2/2009
Joanna(46) Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec. Działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża () i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium -, członek prezydium rządu Regionu „Solidarność”). nnym internowana. Redaktorka, (w tym 0% VAT publicystka prasy opozycyjnej – brzeża” (organ ), „Skorpiona” Poza Układem” (–, wzno. i wydawane do początków roku książki „Polska wyprawa na księała współpracownica pisma „Obywa r. odznaczona przez Prezydenta ielkim Orderu Odrodzenia Polski.
cena 12 zł )
USA 5 USD
Europa 4,5 EUR
index 361569
9 771641 102095
02
ISSN 1641-1021
zda (ur. ) – inżynier elektronik, techniki Gdańskiej, pracownik naukoBrał udział w protestach w Marcu ’ w następstwie usunięty z pracy na ej pracownik przemysłu okrętowego. spółpracowali z Komitetem Obrony ył współzałożycielem Wybrzeża. członek prezydium Międzyzakładou Strajkowego. Jeden z autorów poskich. Następnie wiceprzewodniczący ości” przez okres miesięcy do stanu padł w konflikt z L. Wałęsą, zarzucatyzm i nadmierną ugodowość wobec stycznych. Na Zjeździe „Solidarno r. kandydował bez powodzenia szefa związku. W stanie wojennym skarżony w słynnej sprawie tzw. ka lat więziony w ciężkich warun– jeden z członków Grupy sji Krajowej „Solidarności”, która
dla dobra wspólnego
FUNDUSZ „OBYWATELA”
– Twój wkład w działania dla dobra wspólnego OBYWATEL powstaje dzięki zaangażowaniu dziesiątek autorów, grafików, tłumaczy, korektorów i innych aktywistów, którzy swoją codzienną wolontariacką pracą umożliwiają wydawanie kwartalnika i książek, organizowanie dyskusji, prelekcji, pokazów filmowych i innych działań.
Podoba Ci się to, co robimy? Dołącz do nas! Wesprzyj fundusz „Obywatela”! Dzięki Twojej wpłacie będziemy mogli wydrukować następny numer gazety, zorganizować pokaz filmowy, dojechać z prelekcjami do małych miejscowości. Każda podarowana złotówka umożliwia rozwijanie naszych działań.
Wpłaty można przekazywać na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 z dopiskiem „fundusz »Obywatela«”
To jedyny sposób na prawdziwą niezależność!
REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLAMA * REKLA
Kryzys nasz powszedni Na temat obecnej sytuacji gospodarczej można by ukuć taki dowcip: „Dlaczego Polacy niezbyt mocno przejmują się kryzysem gospodarczym? Bo byliśmy już w gorszej sytuacji”. Trudno bowiem uznać, że katastrofą stanie się na przykład takie załamanie rynku pracy – znane choćby z Irlandii, którą, sam już nie wiem, doganiamy, przeganiamy czy naśladujemy – w efekcie którego bezrobocie wzrośnie dwukrotnie. Bezrobocie dwa razy wyższe niż obecne, czyli na poziomie niemal 20 procent, mieliśmy przecież zaledwie niespełna dekadę temu. Taki kryzys to my znamy z czasów, które ponoć kryzysowe nie były. Wspomniany gorzki żart mógłby skierować nas ku refleksjom nieco głębszej natury. Otóż dzisiejszy kryzys ekonomiczny zdaje się być stopniowym procesem, nie zaś gwałtownym tąpnięciem. Owszem, bańka spekulacyjno-kredytowa pękła z wielkim hukiem, a nagłówki gazet zaroiły się od katastroficznych wizji. Ale obecny kryzys to nie zapaść lub zawał serca, lecz ciężka choroba przewlekła. O ile poprzedni Wielki Kryzys wynikał z kumulacji problemów ekonomicznych, o tyle dzisiejszy zdaje się być potwierdzeniem prognoz tych analityków, którzy z ekonomią nie mają wiele wspólnego. Wśród nich jest np. John Gray, który trafnie zauważył, że sednem sprawy nie jest krach finansowy, lecz synteza rozmaitych krachów, nie zawsze tak wyraźnie i bezpośrednio nas dotykających, abyśmy potrafili dostrzec je równie łatwo. Dzisiejszy kryzys to nie tylko skutek neoliberalnej doktryny, podkopującej kolejne zabezpieczenia i systemy kontroli gospodarki przez instytucje państwa, ale także skutek przeobrażeń towarzyszących tej ideologii w innych sferach życia. Neoliberalizm to typowa rewolucja pożerająca własne i cudze dzieci. O ile
jego XIX-wieczny odpowiednik, zwany dzikim kapitalizmem, posiadał wbudowane pewne hamulce (co prawda etycznie mało wyszukane) – jak paternalizm wobec słabszych, postfeudalna struktura społeczna czy pewien mesjanizm cywilizacyjny – o tyle on sam zrodził się w świecie pozbawionym takich wartości i postaw, a ekspansja tej prymitywnej doktryny jedynie pogłębiła ów problem. Z poprzedniego kryzysu ekonomicznego można było się ratować czy to za
pomocą silnego państwa, czy dzięki mocnym więziom społecznym, czy w szeregach masowych ruchów społecznych, czy też odkrywając nowe obszary ekspansji. Dziś, po trzech dekadach neoliberalizmu, państwo jest słabe, więzi międzyludzkie mizerne, społeczeństwo zatomizowane i zdezintegrowane, a ekspansję ogranicza krucha sytuacja ekologiczna. I na tym właśnie polega sedno kryzysu Anno Domini 2009: nawet jeśli nasze otoczenie materialne jest o niebo lepsze niż to sprzed 80 lat, to jednocześnie my sami jesteśmy dużo słabsi niż ludzie tamtej epoki, mamy też znacznie mniejsze pole manewru. I dlatego kryzys dotyka nas codziennie, nie tylko wtedy, gdy na drugim końcu świata załamuje się rynek kredytów hipotecznych.
EDY TO RIAL Z tego względu niewiele warte są takie rozważania antykryzysowe, które koncentrują się na kwestiach technicznych lub na decyzjach politycznych. Na trwałe z tego kryzysu można wybrnąć tylko wtedy, gdy odbudujemy tkankę społeczną i ekologiczną, a gospodarkę sprowadzimy na powrót do roli służebnej wobec zbiorowości ludzkiej w jej różnych wymiarach terytorialnych, etnicznych i klasowych. Naiwna jest wiara, że wyjść z dołka można poprzez państwowe dotacje do fabryk samochodów czy telewizorów, albo poprzez ratowanie banków, które udzielą nam kolejnych kredytów na samochody i telewizory.
