Bogatin został przekazany władzom amerykańskim. „Afera Bogatina” nie była szczególnie ważna. Owszem – została nagłośniona medialnie, ale raczej za sprawą ekstradycji Bogatina do Stanów Zjednoczonych. Przywołuję ją z jednego powodu – otóż przyglądając się rozmaitym aferom gospodarczym, łatwo dostrzec, że w miarę regularnie przewijają się w nich te same osoby. Podobnie było i w tym przypadku – ze sprawą PKBL powiązane są osoby, które wcześniej i później pojawiały się w innych zjawiskach aferalnych (takich jak „afera FOZZ” – komisarzem PKBL był Janusz Rejent, dość ważna postać w Funduszu; „afera Polisy” – wspólnikiem Bogatina był Antoni Pieniążek, jeden z uprzywilejowanych akcjonariuszy Polisy; „afera PZU” – w PKBL pracował Grzegorz Wieczerzak). I to, co jest najbardziej frapujące w tym kontekście,
b n a STEPHEN [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/CHAEHBOM/]
Naprawdę duże pieniądze zarabiane były nie poprzez produkcję, inwestycje czy innowacje
73 to właśnie owo nieustanne krążenie pewnych osób i zasobów, tworzących razem sieć powiązań, co sprawia, że na znaczną część afer nie można patrzeć jako na zjawiska niezależne od siebie. . W r. Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych powołał spółkę Normiko Holding. Nie przynosiła ona dochodów, inwestowała w przedsięwzięcia przynoszące straty, co wydawało się być działaniem zamierzonym. Weźmy chociażby operacje finansowe związane z ratowaniem Banku „Posnania”. Normiko przeznaczyła na ten cel 3 mln zł i założyła w tym upadającym banku lokatę terminową. Lokatą zapłaciła za bezwartościowe udziały w spółce Jaxa Press, powiązanej z Elektromisem. Elektromis był właścicielem Banku „Posnania”, którego zadłużenie spadło dzięki opisanej operacji o 3 mln zł. Podobnych przykładów można podać więcej. Jedynym źródłem utrzymania Normiko były pieniądze z PFRON. W momencie powstania w 1993 r. spółka otrzymała 20 mln złotych, w rok później kredyt na 4,7 mln złotych. W 1999 r. oceniano, że w latach 1993-1997 PFRON zainwestował w Normiko ponad 45 mln złotych. Część z tych pieniędzy została bezpowrotnie zmarnotrawiona. Jednym z często spotykanych mechanizmów aferalnych, czego przykład stanowi właśnie „afera Normiko”, jest drenaż środków ze Skarbu Państwa, przeprowadzony w taki sposób, że w agencji państwowej utracona zostaje kontrola nad sposobem, w jaki wydawane są owe środki. Stwarza to okazję do nadużyć, które mogą w niektórych przypadkach przybrać trwały charakter. Należy dodać, że „afera Normiko” to tylko jedna z afer związanych z PFRON. . W roku rozpoczęła się tzw. afera sprzętowa. Oszuści przekonywali kierownictwo sanepidów i szpitali, że są gotowi zapewnić od producentów darowiznę w postaci specjalistycznego sprzętu medycznego. Manipulując kierownictwem instytucji, skłaniali je do podpisania dokumentów, które miały być rzekomo tylko nieistotną formalnością. Dyrekcje kilkudziesięciu szpitali i kilku sanepidów dały się oszukać i przyjęły „darowiznę”. Po pewnym czasie pojawiało się żądanie dokonania zapłaty za „darowiznę”. Naliczane były przy tym odsetki. Kolejny etap to sprzedaż długów – na rynku wierzytelności były one cenione, jako należące do jednostek budżetowych. Co ważne, jeden z członków grupy pracował w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej, dzięki czemu oszuści przedstawiali dokument wydany przez to ministerstwo, który miał stanowić gwarancję zapłaty za sprzęt ze środków publicznych. Śledztwo wykazało, że oszuści działali wspólnie w spółkach polskich i szwajcarskich. Na ich konta w bankach szwajcarskich wpływały pieniądze z tych spółek. Postacią kluczową dla sprawy był dyrektor Biura do Spraw Prywatyzacji i Zamówień Publicznych MZiOS (w latach 1993-1995), a później doradca ministra zdrowia – to jego
listem polecającym posługiwali się oszuści. Co ciekawe, osoba ta do roku 1986 była dyrektorem Departamentu Techniki Medycznej w MZiOS, zwolnionym po kontroli NIK. Zwolnienie to było skutkiem działania bardzo podobnego do tego przeprowadzonego w latach 1994-1996. Pewna część afer, szczególnie tych z lat 90. miała swoje wyraźne korzenie w PRL. Bez odwołania się do wiedzy o tamtych czasach nie da się zrozumieć rzeczywistości nas otaczającej (przy tym nie idzie tu o banalną konstatację, że większość aferzystów funkcjonowała jakoś wcześniej w poprzednim systemie). Przypadek „afery sprzętowej” jest szczególny: oto w latach 90. w pewnym sensie powtórzony zostaje mechanizm aferalny, sprawdzony już w latach 80., a zatem w innym kontekście społeczno-politycznym. Mechanizm ten ponownie okazuje się skuteczny… . W r. zakończyła się prywatyzacja Cementowni Ożarów (rozpoczęta w 1992 r.). 75% akcji kupił Holding Cement Polski (powiązany z kapitałem irlandzkim). W raporcie NIK z 1997 r. wskazywano na szereg nieprawidłowości związanych z przebiegiem tej prywatyzacji. Kontrolerzy NIK zwracali na przykład uwagę na preferowanie przez Ministerstwo Przekształceń Własnościowych oferty HCP, mimo że finansowo była porównywalna z innymi, a dodatkowo budziła pewne zastrzeżenia. Dużo później okazało się, jakie były tego przyczyny. Otóż negocjacje w imieniu inwestorów prowadził Marek Dochnal. Po aresztowaniu tego ostatniego, stwierdzono, że przekazał on łapówkę dyrektorowi generalnemu w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych (do dziś jest ścigany listem gończym). Dlatego zapewne oferta HCP okazała się bezkonkurencyjna. Nie może dziwić, że prywatyzacje są procesami generującymi afery. Rozważmy rzecz z takiej oto perspektywy: to dzięki prywatyzacji (a raczej dzięki „podłączeniu się” pod prywatyzację) można radykalnie powiększyć majątek i – metaforycznie rzecz ujmując – przeskoczyć z ligi okręgowej do ekstraklasy. Innymi słowy, kluczowe są tu pojęcia pośrednictwa i własności. Nie może więc dziwić, że afery prywatyzacyjne są relatywnie częste. W powyższym przykładzie należy podkreślić jeszcze jedną rzecz: otóż w wielu przypadkach raporty NIK wskazują na nieprawidłowości związane z procesami prywatyzacji, rzadko się jednak zdarza uzupełnienie tej wiedzy o dodatkowy kontekst. W tym przypadku raport NIK, czytany jednocześnie z informacjami o działaniach Marka Dochnala, pokazuje, jak rzeczywiście przebiegała ta konkretna prywatyzacja. Można domniemywać, że w wielu innych przypadkach wyglądało to podobnie. . W r. w ramach Programu Powszechnej Prywatyzacji 512 przedsiębiorstw państwowych (ówcześnie było to ok. 10% majątku Skarbu Państwa) zostało przekształconych w spółki akcyjne, których akcje posiadały Narodowe Fundusze Inwestycyjne. NFI zarządzane były przez firmy, których wynagrodzenie nie było powiązane z wynikami
74
politycy arbitralnie wybierają firmy, którym przekazywana jest kontrola nad majątkiem Skarbu Państwa
b LISAMARIE BABIK [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/A2GEMMA/]
funduszy. Z kontroli NIK wynikało, że działalność NFI wskazuje na scenariusz mający na celu maksymalizację zysków firm zarządzających, a nie maksymalizację wartości majątku funduszy. Jak się wydaje, cały proces tworzenia i zarządzania NFI był po prostu mechanizmem służącym uwłaszczeniu części klasy politycznej. Jadwiga Staniszkis wielokrotnie w swoich pracach posługiwała się pojęciem kapitalizmu politycznego. Kategoria ta odnosi się m.in. do działań, poprzez które kapitał polityczny w sposób zorganizowany przekształca się w kapitał finansowy (czy też szerzej – związany z własnością), znajdujący się w rękach prywatnych. Jak się wydaje, „afera NFI” jest doskonałym przykładem ilustrującym to zjawisko: oto politycy arbitralnie wybierają firmy, którym przekazywana jest kontrola nad majątkiem Skarbu Państwa. I jedyne zyski, które się pojawiają, to właśnie zyski owych firm i rad nadzorczych funduszy (pozostających całkowicie pod kontrolą polityków).
. W marcu r. Ministerstwo Finansów (mimo negatywnych opinii niektórych departamentów) pozytywnie zaopiniowało wniosek Laboratorium Frakcjonowania Osocza o poręczenie kredytu inwestycyjnego, udzielonego przez konsorcjum banków. Był to jeden z najważniejszych elementów tzw. afery LFO. Punkt wyjścia był następujący: w Mielcu miała zostać wybudowana fabryka osocza krwi, co miało uniezależnić Polskę od dostaw z zagranicy. Pierwsze plany pojawiły się już w roku 1994. Szybko zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Skończyło się na tym, że firma – nie będąca technicznie w stanie wybudować fabryki – wyłudziła od
państwa poręczenie kredytu na wykonanie tej strategicznej inwestycji. Państwo zobowiązało się wobec konsorcjum bankowego do zagwarantowania spłaty kredytu, a inwestycja nie została zrealizowana. Mimo niedopełnienia warunków umowy i dezaktualizacji zobowiązania państwa, banki otrzymały pieniądze. W całej sprawie pojawiły się niejasne powiązania polityczne i finansowe głównych aktorów – także z podmiotami zagranicznymi. W przypadku „afery LFO” (ale też wspomnianej wcześniej „afery sprzętowej”) można zobaczyć, w jaki sposób lokalne mechanizmy aferalne powiązane są z działaniami firm zagranicznych. Aż prosi się w tym wypadku o użycie kategorii wziętych z teorii zależności. Z tej perspektywy Polska jest krajem peryferyjnym czy półperyferyjnym i idzie o to, by tę peryferyjność utrzymać. Aby tak się stało – czyli w tym przypadku, żeby nie powstało krajowe laboratorium frakcjonowania osocza – prowadzone są działania, które uniemożliwiają powstanie instytucji konkurencyjnych dla tych umiejscowionych w państwach centrum. . W roku kończyło powoli swoje istnienie towarzystwo ubezpieczeniowe Polisa. Jego działalność była w tym czasie opisywana przez media, stała się też przedmiotem zainteresowania NIK. W 1992 r. Polisa rozpoczęła sprzedaż akcji w obrocie pozagiełdowym. Co istotne – spółki Skarbu Państwa, powiązane ze znajomymi kierownictwa Polisy, ubezpieczały się w niej oraz zostawały jej akcjonariuszami. Emitowane były akcje uprzywilejowane, których sprzedaż ograniczona została do wybranych nabywców. Głównymi posiadaczami pakietów akcji uprzywilejowanych były osoby związane z najwyższymi władzami w państwie (zasadniczo były to osoby powiązane również z SdRP). Mimo braku znaczących zysków z działalności ubezpieczeniowej, Polisa wypłacała wysokie dywidendy akcjonariuszom, a zarazem fałszowane były jej sprawozdania finansowe. Jednocześnie organ uprawniony do nadzoru nad Polisą, czyli Państwowy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń, zwlekał z interwencją mimo posiadanych informacji o nieprawidłowościach. Była już mowa o kapitalizmie politycznym. Inną kategorią, również spopularyzowaną przez Jadwigę Staniszkis, którą należy wspomnieć w kontekście afer w latach 90., jest postkomunizm. Postkomunizm to coś więcej niż dziedzictwo PRL. To cały kompleks powiązań i zależności nomenklaturowych (w szerokim znaczeniu), który przetrwał upadek komunizmu i stał się platformą dla rozmaitych działań. Część z tych działań, jak w przypadku Polisy, miała niewątpliwie charakter aferalny. . W r. z funkcji prezesa PKP został odwołany Jan Janik. Z jego działalnością od 1996 r. związana jest „afera wekslowa”. Przy wykorzystaniu zasobów spółek Skarbu Państwa powiązanych z PKP, wystawione zostały przez zarządzające nią osoby weksle, które umożliwiały wytransferowanie pieniędzy z PKP. Członkowie zarządu PKP
75 podejmowali niekorzystne ekonomicznie decyzje dotyczące spółek powiązanych z PKP. W raporcie NIK z 2001 r. można przeczytać: Stwierdzono, że środki z dotacji budżetowych i kredytów bankowych wykorzystywane były przez PKP z naruszeniem zasad legalności, celowości, rzetelności i gospodarności. Kontrola wykazała przy tym, że działania niektórych członków Zarządu PKP oraz prezesów spółek Kolsped Sp. z o.o. i Viafer S.A. miały charakter korupcyjny i uzasadniają podejrzenie popełnienia przez te osoby przestępstwa. Ogólna kwota środków wydatkowana lub rozdysponowana z naruszeniem prawa lub niegospodarnie zamknęła się kwotą blisko mln zł. Istnieje również groźba powstania zobowiązań wekslowych na kwotę ponad mln zł. W największym skrócie można powiedzieć, że „afera wekslowa” wydaje się sztandarowym przypadkiem traktowania instytucji państwowej jako pasa transmisyjnego dla zdobycia zasobów. Co ważne – tego rodzaju instrumentalne traktowanie instytucji państwowych i samorządowych wydaje się być powszechne, aczkolwiek zazwyczaj nie przyjmuje aż tak skrajnej postaci. . W roku miało miejsce zdarzenie, które później zostało określone jako „afera TON AGRO”. Towarzystwo Obrotu Nieruchomościami AGRO S.A. to spółka zależna Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Celem jej utworzenia było zapewnienie AWRSP zysków ze sprzedaży szczególnie wartościowych gruntów należących do Skarbu Państwa. AWRSP zaobserwowała bowiem, że nabywcy ziemi położonej w szczególnie korzystnych lokalizacjach, szybko ją odrolniają i mogą sprzedać po dużo wyższych cenach. W ten sposób pośrednie ogniwo zarabiało najwięcej, a traciła Agencja. Okazało się jednak, że TON AGRO nie zawsze spełniało dobrze swoje zadania – w niektórych przypadkach było wręcz przeciwnie. Najprawdopodobniej dochodziło bowiem do przekazywania poufnych informacji na temat planowanego przekształcenia gruntów rolnych w budowlane. Dzięki temu nabywca płacił za ziemię uprawną i mógł ją po przekształceniu sprzedać drożej jako grunty przeznaczone pod inne cele niż rolnicze lub wykorzystać na potrzeby własnej inwestycji. Najbardziej znana sprawa, w ramach której TON AGRO miało doprowadzić do strat AWRSP i Skarbu Państwa, to sprzedaż działek w Bielanach Wrocławskich. Było to 20,6 hektara leżących w gminie Kobierzyce, koło trasy wylotowej z Wrocławia, przy planowanej autostradzie. AWRSP chciała, by grunty sprzedano po uprzednim ich odrolnieniu i zleciła to zadanie TON AGRO Wrocław. Jednak według władz tej spółki, wójt gminy Kobierzyce twierdził, że nie zgodzi się na zmianę w planie zagospodarowania przestrzennego, ponieważ planuje w pierwszym rzędzie korzystnie sprzedać działki należące do samorządu. Prywatni inwestorzy pomimo takiego postawienia sprawy kupili te 20,6 ha w styczniu 2000 r., jako ziemię uprawną, za 20,9 mln złotych płatne w ratach. Po zaledwie miesiącu
Rada Gminy Kobierzyce na ich wniosek rozpoczęła procedurę wprowadzania zmian w planie zagospodarowania przestrzennego, o co miało się rzekomo bezskutecznie dopominać TON AGRO Wrocław (nie znaleziono śladów takich prób). W lipcu 2001 r. doszło do sprzedaży już odrolnionych działek za 41,6 mln złotych warszawskiej spółce. Następnego dnia tę samą ziemię spółka sprzedała za 53,4 mln zł francuskiemu koncernowi Auchan. Półtora roku dzielące styczeń 2000 i lipiec 2001 r. doprowadziło do osiągnięcia zysku w wysokości 32,5 mln zł. W lutym 2003 r. został zatrzymany prezes TON AGRO Wrocław. Zostały mu postawione zarzuty związane m.in. z niegospodarnością przy sprzedaży gruntów, na których budowany był hipermarket Auchan. W lutym 2005 r. do sądu trafił akt oskarżenia w sprawie niegospodarności przy tej transakcji. Oprócz prezesa, oskarżono jego zastępcę i trzy osoby z warszawskiej centrali AWRSP, które nadzorowały i zaakceptowały transakcję. Linia obrony opierała się na „hipotetyczności strat”, jakie miał ponieść Skarb Państwa. Nie sposób bowiem ustalić, czy straty w ogóle zaistniały. Przy braku rzeczywistej i możliwej do ustalenia szkody nie można udowodnić zajścia przestępstwa. Sędzia prowadzący sprawę zaakceptował takie rozumowanie i uznał, że nie udowodniono oskarżonym złamania prawa, a tym samym muszą oni zostać uznani za niewinnych. Wyrok tej treści zapadł w czerwcu 2008 r. „Afera TON AGRO” wskazuje na pewną fundamentalną sprawę, jeśli idzie o afery gospodarcze. Otóż znaczna część przywoływanych tutaj przez mnie przypadków, to zjawiska, które przebiegały w sposób legalny, bez złamania prawa, albo też prawo zostało złamane jedynie gdzieś na marginesie całej sprawy. Inaczej rzecz ujmując, cechą charakterystyczną znacznej części afer jest to, że litera prawa nie została naruszona, a mimo to dobro wspólne wyraźnie ucierpiało. . Rok to apogeum tzw. afery Stella Maris. SM to wydawnictwo Archidiecezji Gdańskiej, założone w 1989 r. Około 1998 r. jego kierownictwo zaczęło handlować fakturami. Osoby kierujące spółkami zawierały umowy-zlecenia, umowy o dzieło oraz umowy związane z zapłatą prowizji, które w rzeczywistości nie miały związku z wykonaną pracą. Przedstawiane faktury były jednak podstawą zapłaty. Pieniądze trafiały na konta spółek konsultingowych, które po potrąceniu prowizji przelewały je na konta spółki kościelnej jako podwykonawcy. Z kont spółki kościelnej, po potrąceniu kolejnej prowizji, pieniądze powracały do osób, które zatwierdziły fikcyjne umowy. Spółka kościelna mogła wykazywać dowolnie wysokie zyski, ponieważ była zwolniona z płacenia podatku dochodowego na mocy przepisów regulujących działanie tego typu instytucji. Chociaż sprawę kwalifikowano jako pranie brudnych pieniędzy, mechanizm w niej wykorzystany należy nazwać raczej „brudzeniem pieniędzy” – wyprowadzaniem ich z legalnego obrotu na prywatne konta lub
76 do „funduszy specjalnych” firm. System działał do roku 2002 i ok. 30 spółek przepuściło przez niego ok. 67 mln złotych. Wspomniałem już wcześniej o zasobach aferowych i krążących osobach. Jak się wydaje z pewnej perspektywy, większość afer polega na umiejętnej konwersji różnych typów kapitałów. Najczęściej jest to konwersja kapitału politycznego na ekonomiczny. Ale nie tylko – w przypadku „afery Stella Maris” (ale też nieco mniej znanej „afery salezjańskiej”) miała miejsce konwersja kapitału społecznego instytucji religijnych na kapitał ekonomiczny. . W r. nastąpiła prywatyzacja Fabryki Wagon S.A. Zakłady te, zajmujące się budową i remontami wagonów oraz lokomotyw, zostały włączone do Programu Powszechnej Prywatyzacji i ich akcje przekazano NFI. NFI Hetman ogłosił przetarg na 33% akcji Fabryki Wagon S.A. w marcu 2002 r. Jeszcze przed nadejściem terminu wskazanego w ogłoszeniu o przetargu, postępowanie zostało zamknięte, ponieważ jako nabywcę wybrano szwajcarską spółkę Partner Marketing AG, powiązaną z inwestorami pochodzącymi ze Słowacji. Nie miała ona jednak odpowiednich zezwoleń wymaganych do nabycia ponad 25% akcji spółki i wniosła o rozwiązanie umowy. NFI Hetman zgodził się na to i przystał na podzielenie akcji na dwie części – 24% dla Partner Marketing AG i 9% dla jej warszawskiej spółki-córki Partner Group Sp. z o.o. Nie przeprowadzono ponownego postępowania przetargowego i nie doszło do rozpatrzenia, czy inne oferty nie są korzystniejsze. Tymczasem spółka powiązana z Partner Marketing AG – Tetrawagon AG – posiadała już 19,29% akcji FW S.A., kupionych od NFI Jupiter. W ten sposób na przełomie marca i kwietnia 2002 r. „grupa słowacka” (osoby kontrolujące Tetrawagon i Partner Marketing) zdobyła pakiet kontrolny w FW S.A. – 52,29% udziałów. Po sprzedaży FW S.A. nastąpiło drastyczne pogorszenie sytuacji finansowej spółki. Jej majątek został w dużej części wytransferowany do stworzonej przez Słowaków szwajcarskiej spółki Fabryka Wagon Holding AG. Działo się tak poprzez umowy dotyczące m.in. pośrednictwa spółki szwajcarskiej w zakupie materiałów do produkcji wagonów czy pośrednictwa i działań marketingowych. Spółce FWH AG płacono za pośrednictwo, ale nie doprowadziła ona do podpisania żadnego nowego kontraktu. Przez półtora roku działalności „grupy słowackiej” w FW S.A. pogarszały się wyniki finansowe przedsiębiorstwa. Wreszcie 11 września 2003 r. została ogłoszona jego upadłość. Była już mowa o prywatyzacjach i o tym, dlaczego towarzyszą im zjawiska, które można określić mianem afer. Trzeba to uzupełnić o jeszcze jeden element. Otóż o ile w przypadku cementowni z Ożarowa firma zmieniła właściciela, ale przetrwała i nadal funkcjonuje, to pewna część działań tego rodzaju prowadzi do upadłości prywatyzowanych przedsiębiorstw, po wytransferowaniu ich zasobów. Przypadek Fabryki Wagon jest tu modelowy.
. 10 kwietnia r. w Sejmie uchwalono Ustawę o zmianie ustawy o grach losowych, zakładach wzajemnych i grach na automatach. W sierpniu tego roku pojawiły się podejrzenia wobec Jerzego Jaskierni i innych posłów uczestniczących w pracach nad ustawą – zarzucano im korupcję i niejasne związki (także biznesowe) z przedsiębiorcami lobbującymi na rzecz jak najmniejszego opodatkowania zysków z automatów do gier. Główny wątek „afery hazardowej” czy też „afery jednorękich bandytów”, dotyczył właśnie opodatkowania tychże automatów. W projekcie ustawy przyjęto, że zryczałtowany podatek będzie wynosił 200 euro miesięcznie od automatu. Kontrowersje i podejrzenia o korupcję były związane ze zmianą tego ustalenia w czasie prac sejmowych na podatek wynoszący 50 euro miesięcznie, który miał rosnąć co roku, aż do osiągnięcia sumy 125 euro miesięcznie. Ustawę forsowano w Sejmie pomimo negatywnych opinii policji – nie wprowadzała ona bowiem rozwiązań uniemożliwiających pranie brudnych pieniędzy za pomocą automatów. Cechą charakterystyczną pewnej części afer gospodarczych jest udział osób, które znajdują się bardzo blisko elit władzy. W „aferze hazardowej” (tej opisywanej powyżej i tej świeżej, ujawnionej w 2009 r.) widać to doskonale. Wiąże się z tym zjawisko konfliktu interesów. Mamy oto sytuację podwójnej lojalności osób istotnych dla procesu legislacyjnego: względem państwa i względem ludzi, z którymi prowadzi się interesy albo pozostaje w bliskiej zażyłości. . Do roku przez dziesięć lat trwała „afera korupcyjna w Ministerstwie Finansów”. Grupa skorumpowanych urzędników ministerialnych, działając wspólnie z gangsterami, zapewniała przedsiębiorcom możliwość uzyskiwania znaczących ulg podatkowych. Za odpowiednią opłatą dochodziło do wydawania korzystnych dla określonych podatników interpretacji przepisów, co było sprzeczne z interesem Skarbu Państwa. Najbardziej znany wymiar tej afery związany jest z uzyskaniem przez Henryka Stokłosę uchylenia na poziomie Ministerstwa Finansów decyzji dotyczących podatków. W latach 1999-2001 wysocy rangą urzędnicy MF uchylili pięć decyzji wydanych przez Izbę Skarbową w Pile, które dotyczyły zobowiązania Stokłosy do zapłacenia zaległych podatków. Zjawiskiem organicznie powiązanym z aferami jest korupcja. Możemy o niej mówić w przypadku większości afer, przy czym czasami jest to istota afery (jak w tym przypadku), a czasami występuje ona tylko na jej marginesie. Warto też dodać, że korupcja to jedna z przyczyn pozostawania w sytuacji konfliktu interesów. . W grudniu r. sprzedaż swoich usług rozpoczęła firma Digit Serve. Jej oferta związana była z inwestycjami na rynku walutowym (forex), a jedną z osób, które firmowały przedsięwzięcie, był Bogusław Bagsik, kluczowy bohater „afery Art-B”. Oferując duże zwroty z inwestycji, firma wyłudzała pieniądze. Dopóki pojawiali się
b a ZOOMAR [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/ZOOMAR/]
77 nowi klienci, Digit Serve pozyskiwał środki na wypłacanie – w rzeczywistości nieistniejących – zysków. Pierwsze oznaki zniecierpliwienia klientów żądających zwrotu zainwestowanych środków spowodowały wytransferowanie zysków aferzystów poza zasięg polskiego wymiaru sprawiedliwości. Na przełomie czerwca i lipca 2007 r. przerwano wypłaty dla klientów i rozpoczęto maskowanie śladów działalności. Wspominałem już o krążeniu ludzi i zasobów w kontekście poszczególnych afer – dotyczyło to jednak przede wszystkim postaci z drugiego planu. Tymczasem zdarzają się też spektakularne powroty aferzystów, jak w „aferze Digit Serve”. Jak się wydaje, jest to przypadek wiele mówiący o postrzeganiu świata przez osoby chcące pomnożyć swoje zasoby. Zdawałoby się, że wchodzenie w interesy z Bogusławem Bagsikiem, w kontekście wiedzy o tej osobie, to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne. Tymczasem nie brakowało chętnych do inwestowania z nim. Być może kryje się za tym pewien typ racjonalności – spróbujmy go zatem zrekonstruować. Otóż Bagsik (zapewne również inni aferzyści) jest postrzegany jako osoba, która wie, jak zarobić pieniądze. A że będzie to najprawdopodobniej działanie po części nielegalne? Cóż – to przecież jedyny sposób, żeby się dorobić. Nie może zatem dziwić, że afery traktowane są jako coś „normalnego”.
wytworzeniu odpowiedniej aury, zatrudnieniu polityków i medialnych ekspertów oraz sponsorowaniu sportu i popularnonaukowych wykładów, pozyskała wielu klientów. W pewnym momencie organa kontrolne rynku finansowego odkryły nieprawidłowości w działaniu firmy. Przed zablokowaniem konta inwestycyjnego WGI, prowadzonego przez amerykańską instytucję finansową Wachovia Securities, z konta tego wychodziły środki na różne, często niejasne inwestycje. Odzyskano tylko część pieniędzy, które zostały ostatecznie zajęte przez amerykański wymiar sprawiedliwości. Większość pieniędzy zainwestowanych przez klientów zniknęła. Z powodu braków w dokumentacji nie można ustalić, jak duża część to straty wynikające z nieudolnego zarządzania powierzonymi pieniędzmi oraz czy i w jakim stopniu doszło do defraudacji. Niemniej jednak wiele wskazuje, że była to świadoma polityka firmy. Sporo działań aferalnych, nakierowanych na drenowanie nie zasobów państwowych, ale raczej oszczędności ludzi, osiąga sukces dzięki stworzeniu wizji swego rodzaju elitarności czy też ekskluzywności podejmowanych działań. Stwarza się aurę okazji, z której trzeba skorzystać. Podobnie zresztą było w przypadku „afery Digit Serve”. Jak się wydaje, również wiele mówi to o części społeczeństwa polskiego i o istniejących przekonaniach na temat tego, w jaki sposób można zarobić.
. W r. zakończyła się „afera Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej” – w kwietniu tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd odebrała WGI licencję maklerską. WGI była firmą zajmującą się inwestowaniem pieniędzy klientów na rynkach wysokiego ryzyka. Dzięki
. Na początku r. Komisja Nadzoru Finansowego rozpoczęła postępowanie kontrolne w sprawie spółki Interbrok. Była to firma zajmująca się pośrednictwem i doradztwem finansowym. W 2001 r. zaczęła inwestować na rynku transakcji walutowych (forex). Szybko zaczęła
78 oferować niezwykle atrakcyjne stopy zwrotów z inwestycji. Co ważne: kolejni klienci mogli powierzać swoje pieniądze tylko dzięki poleceniu ich przez innego, już zaangażowanego inwestora. Początkowo spółka osiągała zyski, lecz później działała jak typowa piramida finansowa: to napływ klientów zapewniał Interbrok płynność finansową. Spółka nie reklamowała się, a jedynie korzystała z tzw. marketingu szeptanego. Takie postępowanie umożliwiało roztaczanie aury wyjątkowości i elitarności. Wreszcie w lutym 2007 r. KNF powiadomiła prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez właścicieli. Przykład „afery Interbrok” pokazuje, że tzw. piramidy finansowe to nie tylko początek lat 90. (można tu przypomnieć Bezpieczną Kasę Oszczędności Lecha Grobelnego) i transformacja ustrojowa, ale zjawisko, które regularnie powraca w nowych wcieleniach. Żywotność tego mechanizmu wydaje się być charakterystyczna dla systemu kapitalistycznego w ogóle. . W listopadzie r. rozpoczęto śledztwo w sprawie niegospodarności w spółce Chemia Polska. Jego podstawą było zawiadomienie ze strony NIK, stanowiące efekt kolejnego raportu dotyczącego tak zwanego Trójkąta Buchacza. Cała sprawa rozpoczęła się dużo wcześniej – jej początki to rok 1994. To wówczas skomplikowane przekształcenia własnościowe doprowadziły do tego, że powoływane przez państwo spółki (Polski Fundusz Gwarancyjny, Międzynarodowa Korporacja Gwarancyjna oraz Chemia Polska), które zasilane były przede wszystkim należącymi do Skarbu Państwa akcjami przedsiębiorstw, obejmowały nawzajem swoje akcje. W ten sposób trzy spółki kontrolowały się nawzajem, a Skarb Państwa stał się w nich mniejszościowym udziałowcem. Kolejne rządy nie mogły odzyskać kontroli nad majątkiem należącym do Skarbu Państwa, z powodu braku na to zgody osób zarządzających spółkami z „trójkąta”. Tymczasem pieniądze tych spółek były marnotrawione (m.in. przez błędne decyzje o poręczeniu kredytów), a one same nie realizowały swoich zadań statutowych. Mimo formalnego odzyskania kontroli przez Skarb Państwa w 2002 r. – „trójkąt” (choć już bez Polskiego Funduszu Gwarancyjnego) funkcjonuje do dnia dzisiejszego. „Trójkąt Buchacza” to afera, na przykładzie której można wskazać na dwie ważne cechy tego rodzaju zjawisk.
4×
+
„Obywatel” w prenumeracie…
Po pierwsze pokazuje, że podmioty afery, aby uzyskać względnie niewielkie korzyści, musiały zmarnotrawić ich wielokrotność. Innymi słowy, Skarb Państwa traci kontrolę nad firmami wartymi setki milionów złotych, natomiast wygląda na to, że renta osób zaangażowanych w całą aferę jest stosunkowo niewielka. Po drugie, jest to przykład długiego trwania afery – mimo raportów NIK, artykułów w mediach itd.
*** Można czasami usłyszeć stwierdzenie, że afery gospodarcze to sprawa zamknięta – coś, z czym mieliśmy do czynienia na początku transformacji ustrojowej. Można też spotkać się z opiniami, że są to zjawiska marginalne, tak ilościowo (zgodnie z tezą, że wśród wielu rozmaitych zjawisk, zdarzają się i afery), jak i jakościowo (bo nie dotyczą one kluczowych zjawisk gospodarki i nie są w nie zaangażowane osoby rzeczywiście ważne dla gospodarki i polityki). Gdy piszę te słowa, jest początek października 2009 r. Sprawa „Trójkąta Buchacza” jest nadal aktualna: w kolejnych raportach NIK możemy przeczytać o istniejących nieprawidłowościach. Cały czas nie wiemy, jak dokładnie przebiegały afery FOZZ i Art-B. Tymczasem Grzegorz Żemek stara się o przedterminowe zwolnienie z więzienia (na razie nieskutecznie), Aleksandrowi Gawronikowi już udało się wyjść na wolność, natomiast Bogusław Bagsik jest ponownie nieuchwytny. Nadal nie mamy w Polsce laboratorium frakcjonowania osocza (a sprawa związana z budową LFO w Mielcu została sądownie umorzona). Procesy Marka Dochnala toczą się powoli, rząd tymczasem planuje kolejne prywatyzacje. Ponownie wraca „afera hazardowa”, w którą okazują się być wplątani czołowi politycy rządzącej partii… Długo można by jeszcze wymieniać. Zjawiska marginalne? Sprawy z początku lat 90.? Chyba jednak nie.
= 42 zł
dr Krzysztof Pietrowicz
Podstawa niniejszego tekstu (w tym opisy poszczególnych afer) jest efektem pracy zespołu, którego członkami są Maciej Gurtowski, Wojciech Sokołowicz, Jan Waszewski i piszący te słowa. Niemniej jednak za wszelkie ewentualne słabości tekstu odpowiada autor.
szczegóły s. 183
To się opłaca!
79
Media masowe jako panopticon:
przypadek Polski
Filip A. Gołębiewski
Jednym z najbardziej interesujących zjawisk, jakimi zajmują się nauki społeczne, jest od wielu lat kwestia kontroli społecznej. Podstawowym rozróżnieniem dotyczącym kontroli społecznej, jakie funkcjonuje na gruncie socjologii, jest wyszczególnienie jej zewnętrznej i wewnętrznej formy. Forma zewnętrzna to wszelkiego rodzaju artykułowane explicite lub implicite, formalne bądź nieformalne zakazy i nakazy oraz przede wszystkim związane z nimi sankcje społeczne, jakich doświadcza jednostka czy grupa. Krótko mówiąc, odnosi się ona do obserwowalnych zachowań i ich konsekwencji dla tychże jednostek bądź grup. Forma wewnętrzna kontroli społecznej wyraża się natomiast głównie w internalizacji, czyli uwewnętrznianiu (uznawaniu za swoje) norm, wartości i wzorów postępowania przez jednostki funkcjonujące w określonych grupach społecznych. Odnosi się ona zatem do nieobserwowalnych systemów i hierarchii, wzorów zachowań, struktur myślowych, a także, w dalszej perspektywie, schematów poznawczych i form percepcji rzeczywistości, jakie funkcjonują w obrębie jednostki, po części zapewne w sposób nieuświadomiony. Powyższy, być może nieco zbyt teoretyczny i akademicki wstęp, powstał tylko po to, aby naświetlić Czytelnikowi, że systemy kar i nagród, które funkcjonują w każdym społeczeństwie, czy to za pomocą formalnych instytucji, czy też bez nich, są tylko częścią „walki” o konformizm jego członków. Tą bardziej widoczną, choć wcale niekoniecznie ważniejszą. Konformizm nie jest tu traktowany zupełnie pejoratywnie – pewna jego doza, całkiem zresztą spora, niezbędna jest do utrzymania w ryzach jakiegokolwiek organizmu zbiorowego. Potrzebne jest jednak jego wyważenie, gdy jest go bowiem za dużo, brakuje kreatywności i świeżości w myśleniu we wszelakich sferach takiego organizmu zbiorowego, jakim jest np. państwo. Gdy zaś za mało – nie ma
możliwości koordynacji działań zbiorowych i ograniczania sfer niepewności. W tym miejscu przyjrzymy się roli, jaką we współczesnych społeczeństwach „cywilizacji Zachodu” pełnią media masowe, ze szczególnym uwzględnieniem Polski. Chodzi konkretnie o rolę, jaką owe media pełnią w kwestii kontroli społecznej, a dokładniej w jej wewnętrznym aspekcie zarysowanym powyżej.
Wpływ mediów masowych Prawdziwe wydaje się stwierdzenie Anthony’ego Giddensa, iż ludzie współcześnie zapośredniczają swoje doświadczenia – lub rzeczywistość w ogóle – poprzez media. Oznacza to mniej więcej tyle, że są one naszym niemal nieodłącznym towarzyszem w poznawaniu świata, interpretowaniu go oraz wyznaczaniu ram naszych zainteresowań i światopoglądów. Jak pisze klasyk medioznawstwa, Denis McQuail, media masowe w kwestii pośredniczenia między jednostką a tym, co wokół niej, wchodzą dziś w rolę, jaką jeszcze kilka dekad temu pełniły rozmaite instytucje społeczne, przede wszystkim rodzina. Ten nowy pośrednik może wzmacniać, zastępować, albo nawet niweczyć wysiłki innych instytucji społecznych, które, w najbardziej dosłownym sensie, są po prostu bliższe człowiekowi. Z powyższego wynika niezaprzeczalnie, że media mają wpływ na to, jakie wartości, normy i wzory zachowań ludzie internalizują chętniej niż inne. Od mediów w dużym stopniu zależy, jakie priorytety ma dana jednostka, co będzie uważać za niestosowne, a co – za pożądane. Wśród znawców tematu nie ma zgody co do tego, jak duży jest ten wpływ. W wieku XX trwały spory co do ich skuteczności, a tendencje w tej kwestii zmieniały się kilkakrotnie. W latach 30. dominowało przekonanie o wszechwładzy mediów, jednak już w latach 50. stwierdzono, że ich wpływ jest niewielki, bo ogranicza się do tego, o czym – a nie co – ludzie mają myśleć (na marginesie: raczej trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, iż możliwość narzucania
80 ludziom tego, o czym mają myśleć, jest niewielkim wpływem, ale to osobna sprawa). W latach 80. zaczął dominować pogląd, że mimo iż poszczególne przekazy nie wywierają istotnego wpływu na postawy, opinie i zachowania odbiorców, to długofalowe oddziaływanie mediów może pozostawiać ślady w ich świadomości. We współczesnym medioznawstwie triumfy święci koncepcja agenda-setting (polskie, niezbyt fortunne tłumaczenie: porządek dnia), w uproszczeniu mówiąca, że to, na co zwracają uwagę media, będzie później przedmiotem zainteresowania (debat, rozmów itp.) odbiorców mediów według takiej hierarchii, jaką ustalają media. Im bardziej one daną kwestię akcentują – tym szerzej będzie ona omawiana w społeczeństwie. Analizując powyższe spory i zastanawiając się nad tym, czy przekazy medialne mają faktycznie wpływ na postawy i zachowania ludzi, warto przywołać jeden, niezwykle banalny argument: gdyby owego wpływu nie miały lub gdyby był on znikomy, to nie dałoby się wyjaśnić faktu, że rozmaite firmy, koncerny i inne podmioty od bardzo dawna nie szczędzą pieniędzy na zamieszczanie reklam w mediach. Jest wręcz przeciwnie: liczba reklam stale wzrasta, a ich koszt (abstrahując od zawirowań związanych z kryzysem gospodarczym) wciąż rośnie. Wnioski wydają się być oczywiste: media mają bezpośredni wpływ na postawy i zachowania ludzi. Skoro nie ulega wątpliwości, że kupno jogurtu „x” (reklamowanego) jest dużo bardziej prawdopodobne niż kupno jogurtu „y” (niereklamowanego), to dlaczego wątpliwości miałyby się pojawiać w kwestii tego, czy ludzie będą powielać np. styl życia prezentowany w mediach, a nie powielać tego, który prezentowany nie jest? Paradoksalnie, w tym drugim przypadku prawdopodobieństwo wydaje się nawet większe: oglądając bowiem przykładowe jogurty otrzymujemy wcześniej informację, że są to, w zależności od rodzaju medium, czas bądź przestrzeń wykupione przez reklamodawcę (poza, rzecz jasna, tzw. product placement – umieszczaniem np. w filmach czy serialach konkretnych marek produktów w sposób zakamuflowany). Możemy zatem wówczas przynajmniej próbować się przed nimi „bronić”. W przypadku zaś przekazów jawiących się nam jako neutralne lub obiektywne (np. stylu życia prezentowanego w mediach) pozwalamy im niejako „wdzierać się” do naszych umysłów, często bez najmniejszego zabezpieczenia czy ostrożności, a przede wszystkim bez świadomości, że na nas oddziaływają.
Władza telewizji
upadkiem rozumu, racjonalności i logiki w debacie publicznej. Mimo, że swoje twierdzenia i wnioski odnosi głównie do Stanów Zjednoczonych, oczywistym jest, że także w krajach Europy Zachodniej (w tym w Polsce) mamy do czynienia z podobnymi zjawiskami. Al Gore do najważniejszych cech telewizji, które jego zdaniem psują debatę publiczną, zalicza: jednostronność przekazu i brak dialogu publicznego, podporządkowanie rozrywce oraz silną koncentrację własności w rękach coraz mniejszej liczby potężnych korporacji, które obecnie skutecznie kontrolują większość udziałów w rynku. Przywołuje on słynną formułę, która nieformalnie obowiązuje podczas układania programów informacyjnych: If it bleeds, it leads. If it thinks, it stinks (w wolnym tłumaczeniu: Jeśli news jest brutalny, to jest na szczycie. Jeśli zmusza do myślenia, jest do kitu). Gore pisze również, że narzucona przez telewizję sugestywność przekazu wywołuje reakcje instynktowne, bez poddania ich modulacji przez rozumowanie i refleksję. W „Zamachu na rozum” przytoczone zostają najnowsze odkrycia z dziedziny neurobiologii, z których wynika m.in., że emocje, motywy i pragnienia, których jesteśmy ledwie świadomi, w gruncie rzeczy górują nad naszym życiem umysłowym. Połączenia z układów emocjonalnych do kognitywnych są silniejsze niż z kognitywnych do emocjonalnych. Spędzając przeciętnie ⁄ wolnego czasu na oglądaniu telewizji, jak czyni to przeciętny Amerykanin, jesteśmy skazani na odczuwanie dużo większego strachu niż gdybyśmy telewizji nie oglądali w ogóle. Naukowcy stwierdzili, że wiele z przekazów telewizyjnych wywołuje tzw. traumatyzację zastępczą, czyli przywoływanie traumatycznych wydarzeń, które naszemu umysłowi jawią się niczym prawdziwe. To z kolei powoduje uczucie niemal permanentnego strachu. Osoba przestraszona jest z kolei, jak wiadomo, dużo bardziej podatna na manipulacje i inne przekazy perswazyjne. Dowiedziono, że nawet gdy statystyki dotyczące przestępczości w danym rejonie maleją, to jego mieszkańcy odczuwają większy strach, gdy wydarzenia przestępcze są nagłaśniane przez media. Telewizja ma więc, zdaniem Gore’a, moc wprowadzania odbiorców w stan quasi-hipnotyczny, poprzez pobudzanie zmysłu orientacyjnego niemal co sekundę. Autor stwierdza wprost, że nasze systematyczne obcowanie ze strachem, połączone z innymi bodźcami produkowanymi przez telewizję, może być wykorzystywane przez specjalistów z dziedziny Public Relations czy marketingu politycznego za pomocą rozmaitych socjotechnik.
Nie da się ukryć, że pisząc o wpływie mediów na współczesnego człowieka, mamy na myśli głównie wpływ telewizji. Skłania do tego także lektura książki Ala Gore’a pt. „Zamach na rozum”, gdzie opisuje on katastrofalne skutki ogromnej popularności telewizji w USA na przestrzeni ostatnich dekad, która spowodowała stopniowe wyparcie prasy, czy słowa drukowanego w ogóle. Nazywa on je nawet
Zdaniem autora „Niewygodnej prawdy”, działania administracji prezydenta USA George’a W. Busha tuż po atakach na World Trade Center w 2001 r. nastawione były na przekazanie społeczeństwu zmanipulowanych informacji na temat udziału Iraku i Irakijczyków w tym zamachu
Czy można (warto) ufać mediom?
81
b n a ALEXANDER KRUEL [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/XIXIDU/]
terrorystycznym, które miały wywołać aprobatę dla późniejszych działań wojennych na terenie tego kraju. Przekazywanie tych informacji odbyło się głównie poprzez media, a największy wpływ na odbiorców, zdaniem Ala Gore’a, miały właśnie przekazy telewizyjne. Niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do wojny w Iraku, warto odnotować, że przekazy medialne odegrały w tym przypadku rolę, nazwijmy ją, konformizującą społeczeństwo. Miały na celu wywołanie postaw pożądanych przez podmiot władzy, w tym przypadku najwyższej władzy formalnej – poprzez internalizację określonych warto-
ści i postaw, zgodnie z przywołaną na początku definicją wewnętrznego aspektu kontroli społecznej. Ten przykład jest jaskrawy, łatwy do wychwycenia i dotyczy jasno określonej, formalnej grupy interesu (administracja prezydenta USA też jest swego rodzaju grupą interesu), w związku z czym łatwo możemy ją krytykować, a wyborcy mogli pozbawić tę grupę owej formalnej władzy w głosowaniu. Co jednak z podobnymi zachowaniami – oddziaływaniem poprzez media (lub samych mediów!) w celu wywołania w opinii publicznej określonej postawy wobec kogoś lub czegoś – które są dziełem nieformalnych, niewidocznych dla opinii publicznej grup interesu? Czy możemy ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że takowych nie ma? Pojawia się zatem pytanie o zaufanie do mediów. Biorąc pod uwagę powyższe, wydawać by się mogło, że powinno być ono nieduże – wobec ich przekazów stosować winniśmy nieustannie zasadę ograniczonego zaufania i pozostawać czujnymi. Tymczasem wyniki badań pokazują, że w Polsce media cieszą się całkiem sporym zaufaniem.
Według raportów TNS OBOP z 2002 i 2003 r., każdemu rodzajowi mediów (TV, radio, gazety) ufa przynajmniej 64% Polaków1. Z kolej z badań European Trusted Brands z 2009 r. wynika, że dziennikarzom w Polsce ufa więcej osób niż przeciętnie w pozostałych krajach Europy (odpowiednio: i ); jest to jedyna grupa zawodowa, do której zaufanie jest u nas większe niż tamże. Te same badania wskazują, że w ciągu ostatnich 5 lat zaufanie do mediów w naszym kraju utrzymywało się na podobnym poziomie, za wyjątkiem Internetu, do którego zaufanie stale rośnie2.
Od mediów w dużym stopniu zależy, jakie priorytety ma dana jednostka, co będzie uważać za niestosowne, a co – za pożądane
Oceniając powyższe wyniki, profesor Janusz Czapiński powiedział: Fenomenem wyróżniającym Polskę na tle Europy jest dużo większe zaufanie do mediów. […] Przy dużej dozie niezadowolenia z władz i większości instytucji publicznych, przy znacznej podejrzliwości co do intencji i uczciwości polityków, urzędników czy prawników, przy przekonaniu o powszechnej korupcji, wielu Polaków traktuje media jako główny organ demaskatorsko-kontrolny, jako ostatniego sprawiedliwego sędziego, który ujawnia, piętnuje i często skutecznie karze złe uczynki. […] Takie, wyjątkowe usytuowanie Internetu i innych mediów w przestrzeni publicznej w Polsce, stawia przed nadawcami, wydawcami i operatorami szczególne wyzwanie i szansę większego niż w innych krajach oddziaływania na świadomość i zachowania całego społeczeństwa. Z tego względu media w naszym kraju są nie czwartą, ale co najmniej trzecią, a niekiedy wręcz pierwszą władzą. I w tym sensie wszystkie mogą się uważać za misyjne. Pytanie tylko, czy tę misję właściwie wypełniają z pożytkiem dla dobra wspólnego? 3 .
82
Uwarunkowania mediów w Polsce Wydaje się, że aby móc spełniać misję z pożytkiem dla dobra wspólnego, media powinny przede wszystkim być faktycznie (w sposób rzeczywisty) spluralizowane. A to dlatego, że tylko wówczas mamy gwarancję, iż każda ze stron debaty publicznej będzie miała możliwość zaprezentowania swojej wizji rzeczywistości, recept na rozwiązywanie problemów czy też pomysłów na to, jak kształtować obywateli. Tylko wówczas mamy gwarancję, że zostaną ujawnione niecne działania władzy, rozmaitych instytucji i organizacji (formalnych i nieformalnych) itp. Przed rokiem 1989 w Polsce media były organem propagandowym władzy, stosowano cenzurę prewencyjną ich przekazów, w związku z czym nie mogło być mowy o jakimkolwiek pluralizmie. Czy jednak zniesienie cenzury i umożliwienie mediom funkcjonowania na tzw. wolnym rynku spowodowało automatyczne pojawienie się pluralizmu? Oczywiście nie. Przez lata hegemonem debaty
publicznej była „Gazeta Wyborcza”, czego nie kryje nawet jej redaktor naczelny – Adam Michnik – który w niedawnym wywiadzie dla „Przekroju” stwierdził, że jego gazeta nadal jest hegemonem debaty na tematy ważne4. Można by wiele pisać 5 na temat uregulowań prawnych, czynników symbolicznych, medialnej struktury właścicielskiej, struktury rynku itp., aby dojść do wniosku, że istnieją poważne wątpliwości co do tego, czy mamy Polsce do czynienia z pełnym pluralizmem medialnym. Skupmy się jednak na jednej sytuacji, która jak w soczewce pokazuje, że przed słynną „Rywingate” o pluralizmie mediów w naszym kraju nie mogło być mowy. Chodzi o wywiad, jakiego w 2002 r. udzielił Janinie Paradowskiej ówczesny premier Leszek Miller. W owym wywiadzie znalazł się fragment dotyczący propozycji korupcyjnej Lwa Rywina w stosunku do Adama Michnika, jednak redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” poprosił dziennikarkę „Polityki”, aby usunęła wspomniany fragment. Tak też się stało, co jest zupełnie nie do pomyślenia, gdybyśmy mieli do czynienia ze spluralizowanymi mediami. Każde medium wówczas, działając jako osobny podmiot, niepowiązany ani towarzysko, ani biznesowo, ani jakkolwiek ze swoją konkurencją, dążyłoby do tego, aby odkryć taką informację. Motywacją mogłaby być chociażby najzwyklejsza chęć zysku i uprzedzenia rynkowego rywala w podaniu interesującej informacji. Sam pomysł poproszenia konkurencji, aby wstrzymała się z publikacją, wydaje się być nie na miejscu, a jednak w Polsce się zdarzył – w dodatku owa prośba została wysłuchana. Można tu mówić o istnieniu swego rodzaju zmowy kartelowej – wysłuchanie prośby konkurencji najwyraźniej
Jeśli news jest brutalny, to jest na szczycie. Jeśli zmusza do myślenia, jest do kitu
b n a PAUL HOCKSENAR [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/VERMININC/]
Jeśli powyższe słowa są bliskie prawdy, to media w Polsce śmiało można by nazwać jednym z podstawowych – jeśli nie podstawowym – narzędzi kontroli społecznej w jej wewnętrznym aspekcie, tak jak zostało to wcześniej zarysowane. Kluczowa wydaje się zatem odpowiedź na pytanie postawione pod koniec wypowiedzi prof. Czapińskiego: czy media wypełniają swoją misję z pożytkiem dla dobra wspólnego? Nie jest to zadanie łatwe, a z całą pewnością określenie tego w sposób precyzyjny wykracza poza ramy niniejszego tekstu. Spróbujmy zastanowić się jedynie, czy istnieją ogólne, strukturalne warunki do tego, aby wierzyć, że odpowiedź na to pytanie mogłaby być twierdząca.
83 dało redakcji gazety („Polityki”) większy zysk niż upublicznienie potajemnych targów przy tworzeniu prawa! Zaiste absurdalne. A społeczeństwo, którego informowanie o tego typu „machlojkach” teoretycznie powinno być priorytetem każdej redakcji, schodzi na plan dalszy. Tak oto media, mające działać dla dobra wspólnego, działają de facto przede wszystkim dla dobra jakiejś grupy interesu. Jest jednak także inne, strukturalne uwarunkowanie mediów w naszym kraju, które nie sprzyja realizacji misji dobra wspólnego. Chodzi mianowicie o kwestię właścicieli głównych mediów, a konkretnie ich narodowości. Ci, jak wiadomo, w dużej mierze pochodzą z zagranicy, przede wszystkim z Niemiec. Szacuje się, że w rękach kapitału niemieckiego jest 85% prasy kobiecej i 65% prasy kolorowej. Mimo, że Axel Springer wycofał się z „Dziennika”, to wciąż wydaje najbardziej poczytny dziennik w Polsce – „Fakt”. 51% udziałów w „Rzeczpospolitej” ma brytyjska Mecom Group. Duży udział kapitału zagranicznego, choć ze względu na nadawców publicznych mniejszy niż w przypadku prasy, ma miejsce również na rynku mediów elektronicznych (chociażby Grupa Bauer Media). Przykłady można by mnożyć, ale nie to jest celem tekstu. Zastanówmy się nad konsekwencjami takiej sytuacji. Dla redakcji fakt posiadania zagranicznego właściciela tylko pozornie jest bez znaczenia. W istocie dziennikarz, chcący opisać podstawową dla dobra wspólnego rzecz, jaką jest zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa (w dowolnym wymiarze), ma ogromny problem. Jeśli bowiem owe zagrożenia wynikają z działań kraju, z którego pochodzi właściciel jego medium, stoi przed niezwykle trudnym dylematem: napisać prawdę i narazić się pracodawcy czy przemilczeć niewygodne fakty i nadal cieszyć się posadą? Musi wybrać między dobrem wspólnym i dobrem własnym. Zazwyczaj wybierze to drugie. Jak widać, istnieją strukturalne ograniczenia wpisane w system funkcjonowania naszego kraju, które uniemożliwiają realizowanie w pełni misji mediów, polegającej na dbaniu o interesy społeczeństwa. Zauważmy, że powyższe stwierdzenie ma zastosowanie tylko wówczas, gdy zakładamy idealistycznie, że podmioty medialne mają dobrą wolę i chęć realizowania jakiejś misji mającej na celu dobro wspólne. A tak przecież wcale być nie musi.
Nowoczesne wcielenie panopticonu Dotychczasowe rozważania miały na celu zarysowanie uproszczonej wizji roli, jaką współczesne media masowe mogą pełnić w sprawowaniu kontroli nad społeczeństwami zachodnimi, w tym polskim, a także uwarunkowań, które temu towarzyszą. Podsumowując je i szukając dobrego, odrobinę metaforycznego odnośnika, warto porównać rolę mediów do tej, którą Michel Foucault przypisywał w „Nadzorować i karać” zaczerpniętej od Jeremy’ego Benthama koncepcji panopticonu.
Przypomnijmy, że ta architektoniczna koncepcja więzienia, zrealizowana w praktyce tylko częściowo, polegała w swej modelowej wersji na tym, że cele więzienne rozmieszczone miały być wokół wieży strażniczej, znajdującej się pośrodku. W każdej z nich mógł być umieszczony tylko jeden więzień, który nie miał kontaktu z „sąsiadami” z cel obok, gdyż oddzielały go od nich boczne ściany. Ściany frontowe zaś i tylna, były przezroczyste po to, by nadzorca znajdujący się w wieży strażniczej mógł w każdej chwili widzieć, co robi skazany (kontrolować go). Skazany z kolei nigdy nie mógł widzieć, co robi strażnik. Nie mógł nawet wiedzieć, czy ten się tam w ogóle znajduje. Dodatkowo cela była podświetlona tak, żeby skazany miał wrażenie, iż jest doskonale widoczny dla nadzorcy w każdym momencie i nawet ciemność nie jest w stanie tego zmienić. Najważniejszą konsekwencją tej genialnej konstrukcji był fakt, że więzień tracąc orientację w kwestii tego, czy jest obserwowany, czy nie, zachowywał się jakby zawsze tak było – czuł na sobie spojrzenie strażnika. Czyli innymi słowy uwewnętrzniał nadzorcę. To perfekcyjne narzędzie kontroli społecznej było w stanie idealnie wyegzekwować dyscyplinę od skazańców. Pamiętajmy jednak, że nadzorca nie miał żadnego wpływu na myśli, przekonania czy światopogląd więźnia. Sprawowana była kontrola społeczna jedynie w swym zewnętrznym aspekcie. Spójrzmy teraz na media masowe w Polsce, wraz z niektórymi dotychczasowymi ustaleniami: → Wpływają one na przekonania i postawy jednostek przez to, że dostarczają im norm i wartości, które następnie są przez nie internalizowane. → Charakteryzują się wysokim poziomem zaufania i są traktowane jako organ demaskatorsko-kontrolny, który przynosi ludziom pełne i obiektywne informacje o świecie. Porównajmy medium do nadzorcy, a odbiorcę medium do więźnia. Zauważmy, że tak jak panopticon sprawował w sposób znakomity kontrolę społeczną zewnętrzną, odnoszącą się do obserwowalnych zachowań, tak media, w sposób niemal równie znakomity, sprawują kontrolę społeczną wewnętrzną, a więc odnoszącą się do nieobserwowalnych systemów i hierarchii aksjologicznych, wzorów zachowań, struktur myślowych znajdujących się wewnątrz jednostki. Wszystko w naszej modelowej sytuacji jest tak samo, tyle że idealnie odwrotnie: → W panopticonie nadzorca widzi więźnia, a więzień nadzorcy – nie. W relacji medium-odbiorca Przeciętny Odbiorca Mediów Masowych (dalej POMM) widzi medium, ale ono go – nie (bo nie ma takiej potrzeby). → W panopticonie więzień chce się kontaktować z sąsiadem, ale nie może. POMM może się kontaktować z sąsiadem, ale nie chce, bo musiałby przerwać sobie rozrywkę (powszechnie mówi się o atomizacji społeczeństwa, powodowanej przez media).
84 → W panopticonie więzień nienawidzi nadzorcy i gdyby mógł, to zapewne opuściłby to miejsce i nigdy nie wrócił. POMM uwielbia kontakt z mediami (np. poprzez oglądanie telewizji) i dobrowolnie spędza przy nich większość swego czasu wolnego; zawsze wraca. → W panopticonie więzień chciałby dokonać spisku wraz z kompanami w celu jego obalenia, ale nie ma takiej możliwości. POMM mógłby zrzeszyć się z innymi POMM-ami i posiadając odpowiednią siłę, zdelegitymizować istnienie mediów. Nie chce jednak tego robić. → W panopticonie więzień wie, że jest więziony (poddawany kontroli) i że nie dysponuje wolnością. POMM nie wie, że jest poddawany kontroli, więc uważa, że jego myślenie jest wolne od wpływu mediów.
jednak, że można wymyślić jeszcze doskonalsze narzędzie sprawowania kontroli. Media masowe mają bowiem nad panopticonem tę przewagę, że nie trzeba siłą zaciągać ludzi przed ich oblicza. Sami przyjdą. I pokochają. Filip A. Gołębiewski
Przypisy: 1.
TNS OBOP, 2002. Zaufanie do mediów, (www.tns-global.pl/abin/r/1478/099-03.pdf, dostęp: 30 IX 2009); Opr. pw, 2003. TNS OBOP o zaufaniu do mediów: Publiczne w dół, prywatne w górę, (http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,34912,1716454. html, dostęp: 30 IX 2009); raporty z lat późniejszych nie są niestety dostępne.
Powyższe odwrotności wynikają z tego, że oba narzędzia kontroli społecznej dotyczą przeciwstawnych jej form: zewnętrznej i wewnętrznej. Ostatecznie jednak osiągają ten sam efekt: konformizm więźnia/POMM-a.
*** Michel Foucault w „Nadzorować i karać” pisał o czasach, w których media nie odgrywały aż tak istotnej roli jak obecnie. Zachwycał się geniuszem konstrukcji panopticonu, wyliczając możliwości, jakie ten daje. Nie przewidział
Audycja społeczno-ekologiczna w Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej,
od 15 do 18 w każdą ostatnią sobotę miesiąca 00
00
Audycja dla tych, którzy szukają wiedzy, a nie informacji Do usłyszenia!
2.
Za: http://informacje.sensors.pl/pr/120075/polacy-bardziejufaja-mediom-niz-pozostali-europejczycy-wyniki-badaniaeuropean-trusted-brands-2009, dostęp: 30 IX 2009.
3.
Tamże.
4. „Przekrój” z 21 IV 2009. Michnik: Truchło IV RP jest wśród nas i cuchnie. 5.
Więcej na temat pluralizmu medialnego zobacz: Gołębiewski Filip, 2009. Między totalitaryzmem a (jałowym) pluralizmem. O ładzie medialnym w III RP [w:] „Dialogi Polityczne”, nr 11, czerwiec 2009.
eter: 88,8 MHz internet: www.zak.lodz.pl podcast: www.czymaszswiadomosc.pl/sub/podcast
www.czymaszswiadomosc.pl
w w w.oby watel.org.pl
Za kulisami nauki czyli eksperci w służbie biznesu
dr Piotr Stankiewicz
Dominujące wyobrażenie postępu technicznego, które można określić mianem modelu sentymentalnego, opiera się na oświeceniowej wizji naukowca-geniusza, który zamknięty w swojej „wieży z kości słoniowej” odkrywa tajemnice Natury i rządzące nią prawa. W ten sposób powstaje wiedza naukowa, będąca źródłem nowych rozwiązań technologicznych, takich jak koło, kompas, maszyna parowa, żarówka czy bomba atomowa. To, czy dana technologia „przyjmie się” w społeczeństwie, czy też zostanie odrzucona, ma zależeć od tego, czy trafia ona w faktyczne potrzeby społeczne (i polityczne). W ten sposób innowacje pożyteczne społecznie rozpowszechniają się, a niepotrzebne trafiają do muzeów osobliwości. Zgodnie z tym ujęciem, taki postęp naukowo-techniczny zapewnia cywilizacji zachodniej znacznie szybsze tempo rozwoju niż w przypadku jakiejkolwiek innej znanej ziemskiej kultury, a ludzie żyją dłużej, zdrowiej, są bogatsi, mądrzejsi i bardziej szczęśliwi niż kiedykolwiek wcześniej i gdziekolwiek indziej. W tym wyobrażeniu postępu technicznego rozwój nav uki i technologii podporządkowany jest realizacji interesu publicznego. To przekonanie oparte jest na kilku założeniach. Pierwsze z nich mówi o wyjątkowych przymiotach moralnych, którymi cechują się uczeni. Należą do nich uczciwość, oddanie idei prawdy, przedkładanie wartości duchowych nad materialne, służba publiczna. Ucieleśnia je typ naukowca z kreskówek: rozczochranego, pogrążonego całkowicie w swojej pracy, nieświadomego istnienia świata poza laboratorium i nie potrafiącego samodzielnie odnaleźć drogi do domu. Naukowcy traktowani są przy tym jak „ekonomiczni impotenci”, niezdolni do myślenia w kategoriach rynkowych, zarabiania pieniędzy i podporządkowywania temu swojej pracy. To, co robią, wywodzi się z bezinteresownej potrzeby poznania świata i pragnienia Prawdy. I nawet jeśli kierują nimi przy tym ambicja, chęć wybicia się ponad innych uczonych, zdobycia zaszczytów i uznania, to nauka jest tak skonstruowana, iż motywacje te wykorzystywane są do realizacji interesu publicznego (np. poprzez przyznawanie Nagród Nobla za najbardziej wartościowe odkrycia). Drugie założenie, na którym opiera się przeświadczenie o podporządkowaniu postępu technicznego realizacji
interesu publicznego dotyczy niezależności instytucji naukowych, która ma być wyrazem idei wolności badań naukowych. Ucieleśnieniem tego przekonania jest klasyczna wizja uniwersytetu jako miejsca wyizolowanego z codzienności, swoistej enklawy poszukiwania prawdy, w której nie ma miejsca na przyziemne interesy. Uniwersytet ma być takim świeckim klasztorem, gdzie za grubymi murami wybitne jednostki poświęcają się bezinteresownemu odkrywaniu praw Natury. Trzecie założenie odnosi się do oddzielenia badań podstawowych od stosowanych, a konkretnie: nauki od techniki. Dzięki temu kierunek rozwoju naukowego miałby nie być podporządkowany bieżącym potrzebom politycznym, lecz kształtować się autonomicznie, zgodnie z wewnętrzną logiką nauki. W tym modelu rozwój techniki podporządkowany jest odkryciom z zakresu badań podstawowych, które są źródłem innowacji technologicznych. Mamy tu do czynienia z linearną wizją postępu: nauka technika społeczeństwo. Takie rozdzielenie ma zapewniać zachowanie niezależności nauki od polityki oraz być warunkiem niezbędnym samego postępu naukowo-technicznego. Na dowód przytacza się przykłady niepowodzenia prób politycznego sterowania rozwojem naukowo-technologicznym, takie jak klęska frenologii i eugeniki w Trzeciej Rzeszy czy łysenkizmu w Związku Radzieckim. W modelu sentymentalnym państwo odpowiedzialne jest za zapewnienie warunków nieskrępowanego rozwoju nauki i techniki (co gwarantować mają powyższe założenia), a także za zapobieganie ewentualnym niekorzystnym skutkom ubocznym nowych technologii, takim jak szkodliwy wpływ na środowisko lub zdrowie ludzi. Do pełnienia tej funkcji przeznaczone są państwowe lub ponadpaństwowe instytucje regulacyjne, odpowiedzialne za nadzór i kontrolę innowacji technologicznych. W oparciu o bezstronne i rzetelne ekspertyzy naukowe dokonują one oceny oddziaływania określonych rozwiązań technologicznych (nowe substancje chemiczne, składniki żywności, lekarstwa, sposoby wytwarzania energii elektrycznej itp.) na otoczenie. Te instytucje stanowią „ostatnie sito” przed dopuszczeniem na rynek produktów rozwoju technologicznego.
85
86 Między biznesem, polityką a uniwersytetem W ramach społecznych badań nad nauką i technologią, już w latach 70. zaproponowano alternatywny model, który można określić mianem niesentymentalnego. Analizując powiązania między instytucjami naukowymi a agendami państwowymi i prywatnymi firmami, zaczęto wówczas mówić o nowym modelu nauki, zwanej nauką post-akademicką (John Ziman), trans-nauką (Alan Weinberg) czy nauką post-normalną (Silvio Funtowicz i Jeremy Ravetz). Sednem niesentymentalnego sposobu myślenia o rozwoju naukowo-technologicznym jest zwrócenie uwagi na gęstość i intensywność wzajemnych powiązań między światem akademii, biznesu i polityki. W efekcie podważono kluczowe założenia, na których ufundowany był model sentymentalny, zwracając uwagę na fakt, że tym, co nadaje kierunek rozwojowi nauki i technologii, nie jest interes publiczny, lecz prywatne interesy globalnych koncernów z sektora biotechnologicznego, farmaceutycznego czy energetycznego. Choć nauka nigdy nie rozwijała się w taki sposób, jak chciałby model sentymentalny, to jednak do lat 40. XX w. uniwersytety i przemysł funkcjonowały w dwóch osobnych światach, prowadząc badania równolegle i stykając się ze sobą w bardzo niewielkim stopniu. Sytuacja zmieniła się po II wojnie światowej, a współpraca między przemysłem i nauką przybrała gwałtownie na intensywności w latach . W ciągu zaledwie dwóch dekad sumy inwestowane przez prywatny biznes w badania uniwersyteckie w USA wzrosły z milionów dolarów w roku do ponad , miliarda dolarów w r. W efekcie wkład sponsorów prywatnych w naukę w USA osiągnął poziom 13% finansowania rządowego. Za ten boom odpowiada przede wszystkim gwałtowny rozwój biotechnologii. W ramach tej dziedziny badania finansowane ze środków prywatnych miały udział o 20% wyższy niż w innych sektorach. W latach 80. połowa firm biotechnologicznych wspierała badania prowadzone na uniwersytetach. W 1984 r. prywatne finansowanie rozwoju biotechnologii stanowiło 42% wszystkich wydatków przemysłu na rozwój nauki. Nic więc dziwnego, że w efekcie biotechnologia stanowi dziś jedną z najbardziej (jeśli nie najbardziej) sprywatyzowanych dziedzin nauki. W 2000 roku 71% patentów z zakresu biotechnologii rolniczej było w posiadaniu pięciu koncernów rolno-chemicznych: Syngenta, Aventis CropScience (obecnie stanowi część Bayer CropScience), DuPont, Monsanto, Dow. Współpraca między przemysłem a nauką wspierana jest przez neoliberalną politykę rządów większości krajów zachodnich. Najlepszym tego przykładem jest Strategia Lizbońska, posługująca się takimi pojęciami, jak „transfer technologii”, „projekty wdrożeniowe”, „firmy typu spin-off ”, „społeczeństwo oparte na wiedzy” czy „innowacyjna gospodarka”.
Zbliżenie nauki i przemysłu przy wsparciu państwa musiało zwiększyć ryzyko powstawania konfliktów interesów w nauce. Naukowcy stoją często przed koniecznością dokonania wyboru między interesem publicznym a interesem prywatnych firm, które finansują ich badania. Najczęstszym obszarem występowania tego typu konfliktu interesów są te dziedziny nauki, w których udział sektora prywatnego jest największy: medycyna, energetyka, produkcja farmaceutyków i biotechnologie. Interesy koncernów produkujących leki, opracowujących nowe technologie medyczne czy wykorzystujących inżynierię genetyczną są z pewnością w wielu punktach zbieżne z interesem publicznym (walka z chorobami trapiącymi ludzkość, głodem, biedą itp.), lecz częstokroć mogą także stać w opozycji wobec dobra wspólnego. Gdy sukces finansowy spółki zależy od szybkiego opatentowania nowego leku czy produktu biotechnologicznego, interes publiczny, polegający na dokładnym zbadaniu wszystkich ewentualnych skutków ubocznych stosowania danego produktu, może zostać podporządkowany interesowi prywatnemu. A współpracujący z przemysłem naukowcy mogą znaleźć się pod presją przeprowadzenia badań w taki sposób, by nie narażać na szwank interesu zleceniodawcy. Zagrożenie związane z występowaniem w tym obszarze konfliktu interesów jest tym poważniejsze, że chodzi przede wszystkim o produkty potencjalnie niebezpieczne dla zdrowia lub nawet życia albo stanowiące zagrożenie dla środowiska. Można znaleźć setki przykładów leków wycofywanych z produkcji po tym, gdy przedwcześnie dopuszczone do obrotu powodowały liczne skutki uboczne (łącznie ze śmiercią pacjentów). Podobne obawy łączą się ze stosowaniem genetycznie modyfikowanych organizmów, których obszary zastosowania rozciągają się od medycyny, przez rolnictwo, aż po produkcję materiałową. Warto również wspomnieć o burzliwie rozwijającej się nanotechnologii, kolejnej rewolucyjnej technice produkcji, z którą łączą się ogromne ilości obaw i niepewności.