Dla stałych czytelników „Obywatela” nie są to rzeczy nowe. O tym, że panujący system znajduje się na krawędzi załamania, pisaliśmy już kilka lat temu. Dziś możemy to samo powtórzyć jeszcze dobitniej, choć bez satysfakcji. A ponieważ od ekonomii jednak uciec się nie da, inaugurujemy nowy dział. „Gospodarka Społeczna” spróbuje nam podpowiedzieć, jak może wyglądać produkcja i konsumpcja, które zmniejszają ryzyko kryzysu, są stabilne społecznie oraz służą nam, obywatelom, nie zaś bankierom i menedżerom. Zacznijmy jednak ten numer od próby refleksji, czy kryzys ekonomiczny dotknął tych, których powinien – Joanna Szalacha przekonuje, że niekoniecznie tak się stało. Remigiusz Okraska
3
4
w numerze
8
Kryzys czy przegrupowanie?
13
Między globalnym a lokalnym – rozmowa z prof. Marcinem Kulą
Reakcją, jak się okazało prawidłową, zaproponowaną przez Keynesa w celu walki z Wielkim Kryzysem, było zwiększanie popytu i produkcji, żeby w związku z tym zwiększyć liczbę miejsc pracy. Warto pójść za myślą Kaleckiego dalej i zapytać, gdzie zwiększyć wydatki, gdzie tworzyć miejsca pracy?
19
8
BbaA WORLD ECONOMIC FORUM
– Joanna Szalacha
Osoby te nie są lojalne ani wobec swoich państw narodowych, ani wobec instytucji, które ich zatrudniają. Są jednak lojalne wobec globalnego systemu, jako formy gospodarki kapitalistycznej, która jest korzystna dla ich interesów ekonomicznych, symbolicznych i społecznych.
Stocznie za burtą – Konrad Malec
29
Ziemie jałowe
Wielu respondentów dostrzega też konsekwencje nieprzemyślanej (w przeciwieństwie np. do Czech czy Słowacji) polityki wobec PGR-ów. – Ten sposób likwidacji nas teraz drogo kosztuje – mówi respondent z Czarnej Dąbrówki. Jeden z rozmówców opisuje przypadek obrony dobytku PGR-u: Jak pierwszy raz przyjechały zakłady mięsne, to nie wzięły krów. Bo rodzice powsadzali dzieci na bramy, dzieci krzyczały: „my chcemy mleka i nie damy krów”.
35
Wyższe szkoły życia – Ilona Majewska
Nawet małe miasteczka zaczynają dostrzegać potrzeby seniorów i powołują Uniwersytety Trzeciego Wieku. Każda „uczelnia” jest wyjątkowa, każdej przyświeca idea zaoferowania seniorom szansy zrealizowania ambicji artystycznych, poznawczych i towarzyskich. Tak naprawdę, jedyną rzeczą, na którą nie ma miejsca w życiu seniorów związanych z Uniwersytetami, jest starość.
40
Pomocne Dłonie – Krzysztof Wołodźko
To był początek lat 60., wtedy nie było czegoś takiego. Były to dzieci w aparatach ortopedycznych, z kulami, często z całkowitym porażeniem kończyn dolnych, pochodzące z różnych środowisk, ze wsi. Dla mnie tamto doświadczenie było najcenniejsze, zupełnie pionierskie – wspomina.
44
BbaA KONRAD MALEC
– Irena Dryll
Sam program odpraw i szkoleń dla stoczniowców będzie kosztował więcej, niż wynosi zadłużenie publicznoprawne obu stoczni. Po drugie, z produkcją statków wiązały się wymierne zyski. Szczecińska stocznia od 2002 r. otrzymała 485 mln zł pomocy publicznej, z tego 300 mln było pomocą bezzwrotną. W międzyczasie odprowadziła do budżetu 680 mln zł. A do tego wypadałoby doliczyć podatki płacone przez kooperantów.
Jest to na pewno system skomplikowany oraz wiążący się z wieloma trudnościami organizacyjnymi i kosztami. W praktyce jednak generuje on rzeczywistą, autentyczną partycypację obywateli w życiu politycznym państwa i daje uprawnionym do głosowania satysfakcję współdecydowania w sprawach, które ich bezpośrednio dotyczą.
19 44
Oddolna samorządność i partycypacja obywateli – Mirosław Matyja
50
TEORIA W PRAKTYCE: Miasta wolne od ropy Bbnd PONTE1112
– Marcin Gerwin, Kamil Pachałko Bez ropy przestaje działać przemysłowy system produkcji żywności. Dlatego też pomysł na inicjatywy Transition obejmuje m.in. uprawy lokalnych ogrodów czy uczenie się wielu zapomnianych dziś umiejętności, np. robienia zapasów na zimę.
SPIS TRE ŚCI
5
66
Tylko bez ortodoksji – rozmowa z prof. Wiesławą Kozek
Po sektorze prywatnym, również miejsca pracy w usługach publicznych, które wcześniej wydawały się stabilne jeśli chodzi o warunki zatrudnienia, zaczęły podlegać niekorzystnym przemianom.
53
Wstęp
Decydenci niemal wszelkich opcji politycznych uważają, że należy poskromić „roszczeniowe” grupy społeczne oraz sprzedać jak największą część majątku publicznego. A jednocześnie „oszczędny” budżet państwa często służy do jawnego lub zakamuflowanego wspierania prywatnych przedsiębiorstw i wielkich koncernów zagranicznych.
55
Gdzie się podziały tamte podatki? BbA KEVIN DOOLEY
– Michał Sobczyk W zupełnie nowym świetle stawia wiele liberalnych argumentów pojawiających się w dyskusjach. Murphy podaje, że w Wielkiej Brytanii każdego roku aż 25 miliardów funtów traconych jest wskutek obchodzenia podatków. 12,9 miliardów „oszczędzają” osoby fizyczne, 11,8 miliardów – siedemset największych przedsiębiorstw. Dodatkowe 8,4 miliardów brytyjski budżet traci w wyniku optymalizacji podatkowej ze strony najbogatszych mieszkańców Wysp (tj. tych zarabiających co najmniej 100 tys. funtów rocznie; grupa ta stanowi ok. 570 tys. osób). Obala to mit, jakoby biznes i przedsiębiorcy byli szczególnie obciążeni świadczeniami na rzecz zbiorowości.
71
Bez cudów – Agnieszka Ellis
Pełna prywatyzacja w żadnym z badanych krajów, w odniesieniu do żadnego subsektora, nie znalazła znaczącej liczby zwolenników (więcej niż 10%), podczas gdy „etatystą” jest co czwarty respondent.
76
Sektor publiczny – dylematy struktury i nowe konflikty
ba STUARTPILBROW
– prof. Leszek Gilejko, dr Rafał Towalski
60
Socjalizm bez socjalizmu – Rafał Bakalarczyk
Często w argumentacji neoliberalnej pojawia się zarzut, że państwo opiekuńcze powoduje zanik etosu pracy i indywidualnej odpowiedzialności za własne utrzymanie – a to prowadzi do obniżenia wydajności i w konsekwencji do załamania systemu. Jak ta argumentacja ma się do modelu szwedzkiego? Dlaczego ludzie w warunkach tak hojnego systemu świadczeń społecznych nie stracili motywacji do pracy? Odpowiedzi można zapewne szukać w czynnikach kulturowych, ale również w zasadach, jakie rządzą tamtejszymi stosunkami pracy.
Specyfiką europejską jest rola i znaczenie socjo-gospodarcze sektora publicznego. Sektor publiczny wytwarza od kilku do kilkunastu czy nawet ponad dwudziestu procent PKB. Natomiast przez jego kanały przepływa znaczna część PKB, z reguły trzy, a nawet czterokrotnie większa.
83
Własność pracownicza w handlu – John Quinn
Dwie największe amerykańskie spółki pracownicze, to sieci supermarketów. Największa z nich to gigant liczący 136 tysięcy pracowników-właścicieli.
86
Na razie bez rewolucji – Agnieszka Wasilewska
Od 24 marca 2008 r. nowych rad mogłoby przybyć dodatkowe 30 tys. Wcześniej zakładać mogli je tylko pracownicy firm zatrudniających ponad 100 osób, zaś po tym terminie prawo objęło również zakłady o połowę mniejsze. Mimo tego, na początku bieżącego roku działało w Polsce zaledwie ok. 2,2 tys. rad. Wzrost ich ilości jest więc bardzo powolny, mimo że liczba zakładów, w których mogą być tworzone, prawie się potroiła.
Socjalizm to nic złego – rozmowa z Edmundem Bałuką
Kapitalista to człowiek taki, że jeśli będzie miał sklep ze sznurami i będzie wiedział, że klient, który przyjdzie kupić dwa metry sznura, na nim się powiesi, to i tak mu sprzeda. Bo on musi sprzedać, na tym polega kapitalizm.
103 Wszystko było wspólne – Bartosz Wieczorek
103
Ustrój, gdzie nikt nie próżnuje i nikt nie jest obarczony nadmierną pracą; gdzie starcy, wdowy, sieroty i chorzy korzystają ze świadczeń nieznanych w innych stronach ziemi.
108 Powrót Czerwonych Torysów – Phillip Blond
115 Wojna amerykańska pod flagą czerwono-niebieską – David Sirota Walka klas trwa w najlepsze, nie będę zaprzeczał – powiedział „New York Timesowi” miliarder Warren Buffet. – To bogaci – klasa, do której sam należę – ją rozpętali. I to my w niej zwyciężamy. Być może jednak już niedługo jego słowa stracą na aktualności.
119
RECENZJA: Miasto (dla) ludzi
– Krzysztof Wołodźko Gdzieś w polu, daleko od wszystkiego, buduje się zespoły domków, powstają nowe ulice, o pełnych poezji nazwach, np. Czerwonego Kapturka czy Królewny Śnieżki. Ale dzieje się to na koszt wszystkich obywateli, bo trzeba tam doprowadzić i utrzymać całą infrastrukturę, o czym dyskretnie się nie wspomina.
123
Konserwatyzm brytyjski nie powinien wpaść w pułapkę błędów popełnionych w Stanach Zjednoczonych, gdzie głównym hasłem było „wartości plus wolny rynek”, przy jednoczesnym ignorowaniu faktu, że liberalizm ekonomiczny bywa zwykle przykrywką dla monopolistycznej odmiany kapitalizmu, której skutki są dla społeczeństwa równie destrukcyjne, co dogmatycznego etatyzmu. Nie mniej ważne jest to, że jeżeli konserwatyści zamierzają ukrócić władzę wolnego rynku i przekazać ją ludziom, niezbędne będzie stworzenie przez nich żywotnej koncepcji „nowego lokalizmu”, zdolnego wzmocnić społeczności lokalne i pobudzić do życia nowe, dynamiczne gospodarki miejscowe, które stałyby się awangardą wizji społecznej partii.
108
RECENZJA: Miejska wojna
Bbna LEO REYNOLDS
95
Bbnd TWAIZE
6
– Bartłomiej Grubich
127
RECENZJA: Przeciw nędzy galicyjskiej
– Remigiusz Okraska Chciał zapewnić niezamożnym dogodny, uczciwy kredyt, który pozwoliłby wyrwać się z kręgu biedy i lichwy w oparciu o zasadę solidarnej samopomocy finansowej.
132
NASZE TRADYCJE:
Społeczeństwo bez ryzyka
– Wacław Szubert Przedmiotem planu jest właśnie wskazanie środków, które mogłyby zapewnić w stosunkach angielskich całkowitą realizację tej wolności, tj. zupełne usunięcie nędzy i niedostatku.
Kwartalnik „Obywatel” nr 2 (46)/2009 okładka: Szymon Surmacz Rysunek na okładce: Fragment plakatu propagandowego „Mobilizing Michigan for farm and factory” z czasów „New Dealu” Biblioteka Kongresu USA Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, dr hab. Włodzimierz Pańków, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski Redakcja: Rafał Górski, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny), Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz Stali współpracownicy: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz
OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE
To problem wielu polskich miast, które stają się czymś autonomicznym wobec mieszkańców, mających inne potrzeby. Stąd taka, a nie inna wypowiedź prezesa Wielkopolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej, który domagał się imiennego napiętnowania wszystkich osób publicznych, które nie popierają ekspresowego uchwalenia „Studium” i odrzucenia zgłoszonych do niego uwag społecznych. Jak widać, niektórzy mogą postrzegać zaangażowanie społeczne jako zdradę „małej ojczyzny”.