Konflikt interesów na styku biznesu i nauki Spójrzmy na kilka faktów pokazujących skalę pozanaukowych powiązań między biznesem a nauką, prowadzących do sytuacji potencjalnego konfliktu interesów. Takie powiązania mogą przybierać różne formy: od udziału naukowców w ciałach doradczych firm (jako konsultantów lub doradców) przez wygłaszanie wykładów na zaproszenie, prowadzenie szkoleń, po zasiadanie we władzach spółki, posiadanie jej udziałów czy własność patentu na produkt sprzedawany przez daną firmę. Tego rodzaju formalne powiązania z przemysłem biotechnologicznym miało już pod koniec lat 80. aż 31% pracowników naukowych wydziału biologii Instytutu Technologicznego Massachusetts (słynny MIT). Na Uniwersytetach Stanforda i Harvarda było to ok. 20% biotechnologów. Zatrudniona na Harvardzie kadra naukowa związana była z różnymi firmami
87 b n a TABER ANDREW BAIN [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/ANDREWBAIN/]
tym, co nadaje kierunek rozwojowi nauki i technologii, nie jest interes publiczny, lecz prywatne interesy globalnych koncernów z sektora biotechnologicznego, farmaceutycznego czy energetycznego.
biotechnologicznymi. Jak podsumowuje te wyniki autor przeprowadzonych badań, Sheldon Krimsky, oznaczało to, że naukowcy zatrudnieni przez tę samą uczelnię pracowali często dla firm konkurencyjnych, a to z kolei powodowało, że wymiana informacji między nimi nie była już rzeczą oczywistą. Jest bowiem zrozumiałe, że gdy kadra naukowa działa na rzecz czterdziestu trzech różnych spółek, to samoograniczanie się co do komunikowania wyników swojej pracy staje się normą, mającą na celu ochronę własności intelektualnej. Ten problem dotyczy jednak nie tylko pojedynczych naukowców. Wspierane przez Strategię Lizbońską tworzenie spółek typu spin-off, wykorzystujących innowacje powstające na uniwersytetach, może prowadzić do sytuacji instytucjonalnego konfliktu interesów. Przykładem takiej sytuacji może być historia Uniwersytetu Bostońskiego, który utrzymywał bliską współpracę ze spółką farmaceutyczną Seragen, wydzieloną z tej uczelni. Udziały w tej spółce posiadali zarówno rektor, członkowie władz, pracownicy naukowi, jak i sama uczelnia. Jednocześnie Seragen finansowała badania naukowe prowadzone na uniwersytecie. Można uznać, że sam fakt współpracy między biznesem a nauką nie jest niczym zdrożnym, a wręcz przeciwnie – sprzyja rozwojowi nauki i techniki, pomaga lepiej wykorzystywać potencjał uniwersytetów. Jak pokazują jednak liczne przykłady, styk nauki i biznesu stanowi wyjątkowo podatny grunt dla rozkwitu konfliktów interesów. W efekcie wyniki badań prowadzonych przez naukowców częstokroć tracą wiele z przypisywanych im w modelu sentymentalnym cech
niezależności, obiektywizmu, bezstronności, a często nawet gruntownej prawdziwości. Szczególny problem zaczyna się wówczas, gdy badania te stają się podstawą podejmowania decyzji przez organy państwowe, powołane do kontroli i nadzoru ryzykownych technologii. Zależność polegająca na tym, że uzyskiwane wyniki badań w znacznym stopniu zależne są od tego, kto płaci za ich przeprowadzenie, nazwana została efektem sponsora. Proste badania statystyczne uwidaczniają, że fakt sponsorowania badań skorelowany jest w znacznym stopniu z uzyskiwaniem stanowiska korzystnego dla przemysłu. Jak podają Deborah Barnes i Lisa Bero, badania publikacji naukowych poświęconych szkodliwości palenia tytoniu wykazały, że w przypadku artykułów pisanych przez badaczy sponsorowanych przez przemysł tytoniowy w dowodzą one nieszkodliwości biernego palenia dla zdrowia, podczas gdy w przypadku autorów pozbawionych kontaktów z firmami tytoniowymi z nich dowodzi szkodliwości tego samego biernego palenia. Inny problem związany z prywatnym finansowaniem badań to kwestia własności ich wyników. Jedna z fundamentalnych reguł metodologii naukowej, leżąca u podstaw modelu sentymentalnego, mówi o powszechnej własności rezultatów badań. Stają się one w ten sposób dostępne dla innych badaczy, którzy w oparciu o nie mogą prowadzić dalsze dociekania i przyczyniać się do stopniowego – „cegiełka po cegiełce” – tworzenia gmachu wiedzy naukowej. Prowadzenie badań na zlecenie przemysłu zachwiało tą
88 i zabezpiecza przed poważniejszymi nadużyciami? Na te pytania częściową odpowiedź przynosi ankieta przeprowadzona przez etyków z Uniwersytetu Stanu Minnesota wśród ponad 7 tys. naukowców, opublikowana w „Nature”. Aż ponad naukowców przyznało się do popełnienia w ciągu ostatnich trzech lat jakiegoś nieetycznego czynu. Najczęściej była to zmiana sposobu przeprowadzenia eksperymentu lub nawet jego wyników ze względu na naciski ze strony podmiotów finansujących badania. Niektórzy rozmyślnie „zapominali” umieścić w publikacji istotne szczegóły dotyczące sposobu przeprowadzenia doświadczeń. Inni ukrywali dane, które przeczyły uzyskanym poprzednio wynikom. Jednym ze sposobów neutralizacji konfliktów interesów jest obowiązek ich ujawniania. Taki wymóg wprowadziła część amerykańskich uczelni wobec swoich pracowników naukowych. Wymagają one wypełniania oświadczeń o łączących badaczy z firmami związkach, które mogłyby wpłynąć na rzetelność prowadzonych badań. Chodzi tutaj np. o sytuacje, gdy naukowiec przeprowadza testy kliniczne leku produkowanego przez firmę, w której ma udziały lub z którą jest związany na inny ze wspomnianych sposobów. Uzyskanie pozytywnych wyników testów leży w jego interesie, gdyż w ten sposób skorzysta „jego” firma, z kolei uzyskanie negatywnych wyników może doprowadzić do niedopuszczenia leku na rynek i utraty zainwestowanych funduszy, które w przypadku nowych leków idą w miliony dolarów. Często chodzi również o takie „drobiazgi”, jak przyspieszenie badań i skrócenie procedur, by zdążyć uzyskać patent przed konkurencją. Efektem może być pominięcie pewnych niepokojących sygnałów podczas badania,
b n a TUUR VAN BALEN [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/MENEERTUUR/]
logiką, z jednej strony ze względu na kontrowersje związane z patentami (najbardziej wyraźne w obszarze biotechnologii i patentowania genów), a z drugiej ze względu na ograniczenie swobody publikowania wyników badań przez prowadzących je uczonych. Wiele wyników badań finansowanych przez przemysł nie zostaje nigdy opublikowanych, gdyż nie odpowiadają one oczekiwaniom zleceniodawcy. Jest to możliwe ze względu na fakt, że naukowcy pracujący dla przemysłu bardzo często są znacznie ograniczeni w dysponowaniu wynikami badań (jak również samymi danymi źródłowymi, które bywają utajniane w celu ochrony „tajemnicy handlowej”) i nie mogą samodzielnie decydować o ich rozpowszechnianiu. W ten sposób podważona zostaje również fundamentalna dla metodologii naukowej zasada intersubiektywnej sprawdzalności wyników. W dużym skrócie, polega ona na tym, że każdy eksperyment powinien być tak skonstruowany i opisany, aby był możliwy do przeprowadzenia przez innego badacza i w ten sposób poddany weryfikacji. Staje się to niemożliwe, gdy utajniane są dane źródłowe, a publicznie prezentowane są jedynie (jeśli w ogóle) rezultaty badań. Ich wiarygodność staje w ten sposób pod sporym znakiem zapytania. Często również okazuje się (niestety zazwyczaj dopiero w efekcie śledztwa dziennikarskiego lub procesu sądowego, pozwalającego na odtajnienie dokumentów firmy), że sam sposób przeprowadzenia badań pozostawiał sporo do życzenia. Co jednak z zasadniczym dla modelu sentymentalnego założeniem wyjątkowej uczciwości uczonych? Może wewnętrzny kodeks etyczny naukowców stanowi wystarczające zabezpieczenie przed uleganiem konfliktowi interesów
89 zbyt krótki czas testowania danej substancji, niewłaściwe dobranie próby badawczej itp. Regulacje dotyczące konfliktów interesów wprowadzają także czasopisma naukowe (głównie medyczne). Redakcje wymagają składania przez autorów tekstów oświadczeń dotyczących finansowania badań, powiązań z firmami, które mogą być zainteresowane ich wynikami itp. Dodatkowym zabezpieczeniem jest publikowanie jedynie tych artykułów, których autorzy mają zapisane w kontrakcie prawo opublikowania wyników nawet wtedy, gdyby okazały się niekorzystne dla sponsora. Amerykańskie Towarzystwo Medyczne zaleciło nawet w r. redakcjom czasopism naukowych odmawianie publikowania wyników badań opłacanych przez przemysł farmaceutyczny. W ostatnich latach niektóre czasopisma złagodziły jednak politykę w zakresie przeciwdziałania konfliktom interesów, ze względu na problemy ze zdobywaniem tekstów do druku. Słynący z radykalnego stanowiska „New England Journal of Medicine”, nie dopuszczający przez wiele lat do druku tekstów autorów znajdujących się w konflikcie interesów (inne czasopisma wymagały jedynie jego ujawniania), ograniczył w 2002 r. te obostrzenia jedynie do autorów posiadających „znaczne” interesy finansowe w firmach wytwarzających produkty będące przedmiotem artykułów. Granicę ustalono na poziomie 10 tys. dolarów – teksty autorów otrzymujących honoraria roczne lub posiadających udziały poniżej tej sumy są dopuszczane do druku. Redakcja zmianę swego stanowiska tłumaczyła problemami ze znalezieniem wystarczającej liczby wykwalifikowanych naukowców do pisania artykułów.
Nauka w służbie korporacji Potencjał, jaki biznes prywatny dostrzegł we współpracy z naukowcami, doprowadził do powstania zjawiska, które David Michaels nazywa przemysłem obrony produktów (product defense industry). To specyficzna szara strefa na granicy sektora prywatnego i nauki akademickiej, składająca się z firm konsultingowych i agencji PR-owych, zatrudniających naukowców lub wręcz tworzonych przez nich, działających na rzecz wytwórców lub dystrybutorów produktów potencjalnie niebezpiecznych. Działające w tej strefie agencje dostarczają analiz i opracowań naukowych dowodzących nieszkodliwości danego produktu, które są następnie wykorzystywane jako dowody w trakcie rejestracji nowych leków czy produktów biotechnologicznych lub w materiałach reklamowych i promocyjnych. Przedmiotem takich analiz mogą być również substancje chemiczne, takie jak azbest czy freon. Obie z nich, zanim zostały wycofane z użycia, były przedmiotem skoordynowanych kampanii (dez)informacyjnych. Na przykład trzy duże amerykańskie koncerny samochodowe zapłaciły w latach 2001-2006 naukowcom pracującym dla „przemysłu obrony produktów” 23 miliony dolarów za pomoc w zwalczaniu żądań odszkodowawczych pracowników wystawionych na kontakt z azbestem znajdującym się
w hamulcach samochodowych. Najbardziej spektakularną akcją „przemysłu obrony produktów” była rozpoczęta w latach 50. i trwająca aż po dziś dzień kampania przemysłu tytoniowego, zwalczającego ograniczenia w sprzedaży i paleniu jego wyrobów. „Przemysł obrony produktów” wykorzystuje szereg strategii PR-owych w celu zdobycia akceptacji dla określonych wytworów i rozwiania dotyczących ich obaw. Począwszy od prostego kwestionowania szkodliwości (oczywiście za pomocą odpowiednich opracowań naukowych), poprzez podtrzymywanie kontrowersji w celu zapobieżenia wypracowaniu niekorzystnego dla firmy konsensusu, akcentowanie braku jednoznacznych dowodów szkodliwości, aż po ukrywanie niekorzystnych danych, dezawuowanie przeciwników i wyolbrzymianie rzekomych zalet produktu. Aby jednak móc skutecznie prowadzić takie kampanie, potrzebny jest szereg instytucji, uzupełniających „zwyczajną” współpracę z naukowcami akademickimi. Tworzone są na przykład instytuty o charakterze naukowo-badawczym, opłacane przez przemysł i dostarczające opracowań naukowych, pozwalających na wsparcie stanowiska przemysłu w spornych kwestiach. Klasyczną instytucją tego typu jest założona w 1954 r. przez przemysł tytoniowy Tobacco Industry Research Council (TIRC), prowadząca badania nakierowane na podważanie tezy o związku między paleniem tytoniu a rakiem. Z TIRC wyłonił się w 1958 r. Tobacco Institute, organizacja lobbystyczna wydająca miesięcznik „Tobacco and Health Report”. Był on rozsyłany do setek tysięcy lekarzy i innych opiniotwórczych osób m.in. z przemysłu, rządu i mediów. Zajmował się poszukiwaniem przyczyn raka płuc gdzie tylko się dało – w hodowaniu ptactwa domowego, wirusach, genach, zanieczyszczeniu powietrza – tylko nie w paleniu papierosów. Również firma Lorillard Tobacco Company wydawała w latach 1963-65 magazyn „Science Fortnightly”, rozsyłany za darmo co dwa tygodnie do 1,4 miliona osób. Jak podsumowuje działania tego typu instytucji David Michaels, miliony stron wewnętrznych dokumentów i opracowań przemysłu tytoniowego, ujawnione podczas procesów sądowych, pokazują, że przez dekady przemysł ten niestrudzenie zajęty był promowaniem jedynie tych analiz, które potwierdzały z góry założone tezy oraz zwalczaniem badań konkurencyjnych. Podobne wykorzystywanie nauki do swoich celów widoczne jest w przypadku kampanii prowadzonej przez amerykański koncern DuPont. Zatrudnieni w nim naukowcy na początku XX w. wynaleźli chlorofluorowęglowodory (CFC), zwane freonami. Wkrótce koncern stał się największym na świecie producentem tych substancji, wykorzystywanych w urządzeniach chłodniczych i aerozolach. Gdy w 1974 r. pojawiły się sygnały wskazujące na przyczynianie się freonów do zaniku warstwy ozonowej, DuPont konsekwentnie zaprzeczał istnieniu związku między dziurą ozonową a CFC, choć w międzyczasie pojawiły się dowody i wprowadzane były stopniowe ograniczenia w stosowaniu
90 tych substancji. Firma przez ten okres nie ograniczała się jednak do negowania przedstawianych danych naukowych. Wspólnie z innymi producentami chemikaliów stworzyła pod auspicjami Chemical Manufacturers Association specjalny Fluorocarbon Program Panel (FPP), prowadzący własne badania nad zmniejszaniem się warstwy ozonowej. Dowodziły one, że problem dziury ozonowej nie jest tak poważny, jak powszechnie sądzono. Jednocześnie DuPont pomógł stworzyć w 1980 r. Alliance for Responsible CFC Policy i do 1986 r. przewodził opozycji wobec planów kontroli CFC. Poza własnymi instytutami i programami badawczymi, „przemysł obrony produktów” posiada także podporządkowane mu czasopisma naukowe. Pozwala to na obejście systemu recenzji artykułów nadsyłanych do druku. Będący tradycyjnym strażnikiem jakości publikowanych tekstów, system recenzji opiera się na zasadzie podwójnej anonimowości: autor tekstu nie zna nazwisk osób recenzujących artykuł, zaś recenzujący nie znają tożsamości ani afiliacji autora. Recenzenci wybierani są przez redaktorów czasopisma spośród współpracujących z nim naukowców, sprawdzonych i godnych zaufania, o znacznym dorobku w danej dziedzinie. Takie rozwiązanie ma gwarantować, że przy podejmowaniu decyzji o dopuszczeniu tekstu do druku brane pod uwagę będą jedynie jakość artykułu i rzetelność przeprowadzonych badań. Pomysł na obejście tego systemu okazał się dość prosty: wystarczy stworzyć własne czasopismo z własną siecią współpracujących recenzentów. Ponieważ jednak taki zabieg narażony jest na łatwą demaskację, zręczniej jest przejąć jakieś już istniejące, uznane czasopismo, a następnie wprowadzić do redakcji własnych, zaufanych ludzi, powiązanych z odpowiednimi recenzentami. Taki zabieg zastosował przemysł tytoniowy w stosunku do pisma „Indoor and Built Environment”, które wykorzystywane było do rozpowszechniania poglądu, że zanieczyszczenie powietrza w budynkach nie jest powodowane dymem tytoniowym, lecz wadliwą wentylacją. Można także stworzyć nowe czasopismo, wykorzystując do tego pośrednika w postaci np. stowarzyszenia naukowego o poważnie brzmiącej nazwie, tak jak miało to miejsce w przypadku International Society for Regulatory Toxicology and Pharmacology, które wydaje periodyk „Regulatory Toxicology and Pharmacology”. Zarówno stowarzyszenie, jak i jego pismo zdominowane są przez naukowców pracujących dla przemysłu. Całe przedsięwzięcie utrzymywane jest przez firmy z sektorów chemicznego, tytoniowego i farmaceutycznego. Jednak nawet gdy już się dysponuje czasopismem naukowym, potrzebne są odpowiednie teksty, najlepiej pochodzące z różnych ośrodków. W ten sposób tworzy się wrażenie dominacji określonego stanowiska wśród uczonych. Ponieważ nie zawsze łatwo jest namówić naukowców do pisania artykułów na zamówienie, agencje PR-owe zaczęły w pewnym momencie stosować metodę znaną z literatury popularnej i wynajmować ghost-writerów. Sami naukowcy proszeni są zaś jedynie (za odpowiednim wynagrodzeniem)
o podpisywanie gotowych artykułów swoim nazwiskiem. „British Journal of Psychiatry” przeanalizował artykuły poświęcone antydepresantowi o nazwie Zoloft, produkowanemu przez koncern Pfizer. Przygotowywanie tych artykułów było koordynowane przez agencję Current Medical Directions, a ich oficjalni autorzy nie mieli nawet dostępu do danych, na których były one oparte. W trakcie procesu sądowego okazało się, że artykuły te pomijały uboczne efekty zażywania Zoloftu, łącznie ze zwiększaniem skłonności samobójczych u przyjmujących go pacjentów. Naukowcy wykorzystywani są w działaniach PRowych również jako tzw. kluczowi liderzy opinii publicznej (KOLs – Key Opinion Leaders). Pełnią oni funkcję spin-doktorów dla „przemysłu obrony produktów”. Są to zazwyczaj uczeni o ugruntowanym autorytecie, cieszący się odpowiednim szacunkiem i sławą. Ich zadaniem jest kształtowanie opinii w określonych środowiskach na temat pewnych produktów lub technologii. Mogą to więc być profesorowie medycyny występujący gościnnie na zjazdach lekarzy, profesorowie biotechnologii przemawiający na spotkaniach producentów kukurydzy, eksperci wypowiadający się w prasie branżowej, doradcy komisji sejmowych. Wykorzystywanie KOLs opiera się na zastosowaniu strategii trzeciej strony, polegającej na wkładaniu własnych argumentów w usta trzeciej, niezaangażowanej strony, cieszącej się znacznym poważaniem i zaufaniem społecznym. Takim liderem opinii publicznej może być nie tylko znany profesor, ale także dziennikarz zajmujący się określoną tematyką albo ekspert z niezależnego think-tanku. Nie oczekuje się od nich bezpośredniego zachwalania konkretnych produktów, bo to mogłoby narazić na szwank ich wiarygodność. Ich zadaniem jest tworzenie odpowiedniego klimatu, popieranie określonego kierunku, trendu, procedury. Zamiast więc reklamować wprost genetycznie modyfikowaną kukurydzę firmy Monsanto, polscy zwolennicy GMO mówią ogólnie o pożytkach, jakie przyniesie uprawa roślin genetycznie modyfikowanych. O tym, że jedyną dopuszczoną do uprawy na terenie UE rośliną jest kukurydza linii MON , produkowana właśnie przez Monsanto, przeciętny odbiorca ich przekazu nie musi już wiedzieć. Liderzy opinii nie muszą być wcale świadomi tego, że działają na rzecz interesów konkretnej firmy czy branży. Często, by nie zrażać potencjalnych ekspertów, przedstawia się im wpierw propozycję przeprowadzenia analizy jakiegoś zagadnienia, a następnie przedstawienia wyników na jakimś publicznym spotkaniu: konferencji z udziałem polityków, sympozjum, itp. Znając wcześniejsze zapatrywania danej osoby na określone zagadnienie i dostarczając jej dla pewności odpowiednich materiałów do badań, można być pewnym pozytywnego efektu pracy. Nie chodzi przy tym tylko o zdobycie dla siebie odpowiednich ekspertów. Liderzy opinii, by wywierać odpowiedni efekt rynkowy, sami muszą być przekonani o własnej niezależności
91 i obiektywizmie przedstawianych opinii. Tylko wtedy mogą robić wrażenie wiarygodnych. Dlatego agencje PR-owe często wykorzystują tych samych liderów w działaniach na rzecz różnych firm, by uniknąć ich zbytniego utożsamiania z jednym określonym podmiotem. Innym kanałem, poprzez który zdobywa się poparcie dla kontrowersyjnych technologii i produktów, jest edukacja. Działania o charakterze PR ukrywane są pod płaszczykiem akcji edukacyjnych, szkoleń prowadzonych przez „niezależne” stowarzyszenia i instytuty, gazetek kierowanych do uczniów, studentów i nauczycieli. Przykładowo, koncern Novartis przekazał tys. dolarów dla Instytutu Biotechnologii w Waszyngtonie na wydanie i dystrybucję magazynu studenckiego „Your World: Biotechnology & You”. W Polsce kampanię edukacyjną dotyczącą biotechnologii prowadzi Stowarzyszenie GMObiektywnie. Składają się na nią m.in. szkolenia i oferta dla szkół. Polska Federacja Biotechnologii wydaje bezpłatne kolorowe broszury, takie jak „Biotechnologia przyjazna dla wszystkich!” oraz „Zielona Biotechnologia. Korzyści i obawy”. Ich autorami są oczywiście uznane autorytety naukowe. Poza wspomnianymi wyżej strategiami, „przemysł obrony produktów” stosuje również PR „oddolny” lub „bezpośredni” (grassroots campaigns). Polega on na tworzeniu oddolnego poparcia dla interesów korporacji. W tym celu agencje PR wyspecjalizowane w „zmienianiu percepcji społecznej” tworzą fikcyjne stowarzyszenia i organizacje obywatelskie. Agencja PR Burson-Marsteller, zaangażowana m.in. w kampanie związane z chorobą szalonych krów (BSE) oraz wyciekiem chemicznym z fabryki Union Carbide w Bhopalu w Indiach, zasłynęła stworzeniem – kosztem 100 mln dolarów – National Smokers Alliance, liczącego 3 mln członków, którzy byli następnie wykorzystywani w akcjach na rzecz obrony przemysłu tytoniowego przed regulacjami rządowymi. Agencja Burson-Marsteller przejęła w 1999 r. firmę Direct Impact, zajmującą się „oddolnym PR-em”. Na początku lat 90. Direct Impact zajmowało się m.in. rekrutowaniem mieszkańców Nowego Jorku do kampanii na rzecz stosowania u krów genetycznie zmodyfikowanych hormonów wzrostu, produkowanych przez Monsanto.
Eksperci jako lobbyści „Przemysł obrony produktów” wykorzystuje naukowców nie tylko do kształtowania społecznego odbioru swoich działań i produktów, lecz także do bezpośredniego wpływania na urzędników administracji państwowej, polityków i decydentów. Dzieje się to bądź poprzez działalność lobbystyczną, prowadzoną przez organizacje branżowe, bądź przez zdobywanie przychylności ekspertów pracujących w kluczowych miejscach, w których zapadają decyzje dotyczące dopuszczenia na rynek nowych technologii i ich produktów. I znów najwięcej przykładów można znaleźć w obszarze rejestracji leków. Po wycofaniu z rynku (zaledwie rok
po jej wprowadzeniu) pierwszej szczepionki przeciw rotawirusom, okazało się, że w ciałach doradczych amerykańskiego Urzędu ds. Żywności i Leków – FDA (który dopuścił szczepionkę do obrotu) oraz w Centrum Zwalczania i Profilaktyki Chorób (Centers for Disease Control) zasiadali ludzie mający liczne związki z jej producentami. Przynajmniej spośród naukowców odgrywających kluczowe role w badaniach nad cukrzycą, prowadzonych przez Narodowe Instytuty Zdrowia (NIH), współpracowało z firmą Warner-Lambert, producentem leku na cukrzycę o nazwie Rezulin. Został on wycofany z obrotu po tym, gdy okazało się, że powoduje niewydolność wątroby, prowadzącą nawet do śmierci. W przypadku komitetów doradczych przy Centrum Badań i Oceny Leków (Centre for Drug Evaluation and Research) przy FDA, rekomendujących do zatwierdzenia nowe leki, ponad połowa pracujących w nich ekspertów miała w 2000 r. powiązania ze spółkami farmaceutycznymi, zainteresowanymi treścią wydawanych opinii. Również w innych obszarach podlegających regulacji eksperci narażeni są na działanie w warunkach konfliktu interesów. Gdy w r. dopuszczono do użytku Alar, substancję regulującą wzrost roślin, która według analiz Agencji Ochrony Środowiska (EPA) miała wywoływać raka, okazało się, że na członków komitetu, który zaakceptował tę substancję, posiadało powiązania z jej producentem. W 1969 r. agencje stanowe i federalne zajmowały się katastrofą ekologiczną, spowodowaną ogromnymi wyciekami ropy do kanału Santa Barbara z platform wiertniczych należących do Union Oil Company. W tym okresie przemysł naftowy blisko współpracował z uniwersyteckimi ekspertami w dziedzinie geologii, geofizyki i inżynierii naftowej. Urzędnicy stanowi nie byli w stanie nakłonić lokalnych ekspertów, by zeznawali przeciwko Union Oil i trzem innym spółkom naftowym w procesie, gdzie w grę wchodziło odszkodowanie w wysokości pół miliarda dolarów. Według prokuratora generalnego stanu Kalifornia, swój brak chęci do współpracy z wymiarem sprawiedliwości tłumaczyli tym, iż nie chcieli stracić fundowanych przez przemysł naftowy dotacji oraz umów konsultingowych. Działalność lobbystyczna prowadzona jest przez organizacje, które oficjalnie stawiają sobie za cel „popularyzowanie wiedzy naukowej”, a w praktyce aktywnie lobbują za wprowadzaniem określonych rozwiązań prawnych. Do ich członków należą zarówno naukowcy i określone instytucje naukowe, jak i firmy prywatne, np. przedstawicielstwa globalnych koncernów. Do jednej z największych organizacji tego typu w obszarze biotechnologii należy BIO (Biotechnology Industry Organization), zrzeszająca ponad tysiąc firm biotechnologicznych, instytutów naukowych i centrów biotechnologicznych. Centrala BIO mieści się w USA, na innych kontynentach działają „klony” tego stowarzyszenia, np. AusBiotech w Australii, AfricaBio w Afryce, a w Europie – EuropaBio. Warto wspomnieć również o Council for
92 Biotechnology Information (CBI). Założona została przez siedem wiodących koncernów biotechnologicznych (Aventis CropScience, BASF, Dow Chemicals, DuPont, Monsanto, Novartis, Zeneca Ag Products) oraz BIO. Sponsoruje m.in. Instytut Biotechnologiczny w Waszyngtonie. Inna organizacja tego typu to AgBioWorld Foundation, określająca się jako oparta na akademickich korzeniach i wartościach, a założona przez Channapatnę S. Prakasha, profesora genetyki molekularnej. Na jej stronie internetowej opublikowana jest deklaracja „naukowców popierających biotechnologię rolniczą”, podpisana przez ponad 3 tys. osób. Jedna trzecia z nich związana jest z przemysłem (9% z samym Monsanto), jedna trzecia pracuje na uniwersytetach, 16% pracuje w prywatnych lub rządowych instytucjach badawczych, a pozostałe 14% osób nie deklaruje swej przynależności. W Polsce do organizacji lobbystycznych należą m.in. Polska Federacja Biotechnologii oraz GBE (Green Biotechnology in Europe). Prezesem PFB jest prof. Tomasz Twardowski, często wypowiadający się w mediach jako profesor Polskiej Akademii Nauk. Jest on jednocześnie od wielu lat członkiem działającej przy Ministerstwie Środowiska Komisji ds. GMO, gdzie również reprezentuje środowisko naukowe.
Konsekwencje konfliktów interesów w nauce Zjawisko konfliktu interesów w nauce jest o wiele bardziej istotnym problemem, niż mogłoby się z pozoru wydawać. Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, dominacja sentymentalnego modelu rozwoju naukowo-technologicznego w debacie publicznej nie pozwala na dostrzeżenie rozmiarów konfliktu interesów na styku nauki, biznesu i polityki. Podejrzewanie naukowców o skłonności do ulegania przyziemnym pokusom finansowym ciągle wydaje się czymś niestosownym. Po drugie, brakuje systemu zarządzania konfliktami interesów w tym obszarze. Ani polskie uczelnie wyższe, ani czasopisma naukowe nie wymagają od współpracujących z nimi naukowców ujawniania konfliktów interesów, nie posiadają też żadnych systemów ich regulowania. Dotyczy to niestety także pracy dla komisji sejmowych, rządowych gremiów doradczych i eksperckich, przygotowywania ekspertyz. Można podejrzewać, że wysunięcie postulatu wprowadzenia jakichkolwiek regulacji dla naukowców współpracujących z biznesem i pełniących funkcje doradczo-eksperckie napotkałoby – zgodnie z modelem sentymentalnym – na oskarżenia o próby ograniczania
swobody badań naukowych, będącej podstawą postępu naukowego. Po trzecie wreszcie, wraz z rozwojem nowych, częstokroć ryzykownych technologii, którego skutki trudno przewidzieć, na znaczeniu zyskują państwowe instytucje regulacyjne. Jak widzieliśmy, naukowcy pełnią w nich istotną rolę jako eksperci i konsultanci, często pozostając przy tym w sytuacji konfliktu interesów. Może to prowadzić do wprowadzania na rynek rozwiązań niewystarczająco sprawdzonych lub wręcz niebezpiecznych. W szerszym wymiarze należałoby się zastanowić nad kosztami wprowadzania nowych wzorców relacji między nauką i przemysłem, których przykładem jest Strategia Lizbońska i paradygmat społeczeństwa opartego na wiedzy oraz innowacyjnej gospodarki. Nie kwestionując zalet tych rozwiązań, można zadać pytanie o ryzyko powstawania sytuacji konfliktu interesów, jakie się z nimi wiąże, oraz o społeczne koszta tego zjawiska. dr Piotr Stankiewicz
Literatura: 1.
Barnes Deborah E. i Lisa A. Bero. 1998. Why review articles on the health effects of passive smoking reach different conclusions. „Journal of the American Medical Association”, 279: 1566-1570.
2.
Elliot Carl. 2003. Not-So-Public Relations. How the drug industry is branding itself with bioethics. (http://slate.msn.com/toolbar. aspx?action=print&id=2092442, ostatni dostęp 20.09.2009).
3.
Krimsky Sheldon. 2006. Nauka skorumpowana. O niejasnych związkach nauki i biznesu, Warszawa: PIW.
4.
Michaels David. 2008a. Doubt is their product. How industry’s assault on science threatens your health, Oxford: Oxford Univ. Press.
5.
Paul, Helena i Ricarda Steinbrecher. 2003. Hungry corporations. Transnational biotech companies colonise the food chain, London: Zed Books.
6.
Proctor Robert. 2008. Agnotology. A Missing Term to Describe the Cultural Production of Ignorance (and Its Study) [w:] Proctor, Robert i Londa L. Schiebinger (red.): Agnotology. The making and unmaking of ignorance, Stanford, Calif: Stanford University Press: 1-33.
7.
Proctor Robert N. 1995. Cancer Wars: How Politics Shapes What We Know and Don’t Know About Cancer, New York: BasicBooks. Smith Brigitte. 1998. Ethics of Du Pont’s CFC Strategy 1975-1995. „Journal of Business Ethics”, 17: 557-568.
8.
Wadman Meredith. 2005. One in three scientists confesses to having sinned. „Nature” Vol. 435 Issue 7043: 718-719.
nie rozdajemy chleba… strona 134
93
Żyłem
z wyprzedzania Z okazji rocznicy . Czerwca, dla Sisi
Franciszek Wzgórski
Jestem już na wizji, nagrywany tą samą kamerą, której zwykle używam do rejestrowania emocji innych ludzi. To moja własna kamera. Dzisiaj wyjątkowo, aby dodać komentarz, kieruję ją na siebie. To, co powiem, stanowić będzie podsumowanie ostatnich lat mojego życia. Życia szybkiego i szalonego jak całe lata dziewięćdziesiąte i początek nowego wieku w kraju. Ramy społeczne i kulturowe, w których przyszło żyć, dane zostały jako oczywiste. Nasz wybór był pozorny. Te samouzasadniające się warunki brzegowe powstały tak naturalnie, jakby wpisane były w pozaziemski porządek świata. Wielu z nas dopiero po czasie zorientowało się, że stały za nimi siły sprawcze. Rozproszone na co dzień. Zjednoczone wtedy, gdy zagrożony stawał się ich zamaskowany, ale wciąż żywy interes. A co z resztą? Zwykli ludzie – społeczne ze swej natury zwierzęta, smagane batem powszechnej bezduszności, niekompetencji instytucji tzw. państwowych oraz wszechogarniającej bezkarności, zwanej eufemistycznie przez liderów politycznych wolnością – zaczęli działać bez dalszych celów, biorąc pod uwagę jedynie posiadanie dóbr takich, jak np. antena satelitarna czy kuchenka mikrofalowa. Niestety, kupowanie lub usiłowanie kupowania tych rzeczy, to był jedyny cel. Tak zresztą przedstawiano ludziom sukces związany z pojawieniem się NIESOWIECKIEGO NIEKOMUNIZMU. Oto więc nastał czas minimalizmu społecznego. Zwykli obywatele tego państwa żyją jedynie doraźnością. W doraźnych, nieskoordynowanych ruchach, społecznie zderzają się, a potem ryczą z nienawiści. Ta nienawiść potężnieje po każdym zderzeniu i nabiera tempa. Oto tempo, które nie daje już żadnej możliwości uzyskania jakiegokolwiek porządku w systemie.
Pełności i emergencji tej nienawistnej alienacji oraz atomizacji całego stada dodaje i zarazem żeruje na nim ropień grup antyrozwojowych. Siłą swojej struktury i powiązań wszechmocny, psychologią swego cynizmu oraz bezwstydnego – i ani wewnętrznie, ani zewnętrznie niepotępianego pasożytnictwa – skuteczny. To cecha, cel i siła grup antyrozwojowych: żerować na nieporządku, paraliżować wolę porządku, tezauryzować brak porządku. Twierdzę więc, że w chaosie, który – według głównych ideologów systemu – ma się sam porządkować, są pewne siły, co stoją na straży chaosu. To, o czym powiem, może być dla nich znakiem. Znakiem, że chaos nie jest bezpieczny dla nikogo. Może też być symptomem nowego. Nie dla wielu, ale dla tych, którzy czując w sercu, że to nie cel ostateczny naszego kraju, mogą spróbować wyzwolić nową jakość. Mogą rzeźne pomrukiwania ciżby spróbować uciszyć, a samo stado pokierować ku nowym celom. Wtedy zaś dni pasożytów byłyby policzone. Choć nikłe są szanse, że tak się stanie, trzeba ku nim zwrócić swoje oblicze, bo innych szans już nie ma. Mam trzydzieści trzy lata. Dziś lubię ryzyko i szybkie życie. Może zawsze je lubiłem. Wpisałem się w kształt naszego społeczeństwa może trochę z woli, ale bardziej z musu. Hołduję zasadzie, że cechy indywidualne człowieka mogą znaleźć ujście w dowolnym kształcie społecznym. W tym zacząłem parać się piractwem, w innym mógłbym być rzutkim inwestorem na zagranicznych rynkach, skupującym akcje upadających przedsiębiorstw naszych sąsiadów oraz skarżącym ich rządy za pompowanie w owe przedsiębiorstwa publicznych pieniędzy. Ryzyko to bowiem moje genetyczne przeznaczenie. Lubię konfrontację.
94
b n a TERENCE T.S. TAM [HTTP://WWW.FLICKR.COM/PEOPLE/TTSTAM/]
Czasem przewodnik stada musi gnać ku przepaści szybciej niż stado, aby je wyprzedzić i zawrócić od zagłady
Urodziłem się w rodzinie zamożnej, ale uczciwej. Jej zamożność była efektem pracy rodziców. I wyłącznie pracy, bo jak wiemy, czasy owe bez odpowiedniego wsparcia nie sprzyjały ryzyku oraz inwencji. Chociaż uczciwość ta była na miarę czasów, w których można było działać, tak samo zresztą jak i zamożność, to jednak uczciwości tej niczego bym nie zarzucił. W owych czasach rodzice moi nie zrobili niczego, co kazałoby nam w nowych czasach bać się dobrych zmian. Wręcz przeciwnie. Zgromadziliśmy kapitał, który nie był z nikim powiązany, nie zależał od niczyich decyzji oraz dobrej a obcej woli lub jej braku. Wydawało się więc, że nowe czasy będą dla nas wreszcie szansą, że w końcu bez żadnego wsparcia będziemy mogli zaryzykować, wdrażając w życie naszą rodzinną inwencję. Wierzyliśmy – a właściwie wierzyli moi rodzice, gdyż ja miałem wtedy kilkanaście lat – że teraz nareszcie ludzie przedsiębiorczy mogą uczciwie, w ramach prawa i z prawną protekcją państwa, pokazać, na co nas, obywateli tego kraju, stać, jeśli państwo – nasze przecież teraz państwo – stworzy warunki prowadzenia działalności gospodarczej i uczciwej rywalizacji.
Rodzice nie tylko w to wierzyli, ale również chcieli tę wizję realizować. Tak wiele przecież mówiono o klasie średniej, o jej decydującej roli w rozwoju infrastruktury społecznej, w dochodach państwa oraz jego stabilności w czasach światowych zawirowań. Mówiono, że nasza niezależność gospodarcza i finansowa zależy od obywateli, od tego, na ile będą potrafili wykazać, że nie są gorsi od swoich sąsiadów. Na ile będą potrafili sprostać wymogom nowych czasów i nowej gospodarki. Jak myślę dzisiaj, wielu ludzi tak myślało wtedy. Sądzę, że część z nich była zaangażowana w walkę opozycyjną, ale nie wszyscy. Dla przykładu, moi rodzice jedynie czasami słuchali zakazanego radia, a niekiedy czytali i pożyczali nielegalne gazety. Słyszeliśmy jednak o sprawach naprawdę strasznych, nawet na tamte czasy. Dotykały one ludzi takich jak my. Czasy miały się jednak zmienić. I ogromny optymizm, który ogarnął początkowo rzesze zwykłych ludzi, ogarnął również moją rodzinę. Rodzice zaczęli więc planować nowe inwestycje, tym razem bez zbytniej spolegliwości wobec urzędów, bacząc jedynie na legalność, tzw. rachunek ekonomiczny i zasadność przedsięwzięcia, a nawet – co powiem – jego zgodność z naszym rodzinnym postrzeganiem moralności, które rodzice mi przez lata wpajali. Deklaracje nowych czasów były tak silne. Oczekiwania rzesz pożądających zmiany wobec sił zmianę tę wywołujących – tak wielkie. Nic dziwnego, że rodzice, chcąc sprostać wizji czasów nowych, poszli dalej niż mogli zakresem własnej zamożności. To był obywatelski obowiązek dla wszystkich tych, którzy chcieli budować nowe państwo. Polskie państwo. Dziadek opowiadał nam kiedyś – byłem konusem – jak budowano port w Gdyni, jak tworzono Centralny Okręg Przemysłowy. Obywatele wtedy nie szczędzili ani pomysłów, ani kapitału dla nowych czasów – naprawdę wolnych – będąc w jakiejś formie ekstazy, radości wynikającej z końca niewoli. My – powiem zbiorowo, czując pokrewieństwo krwi – chcieliśmy tak samo. Nie walczyliśmy szablą, ale chcieliśmy wzmocnić państwo nasze siłą zaangażowania rodziny w sprawy ekonomiczne. Jej zyskiem cieszyć się i zamieniać go na zysk innych ludzi w tym wolnym kraju. Wzmacniać jego siłę, a tę następnie ekspandować na zewnątrz, na inne kraje, w ramach uczciwej konkurencji. I na fali tego poczucia oczekiwania rodzice zaczęli działać. Najpierw lokalnie, korzystając z własnego kapitału. Jednak czymś tak ważnym, jeśli wtedy nawet nie najważniejszym, było inicjowanie wymiany ekonomicznej z zagranicą. Wszak mieliśmy stać się w przyszłości częścią większego organizmu ekonomicznego, europejskiego. O tym organizmie – jak rodzice mówili – myśleliśmy od dawna. Wszak tylko chwilowo – historycznie rzecz biorąc – wyłączono nas z Europy. Przedtem i niemal zawsze to my byliśmy Europą, częścią jej centrum. Nie jej kresami. Kresami nazywaliśmy wschodnie części naszego państwa, które tak gwałtownie umknęły z mapy politycznej, a potem i z naszej społecznej pamięci.
95 Wszystko jednak miało się zmienić. I moi rodzice – żadni przecież ideowcy, zwykli ludzie – mając na uwadze kolejne korzyści i konieczność rozwoju naszej familii, a może i szerszej społeczności – zaczęli działać. Najpierw nieśmiało. Później z większą odwagą, a nawet brawurą. Interes był legalny, ale wymagał kapitału. Więcej niż mieli. Pożyczyli więc z banku, przedstawili – nazywany tak już wówczas – biznesplan. Pan dyrektor – a może już wtedy i prezes – chętnie się zgodził i ekspansja ruszyła. Pamiętam, że interes rozwijał się, a perspektywy były coraz bardziej obiecujące. Ojciec i matka pracowali dniami i nocami, aby spłacić pożyczkę i ustabilizować firmę. Nie przejmowali się tym, co mówili inni – że za szybko, że za dużo, że nie należy tyle budować i tak szeroko działać, jeśli… jeśli nie ma się pleców. Okazało się, iż mieli rację. Nie tylko mentalność zwykłych ludzi, ale także coś więcej zostało ze starych czasów. Kiedy zaczęły się problemy, było już za późno. Nie wydano na coś zgody. Przyszedł ktoś z urzędu. Potem zadzwonił bank. Zaniepokoili się kontrahenci. Dałoby się to jeszcze zmienić – przecież chodziło tylko o jedną, standardową w takich wypadkach, decyzję. Nagle jednak lawina problemów zaczęła narastać. Pan prezes-dyrektor nie był już uprzejmy. Przyjechali stanowczy ludzie. Dziesiątki niekonkluzywnych rozpraw w sądzie. Prawnicy, którzy mówią, żeby odpuścić. Ochroniarze, którzy wchodzą na naszą posesję. Potem ostrzeżenia, propozycje – groźby i zachęty, i w końcu bankructwo. Mój ojciec nie dał sobie przejąć firmy. Chcieli ją wykupić za grosze, a następnie przejąć strumień pieniędzy, który płynąłby w jej kierunku. Kim byli oni? Wiecie, niby nikt konkretny, ale kiedy przyszło co do czego, to okazało się, że działali w sposób skoordynowany. Mój ojciec nie był rycerzem, ale nie dostali nic. Byłem u wujostwa, kiedy spłonęło wszystko. Moi rodzice zginęli. Podobno w pożarze. Na własne życzenie. Pewni ludzie mówili, że to nie tak, że było inaczej. Nie było dowodów. Nie było świadków. To nie był kraj dla uczciwych interesów. Jedno pamiętam na pewno. Tego człowieka, którego ludzie nas straszyli. Widziałem jego twarz. Tylko raz, ale zapamiętałem ją na zawsze i nic tego, nawet upływ lat, nie zmieni. Niedługo potem robił on podobne interesy w skali całego kraju, a później stał się ważną osobą. Działał w różnych branżach, jak każdy rzutki biznesmen. Wiele o nim słyszałem, ale już nigdy więcej osobiście go nie spotkałem. Nie dziwi mnie to bardzo. W latach osiemdziesiątych, jeszcze przed tzw. zmianą, miał podobno siedem paszportów, a każdy na inne nazwisko. Teraz wiecie, jakie czasy mnie ukształtowały. Nie miejcie mi więc za złe tego, czym się zajmuję. Trzeba z czegoś żyć, a przecież musiałem rozpocząć życie zupełnie na nowo. Tak, to ja dostarczam te zakazane materiały do telewizji. Autorskie nagrania. Zapisy tych wariackich manewrów drogowych, w których cudem jakimś uciekam przed
nadjeżdżającym autem na wąskiej drodze. Nie przypadkiem telewizja ma te materiały. Mamy cichą umowę. Zostawiam w umówionym miejscu taśmy z pościgów policyjnych oraz możliwych katastrof, których ręką Opatrzności o włos unikam, chociaż nieustannie je prowokuję. Zostawiam materiały i biorę pieniądze. Żyję z wyprzedzania na trzeciego. Oni nie wiedzą, kim jestem. Ja nie zdradzam, skąd nagrania pochodzą. Mamy cichą umowę. W moich nieustannie zmienianych samochodach montuję kamerę. Tę samą kamerę, co dziś. Wychwytuje ona więcej niż ludzkie oko. Widać potem – klatka po klatce – jak inni obawiają się czołowego zderzenia. Jak ich twarze wyrażają więcej niż zdążyliby pomyśleć. Tak szybko to się dzieje. Chociaż z drugiej strony, dla mnie, najeżdżanie na pędzące z naprzeciwka limuzyny, z dnia na dzień staje się coraz dłuższe. To kwestia czystego przystosowania neuronów – jak w każdej robocie. To, co kiedyś trwało psychiczne mikrosekundy, dzisiaj nie jest już nawet chwilą, lecz prawie wiecznością. Jestem w stanie zauważyć strach kierowców. Ich poczucie braku kontroli. Wyrwanie z codziennej rutyny. To im daję. Tak, żyję z wyprzedzania na trzeciego na ogromnych prędkościach. Uwielbiam wąskie, zatłoczone drogi, pełne ekskluzywnych limuzyn wyjeżdżających na długi łikend z bogatych aglomeracji, aby hojnie wesprzeć biedotę paroma złotymi w zamian za możność poobcowania z tak modną dziś na salonach przyrodą. Nie jestem chyba zwyrodnialcem. Mieszczańska moralność moich rodziców okazała się przeszłością, niedostosowaniem. Jestem dzieckiem tych szalonych czasów. To one nauczyły mnie nowej moralności. Czerpię z niej całymi garściami, ale bez zakłamania – może z drobnym wyjątkiem. Generalnie nie ukrywam jednak swoich intencji. Jestem skurwysynem, choć moja matka była porządną kobietą. Zbyt porządną. Ryzykuję swoim życiem, to pestka. Wiem, że niszczę życie innym ludziom. Nie jestem dobry czy coś z tych rzeczy. Muszę przecież z czegoś żyć. Zresztą polubiłem te nowe czasy. Nawet z ich hipokryzją, ale ja jej nie uskuteczniam. Wyjątku nie stanowi wyłącznie moja limuzyna. Taka, którą pokochałby zapewne mój ojciec. O nie, nie tylko to we mnie zostało. Jest we mnie coś, co każe mi dokonać zmiany. Czy będzie to progres? Nie. Powiedziałbym nawet, że regres. Wiem, powiecie, że znudził mi się już ten poziom adrenaliny. Odpowiem: to modne gadanie nowobogackich. To nie odżyło. To żyło we mnie od lat. Jak co kilka dni, zatankowałem bak do pełna. Wybrałem drogę, taką, na której nie spodziewają się mnie. Nadal przecież potrzeba materiałów do programu, który tak lubicie oglądać. Siadacie o 22.35 przed swoim plazmowym telewizorem. W papciach i z puszką piwa w dłoni. Udajecie zgorszonych, słuchając potępiających komentarzy króla populistyki, redaktora Mariana Olejnika. Czekacie jednak wciąż na coraz to nowsze i nowsze sytuacje i materiały. Nie martwcie się.
96 Będziecie je mieli. Wykonam je dla was. Nie zrobię tego dla pieniędzy. Gdzieś tam, pewien starszy już i nobliwie zapewne wyglądający człowiek wsiada z rodziną do swojej limuzyny. Mają plany. Uciekają od pracy i stresu, ale za kilkadziesiąt minut będziemy się mijać na drodze. Spotka go stres. Nie ucieknie od stresu. Może będę jechał za nim, bo rozpoznam jego długo śledzone auto. Wyprzedzę go, zawrócę kilka kilometrów dalej i pobawimy się. Rozpędzę samochód, zobaczycie mój licznik, przerazicie się prędkością, a potem to, co zwykle. Tak jak to lubicie oglądać w telewizji. Gra nerwów, których już nie mam. W pędzących dla zwykłych śmiertelników drobinach czasu będę delektował się jego chwilowym strachem i nicością. Jego bezradnością oraz pozorem luksusu i bezpieczeństwa jego limuzyny. Gdyby wiedział, co go spotka, dałby mi wszystko za odstąpienie od gry. Nie dysponuje on jednak niczym, co by mnie zadowoliło. Poza tym nie może on wiedzieć, co go spotka, bo żyjemy w innych światach. On w szybkich czasach, a ja w wieczności chwili, w którą wszedłem. On w świecie szybkich i rzutkich biznesowych decyzji, a ja w świecie niekończącej się melancholii, smutku i wyrachowania. Czy jest sprawiedliwość na tym świecie? Mówicie, że nie ma. Czy jest sprawiedliwość na tamtym świecie? Mówicie, że nie wiecie. Też tego nie wiem. Nawet jednak licząc na to, że Opatrzność sądzi nas po życiu, wierzę w porządek. Czasem przewodnik stada musi gnać ku przepaści szybciej niż stado, aby je wyprzedzić i zawrócić od zagłady. Czasem potrzebne są wręcz ofiary. Trzeba nawet niekiedy wyeliminować tych, co jako fałszywi liderzy, pchają, ciągną stado w przepaść.
polecamy
projekt informacyjny realizowany przez Instytut Spraw Obywatelskich
I tym razem przyspieszę, pojadę środkiem drogi. I najadę jakby na czołowe zderzenie. W okruchach czasu będę patrzył na twarz. Na znaną twarz. Człowieka, którego telewizja kupuje ode mnie nagrania. Człowieka, którego twarz pamiętam z dzieciństwa. Twarz człowieka o siedmiu paszportach. Będę bawił się jego strachem i przedłużał tę chwilę w nieskończoność. Dla niego i dla was będą to ułamki ułamków sekund. Dla mnie wystarczająco długo. Wszak żyłem z wyprzedzania. Po to mam jednak kamerę, żebyście na stop-klatkach mogli stać się chociaż po części mną. Widzieć, że to wartościowe, poważane i wpływowe ciało jest niczym. Marnym prochem. Wyświetlą to, jeśli nie w tej, to w innej telewizji. W sumie zazdroszczę wam trochę możliwości wracania do tej chwili. Z drugiej jednak strony prawdziwa celebracja jest niepowtarzalna. Bo jakże inaczej nazwać sytuację, w której realizuje się ziemska sprawiedliwość? Kiedy już bowiem nawet ja, żyjący z wyprzedzania, przestanę panować nad czasem, nasze samochody połączą się w bezkształtną magmę, a nasze dusze połączone szubrawą komitywą wejdą razem do najgłębszej piekielnej otchłani, tam gdzie od dawna czeka na nie ich sprawiedliwe miejsce. Czy mnie potępicie? Cóż, chyba zrozumiecie. Byłem przecież dzieckiem tych szalonych i szybkich czasów, których nadejście każą traktować wam jako sukces. Muszę już włączyć silnik mojego samochodu, aby bezpiecznie dojechać do celu. Przedtem jednak przemontuję kamerę na deskę rozdzielczą, tam gdzie zwykle. A wy weźcie kolejne piwo z lodówki, żeby się zrelaksować i usiądźcie spokojnie przed swoim plazmowym telewizorem. Moje nagranie będą powtarzać tyle razy, że na pewno tego nie przegapicie. Może niektórych z was poruszy ono naprawdę. Franciszek Wzgórski
GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 3 MMIX
dodatek ekonomiczny do kwartalnika „Obywatel”
Co za dużo, to niezdrowo Michał Sobczyk Przyglądając się „najbogatszym z bogatych” – pochodzeniu fortun czy przepaści, jaka dzieli ich dochody od zarobków przeciętnych obywateli – można wyciągnąć wiele praktycznych wniosków na temat współczesnego kapitalizmu oraz możliwości uczynienia go bardziej egalitarnym.
Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach? W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w Polsce, publiczna dyskusja na temat bogactwa jest utrudniona. Sugestie, że dochody powyżej pewnego poziomu są czymś szkodliwym społecznie, czy wręcz niemoralnym, przedstawiane są jako wyraz zawiści wobec „tych, którym się udało”. Postulaty niwelowania zbyt dużych rozpiętości dochodowych za pomocą polityki państwa określa się jako populistyczne. Nie sposób jednak nie zapytać, czy skala sukcesu finansowego super-bogaczy jest odzwierciedleniem ich osobistych talentów oraz rzeczywistego wkładu w pomnażanie ogólnego poziomu dobrobytu (co byłoby zgodne z powszechnym poczuciem sprawiedliwości), jak twierdzą liberałowie, czy może przede wszystkim – możliwości, które daje im uprzywilejowana pozycja społeczna. A jeśli tak, to w jaki sposób ograniczyć powstawanie „niezasłużonych” fortun? Takich pytań nie boi się Stewart Lansley, autor kilku książek na temat najbogatszych mieszkańców Wysp, a także m.in. opracowania „Do the Super-Rich Matter?” (Czy warto się przejmować super-bogactwem), przygotowanego na potrzeby brytyjskiej centrali związkowej Trades Union Congress (TUC).
W wydaniu: Co za dużo, to niezdrowo ................
i
Czy zasiłki rozleniwiają? ..................
vi
Pożegnanie państwa opiekuńczego? ...............
xiii
Kraj za wielkim miastem .............................. xviii Hipermarkety a spirala ubóstwa ......
xxiv
O własnych siłach (powietrznych) .............
xxix
Wspieranie gospodarki społecznej – przykład z Francji ............................. xxxiv
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Wkoło fortuny W 1953 r., czyli po zakończeniu Wielkiego Kryzysu i II wojny światowej, w Wielkiej Brytanii doliczono się zaledwie 36 milionerów. Jeszcze w latach 60. ogromne majątki były czymś naprawdę rzadko spotykanym. Od początku XX w. zmniejszały się rozpiętości dochodowe, czemu sprzyjała aktywna polityka państwa. Trend odwrócił się pod koniec lat 70. – za rządów Żelaznej Damy. W ostatnich dwóch dekadach mogliśmy obserwować narodziny warstwy super-bogatych: finansistów, przedsiębiorców, „emigrantów podatkowych”. Skala ich osobistych dochodów przyprawia o zawrót głowy. Jakiś czas temu Richard Desmond, magnat prasowy, wyznaczył sobie pensję na poziomie… miliona funtów tygodniowo. Z kolei sieć sklepów Arcadia, wykupiona przez Philipa Greena zaledwie trzy lata wcześniej, wypłaciła mu dywidendę w wysokości… 1,2 mld funtów – równowartość rocznych zarobków 54 tys. „statystycznych Brytyjczyków”. Co więcej, stale rośnie dystans między super-bogatymi a resztą społeczeństwa. Przeciętne roczne zarobki (uwzględniając premie) szefów stu najpotężniejszych spółek notowanych na londyńskiej giełdzie podwoiły się w ciągu zaledwie pięciu lat, by w r. osiągnąć wysokość , mln funtów. W tym czasie pracownicze pensje rosły pięciokrotnie wolniej. W 1991 r. najbogatszy 1% mieszkańców Wysp miał 17-procentowy udział w majątku narodowym, w 2002 r. – już 23-procentowy. Jednocześnie udział mniej zamożnej połowy społeczeństwa spadł w nim z 10% w 1986 r. do zaledwie 6% w 2002. Między 2007 a 2008 r. najbogatszy tysiąc Brytyjczyków zwiększył swój stan posiadania o niemal 15%. W latach - – za rządów lewicy! – dochody procenta najlepiej zarabiających wzrosły średnio o ,, znacznie powyżej średniej dla całego społeczeństwa (,), przy czym to przecież bogaci mają znacznie większe możliwości ukrywania dochodów. Jednocześnie, poprzeczka dla pragnących znaleźć się na liście dwustu najbogatszych podniosła się z 50 milionów funtów w 1990 r. do 430 mln w 2008 r. Wzrost skali „super-bogactwa” dobrze pokazuje zestawienie aktualnych i dawnych fortun. Gdyby James de Rothschild, największy krezus sprzed pół wieku, żył do dziś i zachował swój udział w dobrobycie Wielkiej Brytanii, jego majątek wart byłby 700 milionów funtów. Tymczasem najbogatszy obecnie Brytyjczyk, potentat stalowy Lakshmi Mittal, jest „wyceniany” na 27,7 miliarda funtów.
Niecałkiem nowa oligarchia W gronie super-bogaczy dominują handlujący nieruchomościami i gruntami (23%) oraz przedstawiciele branży
Nr 3
finansowo-ubezpieczeniowej (17%). Instytut Studiów Podatkowych (Institute of Fiscal Studies) podaje, że niemal najlepiej opłacanej , społeczeństwa pracuje w pośrednictwie finansowym. Warto dodać, że w roku podatkowym 2006/7 City wypłaciło sobie 9 miliardów funtów premii, przy czym nie mniej niż po milionie otrzymało aż 4,2 tys. osób. „The Sunday Times”, który prowadzi listę brytyjskich bogaczy, dowodzi, że w tej grupie spada odsetek osób, które swój majątek odziedziczyły – z 40% w 1990. r do 24% w 2008 r. Jednak przedwczesnym byłby wniosek, że wynika to z coraz sprawniejszego weryfikowania uzdolnień przez rynek oraz rosnącej mobilności społecznej. Lansley dowodzi, że większość rzekomych self-made manów, zwłaszcza w gospodarce, pochodzi w istocie z mniej lub bardziej uprzywilejowanych środowisk (w sporcie czy branży rozrywkowej bariery awansu społecznego są tradycyjnie mniejsze): choć nie odziedziczyli majątków, rodzinom zawdzięczają np. staranną edukację czy znajomości. Jakiekolwiek by nie było źródło ich majątku, osób, które posiadają co najmniej 10 milionów funtów, jest na Wyspach już około 5 tys.
bna JASON THORGALSEN [http://www.flickr.com/people/vodcars/]
98 II
Pogoda dla bogaczy Skąd taki wysyp nababów? Jedną z sił napędowych tego procesu była globalizacja, dzięki której dla rzutkich biznesmenów otworzyły się możliwości zarabiania na nowych rynkach. Jednak zdaniem Lansleya, istotniejsze znaczenie miał polityczno-kulturowy zwrot ery thatcheryzmu. Rządzący konserwatyści głosili wtedy kult indywidualizmu oraz pogląd, że problemem powojennej Brytanii był
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
zanik ducha przedsiębiorczości. Rozluźniono system regulacji, m.in. dotyczących banków i ich polityki kredytowej i inwestycyjnej, obniżono opodatkowanie przedsiębiorstw i najlepiej zarabiających. Kolejni premierzy w pełni akceptowali dogmat o tym, że dynamiczna gospodarka wymaga jak najlepszych warunków dla jej liderów, a związane z tym powiększanie się nierówności jest ceną, jaką warto zapłacić za rozwój ekonomiczny. Po Wielkim Kryzysie w krajach anglosaskich ugruntował się pogląd, że jedynie pewna skala zróżnicowania dochodowego jest akceptowalna. Współcześni najbogatsi są nie tylko zamożniejsi niż kiedykolwiek, ale i wydają się nie czuć skrępowania swoim statusem, a opinia publiczna patrzy na nich tyleż z niesmakiem, co podziwem. Odzwierciedlają bowiem marzenia zawarte w konsumpcjonistycznych wzorcach kulturowych.
Ciężko wyłudzone pieniądze City stara się udowadniać, że niebotyczne zarobki finansistów odzwierciedlają coraz większy wkład branży finansowej w gospodarkę narodową. W rzeczy samej, sektor usług finansowych ma coraz większy udział w brytyjskiej gospodarce i jej wzroście, a Londyn staje się finansową stolicą świata.
Procentowy udział w Produkcie Krajowym Brutto
Względne znaczenie sektora finansowego i sektora produkcyjnego dla gospodarki narodowej Wielkiej Brytanii 25
20
15
10
III
bankowych, w r. – zaledwie ,. W tym samym okresie analogiczny wskaźnik dla sektora finansowego wzrósł z do . Co najmniej dyskusyjne jest także wiązanie rosnących pensji wyższej kadry zarządzającej ze wzrostem produktywności czy innowacyjności gospodarki. W 2000 r. typowy szef jednej ze 100 największych brytyjskich spółek giełdowych zarabiał 39 razy więcej niż średnia krajowa. Osiem lat później – już 100 razy. Było to jednak wynikiem nie analogicznego wzrostu jakości zarządzania, lecz specyficznych celów, jakie wytyczane są prezesom przez zarządy. Dotyczą one nie tyle oparcia firm na zdrowych podstawach i skierowania ich na ścieżkę stabilnego wzrostu, co osiągania łatwo wymiernych, krótkoterminowych rezultatów, związanych z cenami akcji/udziałem w rynku. Badacze z Manchester Business School wykazali, że w latach - podwyżki pensji dla wyższej kadry zarządzającej były niewspółmiernie wysokie w zestawieniu z wszelkimi miarami funkcjonowania przedsiębiorstw, jak stopa zysku czy rentowność zaangażowanego kapitału. Źródłem dochodów najbogatszych nie jest zazwyczaj ich udział w kreowaniu dobrobytu, lecz specyficzne umiejscowienie w ramach współczesnego kapitalizmu. Przykładem może być trend łączenia i przejmowania firm. Wynika on często nie z długofalowego rachunku ekonomicznego, lecz jest napędzany pragnieniem prowizji dla akuszerów takich połączeń: szefów firm oraz ich doradców z City. Efekty fuzji są bardzo różne, ale związanego z tym ryzyka nie ponoszą kadra kierownicza ani doradcy finansowi. Innym przypadkiem braku zależności zysków najbogatszych od realnych procesów gospodarczych, są fundusze hedgingowe. Zajmują się one m.in. handlem akcjami przedsiębiorstw, których wartość rynkową oceniają jako przeszacowaną. Fundusze te sprzedają pożyczone akcje z nadzieją, że będą w stanie za jakiś czas odkupić je po niższej cenie, zanim przyjdzie czas ich zwrotu. Innymi słowy, zysk czerpany jest tu z prawidłowego przewidywania trendów giełdowych, a nie z twórczego wkładu w rozwój gospodarki.
5
Komu to szkodzi? 0
1996
1998
2000
2002
2004
2006
Sektor produkcyjny Usługi finansowe Źródło: ONS National Accounts Yearbook
Tyle, że ten wkład może być złudny. Choćby dlatego, że rozwój tego sektora dławi rozwój innych, „prawdziwych” gałęzi gospodarki. W r. na sektor produkcyjny przypadało , udzielonych na Wyspach kredytów
Gdy zawodzi argument, że zyski najbogatszych są powiązane z korzyściami ogólnospołecznymi, pojawia się jego słabsza wersja: wzrost rozwarstwienia nie odbywa się niczyim kosztem. Innymi słowy: bogaci się bogacą, kreując dodatkowy dobrobyt „z niczego”. Tymczasem aktualny kryzys finansowy pokazuje, że duża część aktywności menedżerów instytucji finansowych polegała w istocie na zrzucaniu ryzyka na innych. Cechą charakterystyczną współczesnego „super-bogactwa” jest nie tylko to, że jego dysponenci w największym
99
GOSPODARKA SPOŁECZNA
stopniu korzystają z owoców koniunktury, ale i to, że w dużej mierze uniezależnili się od dekoniunktury i skutków własnych porażek, których koszty nierzadko ponosi reszta społeczeństwa. O ile Wielki Kryzys spowodował bankructwo wielu najbogatszych, współcześni bogacze wychodzą zwykle bez szwanku, gdy pękają kolejne bańki (internetowa, na rynku nieruchomości itp.). Zazwyczaj bowiem podejmują oni ryzyko przy wykorzystaniu cudzych pieniędzy, a do brawurowego inwestowania zachęca ich brak powiązania osobistych zysków z osiąganymi wynikami. Poza tym, wzrost rozpiętości dochodowych sam w sobie ma niszczący wpływ na społeczeństwo. Dramatycznie zmniejsza się spójność społeczna – specjaliści alarmują, że nasila się rozróżnienie na bogate i biedne osiedla, miejscowości czy regiony, z czym wiążą się zjawiska takie jak przestępczość. Lansley przypomina, że według socjologów wzrost nierówności ogranicza mobilność społeczną, zmniejszając dostęp mniej zamożnych do edukacji, opieki zdrowotnej czy mieszkań. Świetnym przykładem tego procesu są trendy na brytyjskim rynku nieruchomości, powiązane z rosnącymi premiami finansistów z City oraz napływem super-bogatych obcokrajowców, skuszonych korzyściami podatkowymi. Napędzenie spekulacji sprawiło, że podczas pięcioletniego okresu przed połową r., średnia cena płacona za mieszkanie przez osoby nie mające żadnej własnej nieruchomości rosła - razy szybciej niż płace. Wysyp super-bogaczy zmienił też charakter inwestycji i przestrzeni miejskiej – powstają głównie mieszkania dla dobrze zarabiających, a luksusowe apartamenty wypierają obiekty użyteczności publicznej.
Co robić? Wiara, że umożliwianie bogatym dalszego bogacenia jest korzystne społecznie, zbankrutowała wraz z neoliberalizmem. Niestety, rządy są w dużym stopniu zależne od tej grupy, zarówno jako sponsorów kampanii wyborczych, jak i w efekcie okupowania przez nią kluczowych pozycji w gospodarce. Lansley dowodzi jednak, że istnieje szereg rozwiązań, których wprowadzenie jest realne z ekonomicznego i politycznego punktu widzenia, a które pomogłyby zredukować zagrożenia związane z lekkomyślnym postępowaniem sektora finansowego, ograniczyć nadmierną kumulację bogactwa oraz zapewnić bardziej sprawiedliwą jego dystrybucję. A wszystko to bez nadmiernej ingerencji w rynki i bez szkody dla autentycznego kreowania wartości dodatkowej. Choć większość tych rozwiązań byłaby najbardziej efektywna, gdyby wprowadzić je na poziomie międzynarodowym (UE), państwo narodowe ma w ich przypadku pełne pole do popisu. Zmiany powinny zachodzić w czterech głównych obszarach.
Nr 3
bna KAI [http://www.flickr.com/people/kkmueller/]
100 IV
1) Stworzenie systemu regulacji, który wspierałby tworzenie dobrobytu – zamiast przechwytywania go przez wąskie grupy. Biznes wywalczył system dający mu wolną rękę w czasie koniunktury i wsparcie publiczne w okresach kryzysu. Konieczne jest wprowadzenie lepszych standardów w dziedzinie księgowości, wzmocnienie procedur związanych z zarządzaniem ryzykiem, przemyślenie roli agencji ratingowych oraz zwiększenie przejrzystości systemu finansowego. Lansley postuluje wzrost stopy rezerw obowiązkowych dla banków inwestycyjnych i innych firm działających na rynku finansowym, przy czym instytucje regulacyjne powinny mieć możliwość podwajania lub wręcz potrajania jej w obliczu boomów, by ograniczać skalę udzielanych kredytów. Większą przejrzystość zapewnić może m.in. rozwój niezależnego systemu certyfikacji produktów finansowych, aby było jasne, jakie wiążą się z nimi ryzyka i kto je ponosi. Co więcej, spółki należące do funduszy kapitałowych typu private equity, powinny podlegać ujawnianiu tego samego zakresu informacji, który wymagany jest od spółek giełdowych. Wreszcie, konieczne jest wzmocnienie międzynarodowej kontroli oraz harmonizacja polityk banków centralnych; istotną rolę do odegrania ma Rada Stabilności Finansowej (Financial Stability Board), nowa organizacja odpowiedzialna za stabilizację globalnego systemu finansowego. 2) Powiązanie wynagrodzeń z efektami ekonomicznymi. Dotychczasowy system zachęcał do ryzykownego inwestowania, wręcz je nagradzał, co w ogromnej mierze odpowiada nie tylko za eksplozję indywidualnej zamożności, ale i za obecny kryzys. Dlatego należy
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
stworzyć system, w ramach którego odpowiedzialni za bałagan ponoszą jego koszty. Jednym z rozwiązań mogłoby być wprowadzenie zasady, że premie wypłacane są z pewnym opóźnieniem – gdy można już powiedzieć nieco więcej o ostatecznym efekcie danej strategii finansowej. Noblista Joseph Stiglitz sugeruje, że rozwiązaniem byłoby nie tyle ograniczenie wysokości premii, co wprowadzenie zasady, że otrzymujący je mają udział zarówno w zyskach, jak i w stratach. W tym celu można premie składać na depozycie (np. dziesięcioletnim) i zmniejszać, jeśli ujawnią się negatywne skutki danych decyzji. Zdaniem Lansleya, konieczne jest także, by Walne Zgromadzenia Akcjonariuszy były bardziej stanowcze wobec zarządów, które wprowadzają systemy nadmiernych wynagrodzeń. Przedstawiciele akcjonariuszy powinni wchodzić w skład komisji ds. wynagrodzeń, a przewodzić im powinni niezależni eksperci w zakresie wynagrodzeń w biznesie. Wreszcie, Komisja Ochrony Konkurencji (Competition Commission) powinna przyjrzeć się opłatom pobieranym przez sektor inwestycyjny. 3) Stworzenie sprawiedliwego systemu podatkowego. Brytyjski system podatkowy coraz bardziej faworyzuje bogatych. Dość powiedzieć, że w 2006 r. 54 miliarderów żyjących na Wyspach i posiadających fortuny o łącznej wartości 126 miliardów funtów, zapłaciło w sumie zaledwie 14,7 miliona funtów podatków. Rosnące przywileje podatkowe najbogatszych Brytyjczyków (udział całości płaconych podatków w dochodzie brutto) 41 39 37
%
35 33 31 29 27 25
1979
1983
1987
1992
2001
2005
Rok 20% podatników o najwyższych dochodach 20% podatników o najniższych dochodach Źródło: F. Jones, The Effects of Taxes and Benefits on Household Incomes 2005-6, Office for National Statistics, maj 2007, oraz edycje tego opracowania z lat wcześniejszych
Płaca z pracy najemnej jest obecnie opodatkowana dwukrotnie wyżej niż np. zyski ze sprzedaży nieruchomości pod wynajem. System zwolnień z podatku od zysków
V
kapitałowych, wprowadzony przez laburzystów w 1998 r. jako prorozwojowy, jest powszechnie nadużywany. Tajemnicę poliszynela stanowi fakt, że przedsiębiorcy z branży private equity płacą od wielomilionowych zysków podatki rzędu . Sektor finansowy, choć jego udział w PKB znacząco wzrasta, ma coraz mniejszy udział w podatkach trafiających do brytyjskiego budżetu – spadł on z , w do , w r. (mowa o podatku od przedsiębiorstw i podatku dochodowym pracowników sektora). Gwałtownie nasila się także zjawisko unikania przez najbogatszych podatków, np. za pośrednictwem tzw. rajów podatkowych. Wśród rekomendowanych zmian znajdziemy m.in. traktowanie zysków z kapitału jak „normalnego” dochodu i objęcie ich identyczną stawką podatkową. Przy czym dodatkowo różnicowano by dochody wynikające z przedsiębiorczości od tych „nadzwyczajnych” – taki system umożliwi walkę z ukrywaniem zarobków pod postacią zysków z kapitału. Autor pisze też o konieczności bardziej zdecydowanego ścigania omijających podatki oraz zerwania z preferencyjnym traktowaniem bogaczy-obcokrajowców, zwłaszcza mieszkający na Wyspach dłużej niż cztery lata. Kolejna propozycja to zgłoszony przez Towarzystwo Fabiańskie pomysł progresywnego podatku, który zastępowałby podatek spadkowy, a obejmował wszystkie darowizny i spadki otrzymane w ciągu życia (przy czym darowizny do pewnej łącznej kwoty byłyby zwolnione z podatku itp.). 4) Zmiana klimatu polityczno-kulturowego. Wiele wskazuje, że kończy się społeczna cierpliwość wobec systemu tak bardzo faworyzującego wąską grupę. Rząd powinien pójść za ciosem i m.in. zacząć finansować niezależne badania, które pozwoliłyby uchwycić zmiany w liczbie bogatych i super-bogatych, rozróżniały pomiędzy tworzeniem dobrobytu a jego zawłaszczaniem, a także analizowały społeczne następstwa postępującej koncentracji bogactwa. Istotne będzie znaczenie gestów, np. publiczne deklaracje liderów politycznych, że z zamożnością wiążą się zobowiązania wobec społeczeństwa. Odwrócenie trendu ku koncentracji kapitału wymagać będzie zdecydowanego politycznego przywództwa. Lansley przypomina, że z licznych badań wynika, iż pomimo procesów globalizacji i dezindustrializacji gospodarki, główną przyczyną zróżnicowania poziomów nierówności jest polityka rządów. Trudno sobie wyobrazić lepszy moment na taką dyskusję niż okres kryzysu finansowego, u którego korzeni leżało tolerowanie nadmiernych, obscenicznych wręcz zysków. Michał Sobczyk
Pełne wersje broszur TUC, w tym omawianą powyżej, znaleźć można na www.tuc.org.uk/touchstone.
101
102 VI
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Nr 3
Czy zasiłki rozleniwiają? Tomasz Wolicki świadczeń, zachowując hojność systemu i jego zdolność do redukowania nierówności, stwarzałby jednocześnie zachęty do podejmowania zatrudnienia. W studium porównawczym autor oparł się na danych z dwunastu krajów: Australii, Danii, Finlandii, Francji, Holandii, Kanady, Niemiec, Norwegii, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Włoch i USA. Szczegółowo omówił też podejście do świadczeń socjalnych w socjaldemokratycznych krajach skandynawskich (zwłaszcza w Szwecji i Danii) oraz w krajach anglosaskich (w szczególności świadczenie o nazwie Earned Income Tax Credit, od kilku dekad stosowane w USA).