SPIS TRE ŚCI
7
140
Nowy Ład
– Franklin Delano Roosevelt 90% naszych obywateli – wszyscy ci, którzy pracować muszą i nie żyją z inwestowanego kapitału – troszczy się ryzykiem bezrobocia.
146 Szklane i betonowe domy – Arkadiusz Peisert Wzywali do budowy mieszkań ponad-jednoizbowych dla rodziny robotniczej, zaś w odległej perspektywie – czteroizbowych dla jednej rodziny, tworzenia kolonii robotniczych, wyposażonych w pomieszczenia i urządzenia użyteczności publicznej.
NASZE TRADYCJE
134
153
Z POLSKI RODEM:
Chrześcijańska wizja spółdzielczości – Rafał Łętocha
Z satysfakcją zauważał, iż wszystkie te ponure proroctwa nie sprawdziły się, bowiem doszło do ożywienia i rozkwitu spółdzielczości zamiast jej zmierzchu.
158
„Spożywcy łączcie się, aby stać się własnymi kupcami i fabrykantami!” – oto nasze hasło. Kooperacja nie odkłada przebudowy społecznej do czasów przyszłych i nie uzależnia jej od jakiegoś przewrotu, który ma rozsypać w proch kapitalizm.
Z POLSKI RODEM:
O lepsze dzisiaj
– Remigiusz Okraska
Adres redakcji: Obywatel, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel./faks: /042/ 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay, Garmond Press. Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.
Z POLSKI RODEM
168 Autorzy numeru
158 AUTORZY TEKSTÓW, FOTOGRAFII ORAZ REDAKTORZY NIE POBIERAJĄ WYNAGRODZENIA ZA PRACĘ PRZY GAZECIE
NASZE TRADYCJE:
nic śmiesznego… © PIOTR ŚWIDEREK, WWW.BARDZOFAJNY.NET
8
Kryzys czy przegrupowanie?
Joanna Szalacha
Wielkie zmiany społeczne mają to do siebie, że przynoszą momenty przełomowe, w których znaczący dla systemu aktorzy ujawniają własne motywacje i odsłaniają tajemnice dotychczas skrywane. Podczas znaczących historycznych kryzysów (takich jak choćby koniec komunizmu) ujawniano pewne sekrety zakulisowych działań instytucji, a część elit publicznie negowała dotychczasowe zasady legitymizacji władzy. W przeszłości kryzysy prowadziły także w efekcie końcowym do zmiany, do istotnego przekształcenia systemu. Jednak jeśli ktoś oczekuje, że aktualny kryzys finansowy będzie takim właśnie fundamentalnym momentem przełomowym – to się myli. Nie mamy bowiem obecnie do czynienia z fundamentalnym kryzysem władzy najważniejszych podmiotów globalnego systemu, lecz jedynie z ich przegrupowaniem. Co za tym przemawia? Mówiąc najogólniej, charakterystyka podmiotowości i mechanizmów działania głównych aktorów obecnego kryzysu oraz fakt słabego podważenia legitymizacji ich poczynań.
Czyj kryzys? Lester Thurow, dokonując kilkanaście już lat temu analizy turbokapitalizmu, napisał, że w nowym systemie ekonomicznym komunikacja między aktywami staje się znacznie ważniejsza od koncentracji aktywów. Interpretacja tej tezy może być taka, że dotychczasowe zasady określające warunki wygranej w gospodarce kapitalistycznej – m.in. maksymalna koncentracja kapitałów – uległy modyfikacji.
W ich miejsce pojawia się według Thurowa nowa zasada – sprawnej komunikacji między aktywami lub mówiąc inaczej, elastycznego „żonglowania” zasobami. Idąc tropem Thurowa, można powiedzieć, że w obecnych warunkach gospodarczych o sukcesie danego podmiotu decyduje nie tyle jego umiejętność organizowania potrzebnych zasobów, ale raczej jego umiejętność konwersji jednych kapitałów na inne. A zatem to mobilność kapitałów, a nie ich chomikowanie, może współdecydować o sukcesie w warunkach turbokapitalizmu. Idąc tym tropem, kryzys tej formy kapitalizmu powinien być związany z utratą kontroli nad mobilnością zasobów. Podmiotami, które jak się wydaje, w swojej działalności najbardziej polegają na owej komunikacji między aktywami, są tzw. poza-państwowi aktorzy (np. korporacje finansowe). Dlatego też w publicystyce te właśnie instytucje (nazywane już bardziej „po imieniu”) są posądzane o utratę władzy, utratę zdolności kontrolowania mobilności zasobów i o kryzys zdolności dalszego, efektywnego rozwoju1. Kim są pozapaństwowi aktorzy? Poza-państwowi aktorzy (dalej PPA) to organizacje działające na przecięciu granic dwóch lub więcej państw, zaangażowane w transnarodowe stosunki, łączące systemy polityczne, ekonomiczne i społeczne, których działania posiadają polityczne konsekwencje dla jednego państwa, grupy państw lub instytucji ponadnarodowych – dzieje się to czasem na drodze celowych lub quasi-celowych działań, bywa więc ich głównym celem, lecz bywa również ubocznym efektem ich funkcjonowania2. Niektórzy badacze stosunków międzynarodowych do grupy PPA zaliczają takie podmioty, jak międzynarodową zorganizowaną przestępczość, kościoły oraz wszelkie ruchy społeczne o międzynarodowej skali działania. Biorąc jednak pod uwagę
ba WORLD ECONOMIC FORUM
9
władza to możliwość definiowania reguł, według których będą działać inni
znaczenie dla formowania warunków brzegowych globalnej współpracy i globalnej mobilności zasobów, uważam, że kluczowe są następujące dwa typy PPA: organizacje nastawione na osiąganie zysku: → produkcyjne korporacje transnarodowe (np. korporacje motoryzacyjne, odzieżowe, medialne); → usługowe korporacje transnarodowe (firmy ratingowe, firmy sektora audytu, konsultingu i public relations, międzynarodowe kancelarie prawne); → finansowe korporacje transnarodowe (banki inwestycyjne, fundusze inwestycyjne); organizacje typu interlocking: → umiędzynarodowione think tanki (np. Heritage Foundation); → prywatne szczyty światowe3 (np. Światowe Forum Gospodarcze w Davos); → transnarodowe stowarzyszenia korporacyjne4 (np. Międzynarodowa Izba Handlowa – ICC). Organizacje te posiadają największe możliwości określania struktur mobilności ludzi, idei i zasobów. Idąc szeroką falą przez współczesną kulturę, definiują nasze sposoby konsumpcji, wykorzystania energii życiowej (jakie style życia są cool, a jakie nie), wpływają na polityków, artystów i ich sposoby postrzegania świata. W zasadzie samo stwierdzenie, że te dwie grupy PPA mają takie możliwości i że aktywnie je wykorzystują, zahacza dziś wręcz o banał. W ich działalności jest jednak czynnik ciekawszy, wart bardziej szczegółowego omówienia, mianowicie dwa mechanizmy funkcjonowania PPA. Mechanizmy te przesądzać mogą o odporności tych PPA na sytuacje kryzysowe – w tym na obecny kryzys gospodarczy.
Impulsy i nomadzi Pierwszym mechanizmem umożliwiającym poszczególnym PPA zyskiwanie przewagi nad innymi organizacjami i instytucjami społecznymi, jest stosowanie impulsów strategicznych. Impuls strategiczny to organizacyjny manewr związany z dążeniem do ukształtowania środowiska zewnętrznego według sprzyjających dla danej organizacji reguł, pozwalających uzyskać jej przewagę w sposób, który utrudnia innym podmiotom (także o zbliżonej randze) orientację co do prawdziwej natury impulsu. Wysłanie impulsu strategicznego jest związane z uruchomieniem skoordynowanych i kompleksowych działań, dających szanse efektywnego wykonania ważnych zadań podmiotu wysyłającego ów impuls. Impulsami strategicznymi bywały działania, które determinowały sytuację ekonomiczną obcego podmiotu i podnosiły zapotrzebowanie na usługi PPA wysyłającego impuls, działania maskujące i zacierające własny interes ekonomiczny (działania te przedstawia się często jako czynione na rzecz dobra publicznego) oraz działania inicjujące formy organizacyjnej aktywności, podlegające długofalowemu nadzorowi ze strony danego PPA. Przykładem impulsu strategicznego może być wprowadzenie w 2002 r. przez międzynarodową kancelarię prawną Allen & Overy rządu Malezji do globalnej gry na rynku obligacji. Kancelaria ta doradzała rządowi Malezji przy przeprowadzaniu pierwszej na świecie międzynarodowej emisji obligacji rządowych, zgodnych z prawem koranicznym. Prawo koraniczne oficjalnie zabrania bowiem emitowania obligacji w formie takiej, jak czyni się to w świecie zachodnim. Istnieje jednak forma zbliżona do obligacji – tzw. sukuk. Pierwszym rządem, który wyemitował takie papiery wartościowe, był właśnie rząd Malezji5. W ten sposób do globalnej gry rynkowej aktywniej podłączyło się państwo, które do tej pory ograniczone było
10 przez własne wymogi kulturowe, a sama kancelaria stała się motorem wprowadzania tej formy obligacji w innych krajach muzułmańskich (m.in. w Katarze i Pakistanie). Drugim ważnym mechanizmem funkcjonowania PPA jest wykorzystanie obecności tzw. globalnych nomadów instytucjonalnych. Sam termin „nomadzi instytucjonalni” pochodzi z pracy polskich socjologów, Antoniego Z. Kamińskiego i Joanny Kurczewskiej (1994). Opisali oni nomadów jako członków określonych kręgów społecznych, którzy uczestnicząc w różnych innych instytucjach, utrzymują podstawową lojalność względem swojego kręgu, a nie wobec instytucji, przy której są aktualnie afiliowani. Nomadzi wchodzą do różnych instytucji i poszukują w nich zasobów, które mogą być przydatne dla ich kręgu. Konsekwencją ich poczynań bywa zwiększenie niejasności reguł działania instytucji publicznych, a w efekcie tego powiększenie obszaru korupcji. W ostateczności proces ten może przybrać formę zawłaszczania państwa, gdy prywatne ośrodki decyzyjne przejmują władzę nad regułami i zasobami kluczowymi dla niego. Globalni nomadzi instytucjonalni to osoby, które na przestrzeni wielu lat swobodnie przemieszczają się w życiu zawodowym pomiędzy międzynarodowym sektorem publicznym a prywatnym. Thomas Dye, amerykański badacz elit politycznych, szacuje, iż ok. 15% osób zaliczanych do amerykańskiej elity jest w danym momencie zaangażowanych w prace dla więcej niż jednej organizacji, a około 32% kluczowych pozycji zazębia się (interlock) z innymi podobnymi pozycjami. Oznacza to, że eksponowane określone stanowiska są w tym samym momencie zajmowane przez te same osoby. Takimi nomadami są np. Peter Sutherland – w 2003 r. szef Europejskiego Działu Komisji Trilateralnej, były prezes koncernu paliwowego British Petroleum, dyrektor generalny w banku inwestycyjnym Goldman Sachs International i członek Europejskiej Komisji Światowej Organizacji Handlu. Inny przykład to Vladimir Dlouhy – starszy doradca koncernu ABB, doradca banku Goldman Sachs, były czeski minister gospodarki oraz były minister przemysłu i handlu Czech. Oczywiście centralnym problemem w przypadku nomadów jest kwestia ich lojalności. Leslie Sklair – brytyjski badacz, autor pojęcia „transnarodowa klasa kapitalistyczna” – postawił tezę, że lojalność osób, które on zalicza do tej klasy (czyli de facto globalnych nomadów), to lojalność względem systemu, a nie wobec poszczególnych instytucji. Osoby te nie są według Sklaira lojalne ani wobec swoich państw narodowych (likwidują przecież miejsca pracy nawet w rodzinnych miastach), ani wobec samych instytucji, które ich zatrudniają (o czym świadczy szybkość i łatwość, z jaką przechodzą do konkurencji)6. Są one jednak lojalne wobec meta-poziomowo rozumianego globalnego systemu, jako formy gospodarki kapitalistycznej, która jest korzystna dla ich interesów ekonomicznych, symbolicznych i społecznych. A więc mamy do czynienia z organizacjami (PPA), które mogą działać na szerokim froncie wpływania na mobilność
ludzi, idei i zasobów. Organizacje te mogą wysyłać impulsy strategiczne, by zmieniać społeczeństwo w sposób dla siebie dogodny (co oczywiście nie zawsze kłóci się z prawdziwym dobrem tych społeczeństw). I wreszcie organizacje te są „naturalnym środowiskiem” globalnych nomadów instytucjonalnych, którzy specyficznie pojmując lojalność, dynamicznie przemieszczają się pomiędzy PPA a sektorem publicznym państw, które Linda Weiss określiła jako państwa-katalizatory (catalityc-states). Czyli najbardziej uprzemysłowionych państw Centrum, które dominują w międzynarodowych koalicjach, a zatem potrafią wykorzystać międzynarodowe organizacje do realizacji swoich partykularnych celów, minimalizując przy tym własne straty.