Rodzaje świadczeń publicznych a poziom zatrudnienia
1. Zmniejszenie nierówności dochodowych pod wpływem transferów socjalnych
2. Nierówności dochodowe po uwzględnieniu transferów socjalnych oraz odprowadzeniu podatków Różnica w wysokości wskaźnika nierówności Giniego
Jeśli chodzi o wpływ świadczeń socjalnych na poziom nierówności, zależność ta jest łatwa do przewidzenia. Pokazują to dwa poniższe diagramy: Jak widać na wykresie 1, w krajach, w których wyższy jest tzw. średni dochód minimalny (a więc tam, gdzie są wyższe świadczenia dla tych, którzy nie mają dochodu rynkowego lub dochód bardzo niski), nastąpiło
Różnica w wysokości wskaźnika nierówności Giniego
Jednym z zadań nowoczesnego państwa jest redystrybucja dochodu. Dokonuje się ona przez ściąganie podatków oraz transfery socjalne. Oprócz łagodzenia kontrastów dochodowych, umożliwia to wspomaganie tych obywateli, którzy znaleźli się w gorszej sytuacji życiowej czy zawodowej i na gruncie pierwotnej dystrybucji dochodów (poprzez rynek) nie byliby w stanie uzyskać środków pozwalających na życie w godnych warunkach. Choć idea redystrybucji poza niewielkimi środowiskami skrajnych liberałów nie budzi większych kontrowersji, to już jej skala i poszczególne narzędzia bywają przedmiotem sporu. Jedną z najczęściej podnoszonych wątpliwości jest to, czy zbyt hojne świadczenia nie wpływają negatywnie na poziom zatrudnienia. Mówiąc ściślej: czy relatywnie (w stosunku do płac) wysokie świadczenia socjalne nie zniechęcają ludzi do poszukiwania i podejmowania pracy. Szczegółowych analiz na tym polu, popartych empirycznymi badaniami porównawczymi różnych typów świadczeń w poszczególnych krajach, dokonał Lane Kenworthy w raporcie pt. „Government Benefits, Inequality, and Employment”. Poddał ocenie związki między wysokością publicznych świadczeń socjalnych a poziomem nierówności i zatrudnienia. Po przedstawieniu tych zależności na przykładzie kilku krajów, autor zastanawia się, jaki pakiet
16 Swe Den Nor Fin UK
09
Ger
Asi Can
Nth
US 02 22
32
42
Średni dochód minimalny (average minimum income)
34
US UK CanAsi
29
Ger 24
Nor
Nth Fin
Den Swe
19 22
32 Średni dochód minimalny
42
Nr 3
większe zmniejszenie nierówności dochodowych pod wpływem transferów (inequality reduction via transfers) mierzone różnicą w tzw. wskaźniku nierówności Giniego dla dochodów przed transferami i podatkami i tych po transferach (lecz przed odprowadzeniem podatków). Wykres nr 2 natomiast pokazuje, że w krajach, gdzie dochód minimalny (dzięki transferom socjalnym) jest wysoki (Szwecja, Finlandia, Dania, Holandia), tam nierówności dochodowe po uwzględnieniu transferów i podatków, wyrażone wskaźnikiem Giniego, również są mniejsze niż w krajach o niskim dochodzie minimalnym (jak w USA). Jeszcze bardziej interesujący jest wpływ transferów na poziom zatrudnienia. W tym celu autor skonstruował wskaźnik o nazwie benefit employment disincentives index (czyli wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń). Wielkość tego wskaźnika zależna jest od income floor, czyli wysokości minimalnego dochodu (tj. takiego, który otrzymuje na skutek transferów jednostka, gdy jej dochód rynkowy jest równy zero) w stosunku do najniższych płac. Tam, gdzie minimalne wynagrodzenie jest niewiele wyższe od dochodu płynącego z zasiłku, potencjalnie pójście do pracy będzie postrzegane jako mało opłacalne, a więc benefit employment disincentives index będzie przyjmował wysoką wartość. Analogicznie, tam, gdzie różnica między wysokością zasiłku a minimalnym wynagrodzeniem będzie duża, tam obywatele powinni być bardziej skłonni do wchodzenia na rynek pracy. Po zastosowaniu wspomnianego wskaźnika do państw wziętych pod uwagę, wyszło na to, że najwyższy jest on w krajach skandynawskich i w Holandii, zaś najniższy w USA. Pokazuje to wykres 4.
6 Opłacalność zarobkowania (earnings payoff)
VII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
3.
Warto jednak zauważyć, że tak skonstruowany wskaźnik określa jedynie hipotetyczny wpływ świadczeń na zatrudnienie. Nie zawsze tam, gdzie ów indeks przyjmuje wysoką wartość, faktyczny poziom zatrudnienia jest niski. Dzieje się tak między innymi dlatego, że na skłonność do podejmowania pracy mogą mieć wpływ także inne czynniki, jak np. odpowiednia polityka rynku pracy czy etos produktywności jednostki w danym społeczeństwie. Przeanalizujmy kolejne wykresy: Jak widać na wykresie nr 5, w rzeczywistości nie zachodzi wyraźny związek między poziomem zatrudnienia a tym, jak teoretycznie zasiłki powinny zniechęcać świadczeniobiorców do podejmowania pracy. W krajach o wysokim wskaźniku benefit employment disincentives, stopa zatrudnienia jest porównywalna lub niekiedy wyższa (Norwegia, Dania, Szwecja) niż w USA, gdzie ten wskaźnik przyjmuje niższą wartość. Jeśli z kolei będziemy chcieli doszukać się związku między benefit employment disincentives index a zmianą w poziomie zatrudnienia (wykres 6) w ciągu ostatnich 30 lat, to zauważymy, że korelacja ujemna poniekąd występuje, ale nie jest szczególnie znacząca. Poza tym z owej zależności wyłamuje się Holandia, w której nastąpił radykalny wzrost stopy zatrudnienia względem końca lat 70., mimo że zasiłki są tam wysokie względem minimalnego wynagrodzenia za pracę. Zestawiając wyniki badań nad związkiem między wysokością zasiłków a nierównościami dochodowymi oraz wysokością zasiłków a zatrudnieniem, okazuje się, że choć w krajach o szczególnie hojnym „socjalu” (Szwecja czy Dania) faktycznie występują relatywnie niskie nierówności dochodowe, to w perspektywie porównawczej nie widać negatywnego wpływu wysokich świadczeń
4. Wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń
US CanAsi
5
Den 4
Ger
Swe
Nor UK
Fin Nor
Fin
3
Nth 2
Swe Nth
Den
1
Ger UK Asi
14
22
30
Dochód minimalny (income floor) Opłacalność zarobkowania odzwierciedla średni wzrost dochodów (uwzględniających podatki i transfery socjalne) na każdą dodatkową jednostkę dochodu rynkowego
38
Can US -1,5
0
1,5
103
104 VIII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Nr 3
takim, które były zatrudnione wcześniej. Przykłady to zasiłek dla bezrobotnych, renta zdrowotna, świadczenie z tytułu wypadku przy pracy czy płatny urlop rodzicielski. Teoretycznie wpływ tego typu świadczeń na skłonność do podejmowania pracy jest dwojaki. Z jednej strony, ponieważ uprawnieni są do nich tylko wcześniej zatrudnieni, stanowią one zachętę do podejmowania pracy, ale z drugiej strony, możliwość korzystania z nich może sprawiać, że uprawnione osoby nie podejmą starań o powrót do pracy. 4) Czwarta grupa świadczeń to programy usług publicznych, które tworzą zachęty do pracy. Przykładem może być tu częściowe dotowanie lub pełne finansowanie ze środków publicznych opieki nad dziećmi, co pozwala dorosłym wejść na rynek pracy i dłużej na nim pozostać. 5) Ostatni wyszczególniony typ świadczeń to transfery i usługi publiczne nie mające bezpośredniego wpływu na poziom zatrudnienia. Przykładem jest szkolnictwo publiczne czy publiczna służba zdrowia. Ani posiadanie (bądź nie) zatrudnienia, ani wysokość dochodów nie mają wpływu na możliwość korzystania z tych świadczeń.
(ani niskiego zróżnicowania dochodowego) na chęć podejmowania pracy. Skoro więc nie sam poziom świadczeń ma znaczenie decydujące, pojawia się przypuszczenie, że zasadniczy wpływ na zatrudnienie może mieć również to, jakiego typu świadczenia się stosuje. Lane Kenworthy wyróżnia kilka rodzajów świadczeń socjalnych (social benefits), uwzględniając kryterium, jakim jest właśnie ich wpływ na zatrudnienie. 1) Pierwsza grupa, zwana w wielu krajach pomocą społeczną (social assistance), to świadczenia dla jednostek lub gospodarstw domowych o niskich zarobkach i innych dochodach. Zazwyczaj ubiegający się o ten typ świadczeń są poddawani testowi dochodów (means-test). Ich otrzymywanie nie jest natomiast uzależnione od wcześniejszego ani aktualnego zatrudnienia jednostki. Tego rodzaju świadczenia są adresowane do najuboższych, więc ulegają redukcji lub są odbierane, gdy świadczeniobiorca zostaje zatrudniony lub powiększa swoje przychody. Dlatego też ten typ świadczeń raczej zniechęca do szukania pracy i wpływa negatywnie na poziom zatrudnienia. 2) Na przeciwnym biegunie są tzw. employment-conditional earnings subsidies, czyli przysługujące zatrudnionym subsydiowanie zarobków. W pierwszej kolejności świadczenia te mają trafiać do jednostek lub rodzin o niskich dochodach, zazwyczaj jednak ich przyznawanie nie opiera się na teście dochodów. Świadczenie jest warunkowane zatrudnieniem i rośnie wraz z zarobkami. Po osiągnięciu pewnego poziomu dochodów – przestaje przysługiwać. Ten typ świadczeń, w odróżnieniu od poprzedniego, zachęca do podejmowania pracy. 3) Trzecia grupa to programy ubezpieczeń społecznych, które dają korzyści osobom wprawdzie nie pracującym, ale
Wprawdzie przykłady empiryczne potwierdzają to w bardzo ograniczonym stopniu, warto być jednak świadomym, że wysokość świadczeń w stosunku do minimalnych zarobków może zniechęcać do szukania pracy osoby korzystające
5.
6.
W wielu krajach występują oczywiście mieszane strategie, w ramach których stosowane są jednocześnie różne typy świadczeń.
Podejście socjaldemokratyczne
20 Nor
Den Swe
75 US
UK
Can
Nth
Asi 70 Fin Ger 65
Zmiany w poziomie zatrudnienia między okresem 2000-06 a 1979 r. (%)
Poziom zatrudnienia, 2000-06 (%)
80
Nth
10 Can Nor
US Ger
0
Den
UK Fin
Swe -10
-1,5
0 Wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń
1,5
-1,5
0 Wskaźnik zniechęcenia do zatrudnienia pod wpływem świadczeń
1,5
Nr 3
IX
GOSPODARKA SPOŁECZNA
z zasiłków. Zwłaszcza jest to przestroga dla krajów, które w odróżnieniu od państw nordyckich nie mają etosu pracy tak silnie wpisanego w kulturę. Czy jednak sukces w utrzymywaniu wysokiego poziomu zatrudnienia mimo hojnego systemu świadczeń socjalnych Skandynawowie zawdzięczają tylko sprzyjającym normom kulturowym, ukształtowanym dawno temu? Lane Kenworthy pokazuje, że umożliwia to nie tylko kultura i tradycja, ale również przemyślana polityka rynku pracy. Teoretycznie najprostszym sposobem korzystnego kształtowania benefit employment disincentives index byłoby zmniejszanie wysokości zasiłków i/lub zwiększanie płacy minimalnej, tak by różnica między nimi była jak największa. Na istotne zwiększanie wysokości minimalnych zarobków nieraz nie jest zdolna (a prawie nigdy nie jest skłonna) przystać strona pracodawcy, którym w przypadku pewnych profesji jest także państwo. Z kolei redukcja wysokości świadczeń może spowodować wzrost nierówności dochodowych, co w tym kontekście uderzyłoby szczególnie w najuboższych. Czy jest inne wyjście? Nordyckie kraje socjaldemokratyczne pokazują, że tak. Zgodnie z wszystkimi danymi ilościowymi, jakie przytacza autor, kraje skandynawskie przez okres kilku ostatnich dekad utrzymały, mimo szczególnie wysokiego poziomu wydatków socjalnych, również wysoki poziom zatrudnienia. Przy pomocy jakich instrumentów tego dokonano? By to wyjaśnić, w tekście posłużono się przykładami Danii i Szwecji, w których to system ubezpieczeń na wypadek bezrobocia oraz utraty zdrowia jest najbardziej na świecie hojny. Miarą tej hojności jest zarówno odsetek siły roboczej, uprawniony do korzystania z programów świadczeń,
jak i przeciętny wskaźnik zastąpienia, obrazujący, jaką część utraconego dochodu świadczenie zastępuje. Warto tu – za autorem – przytoczyć twarde dane. W latach 80. i 90. uprawnienia do zasiłku dla bezrobotnych miało ponad 70% populacji badanych społeczeństw. Wskaźnik zastąpienia wynosił 65% w Danii i 75-80% w Szwecji. Ponad 95% klasy pracującej ma prawo do renty zdrowotnej, dla której wskaźnik zastąpienia wynosi średnio 65% w Danii i 75-85% w Szwecji. Także względnie wysokie są świadczenia z pomocy społecznej i zasiłek z tytułu niezdolności do pracy. Świadczy o tym choćby dochód na przyzwoitym poziomie w gospodarstwach domowych, które nie uzyskują żadnego dochodu z pracy. Inną wartą wspomnienia cechą tych systemów społecznych jest świadczenie publicznych usług, np. w zakresie opieki zdrowotnej. Oba kraje przeznaczają na finansowanie publicznej służby zdrowia większy procent PKB niż pozostałe państwa ujęte w porównaniu. Pojawia się pytanie, czy poza hojnym systemem świadczeń socjalnych, państwa te podejmują kroki wspierające zatrudnienie? Okazuje się, że tak. Można wyróżnić trzy współwystępujące czynniki, które się na to składają. a) Aktywna polityka rynku pracy. Szwecja i Dania od lat realizują na dużą skalę programy służące szkoleniu i przekwalifikowaniu pracowników, pomocy w znalezieniu zatrudnienia, a także publicznemu zatrudnieniu w celu zwiększenia podaży miejsc pracy. Jak pokazuje diagram 7, w latach 1979-2001 Szwecja, a na drugim miejscu Dania, wydawały największy spośród wszystkich uwzględnionych państw odsetek PKB na aktywną politykę rynku pracy. Przewaga Szwecji tym zakresie jest wyrazista. Osoby, które tracą pracę, mają prawo do
7. Wydatki na aktywną politykę rynku pracy
8. Zatrudnienie w sektorze publicznym
Swe Den Fin Nor
Swe Den Nor Fin
Ger Nth Fr
Fr Ger It
Nth
UK Can Asi US
Asi UK Can US 0
0,5
1 Udział w PKB (%)
1,5
2
0
5
10
15
20
Odsetek osób w wieku 15-64 lata (%)
25
105
106 X
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Nr 3
Świadczenia uwarunkowane zatrudnieniem – rozwiązanie stosowane w krajach liberalnych
Income Tax Credit (EITC). W omawianym raporcie szczególnie dokładnie analizowany jest EITC oraz argumentacja za i przeciw jego wdrażaniu. EITC wprowadzono w 1975 r. i po wielu modyfikacjach przetrwał do dziś. Polega na subsydiowaniu gospodarstw, w których przynajmniej jedna osoba pracuje i dochód z tej pracy sytuuje się poniżej określonego poziomu. Są to zwykle niskopłatne prace, nie wymagające wysokich kwalifikacji i umiejętności. W odróżnieniu od pozostałych typów świadczeń, których liczba użytkowników od połowy lat 90. zmalała, z EITC wciąż korzysta duży odsetek Amerykanów – w przybliżeniu osób w wieku produkcyjnym. Dzieje się tak za sprawą wzrostu zatrudnienia (także dzięki temu systemowi) oraz dzięki zwiększeniu w 1993 r. zakresu uprawnionych do otrzymywania EITC. Za efektywnością tego systemu mają przemawiać następujące argumenty: 1) EITC trafia bezpośrednio do pracowników i ich rodzin. Część badaczy wskazuje, że system taki jest bardziej efektywny niż wypłacanie subsydium nie bezpośrednio pracownikowi, lecz pracodawcy, a także bardziej skuteczny niż ustalanie płacy minimalnej. Ponadto takie świadczenie przysługuje nie tyle jednostce, co gospodarstwu domowemu, a w założeniu to właśnie gospodarstwo domowe jest komórką społeczną, do której ma być adresowana pomoc. 2) Badania wskazują, że EITC sprzyja partycypacji na rynku pracy, prowadząc do wzrostu ogólnego poziomu zatrudnienia. 3) EITC jest stosunkowo niedrogi, jeśli chodzi o koszty administracyjne. Cechują go znacznie mniejsze koszty biurokratycznej obsługi niż pozostałe programy realizowane w USA, jak AFDC-TANF czy Food Stamps. 4) EITC jest realizowany poprzez system podatkowy, dzięki czemu świadczeniobiorcy unikają stygmatyzacji, jakiej doświadczają osoby udające się do urzędu z wnioskiem o udzielenie im pomocy społecznej.
Rozwiązaniem alternatywnym wobec modelu nordyckiego, które utrzymywałoby hojne świadczenia i jednocześnie nie demotywowało ludzi do pracy, byłoby znaczne podniesienie najniższych płac, tak aby stały się one istotnie wyższe niż zasiłki i dzięki temu opłacałoby się szukać pracy. Autor twierdzi, że nie jest ono popularne z tego względu, iż byłoby nieopłacalne dla pracodawców. Wówczas osoby chcące znaleźć zatrudnienie mogłyby napotkać brak woli zawarcia stosunku pracy ze strony pracodawcy. Inną alternatywą dla rozwiązań skandynawskich jest subsydiowanie najniższych zarobków przez państwo. Chodzi tu o system świadczeń przysługujących osobom pracującym, które osiągają bardzo niski dochód. Takie rozwiązania są od lat praktykowane w Wielkiej Brytanii pod nazwą Working Tax Credit (WTC) oraz w Stanach Zjednoczonych pod postacią tzw. Earned
Mimo tych zalet, autor przytacza również szereg argumentów, które nakazują sceptycyzm wobec czynienia z systemu EITC centralnego instrumentu walki z ubóstwem i niskim poziomem zatrudnienia. Zwłaszcza w takiej formule, w jakiej działa to obecnie. Oto kilka najważniejszych zastrzeżeń. Pierwsze dotyczy wpływu EITC na wewnętrzną strukturę rynku pracy. Publiczne subsydiowanie niskopłatnych prac może wiązać się z rezygnacją pracodawców ze zwiększania produktywności. Ogranicza również motywację dla jednostek wykonujących niskopłatne zajęcia, by podnosiły umiejętności w celu awansu na drabinie zarobków. W bardziej fundamentalnym sensie, oznacza po prostu akceptację i wsparcie dla segmentów gospodarki o niskich płacach. Niektórzy oceniają to podejście jako niesłuszne, gdyż według nich powinno się raczej dążyć do poprawy warunków zatrudnienia i sprawiać, by stopniowo coraz większy
bezpłatnych szkoleń w pełnym wymiarze i trwających przez okres od dwóch tygodni do roku. Odpowiednie instytucje rynku pracy pomagają znaleźć zatrudnienie, a jeśli to konieczne, mogą subsydiować zatrudnienie, by zachęcić prywatnych pracodawców lub stworzyć publiczne miejsca pracy. Zatrudnienie w sektorze publicznym wynosi w tych krajach ponad 20% ogółu zatrudnionych, podczas gdy w nieskandynawskich krajach ten wskaźnik zazwyczaj oscyluje w granicach 10-15% (vide: diagram 8). b) Czas udzielania i kryteria przyznawania świadczeń. W szwedzkim systemie dominuje „produktywistyczny” paradygmat, zgodnie z którym dorosły, zdolny do pracy człowiek, powinien – poza pewnymi wyjątkami – pracować. Presję na to wywiera tamtejsza kultura, ale też sposób, w jaki określa się czas udzielania świadczeń oraz kryteria ich przyznawania. Dla przykładu, by kwalifikować się do zasiłku dla bezrobotnych, trzeba wcześniej przepracować przynajmniej rok. Okres, przez który może być udzielane świadczenie, wynosi 5 lat. Tyle samo mniej więcej trwa okres wypłacania zasiłków dla bezrobotnych w Danii. W obu krajach bezrobotni poddawani są w tym czasie rozmaitym szkoleniom i zachętom do jak najszybszego podjęcia zatrudnienia. c) Polityki rynku pracy przyjazne dla kobiet (women-friendly). Kraje skandynawskie przodują we wdrażaniu rozwiązań ułatwiających kobietom wejście na rynek pracy. Do sztandarowych rozwiązań w tym względzie należą: publiczna opieka nad dziećmi, wysokopłatny, ale niezbyt długi urlop macierzyński, zatrudnienie w sektorze publicznym, wsparcie dla pracy na pół etatu oraz system podatkowy, zachęcający do podejmowania zatrudnienia.
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
XI
budżetowe (tym bardziej, że zamiast państwa koszty pracy w większym stopniu ponosiłby pracodawca). Autor tekstu jest jednak optymistą w kwestii obciążeń dla budżetu wynikających ze stosowania EITC. Po pierwsze dlatego, że świadczenia te są w ostatecznym rozrachunku tańsze dla państwa niż wypłacanie pełnych zasiłków. Po drugie, uprawnieni do EITC są zarazem płatnikami podatków. Po trzecie, ci, którzy zdobędą pracę zyskując uprawnienia do EITC, uzyskają jednocześnie doświadczenie zawodowe, i być może także podniosą swoje umiejętności i kwalifikacje. Po czwarte, EITC poprzez sprzyjanie zatrudnieniu, zmniejsza liczbę gospodarstw pozbawionych jakiegokolwiek dochodu.
Dlaczego EITC nie upowszechnił się w Europie?
był udział zatrudnienia w segmentach bardzo produktywnych, gdzie dominują względnie dobrze płatne miejsca pracy dla osób o względnie wysokich kwalifikacjach. Sam autor jest sceptyczny względem tego ostatniego przekonania. Zauważa, że wraz ze wzrostem dostatku społeczeństw rośnie zapotrzebowanie konsumpcyjne oraz zapotrzebowanie na różne osobiste usługi: ludzie chcą, by ktoś pomógł im opiekować się dziećmi, przygotowywać posiłki, prowadzić dom, prać ubrania itp. Większość prac w tym obszarze jest mało produktywna i nie wymaga szczególnych umiejętności. Czy powinniśmy zredukować liczbę tego typu prac? Czy może powinniśmy raczej zapewnić ludziom je wykonującym bardziej godziwe warunki i płace? Autor, moim zdaniem słusznie, przychyla się ku drugiej opcji. Inne poważne zastrzeżenie wobec systemu EITC jest takie, że umożliwia on pracodawcom utrzymywanie płac na sztucznie niskim poziomie lub nawet obniżanie ich. Jak dotąd sprawa nie jest wystarczająco dobrze zbadana. Przed 1993 r. EITC był na tyle niski, że miał zapewne niewielki wpływ na wysokość płac. Po tej dacie wysokość świadczenia została podwojona względem poprzednich dwóch dekad. Jednocześnie w drugiej połowie lat 90. płace w dolnym segmencie drabiny płac istotnie wzrosły, ale można to tłumaczyć boomem gospodarczym, jaki miał miejsce w USA w tym czasie. Czy gdyby nie owa koniunktura, płace również by rosły, czy może EITC jednak zatrzymałby ich wzrost? Trzecie zastrzeżenie mówi o tym, że świadczenia te mogą stanowić zbyt duży koszt dla budżetu, zwłaszcza wobec nowych wyzwań związanych ze starzeniem się społeczeństw. Gdy coraz większe będą koszty związane z wypłacaniem emerytur, świadczeniami zdrowotnymi i opiekuńczymi, EITC mógłby stanowić niepotrzebne obciążenie
Idąc tropem autora raportu, można uznać, że system świadczeń EITC broni się pod pewnymi względami. Czy jednak mógłby stać się skutecznym i społecznie akceptowanym instrumentem socjalnym w krajach skandynawskich i/lub krajach Europy kontynentalnej? W zasadzie tylko trzy kraje europejskie – Francja, Holandia i Finlandia – zastosowały w pewnym, bardzo ograniczonym zakresie system nieco zbliżony do amerykańskiego EITC. W każdym z tych trzech przypadków świadczenie takie jest bardzo niskie. We Francji wynosi ono poniżej 3% średniego wynagrodzenia w sferze produkcji, w Finlandii mniej niż 2%, a w Holandii mniej niż 1%. Dla porównania, EITC stanowi w USA od około 13% do 35% średniej płacy. Zamiast tego wymienione kraje wprowadziły zmniejszenie lub likwidację podatku dochodowego dla osób o niskich dochodach. Pojawia się pytanie, dlaczego systemy zbliżone do EITC nie znajdują poparcia w krajach europejskich? Lane Kenworthy wskazuje kilka przyczyn. Po pierwsze, w krajach europejskich (zwłaszcza w „starej” Unii) podatki są stosunkowo wysokie, a w USA niskie. Dlatego zwolnienia i ulgi podatkowe mogą być dla ludzi korzystających z nich w UE dużą pomocą materialną, na co system podatkowy w USA nie mógłby sobie pozwolić. Po drugie, wiele partii politycznych, związków zawodowych i duża część obywateli nie jest zainteresowanych powielaniem wzorca amerykańskiego, zwłaszcza w kontekście rozległego segmentu prac z bardzo niskimi wynagrodzeniami. Po trzecie – rozbudowa niskopłacowego segmentu rynku pracy oznaczałaby wzrost nierówności dochodów. A w Europie na wysokość minimalnych zarobków mają wpływ nie tylko państwo i pracodawcy, ale także związki zawodowe. Te zaś są tradycyjnie niechętnie rozwiązaniom prowadzącym do rozwarstwienia dochodowego klasy pracującej, a tym bardziej drastycznego spadku dochodów wśród pracowników na najniższym szczeblu.
107
108 XII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Można więc zauważyć, że system EITC i jemu pokrewne mają szanse powodzenia raczej w ściśle określonym kontekście ustrojowym. Warto na koniec przytoczyć za autorem raportu diagnozę Stefano Scarpetty, który dzieli państwa pod interesującym nas kątem na dwa typy: 1) Pierwsze to takie, w których tradycji instytucjonalno-społecznej mieszczą się jednocześnie niskie podatki, niskie świadczenia i niskie płace minimalne. Tam podstawowym problemem jest zachęcenie ludzi do pracy i zadbanie o wzrost wynagrodzeń dla zawodów obecnie słabo opłacanych. W tych warunkach sensowne wydaje się położenie nacisku na świadczenia dla już pracujących (in-work benefits). 2) W drugiej grupie państw (np. kraje skandynawskie), dla odmiany, bardziej typowe są wysokie podatki, wysokie świadczenia i stosunkowo wysokie płace minimalne. W tych warunkach wysiłki polityki społecznej powinny się skoncentrować na subsydiowaniu zarobków i zachęcaniu do tworzenia miejsc pracy dla słabo wykwalifikowanych lub niedoświadczonych pracowników.
Podsumowanie Z omawianego raportu Lane’a Kenworthy’ego wynika kilka wniosków, które warto wziąć sobie do serca, myśląc o naszym rodzimym systemie finansów publicznych i polityce społecznej. Hojne świadczenia socjalne są ważnym aspektem efektywnej redystrybucji, dzięki której można osiągnąć zmniejszenie nierówności dochodowych w społeczeństwie. W pierwszych fazach rozwoju w państwach
Nr 3
zachodnich głównym ograniczeniem była trudność w przekonaniu obywateli do zwiększonych obciążeń fiskalnych. Na obecnym etapie takie obciążenia stają się coraz bardziej zrozumiałą koniecznością, choćby ze względu na starzenie się społeczeństwa i przyzwyczajenie do wysokiego standardu życia. Wobec tych konieczności, niezbędne wydaje się wspieranie zatrudnienia dającego godziwe warunki życia, tak by można było finansować wysokie, acz niezbędne obciążenia budżetowe, a także zmniejszać odsetek osób, których byt opiera się wyłącznie na transferach socjalnych od tych, którzy na to pracują. Lane Kenworthy analizuje sposoby, na jakie system świadczeń może wpływać na poziom zatrudnienia i motywacje ludzi do podejmowania pracy. Stwierdza on, że pakiet świadczeń prowadzący do niskiego poziomu nierówności i wysokiego poziomu zatrudnienia może użytecznie obejmować zarówno rozwiązania praktykowane od kilku dekad w krajach skandynawskich, a szczególnie w Szwecji i Danii, jak również uzależnione od zatrudnienia subsydiowanie niskich dochodów (powszechne w krajach anglosaskich). Wydaje się, że to dobra wskazówka dla Polski – kraju, który rozwijał się w innych okolicznościach zarówno niż USA, jak i Szwecja, i wobec tego powinien przemyśleć kombinację różnych systemów świadczeń społecznych. Tomasz Wolicki
Omawiany raport znaleźć można na stronie www.lisproject.org
POLECAMY
wiem, jaka jest strategia firmy wiem, czy przedsiębiorstwo nie kuleje finasowo wiem, czy nie planują zwolnień grupowych
b VASE PETROVSKI
wiem – jestem w radzie pracowników
Centrum wspierania rad pracowników www.radypracownikow.info rady@iso.edu.pl 042/ 630 17 49
wszechstronna pomoc dla rad Projekt jest realizowany przy wsparciu udzielonym przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego oraz budżetu Rzeczypospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.
GOSPODARKA SPOŁECZNA
XIII
Pożegnanie państwa opiekuńczego?
dr hab. Ryszard Szarfenberg
Nr 3
Często słyszymy, że globalne procesy wymusiły porzucenie modelu państwa opiekuńczego. A może jedynie zmienia się ono, pozostając nadal tym, czym miało być w zamyśle swoich twórców? Jak te zmiany interpretować? Zaangażowanie państwa w sprawy zdrowia, edukacji czy zabezpieczenia w razie czasowej lub trwałej niezdolności do pracy, zostało uznane za wyznacznik nowoczesnej polityki społecznej. Późny wiek XIX i większość wieku XX charakteryzuje rozwój tego rodzaju interwencji w stosunki gospodarcze i społeczne. Pomijając inne uzasadnienia, globalny i regionalny ruch na rzecz społecznych i socjalnych praw człowieka owocuje licznymi międzynarodowymi deklaracjami, paktami i konwencjami z tego zakresu, poczynając od kilku artykułów w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. W latach 80. na Zachodzie bardzo popularny stał się temat kryzysu takiego modelu państwa lub osiągnięcia przez nie granic wzrostu. Po roku 1989 r. zagadnienia reformowania państwowej polityki społecznej stają się coraz bardziej istotne także w państwach postkomunistycznych oraz – wraz ze wzrostem zamożności społeczeństw – w krajach spoza grupy najbogatszych i transformujących się. Czy z tego wszystkiego wynika, że w skali świata żegnamy się z państwem opiekuńczym?
Na czym polega opiekuńczość państwa? Z ideą i praktyką państwa opiekuńczego wiąże się wiele nieporozumień. Samo określenie pochodzi z Wielkiej Brytanii (welfare state), gdzie zostało spopularyzowane we wczesnych latach 40. jako odpowiedź na niemieckie państwo wojenne (warfare state). Nowy kształt brytyjskiej polityki społecznej został nadany dzięki współpracy międzypartyjnej w pierwszych latach po II wojnie światowej. To jednak w Prusach, a potem w zjednoczonych Niemczech rozwijały się pierwsze zalążki nowoczesnych rozwiązań socjalnych, utożsamiane przede wszystkim z ubezpieczeniami społecznymi (lata 80. XIX w.). Stamtąd też do języka polskiego trafił termin „polityka socjalna” (Socialpolitik, Sozialpolitik). W ujęciu przynajmniej części polskich badaczy z lat 30. zdominowana była ona przez funkcje ochronne prawa pracy. Próbowano jednak rozszerzać jej
zakres na politykę w sprawach ludnościowych, włączając w to kwestię kobiecą i regulowanie przyrostu ludności oraz nędzę, alkoholizm i prostytucję (polityka populacyjno-społeczna w ujęciu Zofii Daszyńskiej-Golińskiej). Idea państwa opiekuńczego pojawia się więc już po tym, jak rzeczywiste państwa rozwinęły główny nurt nowoczesnej polityki społecznej, czyli państwowe i obowiązkowe ubezpieczenia od typowych ryzyk socjalnych (np. choroba, inwalidztwo, starość, bezrobocie). Do tego należy dodać co najmniej rozwój prawa pracy, publicznej i bezpłatnej opieki medycznej, oświaty (z czasem także ponadpodstawowej) oraz usług zatrudnieniowych (pośrednictwo i doradztwo zawodowe), a także nowoczesnej pomocy i opieki społecznej, opartej na idei pełni praw obywatelskich. Te rozwiązania sprawiły, że tradycyjna, uznaniowa i wykluczająca pomoc dla ubogich, organizowana przez gminę lub parafię, zeszła na dalszy plan i jej znaczenie zasadniczo się zmniejszyło. Niekiedy cały ten proces interpretuje się w kategoriach upaństwowienia tego, co w mniejszym lub większym zakresie rozwijane było niezależnie od państwa, np. kasy związkowe, ubezpieczenia wzajemne, profesjonalizujące się organizacje dobroczynne. Należy przy tym pamiętać, że państwo ma zwykle wielopoziomową strukturę. W Polsce, licząc od najmniejszych i podstawowych jednostek terytorialnych, mamy gminy, powiaty i województwa. Ta struktura umożliwia rozdzielenie kompetencji w zakresie polityki społecznej pomiędzy różne poziomy władz i administracji publicznych. Kiedy mowa o państwowej opiekuńczości, widzieć powinniśmy cały ten system, łącznie z samorządem. W zależności od ustroju terytorialnego, samorząd może być mniej lub bardziej niezależny od władz i administracji wyższych poziomów, co znaczy, że poziom opiekuńczości może być silnie zróżnicowany wewnątrz państwa, a nie to, że jej w ogóle nie ma. Nie należy więc utożsamiać państwa opiekuńczego wyłącznie z władzą centralną i administracją rządową. Typowa polityka gospodarcza znajduje się poza zakresem znaczeniowym pojęcia państwa opiekuńczego. Z różnych względów można jednak podważać takie podejście. Nacisk na zapobieganie problemom społecznym, które generuje masowe bezrobocie, musi odwoływać się do instrumentów polityki gospodarczej. Natomiast pozostawienie w centrum uwagi państwa opiekuńczego tylko tych oby wateli, którym ono bezpośrednio pomaga, może sprawić, że cała reszta będzie je traktować jako zbędne i szkodliwe obciążenie. Jeżeli gospodarkę
109
110 XIV
GOSPODARKA SPOŁECZNA
przeciwstawi się polityce społecznej, zawsze ta pierwsza zostanie uznana za ważniejszą1. W pułapkę pozostawienia polityki gospodarczej poza uwagą prowadzą nas już decyzje translacyjne w sprawie wyrażenia welfare state, odwołujące się do opieki i opiekuńczości. Tymczasem w języku angielskim welfare oznacza przede wszystkim dobrobyt (opieka to care). W konsekwencji, państwo dobrobytu powinno być traktowane jako pojęcie o szerszym zakresie znaczeniowym niż państwo opiekuńcze. Mieściłaby się w nim zarówno egalitarna polityka gospodarcza, jak i polityka społeczna.
Kontrowersje wokół państwowej opiekuńczości Państwo jako takie ma dwie grupy tradycyjnych wrogów – skrajnych liberałów ekonomicznych, w rodzaju Friedricha von Hayeka czy Miltona Friedmana, lub filozoficznych, np. wczesnego Roberta Nozicka, oraz z lewej strony – anarchistów, anarchosyndykalistów, ale też marksowskich komunistów, czyli radykalnych krytyków państwa burżuazyjnego czy kapitalistycznego, wierzących w obumieranie państwa po rewolucji proletariackiej (czemu doświadczenia realnego socjalizmu wyraźnie zaprzeczyły). Czasem te dwa obozy zbliża do siebie radykalny antyetatyzm; tak jest w przypadku anarchokapitalizmu. W Polsce wrogowie państwa mieli duże pole do popisu przed 1918 r. i po 1989 r. W pierwszym przypadku ze względu na ruch narodowowyzwoleńczy skierowany przeciwko państwom zaborczym. W drugim zaś dlatego, że ustrój PRL był bardzo przechylony ku biegunowi etatystycznemu i z tego powodu miał wiele słabych punktów. We wczesnych latach . w otoczeniu zewnętrznym panowała wiara w demokrację i wolny rynek, co sprzyjało radykalnym reformom gospodarczym i politycznym. Poza liberalizmem ekonomicznym, którego symbolem stał się prof. Leszek Balcerowicz, nabrała siły radykalna wiara w możliwości społeczeństwa obywatelskiego. Prowadziło to do antyetatystycznych sojuszy między liberalnymi ekonomistami i mniej lub bardziej radykalnymi społecznikami. Jednym z przykładów tego rodzaju była debata na temat ubóstwa w TVN24, zorganizowana przez Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza. O problemie biedy rozmawiali liberalni ekonomiści (Ryszard Petru i prof. Jan Winiecki) oraz liderka katolickiej organizacji charytatywnej Wspólnota Chleb Życia (Małgorzata Chmielewska), rola socjolożki badającej bezpośrednio te problemy (prof. Elżbieta Tarkowska) była w tej dyskusji marginalna. Tradycyjnie za rozwijaniem państwa dobrobytu – a w nim państwa opiekuńczego – w ramach ustrojów demokratycznych, byli socjalliberałowie i socjaldemokraci. Za najbardziej rozwinięte państwa opiekuńcze uznaje się nadal
Nr 3
Szwecję i Norwegię, gdzie przez wiele dekad rządziły wyłącznie partie socjaldemokratyczne. Z kolei rozwój komunistycznego państwa opiekuńczego był wolniejszy, ale podobny do tego, który miał miejsce na Zachodzie, np. rozszerzano zakres podmiotowy i przedmiotowy ubezpieczeń społecznych, szkolnictwo i ochrona zdrowia były bezpłatne, praca socjalna podlegała procesowi profesjonalizacji. Główna różnica polegała na programach gospodarczych państwa dobrobytu, których podstawą w realnym socjalizmie było centralne planowanie i upaństwowiona gospodarka. W perspektywie rewolucyjnego socjalizmu można było spotkać argumentację, że państwo opiekuńcze jest przeszkodą dla rozwoju społecznego, a nie osiągnięciem cywilizacyjnym. W taki też sposób interpretowano wspomniane reformy niemieckie – po zakazie działalności socjalistycznej wprowadza się państwowe ubezpieczenia społeczne, które mają sprawić, że klasa robotnicza będzie bardziej lojalna wobec państwa kapitalistycznego i mniej chętna do popierania radykalnych ruchów rewolucyjnych. Za czasów PRL wśród oficjalnych analityków burżuazyjnego państwa opiekuńczego również przeważały opinie krytyczne2. Dla tych, którzy mieli nadzieję, że nowy ustrój będzie w sposób oczywisty miał przewagę nad liberalnym kapitalizmem, rozwój państwa dobrobytu i państwa opiekuńczego na Zachodzie musiał stanowić duży problem. Natomiast większość zachodnich socjaldemokratów dość długo żywiła nadzieję na stopniowe przekształcenie kapitalizmu w ustrój socjalistyczny pod wpływem reform zwiększających udział państwa w gospodarce i w rozwiązywaniu problemów socjalnych. W Wielkiej Brytanii po wprowadzeniu w życie programów państwa opiekuńczego po II wojnie światowej pojawiły się głosy, że w związku z tymi reformami kapitalizm przeminął. Z naukowego punktu widzenia, państwo dobrobytu i państwo opiekuńcze mogą być oceniane na podstawie wyników, jakie za ich pomocą osiąga się w zakresie ograniczania głównych problemów przypisywanych XIX-wiecznemu kapitalizmowi, np. wyzysku, bezrobocia, ubóstwa, nierówności. Jeżeli nie przyjmiemy jakichś skrajnych założeń co do możliwości nauki w tym względzie, to na tej podstawie można próbować rozstrzygać spory ideologiczne. Nie wdając się w szczegóły, większość porównań tego rodzaju daje mniejszą lub większą przewagę modelowi skandynawskiemu, który zresztą nie okazuje się najdroższy po uwzględnieniu wydatków na cele społeczne netto3.
Modele państwa opiekuńczego Kiedy zniknęła real-socjalistyczna alternatywa dla liberalnego kapitalizmu, pojawiły się co najmniej trzy podejścia do kwestii ustrojowych. Pierwsze, spod znaku „końca historii”, ogłaszało ostateczny tryumf najlepszego ustroju,
Nr 3
XV
GOSPODARKA SPOŁECZNA
uznając go za uniwersalne rozwiązanie cywilizacyjne, z programem upowszechnienia jego zasadniczych cech, np. liberalnej demokracji i wolnorynkowej gospodarki przy minimalizowaniu roli państwa. Drugie opierało się na konstatacji, że istnieją różne modele kapitalizmu, więc można wybierać między nimi w zależności od preferencji. Trzecie polegało na powrocie do dawnych socjalistycznych alternatyw dla kapitalizmu, odmiennych jednak od etatystycznego komunizmu, np. socjalizm spółdzielczy, syndykalizm, anarchizm itp. W dyskusji nad państwem opiekuńczym od dawna był obecny wątek jego różnych modeli. Od prostego podziału na model rezydualny i instytucjonalny (np. USA przed New Dealem i po nim, czy USA versus Szwecja), przez trójdzielne z kolejnym modelem motywacyjnym (np. Niemcy i ich społeczna gospodarka rynkowa), do bardziej złożonych, uwzględniających również państwa postkomunistyczne oraz hipotezy dotyczące tworzenia się nowych modeli. Szybko powiązano główne modele z siłami i ideologiami politycznymi oraz pewnymi rodzinami narodów. Model liberalny reprezentują kraje anglosaskie, model socjaldemokratyczny – społeczeństwa skandynawskie, a konserwatywny (chrześcijańsko-demokratyczny) – państwa zachodniej Europy kontynentalnej4.
Popularyzacja ujęcia modelowego w perspektywie porównań międzynarodowych łączy się z duńskim naukowcem Gostą Espingiem-Andersenem. Syntetyczne ujęcie jego poglądów z końca XX w. przedstawia poniższa tabela. Dekomodyfikacja jest to poziom niezależności sytuacji materialnej obywateli od ich pozycji na rynku pracy. Jest on tym wyższy, im bardziej hojne są świadczenia dla osób, które z różnych powodów czasowo lub trwale są niezdolne do pracy. Z kolei defamilizacja odnosi się do poziomu niezależności sytuacji materialnej jednostki od sytuacji jej rodziny. Im więc bardziej musimy polegać na rodzinie w sprawach materialnych, tym niższy poziom defamilizacji. Najbardziej jaskrawymi lukami w tabeli wydaje się nieuwzględnienie złożonej struktury terytorialnej państwa z możliwościami systemów mniej lub bardziej zdecentralizowanych, oraz roli społeczeństwa obywatelskiego, w szczególności socjalnych organizacji pozarządowych.
Dokąd prowadzą reformy państwa opiekuńczego? Zapewne nie każda świadomie dokonana zmiana w takim czy innym podsystemie polityki społecznej, w relacjach między
Trzy światy kapitalizmu opiekuńczego według Espinga-Andersena Model Liberalny Rola: Rodziny Rynku Państwa
Socjaldemokratyczny
Konserwatywny
Marginalna Centralna Marginalna
Marginalna Marginalna Centralna
Centralna Marginalna Pomocnicza
Dominująca forma solidarności
Indywidualna
Uniwersalna
Pokrewieństwo Korporatyzm Etatyzm
Dominujące miejsce solidarności
Rynek
Państwo
Rodzina
Poziom dekomodyfikacji
Minimalny
Maksymalny
Wysoki (dla żywiciela rodziny)
Państwo opiekuńcze
Rezydualne
Uniwersalistyczne
Ubezpieczenie społeczne
Regulacja rynku pracy
Słaba
Średnia
Silna
Zobowiązania socjalne rodziny / poziom defamilizacji
Słabe / Defamilizacja silna
Słabe / Defamilizacja silna
Maksymalne / Defamilizacja słaba (familizm)
Przykład
USA
Szwecja
Niemcy, Włochy
Państwo opiekuńcze:
Dominujące podejście do zarządzania ryzykami socjalnymi:
Źródło: Gosta Esping-Andersen, Social Foundations of Postindustrial Economies, Oxford University Press, Oxford 1999, ss. 84-86.
111
112 XVI
GOSPODARKA SPOŁECZNA
tymi podsystemami, albo w relacjach między systemem lub podsystemami polityki społecznej a otoczeniem, zasługuje na miano reformy czy rewolucji. O tej ostatniej była mowa między innymi w przypadku rozwiązań quasi-rynkowych, np. w obszarze publicznej służby zdrowia (tylko publiczne lub też i niepubliczne podmioty konkurują o publiczne pieniądze, co wymaga oddzielenia płatnika od usługodawcy). Wiele analiz z lat . i późniejszych sugeruje odchodzenie od modelu państwa opiekuńczego do innego modelu państwa, np. workfare state (państwo zachęcające lub skłaniające do pracy), enabling state (państwo umożliwiające, usamodzielniające) itp., a czasem w ogóle od państwa, np. do welfare society (społeczeństwo opiekuńcze). Zgodnie z tym sposobem myślenia, państwo zaliczone w pierwszym okresie do jednego z modeli państwa opiekuńczego, w wyniku zmian zostaje uznane za workfare state lub jeden z jego modeli. Taka zmiana wydaje się bardziej radykalna w porównaniu z przejściem do nowego modelu, który dodano do starej klasyfikacji. Pozostaje otwartym pytanie, czy to, co nazywane jest workfare state, stanowi kolejny model państwa opiekuńczego, czy też oznacza coś tak bardzo odmiennego, że nie mieści się już w starej kategorii, ani w jej odmianach. Wydaje się, iż wiele wypowiedzi sugeruje, że jest to coś zdecydowanie innego, ale czy tak jest rzeczywiście? Co najmniej pięć argumentów może osłabiać przekonanie, że zwiększenie bodźców do pracy jest czymś zdecydowanie nowym w świecie opiekuńczego kapitalizmu. Po pierwsze, najbardziej rozbudowane państwa opiekuńcze typu nordyckiego opierały się na realizacji zasady pełnego zatrudnienia i rozbudowanych usług z zakresu aktywizacji zawodowej, a programy workfare dobrze wpisują się w tę logikę. Po drugie, workfare może być charakterystyczny dla dynamiki modelu anglosaskiego (w USA), w którym rozwijano przede wszystkim pomoc społeczną w kierunku oparcia jej na idei roszczeniowych praw socjalnych. Po trzecie, można próbować dowodzić, że skłanianie do pracy obywateli z niższych warstw to tylko zmiana akcentów w jednym z podsystemów polityki społecznej, skierowanym głównie do zdolnych do pracy, a pozostałe programy decydujące o istocie państwa opiekuńczego znacząco się nie zmieniły. Po czwarte, nie doszło do zmiany głównego założenia, a mianowicie, że państwo może za pomocą swoich instrumentów wpływać na zachowania obywateli w sferze bezpieczeństwa socjalnego5. Po piąte, państwo opiekuńcze interpretuje się głównie tak, że opiera się ono na gwarancji realizacji obywatelskich praw socjalnych. Jednym z nich jest prawo do pracy lub do wyboru zatrudnienia zgodnie z własnymi preferencjami. Skoro tak, to przeszkody w realizacji tego prawa, tkwiące m.in. w systemie pomocy dochodowej, powinny być zmniejszane, co jest zgodne z logiką workfare. Nie wchodząc w ocenę siły tej argumentacji, istotne jest pytanie: jak zmieniło się państwo opiekuńcze pod wpływem
Nr 3
kryzysowej retoryki z lat 80. i wywołanych nią reform oraz ewentualnie innych czynników, w rodzaju nowych wyzwań, kwestii społecznych czy napięć w finansach publicznych. Opierając się na interpretacji wyników uzyskanych przez Barbarę Vis dla lat 1985 i 2002 i kilkunastu krajów rozwiniętych, można wywnioskować, że kryzys państwa opiekuńczego nie spowodował ani jego demontażu, ani nie wywołał radykalnych czy rewolucyjnych zmian na masową skalę, które miałyby polegać na konwergencji tradycyjnych modeli w kierunku liberalnego lub na całkowitym odejściu w kierunku workfare state 6 . Wnioski dotyczące poszczególnych modeli są następujące. Model socjaldemokratyczny zachował swoją pozycję. Silne zmniejszenie przynależności modelowej Szwecji równoważą zmiany polegające na przejściu dwóch krajów do tego modelu z modelu konserwatywnego (Belgia, Holandia). Model liberalny również zachował swoją pozycję, gdyż odejście Irlandii w kierunku skąpego workfare state zostało zrównoważone przyłączeniem Nowej Zelandii (w 1985 skąpe workfare state), a niewielkie zmniejszenie przynależności modelowej Wielkiej Brytanii i Australii równoważy jej zwiększenie w przypadku USA i Kanady. Z kolei sytuacja modelu konserwatywnego wyraźnie się pogorszyła, gdyż znaczne zmniejszenie przynależności modelowej Niemiec i odejście Belgii i Holandii nie zostało zrównoważone przyłączeniem się Finlandii7. Wokół reform w poszczególnych działach państwa opiekuńczego toczono mniej lub bardziej ożywione spory. Z jednej strony mamy zwykle sceptyków broniących wypracowanych już rozwiązań – nie jako doskonałych, ale lepszych, po ewentualnych zmianach dostosowujących, niż to, co proponują bardziej radykalni reformatorzy. Jednym z charakterystycznych przykładów są reformy systemów ubezpieczeń emerytalnych. Jedna strona występowała przeciwko przejściu od systemów repartycyjnych ze zdefiniowanym świadczeniem do kapitałowych ze zdefiniowaną składką (najbardziej radykalną reformę tego typu ma za sobą Chile za dyktatury Pinocheta), a druga gorliwie je popierała jako wszechstronnie dobroczynne oraz ze wszech miar konieczne. Spory tego rodzaju można próbować rozstrzygać na poziomie empirycznym, badając wpływ tych reform na sytuację bezrobotnych, ubogich i wykluczonych. Jest to trudniejsze w przypadku zmian w instytucjach emerytalnych (efekty pojawiają się po długim czasie, prowadzone są jednak symulacje). Nie ma tego problemu, gdy w grę wchodzą reformy systemów integracji społecznej (pomoc społeczna plus usługi prozatrudnieniowe). Dwa lepiej znane przykłady z tej dziedziny to reformy w USA (z przesadą określane niekiedy jako koniec tamtejszego państwa opiekuńczego) i w Wielkiej Brytanii, w obu przypadkach przeprowadzane przez „nowych socjaldemokratów” pod wodzą Clintona i Blaira. Wydaje się, że wśród naukowców z obu krajów, po okresie sceptycyzmu i wieszczenia katastrof społecznych, głosy radykalnych krytyków stały się odosobnione. Dzieje
Nr 3
XVII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
się tak dlatego, że czarne scenariusze się nie sprawdziły i wiele badań potwierdziło, iż zreformowane programy i systemy mają nieco lepsze wyniki, chociażby dlatego, że w ich wyniku nieco zmniejszył się poziom ubóstwa dzieci.
Konkluzje Jeżeli zdarzy nam się słyszeć o pożegnaniu z państwem opiekuńczym, można być pewnym, że dotyczy to jedynie rozstania z jedną z jego wersji w celu wdrażania innej, a i to w bardzo ograniczonym zakresie. Równie pewne jest to, że wiele reform przedstawianych jako radykalne pożegnania to jedynie techniczne zmiany o charakterze organizacyjno-finansowym, mające zwykle na celu oszczędności i wypychanie obywateli na rynek pracy, który daje im większe bezpieczeństwo socjalne. Najbardziej widoczną zmianą jest tzw. wielosektorowość. Z nadal dużych środków publicznych przeznaczanych na politykę społeczną korzystają w coraz większym stopniu również niepubliczni usługodawcy, np. niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, firmy finansowe w systemie emerytalnym, prywatne agencje zatrudnienia w systemie prozatrudnieniowym lub organizacje charytatywne w pomocy schroniskowej dla bezdomnych. Czy to coś zmienia z perspektywy profesjonalisty od bezpośredniego udzielania usług społecznych i socjalnych, którego zatrudnia instytucja publiczna, prywatna firma lub organizacja społeczna? Jeżeli utożsamimy tę pierwszą ze sztywnym gorsetem nieżyciowych przepisów, brakiem demokracji i niedofinansowaniem, a prywatną firmę i organizację społeczną z czymś przeciwnym, to zapewne lepiej będzie mu się pracowało w sektorze niepublicznym. Można dodatkowo przyjąć, że firma będzie chciwa, mało demokratyczna i nastawiona na wyzysk, chociaż może lepiej zapłaci, zostaje więc zatrudnienie i/lub wolontariat w trzecim sektorze. Pomijając już kontrowersyjność tych założeń – instytucja publiczna nie musi być karykaturą weberowskich schematów, a firma prywatna nie musi być maszynką do robienia pieniędzy, wyciskającą ludzi jak cytryny – jak się to odbije na dobrobycie obywateli? A może w czasach błyskawicznie zmieniającej się „płynnej nowoczesności”, z refleksyjną i podłączoną do Internetu jednostką w centrum, nie potrzebujemy już zatrudniać profesjonalistów, może wystarczy sieć grup samopomocowych w cyberprzestrzeni i od czasu do czasu masa krytyczna? Z jednym z pewnością możemy spróbować się pożegnać, a mianowicie ze sztucznym zlepkiem „państwo opiekuńcze”, który prowadzi do karykaturalnych wyobrażeń jakoby była to głównie tradycyjna rządowa „opieka społeczna”, albo że traktowani jesteśmy jak dzieci, które nie wiedzą, co jest dla nich dobre, a co złe. Z pewnością wszyscy potrzebujemy opieki w różnych formach
i w różnych fazach życia i z pewnością opieka jako taka jest czymś całkiem normalnym, a może nawet godnym najwyższych pochwał w czasach dominacji modelu samolubnej jednostki, oddającej się ekstatycznym aktom konsumpcji. Nie wyczerpuje to jednak w żadnym razie bogactwa tego, czym jest obecnie państwo w odniesieniu do potrzeb, pragnień i działań obywateli, którzy je tworzą, zmieniają, wspierają i krytykują. dr hab. Ryszard Szarfenberg
Przypisy: 1.
Jak się rozumie gospodarkę to już inna sprawa, ale współcześnie w jej centrum znajduje się innowacyjny przedsiębiorca. Na krytykę państwa opiekuńczego z tego punktu widzenia zwracał uwagę m.in. Timothy A. Tilton, Perspectives on the Welfare State [w:] Norman Furniss (red.) Futures for the Welfare State, Indiana University Press, Bloomington i Indianapolis 1986.
2.
Mam na myśli przede wszystkim Sylwestra Zawadzkiego i jego „Państwo dobrobytu”. Doktryna i praktyka, II wydanie, PWN, Warszawa 1970. Interesujący komentarz, również z tamtych czasów, zob. Andrzej Malanowski, Ekonomia dobrobytu. Prezentacja i próba analizy, PWE, Warszawa 1972, ss. 201-224.
3.
Więcej na ten temat: R. Szarfenberg, Krytyka i afirmacja polityki społecznej, II wydanie, Instytut Filozofii i Socjologii PAN, Warszawa 2008.
4.
Zastanawiające, z jaką agresją można się spotkać, jeżeli zaczniemy pytać o to, który z tych modeli jest realizowany w Polsce. Doświadczyłem jej bezpośrednio ze strony szefa Doradców Strategicznych Premiera, dr. Michała Boniego, i to dwa razy. Samo wspomnienie, że program polityki społecznej rządu PO-PSL może być liberalny, od razu spotkało się z ripostą o anachronizmie takiego podejścia. Prawdopodobnie jest to wyraz postpolityki: „Chcemy odpowiadać na wyzwania modernizacyjne Polski, nie interesują nas jałowe spory ideologiczne”.
5.
Pytanie tylko, czy rzeczywiście idea państwa opiekuńczego opierała się na takim założeniu, czy może przyjmowano, że zatrudnieni przez państwo profesjonaliści pomogą obywatelom w zaspokajaniu ich potrzeb, bez wpływania na ich zachowania. Wątpliwość tę można od razu zmniejszyć, gdy uświadomimy sobie, że najlepsza i największa część współczesnej polityki społecznej, czyli ubezpieczenia społeczne, wymaga – jako podstawowego warunku uprawniającego do świadczeń – stażu pracy, czyli okresu legalnego zatrudnienia. Stanowi to wyraźną zachętę do tego, aby zatrudniać się oficjalnie i na dłużej.
6.
Interesujący dylemat dla zwolennika tradycyjnego państwa opiekuńczego powstaje, gdy skonfrontujemy go z wyborem między modelami liberalnym a workfare.
7.
Barbara Vis, States of welfare or states of workfare? Welfare state restructuring in 16 capitalist democracies, 1985-2002, „Policy & Politics”, tom 35, nr 1. Dodatkowa analiza i wnioski patrz R. Szarfenberg, Reformy welfare state w świetle ilościowych badań porównawczych, 2009. http://www.ips.uw.edu.pl/rszarf/
113
114 XVIII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Nr 3
Kraj za wielkim miastem dr Ludwik Staszyński Proces transformacji, zapoczątkowany przed 20 laty, ujęty w odniesieniu do wsi w formę programu w okresie rządów AWS i UW (1997-2001), trwa już dostatecznie długo, aby można było pokusić się o ocenę jego rezultatów. Z nawiązką niestety została zrealizowana zapowiedź zawarta w tym programie, że musimy się liczyć z długoletnim występowaniem na wsi sytuacji ubóstwa wielu rodzin. Rozległą biedę na wsi potwierdzają wiarygodne badania krajowe i zagraniczne. W ostatnich latach bardzo wiele rodzinnych gospodarstw chłopskich zostało wyeliminowanych z rynku produktów rolnych. Oto niektóre przykłady. W 1988 r. było 384 tys. plantatorów buraków cukrowych – w 2007 r. prawie sześciokrotnie mniej, bo niespełna 67 tys. Obszar uprawy ziemniaków zmniejszył się prawie czterokrotnie. Po akcesji do Unii Europejskiej w 2004 r., ok. 600 tys. dostawców przestało sprzedawać mleko mleczarniom. Liczba gospodarstw chłopskich utrzymujących krowy zmniejszyła się trzykrotnie, świnie – prawie dwuipółkrotnie (w dominujących w Polsce gospodarstwach do 5 ha – aż siedmiokrotnie). Pogłowie owiec zmniejszyło się ponad szesnastokrotnie (z 4,4 mln do 270 tys.). Regres dotyczy także wielu produktów ogrodniczych. Tak np. truskawki, których produkcja zmniejszyła się o 1⁄3, uprawia prawie 2,5 razy mniej gospodarstw niż w końcu lat 80. Zmniejszenie lub zaniechanie sprzedaży bardzo wielu produktów rolnych i ogrodniczych to mniejsze dochody lub całkowity ich brak. To stało się główną przyczyną ubóstwa. Spadkowi krajowej produkcji rolnej towarzyszył wzrost wartości importu. W latach 1995-2007 wzrosła ona w przypadku zwierząt żywych i produktów pochodzenia zwierzęcego o ponad 319%, a przetworów spożywczych o prawie 303% (w cenach stałych). Przyczyną wielkiego regresu na polskim rynku produktów rolnych były inicjowane przez władze państwowe głębokie zmiany w otoczeniu rolnictwa, a przede wszystkim wyprzedaż przemysłu rolno-spożywczego, w znacznej części w ręce obcego kapitału, który nie chciał mieć do czynienia z półtoramilionową rzeszą drobnych producentów rolnych. Niemal doszczętnie został też zlikwidowany, za pomocą instrumentów administracyjnych, lokalny rynek produktów rolnych i niewielkich przedsiębiorstw je przetwarzających. Wraz z tym bieda obejmowała coraz to nowe zastępy ludzi na wsi. Zmniejszenie pogłowia krów przyniosło poważny spadek produkcji (z 16,3 do 11,7 mld l) i spożycia mleka (o 1⁄3),
przy równoczesnym silnym wzroście cen detalicznych mleka i jego przetworów. Skutkiem tego był oczywiście poważny spadek przychodów wielkiej liczby gospodarstw. O skali luki w zaspokajaniu potrzeb żywnościowych Polski świadczy wprost katastrofalny spadek spożycia mleka z 15 mld litrów w 1989 r. do nieco ponad 9 mld litrów w 2007 r. Produkcja mięsa wołowego zmniejszyła się w tym okresie o 59%, a jego spożycie ponad czterokrotnie, przy równoczesnym sporym wzroście cen. Rok 2009 przyniósł znów zmniejszenie się liczby dostawców mleka (prawie o 1⁄4). Może to oznaczać konieczność rozszerzenia importu mleka i jego przetworów. Sytuację na rynku mięsa ratuje jeszcze drób oraz wieprzowina, ale jej produkcja też jest w części zagrożona wskutek spadku pogłowia świń w 2008 r. o ponad 1⁄4, do poziomu sprzed 38 lat. Rezultaty zmian strukturalnych w rolnictwie i jego otoczeniu, bardzo niekorzystne pod względem społecznym, zaczynają więc także stawiać pod znakiem zapytania samowystarczalność żywnościową Polski i zdolność obecnych struktur do zaspokojenia i tak już obniżonego poziomu spożycia. Wygląda na to, że po raz kolejny rzekoma nowoczesność i większa skala produkcji, wbrew pozorom, nadziejom i zapowiedziom, okazują się niewydolne w porównaniu z pracą rąk ludzkich w chłopskich gospodarstwach rodzinnych. Ich zmierzch został niewątpliwie zbyt pochopnie przesądzony. Pociągnęło to za sobą duże szkody i problemy, nie tylko na wsi. Przemiany na wsi nie mogą być sztucznie wytyczonym celem, z góry zakładającym rozległą i długotrwałą biedę, lecz podobnie jak na zachodzie Europy – rozłożonym na dziesięciolecia naturalnym następstwem procesów demograficznych i rozwoju gospodarczego kraju. Program tzw. restrukturyzacji powinien być co rychlej zastąpiony programem gospodarczej aktywizacji chłopskich gospodarstw rodzinnych, celem likwidacji przyczyn ubóstwa na wsi, które stanowi bardzo poważne zagrożenie dla całego polskiego społeczeństwa. Niechętny stosunek do polskich chłopów przejawiają niektóre ośrodki zagraniczne, wśród nich londyński Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (EBOR). W jednym ze swoich raportów EBOR domagał się zdynamizowania przekształceń w polskim rolnictwie, gdzie – jak twierdził – pracuje proc. siły roboczej, a jego udział w tworzeniu dochodu narodowego nie przekracza , proc. Autorzy raportu nie szczędzili krytycznych uwag (w części mylących
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
i nieprawdziwych) pod adresem polskiego rolnictwa, ale nie mieli odwagi żądać przekształceń w rolnictwie Grecji, Włoch czy Portugalii, gdzie rozdrobnienie jest nawet większe niż w Polsce, nie mówiąc już o Niemczech, gdzie również znaczna część rodzinnych gospodarstw ma mniej niż 5 ha. Tego rodzaju poglądy znajdują odbicie w brutalnej w formie i złowrogiej w kształcie „restrukturyzacji” polskiego rolnictwa i jego otoczenia, których skutki możemy obecnie obserwować. Chłopi zostali potraktowani przedmiotowo, nie jak obywatele, ale – jak „za komuny” – jako „ciemna zacofana masa”, którą można dyskryminować i dowolnie nią manipulować. W raporcie Rady Strategii Społeczno-Gospodarczej (przy rządzie Jerzego Buzka) zaprogramowana została m.in. duża i długotrwała bieda na wsi. Omawiając wspomniany raport, Antoni Leopold wypowiedział się przeciw dopłatom do produkcji rolnej w Polsce. Rolników przestrzegał, aby nie liczyli na taką opłacalność produkcji, jaką będą mieli ich zachodni sąsiedzi. Koncentracja produkcji rolnej – według raportu – ma być w polskim rolnictwie nawet większa niż w Unii Europejskiej, co ma prowadzić do poprawy opłacalności. Rolnictwo musi dostosować produkcję do wymagań przemysłu, który chce dużych partii jednolitych surowców rolnych. Za główny cel polityki społecznej i gospodarczej wobec wsi raport uznał wprawdzie tworzenie tam miejsc pracy, bez potrzeby migracji, ale – zapewne patrząc realistycznie na sytuację na rynku pracy – A. Leopold pisał w konkluzji, że niezależnie od głównego nurtu polityki restrukturyzacyjnej wsi i rolnictwa musimy się liczyć z długoletnim występowaniem na wsi sytuacji ubóstwa wielu rodzin. Liczba czynnie zatrudnionych w rolnictwie miała się zmniejszyć w ciągu kilku lat z 27 do 5%, a gospodarstw indywidualnych z ok. 2 mln do ok. 700 tys. Program nie przewidywał migracji mieszkańców wsi do miast. Mają pozostać na wsi, ale autorzy programu, który zakładał likwidację prawie ⁄ indywidualnych gospodarstw rolnych – otwarcie zapowiedzieli, że jego następstwem będzie bieda wielu rodzin. Ma to więc być modernizacja i koncentracja ziemi w rolnictwie kosztem milionów ludzi. Efekty społeczne tego programu są przerażające. Szacunki Głównego Urzędu Statystycznego oparte na Narodowym Spisie Ludności i Mieszkań w 2002 r. mówiły o ok. 3,5 mln, tj. ok. 1⁄4 ogólnej liczby mieszkańców wsi żyjących w skrajnym ubóstwie. Liczbę osób niepełnosprawnych na wsi oceniano wówczas na 2,2 mln osób. Z prowadzonych przez GUS badań budżetów rodzinnych wynikało, że rok później, w r., poniżej minimum socjalnego żyło na wsi ludności (ogólnie w kraju ). Badania te nie obejmowały ubóstwa związanego z ciężką chorobą, starością czy zjawiskami patologicznymi. W 2003 r. poziom wydatków gospodarstw domowych w sferze ubóstwa skrajnego, poniżej minimum egzystencji był przeciętnie o 20% niższy od tego minimum! Na takim poziomie
XIX
żyło 7,5% mieszkańców miast, w tym 4% w miastach liczących co najmniej 500 tys. mieszkańców i ok. 11% w miastach do 20 tys. mieszkańców, natomiast na wsi aż 18% mieszkańców. W r. – wiejskich dzieci w wieku do lat należało do rodzin żyjących poniżej poziomu minimum egzystencji. O tempie, w jakim rozszerza się bieda, świadczy wzrost odsetka wiejskich rodzin żyjących poniżej tego poziomu: w r. – ,, w r. – ,, r. – , w r. – ,, w r. – ,. W raporcie GUS za lata - – populacji w Polsce, tj. ok. mln osób, uznano za zagrożone ubóstwem skrajnym, w tym dzieci w wieku do lat. Więcej niż połowę tej części populacji stanowili mieszkańcy wsi. Wśród ludności rolniczej bieda jest przede wszystkim skutkiem poważnego zmniejszenia produkcji rolnej oraz tego, że ceny skupu były i nadal często są bardzo niskie, a wielu produktów rolnych nie ma komu sprzedać. Drobnotowarowa produkcja rolna nie interesuje dużego przemysłu przetwórczego, a rynek lokalny został administracyjnie niemal całkowicie zniszczony. Odbyło się to przed akcesją do UE. Problem ten sygnalizują od dawna ekonomiści rolni: Utrzymująca się od lat dekoniunktura w rolnictwie i znaczne pogorszenie sytuacji dochodowej w ostatnim okresie sprawiły, że zmalała aktywność produkcyjna rolników i utrzymywał się proces wycofywania gospodarstw z najmniej opłacalnych i trudno zbywalnych gałęzi produkcji. Wyjściem w tej sytuacji było ograniczenie produkcji tylko do potrzeb rodziny i gospodarstwa lub nawet zaniechanie w ogóle produkcji rolnej – stwierdza Anna Szemberg z Instytutu Ekonomiki Rolnej i Gospodarki Żywnościowej. Drobni producenci ponieśli duże straty m.in. z powodu niemal całkowitej likwidacji bezpośredniej sprzedaży mleka, która zapewniała bardzo wielu jego producentom niewielki, ale stały dochód. Straty z tego tytułu to 3-3,5 mld zł rocznie. W małym gospodarstwie jedna krowa, nie mówiąc już o dwóch, to było nieraz dużo więcej niż dzisiejsza bezpośrednia unijna dopłata. W likwidacji bezpośredniej sprzedaży mleka miała swój udział Unia Europejska, która zdołała narzucić Polsce wyjątkowo mały limit rocznej produkcji. Dodatkowo prawie 1,5 mld litrów mleka z tego limitu, przewidziane pierwotnie w traktacie akcesyjnym dla sprzedaży bezpośredniej, zagarnęli, wraz z dochodami z tego tytułu – jego więksi producenci. Pozbawienie drobnych producentów możliwości zbytu jest nawet dotkliwsze niż niskie ceny skupu. Dotyczy to wielu produktów rolnych. GUS w badaniach z 2007 r. wskazuje na znaczny spadek wagi dochodów z działalności rolniczej oraz na pewien wzrost udziału dochodów rolników z rent i emerytur, z pracy najemnej oraz ze sprzedaży bezpośredniej. Można więc przypuszczać, że polskie gospodarstwa rodzinne, które cechuje tradycyjna
115
GOSPODARKA SPOŁECZNA
wola przetrwania i pewna odporność ekonomiczna – próbują przezwyciężać ubóstwo, dostosowując się do bezprecedensowej sytuacji, gdy rynek już prawie nie przyjmuje wytworów ich pracy. Pewne znaczenie posiadają dopłaty bezpośrednie ze środków UE, naliczane od powierzchni upraw. W małych gospodarstwach liczy się każdy grosz, także dopłaty, ale są one tam skromne. Mają raczej znaczenie socjalne, służą bezpośrednim potrzebom bytowym rodzin drobnych rolników, a nie posiadanym przez nich gospodarstwom. Spora część drobnych gospodarstw nie otrzymuje dopłat, z różnych przyczyn. Konieczna wydaje się rewizja zasad udzielania dopłat bezpośrednich. W Polsce najbardziej korzystają z nich gospodarstwa wielkie i duże, m.in. rolnik Henryk Stokłosa (6,3 tys. ha) w 2006 r. – 3,7 mln zł, Top Farms Głubczyce – spółka z kapitałem angielsko-irlandzkim (11,1 tys. ha) – 7,7 mln zł, RSP w Witkowie (11,6 tys. ha) – 7,6 mln zł, Top Farms Wielkopolska, również spółka angielsko-irlandzka (10 tys. ha) – 7,4 mln zł, Przechlewo, spółka duńska (12,4 tys. ha) – 7,3 mln zł, nadal państwowy PGR Kietrz (8,2 tys. ha) – 7 mln zł, spółka pracownicza Kobylniki (5,5 tys. ha) – 4,1 mln zł, Agro-Skandawa, własność rodziny Boruchów – 3,9 mln zł, szwedzkie gospodarstwo pod Kętrzynem (5,6 tys. ha) – 3,6 mln zł, państwowy PGR Szymankowo (5,5 tys. ha) – 3,3 mln zł. Na jedną osobę, dla której źródłem utrzymania jest gospodarstwo rolne, przypada w gospodarstwach do ha średnio – , ha,
Nr 3
w gospodarstwach od do ha – , ha, w gospodarstwach od do ha – nieco ponad ha, w gospodarstwach o powierzchni ponad ha – prawie ha. W gospodarstwach wielkoobszarowych na jedną osobę przypadają niekiedy tysiące hektarów. Porównanie to (oparte na spisie rolnym z r.) wskazuje, jak krzywdzący dla gospodarstw rodzinnych jest hektarowy system naliczania dopłat. Dane z przeprowadzonych przez GUS w 2005 r. badań wskazują, że restrukturyzacja naszego rolnictwa, polegająca na koncentracji ziemi, postępuje naprzód. W porównaniu z 1995 r. odsetek gospodarstw indywidualnych o powierzchni od 20 do 50 ha zwiększył się z 3,3 do 5,5%, a gospodarstw prywatnych o obszarze ponad 50 ha wzrósł prawie czterokrotnie (z 0,3 do 1,1%). W 2005 r. 10,9% gospodarstw indywidualnych (194,6 tys.) miało więcej niż 15 ha, posiadając łącznie 6300 tys. ha, tj. 46,2% ogólnej powierzchni użytków rolnych należących do gospodarstw indywidualnych. Zmiany te dokonują się w dużym stopniu kosztem biedniejszej części wsi. Zmniejsza się liczba małych i średnich gospodarstw rodzinnych oraz ich stan posiadania. Od do r. gospodarstwa w grupie obszarowej do ha utraciły ponad tys. ha użytków rolnych, a grupa gospodarstw o obszarze od do ha – ok. tys. ha tych użytków. Tempo tego procesu, jego skala, a przede wszystkim jego następstwa – kłócą się z sytuacją na pozarolniczym rynku pracy, a także
b GRZEGORZ ŁOBIŃSKI [http://www.flickr.com/people/gregloby/]
116 XX
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
z konstytucyjnym zapisem o tym, że podstawą ustroju rolnego państwa jest gospodarstwo rodzinne, tzn. gospodarstwo chłopskie oparte na pracy rodziny, nie korzystające z pracy najemnej. Obserwowane przemiany na wsi zmierzają w innym kierunku. Polityka ta jest podporządkowana interesom właścicieli wielkich gospodarstw oraz zakładów przemysłu rolno-spożywczego, znajdujących się w większości w rękach koncernów zagranicznych, które w ogóle nie interesują się społecznymi następstwami przemian na wsi. Zdaniem Józefa St. Zegara, Duże gospodarstwa tworzą silne i wpływowe lobby, co możemy obserwować również w Polsce […] gdzie […] w parlamencie rolników, i to niezależnie od ugrupowania politycznego – reprezentują przede wszystkim właściciele i użytkownicy dużych gospodarstw rolnych, mający na względzie przede wszystkim własne interesy, a zatem promujący rozwiązania korzystne dla nich, nawet kosztem dominującej liczby drobnych rolników. Za „restrukturyzacją” polskiego rolnictwa, za zamykaniem przed wielką liczbą gospodarstw chłopskich możliwości prowadzenia działalności produkcyjnej nie kryją się więc żadne obiektywne względy ekonomiczne ani ważne cele społeczne. Upadek chowu bydła i owiec w Polsce, gdzie ponad połowę użytków rolnych stanowią liche gleby piaszczyste, prowadzi do znacznego obniżenia kultury rolnej. Produkcja roślinna opierała się do niedawna w dużej części na nawozach naturalnych, obecnie jednak głównym, a wielokroć jedynym źródłem składników pokarmowych dla roślin stały się nawozy sztuczne. Badania GUS z r. potwierdziły zmniejszanie się stosowania obornika i innych nawozów organicznych w miarę wzrostu powierzchni użytków rolnych w gospodarstwie. Gleby jałowieją. Ponad dwukrotnie zmniejszyła się uprawa roślin pastewnych. Zanika uprawa użyźniających glebę roślin motylkowych (koniczyn, lucerny, łubinów i in.), bogatych w białko i azot, będących niezwykle cennym składnikiem pasz stosowanych w żywieniu zwierząt gospodarskich. Ich miejsce w systemie wielkofermowym w coraz większym stopniu zajmuje ziarno soi z importu. Groźnym wskaźnikiem jest wzrost uprawy zbóż do ponad 75,9% wszystkich zasiewów (w 1989 r. – 58,4%). Koncentracja chowu bydła, świń czy drobiu w dużych stadach rodzi także ogromne problemy ekologiczne, związane z gromadzeniem się w jednym miejscu dużych ilości odchodów zwierząt. Tradycyjną chłopską drobnotowarową produkcję żywca wieprzowego coraz bardziej wypiera produkcja na dużą skalę. Na początku lat 90. dochody z chowu świń czerpało ponad 70% gospodarstw indywidualnych, przy czym tylko 1,4% gospodarstw miało ich więcej niż 50 szt. (1991 r.). Po prawie dziesięciu latach – w 2000 r. – liczba gospodarstw prowadzących chów świń zmniejszyła się do ok. 46% ogólnej ich liczby, a w 2007 r. robiło to już tylko niecałe 28%, tj. zaledwie 664 tys. gospodarstw. Ponad 47% pogłowia świń
XXI
posiadało w 2007 r. zaledwie 67,5 tys. gospodarstw o powierzchni od 20 do 100 i więcej ha; prawie 45% – 348 tys. gospodarstw od 5 do 20 ha. Dominujące w Polsce gospodarstwa do ha (, ogólnej liczby gospodarstw) miały w r. zaledwie całego, w dodatku zmniejszonego, krajowego pogłowia trzody chlewnej! Za to w 2158 gospodarstwach o powierzchni 100 i więcej ha było w 2007 r. ok. 3 mln sztuk trzody chlewnej – prawie 1⁄6 krajowego pogłowia. Przyczyniło się do tego zapewnienie monopolistycznej pozycji dużym zakładom mięsnym, a przede wszystkim koncentracja i uprzemysłowienie ubojów zwierząt oraz administracyjne zniszczenie lokalnego rynku żywca i mięsa poprzez likwidację tysięcy drobnych zakładów przetwórczych, które nie były w stanie sprostać postawionym przed nimi przez służbę weterynaryjną niezwykle ostrym wymogom sanitarnym, znacznie surowszym niż obowiązujące w innych krajach UE. W tej pozbawionej skrupułów walce, której prawdziwym celem jest monopol (oligopol) mięsny, wzięły niestety udział, po stronie wielkiego przemysłu – ministerstwo rolnictwa i jego służby. Rozwój wielkich ferm w Polsce był wspomagany finansowo m.in. przez rząd duński i EBOR. Chodziło prawdopodobnie o usuwanie, przynajmniej w części, produkcji wielkofermowej z krajów zachodnich pod naciskiem organizacji ekologicznych i przenoszenie jej do krajów takich jak Polska. Szereg dużych ferm przemysłowych trzody chlewnej prowadzonych jest przez koncerny zagraniczne. Za pomocą polityki niskich cen skupu i importu wieprzowiny z Zachodu odbierają one chleb setkom tysięcy rodzin chłopskich. Obecność wielkich ferm na polskim rynku rolnym narastała od kilku lat w szybkim tempie, przy poparciu lub biernym stosunku organów polskiego państwa. Jakość produkowanej w Polsce żywności została oceniona bardzo wysoko w opublikowanym w 1995 r. raporcie ekspertów zachodnich z Ośrodka Współpracy z Krajami Europy Środkowej i Wschodniej przy OECD. W raporcie tym podkreślono, że małe gospodarstwa mogą zapewnić bardziej efektywne wykorzystanie zasobów […] Niski poziom substancji szkodliwych w żywności jest przede wszystkim wynikiem znacznie niższego zużycia środków chemicznych w Polsce w porównaniu z krajami zachodnio-europejskimi […] Rolnictwo polskie zużywa średnio dwu-trzykrotnie mniej nawozów nieorganicznych i około siedmiokrotnie mniej pestycydów niż wiele krajów OECD. Wartość odżywczą i zdrowotną żywności w Polsce tak ocenił Zbigniew Szlenk, prezes Związku Lekarzy Polskich: W wielkich gospodarstwach do produkcji żywności zarówno pochodzenia zwierzęcego, jak i roślinnego używane są środki chemiczne i biologiczne działające szkodliwie na zdrowie […] Naturalna produkcja zdrowej żywności może się odbywać tylko w warunkach małych gospodarstw rolnych. Według Lucjana Szponara z Instytutu Żywności i Żywienia, mięso
117
118 XXII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
zwierząt pochodzących z gospodarstw chłopskich ma lepszy smak oraz większą wartość odżywczą w porównaniu z mięsem zwierząt z chowu fermowego. Podobne różnice dotyczą mleka. Zdaniem Dariusza Sapińskiego – prezesa Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita, sztuczne pobudzanie bardzo wysokiej mleczności krów odbija się niekorzystnie na jego jakości. Autorzy wspomnianego raportu OECD wypowiedzieli się przeciw intensyfikacji produkcji w polskim rolnictwie i przeciw powiększaniu gospodarstw prywatnych, które jeśli ulegną powiększeniu, staną się bardziej wyspecjalizowane i bardziej zmechanizowane, będą korzystały w większym stopniu z nawozów i środków chemicznych, co […] niesie za sobą ryzyko pewnych zjawisk szkodliwych dla środowiska. Podobnego zdania był niemiecki przyrodnik Lutz Ribbe, który w 1994 r. pisał: W krajach UE w rezultacie intensyfikacji rolnictwa mamy do czynienia z poważnym zanieczyszczeniem ziemi, wody i powietrza […] W Polsce powstały lub też zachowały się dzięki produkcji chłopskiej, prawdziwe raje przyrody […], w dużym stopniu zachowały się kolorowe, bogate w wiele gatunków pastwiska i łąki, na których ekstensywnie hoduje się bydło lub uzyskuje siano, podczas gdy w Niemczech dawno już nie mają ekonomicznej wartości i zrezygnowano z nich […] Niewiarygodne bogactwo przyrody w Polsce jest rezultatem produkcji chłopskiej. W dalszym ciągu istnieje daleko idąca symbioza z naturą. Są jednak widoczne pierwsze tendencje nasuwające przypuszczenia, że nadejdą szkodliwie dla przyrody i środowiska zmiany. Rozdrobniona struktura agrarna i związane z nią ekstensywne formy gospodarowania mają zatem duże znaczenie ogólnospołeczne, jako źródło zdrowej i względnie taniej żywności, a wieś jest ponadto swego rodzaju gwarancją dobrostanu środowiska naturalnego. Najważniejszą jednak korzyścią z naszej struktury rolnej była i nadal może być praca w gospodarstwach rolnych jako podstawa bytu milionowych rzesz rodzin chłopskich. Mówił o tym raport unijnego funduszu PHARE, według którego przez dziesięciolecia utrzyma się […] przeludnienie polskiej wsi, gdzie co trzeci mieszkaniec jest bezrobotnym […] rozdrobnienie w rolnictwie jest obecnie dla polskiego państwa korzystne, ponieważ drobne gospodarstwa zapewniają utrzymanie milionom ludzi. Gdyby ich nie było – ten obowiązek musiałoby wziąć na siebie państwo. Sprzyjająca zdrowiu zwierząt i ludzi „nienowoczesność” polskiego rolnictwa, jaka istniała jeszcze w 2000 r., zaczyna już jednak przechodzić do przeszłości. W obecnej sytuacji Polski, którą charakteryzuje nadal duże bezrobocie i ograniczone możliwości znalezienia pracy w kraju poza rolnictwem, głównym rozwiązaniem dla wielkiej części mieszkańców wsi może być obrona resztek oraz odbudowa i racjonalna organizacja lokalnego rynku rolnego, dostosowanego do potrzeb małych i średnich gospodarstw rodzinnych, wyposażonego we w miarę nowoczesną infrastrukturę. Wiodącą rolę na tym rynku
Nr 3
powinny odegrać spółdzielczość wiejska i rolnicza oraz samorząd terytorialny. Odbudowa i rozwój tradycyjnych kierunków produkcji zwierzęcej i roślinnej, w tym ogrodniczej, w niewielkich gospodarstwach rodzinnych, połączona z odbudową i modernizacją lokalnego rynku żywności, stanowić może bardzo skuteczną barierę dla wzrostu cen żywności, co ma szczególnie duże znaczenie w Polsce, w której większość ludności żyje na bardzo skromnym poziomie. Drobni producenci mogą sprzedawać taniej w porównaniu z większymi plantacjami, ponieważ mogą się obejść bez coraz droższej pracy najemnej, angażując członków rodziny np. do zbioru owoców. Nietrudno wyprodukować, trudniej wytworzone produkty sprzedać. Dlatego potrzebne są spółdzielnie czy choćby grupy producentów w celu zorganizowanego, możliwie najkorzystniejszego zbytu wytworów własnej pracy. Znaczące wsparcie powinno uzyskać wiejskie drobnotowarowe przetwórstwo produktów rolnych. Dla wielu rolników, zwłaszcza wówczas, gdy nie ma nabywcy na wyprodukowane surowce lub gdy ceny spadają, niekiedy poniżej poziomu opłacalności – ich przetworzenie na sprzedaż może się okazać jedynym rozwiązaniem. Istnieje niewątpliwie potrzeba organizowania kursów produkcji jakościowo dobrych i zdrowych przetworów z mięsa, mleka, owoców czy warzyw w warunkach rodzinnego gospodarstwa rolnego. Producenci owoców i warzyw, a także zbieracze runa leśnego bywają przedmiotem bezwzględnego wyzysku ze strony różnego rodzaju pośredników. Uwolnić ich może od tego tworzenie spółdzielni i objęcie przez nie wiodącej roli na rynku wewnętrznym i w eksporcie. Bardzo potrzebne jest również organizowanie targowisk w ośrodkach miejskich dla drobnych producentów warzyw, owoców, grzybów, drobiu, jaj itp. Tego rodzaju targowiska, na których producent spotyka się bezpośrednio z konsumentem, są obustronnie korzystne i dzięki temu stały się bardzo popularne m.in. na Węgrzech. Sam Budapeszt ma ok. 40 takich targowisk, na których każdy może sprzedać wytwory swojej pracy, pod warunkiem wniesienia niewielkiej opłaty i uwidocznienia kupującym swoich personaliów. W Stanach Zjednoczonych z powodzeniem rozwijają swoją działalność „farm markety” – stałe lub sezonowe targowiska i hale targowe, w których można kupić produkty rolne i żywność bezpośrednio od rolników. Tą drogą zyskują oni na otrzymywanej zapłacie, a konsument płaci i tak mniej niż za towar kupowany od pośredników, jakimi są hurtownicy, przetwórcy i handlowcy. Każdy z nich dolicza przecież do ceny swoją marżę. Obrót towarowy bez pośredników zapewnia też dobrą jakość i świeżość produktów rolnych czy ogrodniczych, a także gotowej żywności. Rozwój spółdzielczości powinien dotyczyć nie tylko zaopatrzenia i zbytu, lecz także przetwórstwa, handlu, w tym zagranicznego, a nawet spółdzielczych form organizowania produkcji rolnej, co ma miejsce m.in.