Podsycany przez niektórych publicystów konflikt interwencjonizmu i wolnego rynku nie odnosi się do prawdziwych mechanizmów, które są w rzeczywistości pozbawione zabarwienia ideologicznego, bo interes grupowy jest ważniejszy od wzmacniania jakiejś wizji.
Kryzys czy przegrupowanie? Niewątpliwie obecny kryzys finansowy jest de facto kryzysem pewnej formy kapitalizmu, którą jeszcze w latach 80. brytyjska badaczka Susan Strange określiła jako „kasynowy kapitalizm”. Jest to taki system, w którym gwałtowne zmiany na rynkach finansowych wyznaczają ramy działalności państw i prywatnych przedsiębiorców. W kasynowym kapitalizmie to, co było do lat 70. XX wieku ekonomicznym systemem wspomagania – giełdy, maklerzy, banki inwestycyjne – stało się rdzeniem gospodarki i determinuje możliwości ekonomicznej i politycznej działalności innych aktorów systemu7. Ten typ kapitalizmu charakteryzował się znaczącą swobodą działania PPA z sektora finansowego i usługowego. Dziś podnosi się w publicystyce hasła mówiące, że rozkręcający się od jesieni 2007 r. kryzys podciął gałąź, na której siedzieli ci właśnie PPA, a dalszą konsekwencją będzie minimalizacja ich władzy na rzecz instytucji państwowych. Kryzys finansów ma zatem w myśl takich wypowiedzi doprowadzić do kryzysu władzy, jaką PPA posiadali nad światową gospodarką. Ten scenariusz wydaje mi się jednak nie do końca realny. Mamy raczej do czynienia ze swoistym przegrupowaniem
11 PPA niż z procesem ich izolacji i zwiększonej zewnętrznej kontroli. Co miałoby o tym świadczyć? Otóż impuls strategiczny ze swej natury nie jest działaniem podjętym pochopnie, „na szybko”, bez namysłu. Jest częścią składową długofalowej strategii wzmacniania pozycji w strukturach władzy i wpływu. A w ciągu miesięcy narastania kryzysu, nawet wtedy, gdy pewni PPA z sektora finansów upadali, nadal można było zaobserwować zjawisko wysyłania impulsów strategicznych. Nadal niektórzy PPA wpływali na kształt światowej ekonomii. Oto dwa znaczące moim zdaniem przykłady. Jak podał w marcu br. „Nasz Dziennik”, Przedsiębiorstwa i banki w sprawozdaniach finansowych za 2008 r. korzystają z możliwości tzw. window-dressing, tj. poprawy swego wizerunku w oparciu o rozporządzenie ministra finansów Jacka Rostowskiego z 24 grudnia ub.r. o zmianie zasad uznawania, metod wyceny, zakresu ujawniania i sposobu prezentacji instrumentów finansowych. Pozwala ono podmiotom dotkniętym przez kryzys na stosowanie księgowych „zabiegów kosmetycznych”, a w wielu wypadkach wręcz „operacji plastycznych”, które mają ukryć rzeczywistą kondycję firmy. Mechanizm ten ma pomóc ukryć straty, zakamuflować je w systemie księgowości, tak, aby można było przesunąć ich rozliczenie na bliżej nieokreśloną przyszłość, tymczasowo poprawiając wizerunek kondycji firmy. Wspierająca oficjalnie te zmiany polska Komisja Nadzoru Finansowego powołuje się w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” na Międzynarodowe Standardy Rachunkowości i Międzynarodowe Standardy Sprawozdawczości Finansowej, które zostały zainicjowane jako „remedium na kryzys finansowy” przez londyńską Radę Międzynarodowych Standardów Rachunkowości (International Accounting Standards Board – IASB). IASB to typowa instytucja interlocking. Komitet założony przez sektor prywatny, którego celem jest opracowywanie międzynarodowych standardów w obszarze księgowości i rachunkowości, stanowi forum współpracy osób zasiadających w instytucjach publicznych (np. w Komisji Europejskiej) oraz w prywatnych przedsiębiorstwach. IASB na skalę międzynarodową tworzy dziś regulacje dotyczące sfery rachunkowości obecnej przecież w każdym przedsiębiorstwie. Na pewno więc współtworzy warunki mobilności zasobów finansowych. Przegląd zarządu IASB to istna parada globalnych nomadów – mamy tu m.in. byłego wicepremiera Holandii, byłego prezesa Ernst & Young International, prezesa firmy konsultingowej KPMG Hong Kong, byłą polską wiceminister skarbu państwa. Prawie każda z tych osób ma w swoim CV pracę w sektorze publicznym i prywatnym oraz posiada znaczący kapitał symboliczny i społeczny. Gdy więc taka instytucja jak IASB wydaje dyrektywę umożliwiającą kamuflowanie strat w systemach księgowych, to nie można mieć wątpliwości, że dyrektywa ta zostanie wprowadzona globalnie, łagodząc niedostatki i potknięcia rozmaitych innych PPA. W październiku 2008 r. w polskiej prasie pojawiła się natomiast informacja dotycząca raportu o kondycji polskiej
waluty, opublikowanego przez jeden z najstarszych i największych banków inwestycyjnych na świecie – JP Morgan. W raporcie stwierdzono, że złotówka jest w bardzo złej kondycji, a wskaźniki ekonomiczne nie dają dobrej prognozy dla polskiej gospodarki. Raport JP Morgan sugerował również wysokość koniecznej zdaniem autorów pożyczki z Międzynarodowego Funduszu Walutowego – mowa była o prawie 13 mld dolarów. Polscy ekonomiści niemal jednogłośnie stwierdzili, że raport JP Morgan jest bardzo nierzetelny i zawiera wiele błędów analitycznych i prognostycznych. Pojawiły się również głosy o graniu przez bank na tymczasowe osłabienie złotówki i o celowym obniżaniu wartości spółek z polskiej giełdy papierów wartościowych. Kilka tygodni później, w listopadzie, miała miejsca kolejna „interwencja” JP Morgan na polskim rynku finansowym – czyli tzw. fixing cudów, w wyniku którego wskaźnik największych firm na giełdzie warszawskiej wzrósł jednorazowo o 4,9%, ale w takim momencie, że żaden inny gracz nie