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
w krajach skandynawskich, w Niemczech, we Francji, także w USA. Ogromną rolę odgrywa spółdzielczość w Japonii. Najważniejszą organizacją spółdzielczą rolników jest Nokyo. Stanowi łącznik między rolnikami a władzami terenowymi, zwłaszcza urzędami gmin i administracją prefektur (województw). Podporządkowała sobie instytucje obsługi rolnictwa, ośrodki postępu rolniczego, a także przemysł przetwórczy. Jest w istocie formą gminnej spółdzielni obejmującej wszystkie dziedziny związane z produkcją rolniczą, sferą zaopatrzenia i zbytu oraz przetwórstwem. Jest także organem opiniotwórczym, istotnym ogniwem kształtowania polityki rolnej. W strukturze Nokyo występują komisje do spraw towarzystw wiejskich, młodzieży, gospodyń wiejskich, emerytów itp. Jest organizacją bardzo wszechstronną; prowadzi również działalność oszczędnościowo-pożyczkową i ubezpieczeniową, zajmuje się skupem produktów rolnych, usługami maszynowymi, posiada stacje benzynowe, hurtownie i sklepy detaliczne, zakłady wylęgowe, a nawet salony piękności i wydawnictwa. Zrodziła ją bardzo rozdrobniona struktura japońskiego rolnictwa – Nokyo powstała, aby ułatwiać pracę i życie tamtejszym rolnikom. Także w naszym rolnictwie, w którym większość rolników jest pozostawiona sama sobie, spółdzielczość mogłaby stanowić dla nich zasadniczy punkt oparcia. Inspirujące są także działania podejmowane w Finlandii. Jest to państwo, które stoi na straży interesów rodzinnych gospodarstw chłopskich. Już w latach 80. zdołano tam skutecznie powstrzymać proces nadmiernej koncentracji w rolnictwie za pomocą ustawy, która zapewniała prawo do subwencji rolnych wyłącznie właścicielom gospodarstw posiadającym nie więcej niż 8 krów mlecznych, 30 sztuk bydła mięsnego, 25 świń, 100 kur, 15 tys. brojlerów. Niewielkie przekroczenie tych norm bez utraty prawa do subwencji było możliwe tylko pod warunkiem uzyskania zgody władz rolniczych dystryktu lub nawet Krajowej Rady Rolniczej. Ustawa oddała więc decyzje w tych sprawach samorządom rolniczym. Podobne regulacje są niezbędne i pilnie potrzebne także w Polsce. Ustrój rolny, oparty na rodzinnym gospodarstwie chłopskim, potrzebny jest nie tylko przeważającej części ludności wiejskiej, jako ważne źródło utrzymania. Rodzinne rolnictwo potrzebne jest całemu polskiemu społeczeństwu. Niewielkie gospodarstwa najlepiej wykorzystują posiadane zasoby, stosunkowo tanio produkują zdrową żywność, wpływają też korzystnie na naturalne środowisko człowieka. dr Ludwik Staszyński
Powyższy tekst stanowi wybór fragmentów nowej książki Autora, pt. „Zmagania o przetrwanie”, wyd. KMS ResCon, Warszawa 2009. Opracowanie we współpracy z Autorem – redakcja „Obywatela”.
XXIII
119
120 XXIV
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Hipermarkety a spirala ubóstwa Branża spożywcza to dział gospodarki, obok którego nie można – ze względu na zaspokajanie podstawowych potrzeb ludzi – przejść obojętnie. Zatem procesy, które się w tym sektorze dokonują, wywierają newralgiczny wpływ na naszą codzienność. Od czasu transformacji ustrojowej w Polsce obserwujemy postępujący proces hipermarketyzacji rynku. Spółdzielczość i drobne sklepy ustąpiły pola silnie ekspansywnym koncernom zagranicznym. Jako przykład takowej ekspansji zaprezentowany zostanie niemiecki koncern Schwarz, do którego należą znane w Polsce sieci handlowe Lidl i Kaufland. Metody zarządzania tym koncernem i ich skutki dla otoczenia, nazywam za A. Hamannem „systemem Lidl”. Polityka stosowana przez koncern Schwarz jest w mniejszym lub większym stopniu wdrażana przez pozostałe koncerny handlu detalicznego.
Wzór z USA Pionierem systemu jest amerykańska korporacja Wal-Mart, zarządzająca największą w skali globu siecią sklepów detalicznych. Sieć Wal-Mart założył nieżyjący już Sam Walton, otwierając w roku 1962 tani dyskont spożywczy w wiejskim i ubogim mieście Rogers w stanie Arkansas. Dziś sieć rozrosła się do olbrzymich rozmiarów. Ponad 5 tysięcy filii, w których robi zakupy 150 milionów klientów tygodniowo, oraz 1,7 miliona zatrudnionych na całym świecie, uczyniło z sieci największego pracodawcę prywatnego w Stanach Zjednoczonych. Roczne dochody koncernu w wysokości prawie 300 miliardów dolarów budzą pytania o źródła tego sukcesu. Dewizą Waltona, która uczyniła jego sieć tak popularną, było oferowanie najniższych możliwych cen na rynku (o 1739% niższych niż u konkurentów), szerokiego asortymentu towarów i przyjaznej obsługi klienta. Wkrótce okazało się jednak, iż przyczyny rynkowego sukcesu sieci WalMart są mroczniejsze, niż można było przypuszczać.
Mistrzowie wyzysku Dwa głośne procesy w USA przeciwko koncernowi odbyły się w latach 2005-2007, ujawniając opinii publicznej
Nr 3
Dorota Janiszewska
niesamowitą skalę wyzysku pracowników. W pierwszym procesie pozew zbiorowy wniosła grupa nielegalnych imigrantów, zatrudnionych „na czarno” w charakterze dozorców. Pracowali oni siedem dni w tygodniu za stawkę niższą od ustawowej płacy minimalnej w USA, nie mieli prawa do dnia wolnego ani urlopu, zostawali zamykani na noc w sklepie, a koncern narażał ich ponadto na styczność z trującymi substancjami. Proces został zakończony ugodą, na mocy której korporacja zapłaciła 11 milionów dolarów odszkodowania na rzecz budżetu USA. Kolejny zbiorowy pozew przeciw sieci złożyła w 2004 r. grupa 1,6 miliona kobiet zatrudnionych w niej w latach 1998-2001, oskarżając firmę o dyskryminację ze względu na płeć w dostępie do płac i awansów. Skarga ta stanowi jak dotąd największy zbiorowy pozew w historii świata. Trwający do dzisiaj proces obnażył nieznaną dotąd skalę wyrafinowanego systemu wyzysku pracowników w silnie scentralizowanym koncernie. Wypłacanie pensji szeregowym pracownikom oraz kierownikom sklepów na poziomie płacy minimalnej powodowało, iż mimo pracy na cały etat nie było ich stać na samodzielny wynajem mieszkania i pokrycie wydatków na podstawowe potrzeby życiowe. Pracownicy zarabiali tak mało, iż niejednokrotnie nie było ich stać na kupno przecenionych towarów w swoim miejscu pracy! Notorycznie przedłużano im czas pracy nawet do kilkunastu godzin na dobę, nie płacąc za nadgodziny, łamiąc tym samym ustawowe zapisy o ośmiogodzinnym dniu pracy i fałszując ewidencję. Pracownicy byli inwigilowani za pomocą systemu monitoringu, poddawani bezprawnym rewizjom osobistym i poniżani. Kobietom notorycznie płacono mniej niż mężczyznom, nie tylko wtedy, gdy piastowały to samo stanowisko, ale nawet gdy kobieta miała wyższe kwalifikacje oraz większy zakres obowiązków i odpowiedzialności. Systematycznie odmawiano też pracownicom dostępu do szkoleń, które były warunkiem uzyskania awansu. Osoby zgłaszające nieprawidłowości w funkcjonowaniu machiny koncernu, były natychmiast zwalniane, najczęściej niesłusznie oskarżane przy tym o kradzież. Korporacja prowadziła szeroko zakrojoną działalność neutralizującą wszelkie próby zakładania związków zawodowych. Aż trudno uwierzyć, iż do roku 2005 w żadnej z jej filii w USA zatrudnieni nie mieli swojej związkowej reprezentacji! Wszystkie te działania i dodatkowo wymuszanie na dostawcach warunków poniżej progu ich
GOSPODARKA SPOŁECZNA
121
XXV
b KAI HENDRY [http://www.flickr.com/people/hendry/]
Nr 3
opłacalności, umożliwiały Wal-Martowi utrzymywanie znacznie niższych cen w porównaniu z konkurencyjnymi sieciami.
Niemiecka imitacja System zarządzania, którego pionierem pozostaje WalMart, kopiowany jest przez innych pracodawców z branży spożywczej. Pokazuje to globalną skalę problemu, którego źródeł szukać trzeba właśnie w sposobie zarządzania koncernami. Metody te zostaną omówione na przykładzie sieci Lidl, gdyż niedawno wydane dwie tzw. czarne księgi Lidla dokumentują nadużycia przeciwko prawom pracowniczym w Europie, pozwalając ocenić jak filozofia „systemu Lidl” oddziałuje nie tylko na pracowników, ale na otoczenie społeczne wszędzie tam, gdzie istnieją filie koncernu Schwarz. Przedsiębiorstwo to powstało w Niemczech Zachodnich w latach 70. XX w., gdy Dieter Schwarz otworzył pierwszy market w Ludwigshafen. Szczególnie korzystnym momentem dla rozwoju koncernu stał się upadek komunizmu w Europie Wschodniej oraz zjednoczenie Niemiec, gdyż otworzyło to nowe, chłonne rynki zbytu. Ekspansja okazała się na tyle udana, iż w roku 2006 sieć liczyła już
7,4 tysiąca sklepów Lidl i Kaufland oraz 100 tys. zatrudnionych w 23 krajach Europy. Niemiecki koncern rodziny Schwarz, wyraźnie wzorujący się na systemie zarządzania Wal-Marta, można uznać za prekursora wprowadzania systemu korporacyjnego do branży sieciowego handlu detalicznego w Europie. Wiele metod menedżerskich firmy Schwarz jawi się jako wprost skopiowane z praktyki amerykańskiej korporacji. Nie dzieje się to bez przyczyny: wymienione niżej elementy zarządzania są powszechnie obecne w politykach pozostałych czołowych koncernów branży spożywczej. Można więc uznać je za uniwersalne tendencje w zglobalizowanej gałęzi przemysłu spożywczego.
Agresywny system „zawsze taniej” Omawiany system można pokrótce określić używając sloganu reklamowego sieci Lidl: „Zawsze taniej”. Polega on na oferowaniu przez firmę najniższych możliwych cen jako strategii przyciągania klientów. Nadrzędnym celem koncernu pozostaje maksymalizacja zysków przy stałej redukcji kosztów. Oszczędności pozyskuje się głównie poprzez niskie koszty niewykwalifikowanego personelu, wynagradzanego na poziomie płacy
122 XXVI
GOSPODARKA SPOŁECZNA
minimalnej, wymuszanie na producentach i dostawcach sprzedaży poniżej kosztów oraz poprzez niską jakość sprzedawanych produktów (zawierających dużą ilość chemicznych dodatków i organizmów modyfikowanych genetycznie). Zaoszczędzone w ten sposób środki umożliwiają prowadzenie bezwzględnej konkurencji, opartej na agresywnej polityce niskich cen. Polityka ta wykracza poza czysto teoretyczne modele, zgodnie z którymi rynek reguluje ceny. Pozostałe sieci handlowe, jeśli chcą przyciągnąć klientów, również wprowadzają u siebie podobny model zarządzania, który powoduje nakręcanie „spirali niskich cen” i obniżenie standardów w handlu. Zaznaczyć trzeba, iż tenże system wyniszczającej konkurencji importowany jest do Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej za pośrednictwem zachodnich koncernów, które dominują w światowym handlu detalicznym (patrz tab. 1). Ma to katastrofalne skutki w odniesieniu do tradycyjnych wschodnioeuropejskich struktur handlowych, opartych głównie na małych przedsiębiorstwach rodzinnych i nie będących w stanie podjąć konkurencji z gigantami handlowymi. Proces ten zaostrza jeszcze postępująca liberalizacja handlu międzynarodowego, która wydatnie faworyzuje „dużych graczy” na światowych rynkach. Na przykładzie koncernu Schwarz zauważyć można, iż to nie jemu zagraża konkurencja ze strony państw Europy Wschodniej, dysponujących tańszą siłą roboczą. Przeciwnie: to zachodni koncern wykorzystuje lokalne zasoby taniej siły roboczej do wprowadzania systemu, który próbuje zdominować handel detaliczny w biedniejszych państwach. Na podobnych wzorcach opierają swą politykę ekspansji wszystkie zagraniczne sieci handlowe, jak np. Tesco, Biedronka, Carrefour, Intermarché czy Aldi.
Tab. 1. Największe sieci handlowe na świecie w roku 2003 według sprzedaży w mln dol. 1. Wal-Mart (USA)
256 329
2. Carrefour (Francja)
79 609
3. Ahold (Holandia)
63 325
4. Grupa Metro (Niemcy)
60 532
5. Kroger (USA)
53 791
6. Tesco (Wielka Brytania)
50 326
7. Target (USA)
48 163
8. Rewe (Niemcy)
44 251
9. Costco (USA)
41 693
10. Aldi (Niemcy)
41 011
Źródło: M+M Planet Retail
Nr 3
Sukces przez wyzysk Niskie ceny mają wysokie koszta społeczne. Pierwszym z nich jest pogorszenie sytuacji pracowników, a wręcz udokumentowany wyzysk siły roboczej. Zgodnie z raportem Państwowej Inspekcji Pracy z 2004 r., w marketach sieci Lidl i Kaufland w Polsce zdiagnozowano następujące przypadki łamania kodeksu pracy: We wszystkich skontrolowanych sklepach nieprawidłowo prowadzono pracownicze karty pracy; W 90% sklepów nie dotrzymywano obowiązku zagwarantowania pracownikowi 11 godzin czasu wolnego od pracy między kolejnymi zmianami; W 60% sklepów źle naliczano nadgodziny i zaniżano ich stawki. Do tego można dodać za raportem PIP kolejne przykłady, które składają się na obraz rzeczywistości panującej w sklepach Lidl i Kaufland. Warunki pracy są bardzo ciężkie i stresogenne, a biorąc pod uwagę, iż kobiety stanowią średnio 70-80% załogi, dotyka to szczególnie tę płeć. Kobiety wykładające towar na półki musiały dźwigać znaczne ciężary, a kasjerkom zalecono skanować kody kreskowe z prędkością minimum 40 (!) artykułów na minutę. Zarobki na poziomie płacy minimalnej, nieuregulowane godziny pracy i brak stałych grafików, uniemożliwiały pracownikom stabilizację w życiu prywatnym. Do tego dochodziło notoryczne przedłużanie czasu pracy poza umowę bez wypłacania należnych nadgodzin. Jaskrawy przykład udokumentowany przez PIP stanowiła kasjerka, która podpisała umowę na ⁄ etatu i takie otrzymywała wynagrodzenie, a w rzeczywistości pracowała godzin na dobę. Notorycznie odmawiano przerw w pracy, a swoisty rekord pobił w tej „dyscyplinie” pewien kierownik działu, który pracował nieustannie przez godzin! Mobbing w miejscu pracy był na porządku dziennym – pracowników poniżano, zastraszano i niesłusznie oskarżano o kradzieże. Stosowano także ich stałą inwigilację, śledząc przez sklepowe kamery, wedle zasady „zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza”. Za wszelkie próby założenia związku zawodowego karano zwolnieniem, a zła atmosfera w miejscu pracy i duża rotacja pracowników nie sprzyjają solidarności między nimi i wspólnemu występowaniu w obronie swych interesów. Mimo podobnych, udokumentowanych nadużyć w sieciach koncernu Schwarz w całej Europie, ten wątpliwy etycznie system zarządzania wydaje się jednocześnie źródłem sukcesu rynkowego firmy. Jej roczne zyski wzrosły bowiem z 3 miliardów euro w roku 1990 do 40 miliardów euro w roku 2005, a kary nakładane przez państwowe organy kontrolne za łamanie przepisów stanowią tak znikomy procent zysków, iż nie stają się żadnym impulsem do zmiany polityki koncernu.
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Spirala ubóstwa Zmiany tej nie wymusza także ogólna sytuacja gospodarcza. Sklepy takich sieci jak Lidl czy Wal-Mart otwierane są najczęściej w małych miasteczkach z wysoką stopą bezrobocia i w biedniejszych dzielnicach większych miast. Im więcej zatem obszarów biedy i bezrobocia, tym bardziej ludzie zmuszeni będą do zakupów w najtańszych sieciach handlowych. Warto zastanowić się jednak nad aspektem, który poruszają zarówno Featherstone, Simms, jak i Hamann: globalne sieci handlowe, prowadząc agresywną politykę niskich cen i płac, prowadzą do powiększania się obszarów ubóstwa i bezrobocia. Aby wytłumaczyć powyższą zależność, nazwaną przeze mnie spiralą ubóstwa, stworzyłam jej graficzne przedstawienie (patrz ryc. 1). Ryc. 1. Spirala ubóstwa
Bezrobocie i bieda
System LIDL: Ubóstwo pracowników Ruina producentów Likwidacja małych sklepów
Zakupy w LIDL
Grafika ukazuje, iż system niskich cen, oparty na niskich płacach i narzucaniu producentom niekorzystnych warunków, bazuje na złej sytuacji społeczno-ekonomicznej lokalnego rynku. Wysokie bezrobocie i ubóstwo skłaniają ludzi do robienia zakupów w tzw. tanich sieciach, by zabezpieczyć podstawy swojej egzystencji. Zwiększona sprzedaż owocuje otwieraniem kolejnych placówek, które zwiększają skalę problemów powodowanych przez „system Lidl”. To oznacza coraz więcej ubóstwa wśród pracowników otrzymujących wynagrodzenie na poziomie płacy minimalnej (tzw. pracujący ubodzy) oraz zwiększenie bezrobocia wśród producentów, doprowadzonych do ruiny przez narzucenie niskich cen zbytu na ich wyroby, a także wśród właścicieli małych, osiedlowych sklepików spożywczych, którzy zmuszeni zostali do ich zamknięcia, nie wytrzymując agresywnej konkurencji ze strony dyskontów. Kolejny wzrost stopy bezrobocia i ubóstwa wywoła nową falę klientów tanich sieci, z tym że ogólna
XXVII
sytuacja społeczna w punkcie wyjścia jest już znacznie gorsza niż na początku. System ten stanowi zatem samonakręcającą się spiralę, która staje się prawdziwym zagrożeniem nie tylko dla rodzimej branży handlowej, ale wręcz dla całej polityki gospodarczej. Zwiększony bowiem obszar ubóstwa i bezrobocia wymaga od państwa zwiększenia nakładów na opiekę społeczną. Państwo i samorządy hojnie wspomagają finansowo zagranicznych inwestorów w postaci zwolnień i ulg podatkowych czy (prawie) darmowego przekazywania terenów pod inwestycje. To, że większość zysków koncernów zagranicznych transferowana jest za granicę, do ich centrali, powoduje, iż procesy te dodatkowo zaostrzają i tak już duży deficyt budżetowy.
Tajne pożyczki Nie bez znaczenia jest w tej kwestii, iż proces liberalizacji handlu międzynarodowego oraz realizujące go podmioty, jak Światowa Organizacja Handlu czy Bank Światowy, sprzyjają polityce wielkich koncernów. Opinii publicznej w Polsce nieznana jest informacja (nie podały jej żadne ogólnopolskie media!), iż spółka-córka Banku Światowego (International Finance Corporation) oraz Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju udzieliły koncernowi Schwarz pożyczki w wysokości milionów euro na ekspansję w Polsce, Chorwacji i Bułgarii w latach . Koncern podkreślił we wniosku, iż „inwestycje te mają na celu walkę z ubóstwem”… Z tej kwoty na ekspansję w Polsce (wybudowanie 45 marketów Kaufland) przeznaczono 200 mln euro. Mimo że w 2004 r. Państwowa Inspekcja Pracy ogłosiła swój druzgocący raport na temat łamania praw pracowniczych w sklepach koncernu w Polsce, Bank Światowy nie cofnął kredytowania. Przewrotnie brzmi w tym przypadku argument walki z ubóstwem, biorąc pod uwagę fakt, iż skutkiem takiej ekspansji, wspomaganej kredytami, jest postępujące niszczenie tradycyjnych struktur handlu w Europie Wschodniej, opartych na małych, rodzinnych sklepach. Przedsiębiorstwa te są niezorganizowane w ponadlokalnych strukturach i nie mają dostępu nie tylko do kredytów międzynarodowych instytucji finansowych, ale także do wieloletnich zwolnień i ulg podatkowych, które zagranicznym koncernom oferują samorządy lokalne. Wszystkie te okoliczności powodują, iż drobny handel nie ma szans w starciu z profesjonalnie przygotowanymi koncernami międzynarodowymi, które dysponują dużym zapleczem finansowym, prawnym i marketingowym. Nie może być więc spełniony warunek swobodnej konkurencji i wolnego rynku, które Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłaszają jako swoje podstawowe zasady działania. Zasady wolnego handlu nie są
123
124 XXVIII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
realizowane w praktyce, gdyż jak pokazano na powyższym przykładzie, międzynarodowe organizacje finansowe wspierają nierówną konkurencję. Zjawisko to dobrze podsumowuje szwajcarski ekonomista David Bosshart, który stwierdził, iż „kto opanuje reguły gry systemu kredytów, ten opanuje reguły gry współczesnego kapitalizmu”. Koncerny zagraniczne, takie jak Schwarz, opanowały reguły tej gry doskonale. Jednak wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy my – obywatele, chcemy żyć w świecie opartym na takich zasadach, jak „system Lidl”? Wydaje się, iż od odpowiedzi na to pytanie zależy nie tylko przyszłość naszego rodzimego handlu, ale także przyszłość naszego społeczeństwa. Dorota Janiszewska
3.
Nr 3
Gadziński M., Rebelia na Wall Street, „Gazeta Wyborcza” 31.07.2004, http://kobieta.gazeta.pl/wysokie-obcasy/1,53581,2201821.html.
4.
Hammann A., Giese G., Schwarz-Buch LIDL, Berlin 2005.
5.
Jak Lidl inwigilował swoich pracowników, „Gazeta Wyborcza” 1.04.2008, http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80282,5077184.html.
6.
Miączyński P., Wal-Mart niedługo w Polsce?, „Gazeta Wyborcza” 27.06.2005, http://wyborcza.pl/1,75248,2789368.html.
7.
Schwarz-Buch LIDL Europa, red. A. Hammann, Berlin 2006.
8.
Sieci Wal-Mart grozi pozew 1,6 mln kobiet, http://nowy.zagan.
9.
Simms A., Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco,
pl/n2187.html Gliwice 2007. 10. Strona internetowa kancelarii reprezentującej dozorców przeciwko sieci Wal-Mart: http://www.walmartjanitors.com/wmj94.
Bibliografia: 1. 2.
Ehrenreich B., Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć, Warszawa
pl?wsi=0&websys_screen=polishpublic_operationrollback 11. Strona kampanii ver.di, niemieckiego związku zawodowego
2006.
pracowników usług, przeciw nadużyciom w koncernie Schwarz:
Featherstone L., Wal-Mart: Frauen im Ausverkauf. Meilensteine im
http://www.verdi.de/lidl
Kampf um Arbeitsrechte, Hamburg 2006.
O braterstwie w praktyce Edward Abramowski Braterstwo, solidarność, współdziałanie Pisma spółdzielcze i stowarzyszeniowe Wybór i opracowanie Remigiusz Okraska Wspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady Spółdzielczej i Instytutu Stefczyka Po raz pierwszy w historii w osobnym tomie (280 stron) zebrane wszystkie artykuły Abramowskiego poświęcone kooperatyzmowi, współpracy, stowarzyszeniom, oddolnym inicjatywom społecznym, w tym kilka niepublikowanych od roku 1938! Jako bonus, unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski. To książka o szlachetnej i wizjonerskiej idei Abramowskiego, który akcentował znaczenie prawdziwej demokracji, oddolnej współpracy, braterstwa i przyjaźni, jako dróg ku lepszemu światu, pozbawionemu wad kapitalizmu i marksowskiego socjalizmu. Jeden z najwybitniejszych polskich myślicieli, twórca oryginalnego systemu etycznego, wykłada swoje koncepcje nie za pomocą naukowego żargonu i wizji oderwanych od życia, lecz malowniczym i przystępnym językiem, odwołując się do codziennych ludzkich postaw, problemów społecznych i ekonomicznych oraz sposobów ich rozwiązywania.
Cena w księgarniach 29 zł – u nas kupisz za 24 zł (koszt przesyłki wliczony)! Prosimy o wpłatę takiej kwoty na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 W opisie prosimy wpisać „Abramowski” (brak tej informacji spowoduje odłożenie wysyłki w czasie).
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
XXIX
O własnych siłach (powietrznych)
Coraz częściej słyszy się o konieczności zakupu przez Polskę samolotu szkolno-bojowego. Czy nie lepiej jednak zbudować go w kraju? Z analiz przeprowadzonych przez ekspertów lotniczych wynika, że w ciągu najbliższych trzydziestu lat Polskie Siły Powietrzne powinny posiadać co najmniej kilkadziesiąt samolotów szkolno-bojowych, w tym przynajmniej eskadrę samolotów szkolenia na wyposażeniu Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych. Tymczasem dla kolejnych maszyn posiadanych przez nasz kraj mija resurs, czyli okres gwarantowanego bezpieczeństwa i sprawności eksploatacji. Ciągłe remonty parku lotniczego są coraz bardziej kosztowne i mają coraz mniej sensu. Wkrótce może się okazać, że polscy lotnicy nie będą mieli na czym się szkolić. Stąd głosy mówiące, że w najbliższym czasie niezbędny będzie zakup parku maszynowego, umożliwiającego m.in. efektywne szkolenie pilotów samolotów wielozadaniowych F-16. – Jeżeli szkoła lotnicza w Dęblinie ma nadal mieć rację bytu, musimy posiadać nowe samoloty szkoleniowe. Inaczej ta zasłużona uczelnia po prostu przestanie szkolić nowych pilotów. Szkolenie za granicami kraju jest zaś nieopłacalne – mówi dr hab. Paweł Soroka, koordynator Polskiego Lobby Przemysłowego. Jednocześnie Polskie Siły Powietrzne już wkrótce potrzebować będą nowego samolotu uderzeniowego, wsparcia pola walki. – W tej chwili główny ciężar zadań szturmowych spoczywa na samolotach SU-. Jednak są to maszyny przestarzałe i za kilka lat nie będzie ich w polskiej armii. Pomimo tego, że będziemy mieli maszyn F- i eskadry MiG-ów , potrzebować będziemy samolotów uderzeniowych. To zadanie może być powierzone samolotom szkolno-bojowym LIFT (Lead-in Fighter Trainer), posiadającym właściwości uderzeniowe – przekonuje dr hab. Soroka. Absolutne minimum przy polskich potrzebach to 16 maszyn szkolenia zaawansowanego, a dla utrzymania odpowiedniego potencjału uderzeniowego – wobec wycofywania z eksploatacji Su-22 – musimy mieć dwa razy tyle.
Tradycje już mamy W roku 1918 powstała Sekcja Żeglugi Napowietrznej Ministerstwa Spraw Wojskowych. Wraz z przejęciem od dawnych zaborców pierwszych kilkunastu samolotów, stwierdzono potrzebę rozwoju sił powietrznych. Miały się opierać na
Michał Stępień rodzimej myśli naukowej i technicznej. I tak się stało: polscy konstruktorzy, cywilni i wojskowi, wspierani przez władze państwowe, stworzyli fundamenty krajowego przemysłu lotniczego. W polskich zakładach powstało wówczas kilkanaście świetnych konstrukcji samolotów wojskowych, m.in. PZL P-11 (wraz z jego wersją eksportową, czyli PZL P-24), PZL-23 Karaś (z wersją eksportową, PZL-43), PZL-37 Łoś, a także maszyny, które niestety nie weszły do produkcji seryjnej z powodu wojny – PZL-46 Sum i PZL-50 Jastrząb. Z eksportu samolotów Polska uzyskiwała wtedy spore środki; maszyny sprzedawaliśmy m.in. Turcji, Bułgarii, Rumunii, Grecji i Hiszpanii. Po II wojnie światowej, mimo zerwania kontaktów z zachodnią myślą techniczną oraz podporządkowania się „Wielkiemu Bratu” ze Wschodu, powstało kilkanaście udanych konstrukcji. Polscy inżynierowie stworzyli takie maszyny, jak Junak, TS-8 Bies, TS-11 Iskra, TS-16 Grot-1, PZL-130TC Orlik, śmigłowce W-3 Sokół, Anakonda, Kania, śmigłowiec SW-4, samoloty rolnicze Gawron, Dromader, Kruk, M-15 („Belphegor”)… – Wyprodukowano ponad egzemplarzy bardzo dobrego samolotu szkoleniowego, jakim bez wątpienia był TS- Iskra. Kolejnych sztuk trafiło do Indii, był nawet moment, że Polska miała produkować właśnie ten samolot na potrzeby lotnictwa szkoleniowego w całym Układzie Warszawskim. Niestety, politycy radzieccy zdecydowali inaczej, wybrali czeskiego Delfina – mówi koordynator PLP. – W latach powstał naddźwiękowy samolot TS- Grot, bardziej bojowy od Iskry. Niestety, znów blokada ze Wschodu sprawiła, że samolot ten nie wszedł do produkcji – ubolewa. Aktualna kondycja przemysłu lotniczego pozostawia wiele do życzenia. Składa się na to szereg przyczyn. Piętno odcisnęły lata „współpracy” w ramach Układu Warszawskiego. Branża zbrojeniowa tworzona była w oparciu o kompleksowe plany przygotowań wojennych państw do niego należących. Duża część przedsiębiorstw uzależniała produkcję od potrzeb Układu. Nowa rzeczywistość obnażyła braki naszego przemysłu lotniczego. Poziom technologiczny uzbrojenia produkowanego w Polsce na przełomie lat . i . był średni, a liczba wyrobów na najwyższym, światowym poziomie – niewielka. Ograniczenie zamówień przy kapitałochłonnej strukturze produkcji doprowadziło do zadłużenia dużej liczby przedsiębiorstw. Podjęte działania naprawcze, konsolidacje czy pozyskiwanie inwestorów
125
126 XXX
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Błędy i wypaczenia Warto przypomnieć program „Iryda”, którego początek datuje się na przełom lat 70. i 80. XX w. Wtedy to powołano rządowy Centralny Program Badawczo-Rozwojowy, którego celem było skonstruowanie do 1985 r. lotniczego systemu szkoleniowego. W jego skład miał wchodzić samolot szkolno-bojowy o nazwie ukrytej pod kryptonimem „produkt 300” (później nazwano go Iskra-22, a następnie skrótowo – I-22). Nowe samoloty miały przede wszystkim zastąpić wysłużone maszyny Lim. Pamiętajmy, że inicjatywa programu „Iryda” wyszła z Instytutu Lotnictwa, który wówczas stanowił siłę przywódczą przemysłu lotniczego, stojącego w obliczu upadku. Celem nadrzędnym programu „Iryda” było uratowanie Instytutu wraz z przemysłem. Ponieważ ówczesny przemysł lotniczy w Polsce obejmował prawie wszystkie dziedziny związane z budową samolotów, program został tak skonstruowany, aby objął każdą z dziedzin, zapewniając odpowiedni udział każdemu zakładowi. Właśnie ta decyzja przesądziła o niepowodzeniu programu – twierdzi dr inż. Ryszard Szczepanik. – Mimo, że przyznane środki były ogromne, a w trakcie realizacji kilkakrotnie je zwiększano, na prace decydujące o jakości samolotu zabrakło pieniędzy. Fundusze zużyto na równoległe podjęte „programy”: silniki, awioniki, foteli katapultowych, uzbrojenia i innych. Tych funduszy żądały upadające zakłady, a nad „sprawiedliwym” podziałem czuwały czynniki związkowe. Nie zważano na zgłaszane uwagi, że programy silnikowe i osprzętu trwają kilkakrotnie dłużej niż płatowcowy i że nikt na świecie tak nie postępuje – podkreśla. I dodaje: W 1985 r. wyprodukowano 6 prototypów nowego samolotu (z czego jeden uległ katastrofie). Przez kolejne 7 lat zbudowano 12 seryjnych samolotów i wdrożono je do eksploatacji. Dalej niestety było już znacznie gorzej. Złożyły się na to m.in. kolejna katastrofa Irydy, zwiększające się nieustannie koszty przedsięwzięcia oraz gasnące zainteresowanie programem ze strony MON. Płk Andrzej Głuśniewski przekonuje natomiast, że program „Iryda” przerósł możliwości krajowej bazy badawczo-produkcyjnej, a jego koszty rosły niewspółmiernie do efektów. Po kilkunastu latach prac uzyskano samolot o dużych potencjalnie, ale niewielkich faktycznie możliwościach zastosowania w szkoleniu lotniczym. Myśl inżynierska
Nr 3
strategicznych, zaczęły się dla tej branży zdecydowanie za późno. Problemem jest również brak spójnej wizji rozwoju sił powietrznych RP. Rozpoczyna się kolejne projekty, lecz nie finalizuje ich, a zainwestowane środki bezpowrotnie przepadają. Widać to na przykładzie śmigłowca przeciwpancernego Huzar, który miał powstać na bazie wielozadaniowej maszyny W-3 Sokół. Początkowo wyposażony był w uzbrojenie i system kierowania ogniem z RPA. W 1993 roku MON zerwał umowę z WKS Świdnik. W 1994 r. program wznowiono z udziałem izraelskiej firmy Elbit System. Z powodu kontrowersji związanych z oferowanymi przez Izrael pociskami NT-D, w 1998 r. kontrakt został unieważniony. Mimo upływu dwóch dekad, Sokół nadal nie przekształcił się w Huzara. Dopiero ostatnio, przy dużym udziale Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, na bazie Sokoła został skonstruowany prototyp śmigłowca uderzeniowego Głuszec. Poza tym w latach 90. widać wyraźny spadek nakładów na wyposażenie armii. Po roku 2001 sytuacja uległa pewnej poprawie, ale do ideału sporo brakuje. Również sposób finansowania poszczególnych programów bywa wielce kontrowersyjny. W budżecie MON zabrakło kilku milionów dolarów rocznie, aby przystąpić do międzynarodowych programów wsparcia eksploatacji samolotów MiG-29, A400M oraz F-35. Jednocześnie zarezerwowano duże środki finansowe na doprowadzenie do stanu używalności wiekowych samolotów C-130 Hercules, co w tym kontekście było mniej korzystne.
Nie ma jak w domu Aby sektor ten w ogóle przetrwał, polskie – choć niejednokrotnie kontrolowane już przez kapitał zachodni – zakłady muszą mieć zamówienia. Aktualnie przemysł lotniczy zatrudnia ok. 25 tys. osób w ponad 50 przedsiębiorstwach realizujących zadania produkcyjne, badawczo-rozwojowe i remontowo-usługowe. Nowy samolot, produkowany częściowo lub w całości w kraju, pomógłby w utrzymaniu istniejących miejsc pracy i stanowił szansę na powstanie kolejnych. Przemysł lotniczy to nie tylko główne zakłady, ale także rzesze powiązanych z nimi firm, dostarczających podzespoły. Prace projektowe byłyby też impulsem dla naszego zaplecza naukowo-badawczego; środki inwestowane w badania naukowe i nowe technologie z czasem zawsze się zwracają. Za produkcją samolotu szkolno-bojowego w Polsce przemawiają też kwoty, jakie musielibyśmy wydać na zakup maszyn za granicą. Zamówienie 16 nowoczesnych maszyn oznacza koszty rzędu 1 mld zł. W 30-letnim okresie eksploatacji należy liczyć się z kolejnymi wydatkami na użytkowanie, remonty i modernizację, stanowiącymi 2-3-krotność tej kwoty. W grę wchodzi zatem wydatek
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
nie mniejszy niż 4 mld zł, a w przypadku zwiększenia liczby zakupionych maszyn do wspomnianej wielkości (32 sztuki), w budżecie MON należałoby na ten cel znaleźć aż 8 miliardów. Opłacalność produkcji samolotów szkolno-bojowych na terenie własnego kraju dobrze widać na przykładzie Indii. Zakupiły one pierwszą partię maszyn u producenta, a kolejne montują we własnym, kontrolowanym przez państwo przedsiębiorstwie (HAL). Cena jednostkowa samolotu kupowanego za granicą wynosi ponad mln dolarów, zaś montowanego (a częściowo także produkowanego) na subkontynencie jest o mln niższa. W przypadku Polski, ze względu na posiadane przez rodzime przedsiębiorstwa technologie i wykwalifikowane kadry, oszczędność byłaby przypuszczalnie jeszcze większa. Według wstępnych analiz, w Polsce może powstawać ok. 50% podzespołów mechanicznych i 20-30% wyposażenia elektronicznego. Wraz z montażem oznacza to polski udział w wartości końcowej samolotu na poziomie 40-60%, zależnie od zaangażowanego potencjału i liczby samolotów. Należy przy tym pamiętać, że w przypadku produkcji samolotów „na miejscu”, budżet odzyskuje w postaci różnego rodzaju podatków (VAT, CIT, PIT) - kwot wydatkowanych w rodzimych przedsiębiorstwach. Tańsze jest także serwisowanie zakupionego sprzętu, a dodatkowe zyski może przynieść eksport opracowanych z polskim udziałem maszyn, jeśli w negocjacjach zadba się o odpowiednie zapisy kontraktowe. Nieocenioną wartością dodaną będzie również wyszkolenie wykwalifikowanych kadr, zdolnych do opracowywania i eksploatacji produktów wyrafinowanych technologicznie. Zakup gotowych samolotów szkolno-bojowych poza granicami kraju oznaczałby utratę powyższych korzyści. Nauczką niech będą negatywne doświadczenia z dotychczasowymi nabytkami sprzętu wojskowego z importu, w tym przede wszystkim samolotów F-16, oraz z tzw. offsetem związanym z tą ostatnią transakcją. Miały się z nią łączyć wymierne korzyści dla polskiej gospodarki, jednak realizacja umów offsetowych nie przyniosła spełnienia większości oczekiwań.
Jak zrobić to dobrze Dziś polski przemysł lotniczy raczej nie posiada wystarczającego potencjału, by samodzielnie i od podstaw zbudować dobry samolot do celów szkoleniowo-bojowych. W tej sytuacji, eksperci związani z lotnictwem zaproponowali partycypację podmiotów zagranicznych. O ile panuje zgoda co do sedna koncepcji, opinie w sprawie szczegółów już się różnią. Generalnie pod uwagę brane są dwa rozwiązania. Dr inż. Ryszard Szczepanik, aktualny dyrektor Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, chciałby, aby
XXXI
skupiała się już tylko na tym, dlaczego samolot nie osiąga teoretycznie wyliczonej prędkości dopuszczalnej w nurkowaniu, albo jak wzmocnić dodatkowymi nakładkami ogon samolotu, aby się nie urwał. Jedyną metodą spełnienia wymagań wojska stało się skonstruowanie nowego skrzydła, co powodowało, że ówczesne Ministerstwo Obrony Narodowej, Komitet Badań Naukowych i Ministerstwo Gospodarki musiałyby dołożyć kolejne kilkadziesiąt milionów złotych do ponad siedmiuset już wydanych. Dlatego wojsko zmuszone było zastąpić Irydę w przeznaczonym dla niej segmencie procesu przygotowania pilotów starą Iskrą, bezpieczniejszą i kilka razy tańszą w eksploatacji. Tego błędu nie można w przyszłości powtórzyć – apeluje. Program „Iryda” został ostatecznie zakończony w marcu 2003 r. Pokazał on, że niezasadne jest budowanie polskiego samolotu szkolno-bojowego „od zera”.
Cytaty w ramce pochodzą z referatów wygłoszonych podczas seminarium Polskiego Lobby Przemysłowego pt. „Możliwości wyprodukowania polskiego samolotu szkolno-bojowego nowej generacji we współpracy międzynarodowej”, w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie, 29.10.2008 r. Materiały z konferencji znaleźć można w Internecie: www.plp.info.pl
samolot powstał przede wszystkim w Polsce. To tu stworzono by plany jego rozwoju, stąd koordynowano by powstawanie projektu, pracę podwykonawców itp. Oczywiście całe wyposażenie samolotu, nie wyłączając napędu, zostałoby zakupione u renomowanych producentów, tak jak to powszechnie robi się na świecie w przypadku tego typu projektów. – Jeśli udałoby się sprawić, że główny menedżer programu nowego samolotu oraz jego zastępca – główny konstruktor, byliby w pełni odpowiedzialni za zakres prac i użycie środków, to sukces jest w pełni realny. Oni też kierowaliby specjalnie powołaną firmą dla budowy samolotu szkolno-bojowego, która opracowałaby projekt, zbudowała prototypy i nadzorowała próby. W czasie realizacji Irydy stworzono wielkie biuro konstrukcyjne, a wykonawcą prototypów był największy polski zakład lotniczy – PZL Mielec. Dziś to wszystko jest zbędne i wręcz szkodliwe – twierdzi R. Szczepanik. – Powszechnie stosowane systemy komputerowego projektowania pozwalają minimalizować biuro do ⁄ tradycyjnego, a użycie kompozytów węglowych do budowy struktury nie potrzebuje wielkiego zakładu. Małe biuro da się szybko zorganizować, potrzebne są tylko komputery i programy, zaś halę do produkcji kompozytów, wyposażoną
127
128 XXXII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
w autoklawy, można postawić w ciągu roku. Wykonanie elementów metalowych oraz modeli do foremników można zlecić kooperantom. W tym wypadku rola zagranicznych firm ograniczyłaby się do dostarczania wybranych, gotowych części. Cały ciężar powstawania nowego samolotu spoczywałby na barkach polskiego przemysłu lotniczego. Alternatywne podejście reprezentuje m.in. sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa, Tomasz Hypki. Zgodnie z nim, należy rozważyć rozwój już istniejącej konstrukcji, wspólnie z jej producentem, i właśnie na tej bazie zbudować maszynę nowej generacji, posiadającą właściwości uderzeniowe. Hypki jest zdania, że w powstające konsorcjum można byłoby włączyć kraje, które również zainteresowane są posiadaniem własnych, nowoczesnych samolotów szkolno-bojowych. Na przykład Węgry i Rumunię, a przede wszystkim – państwa bałtyckie (Łotwa, Estonia i Litwa), nie posiadające odrzutowych samolotów bojowych – w ramach misji Air Policing przestrzeni powietrznej tych krajów strzegą samoloty innych krajów NATO, w tym polskie MiG-29. Sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa stawia na pełną współpracę międzynarodową w zakresie budowy nowego samolotu dla armii polskiej. Współpraca przemysłowa o charakterze międzynarodowym, pożądana przy zaprojektowaniu i produkcji samolotu szkolno-bojowego nowej generacji, będzie miała, z natury rzeczy, wewnątrzgałęziowy, a nawet wewnątrzasortymentowy charakter, polegający na wzajemnym uzupełnianiu się producentów zespołów, podzespołów i części takiego samolotu. Zamiast rozwijania w jednym kraju wszystkich etapów i faz produkcji, składających się na wytworzenie gotowego wyrobu, następuje ich rozdzielenie między współdziałające kraje, zależnie od wydajności produkcji i możliwości technologicznych każdego z nich. Przy czym finalny montaż samolotu może mieć miejsce tylko w jednym z krajów uczestniczących w międzynarodowym programie lub w kilku krajach – jak to ma miejsce w przypadku samolotu wielozadaniowego Eurofighter Typhoon. W efekcie powstaje wyrób gotowy tańszy aniżeli wytwarzany w pojedynkę i bardziej konkurencyjny – czytamy w jednym z opracowań autorstwa T. Hypkiego i dr. hab. Soroki. Przykładem odwrotnej sytuacji są amerykańskie F-22 i F-35. Paweł Soroka zwraca uwagę, że ich koszty rosną prawie bez granic, co stawia pod znakiem zapytania możliwość eksportu czy kontynuowania współpracy międzynarodowej na warunkach USA. – W Stanach Zjednoczonych mówi się już o możliwości samounicestwienia US Air Force, których nie będzie stać nawet na proste odtworzenie potencjału bojowego w związku z niekontrolowanym wzrostem cen tych podstawowych myśliwców wielozadaniowych przyszłości – podkreśla. Poza tym, taki model współpracy tworzy pozytywne relacje pomiędzy krajami biorącymi w nim udział. Nie bez znaczenie są korzyści ekonomiczne, jakie niesie ze sobą
Nr 3
taki układ: umacniają się więzi kooperacyjne między przemysłami współdziałających krajów, łatwiej jest wspólnie rozwijać nowoczesne technologie czy gromadzić środki na kolejne projekty.
Budować… ale z kim? Wydaje się, że dla równowagi po wyborze samolotu F- produkowanego przez Amerykanów (i złych doświadczeniach związanych ze „współpracą” gospodarczą nawiązaną przy tej okazji), pożądane byłoby związanie się z którymś z partnerów (partnerami) europejskich. Umocniłoby to pozycję Polski w Unii Europejskiej, zwłaszcza w procesie tworzenia Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, która przewiduje m.in. współpracę państw członkowskich Wspólnoty w dziedzinie uzbrojenia. Dodatkowymi korzyściami w przypadku współpracy z partnerem europejskim byłaby możliwość otrzymania wsparcia ze strony Europejskiej Agencji Obrony (EDA). – Wybór niezbędnych partnerów zagranicznych musi być oparty na dotychczasowych doświadczeniach polskiego przemysłu lotniczo-zbrojeniowego, a także na ocenie realnych możliwości współpracy z maksymalną korzyścią dla polskiego wojska i gospodarki – zastrzega dr hab. Soroka. – Kluczowe decyzje należałoby w tej sytuacji uzgadniać z władzami Bumaru, jako narodowego koncernu zbrojeniowego. Obecnie ok. 12 krajów lub ponadpaństwowych koncernów zajmuje się istotną wojskową produkcją lotniczą. Spośród nich, samoloty szkolno-bojowe wytwarzają Chiny (L15), Czechy (L-159), Rosja (MiG-AT oraz JAK-130), Korea Płd. (T-50), USA (CHGW), Wielka Brytania (Hawk) i Włochy (M346). Poza Wielką Brytanią, każde z tych państw realizuje obecnie nowe programy opracowania i budowy takich samolotów, o różnym stopniu zaawansowania terminowego i technologicznego. Są to więc potencjalnie interesujący partnerzy „polskiego” projektu. – W tej chwili liczącymi się partnerami byłyby przede wszystkim Włochy, Wielka Brytania i ewentualnie Korea Południowa – mówi nam koordynator Polskiego Lobby Przemysłowego. – To właśnie z którymś z tych krajów warto zacząć współpracę nad programem rozwojowym ich konstrukcji. Na chwilę obecną ci producenci najchętniej sprzedaliby nam gotowe, już istniejące samoloty. Dlatego konieczne jest przedstawienie im korzystnych warunków, a także wykazanie, że nowymi samolotami są zainteresowane inne kraje. Soroka podkreśla, że jeśli producentom będzie się to opłacać, zapewne podejmą się realizacji projektu z maksymalnym zaangażowaniem polskiego przemysłu i jego zaplecza badawczo-rozwojowego. – Przede wszystkim chodzi tu o włączenie do zaprojektowania i budowy zespołu konstruktorów z Politechnik – Warszawskiej i Rzeszowskiej, oraz z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych – precyzuje.
Nr 3
XXXIII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
projektowe, instytuty naukowe, wykonawcy części i podzespołów, producent finalny itd. Najbardziej sensownym rozwiązaniem byłoby doprowadzenie do sytuacji, w której realizacja projektu (przynajmniej w części) zostałaby potraktowana jako inwestycja centralna. W tym przypadku miałaby zapewnione, oprócz środków własnych oraz pochodzących z budżetu, finansowanie kredytem bezpośrednio z banku centralnego. Obecna ustawa o NBP dopuszcza jako jedną z form kredyt na realizację inwestycji centralnych. Wysokość oprocentowania tego kredytu zazwyczaj waha się na poziomie kilku (2-4) procent, a gwarantem jego spłaty jest sektor finansów publicznych.
EUROFIGHTER TYPHOON [http://raf.mod.uk/]
Duże możliwości, niewiadome efekty
Skąd wziąć pieniądze? W lipcu 2009 r. polski rząd wysunął koncepcję, zgodnie z którą należałoby zaprzestać kupowania dla naszego wojska technologii oraz części pochodzących z zagranicy. Miałoby to przyczynić się nie tylko do oszczędności w armii, ale również spowodować, że więcej pieniędzy trafi do firm z Polski; takie przekonanie wyraził sam premier Tusk. Eksperci nie pozostawiają jednak złudzeń – Polska nie ma takiego potencjału, by uzbrajać własną armię „od A do Z”. Tyczy się to również lotnictwa, gdzie współpraca międzynarodowa jest niezbędna. Program budowy samolotu szkolno-bojowego nie należy do tanich przedsięwzięć. Opłacalne koszty, dla partii wstępnej i pierwszej serii produkcyjnej (liczącej około 15-20 samolotów) nie powinny być wyższe niż jedna trzecia kosztów pozyskania odpowiedniej liczby samolotów wielozadaniowych, tj. powinny się zamknąć w 400 mln dolarów (ok. 1,2 mld zł). Wydatki na realizację programu należałoby ponieść w ciągu 7-9 lat, a więc w okresie 2010-2019. Należy pamiętać, że taki projekt, finansowany ze środków publicznych, będzie miał z założenia charakter inwestycyjny, nie konsumpcyjny. Oznacza to, iż można oczekiwać pojawienia się w gospodarce efektów mnożnikowych, związanych z jego realizacją, a nie tylko kosztów. Efekty te pojawią się w tych obszarach gospodarki, które zostaną zaangażowane do jego realizacji – biura
Jeśli Polska chce utrzymać swój potencjał militarny w zakresie lotnictwa, musi dostarczyć siłom powietrznym nowy, dobry i możliwie tani samolot szkoleniowo-bojowy. Jako kraj będący częścią Unii Europejskiej, a ponadto wciąż posiadający dobrze rozwinięte zaplecze techniczno-naukowe, jesteśmy w stanie w znaczącym zakresie partycypować w jego budowie. Więcej nawet: w przypadku takiego projektu, Polska mogłaby na niwie europejskiej odegrać inicjującą i czołową rolę. Niestety, jak dotąd nasze atuty zwykle pozostają jedynie potencjałem, nie przekładają się na realne działania. Istotną przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak wizji i odwagi niezbędnej do jej realizacji na najwyższych szczeblach władzy państwowej. – Programy wojskowe to wieloletnie inwestycje, trwające często nawet lat, dlatego siłą rzeczy nie mogą być skorelowane z cyklem wyborczym. W Polsce zapoczątkowane procesy są nagle przerywane, co w większości przypadków jest po prostu głupotą – uważa Soroka. – Ostateczna decyzja odnośnie do nowego LIFT-a musi zapaść w ciągu roku. Wojsko chciałoby mieć nowy samolot w - lata. W tym czasie nie ma szans na nową konstrukcję, ale w okresie przejściowym można by korzystać z samolotów Iskra po gruntownej modernizacji – podsumowuje ekspert PLP. – W obszarze techniki, nie tylko lotniczej, ale w ogóle wojskowej, funkcjonuje od wielu lat tylko jeden formalny rządowy program wieloletni – program samolotu wielozadaniowego F-. Próby ustanowienia innych nie powiodły się. Polscy politycy obawiają się bowiem rzeczywistej odpowiedzialności za swoje czyny w bardzo trudnym obszarze bezpieczeństwa państwa. Program wykraczający poza okres ich kadencji nie dałby im korzyści politycznych, a na jakiekolwiek ryzyko odważyliby się tylko nieliczni. Czy w wypadku programu stworzenia systemu samolotu szkolnobojowego będzie podobnie? – pyta ekonomista dr Zbigniew Klimiuk. Michał Stępień
129
130 XXXIV
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Nr 3
Wspieranie gospodarki społecznej – przykład z Francji
Nad Sekwaną funkcjonuje generalnie korzystne prawo spółdzielcze (ustawa nr 47-1775 z 1947 r.), nowelizowane w latach 1985, 1987, 1992 i 1998, oraz szereg ustaw dotyczących pewnych specyficznych zagadnień spółdzielczych lub poszczególnych sektorów. Dla tych ostatnich pierwsze akty prawne pojawiały się już od ok. 1890 r., obejmując spółdzielnie pracy, banki ludowe, spółdzielnie spożywców i rolnicze. Modelowym rozwiązaniem dla gospodarki społecznej, nazywanej tu często gospodarką społeczną i solidarną, jest nowa ustawa z 2001 r., która umożliwiła tworzenie i działanie „spółdzielni dobra publicznego” (societés coopératives d’ interêt collectif ) – szczególnej formy spółdzielni, mogących łączyć członków różnych kategorii (użytkowników, pracowników, a także osoby prawne, takie jak inne stowarzyszenia, związki zawodowe, a nawet władze publiczne), których celem jest zaspokajanie lokalnych potrzeb publicznych1. Francja należy do najbardziej „uspółdzielczonych” krajów Europy, licząc spółdzielni, członków i pracowników spółdzielni 2 . Dodając do tego stowarzyszenia i towarzystwa wzajemnościowe (tylko takie trzy formy przedsiębiorstw społecznych istnieją w tym kraju) stwierdzić można, że co drugi Francuz jest członkiem jakiegoś podmiotu gospodarki społecznej. 1,6 mln osób, tj. 7% wszystkich pracujących, zatrudnionych jest w takich podmiotach. Aż 80% rolników to członkowie spółdzielni wiejskich3. Zobaczmy, jak to zjawisko wygląda na konkretnym przykładzie. Leżący na południu Francji region określany w skrócie jako PACA (Provence-Alpes-Côte d’Azur) obejmuje trzy obszary historyczno-geograficzne Południowych Alp, Prowansji oraz Lazurowego Wybrzeża. Zamieszkiwany jest przez 4,7 mln osób. Dzieli się na 6 departamentów, z których największy to Bouches-du-Rhône, obejmujący Marsylię i okolice (prawie dwa miliony mieszkańców). Gospodarka społeczna rozwijała się tu, podobnie jak w całej Francji, od połowy XIX w. i pod względem jej potencjału region posiada wysoką, choć nie wiodącą pozycję w kraju. Uważany jest natomiast za jeden z tych, w których w ostatnich latach gospodarka ta rozwija się najbardziej dynamicznie. W okresie 1999-2004 liczba podmiotów gospodarki społecznej zwiększyła się w regionie o 37%, co oznaczało rejestrowanie 2800 nowych jednostek każdego roku. Szczególnie wiele przybywało nowych stowarzyszeń. Na koniec 2004 r. istniały tu 43 tys. przedsiębiorstw społecznych (11,3% wszystkich zarejestrowanych podmiotów gospodarczych),
dr Adam Piechowski w tym aż tys. stowarzyszeń, spółdzielni i towarzystw wzajemnościowych. Prowadzą one rozległą działalność w dziedzinie sportu, kultury, edukacji, handlu, komunikacji, usług bankowych, opieki zdrowotnej i społecznej, ubezpieczeń czy usług dla rozwoju przedsiębiorczości. W ostatnich latach szczególnie rozwinęły się te dwie pierwsze dziedziny. Pierwsze miejsce zajmują natomiast przedsiębiorstwa świadczące usługi opieki społecznej – pokrywają one obszaru takich usług w regionie 4 . Jeśli chodzi o liczbę stworzonych miejsc pracy (115 tys., tj. 12,4% całego zatrudnienia w regionie), dominującą rolę wśród przedsiębiorstw społecznych odgrywają stowarzyszenia, lecz jeśli chodzi o potencjał gospodarczy – spółdzielnie. Są wśród nich spółdzielnie rolnicze, pracy, kredytowe i poręczeniowe, spożywców, zdrowia, transportowe, rzemieślnicze i zrzeszające indywidualnych kupców oraz innych przedsiębiorców, budowlano-mieszkaniowe czy szkolne. Za najbardziej reprezentatywne dla gospodarki społecznej uważane są spółdzielnie pracy, określane jako SCOP-y (sociétés coopératives ouvrières de production – robotnicze spółdzielnie produkcji) oraz wspomniana wcześniej nowa forma spółdzielni – „spółdzielnie dobra publicznego”. Tych pierwszych jest w regionie ok. 200, zatrudniają 2500 osób5. We Francji nie ma wspólnej, silnej organizacji całego ruchu kooperatywnego6 – istnieją natomiast prężne organizacje branżowe, a w zasadzie oddziały regionalne federacji i związków ogólnokrajowych, reprezentujących poszczególne sektory spółdzielczości. W omawianym regionie są one, wraz ze wszystkimi strukturami innego typu podmiotów gospodarki społecznej, zrzeszone w Regionalnej Izbie Gospodarki Społecznej Prowansji, Alp i Lazurowego Wybrzeża (CRES PACA), działającej na rzecz rozwoju i wspierania tego sektora w regionie. Na szczeblu krajowym odpowiada jej Krajowa Rada Izb Gospodarki Społecznej (Conseil National des Chambres Régionales de l’Economie Sociale – CNCRES), która z kolei reprezentuje te izby w Radzie Przedsiębiorstw, Pracodawców i Ugrupowań Gospodarki Społecznej (Conseil des Entreprises, Employeurs et Groupements de l’Économie Sociale – CEGES). Warto zaznaczyć, że ma ona również partnera rządowego – Międzyresortową Delegację ds. Innowacji, Eksperymentów Społecznych i Gospodarki Społecznej (DIIESES), powołaną w r., mającą za cel podtrzymywanie dialogu ze światem gospodarki społecznej i koordynowanie działań na rzecz jej wspierania, zwłaszcza w kontekście
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
tworzenia nowych miejsc pracy, umocowaną strukturalnie przy Ministerstwie Spójności Społecznej. Charakterystycznym dla Francji zjawiskiem, będącym efektem wspomnianej polityki, są inicjatywy wspierania przedsiębiorstw społecznych, oparte o szerokie partnerstwa z udziałem podmiotów publicznych – władz państwowych, regionalnych i departamentalnych, publicznych i prywatnych instytucji finansowych (w tym banków komercyjnych i spółdzielczych) oraz samych organizacji gospodarki społecznej. Przykładem z regionu PACA jest ESIA7 – fundusz finansujący inicjatywy integracji zawodowej i gospodarki społecznej. Założony został w 2001 r. przy udziale władz krajowych i regionalnych, publicznej instytucji finansowania inicjatyw rozwoju lokalnego Caisse des Dépôts et Consignations i związanego z nią stowarzyszenia France Active, banku spółdzielczego Caisse d’Epargne oraz Europejskiego Funduszu Społecznego, w celu wspomagania konsolidacji gospodarczej i finansowej struktur pracujących na polu gospodarki społecznej. Poza udzielaniem im bezpośredniego wsparcia finansowego, ESIA prowadzi doradztwo w zakresie przygotowywania projektów i zarządzania nimi, analizy finansowej i pomocy technicznej. Beneficjentami ESIA mogą być różnego rodzaju przedsiębiorstwa społeczne, stowarzyszenia działające na rzecz zwiększenia zatrudnienia (zwłaszcza wśród młodzieży), zakłady integracji społecznej, biura pośrednictwa pracy, struktury opieki i usług społecznych, „spółdzielnie dobra publicznego” itp. Fundusz ESIA angażuje się też w pomoc przy przejmowaniu przez kolektywy pracownicze na zasadach spółdzielczych likwidowanych przedsiębiorstw prywatnych, co jest zjawiskiem dość popularnym we Francji. Poza swoją główną siedzibą w Marsylii, posiada dwa oddziały terenowe dla departamentów Bouches-du-Rhône i Vaucluse. ESIA posługuje się pięcioma typami instrumentów finansowych. Pierwszy z nich, o najszerszym zastosowaniu, to fundusze gwarancyjne. Poręczenia mogą być udzielane wszelkim podmiotom gospodarki społecznej na kredyty średnioterminowe (3-5 lat), zaciągane na cele inwestycji lub rozwoju bieżącej działalności w wysokości 69-90 tys. euro, przy czym gwarancji podlega 65% wysokości pożyczki dla podmiotów młodszych niż 3 lata i 50% dla starszych. Koszt poręczenia wynosi 2% gwarantowanego kapitału, zaś źródłem finansowania gwarancji są fundusze państwowe, regionalne i pochodzące ze stowarzyszenia France Active. Podobne zastosowanie mają „kontrakty wspólnego wkładu” (contrats d’apport associatif ), będące rodzajem nieoprocentowanych pożyczek udzielanych na okres 2-5 lat w wysokości do 30 tys. euro; nie mogą one być jednak spożytkowane na finansowanie bieżących wydatków lub pokrycie przeszłych lub przewidywanych strat. Spłata następuje jednorazowo lub w trzech ratach. Źródłem finansowania tych pożyczek są fundusze regionalne, departamentalne, Caisse d’Epargne, Caisse des Dépôts et Consignations i France Active. Trzecim
XXXV
typem instrumentu jest pomoc ze środków SIFA (Société d’Investissement France Active – towarzystwa inwestycyjnego prowadzonego przez France Active), kierowana do beneficjentów przez ESIA. Może ona mieć postać wkładów kapitałowych lub pożyczek w celu wzmocnienia kapitału własnego beneficjenta, co z kolei ułatwi mu pozyskanie innych kredytów z banków komercyjnych. Forma ta adresowana jest przede wszystkim do przedsiębiorstw tworzących nowe miejsca pracy, zwłaszcza dla osób wykluczonych z normalnego rynku oraz na pomoc w wykupie likwidowanych firm przez kolektywy pracownicze. Wynosić może do 320 tys. euro z oprocentowaniem 2%, a udzielana jest na okres do 5 lat. Podobny charakter ma pomoc ze Wspólnego Funduszu Lokacyjnego Integracji Zawodowej, prowadzonego przez France Active, a kierowana poprzez ESIA. Osiągnąć może do 50% kapitału własnego przedsiębiorstwa. Ostatni instrument to Wspólny Fundusz Inicjacyjny, finansowany przez władze regionalne i departamentalne, przeznaczony na krótkoterminowe wsparcie (12-18 miesięcy), w wysokości 5-10 tys. euro, nowoutworzonych i „dobrze zapowiadających się” podmiotów pożytku publicznego bądź świadczących lokalne usługi społeczne i opiekuńcze, zanim „dojrzeją” do w pełni samodzielnego działania. Poza wsparciem finansowym, ESIA prowadzi doradztwo i szkolenia ekonomiczne i finansowe w zakresie projektów przygotowywanych przez beneficjentów, a przede wszystkim ocenę propozycji projektów, zajmuje się szkoleniem ich liderów, promowaniem projektów, wyszukiwaniem dodatkowych partnerów finansowych. W niektórych przypadkach może się to odbywać poprzez wspomniane oddziały terenowe. W dwóch wzmiankowanych departamentach ESIA zostało bowiem powierzone bezpośrednie prowadzenie Lokalnych Planów Wsparcia, w ramach których wspomaga doradczo i finansowo (środki na to pochodzą z funduszów państwowych, lokalnych oraz Caisse des Dépôts et Consignations) 160 stowarzyszeń pożytku publicznego lub świadczących lokalne usługi społeczne i opiekuńcze. W pozostałych departamentach regionu ESIA z urzędu bierze udział w kierowaniu takimi planami. Francuskie banki spółdzielcze należą do wiodących instytucji finansowych tego kraju. Grupy bankowe Crédit Agricole (roczne obroty ponad mld euro), Caisse d’Epargne i Crédit Mutuel (obroty po ok. mld euro) czy Banques Populaires (ok. mld) zajmują czołowe miejsca na liście największych przedsiębiorstw spółdzielczych w Europie 8 . Banki te, realizując swoje spółdzielcze przesłanie, biorą znaczący udział we wspieraniu gospodarki społecznej, czując się jej ważnym elementem. To wsparcie jest zresztą uregulowane prawnie. Szczególną rolę odgrywa tu grupa Caisse d’Epargne, która status spółdzielczy uzyskała na mocy ustawy z dn. 25 czerwca 1999 r., już wcześniej jednak, nawet nie mając charakteru spółdzielczego (stanowiła ogólnokrajową sieć kas oszczędnościowych), angażowała się w taką działalność.
131
132 XXXVI
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Wspomniana ustawa z 1999 r. obliguje Caisses d’Epargne do przeznaczania części zysku na finansowanie Projektów Gospodarki Lokalnej i Społecznej, zwanych PELS. Są to projekty lokalnego wspomagania osób wykluczonych z normalnego rynku pracy – niepełnosprawnych, w podeszłym wieku i przewlekle chorych, długotrwale bezrobotnych czy w inny sposób marginalizowanych – w celu umożliwienia im osiągnięcia samodzielności materialnej i w funkcjonowaniu na co dzień. Szczególnie preferowane są projekty zmierzające do tworzenia miejsc pracy dla takich osób. Wsparcie Caisses d’Epargne sprowadza się do udzielania subwencji, kredytów, aportów kapitałowych w określone przedsięwzięcia oraz wkładów rzeczowych i pomocy technicznej. Wsparcie przyznawane jest z reguły poprzez lokalnych partnerów – realizatorów projektu: ośrodki doradztwa w tworzeniu i przejmowaniu likwidowanych przedsiębiorstw, stowarzyszenia, fundacje i inne organizacje non-profit, zakłady integracji społecznej, „spółdzielnie dobra publicznego” itp. Kluczową rolę w przyznawaniu finansowania na konkretne projekty odgrywają lokalne kasy oszczędnościowe należące do grupy Caisse d’Epargne, które, będąc głęboko zakotwiczone na swoim terytorium, najlepiej znają miejscowe potrzeby i warunki. Dlatego priorytety w poszczególnych regionach bywają odmienne. W regionie Provence-Alpes-Corse9 nacisk kładziony jest na projekty oświatowo-szkoleniowe (np. zdobywanie kwalifikacji w zakresie nowych technologii), zmierzające do integracji społecznej osób z różnych względów niesamodzielnych (ludzie starsi, chorzy, niepełnosprawni), tworzenia mieszkań socjalnych, integracji poprzez sport i kulturę, ochrony środowiska, tworzenia i wspomagania nowych małych przedsiębiorstw itp.; część tych projektów adresowana jest specjalnie do dzieci i młodzieży. W regionie na projekty PELS przyznano w 2005 r. ponad 3,7 mln euro – jest to najwięcej w skali całego kraju (we Francji w tymże roku sfinansowano 2556 projektów na sumę ponad 51,5 mln euro). Przyznanie wsparcia obwarowane jest spełnieniem określonych warunków, projekty oceniane są przez specjalne komitety. Poza bezpośrednim finansowaniem projektów PELS przez lokalne Caisses d’Epargne, grupa uczestniczy w finansowaniu rozmaitych inicjatyw gospodarki społecznej poprzez powołane przez siebie fundacje i stowarzyszenia. Najważniejsze z nich to Fundacja Caisses d’Epargne na rzecz Solidarności, Stowarzyszenie Finances et Pedagogie oraz Fundacja Belem. Współpracuje także z innymi organizacjami i sieciami promowania przedsiębiorczości społecznej, takimi jak wzmiankowana wcześniej France Active, ADIE (Stowarzyszenie na rzecz Prawa do Inicjatywy Gospodarczej) itp. Uczestniczy też w wielu inicjatywach regionalnych, jak wspomniany już fundusz ESIA. Jak wspomniałem, typowym dla francuskiej gospodarki społecznej zjawiskiem jest przejmowanie przez kolektywy pracownicze likwidowanych małych i średnich firm
Nr 3
prywatnych i tworzenie na ich bazie nowych przedsiębiorstw społecznych, najczęściej w formule spółdzielni pracy (SCOP). Powody przejmowania mogą być różnorodne – bankructwo lub likwidacja firmy, śmierć lub przejście na emeryturę dotychczasowych właścicieli nie mających następców, ich rezygnacja z prowadzenia firmy z innych przyczyn itp. Ze względu na ważną społecznie rolę takiego przejmowania – utrzymanie, a nawet przyrost dotychczasowych miejsc pracy, kontynuacja produkcji dóbr bądź usług na lokalne rynki – jest ono wspierane zarówno przez same organizacje gospodarki społecznej, jak i przez władze regionalne; istnieją również ogólnokrajowe regulacje prawne zachęcające do takich operacji, np. okresowe zwolnienie z opłat socjalnych. W regionie PACA kluczową rolę w niesieniu pomocy przy przejmowaniu przedsiębiorstw i tworzeniu na ich bazie spółdzielni pracy odgrywa Związek Regionalny SCOP-ów (URSCOP-PACA). To właśnie z nim kontaktuje się zwykle likwidator upadłego przedsiębiorstwa (w przypadkach bankructwa, utraty płynności finansowej itp.), dotychczasowy właściciel (np. z chwilą przechodzenia na emeryturę) czy przedstawiciel grupy pracowników zamierzających wykupić firmę. Związek udziela pomocy na poziomie administracyjnym, przede wszystkim w przygotowaniu dokumentów niezbędnych do przejęcia przedsiębiorstwa, zarejestrowania nowopowstałej spółdzielni, a następnie do otrzymania pomocy rządowej czy regionalnej. Ta pierwsza to zwolnienie z obciążeń socjalnych wynagrodzeń10 przez jeden rok dla wszystkich osób, które zostaną członkami nowej spółdzielni. Pomoc regionalna sprowadza się do udzielenia przez Radę Regionu pożyczki o zerowej stopie oprocentowania na wykup przedsiębiorstwa. Możliwe jest również dalsze finansowanie założonej w ten sposób spółdzielni przez związane z URSCOP-PACA instrumenty finansowe. Najstarszym z nich jest powstały już w r. SOCODEN FEC – udzielający, zazwyczaj szczególnie niechętnie przyznawanych przez banki, pożyczek na środki obrotowe, niezbędne do rozruchu przedsiębiorstwa. Jest to rodzaj ogólnokrajowego towarzystwa pożyczkowego systemu SCOP, którego kapitał tworzony jest przez odpisy w wysokości , wartości obrotów wszystkich spółdzielni pracy w całym kraju. Wysokość pożyczki zależy od liczby zatrudnionych – wynosić może do 2 tys. euro na osobę. Udzielana jest na okres do 5 lat z preferencyjnym oprocentowaniem, nie są przy tym wymagane żadne gwarancje, zaś decyzja kredytowa i przelanie kwoty na konto beneficjenta następuje już w ciągu 30-45 dni. Drugim ważnym instrumentem wspomagania finansowego spółdzielni pracy jest regionalny fundusz PARGEST, powołany w 1989 r., który umożliwia wzmocnienie kapitału własnego spółdzielni, co z kolei ułatwia zaciąganie innych kredytów. I tu również wielkość pomocy uzależniona jest od liczby zatrudnionych (do 2 tys. euro na osobę), formalności są skrócone i uproszczone, a pieniądze beneficjent
Nr 3
GOSPODARKA SPOŁECZNA
bna AMBROSIANA PICTURES [http://www.flickr.com/people/ambrosianaglobal/]
może otrzymać już w 30-45 dni. Pomoc może mieć formę kredytów, udziałów w majątku i in. PARGEST dysponuje kapitałem własnym 3 mln euro, na który składają się udziały publiczne (region, departamenty), najważniejszych banków spółdzielczych, a także pojedynczych SCOP-ów, które pragną okazać solidarność z potrzebującymi wsparcia. Jedna nowopowstała spółdzielnia otrzymać może pomoc do 600 tys. euro. Przy podejmowaniu decyzji o przyznaniu kredytu czy innego wsparcia z któregoś ze wspomnianych funduszy, wykorzystuje się „okrągły stół”, przy którym obok przedstawicieli komitetu finansowego URSCOP zasiadają partnerzy Związku – reprezentanci banków spółdzielczych Crédit Coopératif (dawny Banque Française de Crédit Coopératif) i Caisse d’Epargne, niekiedy również wzmiankowanego wcześniej ESIA. Brane są pod uwagę nie tylko ekonomiczne, ale i społeczne aspekty wspomaganego przedsięwzięcia, przy czym powszechnie uważa się, że wykup przez pracowników przedsiębiorstw prywatnych jest najefektywniejszym sposobem rozwoju spółdzielczości. Ocenia się bowiem, że aż powstałych w ten sposób spółdzielni udaje się przetrwać dłużej niż lat, gdy w przypadku SCOP-ów tworzonych od podstaw, współczynnik wynosi zaledwie nieco ponad 50%. Należy jednak zaznaczyć, że ze wzmiankowanych mechanizmów mogą korzystać również i istniejące, „stare” spółdzielnie oraz te będące w trakcie tworzenia od podstaw, a nie poprzez przejmowanie przedsiębiorstw. Wszystkie spółdzielnie mają również do dyspozycji fundusz poręczeń wzajemnych SOFISCOP Sud-Est, utworzony w 1983 r. przy znaczącym wsparciu Rady Regionu. Fundusz gwarantuje do 50% (nie więcej jednak niż
XXXVII
180 tys. euro) kredytów zaciąganych przez SCOP-y w banku spółdzielczym Crédit Coopératif, będącym w tym zakresie głównym partnerem finansowym Związku. Gwarancja udzielona przez SOFISCOP jest z kolei w 50% poręczana przez Radę Regionu PACA. Spółdzielnie korzystające z gwarancji zobowiązane są do nabycia udziałów w kapitale SOFISCOP Sud-Est w wysokości 1% poręczanej sumy oraz wpłaty 2% na fundusz gwarancyjny; ta ostatnia zwracana jest po spłacie pożyczki. Dzięki temu systemowi SOFISCOP zgromadził ponad 740 tys. euro kapitału własnego i prawie 600 tys. euro na funduszu gwarancyjnym. Dla wszystkich SCOP-ów Związek prowadzi także szeroką działalność doradczą i szkoleniową, zarówno na etapie ich tworzenia, jak i dalszego funkcjonowania. Sprowadza się ona do czterech głównych kierunków: pomocy w zakładaniu spółdzielni, wsparcia we wprowadzeniu jej na rynek, doradztwa w zarządzaniu (wraz z prowadzeniem dorocznych lustracji) oraz szkoleń. Dzięki tej pomocy możliwe jest uefektywnienie bieżącego zarządzania spółdzielniami i ograniczenie personelu kierowniczego do niezbędnych, dobrze wykwalifikowanych menedżerów. Specjalne programy doradztwa i szkoleń adresowane są do „spółdzielni dobra publicznego”. Pomoc przy zakładaniu spółdzielni to przede wszystkim udział ekspertów Związku w przygotowaniu dokumentów niezbędnych do prawnej i administracyjnej rejestracji spółdzielni, studium wykonalności oraz w poszukiwaniu środków finansowych. To ostatnie jest uproszczone dzięki dysponowaniu przez Związek własnymi, opisanymi wcześniej, instrumentami finansowymi, które mogą być w takim przypadku uruchomione. Z pomocy tego typu korzysta
133
134 XXXVIII
GOSPODARKA SPOŁECZNA
rocznie w regionie ok. 25-30 powstających na różne sposoby SCOP-ów, dających zatrudnienie 150-200 osobom. Wsparcie we wprowadzeniu spółdzielni na rynek dotyczy kolejnych - lat po jej założeniu, w czasie których zdobywa ona doświadczenia i może osiągnąć samodzielność. Na tym etapie prowadzone są przede wszystkim szkolenia dla kadr kierowniczych w zakresie zarządzania spółdzielnią, ze szczególnym uwzględnieniem nowoczesnych technik kierowania i partycypacyjnego charakteru przedsiębiorstwa spółdzielczego. Udzielana jest także pomoc księgowa, w tworzeniu i analizie budżetu, w budowaniu systemu wynagrodzeń itp. Przez pierwszy rok wsparcie takie jest udzielane bez żadnych opłat, w następnych latach jest już płatne, do 70% jego wartości w trzecim roku. Doradztwo w zarządzaniu to przede wszystkim pomoc w przezwyciężaniu poważnych trudności, jakie napotykają SCOP-y w swoim działaniu. Często prowadzi więc do propozycji całkowitej restrukturyzacji przedsiębiorstwa oraz opracowania koncepcji takiej restrukturyzacji. Z doradztwem wiąże się obowiązkowa, doroczna lustracja spółdzielni, która poza spełnianiem zadań kontrolnych, daje również ich kierownictwu istotne wskazówki odnośnie do stanu SCOP-u, jego potrzeb i braków oraz niezbędnych kierunków zmian. Lustracja dotyczy stanu zasobów ludzkich spółdzielni, aspektów handlowych (produktów, rynku, potencjału sprzedaży), zarządzania bieżącego i finansowego oraz aspektów technologicznych i technicznych produkcji. Jest płatna w wysokości 80% rzeczywistych jej kosztów. Czwarty kierunek działalności doradczo-szkoleniowej URSCOP-PACA to właściwe szkolenia twórców spółdzielni i osób kierujących nimi. Są to szkolenia zarówno o charakterze bardzo konkretnym, dotyczące spraw zarządzania, handlu, zasobów ludzkich, spraw technicznych, ale również i szkolenia ogólno-spółdzielcze, tłumaczące założycielom, co oznacza status członka spółdzielni, jakie są wartości i zasady spółdzielcze itp. Prowadzone są przez sam Związek lub słuchacze skierowani zostają na kursy i szkolenia organizowane przez instytucje zewnętrzne; w tym zakresie Związek blisko współpracuje z władzami regionu – z Regionalną Dyrekcją ds. Pracy, wspólnie z którą m.in. finansuje szkolenia11. Wspieranie gospodarki społecznej, a zwłaszcza spółdzielczości we Francji, podobnie jak we Włoszech, ma charakter zintegrowany, obejmuje zarówno pomoc finansową, jak i doradczą oraz szkoleniową. We Francji, która ma tradycyjnie znacznie bardziej scentralizowaną i zbiurokratyzowaną strukturę administracyjną, większa jest rola aktualnej polityki rządu w tym zakresie, niemniej stosunek decydentów
Nr 3
lokalnych i regionalnych do gospodarki społecznej nie jest bez znaczenia, co widać na przykładzie regionu PACA. Uważa się tu (w Radzie Departamentu Bouches-du-Rhône), że euro zainwestowane w rozwój przedsiębiorczości społecznej przynosi euro oszczędności w wydatkach publicznych! dr Adam Piechowski
Powyższy artykuł oraz zamieszczony w poprzednim numerze tekst poświęcony gospodarce społecznej we Włoszech autor przygotował na bazie swojego artykułu, opublikowanego uprzednio w książce „Obszary gospodarki społecznej. Doświadczenia Partnerstwa na Rzecz Rozwoju Tu jest praca” (P. Chodyra, E. Leś i M. Ołdak (red.), Warszawa 2008) Przypisy: 1.
Zob.: Co-operative movements in the European Union, Higher Council for co-operation, Dies 2001, ss. 71-72; Biała Księga o przedsiębiorstwach spółdzielczych, Bruksela 2001, ss. 51-52.
2.
Performance Report. Key figures 2005, Cooperatives Europe, Bruksela 2006, s. 6.
3.
Dane za: Social Economy key figures in Provence-Alpes-Côte d’Azur, materiał udostępniony przez Radę Regionu PACA delegacji polskiej podczas wizyty studyjnej w ramach projektu SEED IW EQUAL w 2006 r., przygotowany na podstawie danych Institut national de la statistique et des études économiques za rok 2004.
4.
Zob.: Social Economy key figures…, op. cit.
5.
Ibidem.
6.
Ogólnokrajowe GNC (Groupement National de la Coopération – Krajowe Ugrupowanie Spółdzielczości) nie ma charakteru organizacji, jest raczej porozumieniem czy wspólną platformą reprezentującą federacje i związki ogólnokrajowe poszczególnych sektorów spółdzielczości, mającą za cel obronę ich wspólnych interesów, ogólną promocję kooperatyzmu itp.
7.
Podstawowym źródłem w przygotowaniu niniejszego i dalszych fragmentów dotyczących Francji, jeśli nie zaznaczono tego w odpowiednim przypisie, były materiały i informacje uzyskane w czasie wizyt studyjnych i spotkań zorganizowanych w ramach partnerstwa ponadnarodowego SEED IW EQUAL.
8.
Zob.: Performance Report…, op. cit. s. 16.
9.
Obszary działania Caisse d’Epargne nie pokrywają się ściśle z podziałem administracyjnym kraju, w tym przypadku zamiast Lazurowego Wybrzeża Regionu PACA do Prowansji i Południowych Alp dołączona jest Korsyka.
10. Odpowiednik opłat ZUS w Polsce. 11. Zob. www.scop-paca.com
nie leczymy chorób… strona 157
Bóg i dobro wspólne – z o. dr. Marcinem Lisakiem OP rozmawia Michał Sobczyk
Na ideały chrześcijaństwa powołują się zarówno liberałowie gospodarczy (np. szkoła austriacka), jak i niektóre ruchy radykalnie lewicowe, zwłaszcza w Ameryce Południowej. Nauczanie Chrystusa pozostawia aż tak szerokie pole do interpretacji tego, jak powinno wyglądać sprawiedliwe społeczeństwo? Marcin Lisak: Ewangelia daje tak szerokie pole do popisu w pewnych kwestiach, ponieważ… prawie w ogóle ich nie porusza. Stąd, z jednej strony trudno mówić o nadużyciach, z drugiej – właściwie wszystko jest wyłącznie interpretacją. Chrystus w swoim nauczaniu nie zajmuje się bezpośrednio sprawami społecznymi. Tego rodzaju kwestie, jeżeli pojawiają się w Biblii, to niejako na marginesie, przy okazji jakiegoś tematu stricte religijnego, jak budzenie do wiary czy zaufanie do Boga. Dlatego można mówić o inspiracji chrześcijańskiej w różnych prądach społecznych, natomiast samo nauczanie Chrystusa czy przekaz chrześcijański w jego źródłach, takich jak Objawienie, nie ma na celu porządkowania rzeczywistości społecznej, zwłaszcza w sposób systematyczny. Zatem nieuprawnione jest argumentowanie, że dany sposób organizacji społeczeństwa czy model gospodarczy jest w swoich założeniach zgodny lub niezgodny z wartościami chrześcijańskimi? M.L.: Raczej tak, przy czym wydaje mi się, że właściwym kryterium, które może być przekładane na sprawy społeczne, jest koncepcja człowieka wyrażona przez Objawienie. Jeżeli system społeczny czy konkretna rzeczywistość społeczna są zgodne z tą wizją, służą jej urzeczywistnieniu, to można powiedzieć, że mają wiele wspólnego z chrześcijaństwem. Proszę jednocześnie zauważyć, że koncepcja takiego systemu nie musi się wcale odwoływać do religii! Dla Chrystusa czy św. Pawła niewolnictwo było czymś naturalnym, jednak wizja człowieka, którą przynosi religia chrześcijańska, pokazuje, że człowiek nie może być czyjąś własnością; w związku z tym, po dłuższym czasie różnych debat społecznych, odrzucono niewolnictwo. Jednak w tekstach biblijnych nie znajdziemy bezpośredniego wezwania nawet w tej oczywistej dla nas sprawie.
Zgodnie z Pismem, zbawienie bogacza miało być trudniejsze niż przejście wielbłąda przez ucho igielne, tymczasem katoliccy liberałowie zbudowali „etykę bogacenia się”, a pobożny biznesmen jest często stawiany za wzór osobowy, także w polskim Kościele. M.L.: Myślę, że nie powinno się nikogo stawiać innym jako wzorca postępowania tylko w oparciu o wybrane jego cechy, jak sukces w biznesie czy nawet działalność charytatywna – a zwłaszcza nie powinno się tego motywować religijnie. Uważam jednocześnie, że w katolicyzmie przez długi czas brakowało docenienia przedsiębiorczości rozumianej jako to, że ktoś potrafi rozwinąć swoje zdolności, także biznesowe, zaplanować konkretne przedsięwzięcie i je prowadzić. To mogą być jak najbardziej pozytywne cechy danej osoby. Ważne jednak, żeby pamiętać, iż pouczenia moralne, które w kwestii bogacenia się płyną z chrześcijańskiego Objawienia, czyli z Biblii, mówią, że to bogactwo jest dobre, które jest bez grzechu. Możemy się bogacić, nie w sensie chciwości, tylko w sensie rozwoju swoich zdolności, ale także majętności, jeśli tylko przy tej okazji nie postępujemy w sposób niemoralny, np. nie oszukujemy innych. Trudno potępiać kogoś za to, że jest kreatywnym człowiekiem biznesu, ale stawianie go za wzorzec nie jest zadaniem religijnym. Osoby z pierwszych stron gazet – przedsiębiorców, ale i polityków – trudno w ogóle w ten sposób przedstawiać, gdyż są to zmienni ludzie. Raz robią coś dobrego, kiedy indziej – złego. Dlatego trzeba być ostrożnym z „kanonizowaniem” kogoś za życia. Kościół na szczęście zazwyczaj się od tego powstrzymuje. Mimo tego, na poziomie lokalnym przedsiębiorcy bywają przez niego adorowani. I to także ci dość podejrzanej proweniencji – niedawno było głośno o właścicielu firmy Vobro z Brodnicy, w której panowały XIX-wieczne stosunki pracy, do śmiertelnego wypadku włącznie, a jednocześnie osoba ta była wychwalana przez miejscowych księży, gdyż wspierała finansowo różne wydatki okołokościelne. M.L.: Niebezpiecznym zjawiskiem jest to, że od czasów Konstantyna Kościół jest dość mocno związany ze sferami panującymi, z możnymi tego świata. Pokusę stanowią ich
135
136 możliwości związane z posiadaniem rządu dusz, kreowaniem prawa, ale i po prostu z tym, że mają duże zasoby finansowe. Można i trzeba z takimi ludźmi współpracować, ale osiąganie zysku nie jest głównym zadaniem instytucji kościelnych… Gdy Kościół koncentruje się na takich ludziach, to nie dość, że idzie za swego rodzaju chciwością bogactwa czy władzy, ale i występuje przeciwko ewangelicznemu przykazaniu, że należy bardziej się troszczyć o tych, którzy są słabi i ubodzy, niż zabiegać o tych, którzy zajmują pierwsze miejsca przy stołach. Kościół powinien być ostrożny, żeby nie wejść na drogę szukania poklasku i wsparcia finansowego najbardziej wpływowych środowisk i osób.
Ponieważ Kościół jest tak jednorodny ideowo – mówię o Kościele instytucjonalnym, bo jeśli spojrzymy na badania socjologiczne, to opinie wiernych będą nieraz zdecydowanie odbiegały od tego, co mówią biskupi – właściwie wszystkie perspektywy inne niż konserwatywna są traktowane jako zamach na niego, a nie jako dyskusja uprawniona w obrębie katolicyzmu. To dotyczy bardzo wielu kwestii i tłumaczy choćby niewielkie znaczenie opcji ekologicznej w polskim katolicyzmie. Nie ma wręcz możliwości, by wyłaniały się w nim nowe tematy, obozy lub grupy myślowe. Żałuję tego, bo na pewno w łonie polskiego Kościoła spotkać można ludzi o zróżnicowanych poglądach, jednak jak dotąd nie są oni w stanie stworzyć własnych instytucji.
Skoro mowa o trosce o ubogich: w polskim katolicyzmie uderza słabość środowisk i postulatów „socjalnych”. Liberalna optyka patrzenia na kwestie gospodarcze charakteryzuje nie tylko jedno z najpopularniejszych pism katolickich, „Gościa Niedzielnego”, oraz niemal całą polską prawicę „religijną”, ale – z niewielkimi wyjątkami – także środowiska inteligencji katolickiej, kojarzone z „Tygodnikiem Powszechnym” czy „Znakiem”. Tymczasem na Zachodzie w debacie publicznej obecni są zarówno przedstawiciele „Kościoła otwartego” i tradycjonaliści, jak i chadecy, chrześcijańska lewica, inspirowane religijnie ruchy ekologiczne itp.
Zajmował się Ojciec naukowo „wolnorynkowym chrześcijaństwem”. Jego propagatorzy udowadniają, że doktryna kapitalistyczna jest w pełni „kompatybilna” z cnotami ewangelicznymi. Doprawdy?
M.L.: Wskazałbym dwa powody, dla których tak się dzieje, chociaż oczywiście jest ich znacznie więcej. Pierwszy jest bardzo ogólny. Proszę zobaczyć, na czym polega w Polsce podział prawica – lewica: wynika on nie z różnic ideowych, ale ma charakter „popeerelowski”. O „lewicowości” stanowi to, czy ktoś (lub ci, których jest następcą) związany był z komunistycznym establishmentem, natomiast „prawicą” jest właściwie wszystko to, co jakoś łączy się z opozycją czasów PRL-u. Ten czysto historyczny, typowo polski podział sprawia, że „lewicowość” jest przez wiele środowisk, zwłaszcza kościelnych, czymś całkowicie odrzucanym. Bardzo trudno w takich warunkach przebić się z wartościami socjaldemokratycznymi. Z podobnych zresztą przyczyn nieakceptowana jest w Polsce teologia wyzwolenia, bowiem działa następująca kalka myślowa: skoro przeżyliśmy komunizm i to było złe, nie możemy dopuścić do tego, żeby podobne tendencje gdziekolwiek się w Kościele rozprzestrzeniały. Tyle, że to jest myślenie całkowicie wyjęte z kontekstu. Drugą przyczyną, jak mi się wydaje, jest to, że niemalże wszystkie instytucje polskiego Kościoła stanowią wielki monolit konserwatywny. Oznacza to, że właściwie niedopuszczalna jest dyskusja, a skoro tak, to mówi się tylko jednym głosem. Gdy wszyscy hierarchowie zwracają na coś uwagę, wypowiada się wyłącznie na te tematy. Dochodzą do tego względy koniunkturalne: media katolickie są uzależnione, także ekonomicznie, od swoich mocodawców, ale i od swoich odbiorców.
M.L.: Każda instytucja, grupa ludzi czy szkoła myślenia, zwłaszcza jeśli są to ludzie religijni, ma prawo odwoływać się do swojej religii w dyskusjach na tematy społeczne i wydaje mi się, że nie można tego zbyt mocno potępiać. Kiedyś byłem zwolennikiem wspomnianej wizji, to znaczy przekonania, że z Objawienia wynika, iż trzeba twardo popierać wolnorynkową gospodarkę, zakładającą, że każdy ma znaleźć sobie miejsce na rynku, dzięki własnemu rozwojowi „do czegoś dojść” itd. Moim zdaniem jednak taka wizja opiera się na chrześcijaństwie w sposób wtórny. Innymi słowy, nie wypływa z rozważań na tematy biblijne; odwrotnie, mamy pewną rzeczywistość społeczną i ktoś głoszący, dajmy na to, konieczność upowszechniania mechanizmów rynkowych i ograniczania zakresu interwencji państwa, zaczyna się zastanawiać, co na ten temat można powiedzieć odwołując się do religii. Rozumiem, że można tak postępować, tyle że to pokazuje, iż w tradycji chrześcijańskiej przekaz religijny znajduje się na innym poziomie, nie służy temu, aby móc na jego podstawie konstruować wizje społeczeństwa. W argumentacji wolnorynkowej przywoływana jest teologia stworzenia, z wezwaniem do tego, żeby czynić sobie Ziemię poddaną: uprawiać ją, zajmować się zwierzętami itd. Traktowane jest to jako wskazanie, aby być przedsiębiorczymi, w znaczeniu „iść do przodu, rozwijać się”. Druga rzecz, która jest często podnoszona w takiej argumentacji, to Przypowieść o talentach: każdy z nas posiada jakieś uzdolnienia, a skoro otrzymał je od Boga, powinien je rozwijać. I znowu, dla ludzi, którzy wierzą w Boga, te fragmenty nauczania biblijnego zawierają mądrość na poziomie wizji człowieka: ma on „coś robić”, rozwijać się, czynić świat nie tyle sobie poddanym (to kwestia polskiego tłumaczenia), tylko nim odpowiednio zarządzać, żeby był lepszy; po to dostał rozum. Na poziomie indywidualnym jest to słuszne wezwanie, dlatego możemy apelować do konkretnej osoby: według naszego odczytania Objawienia, Bóg
137 chce, żebyś się rozwijał. Ale wywodzić z tego, że ma to być „swobodny rozwój jednostki w systemie wolnorynkowym”, a im bardziej ten system będzie wolnorynkowy, tym lepiej, bo da to większe możliwości przetwarzania Ziemi i rozwijania jednostkowych talentów – to już nadużycie. W Biblii nie ma mowy o tym, który system jest lepszy. Decydujące znaczenie będzie miało to, w którym jednostka będzie mogła się lepiej rozwijać: w systemie prawdziwie wolnorynkowym (którego zresztą do tej pory nigdzie na świecie nie było), czy jednak takim, w którym będą jakoś wyrównywane szanse, będzie istniała pewna redystrybucja – żeby ci, którzy lepiej potrafią się rozwijać, dawali coś z siebie innym, którzy często nie mogą tego robić nie ze swojej winy, ale ze względu na położenie społeczne. W przesłaniu Jezusa odnajdujemy troskę o tych, którzy są odrzuceni – głównie chodzi oczywiście o grzeszników, ale niejako „przy okazji” wskazuje On także na odrzuconych w inny sposób: ekonomiczny, kulturowy, społeczny. Jezus pomagał ubogim i chorym, pokazując pewien akcent swojego nauczania: jesteśmy wezwani do tego, żeby się rozwijać, ale także – aby być wrażliwymi na potrzeby tych, którzy nie mają takiej możliwości. Wolnorynkowa myśl chrześcijańska również twierdzi, że troszczy się o ubogich – przez to, że oferuje im „wędkę zamiast ryby” oraz umożliwiając ogólny rozwój ekonomiczny, który daje wszystkim szansę, by do niego dołączyć. Wydaje mi się jednak, że w całej tej – w gruncie rzeczy sensownej – wizji społeczeństwa, które ma się rozwijać, brakuje wrażliwości na to, jak wiele jest barier społecznych, które uniemożliwiają rozwój poszczególnym jednostkom. Tego jest mało w myśli neokonserwatywnej, natomiast mnóstwo w Biblii. Doktryna liberalna głosi także, iż dobro wspólne to nic więcej jak suma pomyślności jednostek. Jaka powinna być chrześcijańska odpowiedź na to przekonanie? M.L.: Kolejny raz podkreślę, że chrześcijaństwo nie wypracowało żadnej specyficznej nauki społecznej, gdyż głównym przesłaniem Chrystusa i misją Kościoła nie jest odnoszenie się do poszczególnych aspektów życia społecznego, ani do idei czy ideologii, które miałyby nim kierować. Odpowiedzią na doktrynę liberalną jest oczywiście doktryna komunitariańska. Jej wprowadzanie w życie może być egzemplifikacją społecznego nauczania czy społecznej wrażliwości Kościoła – wtedy, gdy wolność i przedsiębiorczość jednostki nierozerwalnie powiąże z tym, że stanowi ona część pewnej wspólnoty. Kiedy będzie podkreślała, że jednostki są podmiotami, ale kształtowanymi przez zbiorowości, w których wzrastają – rodziny, wspólnoty lokalne czy narodowe. Istotnym uzupełnieniem tej idei powinno być uznanie, że istnieją rzeczy naprawdę wspólne, będące czymś więcej niż połączona własność konkretnych jednostek, które „zrzucają się”, by każda z nich mogła korzystać z jakiegoś dobra. Koncepcja „dobra wspólnego” odnosić się musi nie tylko do transakcji ekonomicznych, ale także
LI SAK Dr Marcin Lisak OP (ur. 1975) – dominikanin, socjolog, teolog, dziennikarz. Doktoryzował się na podstawie rozprawy o etyce społecznej Michaela Novaka na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W latach 2003-2005 był zastępcą redaktora naczelnego Katolickiej Agencji Informacyjnej, następnie prowadził wykłady na Politechnice Poznańskiej. Od 2006 r. mieszka w Dublinie, gdzie jest duszpasterzem Polaków i Irlandczyków oraz prowadzi badania naukowe w ramach Irish School of Ecumenics, Trinity College. Jest adiunktem Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, gdzie prowadzi zajęcia na kierunku socjologia i dziennikarstwo. Jego teksty publikują m.in. „Polityka”, „Tygodnik Powszechny” i „Gazeta Wyborcza”, a także polskie media w Irlandii. Autor książek: „Elementy etyki w zawodzie architekta”, (2006), „Dwie fale. Przewodnik duchowy emigranta” (2008), „Katolicki liberalizm. Etyka społeczna Michaela Novaka” (2008). W wolnych chwilach wędruje po górach Wicklow i klifach nad Oceanem Atlantyckim.
do „ciepłych”, intensywnych relacji między ludźmi, kłaść nacisk na istniejące między nimi więzi. Sobór Watykański II definiuje dobro wspólne jako sumę środków, sposobów na życie i koncepcji społecznych, która pomaga rozwijać się wszystkim jednostkom uczestniczącym w danej wspólnocie. Myśląc o nim z punktu widzenia chrześcijańskiej wrażliwości, trzeba na pewno zastanowić się nad tym, co można oddać na rzecz słabszych członków wspólnoty, uboższych pod różnymi względami – finansowym, edukacyjnym czy kulturowym. Mówiąc o wyrównywaniu szans, przywołał Ojciec metaforę wędki. Podobny postulat, pod postacią tzw. zasady pomocniczości, formułuje Katolicka Nauka Społeczna. Czy subsydiaryzm postulowany przez Kościół oznacza to samo, co proponują liberałowie? M.L.: Zasada organizacji życia społecznego, jaką jest pomocniczość, stanowi jedno z nielicznych konkretnych
138
Fresk Maximiliana Vanki bna SCHULTZLABS [http://www.flickr.com/people/schultzlabs/]
samoorganizacji i samodzielnego zaradzania swoim potrzebom. Jeśli w danej sprawie jesteśmy w stanie się zorganizować, powinniśmy to zrobić, zamiast oczekiwać, że jakieś instytucje ją za nas załatwią. Samorządność nie jest jednak możliwa bez pewnej pomocy. I nie chodzi tu tylko o pieniądze (myślenie wyłącznie w tych kategoriach jest dużym brakiem w rozumowaniu neokonserwatystów), ale także o pomoc w wypracowaniu pewnego rodzaju struktur, odpowiednie prawodawstwo itp. O tym w kontekście promowania przedsiębiorczości trochę się zapomina. Nie wystarczy apelować do sumień jednostek i udostępniać im kapitał – wszystko musi się bowiem odbywać w odpowiednio skonstruowanej przestrzeni społecznej, w której działają instytucje, stanowione jest dobre prawo itp.
osiągnięć tego, co ogólnie określa się Katolicką Nauką Społeczną. Nikt jej raczej nie próbuje negować; problem, jak mi się wydaje, polega na rozłożeniu akcentów. Chrześcijanie nastawieni liberalnie pod względem ekonomicznym, podkreślają przede wszystkim znaczenie samodzielności oraz zwracają uwagę na niebezpieczeństwa związane z interwencjami instytucji wyższego rzędu, czyli tych, które według zasady subsydiarności mają pomagać tylko wtedy, gdy jest to konieczne. To jest część słusznej argumentacji. Bo jeśli będziemy mieli system silnie etatystyczny czy paternalistyczny, wówczas państwo zamiast wychowywać słabszych i pomagać im się rozwijać – będzie ich tresowało i tłamsiło. Natomiast w innych nurtach katolickiej myśli społecznej, zwłaszcza niemieckich, nacisk kładziony jest na to, że zasada pomocniczości ma przede wszystkim służyć tym, którzy są słabi. I że daje im ona prawo, aby upominać się o pomoc w ramach tego, z czym sobie nie radzą. Istotą zasady pomocniczości i tym, co w niej najcenniejsze, jest promowanie samorządności, tzn. umiejętności
W jaki sposób Kościół, z jego terytorialną strukturą, jaką nikt poza instytucjami państwa nie dysponuje, mógłby się włączyć w wyrównywanie szans? Przy niektórych parafiach istnieją np. biura pośrednictwa pracy czy punkty wsparcia psychologicznego dla bezrobotnych, odnoszę jednak wrażenie, że obejmują one znikomą część takich placówek i że są przeważnie indywidualnymi inicjatywami konkretnych duchownych lub parafian. M.L.: Na poziomie centralnym brakuje w Kościele poważnych pomysłów i instytucji, które zajmowałyby się takimi kwestiami, dlatego „w terenie” wszystko zależy od inicjatywy poszczególnych duchownych. Proszę zauważyć, że mimo tak dużej siły społecznej Kościoła – zaufania, jakim się cieszy, dobrych relacji z państwem po 1989 r. – nie wypracował on nawet mechanizmów służących posiadaniu budżetu na własne potrzeby. Sprawa tego, z czego się Kościół utrzymuje, nie jest uregulowana, choć w praktyce wynika, że z ofiar wiernych i w jakiś sposób z dochodów z majątków kościelnych. Na ile znam Kościół, każda diecezja, a tak naprawdę każda parafia, radzi sobie na własną rękę. Nie ma więc i żadnych centralnych instytucji, które prowadziłyby jakieś długofalowe dzieła społeczne. Co mogłoby nimi być? M.L.: Mamy kryzys gospodarczy i będąc organizacją społeczną, a taką jest Kościół, trudno się ograniczać do biadolenia i modlitw za bezrobotnych. Włoski episkopat zrobił tak: zebrał 30 mln euro jako fundusz gwarancyjny dla organizacji finansowej, która udziela niskooprocentowanych kredytów czy pożyczek rodzinom wielodzietnym, w których matka lub ojciec stracili pracę. Miał do tego środki, bo istnieją tam w ogóle jakieś centralne środki. Jak rozumiem, informacje o tym, które z rodzin kwalifikują się do pomocy, płyną z lokalnych struktur kościelnych. Oczywiście samych pożyczek udziela instytucja bardziej kompetentna, Kościół zaś daje jej gwarancje za tych, którzy ewentualnie pożyczek w całości nie spłacą. Uważam, że to bardzo dobry przykład działania, które wyrównuje szanse, bo przecież
139 o wiele trudniej jest utrzymać rodzinę wielodzietną i zapewnić wszystkim dzieciom edukację. Bardzo cenne są jednak także mniejsze inicjatywy. W Kielcach postanowiono stworzyć katolicką giełdę pracy; czymś takim w ramach parafii Kościół mógłby się z powodzeniem zajmować i nie wymagałoby to z jego strony dużego zaangażowania. Nadal jednak takie przedsięwzięcia zależą od charyzmy poszczególnych osób duchownych, natomiast nie ma żadnej społecznej odpowiedzi całego Kościoła. Proszę zauważyć: odzyskuje on grunty i nieruchomości, które utracił w czasach komunistycznych. I słusznie, ale jednocześnie mógłby mieć trochę wrażliwości społecznej i chociaż z części tych środków stworzyć np. podobny fundusz gwarancyjny, jak we Włoszech. I w ten sposób pomagać rodzinom wielodzietnym, a nie tylko poprzez koła Caritasu rozdawać im paczki na święta, albo fundować dzieciom z ubogich rodzin kolonie wakacyjne. To jest ważna i potrzebna działalność, ale bardzo doraźna. Nie jest to zgodne z zasadą pomocniczości, która zaleca leczyć przyczyny, nie skutki. Z czego wynika to preferowanie działań doraźnych i niewielkie znaczenie rozwiązań systemowych na poziomie centralnym? Gdzie Ojciec upatrywałby odpowiedzi na pytanie, dlaczego we Włoszech powstał taki fundusz, a w Polsce – nie? M.L.: Nie znam dobrze włoskiego społeczeństwa; o wiele łatwiej mi powiedzieć, dlaczego nie powstał on w Polsce. Oczywiście jest wiele przyczyn, ale szczególnie ważną wydają mi się prześladowania Kościoła przez władze PRL. Nie były one aż tak wielkie, niemniej jednak Kościół w kwestii swoich finansów właściwie wszystko utajniał, w celu zabezpieczenia się przed ingerencją państwa. W Kościele, który ma strukturę hierarchiczną, decydują głównie ludzie starsi wiekiem; ja bym na to spojrzał właśnie z perspektywy psychologii społecznej. Oni się przyzwyczaili do systemu, w którym finanse to rzecz strzeżona – i ukryta. Bardzo rzadko można się w Polsce spotkać z tym, żeby rady parafialne zajmowały się całością finansów parafii, tymczasem na Zachodzie nie jest to niczym niespotykanym. Jeśli chodzi o podejście do pieniędzy oraz jawności finansowania życia kościelnego, Kościół polski ma z tym bardzo duże trudności; być może zmiany w myśleniu przyjdą z młodszymi duchownymi. Drugą z ważnych przyczyn, dla których kościelne inicjatywy społeczne rozwijają się w Polsce słabiej, jest to, że mamy bardzo niski poziom kapitału społecznego. Brak nam umiejętności podejmowania wspólnych inicjatyw, dopiero uczymy się demokracji, czyli publicznego debatowania i wyboru kompromisowych rozwiązań. Słabe pod względem „organizacyjnym” są zwłaszcza starsze pokolenia, stąd w polskim Kościele musi być podobnie, bo tworzą go ludzie wzięci z tej samej społeczności.
A jakie powinno być miejsce filantropii w walce z ludzką krzywdą i nędzą? W skrajnych ujęciach dobrowolne dzielenie się z potrzebującymi, do którego chrześcijaństwo przecież gorąco zachęca, przedstawiane jest jako główny instrument, za pomocą którego powinna być realizowana sprawiedliwość społeczna. M.L.: Jestem zdania, że w walce z wykluczeniem społecznym filantropia powinna stanowić jedynie dodatek. Nie możemy myśleć tylko w takich kategoriach, że dopiero jak ktoś ma dużo więcej niż mu potrzeba, wtedy należy apelować do jego sumienia, żeby podzielił się z potrzebującymi. Myślę, że jest sporo racji w zarzucie, że model filantropijny powstał w czasach, kiedy różnego rodzaju więzi międzyludzkie były silniejsze niż we współczesnych społeczeństwach Zachodu, do którego my także przynależymy. Poza tym, działania dobroczynne łatwo się sprzedają, są dobre dla wizerunku i publicity. Nie mówię, że to źle, ale należy mieć świadomość, że w znacznej mierze jest to zwykły produkt marketingowy. Niemniej jednak wydaje mi się, że priorytetowym zadaniem chrześcijaństwa nie jest zajmowanie się tym, jak należy skonstruować system podatkowy, jaka powinna być rola redystrybucji dóbr przez państwo, a jaka – filantropii realizowanej przez pozarządowe organizacje charytatywne. Jest nim dbanie o mniejszy dystans społeczny, o te więzi i relacje, o których mówiłem w kontekście dobra wspólnego. Charakterystyczną cechą chrześcijaństwa było to, że poszczególne wspólnoty lokalne gromadziły się na modlitwie i przy okazji tej modlitwy zbierano także datki na rzecz członków społeczności. W tym kontekście nie jest tak istotne, jaki ma być model redystrybucji dóbr, ale umocnienie poczucia przynależności do zbiorowości, w ramach której mamy także osoby zagrożone marginalizacją. Chrześcijaństwo podkreśla równość ludzi, gdyż wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi. Pomocy potrzebującym nie można ograniczyć do filantropii także dlatego, że jest ona najczęściej działalnością interwencyjną: słyszymy komunikat o jakimś nieszczęściu czy niedorozwoju, dotykającym określone miejsce świata czy grupę społeczną, i wtedy pomagamy. Jeśli taki komunikat dobrze się sprzedaje w mediach, trafia do większej ilości odbiorców i wtedy jest szansa, że np. ktoś z bogatych zorganizuje imprezę, na której będą zbierane datki na ten cel. Nie deprecjonuję tego rodzaju działalności, ale w ten sposób nie da się osiągnąć sprawiedliwości społecznej, usunąć wszystkich barier w dostępie do informacji, edukacji czy kapitału. Dlatego moim zdaniem konieczne są systemy redystrybucji dóbr w skali makro, poprzez systemy podatkowe, ale także np. zapewnianie dostępu do tanich pożyczek. Dziękuję za rozmowę. Dublin, 14 maja 2009 r.
140
Religia
w służbie pracy
TEORIA W PRAK TYCE
Bartosz Wieczorek
Są ludzie, którzy w najpełniejszym sensie wcielają w życie słowa Chrystusa o miłości bliźniego i bez reszty poświęcają się pomaganiu innym. Nie ma tu znaczenia ich „formalne” wyznanie, łączy ich po prostu żarliwa, głęboko ludzka solidarność z tymi, którzy zdani są w życiu na samych siebie. Słabnąca rola Kościoła katolickiego, szczególnie w Europie Zachodniej, sprawia, iż jego nauczanie nie jest dziś mocno słyszalne, ale Kościół pośrednio i bezpośrednio nadal spełnia pożyteczną rolę, walcząc z wynaturzeniami życia gospodarczego i społecznego. Zgodnie z nauczaniem Kościoła, stosunki gospodarcze nie są nigdy czysto rzeczowe, gdyż biorą w nich udział osoby ludzkie. Dajmy prosty przykład. Sprzedający może np. zażądać zbyt wysokiej ceny za towar lub może oszukiwać na jego jakości; może też wykorzystywać sytuację drugiego człowieka, zmuszonego do nabycia danej rzeczy i podnieść jej cenę. Stąd, nie wchodząc w meandry ekonomiczne, nauka Kościoła domaga się tzw. słusznej zapłaty. Jan Paweł II w swej encyklice poświęconej pracy, Laborem exercens, pisał: Za sprawiedliwą płacę, gdy chodzi o dorosłego pracownika obarczonego odpowiedzialnością za rodzinę, przyjmuje się taką, która wystarcza na założenie i godziwe utrzymanie rodziny oraz na zabezpieczenie jej przyszłości.
Jak to robią w Ameryce Historia religijnych organizacji pomagających robotnikom jest w Stanach Zjednoczonych bogata. W 1910 r. Charles Stelzle, pastor prezbiteriański, założył w Nowym Jorku kościół Labor Temple. Wkrótce placówka stała się miejscem spotkań pracowników i związkowców. W 1920 r. powstaje działająca do dziś National Farm Worker Ministry, organizacja sponsorowana przez Narodową Radę Kościołów, powołana do całodziennej opieki nad dziećmi robotników. Od 1939 r. organizacja prowadziła w piętnastu stanach programy pomagające robotnikom i uświadamiające im ich prawa. W latach 1932-1960 działała z kolei Religion and Labor Council of America, organizacja założona przez profesora Willarda Uphausa, która wspierała finansowo różne formy współpracy między środowiskami religijnymi a pracownikami i związkami zawodowymi. W 1933 r. powstaje, działający do dziś Catholic Worker Movement, założony przez Dorothy Day i Petera Maurina [o CWM pisaliśmy w nr 44 – przyp. red.].
Tradycja współpracy między chrześcijaństwem a światem pracy jest wciąż kontynuowana. W 1971 r., w mieście Apopka (Floryda) powołano Office For Farmworker Ministry – organizację mającą pomagać pracownikom na farmach. Założyły ja cztery siostry z katolickiego zakonu Sisters of Notre Dame de Namur. Wszystko zaczęło się od wizyty sióstr w obozowisku robotników w centrum Florydy. Fatalna sytuacja żyjących tam ludzi tak je poruszyła, iż poprosiły o zezwolenie na pozostanie i pracę wśród nich. Diecezja Orlando sfinansowała ich pobyt i zakupiła dom w ubogiej dzielnicy miasta. Do dziś ponad połowa z tys. dolarów rocznego budżetu organizacji pochodzi z diecezji. Resztę stanowią dotacje i datki, głównie ze środowiska lokalnego. Jak mówi siostra Cathy Gorman, założycielka organizacji: Na początku najtrudniej było dotrzeć do pracowników, którzy nie mieli żadnego wspólnego miejsca spotkań. Siostry docierały więc do nich w kościołach, stołówkach czy szkołach. Wszędzie przekonywały ich o potrzebie zjednoczenia i poprawy swojej sytuacji. Obecnie siostry pomagają 40 tys. osób pracujących w gajach pomarańczowych i szklarniach wokół miasta Apopka. Gdy siostry zaczynały pracę, większość robotników stanowili Afroamerykanie, teraz dominują
141
Solidarność z robotnikami Inną podobną inicjatywą amerykańską jest Interfaith Worker Justice (IWJ) – stowarzyszenie ludzi, którzy przez odwołanie się do religijnych wartości pragną zmobilizować różne środowiska wyznaniowe w USA, aby włączyły się w kampanię na rzecz podniesienia wynagrodzeń i polepszenia warunków pracy, głównie w zawodach niskopłatnych1. Główne postulaty ruchu to godziwe wynagrodzenie, opieka zdrowotna i świadczenia emerytalne, które pozwalają żyć całym rodzinom godnie; bezpieczne warunki pracy; równa ochrona prawna robotników, także imigrantów. Członkowie IWJ mają też swoje zobowiązania: solidarność z niesprawiedliwie traktowanymi robotnikami oraz pokojowa współpraca z ludźmi z całego świata. Ruch został zainicjowany w 1991 r. w Chicago przez Kim Bobo, wcześniej kierującą organizacją Bread for the World. Wykorzystując 5 tys. dolarów swojej babci, Bobo rozpoczęła działalność, na początku we własnym domu. W 1998 r. organizacja miała 28 oddziałów w całym kraju, w 2005 r. było ich już 59. Organizacja zdążyła się już zaangażować w wiele ważnych działań. Odegrała wiodącą rolę w r. w krytyce sieci Wal-Mart, wytykając jej zmuszanie pracowników do pozostawania po godzinach, brak odpowiedniej opieki zdrowotnej i wypłacanie pensji nieadekwatnej
do wysiłku. Jednym z elementów walki między największym obecnie na świecie sprzedawcą a IWJ był pokazanie w ponad 1100 kościołach, synagogach i minaretach filmu dokumentalnego Roberta Greenwalda „Wal-Mart: The High Cost of Low Price”, piętnującego złe praktyki sieci. Ten zbiorowy wysiłek licznych środowisk religijnych był skutecznym uderzeniem w reputację WalMarta, firmy chcącej uchodzić za przyjazną rodzinie. – Wszystkie religie głoszą sprawiedliwość, a WalMart jest jednym z największych sprawców niesprawiedliwości – mówił wtedy William Jarvis Johnson z IWJ2. Jeden z programów aktualnie prowadzonych przez IWJ, „Building Justice”, dotyczy trudnej sytuacji robotników budowlanych z okolic miast Phoenix i Las Vegas, z reguły bardzo źle opłacanych, pracujących ponad miarę (ponad 60-70 godzin tygodniowo), nie mających zabezpieczeń socjalnych i opieki zdrowotnej. W całych USA liczbę takich robotników szacuje się na milion osób. W przygotowanym w maju 2008 r. przez delegację IWJ raporcie –
sprawdzała ona na miejscu warunki pracy robotników budowlanych – czytamy ważną deklarację ideową: Jako ludzie wiary uznajemy, że wszyscy zostali stworzeni na obraz Boga, a zatem zasługują na najwyższą godność i szacunek. Wszyscy ludzie pracujący, włączając w to najmniej zarabiających […] przyczyniają się do wzrostu sił produkcyjnych społeczeństwa i zasługują, by zarobki pozwalały im na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Zainspirowani wartościami obecnymi w naszej wierze pragniemy działać na rzecz sprawiedliwego społeczeństwa, w którym wszyscy robotnicy otrzymują godną zapłatę i dodatki wspierające ich rodziny. Raport zawiera też konkretne zarzuty, głównie pod adresem jednego z największych deweloperów w USA, firmy Pulte Homes, która w 2006 r. wybudowała ponad 40 tys. domów. Pracownicy Pulte Homes powiedzieli wysłannikom IWJ o swych głównych problemach, jakimi są: niebezpieczne warunki pracy, niskie zarobki, długie godziny pracy, słaba opieka zdrowotna, niepłacenie za nadgodziny. Wszelkie uwagi dotyczące złych
ba PETER MERHOLZ [http://www.flickr.com/people/peterme/]
robotnicy z Meksyku, częściowo z Haiti. Siostry sprawiły, iż robotnicy są zorganizowani, mają własną przychodnię, program mieszkalnictwa czynszowego, biuro zasiłkowe i kredytowe. – Otworzyliśmy im drzwi, ale oni przez nie przeszli – cieszy się Cathy Gorman. Problemów pozostało jednak wiele. Niskie wynagrodzenie pracowników nie starcza im często na utrzymanie, wielu popada też w alkoholizm i uzależnienie od narkotyków.
142 warunków pracy spotykają się z ostrą reakcją firmy, ze zwolnieniami pracowników włącznie. Na stronie IWJ znaleźć można praktyczne wskazówki, jak włączyć się w poprawę sytuacji tych robotników3. Organizacja sponsoruje także „Seminary Summer” – coroczne spotkania, w czasie których duchowni różnych wyznań i religii mogą nauczyć się sposobów angażowania w działalność na rzecz sprawiedliwości społecznej i poznać problemy pracowników najemnych.
Księża-robotnicy Tradycja inicjatyw religijnych, odnoszących się do świata pracy nie jest obecna oczywiście tylko w USA. Trzeba jednak przyznać, iż tamtejsze chrześcijaństwo jest bardziej prężne, jeżeli chodzi o inicjatywy społeczne, gdyż wolne jest od wielu europejskich uwarunkowań historyczno-politycznych, które uniemożliwiają różnym odłamom chrześcijaństwa działalność we wspólnej sprawie. Jednym z najciekawszych ruchów europejskich był ruch księżyrobotników o nazwie „Mission de France”.Gdy w 1941 r. francuski dominikanin, Jacques Loew, zaczął pracować w dokach Marsylii, nie przypuszczał, że jego przykład będzie naśladowany przez setki katolickich księży i stanie się początkiem przewartościowania w kwestii powołania duchownych we współczesnym świecie4. Loew stał się bowiem jednym z założycieli ruchu księży-robotników. W r. pracy dominikanina przyglądał się z wielkim zainteresowaniem młody Polak – Karol Wojtyła. Warto przypomnieć fragment jego pierwszego artykułu, opublikowanego w 1949 r. w „Tygodniku Powszechnym”, który poświęcił on temu niezwykłemu ruchowi: Nowi apostołowie […] zdali sobie sprawę, że muszą startować od zera. Spojrzeli w oczy rzeczywistości i zrozumieli, że wiele przejawów chrześcijańskiego życia to już tylko forma pozbawiona głębi, a to, co się brało z tradycji, nie ma już żadnej siły
oddziaływania. […] Świadczenie o Ewangelii czynem musi się dokonywać w ścisłym zachowaniu jej ducha […]. Stąd duch ubóstwa i bezinteresowności […]. Księża […] ustalają swoją stopę życiową na przeciętnym poziomie swego środowiska, a nawet nieco niżej. Zetknięcie z ruchem księży-robotników w dużym stopniu ukształtowało społeczną wrażliwość późniejszego papieża. Ruch nie ustrzegł się w łonie Kościoła surowej krytyki za swój radykalizm. W latach 50. do Watykanu zaczęły napływać alarmujące opinie o ruchu i jego dryfowaniu w stronę poglądów lewicowych. W maju 1951 r. Loew wysłał papiestwu raport z wyjaśnieniami, ale to nie pomogło. Papież Pius XII swą instrukcją przerywa ten niezwykły eksperyment. Księża-robotnicy spełnili jednak swoje zadanie, działając w okresie, gdy między Kościołem a światem robotniczym istniała przepaść. I właśnie ci księża, podejmując pracę fizyczną i jednocześnie ewangelizując świat robotniczy, ową przepaść choć częściowo zasypali. W 1912 r. powstała z kolei organizacja skupiająca młodych chrześcijańskich robotników, założona przez belgijskiego księdza katolickiego (później kardynała) Josepha Cardijn5, syna górnika. W 1924 r. przybrała ona nazwę Jeunesse Ouvrière Chrétienne (skrótowo JOC, skąd wzięły się popularne określenia ruchu i jego członków, odpowiednio Jocism oraz Jocists; angielska nazwa brzmi Young Christian Workers, YCW). Po uzyskaniu w 1925 r. papieskiej aprobaty, rozprzestrzenił się na terenie Francji, a później w niemal 50 krajach, m.in. w USA, Japonii, Pakistanie, Egipcie i na Ukrainie. W 1938 r. w Belgii było 90 tys. członków ruchu, we Francji – 100 tys., a w całej Europie pół miliona. Obecnie do ruchu należy około miliona osób w 60 krajach6. YCW prowadzi liczne kampanie. Jedna z nich ukazuje, głównie poprzez poruszające zdjęcia, dramat ubóstwa i wykluczenia wśród
młodzieży w Wielkiej Brytanii. Zdjęcia są wysyłane m.in. do członków Parlamentu. Danny Curtin, szef YCW na Anglię i Walię, mówi: Nasz kraj ma wszystkie potrzebne środki, aby zlikwidować ubóstwo. Nie ma żadnego zrozumiałego powodu, dla którego pozwalamy na istnienie w Wielkiej Brytanii sfer ubóstwa. Według rządowych statystyk, 28% ludzi w wieku 16-24 lata żyje w ubóstwie. Ponadto autorzy kampanii podkreślają, iż jedna trzecia młodych pracowników nie zarabia na godne życie, a co piąty nie jest w stanie wygospodarować żadnych pieniędzy na spędzenie czasu wolnego. Liczne przykłady zaangażowania osób lub organizacji odwołujących się do chrześcijaństwa w polepszenie warunków pracy, szczególnie osób młodych i reprezentujących zawody tradycyjnie słabo wynagradzane, ukazują, jak pożyteczna może być symbioza świata wiary i pracy. Korzyści odnoszą obie strony. Chrześcijanie angażujący się w taką pomoc ukazują, iż chrześcijańska nauka społeczna jest rzeczywistością żywą, a nie zbiorem szacownych teorii. Pracownicy znajdujący się w ciężkiej sytuacji otrzymują natomiast realną pomoc w walce o swoje prawa od wielu chrześcijańskich organizacji i inicjatyw. Bartosz Wieczorek
Przypisy: 1. 2.
http://www.iwj.org/ http://religionandpluralism.org/ GranteeArticles/KimBobo_FaihBasedGroupsTakeAimAtWalMart.pdf
3.
http://www.iwj.org/template/page. cfm?id=41
4.
http://www.catholiclabor.org/gen-
5.
C. R. Prentiss, Debating God’s Econo-
art/loew.htm my: Social Justice in America on the Eve of Vatican II, University of Pennsylvania 2008, ss. 126-129. 6.
http://www.ycwimpact.com/page. php?page=6
Kościół, lewica, demokracja dr Krzysztof Kędziora
Stosunek lewicy do Kościoła i religii z reguły był nieprzyjazny, jeśli nie wrogi. Oczywiście, stwierdzenie to – jak każda generalizacja – jest w pewnej mierze nieuprawnione. Na lewicy znajdowały się też ruchy, które religię uznawały za sprawę prywatną obywateli, a religijność czy jej brak za kwestię bez znaczenia dla ich lewicowej tożsamości; były też ruchy, które bezpośrednio czerpały inspiracje z chrześcijaństwa. Jednak główny nurt myśli lewicowej był antyklerykalny, a nawet antyreligijny. O ile antyklerykalizm lewicy jest w pewnej mierze zrozumiały, to jej antyreligijne nastawienie jest nie do przyjęcia. Nie tylko z tego powodu, że interwencja w religijne przekonania ludzi jest niedopuszczalna, ale także dlatego, że religia (szczególnie chrześcijańska) powinna być dla lewicy źródłem inspiracji. Pytanie o relacje między lewicą a Kościołem i religią może być dobrym pretekstem do przemyślenia na nowo lewicowej tożsamości. W Polsce miarą lewicowości jest stosunek wobec PRL-u oraz Kościoła katolickiego. Sentyment niektórych środowisk do Polski Ludowej jest zrozumiały w kategoriach psychologiczno-socjologicznych. Przedstawiciele grup, które zostały wykluczone z korzyści będących efektem udziału w przemianach gospodarczych, społecznych i politycznych po roku 1989, zaczęli identyfikować się z pewnym wyobrażonym stanem rzeczy, a mianowicie z wyidealizowanym obrazem PRL-u. Czasy tzw. realnego socjalizmu jawią im się jako okres bezpieczeństwa socjalnego oraz względnej równości. Wyobrażenia te są do pewnego stopnia zakorzenione w rzeczywistości. Pracę – podstawę poczucia bezpieczeństwa – ideologia państwowa traktowała jako wartość najwyższą, a nawet jako źródło wszelkich wartości, w praktyce zaś jako obowiązek. Konieczność spełnienia wymogu pełnego zatrudnienia była oczywistością, co czyniono sztucznie kreując miejsca pracy. W konsekwencji spora część pracy była niestety społecznie bezużyteczna. Równość społeczno-ekonomiczna była natomiast konsekwencją względnej niezamożności społeczeństwa jako takiego. Tam, gdzie społeczeństwo posiada niewiele, tam i nierówności
nie są wielkie. Nawet materialny status elit władzy – jakkolwiek uprzywilejowanych – nie odbiegał rażąco od statusu pozostałych członków społeczeństwa. Fasadowość egalitaryzmu i lewicowości polityki PRL-u ujawniła się w pełni tuż po roku 1989. Kult pracy szybko zastąpiono kultem wolnej przedsiębiorczości, zaś pojawienie się nowego problemu społecznego – bezrobocia, skutecznie podkopało poczucie bezpieczeństwa. Narastanie rozwarstwienia materialnego szło w parze z przeobrażeniami świadomości społecznej, szczególnie wielkomiejskich elit: duch Korwina-Mikke zaczął unosić się w powietrzu. Wbrew jednak obecnym na lewicy obiegowym opiniom, za ten fatalny stan rzeczy nie można winić jedynie autorów przemian czy zaprzaństwa klasy politycznej. W równym stopniu za charakter polskiego kapitalizmu odpowiedzialny jest polski „realny socjalizm”, a dokładniej rodzące patologie polityczne ubezwłasnowolnienie społeczeństwa. Tam, gdzie nie ma demokracji – nie ma też i dobrobytu. Lewica, broniąc PRL-u, broni de facto antydemokratycznego, antyegalitarnego porządku. Stosunek lewicy do Kościoła jest bardziej złożony i wykracza poza lokalny, polski kontekst. Zacznijmy jednak od naszego podwórka. W PRL-u Kościół katolicki prowadził złożoną politykę. Z jednej strony układał się z komunistycznym rządem, z drugiej zaś czynnie wspierał demokratyczną opozycję. Tej dwoistości Kościoła nie należy postrzegać jako hipokryzji. Kościół jest instytucją, której funkcjonowanie nie jest obliczone na jakiś czas, lecz na koniec wszelkiego czasu, musi zatem układać się z władzą, o ile ta ostatnia nie występuje jawnie i zdecydowanie przeciwko niemu. Polityczne formy organizacji społeczeństwa przemijają, Kościół ma zaś stać jako ostoja zbawienia. Nie może więc zrezygnować z możliwości realizowania swojego wiecznego powołania, nawet za cenę ustępstw, które z ziemskiej perspektywy wydawałyby się nie do przyjęcia. W Kościele znalazło się jednakże sporo ludzi, którym poczucie sprawiedliwości kazało wystąpić przeciwko komunistycznym władzom lub wspierać społeczny opór przeciwko
143
144 jest jedynym miejscem, w którym mogą znaleźć pomoc i zrozumienie. Słowem, tych, których nie obejmuje nowoczesny dyskurs wykluczeniowy, według którego wykluczeni są dobrze zarabiający homoseksualiści, ale już nie starsze osoby żyjące z głodowych emerytur, tylko dlatego, że słuchają tego a nie innego radia. Ten fakt umyka jednak uwadze lewicy, która pryncypialnie postrzega Kościół jako uosobienie wstecznictwa i reakcji, nie zaś instytucję, która także występuje w obronie ubogich. Jeśli nawet lewica dostrzeże ten fakt, to i tak poddaje go ideologicznej interpretacji. Kościół katolicki ma mianowicie manipulować i wykorzystywać ludzi, zatruwać ich umysły jadem, wpajać im fałszywe wyobrażenie świata. Według lewicy, ona sama ma monopol na reprezentowanie interesów wykluczonych, stąd każda inicjatywa w tej materii, która nie wywodzi się ze środowisk deklaratywnie lewicowych, jest podejrzana. Taka postawa lewicy w stosunku do Kościoła nie jest czymś charakterystycznie polskim. Jest raczej wyznacznikiem myślenia lewicowego, a przynajmniej jego znacznej części, w ogóle. Źródeł nowoczesnej myśli lewicowej szukać trzeba w Oświeceniu. To ono traktowało instytucjonalne kościoły jako źródło zacofania, a przez to barierę dla postępu społecznego. Działalność masowych partii robotniczych przypadała natomiast na wiek XIX i XX, gdy sojusz kościołów z konserwatywnym i kapitalistycznym porządkiem był dla wielu rzeczą oczywistą. Wtedy to antyklerykalizm stał się istotnym składnikiem lewicowej tożsamości, głównie na kontynencie europejskim. Jednak to nie wszystko, bowiem antyklerykalizmowi często towarzyszyła radykalna krytyka samej religii.