mógł na tym wzroście zarobić. Za fixingiem stał właśnie JP Morgan, który był zleceniodawcą transakcji niekorzystnych w sumie dla całokształtu naszej giełdy (stał się bowiem jedynym beneficjentem tego krótkiego „wybuchu”). Następnie w grudniu 2008 r. nagle pojawiła się prognoza JP Morgan, przewidująca kurs euro w Polsce na koniec 2009 r. na poziomie 2,81 zł. Raport wprowadził polskich graczy finansowych w zupełne osłupienie, ale został szybko wycofany i pojawiło się wyjaśnienie, że pomylono w nim waluty. Rzekomo chodziło o dolara, a nie euro. Ta seria wydarzeń skłania do postawienia pytania, czy aby nie mieliśmy do czynienia z całościową strategią PPA, którą zapoczątkował jeden impuls – raport źle oceniający kondycję polskiej gospodarki? Kolejne posunięcia JP Morgan wkomponowują się bowiem w metodę systematycznego pogarszania opinii o polskim rynku. A takie działanie ma sens, gdy planuje się własne posunięcia, które sprawią, że z wykreowanej sytuacji osiągnie się korzyści. Co jak dotąd w przypadku JP Morgan ma raczej miejsce. Nomadzi stanowią niewątpliwy atut każdego PPA. Osoby posiadające szerokie kontakty, elastycznie reagujące na zmiany, wspomagają poruszanie się PPA po obszarach ekonomicznej, kulturowej i politycznej niepewności. Przykładowo, JP Morgan, obecny w Polsce od 20 lat, prowadzony jest aktualnie przez Cezarego Stypułkowskiego, byłego prezesa PZU. Więcej jednak uwagi przyciągnęła ostatnio sprawa „początkującego” nomada – premiera Kazimierza Marcinkiewicza – i jego współpraca z bankiem inwestycyjnym Goldman Sachs, która najprawdopodobniej nastawiona była na podobne cele, jakie wcześniej osiągnął JP Morgan. Trudno ocenić, na ile udział tych osób był znaczący dla manipulacji obu PPA na polskim rynku walutowym. Czy osoby te rzeczywiście mogły dzięki insiderskiej wiedzy o Polsce ułatwić kolejne posunięcia korporacji finansowych, czy może ich rola jest przeceniana? Niestety, zakulisowy charakter działań PPA nie pozwala jeszcze odpowiedzieć na takie pytania.
12 Podsumowując ten wątek, postawmy kilka dalszych, bardziej ogólnych pytań. Czy kryzys spowodował zmianę podstawowych mechanizmów działania PPA? Czy spowodował, że zaprzestali wysyłania impulsów strategicznych, wzmacniających warunki brzegowe kasynowego kapitalizmu? Nie. Czy osłabione zostały struktury PPA typu interlocking, jak IASB i innych stowarzyszeń korporacyjnych? Nie. Władza to możliwość definiowania reguł, według których będą działać inni. Takiej władzy PPA nadal nie utracili.
Przegrupowanie Klasyk socjologicznej teorii konfliktu, Lewis Coser, napisał, że gdy konflikty toczą się o realne, materialne i określone kwestie, to będą to konflikty krótkotrwałe i paradoksalnie jednoczące uczestników sporu. Łatwiej bowiem osiągnąć konsensus w takich konfliktach, niż w przypadku emocjonalnych i zideologizowanych starć. Aktualne „starcie” PPA i instytucji państw-katalizatorów to właśnie taki spajający konflikt. Obecność ideologii jest tu przecież naprawdę pozorna. Podsycany przez niektórych publicystów konflikt interwencjonizmu i wolnego rynku nie odnosi się do prawdziwych mechanizmów, które są w rzeczywistości pozbawione zabarwienia ideologicznego, bo interes grupowy jest ważniejszy od wzmacniania jakiejś wizji. W każdym konflikcie i kryzysie muszą być oczywiście ofiary. Wśród PPA są nimi niektóre banki i grupy kapitałowe – Bear Stearns, Lehman Brothers – czy takie „kwiatki”, jak piramida Bernarda Madoffa. Upadki tych wielkich banków, znaczących dla rozwoju amerykańskiego kapitalizmu, ogłaszano jako koniec ery, początek nowego układu władzy, w którym to państwo znowu jest rozdającym karty. Ale już sam fakt skutecznego przeprowadzenia akcji wsparcia finansowego PPA z publicznych środków, świadczy moim zdaniem o tym, że jako typ podmiotów nie tracą oni swojej władzy. Upadek pewnych PPA można przecież potraktować jako element fazy konsolidacji poszczególnych sektorów gospodarki. Może powinniśmy spojrzeć na kryzys jako na fazę oczyszczania pola PPA z instytucji gorzej przystosowanych? Ktoś mógłby jednak wskazać fakt częściowej nacjonalizacji niektórych PPA (jak np. grupa Fortis w Belgii) i powiedzieć, że świadczy to dobitnie o końcu jakiejś ery kapitalizmu. Moim zdaniem, takie zdarzenia to
raczej manewr przegrupowania globalnych nomadów na pozycje sektora quasi-państwowego, w którym spokojnie przeczekają „burzę”. Tezę o przegrupowaniu wzmacnia fakt wpływu PPA na sposoby mobilności zasobów (np. strumieni dofinansowania publicznego). To PPA lobbują za (przywołajmy znowu tekst Thurowa) „elastyczną komunikacją aktywów” państwa z ich własnymi zasobami. To PPA nadal skutecznie wysyłają impulsy strategiczne, maskujące lub inicjujące ich dalsze posunięcia, które w znaczący sposób współdefiniują reguły działania instytucji publicznych oraz innych podmiotów prywatnych. José Barroso w tekście opublikowanym w „Rzeczpospolitej” napisał tak: Obecny kryzys to pierwszy wielki kryzys ery globalizacji i zdaniem niektórych to właśnie globalizacja do niego doprowadziła. Receptą na wyjście z kryzysu miałaby być deglobalizacja. Jakkolwiek przekonująco by to brzmiało, takie rozumowanie jest błędne. Jeżeli uznać, że PPA i globalni nomadzi instytucjonalni stanowią o jakości globalizacji, to wypowiedź Barroso pokazuje, że nie należy oczekiwać fali odwracającej obecne relacje sektora publicznego i prywatnego, a więc fali niszczącej obecne mechanizmy działania PPA. Joanna Szalacha
1.