bn MILES BANBERY [http://www.flickr.com/people/milesbanbery/]
niesprawiedliwym rządom. Kościół – co łatwo zauważyć – nie jest monolitem. Tworzą go różni ludzie, o różnym podejściu do rzeczywistości, co być może jest jedną z przyczyn jego zdolności adaptacyjnych. W okres przemian Kościół katolicki wszedł z niemałym bagażem moralnego autorytetu i niestety zaraz zaczął odcinać od niego kupony: wprowadzenie religii do szkół, krzyże w miejscach publicznych, ratyfikowanie konkordatu, restytucja majątku kościelnego na niejasnych warunkach. To wszystko spowodowało zrozumiały wzrost nastrojów antyklerykalnych. Paradoksalnie, nie pojawiła się jednak w Polsce żadna siła, która by te nastroje zagospodarowała. Partie mainstreamu nie były tym zainteresowane, bo albo jawnie popierały ekspansję Kościoła, albo z różnych powodów – głównie koniunkturalnych – jej się nie przeciwstawiały. Symptomatyczna jest tutaj postawa tzw. postkomunistycznej lewicy, która będąc u władzy nie występowała przeciwko Kościołowi, będąc zaś w opozycji puszczała oko do swojego antyklerykalnego elektoratu. Z kolei pomniejsze, krzykliwe partie antyklerykalne, w rodzaju Racji Polskiej Lewicy, nigdy nie znalazły społecznego oddźwięku. Stan rzeczy na dzień dzisiejszy jest następujący: Kościół ma wszystko, co może mieć, społeczeństwo zaś biernie akceptuje status quo. Polacy w większości identyfikują się z Kościołem, nie chcąc zrywać z nim swych instytucjonalnych więzi, nawet jeśli z dogmatycznego punktu widzenia ich katolicyzm stoi pod znakiem zapytania, zarówno jeśli chodzi o kwestie wiary, jak i praktykę życiową. Polski antyklerykalizm jest antyklerykalizmem prywatnym, nie znajdującym ujścia w przestrzeni publicznej i politycznej. Na zachłanność księży narzeka się w domu i wśród znajomych, tak jak i w domu i wśród znajomych krytykuje się polityczne zaangażowanie kleru. Nie przekłada się to jednak na polityczne działania i decyzje. Dzieje się tak przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, społeczeństwo nie postrzega działań Kościoła jako uciążliwych. Są one irytujące, wątpliwe z moralnego punktu widzenia, nie mają jednak poważnych konsekwencji dla zwykłego obywatela. Po drugie, społeczeństwo polskie jest ideologicznie indyferentne. Spór o neutralność światopoglądową państwa jest dla polskiego społeczeństwa równie egzotyczny, jak filozoficzny spór o powszechniki. Kościół w Polsce nie tylko zatroszczył się o swój stan posiadania, lecz także w zamian sankcjonował przemiany społeczne, popierając uchwalenie Konstytucji, akcesję do Unii Europejskiej, a także neoliberalne reformy rynkowe. Czynnie – nawet jeśli zgłaszał tu i ówdzie pewne obiekcje – wspierał więc budowę nowego porządku. Jednak taki obraz byłby jednostronny. Kościół katolicki w Polsce to nie tylko jego hierarchia oraz ideologiczne i majątkowe roszczenia. To również instytucja, która jako jedna z nielicznych ujmuje się za społecznie i ekonomicznie wykluczonymi: ludźmi biednymi, starszymi, z małych miasteczek i wiosek, gdzie parafia
145 Postrzegano ją jako przejaw fałszywej świadomości, która nie pozwala jednostkom i całym grupom społecznym rozpoznać ich prawdziwej sytuacji. Ludzie zaczadzeni religijnymi przesądami – utrzymywała lewica – niezdolni są do podjęcia tutaj i teraz walki o sprawiedliwość; ich pragnienia i dążenia, a przede wszystkim tęsknota za lepszym światem, ulokowane zostały w zaświatach. W ten oto sposób religia spełnia swą ideologiczną funkcję, traktując urzeczywistnienie sprawiedliwego porządku jako zadanie, które ma zostać zrealizowane dopiero w porządku innym niż ziemski i które ma być dziełem nie człowieka, lecz Boga. W efekcie sankcjonuje status quo i zniechęca, a nawet odmawia prawa do walki z nim. Walka o sprawiedliwość, próby budowy lepszego świata, kreowania go według własnych wyobrażeń – miały być bluźnierstwem, oznaczały bowiem stawianie człowieka w miejsce Boga. Reakcyjni krytycy Oświecenia przejęli zresztą ten język, stawiając jedynie znak plus tam, gdzie Oświecenie dokonywało oceny ujemnej. Konflikt pomiędzy lewicą a religią przeniósł się w II połowie XX w. na inną płaszczyznę. Klasa robotnicza nigdy nie była szczególnie wyemancypowana obyczajowo, dlatego też kwestie seksualności i jej wyzwolenia nie stanowiły przedmiotu zbytniego zainteresowania ruchów i partii lewicowych. Wprawdzie atakowano mieszczańską moralność za jej purytanizm, ale nie tyle w imię seksualnego wyzwolenia, lecz w imię autentycznej kultury moralnej, gdzie wierność pewnym zasadom i ideałom stawia się wyżej niż przyziemną chęć zysku i konformizm. Jednak celem partii lewicowych – głównie socjaldemokratycznych – było ustanowienie politycznej podmiotowości klasy robotniczej, zapewnienie jej bezpieczeństwa socjalnego, realizacja gwarancji zatrudnienia oraz tworzenie powszechnego dobrobytu. W krajach Europy Zachodniej po II wojnie światowej cele te w dużej mierze osiągnięto. Powstało tam coś na wzór konsensu socjaldemokratycznego. Jak każdy jednak konsens, również ten okazał się po części zgniłym kompromisem, osiągniętym dzięki zmarginalizowaniu pewnych kwestii. Musiały one w końcu stanąć na porządku dnia: młodzi Niemcy zaczęli pytać, co robili ich ojcowie podczas wojny, a młodzi Amerykanie o to, dlaczego muszą ginąć w Wietnamie. Przyczyny „rewolty” lat 60. były – jak w przypadku każdego zjawiska społecznego – złożone. Nie da się jej sprowadzić do zwykłej ruchawki znudzonej młodzieży. Zwrócono wówczas uwagę na wiele ważnych kwestii: rasizm, seksizm, amnezję historyczną, zagrożenie środowiska naturalnego, nadmierną konsumpcję, erozję autentyczności, alienację itd. Podjęto także problematykę emancypacji seksualnej i obyczajowej. Ta ostatnia kwestia określiła na dobre charakter myśli (nowo)lewicowej. Już nie praca, lecz seksualność stała się tym, co należało wyzwalać, a z czasem, gdy zakwestionowano pojęcie natury – kreować. Lata 70. to początek demontażu socjaldemokratycznego konsensu i prób zastąpienia go nowym, neoliberalnym. Stare partie socjaldemokratyczne – jak zresztą wszystkie
liczące się siły polityczne – zaczęły brać udział w tym procesie. Krytyczna myśl lewicowa natomiast przestała stanowić część szerokiego ruchu społecznego i na dobre zadomowiła się na uniwersyteckich wydziałach. Stawała się coraz bardziej elitarna i hermetyczna, tracąc kontakt z rzeczywistością. Jej głównym adresatem nie byli już robotnicy, którzy, jak się okazało, zostali wedle teoretyków zdemoralizowani przez kapitalizm i oferowany przezeń dobrobyt. Wkrótce proletariat jako jednorodna klasa przestał i tak istnieć, a dokładniej uległ rozproszeniu i rozczłonkowaniu w wyniku neoliberalnych reform. Zmianie uległ również charakter pracy. Nie wypracowano jednak jej nowego rozumienia, a w konsekwencji – nowego pojęcia klasy pracującej. Co więcej, zakwestionowano pojęcie jedności, uznając je za z gruntu totalitarne. Nadziei na radykalną zmianę społeczną upatrywano w zbuntowanych studentach, artystycznej bohemie, lumpenproletariacie – słowem, we wszystkich tych grupach, które funkcjonują na swoistym marginesie społecznym. Ich wielość miała dać wyzwolenie i przeobrazić społeczny i polityczny krajobraz. Podejmowane próby pożenienia myśli nowolewicowej z tradycyjną problematyką lewicową, są od początku skazane na porażkę: myśl tradycyjnie lewicowa i nowolewicowa operują odmiennym zestawem pojęć oraz przypisują kluczowe znaczenie innym wartościom. Radykalna i krytyczna myśl lewicowa nie była w stanie uporać się z powstaniem kapitalistycznego welfare state. Okazało się, że społeczny dobrobyt można budować bez rewolucji proletariackiej, angażując w to niemalże wszystkie siły społeczne i zachowując jednostkowe swobody i uprawnienia. Ba, okazało się, że bez politycznej demokracji oraz liberalnych swobód takiego dobrobytu zbudować nie sposób. Próby wyjaśnienia, dlaczego to kraje realnego socjalizmu były znacząco biedniejsze niż państwa, które postawiły na polityczną demokrację, liberalną konstytucję i ograniczony, ale jednak wolny rynek, przestały z czasem przekonywać nawet samych autorów. Fakty mówią same za siebie: próby wprowadzenia socjalizmu na wzór marksistowsko-leninowski kończyły się zawsze fiaskiem i przynosiły tragiczne rezultaty. Nie zmieniłoby tego nawet zmartwychwstanie Lwa Trockiego i napisanie kolejnej „Zdradzonej rewolucji”. W sporze między komunistami a socjaldemokratami, rację należy przyznać tym ostatnim. Widmo komunizmu przestało krążyć po Europie, a dzisiaj już wiemy, że zakwestionowanie demokracji, nawet w imię jej wyższej i prawdziwej formy, nie może skończyć się dobrze. Tak jak myśl lewicowa nie potrafiła sobie poradzić z powstaniem welfare state, tak i nie potrafi poradzić sobie z jego demontażem. Nie bardzo wie, czy bronić socjaldemokratycznych zdobyczy, skoro sama przyczyniła się do ich zarzucenia lub poddała je krytyce jako reformistyczne, kompromisowe. Nie potrafi sformułować także żadnej sensownej i atrakcyjnej alternatywy. Dziś widzi rację swojego
146 bytu w walce o dyskryminowanych i wykluczonych, jednak nie według klucza ekonomicznego, lecz kulturowego. Walka ta jest jednak walką z wiatrakami przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że żadna kultura i żadne społeczeństwo nie są na tyle pojemne, aby pomieścić i uznać wszystkie style życia za równouprawnione. Muszą istnieć jakieś społeczne normy, społeczeństwo bez norm rozpadnie się na wielość zatomizowanych jednostek (inną sprawą jest to, jakie to mają być normy – zgodzić się wypada, że nietolerancja np. na gruncie pewnych preferencji seksualnych jest niedopuszczalna). Po drugie, kulturowo rozumiany projekt emancypacji nie ma w sobie nic specyficznie lewicowego. Ma charakter liberalny i przez państwo liberalne jest realizowany (w większym lub mniejszym stopniu), a co więcej – poza nim nie może być zrealizowany. Wydaje się, iż ramy państwa liberalnego są już na tyle szerokie, że bardziej inkluzywnego porządku nie można sobie pomyśleć – każdy bardziej „otwarty” projekt grozi rozpadem społeczeństwa. Dlatego też, po trzecie, emancypacyjne projekty nowej lewicy są zbyt radykalne i idące wbrew nie tylko odczuciom społecznym, które przecież ulegają ciągłym zmianom, ale i przeciwko naturze społeczeństwa. Lewica, kwestionując istnienie pewnego naturalnego porządku, zakwestionowała też same podstawy społecznej krytyki. Bo w imię czego wówczas ją prowadzić? Jeśli wszystko jest społecznym i kulturowym konstruktem, to wówczas nie ma czego emancypować, można tylko konstruować. Jeśli zaś te konstrukcje nie mogą mieć charakteru czysto arbitralnego, musi istnieć jakiś ich wzorzec. Odrzucenie istnienia takiego idealnego wzorca, wydaje nas na pastwę przemocy. Nic dziwnego zatem, że lewicowi intelektualiści odkrywają dla siebie Carla Schmitta, apologetę polityki rozumianej jako czysta przemoc zorganizowana wokół dychotomii wróg-przyjaciel. W ten oto sposób myśl lewicowa odeszła od swoich oświeceniowych korzeni. I to, można powiedzieć, przypieczętowało jej koniec. Jedynym rozwiązaniem wydaje się więc powrót do ideałów Rewolucji Francuskiej: wolności, równości i braterstwa. Jednakże trzeba je na nowo przemyśleć i odejść od oświeceniowej ortodoksji, a dokładniej mówiąc – od pewnego zideologizowanego wyobrażenia o Oświeceniu. Idea wolności ucieleśniona została w mniejszym lub większym stopniu w konstytucjach i systemach prawnych państw zachodnich. Trzeba jedynie zadbać, aby te wolności nie pozostały wyłącznie formalne. Nie oznacza to jednak, że należy zastąpić – jak chcieli marksiści – burżuazyjne wolności jakimiś innymi, bardziej prawdziwymi wolnościami. Społeczeństwo musi zapewnić materialne środki, które pozwolą z tych wolności czynić efektywny użytek: powszechny dostęp do edukacji, gwarancje bezpieczeństwa socjalnego, atrakcyjne środowisko kulturowe, które umożliwi dokonywanie wartościowych wyborów. Ideał równości z kolei nie może oznaczać homogenizacji społeczeństwa. Musi się on przełożyć na wartości
polityczne, a przede wszystkim wyrażać się poprzez demokratyczne instytucje, gdzie wszyscy ci, których dana decyzja dotyczy, mają udział w jej podejmowaniu. Zasadę tę należy stosować jak najszerzej. Nie tylko w wymiarze ściśle politycznym, lecz także w miejscu pracy czy miejscu zamieszkania. Szeroka partycypacja to nie tylko wymóg moralny – jest ona również efektywna społecznie i ekonomicznie. Trzeba jednak podkreślić, że zasady uczestnictwa demokratycznego nie należy stosować do działania zrzeszeń prywatnych, w których uczestnictwo nie jest przymusowe. Hierarchiczny charakter np. Kościoła katolickiego jest sprawą tych, którzy do niego przynależą i im pozostawiona powinna zostać swoboda decydowania o tym, jak ma on wyglądać. Rzecz ma się gorzej w przypadku ideału braterstwa, o wiele trudniej go bowiem zinstytucjonalizować. Braterstwo jest pewnego rodzaju stosunkiem pomiędzy obywatelami bez instytucjonalnego zapośredniczenia. Jest czymś, co urzeczywistnia się w codziennych relacjach, w tym, jak się do siebie odnosimy, jak o sobie myślimy, w tym, czy jesteśmy skorzy do pomocy innym, do brania za nich odpowiedzialności, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba. Tymczasem wraz z prywatyzacją życia społecznego wyczerpały się źródła braterstwa. Lewica nie jest dziś w stanie wskrzesić świeckich ideałów wspólnoty i solidarności. Nie jest to nawet wskazane. Świecki humanizm jest atrakcyjny, ale nie do przyjęcia dla wszystkich. Dla wielu odniesienie do jakiegoś transcendentnego porządku stanowi istotny składnik tożsamości i nie przystaną na redukcję swojej egzystencji tylko do wymiaru doczesnego, nawet jeśli byłby on nasycony wartościami, a nie jedynie sprowadzony do konsumpcji coraz to nowych wrażeń. Lewica musi sięgnąć do religijnego rezerwuaru istotnych, elementarnych intuicji moralnych: szacunku wobec życia, troski o słabszych, poczucia jedności. Idee te są obecne w naszej kulturze, trzeba tylko dokonać ich przekładu na język, który będzie do zaakceptowania dla wszystkich, zarówno niewierzących, jak i wierzących. Europa przestała być chrześcijańska, ale nie jest laicka. Jeśli lewica chce sformułować atrakcyjną alternatywę wobec obecnego porządku, musi wypracować taki język, którym porozumieć się będą mogli wszyscy. I będzie to taki język, w którym da się wyrazić ideały wolności, równości i braterstwa. Trzeba zrobić krok i wyjść poza instytucjonalny oraz proceduralny konsens zaoferowany przez liberalizm i to w taki sposób, aby zachować liberalne i demokratyczne zdobycze. Tego kroku nie zrobi ekskluzywistyczna prawica. Natomiast jeśli lewica chce na powrót zostać znaczącą siłą społeczną i polityczną, musi dokonać istotnych przewartościowań i na nowo określić swą tożsamość, której częścią powinny okazać się pewne idee zaczerpnięte z religijnego dziedzictwa. dr Krzysztof Kędziora
Kościół
a duch kapitalizmu
NASZE TRA DYCJE
147
KS. STEFAN WYSZYŃSKI
na ¿ycie moralne i religijne ca³ych pañstw, narodów i spo³eczeñstw. Czy¿ Koœció³ mo¿e pozostaæ obojêtny wobec tego zatrugXZb eãW¤T ^gãel` hcT]T]© f\Ú gT^ VmÚfgb ]XZb Wm\XV\2 Ca³e ¿ycie ludzkie ocenia Koœció³ sw¹ miar¹ ostatecznej i najwy¿szej celowoœci. I w ¿yciu gospodarczym ta miara jest niezawodna: wszystko, co cz³owiekowi u³atwia osi¹gniêcie tego celu, jest u¿yteczne i dobre; wszystko, co odeñ oddala lub drogê utrudnia – jest z³e lub nieu¿yteczne, i choæby najwiêksze zapewnia³o korzyœci gospodarcze – musi byæ odrzucone, gdy¿ „nie samym chlebem ¿yje cz³owiek” (Pwt 8, 3). T¹ miar¹ ocenia te¿ Koœció³ wszystkie pr¹dy i kierunki gospodarcze, tê miarê przyk³ada równie¿ do oceny kapitalistycznej gospodarki. Zobaczmy, co z niej nale¿y odrzuciæ, co zaœ mo¿na zatrzymaæ.
b AJOELLE_XO [http://www.flickr.com/people/28045310@N08/]
G
rzech pierworodny ma zasiêg powszechny. Ka¿da dziedzina ¿ycia ludzkiego ma swój grzech pierworodny; ma go równie¿ ¿ycie spo³ecznogospodarcze. […] Powsta³a nowa religia – pieni¹dza i bogactwa. Jej dogmaty – to nieograniczona wolnoœæ gospodarcza, wolna konkurencja, rozdzia³ kapita³u i pracy, najemnictwo, prawo poda¿y i popytu, mechanizm cen. Jej moralnoœæ – to brak wszelkiej moralnoœci, przewaga kapita³u nad cz³owiekiem i prac¹, dobro produkcji, zysk jako dobry uczynek. Jej o³tarze – to wielkie fabryki, maszyny, narzêdzia, kartele, flaWl^Tgl UTa^\ ZWm\X mT VXaÚ V[V\jb V\ bsTebjljTab ¿ycie ludzkie. 6X_ bfgTgXVmal U¤bZbf¤Tj\bal UbZTgl! 5bZTgl`\ U©W V\X za wszelk¹ cenê – kto mo¿e i jak tylko mo¿e! Oto bóg œwiata – spogania³y kapitalizm. Wszystko, co odt¹d œwiat spotyka, ³¹czy siê œciœle z tym systemem; bowiem „przepaœæ przepaœci przyzywa” (Ps 41, 8). Spogania³y kapitalizm jest rodzonym ojcem wszystkich kierunków rewolucyjno-spo³ecznych: socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu – tych wszystkich d¹¿eñ, które dzia³aj¹c na mocy prawa reakcji, stanê³y w obronie pogwa³conych praw cz³owieka. Ale czy¿ z³e drzewo mo¿e dobre owoce rodziæ? Grzech rodzi grzech. Grzechowi kapitalizmu przeciwstawi³ siê grzech socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu. Herezje marksistowskie dowodzi³y, ¿e technika kapitalistyczna rodzi ustrój kolektywistyczny. „Bo korzeniem wszelkiego z³ego jest chciwoœæ, której gdy siê niektórzy oddali, zab³¹dzili w niewiarê i œci¹gnêli na siebie wiele cierpieñ” (I. Tym. 6, 10). Mówicie, ¿e to wygl¹da radykalnie? Ka¿dy grzech jest radykalny, czy to bêdzie indywidualistyczny grzech kapitalizmu, czy kolektywistyczny grzech bolszewizmu. Wszystkie grzechy nale¿¹ do jednej rodziny, dlatego i z³ota, i czerwona miêdzynarodówka p³yn¹ z jednego eãW¤T m V[V\jb V\! W rozwa¿aniach naszych zajmiemy siê przede wszystkim duchem kapitalistycznym, gdy¿ on w³aœnie jest najbardziej przeciwny duchowi chrzeœcijañskiemu; to on rodzi owoce, którymi zatruwa siê ca³e ¿ycie gospodarcze, spo³eczne, polityczne, a swój wp³yw rozk³adowy przerzuca nawet
KO MEN TARZ Chleb nasz powszedni Koœció³ jest instytucj¹, której cele nie koncentruj¹ siê wokó³ spraw, nazwijmy to, ziemskich. W sensie „technicznym” jest struktur¹ organizacyjn¹, j fXaf\X mT `XgTsmlVmal` WUTÖ `T b mUTj\Xa\X obecnych i potencjalnych wiernych. I to w³aœnie temu zadaniu podporz¹dkowane jest sedno jego aktywnoœci. Z tego wzglêdu próby przykrojenia misji, dzia³añ, dogmatyki i przes³ania Koœcio³a do ram programów politycznych, projektów spo³ecznych, a tym bardziej bie¿¹cych problemów, s¹ w sferze praktyki chybione, gdy¿ ich adresat nie tym siê zajmuje. S¹ równie¿ nieuczciwe etycznie, gdy¿ bazuj¹ na instrumentalnym, czysto pragmatycznym podejœciu, które oznacza po prostu brak szacunku wobec podmiotu takich starañ. Niezale¿nie, czy sojusznikiem Koœcio³a pragnie zostaæ prawica, czy do swych celów usi³uje go wykorzystaæ lewica, s¹ to zazwyczaj próby przejêcia czy podczepienia siê pod strukturê stworzon¹ i przeznaczon¹ do celów zgo³a innych. Nie sposób jednak abstrahowaæ od dwóch kwestii. Chrzeœcijañstwo, którego wyrazicielem i g³osicielem jest m.in. instytucjonalny Koœció³, wp³ynê³o swoim przes³aniem, zasadami wiary i wskazaniami moralnymi na znacz¹c¹ czêœæ œwiatowego „etosu” zarówno indywidualnego, jak i publicznego, a w naszym krêgu kulturowym jest jedn¹ z g³ównych „idei” – nawet w krajach, które dziœ s¹ silnie zsekularyzowane, a katolicyzm stanowi w nich religiê mniejszoœciow¹. Zreszt¹, samo pojêcie sekularyzacji jest doœæ zwodnicze, bowiem w skali globu – nie zaœ Europy Zachodniej – liczba wiernych wcale nie maleje znacz¹co. W dodatku, Koœció³ jest istotnym i czynnym podmiotem ¿ycia publicznego, a jego g³os w kwestiach wykraczaj¹cych poza w¹sko i dos³ownie pojmowan¹ sferê
I. Kościół wobec urządzeń gospodarki kapitalistycznej Ile¿ to razy w szeregach rozgoryczonych robotników pada³y zdania: „Koœció³ trzyma z kapitalistami”, „Koœció³ zaprzeda³ nas bogaczom”. Komunistyczna propaganda \ fbV]T_\fglVmaT gT^gl^T h^eljT]©VX fgTeTaa\X cemXW _hW mi prawdziw¹ naukê katolick¹, jeszcze umacnia³y ten pogl¹d. Sami zaœ kapitaliœci nieraz os³aniali powag¹ Koœcio³a swe praktyki, rzucaj¹c cieñ podejrzeñ na tego najwy¿szego stró¿a prawdy i moralnoœci, który z jednakow¹ si³¹ wszystkim przypomina ich obowi¹zki. Nie jest prawd¹, jakoby Koœció³ popiera³ bezbo¿ny kapitalizm. Jest wielk¹ niesprawiedliwoœci¹ g³osiæ, ¿e Koœció³ tylko robotnikom zaleca³ pos³uszeñstwo i cierpliwe znoszenie niewoli kapitalistycznej, natomiast sprzyja³ przemys³owcom i ochrania³ plutokracjê. Czy¿ nie s³yszeliœcie o tym, ¿e do ostatnich niemal czasów tylko Koœció³ mia³ odwagê stawiaæ wytrwale czo³o rozpowszechnionej praktyce pobierania procentów od kapita³u, choæ ca³y ówczesny system gospodarczy natrz¹sa³ siê z niego, jako g³osiciela ciemnoty i zacofania. A przecie¿ jak d³ugo dawano pos³uch Koœcio³owi, rozwój kapitalizmu w dzisiejszej jego postaci by³ wœród narodów katolickich powstrzymany. Czy¿ nie widzicie, ¿e to w³aœnie niekatolickie kraje s¹ najsilniejszymi twierdzami kapitalizmu? Czy¿ nie s³yszeliœcie, ¿e w³aœnie Koœcio³owi zarzuca siê, i¿ jego nauka i moralnoœæ zahamowa³y w krajach katolickich rozwój przemys³u i handlu? […] Koœció³ nigdy nie pochwala³ ani nie popiera³ kapitalizmu, natomiast od najdawniejszych czasów a¿ do naszych dni zawsze zwalcza³ zawziêcie wszelkie rodzaje lichwy. Wszak w okresie najwiêkszego rozprzê¿enia lichwiarskiego Leon XIII potêpia³ „¿ar³oczn¹ lichwê”, któr¹ dziœ ludzie „chciwi i ¿¹dni zysku uprawiaj¹ w nowej postaci” (RN, 2) [Rerum novarum]. A prawo kanoniczne, og³oszone przez Benedykta XV, zabrania wszelkich lichwiarskich kontraktów, a wiêc i wyzyskuj¹cej umowy o pracê, lichwiarzom zaœ grozi karami koœcielnymi (kan. 1543). Tak¿e dziœ mo¿na us³yszeæ w œwi¹tyniach katolickich s³owa Ksiêgi Przypowieœci: „Kto kryje zbo¿e, przeklnie go pospólstwo, lecz b³ogos³awieñstwo nad g³ow¹ sprzedaj¹cych” (Prz 11, 26). I inne: „Obrzydliwoœci¹ jest u Pana waga i waga; szala zdradliwa nie jest dobra” (Prz 20, 23). Wyzyskuj¹cy i bezbo¿ny kapitalizm jest potêpiany zawsze przez ca³¹ naukê Koœcio³a œwiêtego. Koœció³ odrzuca nie ograniczon¹ ¿adnym prawem wolnoœæ samolubnego kapitalizmu. Koœció³ broni wolnoœci, gdy¿ wolnoœæ jest nieodzownym warunkiem dzia³alnoœci ludzkiej i najlepiej odpowiada rozumnej naturze cz³owieka. Zdecydowanie jednak potêpia Koœció³ tak¹ wolnoœæ, która wyzwala z prawa przyrodzonego i Bo¿ego, z wszelkich nakazów moralnych.
149 Jb_ab Ö gT^T fgT]X f\Ú mTgehgl` eãW¤X`. m gT^\X] jb_ab V\ bogatego p³ynie niewola ubogiego. W³aœnie dlatego, ¿e liberalizm gospodarczy g³osi³ wolnoœæ od wszelkiego prawa Bo¿ego, spotka³ siê z potêpieniem Koœcio³a. Nowoczesny kapitalizm odrzuci³ wszelk¹ pomoc Bo¿¹ w ¿yciu gospodarczym. […] Nie to jest tragiczne, ¿e bezbo¿ny kapitalizm wyrzeka³ siê Boga w fabryce; Bóg chrzeœcijañski zbyt wnikliwie patrzy w serca i na d³onie. Rozpoczêli s³u¿bê bogu – mamonie, która nape³ni³a ich kieszenie. Wziêli zap³atê swoj¹ za zdradê Boga – judaszowe srebrniki. A co zyskali na zdradzie Boga robotnicy? Dlaczego wypêdzali Go z fabryk i warsztatów, ze swoich programów, partii i zwi¹zków? Czy po to, by przyspieszyæ zwyciêstwo bezbo¿nego i samolubnego kapitalizmu? W³aœnie ta zdrada praw Bo¿ych przez œwiat kapitalistyczny i przez œwiat robotniczy – ta wspólna wina! – u³atwi³a rozbicie gospodarczego organizmu zdrowego ¿ycia zawodowego, zaprowadzi³a nie³ad, a w nastêpstwie – wyzyskanie gospodarczej przewagi kapita³u. Czy¿ mo¿liwe by³o utrzymanie moralnoœci ¿ycia gospodarczego bez praw Bo¿ych? Stara m¹droœæ objawiona mówi³a: „Jako w poœrodku spojenia kamieni kó³ siê wbija, tak i miêdzy sprzedawanie a kupowanie wciœnie siê grzech” (Syr 27, 2). Nic wiêc dziwnego, ¿e ¿ycie gospodarcze wyzwolone z Bo¿ego prawa wspólnym wysi³kiem fabrykantów i robotników sta³o siê krain¹ grzechu, nowoczesn¹ Sodom¹ i Gomor¹, która tu i ówdzie zamieni³a siê w Morze Martwe. Koœció³ uznaje godziwe instytucje gospodarcze. Œwiat Bo¿y jest wielkim domem, w którym ¿ycie ludzkie powinno rozwijaæ siê wed³ug wzorów Bo¿ych. A przecie¿ Bóg jest twórc¹ tej wspania³ej „maszyny”, o której czytamy w Ksiêdze Przypowieœci: „M¹droœæ zbudowa³a sobie dom, jlV\bfT¤T f\XWX` s_Teãj! BsTebjT¤T bsTel fjb]X m`\Xsza³a wino i stó³ swój zastawi³a” (Prz 9, 1-2). […] Cz³owiek jest wezwany do wielkiej pracy stopniowego przebudowywania œwiata. Rozwój gospodarstwa œwiatowego jest wynikiem praw postêpu. Nie mo¿e wiêc i wspó³czesny wielki przemys³, sam w sobie, byæ czymœ z³ym i zas³uguj¹cym na potêpienie, jeœli pracuje zgodnie z prawem Bo¿ym, bo „robota sprawiedliwego ku ¿ywotowi” (Przy 10, 16). Ka¿da uczciwa praca ludzka, jeœli poœwiêcona jest tworzeniu dóbr prawdziwie u¿ytecznych, jest wspó³prac¹ cz³owieka z Bogiem w Jego planie wy¿ywienia œwiata. Koœció³ nie potêpia równie¿ gospodarki kredytowej, któr¹ pos³uguje siê wielki przemys³, o ile jest ona prowadzona sprawiedliwie. Pan Jezus postaw¹ swoj¹ da³ dowód, ¿e w ka¿dej dziedzinie ¿ycia ludzkiego mog¹ byæ zalety i wady, które przy dobrej woli cz³owieka mo¿na naprawiæ. Dlatego przyj¹³ zaproszenie na ucztê u Lewiego, gdzie „wielka rzesza celników i innych z nimi siedzia³a u sto³u” (£k 5, 29); a gdy siê z tego gorszyli ówczeœni purytanie, zapewni³ ich, ¿e i ci ludzie mog¹ wejœæ do królestwa niebieskiego, jeœli bêd¹ pe³niæ uczciwie swoje obowi¹zki
wiary pozostaje wci¹¿ du¿y – w krajach takich jak Polska nierzadko wrêcz kluczowy. Nie jest zatem obojêtne – niezale¿nie, czy spogl¹damy na problem z pozycji ludzi wierz¹cych i zwi¹zanych z Koœcio³em, czy te¿ jako adepci innego wyznaa\T TgX\ V\ U©W TZabfglVl _hU jeÚVm ^elglVl owej instytucji – to, jakie stanowisko w sprawach „przyziemnych” zajmuje hierarchia lub szeregowi wierni. Jak wspomnia³em, nieuczciwa bywa czêsto postawa nacechowana próbami przeci¹gania Koœcio³a na swoj¹ stronê, podpierania siê nim w kwestiach „ziemskich” czy uprawomocniania w³asnych idei za pomoc¹ udawania, i¿ jest siê osobistym przyjacielem i powiernikiem Pana Boga. Jest to równie¿ nieco ja³owe, gdy¿ o ile w kwestii wiary czy w bezpoœrednio zwi¹zanej z ni¹ i daj¹cej siê jasno uj¹æ sferze moralnoœci >b V\㤠mT]`h]X jleT aX fgTabj\f^b ceml^¤TWbjb bezwarunkowo potêpia zdradê ma³¿onka), o tyle w sprawach spo³ecznych czy politycznych nie sposób precyzyjnie powiedzieæ, jakie ono jest. Jeœli papie¿ czy pomniejsi hierarchowie zalecaj¹ dbaæ o godnoœæ ka¿dego cz³owieka, to jednak istnieje ca³e mnóstwo dylematów, w przypadku których owo wezwanie nie przek³ada siê na jasno mWXsa\bjTal ^ba^eXg! Nie wiemy zatem na przyk³ad, czy Koœció³ s¹dzi, i¿ kobieta powracaj¹ca do pracy po urlopie macierzyñskim powinna byæ w ka¿dym kraju, ustroju politycznym i rodzaju dzia³alnoœci gospodarczej przyjêta na wczeœniej zajmowane stanowisko, czy te¿ pracodawca mo¿e z jakiegoœ powodu odmówiæ jej tego prawa i wys³aæ na bezrobocie. To, co nosi nazwê „katolickiej nauki spo³ecznej” zawiera wiele wskazañ i opinii, ale niekoniecznie precyzyjnych na poziomie szczegó³owych rozwi¹zañ. Nie ma powodu, by formu³owaæ z tego tytu³u jakieœ pretensje. Skoro nie oczekujemy od zwi¹zków zawodowych, ¿e bêd¹ dba³y o zbawienie naszych dusz, tak samo nie powinniœmy zak³adaæ, i¿ papie¿ przeœle ka¿demu z krajów mniej lub bardziej katolickich drobiazgowe uwagi do projektu Kodeksu Pracy. Co wiêcej, ukierunkowanie aktywnoœci Koœcio³a na kwestie „nieziemskie”, sprawia, i¿ jest on instytucj¹ funkcjonuj¹c¹ poza, a raczej ponad wieloma podzia³ami zwi¹zanymi ze spo³eczn¹ aktywnoœci¹ cz³owieka. Skutkuje to istnieniem w ³onie Koœcio³a przeró¿nych œrodowisk ideowych – o ile katolicy maj¹ moralny obowi¹zek sprzeciwiaæ siê np. aborcji, o tyle ich duchowi przywódcy nie wymagaj¹ od nich popierania podatku progresywnego czy liniowego. A zatem pe³noprawnymi wiernymi
s¹ zarówno katoliccy libera³owie, jak i osoby przekonane, ¿e zamo¿ni powinni p³aciæ wy¿sze cbWTg^\ TUl cTáfgjb `bZ¤b fsaTafbjTÖ V[bÖby egalitarny dostêp do edukacji czy lecznictwa. Z tego to powodu nie sposób w wielu przypadkach powiedzieæ, czy Koœció³ jest naszym sojusznikiem, Vml gX¯ cemXV\ja\^\X` aT c¤TfmVml a\X ceb]X^gãj i inicjatyw spo³ecznych. Nie wiemy tego tak¿e my, prezentuj¹c na ³amach „Obywatela” ró¿ne pomys³y, inicjatywy, opinie i stanowiska. Mamy natomiast coraz czêœciej do czynienia z próbami uprawomocnienia autorytetem Koœcio³a takich przedsiêwziêæ ze sfery idei i praktyki, które w naszym przekonaniu s¹ spo³ecznie szkodliwe. Mam na myœli aktywnoœæ œrodowisk opowiadaj¹cych siê za daleko id¹cym liberalizmem gospodarczym. Dawniej, na przyk³ad w XIX wieku, ideologia liberalizmu gospodarczego by³a podpierana g³ównie argumentami rzekomo naukowymi (jakoby taki system by³ „obiektywnie s³uszny” i najkorzystniejszy spo³ecznie) lub bazowa³a na etyce „zdroworozs¹dkowej” (ka¿dy ma prawo np. tak rozporz¹dzaæ swoj¹ w³asnoœci¹, jak mu siê podoba, gdy¿ to przecie¿ w³aœnie jego w³asnoœæ, nie zaœ cudza). Natomiast dziœ znacz¹ca czêœæ œrodowisk wolnorynkowych, ze szczególnym uwzglêdnieniem tych najbardziej skrajnych, odwo³uje siê w³aœnie do chrzeœcijañstwa i katolicyzmu, twierdz¹c, i¿ Biblia, Ojcowie Koœcio³a, papie¿e itd., uznawali gospodarkê rynkow¹ w jej jak najmniej regulowanej postaci za optymaln¹, sprawiedliw¹, godn¹ i jedynie s³uszn¹. Ten maria¿ wartoœci katolickich (lub tylko chrzeœcijañskich) z agresywn¹ promocj¹ liberalizmu gospodarczego widaæ szczególnie mocno w anglosaskim neokonserwatyzmie, który w ostatnich dekadach w wielu czêœciach œwiata przetoczy³ siê jak walec po innych ideologiach spo³ecznogospodarczych. W Polsce zdoby³ wielkie wp³ywy intelektualne w œrodowiskach prawicy i w mediach katolickich, jak równie¿ w polityce gospodarczej. Libera³om „bezbo¿nym”, czyli laickim, jak Leszek Balcerowicz czy œrodowisko „Gazety Wyborczej”, sekunduj¹ libera³owie „pobo¿ni”, jak pos³owie AWS-u i PiS-u lub zwi¹zani wprost z Koœcio³em, np. publicyœci poczytnego katolickiego tygodnika „Goœæ Niedzielny”. Nie odmawiamy komukolwiek, a wiêc i katolikom, prawa do posiadania pogl¹dów liberalnych w sferze gospodarczej. Natomiast sprzeciwiamy siê fa³szywej wyk³adni czy choæby próbie stworzenia wra¿enia, i¿ stanowisko takie jest jedynym uprawnionym na gruncie katolicyzmu. To po
(zob. £k 5, 27-32). Dlatego Chrystus Pan wszed³ pod dach Zacheusza, aby i jego domowi sta³o siê zbawienie; dlatego na aposto³a i ewangelistê powo³a³ Mateusza, aby pouczyæ œwiat, jak pod moc¹ ³aski Bo¿ej mo¿e i powinna siê uœwiêciæ wszelka praca ludzka. Koœció³ równie¿ nie potêpia tego, ¿e robotnicy wspó³czeœni pozostaj¹ w stosunku najemnym do pracodawcy, zachêca tylko do tego, by wysi³ki ludzkie szuka³y innych form tego stosunku, lepiej odpowiadaj¹cych godnoœci cz³owieka. Ju¿ dzisiaj jednak Koœció³ ka¿e zabezpieczaæ robotników najemnych przez sprawiedliw¹ zap³atê, rozbudowê ustawodawstwa spo³ecznego, zak³ady dobroczynne i powszechn¹ wolê podnoszenia stopy ¿yciowej robotnika.
II. Co zwalcza Kościół we współczesnym kapitalizmie? Ewangelia œwiêta podaje nam opis uczty zgotowanej przez króla, który przez s³ugi swoje wezwa³ na ni¹ wybranych, ale ci odmówili wziêcia udzia³u w uczcie, „zaniedbali i odeszli, jeden do wsi swojej, a drugi do kupiectwa swego” (Mt 22, 5). Jest to obraz wspó³czesnego ¿ycia gospodarczego, którego organizatorzy i kierownicy zupe³nie nie bior¹ udzia³u w uczcie króla niebieskiego, ca³kowicie oddani swoim wo³om, wsiom i kupiectwu. St¹d siê rodz¹ wszystkie grzechy kapitalizmu. Koœció³ odrzuca doczesnoœæ d¹¿eñ gospodarki kapitalistycznej. Odrzuciwszy prawo Bo¿e, kapitalizm upaja siê z³ud¹ szczêœcia ziemskiego i – podobnie jak komunizm – chce stworzyæ raj na ziemi. W tym celu ¿¹da nieograniczonej wolnoœci dla w³asnoœci prywatnej i odrzuca wszelkie obowi¹zki spo³eczne. Wyznawcom swoim wskazuje jako cel zasadê potêpion¹ przez Koœció³: Naprzód bogaæcie siê, a wszystko inne bêdzie wam przydane. Wraz z t¹ zasad¹ zaleca jako œrodki bogacenia siê: zbyt ³atwe zyski, szybkie zarobki spekulacji, wyrzucanie na bruk robotników i pracowników, panowanie k³amliwej reklamy, podstêpne upad³oœci, oszukañstwo, zamachy gie³dowe, „walkê na no¿e” miêdzy trustami, kartelami, domami handlowymi, wyuzdan¹ rywalizacjê towarzystw akcyjnych – wszystkie te dzikie formy anarchii gospodarczej, wiod¹ce nieliczn¹ garœæ ludzi do opanowania œwiata przy pomocy pieni¹dza i kredytu. Có¿ dziwnego, ¿e Stolica œw. w [encyklice] Quadragesimo anno [QA] potêpia zdecydowanie te nowoczesne grzechy, z których nikt siê nie oskar¿a i których win nikt nigdy nie naprawia? Prawd¹ jest, ¿e prawa w³aœciciela s¹ wy³¹czne, ¿e dobra przeznaczone s¹ przede wszystkim do zaspokojenia jego potrzeb; ale te prawa nie s¹ nieograniczone, gdy¿ cz³owiek nie jest bezwzglêdnym panem swych dóbr, a tylko ich w³odarzem, a wiêc z w³odarstwa swego, z zarz¹du i u¿ycia dóbr musi zdaæ sprawê przed Bogiem.
151 By ustrój gospodarki kapitalistycznej móg³ spe³niæ swe zadania, domaga siê od swych kierowników wielu cnót moralnych. ¯adne bowiem spo³eczeñstwo nie mo¿e istnieæ bez cnót moralnych, a có¿ dopiero ca³a dziedzina ¿ycia gospodarczego.
bna ALAN CHAN [http://www.flickr.com/people/alanchan/]
Usilnie potêpia Koœció³ ducha zysku, tworzenie bogactw dla nich samych. Kapitalizm istotê swego ca³ego gospodarstwa zasadza³ nie na zaspokojeniu potrzeb ogó³u, ale na mo¿liwie najwiêkszym wzbogaceniu jednostek. Tu tkwi najwiêkszy jego b³¹d – zysk postawi³ za cel gospodarowania. W tym te¿ duchu kapitalizm wychowa³ cz³owieka. Cz³owiek rz¹dz¹cy siê duchem kapitalistycznym wszystkie kamienie chce w chleb zamieniæ, ca³y cel swego ¿ycia, prac, trudów widzi w osi¹ganiu zysku. W oczach jego upadaj¹ jfmlfg^\X mj\©m^\ aTgheT_aX `\ÚWml _hW `\- jfcã_abgT rodzinna, zawodowa, narodowa, religijna – pozostaje tylko zwi¹zek pieni¹dza i umowa odp³atna. Cz³owiek taki ma przywi¹zanie tylko do tego, co przynosi zysk. Wszystkie dzie³a r¹k Bo¿ych nikn¹ mu sprzed oczu: przyroda to ju¿ nie piêkno, ale surowce, to dochody z gleby i hodowli. Ba, aTjXg Vm¤bj\X^ cemXfgT¤ UlÖ W_Tá U_\ a\` T mbfgT¤ gl_^b si³¹ najemn¹, rêkoma roboczymi lub te¿ w³aœcicielem pakietu akcji. Duch zysku rodzi gor¹czkowy poœpiech i pogoñ za groszem. Kapitalista d¹¿y do tego, by zyskaæ na czasie, by w³o¿onym kapita³em w jak najkrótszym czasie obróciæ najwiêksz¹ iloœæ razy. Rozpoczyna siê opêtana pogoñ, by oszczêdziæ na czasie, na procencie, na pracy i p³acy robotnika, by umo¿liwiæ now¹ inwestycjê. Oto tajemnica gor¹czkowego tempa nowoczesnej produkcji, maszynizmu, akordowej p³acy, w której kapitaliœci id¹ w zawody ze stachanowskimi bolszewikami, w kuszeniu robotnika widokiem zarobku, aby go zmusiæ do zwiêkszenia wysi³ku choæby kosztem dobra w³asnej duszy i cia³a.
pierwsze nieuczciwe, bo jak wspomnia³em – nie istnieje ¿adne szczegó³owe stanowisko Koœcio³a w sferze rozwi¹zañ gospodarczych. Po drugie – jest to oczywisty fa³sz, gdy¿ równie uprawnione i czêsto spotykane na gruncie katolicyzmu s¹ postawy znacznie bardziej „socjalne”, krytyczne wobec przekonania, i¿ nieskrêpowany wolny rynek to system optymalny i sprawiedliwy, ¿e etyka kapitalizmu idealnie wspó³gra z etyk¹ katolicyzmu. Dlatego w niniejszej ods³onie „Naszych Tradycji” prezentujemy trzy teksty, które prezentuj¹ stanowisko odmienne. Tym razem zreszt¹ nag³ówek „nasze tradycje” nale¿y wzi¹æ w cudzys³ów i nie traktowaæ go dos³ownie, gdy¿ zamieszczone obok teksty odwo³uj¹ siê w 2/3 nie tyle do tradycji „obywatelskich”, ile do takich, które na c¤TfmVml a\X cbmTZbfcbWTeVmX] U_\¯fmX f© j¤T a\X wielu wolnorynkowym katolikom. Autorzy dwóch z nich – Stefan Wyszyñski i Wojciech Zaleski – s¹ z punktu widzenia linii programowej „Obywatela” raczej sojusznikiem incydentalnym ni¿ bliskim ca³okszta³towi tych tradycji, do których zazwyczaj siê odwo³ujemy. W przypadku pierwszego pozostajemy bowiem sceptyczni m.in. w kwestii jego ostro¿nej i dwuznacznej postawy wobec „Solidarnoœci” z lat 1980-81. Drugi z kolei nie wpisuje siê w „obywatelski” etos ze wzglêdu na swoj¹ przedwojenn¹ przynale¿noœæ polityczn¹. Pierwszego z autorów nie trzeba w³aœciwie przedstawiaæ, bo postaæ „Prymasa Tysi¹clecia” jest dobrze znana. Mo¿e z tym drobnym, a znacz¹cym w kontekœcie prezentowanego tekstu wyj¹tkiem, ¿e ma³o kto pamiêta, i¿ kardyna³ Wyszyñski by³ w m³odoœci nie tylko pasjonatem tzw. katolicyzmu spo³ecznego, ale tak¿e liderem Chrzeœcijañskiego Uniwersytetu Robotniczego we W³oc³awku oraz duszpasterzem Chrzeœcijañskich Zwi¹zków Zawodowych. Ciekawe s¹ te¿ losy prezentowanego tekstu. Choæ ze wzglêdu na PRL-owsk¹ cenzurê ukaza³ siê on dopiero w III RP, to powsta³ w okresie II wojny œwiatowej, prawdopodobnie w roku 1942. Na tak gruntown¹ krytykê kapitalizmu ks. Wyszyñski zdoby³ siê zatem w sytuacji, gdy Polska by³a okupowana przez totalitarny hitleryzm, a od Wschodu zagra¿a³ jej totalizm komunistyczny, a wiêc „normalne” realia kapitalistyczne nie stanowi³y wówczas ani bie¿¹cego problemu, ani te¿ kluczowego zagro¿enia. Tekstu kardyna³a Wyszyñskiego nie trzeba komentowaæ, gdy¿ jego wymowa jest jasna, a zawarte w nim sformu³owania wprost wymierzone w wiele pogl¹dów, czy raczej dogmatów liberalizmu gospodarczego.
Drugi z autorów jest znacznie mniej znany, a w³aœciwie niemal zupe³nie zapomniany. Wojciech Zaleski (1906-61) by³ przed wojn¹ dzia³aczem nacjonalistycznym, jednym z ekspertów ekonomiczalV[ Fgebaa\VgjT ATebWbjXZb! Cã a\X] aT_X¯T¤ Wb za³o¿ycieli Obozu Narodowo-Radykalnego, wi¹¿¹c siê z mniej totalistyczn¹ jego „frakcj¹”, ONR-ABC. Napisa³ wówczas g³oœn¹ w ruchu narodowym ksi¹¿kê „Polska bez proletariatu”, w której koncepcjom kapitalistycznym i komunistycznym przeciwstawia³ „trzeci¹ drogê” w postaci ustroju bazuj¹cego na rozpowszechnionej drobnej w³asnoœci œrodków produkcji, tak aby ka¿dy by³ nie wyzyskiwaczem innych lub nie wyzyskiwanym przez kogoœ, lecz w³aœcicielem lub wspó³w³aœcicielem swego warsztatu pracy. W czasie wojny Zaleski zwi¹za³ siê z podziemn¹ Konfederacj¹ Narodu, zaœ po wkroczeniu Sowietów uciek³ za granicê. Przebywa³ m.in. we Francji, pracuj¹c jako ekspert instytucji zajmuj¹cych siê wdra¿aniem Planu Marshalla. Na emigracji wspó³pracowa³ z polskimi œrodowiskami chadeckimi. Prezentowany tekst pochodzi w³aœnie z okresu powojennego. Jest ciekawy nie tylko dlatego, ¿e prezentuje antyliberalne oblicze katolicyzmu i chrzeœcijañskiej myœli spo³ecznej, ale tak¿e z uwagi na konkretne zawarte tam wizje i postulaty. Zaleski po pierwsze broni zwi¹zków zawodowych, lecz nie tylko w roli obroñcy œwiata pracy. Idzie krok dalej i postuluje ich rolê jako czynnika wspó³zarz¹dzaj¹cego w imieniu pracowników zak³adem pracy oraz d¹¿¹cego do upowszechnienia wspó³w³asnoœci pracowniczej zamiast indywidualnej w³asnoœci kapitalistycznej. Po drugie zaœ, ten prawicowy ekonomista pozytywnie wypowiada siê o czymœ, co dla wszelkiej maœci libera³ów stanowi dowód sympatii komunistycznych, mianowicie o planowaniu gospodarczym. Oczywiœcie Zaleski nie wychwala „centralnego planowania” w stylu sowieckim – nb. warto pamiêtaæ, ¿e ekonomiczne absurdy „realnego socjalizmu” skutecznie na wiele lat skompromitowa³y sam¹ ideê planowania gospodarczego, podobnie jak wiele innych godnych uwagi – lecz aktywn¹, szeroko zakrojon¹ politykê inwestycyjn¹ pañstwa i instytucji publicznych. By³oby to zapewne – sam autor nie podaje konkretów – planowanie znane w Polsce choæby z okresu miêdzywojnia, gdy sanacyjny etatyzm gospodarczy doprowadzi³ do powstania Centralnego Okrêgu Przemys³owego, a wiêc inwestycji, dziêki której ubogie i zacofane regiony kraju prze¿y³y prawdziwy skok cywilizacyjny (gdy efektem dotychczasowej gospodarki wolnorynkowej by³ tam¿e jedynie przydomowy
Jaki¿ z tego owoc? Czy¿ nie staje nam w tej chwili przed oczyma ów gospodarz opisany w Ewangelii, który zgromadziwszy w nowych gumnach nadspodziewany urodzaj, przemówi³ do swej duszy: „Odpoczywaj, jedz, pij, u¿ywaj”? Ale los ich jest jednaki: „Tej nocy za¿¹daj¹ duszy twojej od ciebie” (£k 12, 19-20). Œmieræ stoi u wrót chciwoœci. „Nie ma nic niegodziwszego jak mi³owaæ pieni¹dze; bo taki i duszê sw¹ ma przedajn¹, gdy¿ w ¿yciu swoim wyrzuci³ wnêtrznoœci swoje” (Syr 10, 10). Cz³owiek ow³adniêty ¿¹dz¹ zysku „wyrzuca wnêtrznoœci swoje” w nerwowym poœpiechu, w nieustannej pogoni za zarobkiem. Nerwy, nerwy, a st¹d wariaci, degeneraci, zboczeñcy, pó³ludzie, którzy ju¿ nie maj¹ czasu i si³ na nic, co nie jest pieni¹dzem, groszem, zyskiem… Oto nowoczesny homo oeconomicus. Koœció³ zwalcza kapitalistyczny wyzysk i poni¿enie ludzi pracy. Z niezwyk³¹ stanowczoœci¹ ostrzega³ Koœció³ ca³y œwiat przed zgubnymi nastêpstwami kapitalizmu, który uderza³ w godnoœæ osobist¹ wyzyskiwanego robotnika. Kapitalizm najpierw zrówna³ cz³owieka z maszyn¹, a ludzi sprowadzi³ do rzêdu bezdusznego narzêdzia; w dalszym ci¹gu uszlachetni³ i wyniós³ do poziomu bóstwa maszynê, poddaj¹c jej s³u¿bie cz³owieka. W smutnym wyniku tego niewolnictwa wysi³ek cz³owieka ci¹gle wzrasta, wyniszczaj¹c przedwczeœnie, wskutek przyœpieszenia tempa pracy, si³y robotnicze. […] Przez daleko posuniêty podzia³, mechanizacjê i racjonalizacjê pracy ugodzi³ kapitalizm w najwiêkszy dar cz³owieka, w jego rozumn¹ naturê, niszcz¹c wszelkie jego zainteresowania w odniesieniu do przedmiotu pracy. Jak¿e s³uszne jest zdanie Piusa XI, ¿e w epoce kapitalizmu martwa natura wychodzi z warsztatu pracy uszlachetniona, podczas gdy cz³owiek staje siê gorszym i pospolitym. Co wiêcej, zepchn¹wszy cz³owieka poni¿ej maszyny, kapitalizm zatraci³ wra¿liwoœæ na wszelkie podstawowe potrzeby i warunki ¿ycia ludzkiego. Zdawa³o mu siê, ¿e jak maszyna nie ulega znu¿eniu, a tylko prawom amortyzacji, podobnie i cz³owiek. Dlatego nak³ada nañ ciê¿ary, których sam nie W j\ZT! =T^¯X cbWbUa\ f© jfcã¤VmX a\ ^Tc\gT_\ V\ Wb glV[ niegodziwych rolników, na których ¿ali³ siê Job: „Nagiemu dopuszczaj¹ chodziæ bez odzienia, a o g³odzie chowaj¹ tych, którzy ich snopy znosz¹” (zob. Hi 24, 10). Nie liczy³ siê te¿ kapitalizm z potrzebami moralnymi i religijnymi cz³owieka, sam¹ organizacj¹ pracy utrudniaj¹c spe³nianie obowi¹zków podstawowych wobec w³asnej duszy i jej zbawienia. Gdy do tego dodamy lichwê p³acy – sta³e obni¿anie zap³aty za pracê – albo sabotowanie robotników widmem redukcji i bezrobocia, wtedy powody do protestu Koœcio³a stan¹ siê jeszcze bardziej oczywiste. Grozi³ ongiœ Izajasz wyzyskiwaczom: „Biada wam, którzy przy³¹czacie dom do domu, a rolê do roli przyczyniacie a¿ do granicy miejsca! Izali wy sami mieszkaæ bêdziecie wpoœród ziemi?” (Iz 5, 8). Chciwoœæ zamyka oczy na tê prawdê
153 ekonomiczn¹, ¿e zubo¿enie mas odbije siê fatalnie na ich sile nabywczej, a zatem na produkcji i na stanie przedsiêbiorstw. Owoce ducha kapitalistycznego s¹ straszliwe. Pracownik zubo¿a³ duchowo, odbieg³ od prawa Bo¿ego i ludzkiego, ratuj¹c siê za wszelk¹ cenê przed gwa³tem i tyrani¹ gospodarcz¹. Zawiedziony w swym szczêœciu doczesnym, robotnik duszê sw¹ nape³ni³ niepokojem, chciwoœci¹, bezwzglêdnoœci¹, zazdroœci¹, po¿¹dliwoœci¹ zabronionych dóbr ziemskich. Poddany nêdzy materialnej, brn¹³ w nêdzê moraln¹, a zubo¿a³y duchem i cia³em, sprowadzony do poziomu ¿ycia proletariackiego, niegodnego cz³owieka, uleg³ wszelkim pokusom rewolucji, przewrotu, komunizmu i bolszewizmu. Oto gorzkie owoce grzechów wo³aj¹cych o pomstê do nieba. W bezwzglêdny sposób potêpia Koœció³ plutokracjê, czyli panowanie pieni¹dza nad ca³ym ¿yciem gospodarczym. Duch indywidualistyczny, panuj¹cy w ¿yciu gospodarczym, doprowadzi³ do kapitalizmu, który w skrajnej swej formie doprowadzi³ do dyktatury pieni¹dza. Pius XI zwraca uwagê na smutne zjawisko naszych czasów – w rêku nielicznych jednostek skupia siê niebezpieczna potêga i despotyczna w³adza ekonomiczna. A w³adza ta „najgorsz¹ przybiera postaæ w dzia³alnoœci tych ludzi, którzy, jako fgeã¯X \ ^\Xebja\Vl ^Tc\gT¤h saTafbjXZb j¤TWT]© ^eXWlgX` i rozdzielaj¹ go wed³ug swej woli. W ten sposób reguluj¹ oni niejako obieg krwi w organizmie gospodarczym i sam ¿ywio³ gospodarczego ¿ycia trzymaj¹ w swych rêkach, ¿e nikt nie mo¿e wbrew ich woli oddychaæ” (QA, 106). Przez skomplikowany system monopolów, trustów i koncernów cennikowych doprowadzi³a ona do opanowania wszystkich œrodków ¿ycia, z pogwa³ceniem sprawiedliwoœci. Dla egoistycznego bogacenia siê wykorzystywano ró¿ne stowarzyszenia przemys³owe i handlowe, ró¿ne u¿yteczne instytucje bankowe i kredytowe, aby odt¹d – zamiast s³u¿yæ dobru obywateli, dla których zosta³y powo³ane do ¿ycia – s³u¿y³y wyzyskowi ju¿ nie tylko jednostek, ale ca³ych klas, warstw spo³ecznych, narodów i pañstw. Odt¹d – jak mówi¹ w swym liœcie pasterskim biskupi katoliccy Austrii – plutokracja prowadzi systematyczne okradanie narodów z oszczêdnoœci, planowe zubo¿enie mas, aby uzale¿niæ od siebie ju¿ nie tylko robotników, ale rzemieœlników, stan œredni, a nawet przedsiêbiorców i fabrykantów. Œwiat bankierski – czytamy w tym¿e liœcie – doszed³ w poszczególnych pañstwach do nowej potêgi panuj¹cej, jakiejœ samozwañczej w³adzy nad w³adz¹ pañstwow¹, tak ¿e w³adza ta ju¿ nie jest suwerenna. Zamieniwszy pieni¹dz na towar, który sprzedaje po lichwiarskich cenach w swych z³oconych kramach UTa^\Xef^\V[ saTaf]XeT UXmUb¯aT V[V©V f\Ú jmUbZTVTÖ bez granic, wpada „w pokusy i w sid³a diabelskie – jak mówi œw. Pawe³ – i w wiele nierozumnych i szkodliwych po¿¹dliwoœci, które pogr¹¿aj¹ ludzi na zatracenie i zgubê” (I. Tym. 6, 9).
wypas gêsi). Ten w³aœnie aspekt jest szczególnie wart uwagi w artykule osoby, której tyle¿ pogl¹dy, Vb \ U\bZeTsT a\X cbmjT_T]© cbWX]emXjTÖ b aT]mniejsze sympatie komunistyczne. Trzeci z prezentowanych tekstów jest autorstwa ksiêdza Jana Zieji, znanego, wrêcz legendarnego kap³ana-spo³ecznika (jego sylwetkê obszernie prezentowaliœmy w nr 45). Choæ z dorobku tego w³aœnie autora spoœród ca³ej trójki naj³atwiej by³oby wybraæ tyrady przeciwko liberalnym koncepcjom gospodarczym i kapitalizmowi, to celowo siêgnêliœmy po tekst odnosz¹cy siê do owego problemu z nieco innego stanowiska, mianowicie ewangeliczno-moralnego. Œrodowiska liberalnokatolickie chêtnie siêgaj¹ po argumentacjê, jakoby wolny rynek by³ ekonomicznie sprawiedliwy oraz moralnie jeœli nie idealny, to przynajmniej neutralny. Przekonuj¹ oni, ¿e ci, którzy na owym rynku sobie nie radz¹, zazwyczaj „sami s¹ winni”, gdy¿ brakuje im chêci, woli, pracowitoœci itp. Za wznios³ymi has³ami religijnymi skrywany jest tu nierzadko – i nie zawsze starannie – egoizm typowy dla ideologii liberalnej. Egoizm przejawiaj¹cy siê brakiem zainteresowania nie tylko spo³ecznymi skutkami operacji gospodarczych, ale tak¿e przyczynami indywidualnych niepowodzeñ. Ksi¹dz Zieja tymczasem wskazuje, ¿e moralnym obowi¹zkiem katolika – ponad podzia³ami tycz¹cymi siê pogl¹dów na ró¿ne kwestie, w tym i gospodarcze – jest dog³êbne zainteresowanie _bfX` U_\ a\XZb cemlVmlaT`\ ]XZb cebU_X`ãj czy wrêcz upadku. Warto tego rodzaju „kuracjê” cb_XV\Ö jb_abela^bjl` ^Tgb_\^b` ^gãeml cbgeTs© siê niemal do ³ez rozczulaæ nad „ciemiê¿onymi” milionerami – p³atnikami „horrendalnych” podatków, natomiast dla ludzi z do³u drabiny spo³ecznej maj¹ nierzadko w najlepszym razie obojêtnoœæ i lekcewa¿enie, w najgorszym zaœ – z trudem skrywan¹ pogardê.
(rem)
„To skupienie potêgi i bogactw w rêkach niewielu prowadzi do dalszej, potrójnej walki: naprzód do walki o ujarzmienie samego ¿ycia gospodarczego, dalej – do walki o opanowanie pañstwa, aby jego œrodki i jego w³adzê wyzyskaæ potem do walki gospodarczej” (QA, 103). Mlf^Tjfml gX Wj\X j¤TWmX saTaf]XeT ebmcbVmlaT jT_^Ú z urz¹dzeniami pañstwowymi, zwalcza ustawodawstwo spo³eczne i wszelkie reformy, mno¿¹c liczne grzechy wo³aj¹ce o pomstê do nieba. Oto skromna ich lista:
154 Obarczaj¹ lichwiarskim, nadmiernym oprocentowaniem us³ugi instytucji bankowych i kredytowych; wyzyskuj¹ zarówno robotników, jak i drobnych wytwórców i dostawców przez z³e warunki pracy, niesprawiedliw¹ p³acê i cenê; niesprawiedliwie oprocentowuj¹ albo wprost przyw³aszczaj¹ sobie oszczêdnoœci, zw³aszcza drobne, przez sztuczne bankructwa, in‚acje, sztuczne zwy¿ki i zni¿ki, przedsiêbiorstwa akcyjne itp.; pieni¹dz, który mia³ byæ pomocnikiem, zamienili w kierownika ¿ycia gospodarczego, odrzuciwszy zaœ zaradzanie potrzebom ludnoœci, z zysku pieniê¿nego uczynili cel czynnoœci gospodarczych. Nic dziwnego, ¿e ta olbrzymia potêga doprowadzi³a do powszechnej walki wszystkich przeciwko wszystkim: kapita³u przeciwko pracy, wielkiego kapita³u przeciwko ma³emu, bur¿uazji przeciwko proletariatowi itd.; ¿e wreszcie ow³adnê³a i sponiewiera³a godnoœæ rz¹dz¹cych, sprowadzaj¹c ich do roli niewolników zaprzedanych ludzkim namiêtnoœciom i samolubnym interesom. […] Ale nie koniec na tym! Prowadzi „wreszcie do walki miêdzy pañstwami, czy to w ten sposób, ¿e poszczególne pañstwa oddaj¹ swoje si³y polityczne w s³u¿bê gospodarczych interesów swoich obywateli, czy te¿ w ten, ¿e swojej gospodarczej przewagi u¿ywaj¹ do rozstrzygania miêdzynarodowych sporów politycznych” (QA, 108). Tu rozpoczyna siê najstraszliwszy rozdzia³ dziejów ludzkoœci – okrutne, krwawe, bezlitosne wojny, których brudne, handlarskie cele os³aniane s¹ nieraz najszczytniejszymi has³ami; wojny,
które poniewieraj¹ do reszty wszystko, co powinno byæ i œwiête, i wznios³e.
*** Wszelkie nadu¿ycie prawa Bo¿ego ma swój odwet; Bóg nie pozwoli naœmiewaæ siê ze swoich praw. „Korzeniem wszelkiego z³ego jest chciwoœæ, której gdy siê niektórzy oddali, zab³¹dzili w niewiarê i œci¹gnêli na siebie wiele cierpieñ” (I. Tym. 6, 10). Dziwna rzecz, jak niebezpieczne jest nies³uszne zbieranie kosztem duszy swojej (zob. Syr 14, 4), jak wielkie bogactwa podnosz¹ pychê ludzk¹ przeciwko Bogu, a œwiat pogr¹¿aj¹ w materializmie u¿ywania i w niewierze. Có¿ jest dziœ bardziej ateistyczne – komunizm czy kapitalizm? Kogo wolicie w gumnach waszych – czy jawnego podpalacza, który tr¹bi¹c na wszystkie strony œwiata podk³ada ¿agiew pod wasz dom, czy te¿ skrytego, który o pó³nocy cicho i nieznacznie siê skrada, by ojcowiznê wasz¹ w popió³ obróciæ? Oceñcie sami!
ks. Stefan Wyszyński
Powyższy tekst pochodzi z książki Autora pt. „Miłość i sprawiedliwość społeczna. Rozważania społeczne”, fragmenty Zbioru III – „Krucjata społeczna”, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 1993.
bn DARWIN BELL [http://www.flickr.com/people/darwinbell/]
Korzeniem wszelkiego złego jest chciwość, której gdy się niektórzy oddali, zabłądzili w niewiarę i ściągnęli na siebie wiele cierpień
Katolicyzm
NASZE TRA DYCJE
tam, gdzie go nie widzimy WOJCIECH ZALESKI
M
iar¹ katolickoœci danego ustroju spo³eczno-gospodarczego, wzglêdnie jego tendencji rozwojowych, bêdzie stopieñ realizowania przezeñ warunków zabezpieczaj¹cych wolnoœæ jednostek, ale w taki sposób, by nie powstawa³y jakieœ mo¿liwoœci nadu¿ywania tej wolnoœci, a z drugiej strony, by ustrój umo¿liwia³ i u³atwia³ s³u¿bê na rzecz ca³oœci, by niejako uwydatnia³ solidarnoœæ interesów, a równoczeœnie – dodajmy – stwarza³ formy rozstrzygania zatargów przez pañstwo, jako najwy¿szego arbitra oraz dawa³ pañstwu mo¿liwoœæ kierownictwa w stopniu zabezpieczaj¹cym przed nêdz¹, a zw³aszcza przed bezrobociem. Cech¹ ustroju katolickiego bêdzie te¿ przepojenie ¿ycia spo³ecznego ideami chrzeœcijañskimi, gdy¿ bez tego ka¿dy ustrój spo³eczno-gospodarczy wyrodzi siê w jakichœ formach wyzysku. Rzecz w tym, ¿e bez wzglêdu na to, czy podstaw¹ teoretyczn¹ danego ustroju jest d¹¿enie do ca³kowitej wolnoœci jednostki, czy te¿, przeciwnie, ca³kowite podporz¹dkowanie jednostki celom i potrzebom ca³oœci spo³ecznej – rezultaty bywaj¹ dziwnie podobne. We wspó³zawodnictwie silnych powstaj¹ najpierw du¿e ró¿nice bogactw, z tego rodzi siê instynkt w³adzy, jak¹ daje bogactwo i tendencje do… usuniêcia wspó³zawodnictwa, czyli do wprowadzenia planowania prywatno-gospodarczego. Takie planowanie prywatno-gospodarcze rodzi siê najpierw w pewnej dziedzinie ¿ycia gospodarczego, potem obj¹æ mo¿e dzia³y pokrewne, wreszcie, przewa¿nie z inicjatywy ^Tc\gT¤h saTafbjXZb ebmV\©ZT f\Ú aT VbeTm j\Ú^fm© \_b Ö dzia³ów gospodarstwa spo³ecznego i w pewnym stopniu przypomina planowanie socjalistyczne, mimo istnienia w³asnoœci prywatnej w sensie kapitalistycznym. Co wiêcej, takie planowanie mo¿e byæ wykonywane nawet przez pañstwo, gdy jego aparat jest poddany wp³ywom pewnych grup wielkokapitalistycznych. Sk¹din¹d w ustroju planowania socjalistycznego i upañstwowienia wszystkich czy prawie wszystkich narzêdzi produkcji, rodz¹ siê inne przemiany. Oto zró¿niczkowanie dochodu spo³ecznego postêpuje w miarê jak roœnie faktyczne opanowanie ¿ycia gospodarczego przez aparat kierowniczy. U¿ywaj¹c takich pojêæ, jak „pañstwo socjalistyczne”, czy te¿ „aparat socjalistycznego planowania”, sk³onni jesteœmy – co
wynika nawiasem mówi¹c z b³êdnych za³o¿eñ totalizmu – zapominaæ o tym, ¿e ten aparat i to pañstwo s¹ jednak reprezentowane przez ¿ywych ludzi, a abstrakcyjne pojêcie nale¿y tu po prostu zast¹piæ konkretnym obrazem biurokracji. Jest przecie¿ faktem, ¿e w gospodarce np. Rosji Sowieckiej zró¿niczkowanie dochodu poszczególnych warstw jest nie mniejsze ni¿ w krajach najjaskrawszych wybryków kapitalistycznych, a na pewno nie mniejsze ni¿ w wielu krajach o zrównowa¿onej strukturze, które okrzyczano jako „kraje wyuzdanego wyzysku kapitalistycznego”. Czy¿ wiêc nie widzimy wielkich analogii miêdzy rzeczyj\fgl` h^¤TWX` f\¤ fcb¤XVmalV[ j ^eT]TV[ ^gãeX bsV]T_a\X pos³uguj¹ siê zupe³nie rozbie¿n¹ frazeologi¹? Mo¿e ró¿nica miêdzy pewnymi formami planowania kapitalistycznego i socjalistycznego jest raczej ró¿nic¹ po prostu genezy ni¿ aktualnego stanu rzeczy? Amerykañski socjolog [James] Burnham w swej g³oœnej glcbjb meXfmg© T`Xel^Táf^\X] cemXm _\VmaX fl`c_\s^TV]X i uproszczenia) ksi¹¿ce o rewolucji mened¿erów przeprowadza tê analogiê i ma sporo racji. Nie dostrzega jednak nowych si³, przeciwstawiaj¹cych siê dyktaturom mened¿erów, choæ narastanie ich jest faktem oczywistym. Rzecz przy tym ciekawa, ¿e pewne szablony socjalistyczne okazuj¹ siê ma³o przydatne w praktyce tam, gdzie w³aœnie rozwój tych si³ – mirabile dictu [rzecz zadziwiaj¹ca] pod has³ami socjalistycznymi – posun¹³ siê daleko. Rosja Sowiecka nie mia³a k³opotów ze zwi¹zkami zawodowymi, poniewa¿ by³y one tam s³abo rozwiniête. Nieco wiêcej k³opotu by³o z nimi ju¿ w Polsce. W procesie Adama Doboszyñskiego1 prokurator, który nawiasem mówi¹c wygadywa³ przy wielu okazjach niestworzone bzdury, powiedzia³, ¿e prawdopodobnie Doboszyñski chcia³ organizowaæ „¿ó³te zwi¹zki zawodowe”. Otó¿ „¿ó³tymi” nazywa³o siê te zwi¹zki, które by³y organizowane przez pracodawcê dla otumanienia robotników i pokierowania nimi w sposób zgodny z interesami pracodawcy. Wed³ug tego okreœlenia, w dzisiejszej Polsce wszystkie zwi¹zki zawodowe s¹ ¿ó³te i bardzo jaskrawo ¿ó³te, gdy¿ s¹ narzêdziem trzymania w karbach ¿elaznej dyscypliny rzesz robotniczych, utrudniania im walki o ludzkie ¿ycie, nak³aniania do zwiêkszonej wydajnoœci. Ale z pocz¹tku by³y ze zwi¹zkami zawodowymi
155
156 pewne trudnoœci. Podobne trudnoœci wystêpuj¹ tak¿e w socjalizowanych dziedzinach ¿ycia gospodarczego Anglii i tu nie dadz¹ siê tak ³atwo przezwyciê¿yæ, gdy¿ wolnoœæ osobista jest niemo¿liwa do pogodzenia z socjalizacj¹, jak j¹ pojmuj¹ wspó³czeœni marksiœci, to znaczy ze zwyczajnym upañstwowieniem narzêdzi produkcji. Kon‚ikty miêdzy prac¹ a kapita³em nie ustaj¹ przez to, ¿e kapitalist¹ staje siê pañstwo. Now¹ si³¹ spo³eczn¹ s¹ zwi¹zki zawodowe – ich rozwój jest wyrazem emancypacji klasy robotniczej. Otó¿ jest rzecz¹ znamienn¹, ¿e narastaj¹ce nowe si³y spo³eczne nie znajduj¹ zdrowego ujœcia dla swych energii ani w ustroju kapitalistycznym, ani w ustroju socjalistyczno-marksistowskim jaki wzoruje siê na Rosji i polega na zwyczajnym zniesieniu w³asnoœci prywatnej. Jest rzecz¹ nies³ychanie znamienn¹ i powiedzmy dla niekatolika wprost zagadkow¹, ¿e spo³eczna nauka Koœcio³a katolickiego, akceptuj¹c niejako rozwój zwi¹zków zawodowych (nb. zgodnie z dawnymi tradycjami), wyznacza³a mu dalsz¹ drogê w formie zwiêkszonego udzia³u robotnika we w³asnoœci ju¿ wówczas, kiedy rozwój zwi¹zków zawodowych ³¹czony bywa³ raczej z tendencj¹ ku zupe³nemu zniesieniu tej w³asnoœci. Dziœ jeszcze nie dla wszystkich ten dylemat bêdzie zrozumia³y, dlatego, ¿e zwi¹zki zawodowe u¿ywane s¹ przez komunizm do rozsadzania kapitalistycznego porz¹dku rzeczy. Natomiast w razie zwyciêstwa komunizmu, powiedzmy sobie w krajach zachodniej Europy lub w Ameryce, zwi¹zki zawodowe sta³yby siê automatycznie najwiêksz¹ przeszkod¹ dla urzeczywistnienia komunizmu wed³ug wzorów rosyjskich.
Natomiast organicznie postêpuje proces wzrostu udzia³u robotników we w³asnoœci tak¿e w krajach kapitalistycznych, choæ nie dla ka¿dego proces ten jest widoczny – przeoczy³ go mianowicie zupe³nie wy¿ej wspomniany Burnham. Je¿eli rady za³ogowe podejmuj¹ wspó³pracê z kierownictwem przedsiêbiorstwa i uzyskuj¹ – w zgodzie czy w walce – wp³yw na to kierownictwo, to oczywiœcie jest to rozszerzeniem w³adztwa robotników, choæ nie jest z tym z³¹czone ¿adne przepisywanie formalnych tytu³ów w³asnoœci. Jestem pewny, ¿e dzieñ, w którym robotnicy General Motors w zatargu o p³ace za¿¹dali przedstawienia sobie kalkulacji produkcji samochodów, bêdzie kiedyœ uwa¿any za pocz¹tek historycznego prze³omu. Od udzia³u w kierownictwie przez udzia³ w zyskach droga prowadzi nieuchronnie ku udzia³owi we w³asnoœci. W³asnoœæ prywatnych narzêdzi produkcji nie jest dla Koœcio³a katolickiego dogmatem. Ale w³asnoœæ jest symbolem wolnoœci jednostek, jest te¿ tej wolnoœci zabezpieczeniem. Chodzi zatem o to, by w³asnoœæ by³a upowszechniona, gdy¿ wolnoœæ, wynikaj¹ca z godnoœci cz³owieka, jest przyrodzonym prawem wszystkich ludzi, a nie drobnej garstki wyzyskiwaczy. Coraz dalej postêpuj¹ce zrozumienie tej problematyki jest – czêsto nieuœwiadomionym – zbli¿eniem do katolickich idei spo³ecznych. Byæ mo¿e, ¿e idea³ spo³eczeñstwa bezklasowego jest mo¿liwy do osi¹gniêcia. Nie oznacza to, by wszyscy ludzie mieli mieæ równe dochody, ale oznacza brak nieprzebytych `heãj \ eã¯a\V `\ÚWml _hW `\ gT^\V[ ]T^\X fgjTemT Vml to kapitalizm, czy komunizm z jego niedostêpn¹ elit¹ za
Chodzi zatem o to, by własność była upowszechniona, gdyż wolność, wynikająca z godności człowieka, jest przyrodzonym prawem wszystkich ludzi
157 murami Kremla. Droga do urzeczywistnienia idea³u spo³eczeñstwa bezklasowego nie prowadzi bynajmniej przez zupe³ne zniesienie prywatnej w³asnoœci œrodków produkcji, lecz przez jej upowszechnienie. Katolicka doktryna spo³eczna, w pe³ni œwiadoma wêz³ów ³¹cz¹cych ludzi w spo³eczeñstwo, nie ma powodu do odrzucania planowoœci gospodarstwa. Bêdzie jednak zawsze wola³a planowanie kierunkowe w po³¹czeniu z pañstwow¹ polityk¹ inwestycyjn¹ od planowania œcis³ego, czyli iloœciowego. Pojêcia te s¹ mo¿e niezrozumia³e dla czytelników, gdy¿ sama koncepcja gospodarki planowanej jest nowa, a terminologia z ni¹ zwi¹zana nieustalona. Przez planowanie kierunkowe rozumiem stwarzanie warunków szybszego rozwoju pewnych dzia³ów wytwórczoœci, oparte czy to na przewidywaniu spodziewanego popytu, czy na za³o¿eniach pozagospodarczych, przy pomocy najró¿niejszych narzêdzi polityki gospodarczej bez upañstwowienia narzêdzi produkcji, a co za tym idzie bez przepisywania poszczególnym przedsiêbiorstwom œcis³ych iloœci i jakoœci wytwarzanych dóbr. W po³¹czeniu z zasad¹ subsydiarnoœci [pomocniczoœci] odbiera to planowaniu ostrze totalistyczne, tak niebezpieczne dla wolnoœci ludzi. Bez daleko id¹cych luzów planowanie sprowadziæ siê musi do narzucenia przez nieliczn¹ grupkê planistów wszystkiego: rodzaju i spo¿ycia, sposobu pracy i ca³ego ¿ycia. Przemiany – oparte na stopniowej emancypacji mas robotniczych i zwiêkszeniu ich roli w ¿yciu gospodarczym – rozwijaj¹ siê po linii wytkniêtej. Wydaje siê, ¿e wywr¹ one na kszta³towanie siê przysz³ego ustroju wp³yw o wiele wiêkszy ni¿ eksperymenty totalistów, których efektowne, ale krótkotrwa³e sukcesy zewnêtrzne osza³amiaj¹ wspó³czesnych. Na d³ug¹ metê dynamicznoœæ ¿ycia gospodarczego mo¿e byæ o wiele skuteczniej osi¹gniêta przez rozs¹dne zwi¹zanie wynagrodzenia z wynikami pracy, co bywa na ogó³ osi¹gane najlepiej przez pracê na w³asny rachunek. Wielkie kon‚ikty spo³eczne rodzi³y siê zawsze tam, gdzie masowo wprowadzano pracê najemn¹, przy której tego zwi¹zku nie ma. Problem istotnej przebudowy ¿ycia gospodarczego polega w³aœnie na tym, by w przedsiêbiorstwach wielkich przywróciæ ten zwi¹zek, czyli w ostatecznym rezultacie zlikwidowaæ walkê klasow¹ przez likwidacjê ^_Tfl jlWm\XWm\VmbalV[! 6[bWm\ b aTWebU\Xa\X bcã a\Xnia w rozwoju form gospodarczych, powsta³ego wskutek osza³amiaj¹cych postêpów techniki. Oczywiœcie, jak ka¿dy ustrój gospodarczy, tak i ten, którego zarysy staram siê zakreœliæ, mo¿e byæ nara¿ony na niebezpieczeñstwo wyrodzenia siê w jakichœ nowych formach wyzysku. S¹ jednak ustroje gospodarcze, które
mog¹ doprowadziæ do kryzysów, niedoli i wyzysku, a s¹ takie, które do nich doprowadziæ musz¹. Dlatego same formy ustrojowe nie s¹ jeszcze gwarancj¹ ich dobrego funkcjonowania, ale s¹ takie formy, które na pewno dobrze funkcjonowaæ nie mog¹, gdy¿ wyp³ywaj¹ ze z³ego ducha i fa³szywych doktryn, jak kapitalizm i komunizm. Gwarancj¹ dobrego funkcjonowania ustroju nie mog¹ byæ jednak tylko „instytucje”, czyli formy organizacyjne. Nie chodzi przecie¿, jak to siê niektórym ludziom wydaje, o kompromis czy zlepek zaleceñ obu bankrutuj¹cych kierunków, lecz chodzi o syntezê wolnoœci i zwi¹zania obowi¹zkiem moralnym, która musi siê opieraæ o coœ wiêcej ni¿ same instytucje ludzkie. Tylko wtedy bêdzie syntez¹ prawdziw¹, a nie zlepkiem. A\X U©W `l cemXfTWal`\ bcgl`\fgT`\ a\X cemXcbj\Tdajmy ³atwych triumfów syntezy. Ale nie zapominajmy o tym, ¿e œwiat, miotany miêdzy skrajnoœciami, tej syntezy szukaæ musi, bo takie jest jego przeznaczenie. Skrajnoœci s¹ tylko objawami niepokoju poszukiwania, a rozkosz i triumf znalezienia bywa nagrod¹ za udrêki poszukiwañ.
Wojciech Zaleski
Tekst zaczerpnięto z książki „Chrześcijańska myśl społeczna na emigracji”, praca zbiorowa pod redakcją Zygmunta Tkocza, Odnowa – Norbertinum, Londyn – Lublin 1991. Książka jest zbiorem artykułów opublikowanych w różnych pismach emigracyjnych, jednak redaktor tomu niestety nie podaje dokładnego wykazu miejsc ani dat pierwodruku, toteż nie sposób ustalić, z którego roku pochodzi prezentowany tekst.
Przypis: 1.
Adam Doboszyński (1904-1949) – polityk i ideolog ruchu nacjonalistycznego, autor programu gospodarczego, który zakładał przezwyciężenie sprzeczności i negatywnych cech kapitalizmu i komunizmu poprzez rozpowszechnienie drobnej własności środków produkcji oraz różne formy uspołecznienia dużych zakładów. W międzywojniu był również działaczem związanych z obozem narodowym związków zawodowych „Polska Praca”. W czasie wojny przebywał na emigracji, powrócił do kraju pod koniec roku 1946 z zamiarem odbudowy środowiska katolicko-narodowego. W lipcu 1947 r. został aresztowany, następnie poddany śledztwu z użyciem tortur. Po pokazowym procesie politycznym, w lipcu 1949 r. został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 29 sierpnia 1949 r. W roku 1989 Doboszyński został oczyszczony z zarzutów i pośmiertnie rehabilitowany.
nie prowadzimy schroniska… strona 168
158
Będąc głodni,
poczęli iść i rwać kłosy
KS. JAN ZIEJA
U
czniowie szli pierwsi, Ty za nimi. Oni byli g³odni. A Ty? – Ewangeliœci nic nie mówi¹ o tym. Zajêty by³eœ rozmow¹ z gronem tych, którzy Ciê otaczali. To oni dostrzegli, ¿e uczniowie, id¹cy przodem, zrywali k³osy, wycierali je w z³o¿onych d³oniach i zjadali oczyszczone ziarna. Ci, którzy z Tob¹ rozmawiali, nie pomyœleli o g³odzie Twych uczniów i o tym, jak by ich posiliæ podczas podró¿y. Ale jako „pobo¿ni”, od razu pomyœleli: „Jest szabat; tego w szabat nie godzi siê czyniæ; w œwiêto nie wolno ¿¹æ i m³óciæ; a to, co robi¹, to przecie¿ – co prawda w ma³ych rozmiarach – ¿niwo i m³ocka! To grzech! Nie wolno!”. Ty, Jezu, stan¹³eœ w obronie swych uczniów. Przypomnia³eœ wolê Ojca Niebieskiego: „Mi³osierdzia chcê!”. I nam jest bardzo potrzebne to przypomnienie. Gdy zobaczymy, ¿e ktoœ nie zachowuje jakiegoœ przepisu, zwyczaju czy nawet prawa, nie mamy od razu wo³aæ z oburzeniem: „To grzech! Nie wolno!”. Ale mamy siê najpierw zastanowiæ nad tym, dlaczego ten cz³owiek to zrobi³ lub to powiedzia³. Dlaczego zrywa k³osy, choæ jest szabat? Dlaczego po kryjomu œci¹gn¹³ bochenek chleba w sklepie? Dlaczego tych dwoje siê rozesz³o, a tamtych dwoje ¿yje ze sob¹ bez œlubu? Dlaczego ta dziewczyna posz³a na ulicê? Dlaczego ten ch³opiec siê rozchuligani³? Dlaczego ten siê rozpi³? Dlaczego
ten fa³szowa³ pieni¹dze, a ten dawa³ ³apówki, a tamten je przyjmowa³? Dlaczego? Trzeba nieraz d³ugo i cierpliwie szukaæ odpowiedzi na to „dlaczego”. A gdy siê zrozumie „dlaczego” – trzeba natychmiast myœleæ o tym, jak pomóc temu bratu. Tak, to najpierw: jak pomóc? Rw¹ k³osy w dzieñ œwi¹teczny, zjadaj¹ ziarno nie ze swego pola i powtarzaj¹ to wielokrotnie – widocznie s¹ bardzo g³odni. Gdzie tu jest gospoda, w której bêdzie mo¿na ich posiliæ? Do swych bowiem domów maj¹ daleko. A i ten ich Mistrz te¿ chyba jest g³odny. Trzeba pomyœleæ o tym, gdzie ich wszystkich przyj¹æ i czym nakarmiæ. A potem pomówmy z nimi o szabacie. Podobnie mamy postêpowaæ we wszystkich wypadkach, gdy w kimœ coœ nam siê nie bêdzie podoba³o. Zrozumieæ, dlaczego ten cz³owiek jest taki, a potem skutecznie mu pomóc.
ks. Jan Zieja
Powyższy tekst jest fragmentem książki Autora, pt. „Przyjdź, Panie! Ewangelia i życie – rozważania”, Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie II poprawione i uzupełnione, Poznań 1972. Książka stanowiła zbiór komentarzy do poszczególnych, wybranych fragmentów czterech Ewangelii.
Tak trudno żyć bez mamy.
Tak łatwo pomóc osieroconym dzieciom.
Nasz numer konta: 07 1240 6247 1111 0000 4975 068
www.wioskisos.org
Przez lud do narodu
Z POL SKI RODEM
Patriotyczne wizje Jana Ludwika Popławskiego DR HAB. RAFAŁ ŁĘTOCHA
R
oman Dmowski w mowie po¿egnalnej na pogrzebie Pop³awskiego stwierdzi³, i¿ to, co jest najlepsze w zakresie polskiej myœli politycznej, wyros³o z ziaren przez Pop³awskiego zasianych1. Pisz¹c o pocz¹tkach ruchu narodowego, podkreœla³, ¿e Te m³oWX ^b¤T Ul¤l Wm\XÖ`\ Xcb^\ jmZ_ÚWa\X gemX jX] fcb³eczeñstwa przekszta³caj¹cego siê w kierunku nowo¿ytnym, mia³y zacz¹tki rozumienia rzeczywistoœci polskiej i mia³y wœród siebie cz³owieka o dziesi¹tek lat od swych wspó³pracowników starszego, który tê rzeczywistoœæ ogromnie jasno widzia³ i o Polsce szersz¹, ni¿ ktokolwiek wówczas, wiedzê posiada³. […] By³ to duchowy ojciec nowoczesnej polityki polskiej2.
*** Jan Ludwik Pop³awski urodzi³ siê 17 stycznia 1854 r. w Bystrzejowicach pod Lublinem, w rodzinie ziemiañskiej, jako trzecie dziecko Wiktora i Ludwiki z Ponikowskich3. W Lublinie uczêszcza³ do gimnazjum, jednak zosta³ usuniêty za awanturê z koleg¹ szkolnym, którego podejrzewa³ o szpiegostwo i donosicielstwo. W zwi¹zku z tym wydarzeniem maturê zda³ eksternistycznie w 1872 r. W 1873 r. rozpocz¹³ studia na Wydziale Prawa Carskiego Uniwersytetu Warszawskiego i wkrótce w³¹czy³ siê tam w konspiracyjn¹ dzia³alnoœæ studenck¹. W 1877 r. za³o¿y³ z Adamem Szymañskim organizacjê, która funkcjonuje w literaturze przedmiotu pod nazw¹ Zwi¹zek Synów Ojczyzny. Powi¹zana by³a ona prawdopodobnie z galicyjsk¹ Konfederacj¹ Narodu Polskiego. Organizacja Pop³awskiego stawia³a sobie za cel przygotowanie w Królestwie struktur organizacyjnych przysz³ego antyrosyjskiego powstania, które planowano wywo³aæ w przypadku wojny pomiêdzy zaborcami. W 1878 r. grupa zosta³a rozbita przez carsk¹ Ochranê, a Pop³awskiego osadzono w X Pawilonie warszawskiej Cytadeli, gdzie spêdzi³ rok.
W styczniu 1879 r. zosta³ skazany na oœmioletnie zes³anie w g³¹b Rosji, z którego wróci³ jednak ju¿ w 1882 r. dziêki usilnym staraniom rodziny i w zwi¹zku z chwilow¹ liberalizacj¹ w Rosji za rz¹dów Micha³a Loris-Mielikowa. W rok po powrocie do kraju Pop³awski podj¹³ pracê w tygodniku „Prawda”, wydawanym przez „papie¿a pozytywizmu”, Aleksandra Œwiêtochowskiego. Doœæ szybko zyska³ w piœmie wa¿n¹ pozycjê wraz ze swoim przysz³ym szwagrem, Janem Karolem Potockim. W tym samym roku zosta³ ponownie aresztowany i odsiedzia³ trzy miesi¹ce w warszawskiej Cytadeli, oskar¿ony o dzia³alnoœæ propagandow¹ w duchu rewolucyjnym i utrzymywanie ^bagT^gãj m Vm¤ba^T`\ vCeb_XgTe\Tgh ! Eb^ cã a\X] Cbc¤Tjski i Potocki odchodz¹ z „Prawdy”, argumentuj¹c
159
160 to polityk¹ pisma, które nie doœæ konsekwentnie mia³o eksponowaæ „kwestiê ludow¹” (w szerokim rozumieniu tego s³owa) – przedstawia³o co prawda nêdzê i wyzysk robotników, nie wskazuj¹c jednak palcem sprawców tego stanu rzeczy.
*** Po zerwaniu z „Prawd¹”, Pop³awski i Potocki zak³adaj¹ tygodnik „G³os”. W Prospekcie, poprzedzaj¹cym wydanie pierwszego numeru pisma, deklarowano: W naszym „G³osie” znajd¹ swój wyraz i poparcie przekonania i d¹¯Xa\T _hWm\ ^gãeml cbgeTs© fjX \agXeXfl beTm fl`cTg\X spo³eczne, polityczne i narodowe skojarzyæ z wymaganiami rzetelnych potrzeb ludu4. Wœród cz³onków zespo³u redakcyjnego i sta³ych wspó³pracowników znajdujemy postacie reprezentuj¹ce ró¿norodne kierunki ideowe: marksistów, patriotycznych socjalistów, ludowców – m.in. Ludwika Krzywickiego, Wac³awa Na³kowskiego, Aleksandra £êtowskiego, Mieczys³awa Brzeziñskiego, Teodora Tomasza Je¿a (Zygmunta Mi³kowskiego) czy Edwarda Paszkowskiego. Ten ostatni to autor powieœci opisuj¹cej zespó³ g³osowiczów, w której Pop³awski (powieœciowy Pac³awski) przedstawiony zosta³ jako idealista i altruista, heroicznie walcz¹cy o realizacjê wyznawanych przez siebie idea³ów oraz niekwestionowany przywódca ca³ego œrodowiska, góruj¹cy nad nim intelektualnie5. W „G³osie” debiutowali m.in. Stefan ¯eromski, Jan Kasprowicz, W³adys³aw Reymont czy Kazimierz Przerwa-Tetmajer. Decyduj¹cy wp³yw na kszta³t pisma mia³ w³aœnie Pop³awski. Obj¹³ on funkcjê redaktora politycznego i sekretarza redakcji, jego autorstwa by³a wiêkszoœæ artyku³ów wstêpnych z dzia³u spo³eczno-politycznego i ekonomiczno-spo³ecznego, sta³y felieton pt. „Z kraju” oraz powa¿na iloœæ recenzji, omówieñ, krytyk, polemik
itp. W swej publicystyce Pop³awski kontynuuje tematykê ludowo-narodow¹, której wiele uwagi poœwiêca³ ju¿ wcze a\X] ]XZb cbZ_©Wl aT gX fceTjl jleT a\X ^elfgT_\mh]© f\Ú w tym okresie. Przede wszystkim samo pojêcie ludu mbfgT]X jleT a\X cbfmXembaX j h]ÚV\h Cbc¤Tjf^\XZb obejmuje ono nie tylko ludnoœæ ch³opsk¹, ale tak¿e robotników i warstwy poœrednie. Coraz wiêcej miejsca w jego pisarstwie zaczyna wówczas zajmowaæ tematyka znaczenia zachodnich terenów kraju – mo¿na go wrêcz uznaæ za twórcê polskiej myœli zachodniej. W 1887 r. „G³os” staje siê de facto ekspozytur¹ nowoutworzonej organizacji Liga Polska (LP), natomiast Pop³awski jej komisarzem w Królestwie Polskim. Z kolei w 1890 r. poznaje debiutuj¹cego wówczas na ³amach „G³osu” Dmowf^\XZb m ^gãel` cbmbfgTa\X j ceml]T a\ Wb ^báVT ¯lV\T! Eb^ cã a\X] jfcã_a\X mbeZTa\mh]© j JTefmTj\X bUV[bWl stulecia Konstytucji 3 Maja, a w nastêpnym roku wespó³ jeszcze z trzecim „ojcem za³o¿ycielem” obozu narodowego, Zygmuntem Balickim, doprowadz¹ do przekszta³cenia LP w Ligê Narodow¹ (LN). „G³os” zostaje zamkniêty przez w³adze carskie w 1894 r., po aresztowaniu – w trakcie manifestacji w stulecie insurekcji koœciuszkowskiej – wspó³pracowników pisma. Po reaktywacji periodyku w 1895 r., Pop³awski wspó³pracuje z nim ju¿ tylko przez niespe³na rok, do czerwca 1896 r.
*** Wkrótce po opuszczeniu wiêzienia przedostaje siê nielegalnie do Lwowa. Pocz¹tkowo wspó³pracowa³ tam z wydawanym przez Boles³awa Wys³oucha i Karola Lewakowskiego „Kurierem Lwowskim”, nastêpnie przej¹³ kierownictwo nad œwie¿o pozyskanym przez Ligê Narodow¹ „Przegl¹dem Wszechpolskim”, który bêdzie redagowa³ do 1902. W tym g³ównym organie teoretycznym LN Pop³awski jest autorem artyku³ów wstêpnych, a tak¿e
161 sta³ych felietonów pt. „Z ca³ej Polski”, które podpisuje pseudonimem J. L. Jastrzêbiec lub po prostu Jastrzêbiec, od swojego rodowego god³a. S³ynne by³y równie¿ jego „korespondencje” z zaboru pruskiego, które preparowa³ na podstawie doniesieñ prasowych z tamtych ziem – jak wspomina³ Dmowski, samym Poznaniakom wydawa³y siê one tak autentyczne, ¿e ich autora doszukiwano siê wœród dziennikarzy ze stolicy Wielkopolski6. J cT Wm\Xea\^h $+,) e! ebmcbVm©¤ jlWTjTa\X `\Xf\ÚVmnika dla ludu pod tytu³em „Polak”. Formalnie redaktorem pisma by³ Kasper Wojnar, faktycznie zaœ kierowa³ nim Pop³awski, przynajmniej do roku 1901. Pismo by³o przeznaczone dla ludnoœci wiejskiej wszystkich zaborów. Nie bez s³usznoœci „Polak” uwa¿any jest za najwybitniejsze osi¹gniêcie publicystyczne Pop³awskiego, spoœród pism obozu narodowego cieszy³ siê on te¿ najwiêksz¹ popularnoœci¹. Pop³awski prowadzi³ w nim regularnie, a¿ do 1907 r., sta³¹ rubrykê „Sprawy polskie”, w której przybli¿a³ dzieje Polski, eksponuj¹c zw³aszcza tradycjê wojen obronnych i powstañ narodowych, a szczególnie udzia³ w nich przedstawicieli ludu (Bartosz G³owacki, Jan Kiliñski), oraz b`Tj\T¤ mTZTWa\Xa\T m mT^eXfh cb_f^\X] ZXbZeTs\ ^h_ghry, obyczajów i jêzyka. Wszystko to oczywiœcie s³u¿yæ mia³o rozbudzeniu œwiadomoœci narodowej wœród ludnoœci wiejskiej, przetworzeniu tej biernej masy w Polaków rozumiej¹cych sw¹ ponadzaborow¹ jednoœæ oraz w obywateli zdaj¹cych sobie sprawê z obowi¹zków, jakie nak³ada przynale¿noœæ do jednego narodu. Zas³ug¹ Pop³awskiego by³ równie¿ ca³y szereg inicjatyw powo³anych do ¿ycia we Lwowie w celu popularyzacji idei wszechpolskiej oraz daj¹cych „kolonii emigrantów” z Królestwa Polskiego sta³¹ pracê i dochód. Mo¿na tutaj wymieniæ: Kasê Po¿yczkow¹, prowadzon¹ przez Ernesta 4WT`T cemXgjbemba© cã a\X] j >eXWlgbjl 5Ta^ M\X`ski; fabrykê wyrobów chemicznych i kosmetyków „Tlen”, za³o¿on¹ przez Bronis³awa Koskowskiego; powo³ane w 1897 r. Towarzystwo Wydawnicze, nak³adem którego ukaza³y siê m.in. „Syzyfowe prace” ¯eromskiego; Zwi¹zek Naukowo-Literacki, którego prezesem zosta³ Jan Gwalbert Pawlikowski, bêd¹cy oœrodkiem spotkañ i forum wymiany myœli lwowskich sfer naukowych, artystycznych i dziennikarskich; Szko³ê Nauk Politycznych. W 1902 r. Liga Narodowa naby³a we Lwowie drugi dziennik – za³o¿one jeszcze przez Stanis³awa Szczepanowskiego „S³owo Polskie”. Pop³awski wchodzi do redakcji pisma, w którym zaczyna odgrywaæ coraz wa¿niejsz¹ rolê, w styczniu nastêpnego roku bierze zaœ udzia³ w powo³aniu tygodnika „Ojczyzna”, przeznaczonego dla ludnoœci wiejskiej w zaborze austriackim. W 1906 r. powróci³ do Warszawy, aby przej¹æ po Dmowskim redakcjê „Gazety Polskiej”. W dzienniku tym pracowa³ jednak tylko do jesieni 1907 r., bowiem stan jego zdrowia gwa³townie siê pogorszy³. Od tego momentu odsun¹³ siê od dzia³alnoœci politycznej, zaprzesta³ pracy
zawodowej. Dodatkowo, jak siê wydaje, by³ w tym okresie doœæ krytycznie nastawiony do polityki realizowanej przez Ligê, wyra¿a³ swoje w¹tpliwoœci wobec anga¿owania jej w bie¿¹c¹ politykê poprzez udzia³ w Dumie oraz wobec uczestnictwa w ruchu neos³owiañskim. Zmar³ 12 marca 1908 r. w Warszawie, bezpoœredni¹ przyczyn¹ by³ rak ZTeW¤T! CbV[bjTal mbfgT¤ geml Wa\ cã a\X] aT jTefmTjskich Pow¹zkach.
*** Dwa tematy zdominowa³y publicystykê Pop³awskiego: kwestia ludowa i zachodnia. By³y one œciœle powi¹zane ze spraw¹ odzyskania przez Polskê niepodleg³oœci. Pop³awski poszukiwa³ œrodków, które ow¹ niepodleg³oœæ mog¹ przynieœæ, zastanawia³ siê, co nale¿y uczyniæ, aby jej osi¹gniêcie sta³o siê realne. Usi³owa³ te¿ wskazywaæ, jak ta niepodleg³a Polska winna wygl¹daæ. Rozumiej¹c, i¿ niepodleg³oœæ nie jest czymœ danym raz na zawsze, niema³o uwagi poœwiêci³ ziemiom zachodnim i kwestii granic, uznaj¹c, ¿e ich odpowiednia konstrukcja jest równie wa¿na jak samo odbudowanie pañstwa. Jeœli przysz³a Polska nie ma byæ tworem efemerycznym czy te¿ zale¿nym od krajów oœciennych, konieczna jest, jak podkreœla³, jej rekonstrukcja w odpowiednim kszta³cie terytorialnym. Oceniaj¹c szanse na odzyskanie niepodleg³oœci, Pop³awski uznawa³, i¿ jest ono mo¿liwe jedynie w przypadku wojny – albo pomiêdzy mocarstwami zaborczymi, albo któregoœ z nich z innym pañstwem – i po³¹czonego z ni¹ powstania narodowego. Nie twierdzi³ jednak bynajmniej, i¿ do tego momentu nale¿y czekaæ z za³o¿onymi rêkami, wygl¹daj¹c z utêsknieniem sprzyjaj¹cego Polsce rozwoju wypadków. Wrêcz przeciwnie – nale¿y ten czas wykorzystywaæ w sposób optymalny, uruchamiaj¹c procesy, które w odpowiedniej chwili umo¿liwi¹ powodzenie zrywu niepodleg³oœciowego. Wytê¿ona praca na ró¿nych polach jest bowiem najlepszym gwarantem tego, i¿ w sprzyjaj¹cym momencie Polacy bêd¹ w stanie odbudowaæ swoje pañstwo. W artykule z 1900 r. pisa³, i¿ kwestia odzyskania niepodleg³oœci politycznej Polski przedstawiaæ siê musi ka¿demu, kto siê nad ni¹ zastanawia, jako rezultat wspó³dzia³ania dwóch czynników: zbiegu pomyœlnych okolicznoœci zewnêtrznych, w bardzo ma³ym stopniu od nas zale¿nych lub niezale¿nych wcale i od naszej wewnêtrznej si³y narodowej i spo³ecznej. Nasza polityka narodowa przed 1863 r. zwraca³a szczególn¹ uwagê na okolicznoœci zewnêtrzne – kombinacje dyplomatyczne i zatargi miêdzynarodowe lub ruchy rewolucyjne. Nie lekcewa¿y³a ona bynajmniej si³y wewnêtrznej spo³eczeñstwa, jak to niektórzy publicyœci dziœ twierdz¹, s¹dzi³a jednak, ¿e ta si³a istnieje w stanie utajonym…7 Pop³awski, jak siê wydaje, nie wierzy³ w te czekaj¹ce na sygna³ ukryte si³y, które zostan¹ zbudzone w odpowiednim momencie. Uwa¿a³, i¿ na tym polu równie¿ konieczna
162 ]Xfg j\X_^T ceTVT ¯X WbeT aT cebcTZTaWT \ TZ\gTV]T nie s¹ w stanie ad hoc zorganizowaæ i poruszyæ tej drzemi¹cej rzekomo potencji. St¹d te¿ zainteresowanie Pop³awskiego i waga, jak¹ przyk³ada³ do tzw. kwestii ludowej.
*** Termin „lud” oznacza³ dla niego pocz¹tkowo przede wszystkim ludnoœæ wiejsk¹, której instynktownie narodow¹ postawê, wyra¿aj¹c¹ siê choæby w obronie swej ziemi przed zakusami Komisji Kolonizacyjnej w zaborze pruskim, przeciwstawia³ w¹tpliwej jakoœci patriotyzmowi szlachty („G³os” drukowa³ np. nazwiska Polaków sprzedaj¹cych Niemcom swe maj¹tki w Wielkopolsce i na Pomorzu). Lud stanowi³ wiêc dla niego naród in statu nascendi, swego rodzaju potencja³ narodowy, który nale¿a³o zaktualizowaæ i wykorzystaæ. Pop³awski uzna³ nawet, i¿ w Polsce istniej¹ dwie odrêbne cywilizacje – ch³opska i pañska, bêd¹ce wzglêdem siebie przeciwstawne. Po jednej stronie […] stoi ca³a warstwa uprzywilejowana w jakikolwiek sposób, ca³a inteligencja narodu – po drugiej zwarta masa ludowa, zwi¹zana tylko nieœwiadomym poczuciem wspólnoœci plemiennej – naród pañski i naród ch³opski. […] Interesy ludu nie tkwi³y dotychczas w interesach narodu. Doprowadzenie dwóch tych liczb do wspólnego mianownika – to zadanie przysz³oœci, ale zadanie nie tak ³atwe, jak siê na pozór zdaje8. Ch³opi uosabiali dla Pop³awskiego przywi¹zanie do tradycji, obyczajów, ziemi, jêzyka oraz tzw. poczucie gromadzkie, stoj¹ce w opozycji wobec liberalnego indywidualizmu. Tak mocne akcentowanie kwestii ludowej by³o zreszt¹ powodem wysuwanych pod jego adresem zarzutów o powielanie na gruncie polskim wzorców rosyjskiego narodnictwa. Paralele takie wydaj¹ siê jednak zupe³nie a\XgeTsbaX! CbWfgTjbjT eã¯a\VT cb`\ÚWml aTebWa\^T`\ a Pop³awskim jest tego rodzaju, ¿e ci pierwsi idealizowali lud, wyposa¿aj¹c go we wszystkie mo¿liwe przymioty, postrzegali go jako nosiciela prawdy oraz usi³owali niejako „uludowiæ” ca³y naród, przeciwstawiaj¹c sobie te dwa pojêcia. U Pop³awskiego nie ma natomiast jakiejœ naiwnej „ludomanii”, kultu „swojszczyzny”, programu uczenia siê od ludu czy postulatów uludowienia narodu. Wrêcz przeciwnie – chodzi³o mu o unarodowienie ludu. Jego antyszlacheckoœæ, jak i widoczny czasami antyklerykalizm, równie¿ nie mia³y charakteru programowego. Krytyka tych warstw wynika³a z przeœwiadczenia, ¿e zbyt ma³o uwagi poœwiêca³y one sprawom ludu, co niekorzystnie wp³ywa³o na kwestiê narodow¹. Z biegiem czasu Pop³awski rozszerzy³ zakres semantyczny tego pojêcia, obejmuj¹c nim ca³oœæ tzw. warstw pracuj¹cych, a wiêc w³¹czaj¹c równie¿ robotników, inteligencjê i mieszczañstwo. Ju¿ w artykule z 1887 r. pisa³: Osobiœcie sam nale¿ê do ludu, bo lud stanowi¹ nie tylko ci, którzy ziemiê orz¹ lub w fabryce maj¹ robotê, ale i ci wszyscy, którzy ¿yj¹ wy³¹cznie z rezultatów swojej
pracy osobistej. Lud to po prostu zbiorowoœæ wszystkich klas pracuj¹cych9.
*** Nowe spo³eczeñstwo polskie, którego stworzenie postulowa³ Pop³awski, wymaga³o, aby – jak pisa³ Norwid w „Promethidionie” – zosta³a zasypana przepaœæ pomiêdzy „s³owem ludu, a s³owem pisanym i uczonym”. Lekarstwem na to rozdarcie mia³a byæ demokratyzacja, stopniowe zlewanie siê tych warstw w jedn¹ ca³oœæ. Proces ten jednak oczywiœcie sam z siebie nie jest w stanie zajœæ, potrzebny jest wiêc ogromny wysi³ek warstw wy¿szych, inteligencji w kierunku podnoszenia ludu, w³¹czenia warstw ludowych w krwioobieg narodowy, stworzenia z nich Polaków œwiadomych, a mo¿na by³oby rzec – wrêcz nowoczesnych, cemX^fmgT¤VXa\T U\XeaX] aTebWbjb `Tfl XgabZeTsVmaX] w aktywn¹ si³ê polityczn¹. Gdyby polityka Poznañczyków – pisa³ Pop³awski w 1888 r. – od dawna wesz³a na tory demokratyczne, gdyby z pominiêciem interesów warstw innych wszystkie usi³owania skierowano ku podniesieniu moralnego i materialnego stanu ludu, stworzono siln¹ ekonomicznie drobn¹ w³asnoœæ, tanie instytucje kredytowe, szko³y rêkodzielnicze, stowarzyszenia wytwórcze itp., kolonizacja niemiecka i próby
163 germanizacji by³yby raz na zawsze pozbawione podstaw dzia³ania10. Bez wspó³pracy wszystkich warstw spo³ecznych, marzenia o niepodleg³oœci pozostan¹ zdaniem Pop³awskiego jedynie mrzonkami, nie maj¹cymi ¿adnego pokrycia w rzeczywistoœci. Szlachta posiada³a bowiem tradycje politycznego dzia³ania, lud natomiast móg³ zapewniæ jej polityczn¹ si³ê. Tak te¿ nale¿y chyba rozumieæ g³oszon¹ przez Pop³awskiego formu³ê podporz¹dkowania interesom ludu interesów warstw odrêbnych, jego przekonanie, i¿ sprawa ludowa bynajmniej nie zawiera siê w sprawie narodowej jak czêœæ w ca³oœci oraz has³o „nie przez naród do ludu, lecz przez lud do narodu”11. Pop³awski stwierdza bowiem, i¿ w danym momencie historycznym podporz¹dkowanie interesów wszystkich klas interesom ludu w pe³ni odpowiada interesom ca³ego narodu, przybli¿aj¹c niepodleg³oœæ12.
*** Wydawa³oby siê, ¿e postulaty Pop³awskiego bliskie by³y tym, które w owym czasie lansowali pozytywiœci. Jednak bliskoœæ ta jest pozorna. Owszem, zarówno Pop³awski, jak i pozytywiœci k³adli nacisk na coœ, co mo¿emy okreœliæ mianem „pracy organicznej”, jednak ten pierwszy wcale nie mia³ zamiaru w zwi¹zku z tym spychaæ na drugi plan kwestii niepodleg³oœci. Niepodleg³oœæ bowiem to dla Pop³awskiego „wielka idea”, która winna towarzyszyæ wszelkim poczynaniom Polaków. Program pozytywistyczny, oznaczaj¹cy rezygnacjê z d¹¿eñ niepodleg³oœciowych w imiê spokoju, rozwoju gospodarczego oraz mo¿liwoœci indywidualnego bogacenia siê, to dla niego obni¿enie idea³ów spo³ecznych. W zwi¹zku z tym stwierdza³ wrêcz, i¿ teza, ¿e w polityce nie wolno rz¹dziæ siê uczuciem, a tylko rozs¹dkiem, jest tyle¿ efektowna, co fa³szywa. Nie mo¿na bowiem jego zdaniem zaprzeczaæ donios³oœci udzia³u uczuæ w sprawach spo³ecznych, nale¿y owszem liczyæ siê z nimi i na nich politykê swoj¹ opieraæ, inaczej bowiem najkunsztowniej zbudowane jej rusztowanie runie przy pierwszej próbie jak domek z kart13. Tak wiêc Pop³awski mówi³ nam ni mniej ni wiêcej to, ¿e w³aœnie prawdziwy realizm polityczny wymaga liczenia siê z uczuciami, brania pod uwagê równie¿ tego czynnika. Praca organiczna, codzienna, praktyczna – jak najbardziej tak, ale w jej imiê nie mo¿na zapominaæ o celu zasadniczym, poniewa¿ jedynie wówczas ma ona wartoœæ, sens i znaczenie, gdy j¹ ogrzewa i oœwieca p³omienne s³oñce jakiejœ wielkiej idei14. Bez tej wielkiej idei nie uda siê nawet skutecznie wype³niaæ owych drobnych, codziennych obowi¹zków, ona bowiem stanowi najlepszy katalizator dzia³añ, nadaje im „ruch i spójniê” i jest dla nich „magazynem zapasowym si³y”. Z³udzeniem jest równie¿ wedle Pop³awskiego pogl¹d, i¿ poprzez dzia³ania zmierzaj¹ce do rozwoju gospodarczego, ¿mudn¹, codzienn¹ prac¹
mo¿na powoli, stopniowo osi¹gaj¹c coraz wiêksz¹ autonomiê, doprowadziæ do odzyskania przez Polskê niepodleg³oœci. Przekonywa³ on, i¿ pañstwa oœcienne nigdy z w³asnej woli do tego nie dopuszcz¹, ¿e jeœli w³asnym wysi³kiem zbrojnym i przelan¹ krwi¹ Polacy do tego nie doprowadz¹, to nie ma co liczyæ na jej urzeczywistnienie. Praca organiczna, codzienna to œrodek wspomagaj¹cy, pomocniczy jedynie, natomiast sama niepodleg³oœæ musi wi¹zaæ siê ze zrywem powstañczym, który jednak poprzez tê mozoln¹ pracê zostanie w³aœciwie przygotowany.
*** Wspomniana druga sfera aktywnoœci Pop³awskiego, to kszta³t przysz³ego niepodleg³ego pañstwa polskiego. Zas³ugi Pop³awskiego na tym polu to przede wszystkim zwrócenie uwagi na znaczenie ziem zachodnich. Mo¿na œmia³o powiedzieæ, i¿ to w³aœnie za jego spraw¹ dosz³o do przeorientowania polityki w kwestii etnicznie polskich ziem zachodnich. Roman Dmowski pisa³ wprost o donios³ej roli wspó³twórcy Ligi Narodowej na tym polu, podkreœlaj¹c, i¿ Cz³owiekiem, który otworzy³ oczy naszemu pokoleniu na znaczenie ziem zaboru pruskiego dla przysz³oœci Polski, który jasno widzia³, ¿e bez tych ziem mo¿emy byæ tylko s³abym, uzale¿nionym od s¹siadów, stopniowo topniej¹cym narodkiem, w którego nieocenionych i po dziœ dzieñ niedocenionych pismach politycznych ta myœl przewija siê nieustannie – by³ Pop³awski15. Ten¿e bowiem ju¿ w 1887 r. podkreœla³: Wolny dostêp do morza, posiadanie ca³kowite g³ównej arterii wodnej kraju – Wis³y, to warunki konieczne prawie istnienia naszego. […] Nasi politycy marz¹ jeszcze o Wilnie i Kijowie, ale o Poznañ mniej dbaj¹, o Gdañsku zapomnieli prawie zupe³nie, a o Królewcu i Opolu nie myœl¹ zgo³a16. W zwi¹zku z takimi konstatacjami pilnie œledzi³ i analizowa³ Pop³awski dane statystyczne dotycz¹ce area³u ziemi i liczby gospodarstw polskich czy te¿ zmian struktury narodowoœciowej w zaborze pruskim. Akcentowa³ negatywne dla Polaków tendencje je¿eli chodzi o stan posiadania, natomiast pozytywne w sferze przyrostu demoZeTsVmaXZb aT glV[ gXeXaTV[17. Ranga ziem zachodnich by³a wedle Pop³awskiego tak du¿a, i¿ dopuszcza³ nawet mo¿liwoœæ zrzeczenia siê Litwy, Bia³orusi i Ukrainy w przypadku, jeœli wymaga³yby tego interesy pozyskania terenów zaboru pruskiego. Walka toczona na kresach zachodnich by³a jego zdaniem problemem o fundamentalnym znaczeniu dla ca³ego narodu. Przywo³uj¹c ukute po Kongresie Wiedeñskim has³o „g³upia Polska bez Poznania”, Pop³awski pisa³, ¿e marna by³aby ta przysz³a Polska, dla której ¿yjemy i dzia³amy, ta Polska, której nie doczekamy zapewne, ale któr¹ ogl¹daæ bêd¹ dzieci i wnuki nasze – nie tylko bez Poznania, ale i bez Œl¹ska, bez dostêpu do morza,
164 a wiêc bez Gdañska i Królewca. Te prowincje, które dziœ do Prus nale¿¹, s¹ koniecznym warunkiem istnienia pañstwa polskiego, ju¿ dziœ s¹ warunkiem utrzymania potêgi prusko-niemieckiej. Dla nas tym bardziej nie mo¿e byæ w tej sprawie kompromisu. […] bez tych ziem Polska nie mo¿e istnieæ, ¿e choæby w innych granicach powsta³a, do opanowania tych ziem d¹¿yæ musi. Niemcy ju¿ to rozumiej¹ – my nie wszyscy jeszcze18. Kon‚ikt polsko-niemiecki w zaborze pruskim w zwi¹zku z tym postrzega³ on jako coœ nieuchronnego ze wzglêdu na strategiczne znaczenie tych ziem nie tylko dla Polski, ale i dla Niemiec.
Jana Ludwika Pop³awskiego”. Niestety, projekt ten zosta³ odrzucony g³osami postkomunistów.
dr hab. Rafał Łętocha
Przypisy: 1.
T. Kulak, Wstęp [w:] J.L. Popławski, Wybór pism, wybór, wstęp
2.
Roman Dmowski, Polityka polska i odbudowanie państwa t. I,
i opracowanie T. Kulak, Wrocław 1998, s. 16. Warszawa 1988, ss. 51-52. 3.
lak, Jan Ludwik Popławski 1854-1908. Biografia polityczna t. 1
*** Pop³awski niew¹tpliwie by³ cz³owiekiem, który stworzy³ podwaliny ideowe obozu narodowego, mimo i¿ nie pozostawi³ po sobie ¿adnego zwartego dzie³a. Jego ogromna spuœcizna (rozsiane w prasie artyku³y zdaniem wydawcy jego „Pism politycznych” z³o¿y³yby siê na oko³o 40 tomów po 300 stron ka¿dy! 19), nie odesz³a w zapomnienie. W latach miêdzywojennych mieliœmy nawet do czynienia ze swego rodzaju sporem o ni¹ miêdzy Stronnictwem Narodowym a ugrupowaniami dysydenckimi, które zdecydowa³y siê na wspó³pracê z rz¹dami sanacyjnymi, argumentuj¹c ten krok trzymaniem siê w³aœnie wskazañ politycznych Pop³awskiego. Nie¿yj¹cy ju¿ wówczas „mistrz” zawsze podkreœla³, i¿ trudno przewidzieæ, w jakich okolicznoœciach Polacy zyskaj¹ mo¿liwoœæ odbudowy pañstwa i w zwi¹zku z tym nie mo¿na opracowaæ szczegó³owego planu dzia³ania oraz dokonaæ wyboru œrodków potrzebnych do urzeczywistnienia tego zasadniczego celu. Mimo to jednak, kierunek wszelkich dzia³añ powinien mieæ charakter sta³y. Nale¿y przede wszystkim skupiæ siê na d¹¿eniu do wytworzenia takiego zasobu si³y narodowej, do takiego jej wyæwiczenia i uruchomienia, ¿ebyœmy zawsze mogli w chwili sposobnej skorzystaæ z pomyœlnych okolicznoœci i odpowiednio je wyzyskaæ dla osi¹gniêcia ostatecznego celu polityki narodowej – niepodleg³oœci pañstwowej Polski20. W zwi¹zku ze 150. rocznic¹ jego urodzin podjêto inicjatywê, aby uchwa³¹ Sejmu RP og³osiæ rok 2004 „Rokiem
Biografia Popławskiego głównie na podstawie książek: T. Kui 2, Wrocław 1989; E. Maj, Jan Ludwik Popławski. Poglądy i działalność polityczna, Lublin 1991.
4.
J. Żurawicka, Zespół redakcji „Głosu” (1886-1894), „Roczniki Hi-
5.
E. Paszkowski, Podniebie. Z kroniki czwartego piętra, Lwów
storii Czasopiśmiennictwa Polskiego” 1962, t. 1. 1901. 6.
Roman Dmowski, Popławski i młodzież jego czasów, „Akade-
7.
J.L. Popławski, Podwójna polityka [w:] Tenże, Wybór…, s. 142.
mik” nr 8-9, 1923. 8. Tenże, Demokratyzacja zasad [w:] Tenże, Wybór…, ss. 19-21. 9. Tenże, Z kraju, „Głos” nr 23, 1887. 10. Tenże, Łamańce oportunistyczne, „Głos” nr 33, 1888. 11. Tenże, Lud i naród [w:] Tenże, Wybór…, s. 50. 12. Tenże, Interesy ludu i polityka narodowa [w:] Tenże, Wybór…, s. 74. 13. Tenże, Obniżenie ideałów [w:] Tenże, Wybór…, s. 28. 14. Tenże, Wielkie i małe idee [w:] Tenże, Wybór…, s. 31. 15. R. Dmowski, Polityka…, s. 64. 16. J. L. Popławski, Środki obrony [w:] Tenże, Wybór…, s. 45. 17. Ibid., ss. 33-42. 18. Tenże, Polityka polska w zaborze pruskim [w:] Tenże, Wybór…, s. 86. 19. Z. Wasilewski, Na widowni, „Myśl Narodowa” nr 15, 1933. 20. J. L. Popławski, Organizacja sił narodowych [w:] Tenże, Wybór…, s. 117.
Antykwa Pó³tawskiego
Dzia³y „Nasze tradycje” oraz „Z Polski rodem” zosta³y z³o¿one Antykw¹ Pó³tawskiego – czcionk¹ zaprojektowan¹ w latach $,%& $,%+ cemXm cb_f^\XZb ZeTs^T \ glcbgrafa Adama Pó³tawskiego. Jest to pierwszy polski krój pisma zaprojektowany od podstaw. Antykwa Pó³tawskiego bywa nazywana „polskim krojem narodowym”.
Wiêcej informacji o tradycjach polskiej glcbZeTs\ beTm X_X^geba\VmaX jXef]X VmV\ba^\ `b¯aT maT_X Ö aT fgeba\X \agXeaXgbjX]- http://nowacki.strefa.pl/
Lektura (społecznie)
obowiązkowa
RE CEN ZJA
Krzysztof Wołodźko
Książka „Samopomoc i samoorganizacja Polaków od XIX do XXI w.” Mirosława Wawrzyńskiego nie należy do lekkich lektur. Nie jest to pięknie napisany esej, lecz naukowa rozprawa, która już we wprowadzeniu zmusza do zmierzenia się z trudnymi zagadnieniami patologii rodzimego życia społecznego, kulturalnego, ekonomicznego, politycznego i – last but not least – obywatelskiego. Z tych samych jednak powodów należy potraktować ją bardzo poważnie, jako lekturę nie tylko dla społeczników. Autor za punkt wyjścia przyjmuje obecny stan instytucji i rozwiązań prawnych. Fakty nie napawają optymizmem: w krajobraz współczesnej Polski wpisane są dziedziczona bieda, niesprawny system ubezpieczeń i ochrony zdrowia, malejąca dzietność, zagrożenie powrotem analfabetyzmu, powszechny brak zaufania do państwa i jego reprezentantów, stosunkowo niski poziom uczestnictwa w decyzjach powszechnych (wybory samorządowe, parlamentarne, prezydenckie), odnawiający się, charakterystyczny dla poprzedniego ustroju podział na „my” i „oni”, rozrost i paternalizm państwa przy jego równoczesnej niefunkcjonalności. Szanse na wyjście z cywilizacyjnego impasu widzi w ożywieniu aktywności społecznej Polaków: […] w działaniach oddolnych ludzi tkwi olbrzymi potencjał. Kiedy można by go uwolnić, to jest on w stanie lepiej kwestie i problemy społeczne rozwikłać. […] W oparciu o samopomoc i samoorganizowanie jednostek możliwe było uruchomienie wielu pozytywnych zmian w życiu społecznym, gospodarczym. Są na to liczne dowody w przeszłości. Swoje rozważania Wawrzyński oparł na pięciu hipotezach. Pierwsza zakłada, że dla rozwoju organizacji społecznych potrzeba charyzmatycznych liderów, którzy nadają inicjatywie ton, charakter i kierunek. Autor wymienia m.in. Stanisława Staszica (prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk), ks. Xawerego Druckiego-Lubeckiego (twórca Towarzystwa Kredytowo-Ziemiańskiego), Mieczysława Łyskowskiego (współtworzył spółdzielnie bankowe w Wielkopolsce), ks. Wacława Blizińskiego (Lisków) oraz Jana Józefa Lipskiego (współzałożyciela Komitetu Obrony Robotników). Druga hipoteza głosi, iż rozwój oddolnych inicjatyw społecznych ma charakter ewolucyjny, bazuje na „długim trwaniu”, organicznym procesie „wrastania” takich
działań w tkankę kulturową danej społeczności, regionu czy wreszcie państwa. Nie da się zatem zadekretować „społeczeństwa obywatelskiego” ani upodmiotowić jakiejkolwiek grupy społecznej za pośrednictwem instytucji centralnych. Bezcenną wartością, powstającą wraz z tworzącymi się spontanicznie – choć powoli – ruchami społecznymi, jest zaufanie. Stanowi ono fundament społeczeństwa prawdziwie obywatelskiego, które Wawrzyński porównuje do drzewa – wyrosło dzięki i wbrew różnym naturalnym przeciwieństwom. Człowiek może je ściąć bardzo łatwo i szybko. By nowe drzewo wyrosło w naturze, trzeba wielu lat. Nie jest możliwe, aby nagle pojawiło się ono ukształtowane i mocne w dwa, trzy lata. Podobnie jest z kulturą społeczną. Trzecia z hipotez odnosi się do PRL, jako okresu historycznego, w trakcie którego zniszczona została autentyczna, rodzima kultura społeczna, a próby stworzenia nowej okazały się nieudanym eksperymentem. Zaważyło to na całym ustroju, bowiem nie udźwignął on ciężaru zobowiązań, które na siebie przyjął. Wedle czwartej hipotezy, ściśle związanej z poprzednią, obecny sposób funkcjonowania organizacji publicznych i społecznych dziedziczy PRL-owskie słabości, nie nawiązuje zaś do wcześniejszej spuścizny. Tu teza autora brzmi mocno i pesymistycznie: nie jest możliwe, aby odrodziła się tradycja działań społecznych znana z II RP oraz wcześniejszych okresów. Jesteśmy jako społeczeństwo dziedzicznie obciążeni poprzednim systemem, a jednocześnie, przez nieznajomość dawnych tradycji, wydziedziczeni z własnej historii.
166 Mimo tego, zdaniem Wawrzyńskiego, możliwy jest renesans postaw i organizacji wspólnotowych w oparciu o bogactwo kultury narodowej i pozytywne aspekty natury ludzkiej. Piąta hipoteza wskazuje na możliwość konfliktu między sferą definiowaną przez oddolne działania jednostek, a instytucjami publicznymi. Napięcie wynika z omnipotencji państwa i jego niejednoznacznego, często niekonsekwentnego stosunku wobec praw i wolności obywatelskich. Skutkuje to poczuciem ubezwłasnowolnienia, rezygnacji, rozwojem klientelizmu. Moloch, który ulega licznym patologiom, a swoich działań nie potrafi zoptymalizować, wzmaga aspołeczne postawy jednostek i grup: państwo przekraczając pewną granicę interwencji wyzwala w ludziach najgorsze egoistyczne postawy. Zachowania te są znane w naukach społecznych m.in. pod nazwą „hazardu moralnego”, „jazdy na gapę”. Tworzy się błędne koło, albowiem państwo nie poddane korekcie i kontroli przez oddolne działania społeczne, wykazuje tendencje do nieustannego poszerzania swoich kompetencji i przywilejów, kosztem obywateli. Kłopoty ze współczesną Polską powodują, iż wpisuje się ona w definicję „miękkiego państwa”, autorstwa szwedzkiego ekonomisty i noblisty Gunnara Myrdala, stworzoną dla zrozumienia fenomenu krajów Trzeciego Świata. „Miękkie państwo” opisane jest poprzez niski poziom dyscypliny społecznej, znaczne niedostatki ustawodawstwa i egzekwowania prawa, rozpowszechnienie korupcji, wykorzystanie władzy politycznej i gospodarczej do realizacji partykularnych interesów jednostek i małych grup, niską efektywność wykorzystania funduszy publicznych, samowolę i niezdyscyplinowanie urzędników, niską skuteczność we wprowadzaniu reform służących rozwojowi społecznemu i większej sprawiedliwości społecznej. Równocześnie, Wawrzyński wskazuje na swoistość polskiego modelu społecznego, który oscyluje między postsocjalistycznym etatyzmem, modelem instytucjonalnoredystrybucyjnym, aż po modele liberalny czy oparty na społecznej nauce Kościoła, nie tworząc spójnej całości. Wychodząc od ukazania patologii państwa, autor „Samopomocy…” analizuje następnie koncepcje społecznej gospodarki rynkowej, zasady pomocniczości, problematykę organizacji pozarządowych oraz dysfunkcje instytucji pomocy społecznej. Wnioski, do jakich dochodzi, brzmią jak oskarżenie. Państwo przez cały okres transformacji uzurpuje sobie główne prawo do decydowania i zaspokajania wielu potrzeb społecznych. Głównymi instytucjami uprawnionymi do rozwiązywania problemów obywateli są w pierwszej kolejności instytucje publiczne, samorządowe, a na końcu społeczne – pisze. Co jednak warte podkreślenia, nie postuluje on „zniesienia państwa”, a raczej „oświecony etatyzm”, bazujący na rzeczywistym uczestnictwie inicjatyw społecznych w procesach decyzyjnych o charakterze kulturowym, ekonomicznym czy politycznym, gdyż horyzontalne sieci obywatelskiego zaangażowania sprzyjają kreowaniu wzajemnego zaufania, chęci pomocy, współpracy. Są lepszym „filtrem” chroniącym jednostki przed oportunizmem
innych […]; potrafią znacznie lepiej zaspokajać potrzeby, rozwiązywać kłopoty […]. We wzajemnych odniesieniach państwa i społeczeństwa tkwi ogromny, niedostrzegany potencjał. Tymczasem jednak zapisana w Konstytucji jako model społeczno-ekonomiczny „społeczna gospodarka rynkowa” pozostaje pustą retoryczną figurą przydatną do celów propagandowych i politycznych. Stąd, choć nie nazwany przez autora wprost, powraca pomysł „przeszłości dla przyszłości”: budowy nowej jakości w oparciu o zapomniane lub/i zaprzepaszczone tradycje historyczne. Rdzeń książki stanowi właśnie analiza tej spuścizny, samopomocy i samoorganizacji Polaków na przestrzeni ostatnich wieków. Punktem wyjścia jest czas średniowiecza z jego prymatem instytucji kościelnych jako animatora aktywności społecznej. Charakterystycznymi inicjatywami były towarzystwa (asocjacje), Bractwa Miłosierdzia, inicjujące powstawanie szpitali, przytułków, służące zbieraniu jałmużny na rzecz ubogich, chorych, „ludzi upadłych”. Istotnym elementem ówczesnego porządku były cechy rzemieślnicze a także gildie kupieckie, z różnorodną działalnością samopomocową i silną samoorganizacją w obrębie poszczególnych grup. W pierwszych dziesięcioleciach XVI w. zaczęły powstawać na terenie kopalń Kasy Brackie (Spółki Brackie), które z mniej lub bardziej dobrowolnych składek opłacały np. zapomogi dla potrzebujących górników (chorych, dotkniętych trudną sytuacją materialną, inwalidów). Około roku 1554 powstała przy Akademii Krakowskiej pierwsza fundacja stypendialna, powołana do życia przez ówczesnego rektora uczelni, Jana Grodka z Sanoka. W następnych stuleciach, mimo zmienionych form i realiów historycznych, instytucje te utrzymywały się lub na ich bazie powstawały nowe. Epoka Oświecenia otworzyła nowe horyzonty: celem przestała już być np. jałmużna, lecz zlikwidowanie problemu żebractwa. Z inicjatywy Francuza Le Forta w 1783 r. powołano w Warszawie Towarzystwo Dobroczynności, które liczyło członków różnej kondycji, religii i narodów. XIX wiek przyniósł nowe wyzwania, z których największe wiązało się z utratą przez Polskę niepodległości. Czas niewoli był swoistym probierzem i egzaminem dla praktycznie wyrażanego poczucia wspólnoty narodowej. Egzaminem, który zdany został przyzwoicie. Jak zauważa Wawrzyński, długoletnia praca społeczna działaczy społeczno-ekonomiczno-kulturalnych doprowadziła do odrodzenia się Polski w listopadzie roku. Stało się to możliwe dzięki wykreowaniu podczas niewoli wartości cechujących społeczeństwo obywatelskie. Wśród inicjatyw powstałych w pierwszych dekadach XIX stulecia, autor wymienia np. Świątynię Sybilli, wzniesione w Puławach dzięki staraniom księżnej Izabeli Czartoryskiej pierwsze polskie muzeum historyczne (z wymownym napisem na odrzwiach: „Przeszłość przyszłości”). Polacy, dla zachowania i utrwalenia własnej tożsamości narodowej zaczęli także gromadzić zbiory biblioteczne. Wspomnieć należy
167 Józefa Maksymiliana Ossolińskiego i Tadeusza Czackiego, którzy ściągali stare księgozbiory klasztorne oraz prywatne zostawione w zrujnowanych dworach, pałacach. W oparciu o nie powstało m.in. Liceum Krzemienieckie (1802-1835). Wspólnym wysiłkiem ludzi tej miary, co Ossoliński, Samuel Linde (z pochodzenia zniemczały Szwed, z wyboru – Polak) czy Józef Bem (pracował nad projektem nieodpłatnie), stworzono i utrzymywano także Bibliotekę Narodową (1817 r.). Na początku XIX w. powstało również Towarzystwo Przyjaciół Nauk, w roku 1820 – Towarzystwo Warszawskie Lekarskie, a kilka lat później – Towarzystwo Kredytu Wzajemnego. W tamtych latach działał także Stanisław Staszic, z którego inicjatywy powstały m.in. Szkoła Akademiczno-Górnicza w Kielcach (pierwsza polska wyższa uczelnia techniczna), Instytut Agronomiczny w Marymoncie, Szkoła Przygotowawcza do Instytutu Politechnicznego, Pałac Staszica, Towarzystwo Rolnicze, pomniki – Kopernika i księcia Józefa Poniatowskiego. W Wielkopolsce sposoby modernizacji rolnictwa wespół z ideami patriotycznymi szerzył osiadły w Turwi po powrocie z Anglii i Szkocji były adiutant Napoleona, Dezydery Chłapowski. W Królestwie Polskim działało zaś Towarzystwo Rolnicze, animowane przez Andrzeja hr. Zamojskiego. Warto zwrócić uwagę, że tego typu działalność wiązała się z zagadnieniami stricte ekonomicznymi, elementarnymi dla bytu narodowego i w tym sensie antycypowała idee pozytywistyczne. Niepowodzenie powstania listopadowego przyniosło Polakom ograniczenie swobód, nie tylko na terenie zaboru rosyjskiego, i konieczność szukania nowych sposobów dla inicjowania aktywności społecznej. I tak w 1835 r. w Gostyniu powstało Kasyno, stawiające sobie formalnie za cel zabawy i wzajemne udzielanie sobie pożytecznych wiadomości, dążących do dobra ogólnego. W rzeczywistości organizacja ta służyła potrzebom oświatowym i gospodarczym Polaków. Kilka lat później w Poznaniu, z inicjatywy dr. Karola Marcinkowskiego rozpoczęło działalność Towarzystwo Naukowej Pomocy, które przetrwało do 1939 r. Pracę Marcinkowskiego po jego śmierci kontynuował przemysłowiec Hipolit Cegielski. Kolejne powstańcze niepowodzenie w roku 1864 to ponowne zaostrzenie szykan wobec Polaków ze strony zaborców, rosyjskiego i pruskiego. Na tamten czas przypada działalność Aleksandra Świętochowskiego czy Konrada Prószyńskiego, który na szeroką skalę zainicjował ruch wydawniczy pod egidą działającego w konspiracji Towarzystwa Oświaty Narodowej, a później legalnej Księgarni Narodowej. Z kolei lata 1885-1905 to aktywność nielegalnego Uniwersytetu Latającego (Uniwersyteckie Kursy dla Kobiet, Tajny Kobiecy Uniwersytet), wśród którego słuchaczy była m.in. późniejsza noblistka, Maria Skłodowska. Osobne możliwości rozwoju stwarzała autonomia galicyjska, gdzie w czasie zaborów powstały m.in. lwowskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” czy krakowska Polska Akademia Umiejętności. Nie sposób wymienić całego bogactwa inicjatyw, jakie rozwijały się w tamtej epoce. Miały one charakter
nie tylko oświatowy, ekonomiczny, kulturoznawczy, etnograficzny, ale także choćby sportowy, co świadczy o szerokim zasięgu działań obywatelskich, obejmujących niemal każdą sferę aktywności ludzkiej. Kolejne inicjatywy, jak choćby Polska Macierz Szkolna, Kółka Rolnicze, Towarzystwo Czytelni Ludowych, Kasę im. Mianowskiego, Towarzystwo Przemysłowców Królestwa Polskiego, Rada Zjazdów Przemysłowców Górniczych, działalność Tytusa Chałubińskiego, „największego z lekarzy polskich”, czy księdza Wacława Blizińskiego, a także rozwój spółdzielczości w poszczególnych zaborach – wszystko to stanowiło zaplecze i życiodajną glebę nie dla werbalnego utrzymania tożsamości narodowej, ale dla nadania jej konkretnego, spoistego kształtu. Polska samopomoc i samoorganizacja tworzyły rzeczywistą przestrzeń oddziaływania i dawały rękojmię egzystencji narodowej. Pierwsza wojna światowa to czas ratowania szeroko rozumianych dóbr narodowych z wojennej pożogi. Nie bez przyczyny lata 1914-1918 autor „Samopomocy…” określa mianem wielkiej akcji ratowniczej. Wtedy to działał słabo dziś pamiętany Centralny Komitet Obywatelski, którego członkowie dokonali gigantycznej pracy na rzecz społeczeństwa polskiego. Analogiczne struktury działały w zaborach pruskim i austriackim (Komitet Poznański, Rada Główna Opiekuńcza, Główny Komitet Ratunkowy, Książęco-Biskupi Komitet Wojny). Trzeba pamiętać, że obok niesienia doraźnej, materialnej pomocy, służyły one także jako zaplecze dla perspektywicznych planów stworzenia polskiej administracji po spodziewanym odzyskaniu niepodległości. Okresu II RP Wawrzyński bynajmniej nie traktuje bezkrytycznie, zwracając uwagę na liczne mankamenty, wynikające np. z nadmiernie rozbudowanego prawa. Wskazuje przy tym jednak, że dużą rolę w pokonaniu licznych niedostatków, problemów i przeszkód odegrały organizacje społeczne i gospodarcze. Jednak życie społeczne II RP rozkwitało zarówno w sferze nauki, oświaty, jak i tzw. wyższej użyteczności (Polski Czerwony Krzyż, Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, Związek Harcerstwa Polskiego). Rozwijały się wówczas w Polsce budownictwo społeczne (Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa), uniwersytety ludowe, działało Polskie Towarzystwo Polityki Społecznej czy też powołane z inicjatywy PPS Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego, w którym udzielali się uczeni tej klasy, co Ludwik Krzywicki. Osobną gałąź aktywności stanowił ruch spółdzielczy, który cieszył się znaczną popularnością i był autonomiczną sferę gospodarki; temu ruchowi jednak, jak i całemu okresowi II RP autor poświęca stosunkowo niewiele miejsca, co stanowi mankament książki. Tematyka ruchu samopomocowego krótkiego czasu niepodległości, najistotniejsza z dzisiejszego punktu widzenia, została przedstawiona zdecydowanie zbyt zdawkowo. Część historyczną zamyka omówienie okresu II wojny światowej i przemiany czasów PRL, oraz krótka analiza realiów III RP. Wawrzyński prezentuje działalność m.in. Polskiego Czerwonego Krzyża i Rady Pomocy Żydom, „Żegota”
168 (Julian Grobelny, Irena Sendler). Czas PRL przedstawia jako okres niszczenia autentycznej tkanki społecznej i drastycznego ograniczenia oddolnej inicjatywy, poddanej ideologiczno-państwowemu nadzorowi. Centralizacja życia gospodarczego, kultury, oświaty, przejęcie prywatnych zasobów finansowych, upaństwowienie „Caritasu”, ograniczenie społecznej działalności instytucji kościelnych – wszystko to prowadziło stopniowo do erozji postaw obywatelskich, fundamentów samopomocy i samoorganizacji. W ich miejsce wprowadzano nadzorowane przez państwo „instytucje społeczne”, jak Liga Obrony Kraju, Liga Ochrony Przyrody, PTTK itd. Organizacje te stanowiły swoisty konglomerat postaw społecznikowskich i oportunistycznych. Ruch obywatelski rozwijał się w większej lub mniejszej opozycji do oficjalnych struktur państwowych (Klub Krzywego Koła, Znak, Klub Inteligencji Katolickiej), autor książki omawia też krótko działalność inicjatyw nie podlegających kontroli państwa, takich jak Komitet Prymasowski, KOR, ROPCiO, WZZ, które później włączyły się w nurt działań „Solidarności”. Okres III RP (która miała stworzyć dogodną glebę dla aktywności „wyzwolonego” społeczeństwa) i kondycję „społeczeństwa obywatelskiego” na początku XXI w. autor podsumowuje w następujący sposób: Odnieść można wrażenie, że proces tworzenia „społeczeństwa obywatelskiego” uległ wyhamowaniu. Wielu Polaków uważa, że to nie „oni” tylko „inny” (państwo, urząd) winien troszczyć się „o nich”. Takie powszechne przeświadczenie ujawniają badania OBOP
z roku. Pokazują one istnienie dużej „nieodpowiedzialności jednostki za swój byt” oraz silną potrzebę wielu, aby państwo „dziś” ingerowało w życie prywatne jednostek kosztem „jutra”. Deklarowany pogląd jest odległy od chęci tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Jest to przeszkoda w budowaniu silnego państwa, opartego na mocnym i znaczącym udziale jednostek i organizacji w życiu społecznym, publicznym, politycznym. Jest to bliższe wizji państwa bazującego na relacjach „patron-klient”. Książka Mirosława Wawrzyńskiego pozwala zrozumieć, jak trudnym, czasochłonnym i wymagającym wielkiej ofiarności zagadnieniem jest budowa żywej tkanki społecznej, stanowiącej o jakości życia obywateli i kondycji państwa. Ukazuje równocześnie, że (re)konstrukcja „społeczeństwa obywatelskiego” możliwa jest nawet w niesprzyjających warunkach historycznych, pod warunkiem, iż traktuje się ów projekt z całą odpowiedzialnością i gdy tworzą go ludzie zdolni i autentycznie zaangażowani w życie społeczne. Pozwala też zrozumieć, że obecny czas znów jest czasem pionierów samopomocy i samoorganizacji, przeciw fasadowym „inicjatywom społecznym” i omnipotencji niewydolnego państwa. Krzysztof Wołodźko
Mirosław Wawrzyński, Samopomoc i samoorganizacja Polaków od XIX do XXI w., Dom Wydawniczy DUET, Toruń 2007.
Zamiast naprawiania skutków, wolimy im zapobiegać Nasze działania mają na celu zmiany systemowe, edukację i aktywizację społeczeństwa Przekaż nam 1% podatku przy rozliczaniu PIT-a. Twoje pieniądze mogą wspierać nasze działania: Tworzymy niezależne media: „Obywatel” i jego serwis internetowy (www.obywatel.org.pl), mądre książki, audycję radiową (www.czymaszswiadomosc.pl) pomagamy pracownikom (radypracownikow.info) chronimy konsumentów (www.naturalnegeny.pl) bronimy ludzi i środowisko przed spalinami (www.tirynatory.pl) … i wiele innych działań, dzięki którym ubywa chorób oraz potrzebujących chleba i schronisk. 1% KROK PO KROKU:
W rubryce: Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego (OPP) proszę wpisać nazwę organizacji – Stowarzyszenie „Obywatele-Obywatelom”
W rubryce nr KRS proszę wpisać
0000248901
W rubryce Wnioskowana kwota proszę wpisać kwotę stanowiącą 1% podatku należnego urzędowi skarbowemu – trzeba zaokrąglić do pełnych dziesiątek, np. kwotę 38,14 zaokrąglamy do kwoty 38,10
Ciemna strona
biznesu
RE CEN ZJA
Marcin Janasik
Sięgając po „Czarną listę firm” Klausa Wernera i Hansa Weissa, spodziewałem się prostego zestawienia grzechów kilkunastu większych korporacji światowych oraz fundamentalistycznej retoryki, charakterystycznej niestety dla wielu środowisk krytycznych wobec neoliberalnej globalizacji. Pozytywnie się jednak zdziwiłem: dawno nie miałem w rękach książki tak kompleksowo, a jednocześnie tak przystępnie opisującej całą komplikację – i całą tragedię – globalnego kapitalizmu, niszczącego pozostałe jeszcze bariery na drodze do ostatecznego zwycięstwa oligarchii stojącej za korporacjami, instytucjami finansowymi, mediami i rządami największych potęg gospodarczych. Książka ta jest dla entuzjastów neoliberalizmu tym, czym „Czarna księga komunizmu” dla zwolenników czerwonych totalitaryzmów. To obraz wstrząsający – obnaża z całą brutalnością nie tylko działania największych korporacji na świecie, machinacje Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Światowej Organizacji Handlu, ale także dramaturgię fasadowej demokracji korporacyjnej, systemu funkcjonującego w czołowych państwach świata, w tym UE i USA. Autorzy punktują najbardziej znane na świecie korporacje za korzystanie z pracy dzieci i niewolników, za świadome niszczenie środowiska naturalnego, wyzysk pracowników, za stosowanie terroru i wspieranie zbrodniczych reżimów. Dziennikarskie śledztwo prowadzi od złóż tantalu w Kongu, eksploatowanych pośrednio przez firmy produkujące telefony komórkowe, poprzez chińskie niewolnicze fabryki zabawek dla Disneya i McDonald’sa, plantacje kakao na Wybrzeżu Kości Słoniowej, aż po łamanie praw pacjentów przez korporacje farmaceutyczne i prywatne kliniki na Węgrzech. Dla polskich czytelników szczególnie cenne będą opisy udanych światowych kampanii bojkotu produktów, nawet takich gigantów jak Nike czy Shell. W kraju, w którym świadomość konsumencka wydaje się co najwyżej fanaberią dzieci z klasy średniej na studiach humanistycznych opłacanych przez rodziców, przykłady setek tysięcy ludzi wyrażających przez codzienne decyzje konsumenckie („głosowanie portfelami”) swoje oburzenie, może przyczynić się do zwiększenia ilości udanych kampanii bojkotowych lub choćby popularyzacji ruchu konsumenckiego. Książka
wskazuje jednocześnie, że tylko zmiana mentalności z egoistycznej konsumpcji na etyczne podejście do tej kwestii daje odpowiedź na pytanie o alternatywy wobec dzisiejszego stanu rzeczy. Jedynym sposobem, aby zahamować przenoszenie się firm do krajów oferujących niższe ceny produkcji, uprawiających swoisty dumping w tym względzie, a przez to obniżających standardy socjalne na świecie, jest międzynarodowa solidarność – piszą autorzy „Czarnej listy firm”. Poza studium najbardziej czytelnych przypadków nieetycznych działań korporacji, w książce znajdziemy również opis najważniejszych organizacji lobbystycznych wielkiego biznesu i największe przypadki ujawnionej korupcji („System Elf ”), proste wyłożenie mechanizmów pułapki zadłużeniowej, charakterystykę funkcjonowania oraz historię działań międzynarodowych instytucji finansowych. A przede wszystkim zestawienie grzechów ponad 50 najbardziej znanych korporacji globalnych, działających we wszelkich gałęziach gospodarki. Autorzy wskazują na największy absurd – i jednocześnie największe barbarzyństwo obecnego systemu: To paradoks światowy: Angola, Brazylia, Indonezja, Kongo, Nigeria […] dysponują prawie niewyczerpalnym rezerwuarem naturalnych bogactw, takich jak ropa naftowa, złoto, diamenty,
170 miedź, drewno szlachetne, kawa, kakao i banany. Jako „właściciele” tych zasobów są one, obiektywnie patrząc, o wiele bogatsze od większości krajów uprzemysłowionych. A mimo to głodują tam większe części społeczeństw i nie mają dostępu ani do leków, ani do szkół. Temat ten przewija się przez poszczególne studia przypadków – kraje Trzeciego Świata są celowo utrzymywane w stanie destabilizacji przez globalne instytucje finansowe, wywiady mocarstw i międzynarodowe korporacje. Werner i Weiss pokazują, że stereotypy dotyczące korupcji i „braku demokracji” w krajach Trzeciego Świata, choć często prawdziwe, nie dotykają sedna problemu. Tym jest bowiem neoliberalizm, stojący u fundamentów obecnej formy globalizacji, a także polityka instytucji finansowych, będących jej głównymi instrumentami. Pod presją potężnych inwestorów i międzynarodowych instytucji finansowych rządom biedniejszych krajów nie pozostaje nic innego, jak usunąć wszelkie utrudnienia inwestycyjne poprzez ekstremalnie niskie standardy socjalne i ekologiczne […]. W ostatnich latach zawiera się coraz więcej międzynarodowych umów handlowych, które niemal uniemożliwiają rządom narodowym wydawanie praw chroniących pracujących, prawa człowieka i środowisko. Wizja autorów, choć wydaje się nieco utopijna w formie, oddaje sens idei alterglobalistycznych: Rzecz nie w zastąpieniu jednego systemu panującego przez inny. Politycznie chodzi o stworzenie prawdziwego demokratycznego uczestnictwa dla wszystkich ludzi na każdej płaszczyźnie […] oraz o prymat spraw społecznych nad zyskami. A w sensie gospodarczym chodzi o zapewnienie, że podstawowe potrzeby człowieka, takie jak prawo do żywności, wody, mieszkania, zdrowia, kształcenia i wiele innych – a przede wszystkim sam człowiek – nie mogą być traktowane jak towar. Główne uderzenie autorzy kierują jednak, zgodnie z tytułem książki, nie tyle na sam system neoliberalny, co na korporacje. Szczególnie poruszające wydały mi się dwa fragmenty, przedstawiające wyniki śledztwa dziennikarskiego, prowadzonego przez autorów. W pierwszym przypadku Klaus Werner przeobraził się w Roberta Mbaye Lemana, handlarza surowcami, mającego „dobre kontakty z kongijską sceną rebeliancką”. Zaoferował on 40 ton czystego kongijskiego koltanu (zawierającego tantal, używany m.in. w telefonach komórkowych) producentom, którzy oficjalnie z tego rejonu rudy nie sprowadzają z powodu wojny domowej, niewolnictwa i korzystania z pracy dzieci. Na haczyk złapali się m.in. dostawcy jednych z największych korporacji – Bayera i Samsunga. Okazuje się, że region dostawczy nie stanowi dla nich żadnego problemu, podobnie jak warunki, w jakich tantal jest wydobywany. Zyski z handlu były dzielone między zainteresowane korporacje i obie strony kongijskiego konfliktu. Zadowoleni byli wszyscy, poza oczywiście cywilnymi mieszkańcami Konga… Kolejny rozdział opisuje sytuację nie dość, że w znacznie nam bliższej okolicy, to w dodatku mogącą dotyczyć
Polaków bezpośrednio. Rozdział „Ludzkie króliczki doświadczalne” jest bowiem poświęcony naruszającym normy międzynarodowe eksperymentom medycznym na pacjentach. Przy okazji warto nadmienić, że autorzy wskazują, iż polityka koncernów farmaceutycznych jest obok procesu starzenia się społeczeństw jedną z głównych przyczyn kryzysu finansowego kas chorych. Wysokie koszty ich utrzymania są spowodowane przez przypływ niedawno dopuszczonych i drogich leków. Wiele z nich nie jest wprawdzie bardziej skutecznych niż już sprawdzone środki, jednakże maszyneria marketingowa przemysłu farmaceutycznego troszczy się […] o to, aby lekarze przepisywali właśnie te nowe lekarstwa. Okazało się, że w jednej z węgierskich klinik stosuje się zakazane badania z udziałem placebo (mimo istnienia odpowiednich lekarstw) m.in. dla szwajcarskiego koncernu Novartis i angielskiego GlaxoSmithKline. Udawany przez Wernera „konsultant farmaceutyczny” został poproszony o wskazanie „spotkania biznesowego”, czyli krótko mówiąc – znanej również w Polsce – korupcyjnej wycieczki dla zainteresowanych lekarzy. Poza tym nieuczciwe praktyki nie stanowiły dla szefa kliniki żadnego problemu. Trzeba przyznać, że chwilami książka jest nieco tendencyjna. Siląc się na obiektywizm, przebija z niej wyraźna niechęć do globalnych korporacji w ogóle, zbliżając autorów, zapewne wbrew ich intencjom, do ideowych pozycji antyglobalistów. Oczywiście można się zgodzić z tezą, że ideologia CSR (Corporate Social Responsibility – Społeczna Odpowiedzialność Biznesu) jest tylko zabiegiem marketingowym. Jednak całkowite zakończenie korzystania z pracy niewolniczej czy pracy dzieci jest po prostu niemożliwe bez globalnej zmiany systemu społeczno-gospodarczego. Nawet inicjatywy spod znaku Fair Trade (Sprawiedliwy Handel) pośrednio korzystają z nieetycznie wyprodukowanych narzędzi, ubrań, surowców – podobnie jak korporacje, które nie zawsze posiadają bezpośredni wpływ na procesy decyzyjne w skali świata. Oczekiwanie, że korporacje wprowadzą monitoring umożliwiający stuprocentowy odsiew dostawców łamiących podstawowe standardy socjalne, jest nieco utopijne, a autorzy krytykują nawet firmy, które starają się coś z tym fantem zrobić. Innym problemem jest pisanie książki z perspektywy sytego, dobrze zarabiającego mieszkańca „starej” Europy. Jako jedna z głównych recept na problemy związane z wyborem konsumenckim przedstawiana jest produkcja Fair Trade. I oczywiście jest to słuszne, tyle że niestety większość Polaków stać na takie produkty jedynie od święta. Jesteśmy na ten luksus po prostu zbyt biedni – i skazani na wspieranie systemu, z którym walczymy, przez codzienne kupowanie nieetycznych produktów. Gdyby Polacy mieli zacząć płacić uczciwe stawki za jedzenie, ubrania, surowce itp. – bieda byłaby wszechogarniająca. Tak naprawdę po lekturze książki Wernera i Weissa dojść można do wniosku, że poza sektorem Fair Trade czy lokalnymi firmami nie ma „etycznych” produktów. W taki
171 czy inny sposób wszystkie przedsiębiorstwa uwikłane są w globalny wyzysk czy choćby w nieetyczną eksploatację złóż naturalnych. Autorzy piszą o ropie: Nie ma „dobrych” koncernów naftowych. Najlepsza alternatywa: mniej jeździć autem, rzadziej latać samolotami – jednak logiczne i przede wszystkim konsekwentne byłoby zrezygnowanie z wszelkich towarów globalnych korporacji, na rzecz produktów lokalnych, które produkowane są wyłącznie z lokalnych surowców lub wielokrotnie sprawdzonych źródeł. Dochodzimy jednak w ten sposób do cofnięcia globalnego obiegu gospodarczego nawet nie do średniowiecza, lecz wręcz do pierwszych osad rolniczych po okresie łowiecko-zbierackim… Jedynym względnie etycznym rozwiązaniem jawi się skromne życie i poświęcanie maksimum pieniędzy zaoszczędzonych na nieetycznych produktach na działalność, która w dłuższej perspektywie czasowej powinna zakończyć się zmianą systemu – i wykorzystaniem wtedy możliwości państwa do realnej pomocy mieszkańcom Trzeciego Świata oraz nacisku na korporacje i międzynarodowe instytucje finansowe. Tego jednak przesłania, dla Polaków najcenniejszego, w książce trochę brakuje. Postępująca monopolizacja rynków zmusza do nieetycznych wyborów konsumenckich, gdyż dla korporacji coraz bardziej brakuje alternatywy – a kupno „sprawiedliwej” kawy przy 99% nieetycznych produktów w naszych szafach i lodówkach, jawi się co najwyżej jako tani usypiacz sumienia. Stare hasło „one solution – revolution” (jedyne rozwiązanie – rewolucja) staje się aktualne jak nigdy dotąd. To akurat jednak autorzy na szczęście rozumieją już doskonale. No i jeszcze jedna kwestia. Korporacje oskarżane są o produkcję w krajach niedemokratycznych, o niskich standardach socjalnych, ekologicznych czy dotyczących zrzeszania się pracowników. Pomijając już taki „drobiazg”, że masowe ulotnienie się firm z takich krajów „dla zasady” oznaczałoby klęskę humanitarną nieporównywalną z obecnym barbarzyńskim wyzyskiem, rodzi to znaczny problem logiczny. Gdybym miał inwestować wyłącznie w krajach, które uznaję za demokratyczne, względnie transparentne, musiałbym ograniczyć się do Wenezueli, Boliwii i kilku innych krajów z dala od Europy (wliczając w to Polskę!) – a nawet tam produkować mógłbym tylko na części terytorium pod kontrolą sił rządowych, a nie wspieranych przez CIA władz lokalnych. Takie rozumowanie prowadzi do absurdu, a autorom książki najwyraźniej nie są znane słowa byłego rzecznika polskiego reżimu zwanego „ludowym”: „Rząd się sam wyżywi”. Od samych sankcji, bojkotu czy blokad żaden kraj się nie zawali – Birma, Kuba, Irak czy Korea Północna są tego najlepszymi przykładami. Obraz wyłaniający się z książki Wernera i Weissa to, wbrew intencjom autorów, manifest uderzający nie tylko w korporacje, lecz również w światowy ruch konsumencki (a przynajmniej tę jego część, która ogranicza się wyłącznie do działalności konsumenckiej, pomijając krytykę całego systemu ekonomicznego). Pokazuje bowiem, że bojkot może pomóc w piętnowaniu najbardziej nieetycznych
działań koncernów, lecz w skali makro jest jedynie półśrodkiem, niezdolnym do zmiany sytuacji na globalnych rynkach. Każdy człowiek chcący świadomie i etycznie konsumować, powinien więc działać na rzecz zmiany systemu społeczno-gospodarczego. Sama aktywność konsumencka nie zwalnia tempa globalnej zapaści związanej z nędzą, wyzyskiem, niewolnictwem, głodem czy wykluczeniem. Wnioski z książki nasuwają się następujące: 1. Wprowadzenie/wywalczenie przez społeczeństwa Południa norm demokratycznych, ekologicznych i socjalnych samo w sobie nie wystarczy, gdyż nadal WTO, MFW czy Bank Światowy będą takie państwa niszczyć, zmuszając do przyjęcia neoliberalnych norm; będzie również wciąż działał mechanizm konkurencji międzypaństwowej o nowe inwestycje światowych gigantów. 2. Jedyną szansą jest odzyskanie przez społeczeństwa Północy demokracji w swoich krajach i zmiana priorytetów w polityce zagranicznej (w tym gospodarczej) z logiki zysku na etykę solidarności międzynarodowej, nawet kosztem poziomu konsumpcji własnych obywateli. „Czarna lista firm” powinna stać się moim zdaniem obowiązkową lekturą szkolną. Wykształcilibyśmy wówczas, zamiast, jak obecnie, rzeszy ludzi nieświadomych i podatnych na manipulację, pokolenie obywateli świata, zdających sobie sprawę z rządzących nim mechanizmów oraz z globalnego deficytu demokracji, wskazywanego przez autorów nie tylko w kontekście Południa, lecz przede wszystkim – państw rozwiniętych. Choć z zasady unikam podobnych patetycznych tytułów, to jeżeli jakaś książka zasługuje choć trochę na miano „biblii alterglobalizmu” – to na pewno ta właśnie pozycja. Znajomość, choćby powierzchowna, zawartych w niej zagadnień i mechanizmów, jest w moim przekonaniu niezbędna, by zrozumieć barbarzyństwo obecnego systemu, cały ogrom zła i cierpienia, jakie wywołują neoliberalizm i polityczna dominacja partii finansowanych przez korporacje (w książce podane są konkretne przykłady, choćby niemieckiej CDU/CSU czy amerykańskich partii wielkiego kapitału – demokratów i republikanów). Polecam ją zwłaszcza aktywistom, którzy przytłoczeni są powszechną w Polsce ignorancją i apatią, którym brakuje energii i są o krok od kapitulacji w naszej walce o lepszy świat. „Czarna lista firm” to intelektualny „dopalacz” – przeczytanie jej na pewno da każdemu dobremu człowiekowi siłę i energię do walki ze złem. Marcin Janasik
Klaus Werner, Hans Weiss, Czarna lista firm, Wydawnictwo Hidari, Szczecin 2009. Książkę można nabyć w sklepie wysyłkowym „Obywatela” – patrz katalog na końcu tego numeru.
172
Sojusznicy
czy pasożyty?
RE CEN ZJA
Remigiusz Okraska
W intelektualnym dorobku ludzkości najbardziej cenię dokonania zarazem zapomniane, oryginalne i… niewygodne dla wielu środowisk. To trochę tak, jak z pracą archeologa – przyjemnie odkrywać coś nie tylko cennego, ale również takiego, czego nikt się nie spodziewał i co burzy dotychczasowe teorie i oczekiwania. Oczywiście na gruncie myśli społecznej trudniej natrafić na zjawiska całkiem zapomniane, gdyż niemal wszystkie tradycje są po wielokroć wałkowane, przypominane, łączone w rozmaite konfiguracje itp. Znajdziemy jednak wśród nich mniej i bardziej popularne, a do tych pierwszych należy dorobek Jana Wacława Machajskiego. Tę postać i jej poglądy przypomina wydana niedawno książka dr. hab. Lecha Dubela, profesora Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, pt. „Zapomniany prorok rewolucji”. Machajski to postać zarazem nieznana i legendarna. Nieznana, gdyż jako ideolog i działacz polityczny nigdy nie zdobył wpływu na masy społeczne i bieg wydarzeń, zatem jego nazwisko nie utrwaliło się w świadomości zbiorowej. Legendarna, bo jego teoria, zwana „machajszczyzną”, była przez różne odłamy myśli lewicowej traktowana jako jedna z najgorszych herezji, ponieważ wychodząc z podobnych założeń i analogicznie do socjalizmu definiując cele, podważyła jeden z jego głównych dogmatów. W dodatku, postać Machajskiego rozsławił zaprzyjaźniony z nim od lat szkolnych Stefan Żeromski, portretując myśliciela jako Andrzeja Radka w „Syzyfowych pracach”, a zwłaszcza Zagozdę w dramacie „Róża”. Urodzony w 1866 r. w Busku na Kielecczyźnie, przeszedł Machajski długą drogę ideową. W szkole średniej były to fascynacje literaturą romantyczną, ogólny program niepodległościowy plus pewna doza wrażliwości społecznej. Na studiach w Warszawie – początkowo przyrodniczych, później medycznych, a przerwanych z przyczyn finansowych – najpierw związał się z zalążkami ruchu narodowego, który wówczas miał dość postępowy program społeczny.
Odszedł odeń jednak ku „narodowemu (patriotycznemu) socjalizmowi” grupy Bolesława Limanowskiego. Przyłapany na próbie przemytu prasy socjalistycznej z Galicji do Kongresówki, zmuszony został do emigracji, by uniknąć represji ze strony władz carskich. Wyjechał do Szwajcarii, gdzie wszedł w krąg osób związanych z II Proletariatem, a ideowo zbliżył się do marksizmu. Podczas próby powrotu do Polski w celu prowadzenia partyjnej „roboty”, został aresztowany w czerwcu 1892 r. i skazany na trzy lata więzienia oraz pięć lat zesłania. Wywieziony na zsyłkę do Wilujska w kraju Jakutów, stworzył tam zalążki własnej, oryginalnej doktryny. Jak wspominał Lew Trocki, wywód Machajskiego poświęcony był krytyce systemu ekonomicznego Marksa i prowadził do niespodziewanego wniosku, że socjalizm jest ustrojem społecznym, opartym na eksploatacji robotników przez inteligencję. Machajski postawił tezę, że ideologia socjalistyczna, wbrew swoim hasłom, nie ma na celu wyzwolenia pracowników fizycznych, lecz traktuje ich jak mięso armatnie. W ustroju kapitalistycznym, zwłaszcza w jego rozwiniętych formach, inteligencja – traktowana przez Machajskiego szeroko, jako ogół pracowników umysłowych – zyskuje na znaczeniu. Pełniąc coraz bardziej istotne funkcje przy „obsłudze” aparatu państwa i przemysłu, awansuje ona społecznie i materialnie, rozwija się także pod względem liczebnym. Jej rosnące ambicje natrafiają jednak na oczywistą barierę – środki produkcji i kapitał nadal pozostają w rękach burżuazji, co sprawia, że „robotnicy umysłowi” wciąż nie mogą skupić pełni władzy. Dlatego też dążą oni do nowego ustroju – socjalizmu, w którym panowanie burżuazji ulegnie zakończeniu. Socjalizm, który dla wszystkich jest protestem „proletariackim”, był ideologią powstającej nowej klasy średniej; intelektualistów, specjalistów, techników i „białych kołnierzyków”, a nie robotników fizycznych – tak poglądy Machajskiego streszczał jego dawny zwolennik, a później badacz tej doktryny, Max Nomad. Socjalizm nie oznacza zatem wyzwolenia pracowników fizycznych. Mają oni jedynie pomóc obalić kapitalizm. W nowym ustroju pozostaną poddanymi, tyle że zamiast służenia dawnym władcom, czeka ich wyzysk ze strony nowej klasy rządzącej – inteligencji.
173 Kierowanie aparatem współczesnego państwa wymaga rozległej wiedzy i kompetencji, te zaś posiadają, z racji wykształcenia, jedynie inteligenci. Analogicznie rzecz ma się z administrowaniem przemysłem. Machajski uważał, że w położeniu klasy robotniczej niczego nie zmieni przejęcie środków produkcji przez państwo czy jakieś formy zarządu społecznego – rady robotnicze, kolektywy itp. Kierowanie gospodarką również wymaga wiedzy i kompetencji, a zatem także tutaj stanowiska decyzyjne obejmie inteligencja. Wraz z rozwojem wielkiej kapitalistycznej produkcji, dla robotnika, sprowadzonego do roli dodatku do maszyny, sama produkcja, zbudowana obecnie na naukowej technice, jest teraz taką tajemnicą, jaką zawsze były dla niego abstrakcyjne nauki filozoficzne i wszystkie misteria polityki i rządzenia – pisał Machajski.
Dlatego w socjalizmie różnice dochodów między wykształconymi decydentami a robotnikami odtworzą – a raczej nie zburzą jej – starą strukturę społeczną, w której lepiej sytuowane warstwy umożliwiają potomstwu zdobycie dobrego wykształcenia, zaś pracownicy fizyczni nie są w stanie zapewnić go własnym dzieciom. Tak, jak burżuazja przekazuje kolejnym pokoleniom kapitał finansowy, umożliwiający zajmowanie wysokich pozycji społecznych, tak samo dzieci inteligentów dziedziczą kapitał symboliczny w postaci wiedzy, wykształcenia, kompetencji i ogólnego „obycia”. Z punktu widzenia proletariuszy, eliminacja kapitału prywatnego niczego zatem nie zmieni, bowiem zarówno decyzje, jak i największe profity z kapitału państwowego skupi w swych rękach inteligencja. Tego typu stwierdzenia, same w sobie oryginalne i „obrazoburcze” na tle ówczesnej myśli lewicowej, wsparł Machajski obserwacją procesów zachodzących w nowoczesnym
społeczeństwie. Doszedł do wniosku, że w zaawansowanej gospodarce przemysłowej zmniejsza się znaczenie posiadania kapitału produkcyjnego, rośnie zaś rola umiejętności zarządzania nim. Władza przechodzi częściowo w ręce ludzi, których dziś nazywamy menedżerami. Gospodarka zmierza w kierunku, w którym własność środków produkcji stanie się sprawą drugorzędną – istotne będzie to, kto zarządza przemysłem. Upaństwowienie gospodarki oznaczałoby jedynie tyle, że od władzy politycznej i ekonomicznej zostanie odsunięta stara klasa rządząca, czyli burżuazja, a monopol decyzyjny zyskają „kierownicy przemysłu”, już w kapitalizmie czerpiący znaczne korzyści ze swego usytuowania w gospodarce i administracji. Stąd, zdaniem Machajskiego, wynika kilka tendencji politycznych. Ruch socjalistyczny stępia ostrze żądań płacowych robotników. Wzrost ich dochodów odbyłby się bowiem kosztem nie tylko burżuazji, ale także tego, co jako część dochodu narodowego przypada w udziale inteligencji. Walka o podwyżki zastępowana jest ogólnikowymi hasłami zmagań o nowy ustrój społeczny. Jednak wizja przyszłego społeczeństwa bezklasowego to nie realistyczny projekt, lecz miraż mający zwodzić robotników, swoista „socjalistyczna religia”. Nie umieszcza ona raju w niebiosach, lecz na ziemi, ale w przyszłości odległej i nieokreślonej, stanowiąc jedynie mit służący mobilizowaniu proletariuszy do walki w nie swojej sprawie. O tym, że klasa robotnicza jest traktowana przez socjalistów jedynie jako doraźny sojusznik przeciwko „starej władzy”, świadczy zdaniem Machajskiego brak zainteresowania lub wręcz pogarda wobec tych, którzy wypadli lub nigdy nie weszli na rynek pracy – czyli wszelkiej bezrobotnej, zmarginalizowanej biedoty, nazywanej obelżywie lumpenproletariatem. Machajski uważał, że ów podział na „prawdziwych robotników” i „lumpenproletariat” świadczy o tym, iż socjaliści nie są faktycznymi obrońcami interesów ludu. Przekonują oni natomiast fałszywie, iż sprzymierzeńcem proletariatu fabrycznego są pracownicy umysłowi, twierdząc tak wbrew – zdaniem Machajskiego – wszelkim faktom. Proletariuszem jest […] uczony doktor i jego lokaj, proletariuszami są też „panowie” zajmujący komfortowe apartamenty, i których służący gnieżdżą się w kuchni i w śmierdzących komórkach. Jak mogłoby być inaczej? Przecież tacy „panowie” w takiej samej mierze pozbawieni są środków produkcji, jak też ich służący – szydził Machajski z głównego założenia doktryny marksistowskiej. Dlatego też uważał, że nie istnieje wspólnota interesów między pracownikami fizycznymi i umysłowymi. Ci pierwsi bowiem, gdyby zrealizować cel zasadniczy socjalizmu – wyeliminowanie podziałów klasowych i powszechną równość – zyskaliby w sposób znaczący. Drudzy natomiast straciliby, ponieważ ich uprzywilejowane wobec „proli” stanowisko odeszłoby do przeszłości. Inteligencja, choć posługuje się hasłami prorobotniczymi, nie może dążyć do powszechnej równości,
174 gdyż występowałaby wówczas przeciwko własnym interesom. Nawet ci z inteligentów, którzy nie są wyrachowani i nie traktują robotników instrumentalnie, czują podświadomie, że naprawdę egalitarny ustrój społeczny oznaczałby degradację ich własnej pozycji. Dlatego też, pisał Machajski, Robotnicy w walce ze swoją niewolą spotykają na drodze nie „małą garść tyranów”, nie jedną tylko klasę kapitalistów stanowiących jedynie część grabieżców żyjących z nieopłaconego trudu robotników. Walka robotników – to bunt przeciwko wszystkim posiadającym, którzy żyją po pańsku, którzy nie znają pracy fizycznej właśnie dlatego, że cały jej ciężar wrzucili na barki robotnika, pozostawiwszy jemu głodną niewolniczą rację. Walka robotników – to walka przeciw temu uczonemu światu, który uczynił wiedzę swoją własnością monopolistyczną i czym panuje nad klasą robotniczą […]. Polski myśliciel w kwestii programu pozytywnego proponował dwa rozwiązania. Na płaszczyźnie doraźnej – odrzucenie przez robotników wszelkiej walki politycznej i zastąpienie jej wysiłkami w celu poprawy doli ekonomicznej. Strajki o wyższe płace miały zmniejszyć rozpiętość dochodów między pracownikami fizycznymi a pozostałymi warstwami, co z kolei długofalowo zapewniłoby im (jako klasie społecznej, nie poszczególnym jednostkom) lepszą pozycję startową w zmaganiach o dostęp do kapitału symbolicznego, wiedzy. Dlatego gorąco popierał wszelkie robotnicze protesty o podłożu ekonomicznym, niezależnie od tego, czy są one korzystne dla politycznej walki toczonej przez ruch socjalistyczny. Jak pisze Lech Dubel, Machajski głosi, że przezwyciężenie wyzysku klasowego […] będzie możliwe tylko drogą permanentnych, strajkowych wystąpień robotników fizycznych i bezrobotnych z głównymi żądaniami ekonomicznymi podwyżki płac i zatrudnienia bezrobotnych. Nie mają to być ugrzecznione i samoograniczające się dotychczasowe praktyki związków zawodowych czy też żądania z góry ograniczone przez socjalistów po to, by robotnicy „nie przesadzali”. […] Walka ekonomiczna robotników i bezrobotnych […] nie może być wstydliwa, traktowana jako „proste”, „ordynarne” żądanie ustępstw tylko ze strony burżuazji. Mają to być ustępstwa ze strony wszystkich wyzyskiwaczy, w tym inteligencji. Z kolei w kwestii zmian ustrojowych propagował tworzenie tajnych struktur, tzw. Zmów Robotniczych, zrzeszających wyłącznie pracowników fizycznych, bezrobotnych i rozmaitych „wyrzutków społecznych” plebejskiego pochodzenia. W dogodnym momencie dokonają one, mocą decyzji swego centralnego kierownictwa, przewrotu społecznego ponad podziałami narodowymi i w ten sposób zadadzą kapitalizmowi druzgocący cios, omijając jednocześnie ryzyko przejęcia władzy przez partyjne struktury opanowane przez inteligencję. Wówczas proletariat rzeczywiście sam dokona swego wyzwolenia – jak głosiła znana sentencja Marksa – jednak będzie to wyzwolenie zarówno od posiadaczy kapitału finansowego, jak i od posiadaczy kapitału intelektualnego. Po rewolucji nie tylko należy wywłaszczyć burżuazję ze środków produkcji (uspołecznienie kapitału), ale przede wszystkim dokonać zrównania płac
pracowników fizycznych i umysłowych. W ten sposób w przyszłych pokoleniach dostęp do wykształcenia będzie równy dla wszystkich, niezależny od dotychczasowych różnic majątkowych (uspołecznienie wiedzy). I tak oto powstanie społeczeństwo bezklasowe. Ci ze „spracowanymi rękami” zyskają dostęp do wszelkich zdobyczy, które dotychczas były zarezerwowane dla „delikatnych dłoni” kapitalistów i inteligentów. Bardzo trafną nazwą zaproponowaną dla poglądów Machajskiego, jest „egalitarianizm” – doktryna dążąca do powszechnej równości, wbrew determinizmowi wyznaczanemu przez kapitał finansowy i symboliczny. Mimo przyprawionej Machajskiemu „gęby” ideologa lumpenproletariatu, gardzącego wykształceniem i pragnącego pognębić inteligencję, dążył on do czegoś zgoła przeciwnego. Jak pisze Dubel, Powszechna inteligenckość to, zdaniem Machajskiego, docelowy stan porewolucyjny. Niewiele z tego wyszło. Choć poglądy Machajskiego odbiły się pewnym echem w ruchu socjalistycznym (trafnie rozpoznane jako istotne zagrożenie ideologiczne), to ich twórca nie odniósł niemal żadnych sukcesów w kwestii wcielania ich w życie. Funkcjonowało zaledwie kilka niewielkich grupek jego zwolenników, nie zawsze zresztą złożonych z robotników. Ponieważ historia „machajszczyzny” pełna jest „białych plam”, trudno jednoznacznie orzec, dlaczego tak się stało. Czy ideologia okazała się nieatrakcyjna dla mas, szczególnie, że jej autor kierował przesłanie do „zwykłych” robotników i bezrobotnych, nie zaś do politycznie bardziej aktywnych i świadomych jednostek z „elity” tych środowisk? Czy „machajszczyzna” pojawiła się za późno, kiedy jej potencjalni zwolennicy byli już na tyle „omamieni” socjalizmem, że nie docenili jej? Czy twórca doktryny pozbawiony był talentu działacza politycznego? Czy przeszkodziły w jej propagowaniu perypetie Machajskiego, aresztowanego, znów zesłanego i – gdy zdołał uciec – błąkającego się na emigracji, po powrocie prześladowanego politycznie, fałszywie oskarżanego, ocierającego się o wręcz o karę śmierci? Czy zaszkodził – jak nazwalibyśmy go dzisiaj – „czarny PR”, będący efektem tyleż propagandowej wojny wytoczonej „machajszczyźnie” przez ruch socjalistyczny, co i niefortunnego wydarzenia, jakim było obranie nazwy Zmowy Robotniczej, bez wiedzy i zgody Machajskiego, przez bandycką grupę utworzoną przez ex-bojowców kilku grup lewicowych? Zapewne wszystko to po trosze sprawiło, że „egalitarianizm” pozostał niszową ideą, a „generał” nigdy nie doczekał się armii. Na pewno jednak nie można odmówić Machajskiemu trafnego wnioskowania, które już za jego życia znalazło przynajmniej częściowe potwierdzenie w przebiegu wydarzeń. Machajski na wieść o rewolucji lutowej postanowił udać się do Rosji, gdzie ostatecznie przybył pod koniec roku 1917. Chciał sprawić, aby robotnicy nie zostali wykorzystani do celów inteligencji. Fiaskiem zakończyły się jednak podejmowane przezeń inicjatywy polityczne, nawet dotychczasowi nieliczni zwolennicy „machajszczyzny” opuścili go
175 i poparli nową władzę. Sam Machajski, zmarginalizowany politycznie (bolszewicka cenzura okazała się bardziej dotkliwa niż carska i zablokowała edycję jego tekstów), zmarł w roku 1926. Pozostały po nim jednak wartościowe analizy polityczne kształtowania się władzy sowieckiej. Machajski od początku krytykował jej antyrobotniczy charakter. Uważał, że powolne tempo nacjonalizacji przemysłu, to oczywisty dowód na pakt bolszewików z kapitalistami. Niezależnie, czy jest to podyktowane względami ideowymi, czy pragmatycznymi (jak konieczność zapewnienia ciągłości produkcji), brak natychmiastowego uspołecznienia środków produkcji oznacza niemożność poprawy sytuacji pracowników fizycznych. Polepsza się natomiast położenie pracowników umysłowych, jako tych, którzy awansują w ramach częściowo znacjonalizowanego przemysłu oraz współtworzą nową elitę władzy. Dlatego nawet jeśli w końcu władza sowiecka upaństwowi cały przemysł, to dopiero wtedy, gdy inteligencja będzie w stanie przejąć go z rąk burżuazji w taki sposób, aby nie dokonał się awans robotników jako konkurentów w podziale dochodu narodowego. „Inteligencki” charakter rewolucji znamionuje również to, że poprawie doli pracowników umysłowych towarzyszy faktyczne pogorszenie sytuacji robotników. Bolszewicy nie tylko nie dokonali podwyżek robotniczych pensji, ale wręcz – pod pretekstem wymogów sytuacji wojenno-rewolucyjnej – „przykręcają śrubę” pracownikom fizycznym. Przybiera to postać wymuszanej dyscypliny pracy, zwiększania wydajności produkcji, represjonowania wszelkich „nieprawomyślnych” postaw robotniczych, które pod hasłami zwalczania „kontrrewolucyjnego sabotażu” są traktowane daleko bardziej surowo niż kapitalistyczna własność prywatna. Wszędzie tam, gdzie robotnicy upominają się o swoje prawa, gdzie dążą do ekonomicznego awansu, tam sowiecka władza brutalnie zwalcza takie postawy. Wynikało to nie tylko z inteligenckiego rodowodu elit partii bolszewickiej, ale również z niezrozumienia przez socjalistów faktu, że pracownicy umysłowi nie są sojusznikami robotników fizycznych. Inteligencja dbała wyłącznie o własne interesy i sabotowała próby przekształceń w duchu faktycznie egalitarnym. Ponieważ zaś, zgodnie z diagnozą Machajskiego, tylko ona posiada cenny kapitał w postaci władzy i kompetencji „zarządczych”, pod presją buntu tej warstwy muszą ustąpić wszelkie – wyrażane początkowo np. przez Lenina – dążenia do zrównania praw i sytuacji materialnej ogółu pracowników najemnych. Rosja sowiecka to dyktatura „umysłowych” nad „fizycznymi”. Utrzymanie zróżnicowania dochodów między „białymi kołnierzykami” a „robolami” sprawia, że utrzymana zostaje również nieegalitarna struktura społeczna. Dzieci robotników, urodzone w ZSRR, będą takimi samymi niewolnikami, jak potomstwo proletariuszy w kapitalizmie – zmienią się jedynie ich władcy. Rewolucja socjalistyczna byłaby rewolucją w interesie robotników
tylko wtedy, gdyby natychmiast i jednocześnie wywłaszczyć całą prywatną własność środków produkcji, a w uspołecznionym przemyśle wprowadzić jednakowe pensje dla pracowników fizycznych i umysłowych. Tak się jednak nie stało, dlatego też, Po stłumieniu kontrrewolucji przy pomocy robotników, bolszewicka dyktatura obraca się teraz przeciw masom robotniczym. […] Nadrzędne prawa sowieckiej komunistycznej władzy bardzo szybko przestaną się odróżniać od nadrzędnych praw jakiejkolwiek władzy państwowej w grabieżczym ustroju – pisał Machajski w pierwszych latach istnienia władzy sowieckiej. Znając dalsze losy ZSRR i innych krajów real-socjalistycznych, można powiedzieć, że trafił w samo sedno. Koncepcja Machajskiego, choć politycznie „bezpłodna”, okazała się przydatna właśnie dla analizy przebiegu wydarzeń w krajach, które odeszły od kapitalizmu. Dyskusja nad nią odżywała wśród analityków systemu sowieckiego. Kilka uznanych koncepcji – np. „rewolucji menedżerskiej” Jamesa Burnhama czy „nowej klasy” wyzyskującej, autorstwa Milovana Dżilasa – wykazuje znaczne podobieństwa do wniosków polskiego myśliciela i nawet jeśli nie były one nimi bezpośrednio inspirowane, to potwierdzają słuszność wielu jego tez. Z tego wynika pierwsza wartość książki Lecha Dubela, czyli przypomnienie oryginalnej koncepcji niemal zapomnianego myśliciela, którego wnioski i intuicje okazały się tak trafne. Nawiasem mówiąc, Machajski to obok m.in. Abramowskiego, Brzozowskiego czy Krzywickiego jeden z tych polskich myślicieli, którzy czerpiąc z dorobku Zachodu nie kopiowali go bezmyślnie, jak czynią to dzisiaj „lewicowi intelektualiści”, lecz potrafili wskazać jego słabości i zaproponować bardziej trafne spojrzenie. Druga kwestia, nawet ważniejsza, to próba refleksji nad przydatnością tamtych wniosków w dzisiejszych realiach. Na Machajskiego i jego teorię wylano kubły pomyj, czyniąc zeń kogoś nienawidzącego jakoby ludzi wykształconych. Za polemikę z jego analizami uznawano takie „argumenty”, jak ten, że sam przecież nie był pracownikiem fizycznym. Przyrównywano też wyrażaną przez niego nieufność wobec inteligencji do haseł maoistowskiej „rewolucji kulturalnej” itp. Oczywiście tego rodzaju chwyty nie dziwią w politycznych pyskówkach, jednak bez wątpienia „machajszczyzna” zasługuje na więcej. Wciąż godna uwagi jest niemal prorocza teza o obliczu socjalistycznej władzy w praktyce, daleko bardziej przekonująca niż np. wywody trockistów o złym Stalinie, kulcie jednostki i fiasku „rewolucji w jednym kraju”. Jednak nawet gdy zostawimy ten „anachroniczny” już dziś temat, pozostaną jeszcze inne warte uwagi. Na przykład brak wiary w faktyczną zbieżność interesów pracowników fizycznych z dążeniami ich inteligenckich mentorów. Cóż bowiem łączy najmitów ze społecznych dołów już nawet nie z „paniczami” z przysłowiowej „kawiorowej lewicy”, ale choćby z „postępowymi intelektualistami” rekrutującymi się spośród kadry akademickiej – wszak są to zupełnie odmienne światy nie tylko w sensie aspiracji i żywotnych
176 problemów, ale również szans i perspektyw. Bo i kolejna teza Machajskiego – o „kapitale kulturowym” jako równie ważnym jak kapitał finansowy – nie tylko nie zdezaktualizowała się, ale wręcz jest jeszcze bardziej godna namysłu w czasach „gospodarki opartej na wiedzy” i rosnącego ekonomicznego znaczenia informacji czy dóbr symbolicznych. Oczywiście dzisiejsze realia są odmienne niż w czasach powstania teorii Machajskiego. Zarówno kraje „demokracji ludowych”, jak i zachodniego kapitalizmu dokonały pewnego „zegalitaryzowania” dostępu do wiedzy, zaoferowały robotnikom i ich dzieciom łatwiejsze pokonywanie szczebli edukacji. Ale pomijając nawet to, że Machajski przewidział taki rozwój sytuacji (jako wymuszony przez wzrost ilości niezbędnych „umysłowych” stanowisk w przemyśle i administracji), nadal na samym dole społecznej drabiny pozostają przecież miliony pracowników fizycznych – choćby nawet produkowali dla nas towary w Chinach czy Afryce – i bezrobotnych, a ich dzieci są skazane na podobny los. Można by się też pokusić o tezę, że upowszechnienie dostępu do edukacji nie zniwelowało w znaczący sposób różnic społecznych, gdyż co z tego, że znacznie więcej osób pobiera naukę, skoro potomstwo intelektualistów zostaje absolwentami renomowanych uniwersytetów, zaś dzieci robotników zdobywają wykształcenie w kiepskich prywatnych Wyższych Szkołach Wszystkiego Najlepszego. Co równie oczywiste, należałoby przemyśleć kwestię „ostrości” obecnego podziału między pracownikami fizycznymi a umysłowymi. Trudno wszak uznać, że w warunkach zachodniej gospodarki postindustrialnej nadal tak wielkie jak w czasach Machajskiego są różnice ich pozycji społecznej i interesów, podobnie jak to, że każdy rodzaj pracy umysłowej jest lżejszy i bardziej intratny niż ogół wysiłku fizycznego.
Aczkolwiek o tym, że różnice celów między szeregowymi „prolami” a elitą intelektualną są nadal olbrzymie, a wspólnota ich losów nader wątpliwa – choćby elita owa szafowała lewicowymi hasłami – świadczą wymownie losy fiaska sojuszu robotników i inteligentów przed zaledwie dwoma dekadami. Sojusz ów zakończył się tak, że niemal z dnia na dzień robotnicy z „Solidarności” tra fili na bruk. Zaś ich dotychczasowi inteligenccy obrońcy, w rodzaju Kuronia i Michnika, stali się – o ironio, wraz z niedawnymi „obrońcami socjalizmu jak niepodległości” z kierowniczych gremiów PZPR – beneficjentami nowego ustroju oraz najlepszymi wspólnikami Balcerowicza i jego antyrobotniczej polityki. Można to interpretować, jak chce prawica, w kategoriach „spisku” i „układu”. Można też jednak najzwyczajniej w świecie dostrzec, że w „nowej Polsce” robotnicy przestali być inteligencji potrzebni w walce ze wspólnym wrogiem, a ich klasowe interesy i możliwości były zupełnie odmienne. To jednak już temat na zupełnie inne rozważania. Remigiusz Okraska
Lech Dubel, Zapomniany prorok rewolucji. Szkic o Janie Wacławie Machajskim, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2009. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wydawnictwo UMCS, pl. Marii Cure-Skłodowskiej 5, 20-031 Lublin, tel. (081) 537 53 02, e-mail: wydawnictwo@umcs.eu, księgarnia internetowa: www.wydawnictwo.umcs.eu
polecamy Czy lewica to PZPR, UB, łagry, Stalin, „dzieła Marksa i Lenina”? Czy socjalizm to ZSRR, Bierut, Gomułka i Moczar? Czy „polska droga do socjalizmu” to cukier na kartki, cenzura i strzelanie do robotników?
Poznaj inną lewicę!
Pierwszy i jedyny portal internetowy poświęcony tradycjom i dorobkowi polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej t̓"CSBNPXTLJ t %BT[ZǩTLJ t̓-JNBOPXTLJ t̓114 t̓TQØ E[JFMD[PǴǎ t̓[XJnj[LJ [BXPEPXF t̓.PSBD[FXTLJ t̓.JDLJFXJD[ t̓#S[P[PXTLJ t̓ 5IVHVUU t̓ 4FNQP PXTLB t̓ LjFSPNTLJ t̓ ,SBIFMTLB t̓ )P ØXLP t̓ 0TTPXTLJ t̓ ;BSFNCB t̓ $JP LPT[PXJF t̓ 1SØDIOJL t̓ 1SBHJFS t̓;ZHJFMCPKN t̓#BSMJDLJ t̓1FSM t̓/JFE[JB LPXTLJ t̓,S[ZXJDLJy J̓XJFMF JOOZDI NBUFSJB ØX ,JMLB SB[Z X UZHPEOJV OPXF UFLTUZ w tym unikatowe, niewznawiane od kilkudziesięciu lat.
AUTO RZY NUMERU Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – student polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim, założyciel Koła Myśli Krytycznej, początkujący publicysta (m.in. prowadzi bloga pod adresem www.wwwrbakalarczyk.redakcja.pl). Interesuje się gerontologią i edukacją, jest miłośnikiem książek Żeromskiego. Stały współpracownik „Obywatela”. Simten Coşar (ur. 1968) – turecka politolożka, profesor Uniwersytetu Başkent w Ankarze, wykładała także na Northern Michigan University; stypendystka Programu Fulbrighta. Naukowo zajmuje się szerokim zakresem zagadnień społecznych, m.in. rolami płciowymi w obszarze kultury muzułmańskiej, tematyką medialną, demokracją, globalizacją. Filip A. Gołębiewski (ur. 1982) – doktorant w Zakładzie Interesów Grupowych Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Polem zainteresowań jest szeroko rozumiana komunikacja społeczna i socjologia wiedzy (zwłaszcza nie-klasyczna) z położeniem nacisku na rolę mediów masowych we współczesnych społeczeństwach zachodnich. Zafascynowany procesami stawania się tego, co oczywiste i niewypowiedziane. Maciej Gurtowski (ur. 1983) – socjolog, doktorant w Zakładzie Interesów Grupowych Instytutu Socjologii UMK w Toruniu; naukowo zainteresowany przestępczością gospodarczą, przestępczością białych kołnierzyków i metodologią; prywatnie tropiciel antypolonizmu, miłośnik noży i sarmatyzmu.
Marcin Janasik (ur. 1978) – politolog, działacz społeczny, alterglobalista; od 1997 r. związany z ruchem alternatywnym. W 2005 r. był jednym z inicjatorów Stowarzyszenia „Lepszy Świat”, został też wydawcą związanego z nim pisma „Alterglobal”. Organizator protestów i kampanii społecznych, projektów kulturalnych i edukacyjnych. Dystansuje się od archaicznych podziałów na lewicę i prawicę, promuje i rozwija ideę centrowego alterglobalizmu, uparcie wierząc, że jest możliwe wypracowanie globalnego konsensusu i globalnej zmiany systemowej. Wróg wszelkich fundamentalizmów – od obyczajowych po ideologiczne; gdy trzeba, nie waha się także przed krytyką ruchu, który współtworzy. Dorota Janiszewska (ur. 1984) politolog, absolwentka Uniwersytetu Gdańskiego (2008). Obecnie doktorantka w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN – pisze doktorat „Polska transformacja 1989-1991 w świetle austriackiej i polskiej literatury ekonomicznej”. Stypendystka Fundacji Pamięć i Przyszłość (roczny pobyt studyjny w Berlinie 2006/07), DAAD,
Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Prezesa Rady Ministrów. Członkini Polskiego Towarzystwa Demograficznego Oddział w Gdańsku. Interesują ją problemy polityki społecznej, globalizacji i gender. Miłośniczka kolei i idei spółdzielczości spożywczej. W wolnym czasie pływa, gra w tenisa, siatkówkę (najchętniej plażową). Publikuje swoje artykuły na stronie www.janiszewska.org.pl. Krzysztof Kędziora (ur. 1977) – doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii. Adiunkt w Katedrze Etyki Uniwersytetu Łódzkiego. Publicysta z bożej łaski, amator. Jan Koziar (ur. 1943) – z wykształcenia geolog; emerytowany pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego, założyciel Wrocławskiej Pracowni Geotektonicznej. Od 1978 r. zaangażowany w działalność opozycji antykomunistycznej; w październiku 1982 r. usunięty z uczelni, przez sześć i pół roku prowadził intensywną działalność opozycyjną w ścisłym podziemiu, poszukiwany listem gończym przez SB. Od połowy lat 80., zaniepokojony rozwijającą się w podziemiu propagandą neoliberalną, zajął
DOŁĄCZ DO NAS! jest pismem tworzonym społecznie przez ludzi, którzy utożsamiają się z celami i wartościami zebranymi w manifeście „Dla dobra wspólnego”, który znajdziesz na ostatniej stronie gazety. Jeżeli są one bliskie także Tobie, dołącz do nas! Propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl Ilustracje, fotografie: studio@obywatel.org.pl Inne formy wsparcia, wolontariat: biuro@obywatel.org.pl „Obywatel”, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: (042) 630 17 49
178 się popularyzacją demokracji gospodarczej (zwłaszcza różnych form własności pracowniczej), etyki gospodarczej oraz racjonalnych form kapitalizmu; autor wielu publikacji na ten temat. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, zastępca Dyrektora w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikował m.in. we „Frondzie”, „Glaukopisie”, „Nomosie”, „Nowej Myśli Polskiej”, „Państwie i Społeczeństwie”, „Pro Fide Rege et Lege”, „Studiach Judaica”, „Templum Novum”. Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z tego zadowolony. Stały współpracownik „Obywatela”. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor niemal 500 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od połowy lat 90. związany z polskim ruchem ekologicznym, od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego radykalnej obronie przyrody. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej
tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Redaktor naczelny portalu Lewicowo.pl, poświęconego dorobkowi i tradycjom polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Adam Piechowski (ur. 1950) – historyk i działacz spółdzielczości. W latach 1978-2002 pracownik naukowy Spółdzielczego Instytutu Badawczego, w 1992 r. uzyskał stopień doktora historii na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego na podstawie rozprawy o spółdzielczości mieszkaniowej w stolicy w czasie okupacji. Od 1996 r. pracownik Krajowej Rady Spółdzielczej odpowiedzialny za kontakty międzynarodowe. Współpracował jako wykładowca m.in. z Instytutem Krajów Rozwijających się, Instytutem Polityki Społecznej UW oraz Warszawską Wyższą Szkołą Ekonomiczną. Uczestnik projektów z zakresu ekonomii społecznej, m. in. jeden z koordynatorów projektu „Tu jest praca”. W latach PRL współdziałał z opozycją demokratyczną, m.in. z KOR i Niezależną Oficyną Wydawniczą NOWA. Jego pasją są góry, podróże i fotografia, czemu dał wyraz w wielu artykułach i książkach, m.in. „Grań Tatr” (1992; 2007 przetłumaczona na jęz. węgierski), „Lud Syriusza. W poszukiwaniu tajemnic Dogonów” (1996), „Bedeker tatrzański” (współautor, Warszawa 2000).
Krzysztof Pietrowicz (ur. 1977 r.) – socjolog, adiunkt w Zakładzie Interesów Grupowych Instytutu Socjologii UMK w Toruniu i zarazem zastępca dyrektora tegoż Instytutu. Interesuje się różnymi sprawami. Od 13 lat mieszka w Toruniu, choć zasadniczo jest Wielkopolaninem. Jerzy Jacek Pilchowski (ur. 1950) – od 1977 r. działacz KOR-owskiej opozycji: członek kolegium redakcyjnego „Robotnika”, sygnatariusz Karty Praw Robotniczych, reprezentant wrocławskiego Klubu Samoobrony Społecznej, współpracownik Niezależnej Oficyny Wydawniczej oraz Biura Interwencyjnego i Komisji Helsińskiej. W okresie Pierwszej „Solidarności” wiceprzewodniczący wałbrzyskiego MKZ i członek prezydium Zarządu Regionu Dolny Śląsk. Po ogłoszeniu stanu wojennego internowany. W roku 2007 odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie mieszka w USA, gdzie pracuje jako informatyk. Pisze na tematy związane z informatyką, żeglarstwem, końmi, turystyką oraz amerykańską ekonomią i polityką; publikuje w pismach polskich i polonijnych. E-mail: jacek. pilchowski@gmail.com Michał Sobczyk (ur. 1981) – dziennikarz obywatelski, z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środowiska. Z „Obywatelem” współpracuje od kilku lat, od 2006 r. wchodzi w skład redakcji pisma, obecnie jest zastępcą redaktora naczelnego. Od urodzenia mieszka na łódzkich Bałutach. Kontakt: sobczyk@obywatel. org.pl Agnieszka Sowała-Kozłowska (ur. 1982) – absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego, kierunku pedagogika społeczna, plastyk. Pasjonatka filmu, muzyki i sztuki. Współtwórca raczkującego portalu informacyjno-społecznościowego poświęconego filmom dokumentalnym (www. filmowka.pl).
179 Piotr Stankiewicz (ur. 1979) – doktor nauk humanistycznych w zakresie socjologii, absolwent socjologii i filozofii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Doktoryzował się na podstawie rozprawy poświęconej konfliktowi wokół genetycznie modyfikowanych organizmów w Polsce. Pracuje w Instytucie Socjologii UMK. Interesuje się problematyką konfliktu interesów, lobbingu oraz kontrowersjami związanymi z rozwojem nowych technologii. Aktualnie zajmuje się głównie kwestią możliwości i zasięgu demokratycznej kontroli nad innowacjami technologicznymi na przykładzie planów rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. Kontakt: piotrek@umk.pl Ludwik Staszyński (ur. 1923) – absolwent Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, ekonomista i publicysta, doktor nauk rolniczych. Autor licznych publikacji na tematy związane z wsią i rolnictwem na łamach prasy wiejskiej, rolniczej i ekonomicznej, a także szeregu książek z tego zakresu. Uczestnik ruchu oporu w Armii Krajowej, w okresie Powstania Warszawskiego walczył na przedpolach stolicy. Wydał zbiór wspomnień z przymusowych robót rolnych na terenie III Rzeszy oraz opracowanie na temat strat Polski w tym okresie i odszkodowań wojennych od Niemiec. Michał Stępień (ur. 1981) – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego, kierunku ochrona środowiska. Od 1999 r. mniej lub bardziej udzielający się w organizacjach pozarządowych. Rowerzysta, amator żeglarstwa oraz turystyki pieszej. Joanna Szalacha (ur. 1979) – socjolog, absolwentka stosunków międzynarodowych, adiunkt w Wyższej Szkole Bankowej w Toruniu, badacz w zespole prof. Andrzeja Zybertowicza, autorka tekstów analizujących
zakulisowe i podmiotowe wymiary globalizacji, m.in. rozprawy doktorskiej „Podmiotowe aspekty globalizacji. Poza-państwowi aktorzy i globalna władza strukturalna”; nadal stara się wypracować intelektualnie swoje „gladwellowskie 10 tys. godzin”. Ryszard Szarfenberg (ur. 1966) – specjalność akademicka: polityka społeczna. Doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie nauk politycznych, zastępca Dyrektora w Instytucie Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, członek Rady Redakcyjnej „Problemów Polityki Społecznej”, członek Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Polityki Społecznej, ekspert Polskiego Komitetu European AntiPoverty Network. Autor wielu artykułów i książki „Krytyka i afirmacja polityki społecznej” (Warszawa 2008). Publikował głównie w czasopismach naukowych: „Polityka Społeczna” i „Problemy Polityki Społecznej”. Mieszkał w różnych miastach, osiadł w Warszawie. Inne informacje i publikacje: rszarf.ips.uw.edu.pl Daniel Wicenty (ur. 1977) – dr socjologii, wykładowca akademicki (Uniwersytet Gdański) i pracownik IPN w Gdańsku. Współautor książki „Zagubiona rzeczywistość. O społecznym konstruowaniu niewiedzy” (Warszawa 2007, wspólnie z R. Sojakiem). Pola uprawiane: współczesny dyskurs medialny (lustracja, przeszłość, prywatyzacja), zakulisowe wymiary życia społecznego, relacje między środowiskami dziennikarskimi i socjologicznymi a władzą w PRL. Zafascynowany skomplikowanymi losami Adama Podgóreckiego. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.
Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Zeszytach Karmelitańskich”, „W drodze”, „Jednocie”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Posłaniec”. W latach 2000-2002 sekretarz redakcji miesięcznika społeczno-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskiego „Spotkanie” w Warszawie (www. spotkanie.waw.pl). Autor słuchowiska radiowego „Akwarium”, zaprezentowanego na Scenie Teatralnej Trójki. Stały współpracownik „Obywatela”. Tomasz Wolicki (ur. 1981) – studiował ekonomię i socjologię. Zajmuje się sektorem finansów publicznych i polityką rynku pracy. Chętnie oddaje się podróżom, podczas których pilnie przygląda się rozwiązaniom społecznym w odwiedzanych krajach. Miłośnik norweskich fiordów i tamtejszej polityki gospodarczej. Krzysztof Wołodźko (ur. 1977) – wychował się w Szołdrach, pegeerowskiej wsi w Wielkopolsce, mieszka wraz z Żoną w Krakowie. Doktorant w Zakładzie Filozofii Polskiej w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracownik platformy hostingowej www. salon24.pl, czasem tłumacz, czasem dziennikarz; lubi pisać i mówić o Nowej Hucie. Kontakt: k.wolodzko@iphils.uj.edu.pl. Stały współpracownik „Obywatela”. Metin Yeğenoğlu – socjolog turecki, absolwent prestiżowego Middle East Technical University w Ankarze.
Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać… r globalizacja r alternatywna ekonomia r niepoprawna politycznie publicystyka r ekologia i tradycja
Zapraszamy do sklepu wysyłkowego „Obywatela”. Książki z naszej biblioteki analizują i przestawiają najważniejsze problemy współczesnego świata i Polski, w sposób daleki od utartych schematów. O stale rosnącej, a wciąż niewidocznej władzy międzynarodowych firm nie przeczytasz w masowych gazetach, które także należą do wielkiego kapitału. U nas znajdziesz wydawnictwa publikujące głos najbardziej przenikliwych krytyków globalizacji. Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego państwa tracą suwerenność, duszą się w pętli długów, a ich obywatele mają poczucie, że jest coraz gorzej, mimo, że media huczą, że jest coraz lepiej – sięgnij po „ABC Globalizacji”, „Korporację”, „Tescopol”, „Świat po kapitalizmie” Jeśli interesują Cię problemy współczesnej Polski, niezależna publicystyka, myśl wolna i niepoprawna politycznie – „Poza Układem”, „Gazeta Wyborcza – początki i okolice”, „Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie”, są właśnie dla Ciebie. Wszystkim, którzy zwracają uwagę na to, co jedzą i wspominają, że kiedyś chleb smakował inaczej, polecamy książki o ruchu Slow Food, „Powrót gospodarki żywnościowej do korzeni” oraz bestseller „Nasiona kłamstwa” – jedyną książkę w Polsce o żywności modyfikowanej genetycznie, obnażającą manipulacje i kłamstwa korporacji prowadzących na nas niebezpieczne eksperymenty, w dodatku za nasze pieniądze.
W naszej bibliotece znajdziesz jedyny w swoim rodzaju zbiór lektur obowiązkowych dla każdego Obywatela. Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokładnym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości). Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż byłoby to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł. Książki mozna zamawiać przez Internet, listownie lub telefonicznie: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl Pieniądze prosimy wpłacać na konto: Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001
Zapraszamy na stronę internetową sklepu:
www.obywatel.org.pl/sklep
K1
David C. Korten Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji
K5
Joanna i Andrzej Gwiazda Poza układem Obywatel, 2008, 238 stron
cena 29 zł
Biblioteka Obywatela, 2002, 300 stron
cena 25 zł
BESTSELLER
Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jednym z najtęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.
K2
Debi Barker, Jerry Mander ABC globalizacji
Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i Andrzeja Gwiazdów, współzałożycieli i działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce! Zobacz stronę www ksiązki: www.gwiazda.oai.pl
Biblioteka Obywatela, 2003, 104 strony
cena 15 zł
K6
Elementarz opracowany przez Międzynarodowe Forum ds. Globalizacji. Książka przygotowana pod kierunkiem międzynarodowego zespołu eksperckiego krytycznie nastawionego do skutków procesów globalizacyjnych. W syntetycznej formie ujmuje największe zagrożenia związane z globalizacją: niszczenie rynków lokalnych, dewastację środowiska naturalnego, patologie społeczne itp. Obnaża jej prawdziwe oblicze i motor napędowy: Światową Organizację Handlu, jej reguły, presję i cele. Znakomita krytyka następstw globalizacji i obalenie mitów o jej pozytywnych skutkach.
K3
praca zbiorowa Czy globalizacja pomaga biednym? Biblioteka Obywatela, 2003, 130 stron
cena 17 zł Kolejna pozycja ekspertów z Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji obnaża propagandowy slogan, że na globalizacji wszyscy zyskują. Pokazuje, że wiele krajów, regionów, sektorów gospodarki i grup społecznych jest spychanych w nędzę, wyzysk i upodlenie w imię zysku wielkich ponadnarodowych koncernów. Wśród autorów zamieszczonych w tym zbiorze tekstów znajdziemy takie sławy ruchu antyglobalistycznego, jak Vandana Shiva, Martin Khor i Walden Bello. Oprócz obnażenia globalistycznych mitów, książka zawiera także zbiór cytatów obrazujących ciemne strony neoliberalnej gospodarki oraz kalendarium oporu wobec urynkowienia całego świata.
K4
Dave Foreman Wyznania wojownika Ziemi
Gwiazdozbiór w „Solidarności” Obywatel, 2009, 512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowej
cena 49 zł 44 zł PROMOCJA! NOWOŚĆ
BESTSELLER
Wywiad-rzeka z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, współzałożycielami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża oraz liderami Pierwszej „Solidarności”. Te czołowe postaci opozycji demokratycznej na przestrzeni ostatnich dwóch dekad były praktycznie nieobecne w mediach. Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w postulatach rozliczenia systemu komunistycznego, jak i w krytyce polskiego modelu kapitalizmu. Ostro oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy nie tylko z powodu jego dwuznacznych związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez rządy tworzone pod jego patronatem. Publikacja jest zapisem rozmów z tymi legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogaconym o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W barwnych, pełnych anegdot opowieściach Joanny i Andrzeja sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką są oni kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki. Do książki dołączona jest płyta DVD z filmem poświęconym niezależnym obchodom 25. rocznicy powstania Pierwszej „Solidarności”.
K7
Edward Abramowski Braterstwo, solidarność, współdziałanie
Biblioteka Obywatela, 2004, 282 strony
Wspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady
cena 28 zł
Spółdzielczej i Instytutu Stefczyka, 280 stron
BESTSELLER Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachunku. Wskazuje blaski i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.
cena 24 zł NOWOŚĆ Pierwsze od 18 lat wydanie tekstów słynnego polskiego myśliciela! Zebrane w osobnym tomie wszystkie artykuły Edwarda Abramowskiego poświęcone szeroko rozumianemu kooperatyzmowi oraz oddolnym inicjatywom społecznym (m.in. „Idee społeczne kooperatyzmu”, „Kooperatywa jako sprawa wyzwolenia ludu pracującego”, „Znaczenie spółdzielczości dla demokracji”, „Stowarzyszenia i ich rola”, „Związki Przyjaźni”). Do tego – unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski, redaktora naczelnego „Obywatela”.
KO1
Jarosław Urbański Globalizacja a konflikty lokalne Federacja Anarchistyczna sekcja Poznań, 2002, 100 stron, cena 13 zł
Ciekawa analiza, autorstwa socjologa i działacza ruchów społecznych, poświęcona wpływom globalizacji na lokalne społeczności. Autor opisuje, jak globalizacja wpływa na życie codzienne, przywołuje kilkadziesiąt przykładów konfliktów między mieszkańcami a wielkim biznesem, głównie z terenu Wielkopolski.
cywilizacji technologicznej, ukazanie jej słabości i błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi. LjBEOZDI CBOB ØX TMPHBOØX J̓ SFDFQU [OBOZDI [̓ OVEOZDI LTJnjȈFL QS[FEstawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a nawet przeciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tekstów końca XX w.
KO20 Andrzej Zybała Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie Wydawnictwo Dolnośląskie, 2004, 267 stron
KO2
José Bové, Francois Dufour Świat nie jest towarem Wydawnictwo Andromeda, 2002, 296 stron
cena 27 zł Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolników, z których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.
KO6
Chris Maser Nowa wizja lasu PnrWI, 2003, 284 strony,
cena 25 zł Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, ukazuje związki między gospodarowaniem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospodarki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologiczne, które pozwoli zachować cenne obszary leśne i ochronić różnorodność biologiczną. Książka napisana przystępnym językiem, zawiera wiele przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotografii ilustrujących opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między człowiekiem a przyrodą.
KO12 Dario Fo Przypadkowa śmierć anarchisty Anarchistyczna Inicjatywa Wydawnicza, 2002, 122 strony, cena 8 zł
Włoski laureat literackiego Nobla w swoim dramacie ukazuje represje państwowego systemu przemocy wobec niepokornych aktywistów obywatelskich. Akcja książki oparta jest na autentycznych wydarzeniach, całość poprzedzona obszernym wstępem ukazującym historyczne tło opisywanych wydarzeń.
KO14 Theodore Kaczynski (Unabomber) Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownika Wydawnictwo „Inny Świat”, 2003, 170 stron
cena 19 zł Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za zamachy bombowe. Radykalna krytyka
cena 28 zł Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospodarka okazała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczbą kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich krajach, jak Polska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ globalizacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w pogoni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.
KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie Wydawnictwo Rectus, 2005, 176 stron
cena 25 zł, u nas najtaniej! Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjologów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jednak łatwych i przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.
KO27 Waldemar Bożeński Pęknięty witraż. Człowiek w pułapce globalizmu Andromeda, 2000, 280 stron, twarda okładka,
cena 18 zł Obszerny esej filozoficzny poświęcony kondycji współczesnego człowieka i społeczeństwa. Autor z perspektywy humanistycznej krytykuje wiele aspektów ideologicznych oraz konkretnych zjawisk „Nowego Wspaniałego Świata”. Sednem wywodu jest obrona zwykłych ludzi i wartościowych elementów egzystencji przed totalitaryzmami, w tym przed najnowszym – rynkową cywilizacją globalną. Książka ładnie wydana, w sam raz na mądry prezent.
KO28 Helena Norberg-Hodge, Steven Gorelick Powrót gospodarki żywnościowej do Korzeni
KO31 Stanisław Remuszko Gazeta Wyborcza – początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!)
Zielone Brygady, 2007, 134 strony
Oficyna „Rękodzieło”, 2006, 344 strony
cena 15 zł
cena 40 zł
Znakomita książka krytykująca proces globalizacji na przykładzie przemysłu rolno-spożywczego oraz wskazująca alternatywy wobec patologii związanych z „nowoczesnym rolnictwem”. Autorzy pokazują, jak wiele problemów społecznych i ekologicznych wiąże się z globalizacją rolnictwa, przetwórstwa i handlu żywnością. Z książki dowiesz się, ile naprawdę kosztuje „tania żywność”, dlaczego „ekologiczna żywność” często jest antyekologiczna, ile nieszczęść niesie ze sobą przemysłowe rolnictwo, jak wiele płacisz za niszczenie własnego zdrowia kupując importowane produkty rolne itp. Poznasz także alternatywy wobec takich problemów. Książka konkretna, dobrze udokumentowana, daleko wykracza poza problem rolnictwa i produkcji żywności. Udowadnia to, że alternatywą dla globalizacji jest lokalność produkcji, samowystarczalność, samorządność, kontrola społeczeństwa nad własnymi zasobami i systemem gospodarczym. Patronat medialny: „Obywatel”.
BESTSELLER Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka objęta współczesną cenzurą – prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezentacja dokumentów – fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.
KO33 Jeffrey M. Smith Nasiona kłamstwa Oficyna 3.49, 2007, 304 strony
KO29 Joel Bakan Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą Wydawnictwo Lepszy Świat, 2006, 254 strony
cena 29 zł, u nas najtaniej! Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współczesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z niepozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udowadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.
KO30 Piotr Kropotkin Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju Oficyna Bractwa Trojka, 2006, 230 stron
cena 32 zł BESTSELLER Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku polskim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związanych z organizmami modyfikowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.
KO 35 Wojciech Giełżyński Inne światy, inne drogi Oficyna Wydawnicza Branta, 2006, 384 strony
cena 34 zł Pasjonująca książka o różnorodności kulturowej świata, o wadach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.
cena 20 zł Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowolnej współpracy i jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncepcjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włączono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.
KO37 Carlo Petrini Slow Food. Prawo do smaku Twój Styl, 2007, 367 stron
cena 27 zł BESTSELLER Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych antyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez… kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodniczej krajów i regionów. Na naszych talerzach skupia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki refleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!
KO39 Michael Albert Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna Bractwa Trojka, 2007, 324 strony
cena 29 zł Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego o maksymalizację zysku i brutalną konkurencję. Michael Albert wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy.
anarchistycznego w Polsce. Świat usłyszał o RSA 1 maja 1985, kiedy zorganizowani przez anarchistów demonstranci zatrzymali oficjalny pochód pierwszomajowy, a później w walkach ulicznych rozbili oddziały ZOMO, raniąc ponad 70 milicjantów. Wydawnictwo zawiera wspomnienia i publikacje źródłowe dotyczące samego RSA, oraz grup powstałych w późniejszym okresie na jego podstawie. Zebrane materiały tworzą obraz postaw i poglądów opozycji antysystemowej podczas transformacji ustrojowej w Polsce.
KO45 Klaus Werner, Hans Weiss Czarna lista firm Wydawnictwo Hidari, 2009, 400 stron
cena 29 zł NOWOŚĆ
KO42 Peter C. Dienel Grupy planowania w społeczeństwie obywatelskim PPH exall, 2008, 118 stron
cena 19 zł Choć nigdy w historii demokracja nie była tak rozpowszechniona, wszelkie badania wskazują, że coraz mniej osób odczuwa, iż ma jakikolwiek wpływ na procesy zachodzące w ich państwie. Nasza rola sprowadza się do wrzucania kartki do głosowania raz na jakiś czas. Jeśli obywatel chce zaproponować zmiany, natrafia na mur biurokratycznych procedur lub gęstą sieć niejasnych powiązań. Jak więc osiągnąć realny udział społeczeństwa w podejmowaniu kluczowych decyzji? To całkiem proste, przez… losowanie! Wyobraźmy sobie, że zawsze kiedy mamy do rozwiązania jakiś ważny problem, decyzję w jego sprawie powierzamy „obywatelskiej ławie przysięgłych”: kilkunastu osobom wylosowanym z puli wszystkich obywateli. Szaleństwo? A czy szaleństwem nie jest oddawanie swoich losów w ręce polityków?
KO43 Immanuel Wallerstein Utopistyka
Książka przetłumaczona i wydana w wielu krajach, wywołała oburzenie, wściekłość i protesty. Masz szansę dowiedzieć się z niej, jak znane i lubiane marki światowe wspierają współczesne niewolnictwo i pracę dzieci, konflikty zbrojne, tortury, szantażowanie lokalnych rządów ubogich krajów, zakazane eksperymenty medyczne, dewastację środowiska naturalnego… Dowiedz się, co finansujesz, kupując produkty takich marek jak Bayer, Mercedes-Benz, McDonald’s, Benetton, Kraft, Shell, Adidas czy Nike.
KO46 Gaston Leval Wolna Hiszpania 1936-1939 Oficyna Bractwa Trójka, 2009, 312 stron
cena 29 zł NOWOŚĆ Przyjęte w historiografii określenie „wojna domowa w Hiszpanii” (1936-1939) akcentuje militarny aspekt owego konfliktu, tymczasem była to nade wszystko rewolucja społeczna, która rozmachem urzeczywistnianych zmian pod niektórymi względami przerosła rosyjski przewrót roku 1917. Książka Levala przybliża tę mniej znaną rewolucję, szczegółowo opisując życie codzienne oraz aspekty społeczne i ekonomiczne przeobrażeń w uspołecznionych fabrykach i kolektywach rolnych.
Oficyna Bractwa Trojka, 2008, 100 stron
cena 16,5 zł Wydanie „Utopistyki” jest być może, symptomem rozchwiania, utraty stabilności, hegemonii kulturowej, definiowanej przez pojęcia: neoliberalizm, teoria modernizacji, „wolny rynek”. Późna twórczość Wallersteina, a do niej należy prezentowana książka, to próba wskazania wagi myślenia teoretycznego. Wallerstein nie popada przy tym w akademickie złudzenia i pychę. Nie jest postacią spod znaku „kanapowych rewolucjonistów” gdzie myślenie akademickie uzurpuje sobie rolę rewolucyjnego podmiotu. Jego propozycje mają charakter reform strukturalnych, podparte są drobiazgową analizą historyczną i stanowią konkretną propozycję zmiany.
KO44 Ruch społeczeństwa alternatywnego 1983-1991 Oficyna Bractwa Trójka, 2009, 170 stron
cena 22 zł NOWOŚĆ Wybór publikacji i dokumentów poświęconych Ruchowi Społeczeństwa Alternatywnego (RSA), grupie anarchistycznej powstałej w 1983 r. w Gdańsku, będącej jednocześnie zaczątkiem współczesnego ruchu
KO47 Adam Uziembło Niepodległość socjalisty Wydawnictwo KARTA, 2008, 324 strony i 24-stronicowa wkładka ze zdjęciami, twarda okładka
cena 37 zł NOWOŚĆ Niezwykle ciekawe, barwne i pouczające wspomnienia działacza socjalistycznego (PPS), który po wojnie nie zaakceptował władz komunistycznych i opuścił kraj, kontynuując działalność polityczną na emigracji. Wiele informacji o realiach zaborów, o ruchu socjalistyczno-niepodległościowym, Polsce międzywojennej, okupacji, o Zakopanem i Tatrach itp., wszystko pisane przez wrażliwego i spostrzegawczego człowieka. Eleganckie, ilustrowane wydanie, książka idealna na mądry prezent.
4×
+
Czytelniku Zaprenumeruj „Obywatela”!
Warto, bo: Zamawiając prenumeratę, zapłacisz taniej. Wesprzesz przy tym finansowo nasze społeczne inicjatywy (pośrednicy pobierają od nas do 50% aż ceny pisma!) Masz szansę na ciekawe i cenne nagrody Często dostaniesz drobny upominek dołączony do numeru Prenumerata to wygoda – „Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej Przy zamawianiu prenumeraty, wybrany archiwalny numer dostaniesz gratis (do wyboru nr 10, 26, 28, 33, 38, 45–47)
Nagrodzeni
w bieżącym numerze: Jerzy Górski z Zielonki – Świat po Kapitalizmie Maria Dobrowolska-Ładygin z Częstochowy – Poza układem Piotr Orłowski z Piaseczna – Czy globalizacja pomaga Biednym
Świat wg Monsanto otrzymują: Tomasz Pietruszewski z Torunia Ryszard Kostecki z Ząbek Rafał Pacanowski z Włoszczowej Marcin Małyska z Warszawy Jarosław Luleczka z Poznania Grażyna Wostyńska z Marek Anna Radiukiewicz z Warszawy Jacek Kozyrys z Orłowa Murowanego
Wszyscy prenumeratorzy otrzymują raporty „GMO – z czym to się je” oraz „Polityka Transportowa”
Prenumerata naprawdę się opłaca! Chcesz dołączyć do prenumeratorów i otrzymywać obywatelskie prezenty? Opłać roczną prenumeratę w banku lub na poczcie i czekaj, aż „Obywatel” sam do Ciebie przywędruje :-). Możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie www.obywatel.org pl/sklep Wpłat w wysokości 42 zł należy dokonywać na rachunek: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Prenumeratę można rozpocząć w dowolnym momencie, od wybranego numeru.
dla dobra wspólnego Celem, do którego dążymy, jest państwo, społeczeństwo i kultura zorganizowane wokół idei dobra wspólnego. Przyświecają nam następujące wartości: Samorządność, czyli faktyczny udział obywateli w procesach decyzyjnych we wszelkich możliwych sferach życia publicznego. (Re)animacja społeczeństwa. Sprzeciwiając się zarówno omnipotentnemu państwu, jak i liberalnemu egoizmowi, dążymy do odtworzenia tkanki inicjatyw społecznych, kulturalnych, religijnych itp., dzięki którym zamiast biernych konsumentów zyskamy aktywnych obywateli. „Demokracja przemysłowa”. Dążymy do zwiększenia wpływu obywateli na gospodarkę, poprzez np. akcjonariat pracowniczy, ruch związkowy, rady pracowników. 1⁄3 życia spędzamy w pracy – to zbyt wiele, aby nie mieć na nią wpływu. Sprawiedliwe prawo i praktyka jego egzekwowania, aby służyło społeczeństwu, nie zaś interesom najsilniejszych grup. Media obywatelskie, czyli takie, które w wyborze tematów i sposobów ich prezentowania kierują się interesem społecznym zamiast oczekiwaniami swoich sponsorów. Wolna kultura. Chcemy takiej ochrony własności intelektualnej, która nie będzie ograniczała dostępu do kultury i dorobku ludzkości. Rozwój autentyczny, nie pozorny. Kultowi wskaźników ekonomicznych i wzrostu konsumpcji, przeciwstawiamy dążenie do podniesienia jakości życia, na którą składają się m.in. sprawna publiczna służba zdrowia, powszechna edukacja na dobrym poziomie, wartościowa żywność i czyste powietrze. Ochrona dzikiej przyrody, która obecnie jest niszczona i lekceważona w imię indywidualnych zysków i prymitywnie pojmowanego postępu. Jeśli mamy do wyboru nową autostradę i nowy park narodowy – wybieramy park. Solidarne społeczeństwo. Egoizmowi i uznaniowej filantropii przeciwstawiamy społeczeństwo gotowe do wyrzeczeń w imię systemowej pomocy słabszym i wykluczonym oraz stwarzania im realnych możliwości poprawy własnego losu. Sprawiedliwe państwo, czyli takie, w którym zróżnicowanie majątkowe obywateli jest możliwie najmniejsze (m.in. dzięki prospołecznej polityce podatkowej) i wynika z różnicy talentów i pracowitości, skromne dochody nie stanowią bariery w dostępie do edukacji, pomocy prawnej czy opieki zdrowotnej. Gospodarka trójsektorowa. Mechanizmom rynkowym i własności prywatnej powinna towarzyszyć kontrola państwa nad strategicznymi sektorami gospodarki, sprawna własność publiczna (ogólnokrajowa i komunalna) oraz prężny sektor spółdzielczy. Nie zawsze prywatne jest najlepsze z punktu widzenia kondycji społeczeństwa. Gospodarka dla człowieka – nie odwrotnie. Zamiast pochwał „globalnego wolnego handlu”, postulujemy dbałość o regionalne i lokalne systemy ekonomiczne oraz domagamy się, by państwo chroniło interesy swoich obywateli, nie zaś ponadnarodowych korporacji i „zagranicznych inwestorów”. Przeszłość i różnorodność dla przyszłości. Odrzucamy jałowy konserwatyzm i sentymenty za „starymi dobrymi czasami”, ale wierzymy w mądrość gromadzoną przez pokolenia. Każdy kraj ma swoją specyfikę – mówimy „tak” dla wymiany kulturowej, lecz „nie” dla ślepego naśladownictwa.
TWOJE PODATKI DLA Dobra WSPóLNEGO – przekaż 1% DLA „Obywatela”
Zamiast naprawiać skutki - zapobiegamy!
Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec. Działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża () i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium -, członek prezydium ądu Regionu „Solidarność”). ym internowana. Redaktorka, ublicystka prasy opozycyjnej – rzeża” (organ ), „Skorpiona” oza Układem” (–, wznoi wydawane do początków roku siążki „Polska wyprawa na księa współpracownica pisma „Obywa r. odznaczona przez Prezydenta lkim Orderu Odrodzenia Polski.
Nasze działania mają na celu zmiany systemowe, edukację i aktywizację a (ur. ) – inżynier elektronik, społeczeństwa chniki Gdańskiej, pracownik nauko-
rał udział w protestach w Marcu ’ w następstwie usunięty z pracy na pracownik przemysłu okrętowego. ółpracowali z Komitetem Obrony współzałożycielem Wybrzeża. złonek prezydium MiędzyzakładoStrajkowego. Jeden z autorów poich. Następnie wiceprzewodniczący ci” przez okres miesięcy do stanu adł w konflikt z L.1% Wałęsą, zarzucaKROK wobec yzm i nadmierną ugodowość PO ycznych. Na Zjeździe „SolidarnoKROKU: r. kandydował bez powodzenia zefa związku. W stanie wojennym karżony w słynnej sprawie tzw. a lat więziony w ciężkich warun– jeden z członków Grupy i Krajowej „Solidarności”, która
Przekaż nam 1% podatku przy rozliczaniu PIT-a. Twoje pieniądze mogą wspierać nasze działania: Tworzymy niezależne media: „Obywatel” i jego serwis internetowy (www.obywatel.org.pl), mądre książki audycję radiową (www.czymaszswiadomosc.pl) pomagamy pracownikom (radypracownikow.info) chronimy konsumentów (www.naturalnegeny.pl) bronimy ludzi i środowisko przed spalinami (www.tirynatory.pl) … i wiele innych działań, dzięki którym ubywa chorób oraz potrzebujących chleba i schronisk.
W rubryce: Wniosek o przekazanie 1% podatku należnego na rzecz organizacji pożytku publicznego (OPP) proszę wpisać nazwę organizacji – Stowarzyszenie „Obywatele-Obywatelom”
W rubryce nr KRS proszę wpisać
0000248901
W rubryce Wnioskowana kwota proszę wpisać kwotę stanowiącą 1% podatku należnego urzędowi skarbowemu – trzeba zaokrąglić do pełnych dziesiątek, np. kwotę 38,14 zaokrąglamy do kwoty 38,10
˚ywnoÊç modyfikowana genetycznie płyta z filmami wydana w ramach kampanii informacyjnej „naturalne geny” Zawartość:
1/ Zagrożenia ukryte w posiłkach dla dzieci (28’30”) 2/ Wykład Jeffreya M. Smitha w fundacji Westin A. Price (1h24’10”) 3/ Ziarna prawdy (11’30”) 4/ Ministerstwo ryżu (2’05”)
Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych
BIBLIOTEKA OBYWATELA NR 3
Marie-Monique Robin
Marie-Monique Robin
Świat według Monsanto
Marie-Monique Robin przytacza fakty nie budzące wątpliwości, przedstawia zgodne i liczne zeznania, ujawnia nieznane dokumenty. Dziś, gdy w Europie trwa ożywiona debata na temat zdrowotnych, społecznych i ekologicznych konsekwencji uprawiania GMO, książka ta pojawia się we właściwym momencie. Do książki dołączona jest bezpłatna płyta z filmami edukacyjnymi, dotyczącymi organizmów modyfikowanych genetycznie.
Światowy bestseller wydany przez „Obywatela!”
Patronat medialny:
Marie-Monique Robin Świat według Monsanto
Książka odkrywa przed nami obraz aroganckiego przedsiębiorstwa Monsanto, lekceważącego zdrowie konsumentów i destrukcję środowiska. Ta północnoamerykańska firma chce narzucić organizmy modyfikowane genetycznie (GMO) światowemu rolnictwu i rynkowi spożywczemu. Prezentuje ona ambicje bardziej „totalne” niż jakakolwiek inna firma w historii.
3
Świat według Monsanto
Mar Albe i rea była Kręc Euro co n Cars scien ksią poru
Szokujący zapis śledztwa dziennikarskiego na temat działalności firmy Monsanto – największego cena 39 zł świecie koncernu biotechnologicznego. ISBNna 978-83-926008-3-1 Autorka, opierając się na bogatej dokumentacji (relacje świadków, 9 788392 600831 „odzyskane” dokumenty itp.), przedstawia haniebne praktyki korporacji posiadającej monopol na produkcję roślin modyfikowanych genetycznie. Monsanto nie cofa się prawie przed niczym, aby narzucić GMO rolnikom i konsumentom, mimo wielu znanych lub prawdopodobnych negatywnych następstw tego procederu. Przy okazji dowiadujemy się z książki wielu informacji o innych „dokonaniach” Monsanto i ich fatalnych skutkach: bydlęcym hormonie wzrostu, pestycydzie DDT, zabójczym defoliancie Agent Orange...
3
„Nie możemy stracić ani dolara” – te słowa zawarto w wewnętrznym dokumencie firmy Monsanto. Książka Marie-Monique Robin bezwzględnie obnaża strategię koncernu, który zmierza do celu „po trupach”, stosuje agresywny lobbing, kłamliwą reklamę, fałszuje wyniki badań naukowych. Dziś, gdy w Europie trwa ożywiona debata na temat zdrowotnych, społecznych i ekologicznych konsekwencji uprawiania i spożywania GMO, książka ta pojawia się we właściwym momencie. Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z filmami edukacyjnymi dotyczącymi organizmów modyfikowanych genetycznie.
Patronat medialny:
Marie-Monique Robin – „Świat według Monsanto” 480 stron, cena: 39,00 zł (w księgarniach) 34,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony): Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (42) 6301749, e-mail: biuro@obywatel.org.pl Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 z dopiskiem „Świat według Monsanto” Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej malec@obywatel.org.pl Więcej o książce oraz zamówienia w Internecie:
www.naturalnegeny.pl/monsanto