Zobacz chociażby „Przewodnik Krytyki Politycznej – Kryzys”,
2.
Daphne Josselin, William Wallace, Non-state actors in world politics:
Warszawa 2009. A Framework [w:] Josellin Daphne, Wallace William (red.), Non-state actors in world politics, London 2001, ss. 1-20. 3.
Określenie „prywatne szczyty światowe” podaję za: Karsten Ronit i Volker Schneider, Private organizations and their contribution to problem-solving in the global arena [w:] Ronit K., Schneider V. (red.), Private Organizations in Global Politics, London 2005, ss. 1-33.
4.
Określenie „stowarzyszenia korporacyjne” podaję za: Katarzyna Ma-
5.
Allen & Overy Annual Report 2007.
6.
Chociaż nie wykluczam, że i takie lojalności mogą istnieć.
7.
Według Strange, kasynowy kapitalizm zaczął się od decyzji prezy-
rzęda, Proces globalizacji korporacyjnej, Warszawa-Bydgoszcz 2006.
denta Richarda Nixona o uwolnieniu kursu dolara w 1971 r.
polecamy
SERWIS INFORMACYJNO - PUBLICYSTYCZNY POŚWIĘCONY SOCJALDEMOKRATYCZNYM ANALIZOM SPOŁECZNYM,
PRAWOM PRACOWNICZYM, SPÓŁDZIELCZOŚCI I INNYM FORMOM SAMOORGANIZACJI SPOŁECZNEJ
13
Między globalnym
a lokalnym – z prof. Marcinem Kulą rozmawia Michał Sobczyk
Temat, któremu poświęcił Pan sporo rozważań – ruchy narodowowyzwoleńcze, „narodowe i rewolucyjne” – brzmi dzisiaj trochę jak slogan z dawnej epoki. Czy w XXI wieku ten problem jest jeszcze wart uwagi? Marcin Kula: Choć słowo „rewolucja” faktycznie wyszło z mody, cały czas mają one miejsce. W moim przekonaniu, przemiana lat 80. w Polsce, zwłaszcza w jej początkowej fazie, była właśnie rewolucją, nawet jeśli szczęśliwie obyło się niemal bez strzałów. Ale to słowo nie padało, było wręcz uważane za „brzydkie”. Gdy w sierpniu 1980 r. grupa hiszpańskich anarchistów chciała wejść do Stoczni Gdańskiej, aby „zobaczyć rewolucję”, robotnicy wyrzucili ich za drzwi z okrzykiem, że nie robią tu żadnej rewolucji, bo rewolucja to komuniści, a oni tylko przywracają światu porządek, który przez komunistów został naruszony. Na przestrzeni dziejów pragnienie gwałtownego „przywrócenia światu porządku” odzywało się w bardzo różnych narodach, w rozmaitych okolicznościach. M. K.: Dlatego jeśli spojrzymy na współczesne „zaburzenia” na świecie, to jest ich dowolnie dużo. Nie wypowiadam się w sprawie kierunku, w jakim zmierzają poszczególne rewolucje, ani o moich osobistych poglądach na ich temat. Fakt jest jednak taki, że np. przemiana, w kierunku której zdąża ruch Talibów w Afganistanie, jest i narodowa, i rewolucyjna. Podobnie jest z Palestyńczykami w obecnym konflikcie z Izraelem. Paradoksalnie, takim typem ruchu był także syjonizm, który uważał, że Żydzi z różnych powodów znajdują się w złym położeniu – w czym miał rację – i że drogą wyjścia z sytuacji jest „wydźwignięcie się” narodowe, stworzenie państwa narodowego. Ruchy narodowo-rewolucyjne mogą przybierać naprawdę bardzo różne formy – do tej kategorii odważyłbym się zaliczyć choćby rewolucję Fidela Castro na Kubie, niezależnie od tego, co sądzić o stanie, do którego doprowadziła ona wyspę. Niezwykle ciekawe jest to, jakie skutki na świecie wywołał upadek Związku Radzieckiego. Wydarzenie to „rozmroziło” wiele procesów, różne rzeczy stały się bardziej możliwe, np. apartheid w Afryce Południowej prawdopodobnie nie
upadłby, gdyby nie koniec komunizmu. Ciekawy jest też przypadek Boliwii, gdzie ma miejsce renesans społeczności indiańskich. Kraje Ameryki Łacińskiej były może niestabilne politycznie, ale jeśli chodzi o kształt narodowy, zdawały się pewnymi niezagrożonymi całościami. Tymczasem – i to jest ogromnie ważne zjawisko – nagle się okazało, że ludność indiańska potrafi o sobie przypomnieć. W reakcji na jakie czynniki poczucie dumy narodowej spotyka ideały rewolucyjne? M. K.: Muszą się zbiec dwie rzeczy. Po pierwsze, coś, co czyni ludzi podatnymi na bunt. Następnie, musi się ten protest wyrazić w dyskursie narodowym. Złe położenie ludzi powoduje często, że zaczynają myśleć o położeniu całego narodu i wręcz definiują się jako naród. Może być tak, że ludzie czują się „zepchnięci w dół” z powodu swojej narodowości i dochodzą do wniosku, że trzeba zmienić system społeczny – po to, żeby ich naród mógł funkcjonować tak, jak inne. Pamiętam, szedłem kiedyś w Izraelu ulicą, a pewien Arab pracował tam jako robotnik przy układaniu bruku. Może ja to sobie wymyśliłem, będąc już jakoś nastawionym, ale on, nie wiedząc, że przyjechałem tam z wizytą, patrzył na mnie tak, jakbym był dla niego przedstawicielem „narodu panów”. Jeżeli można sądzić po wzroku, to był to właśnie człowiek głęboko swoim położeniem zrewoltowany i jego najprostszą drogą myślenia było skierowanie się ku sprawom narodowym. „Nasz naród jest zepchnięty w dół, trzeba się wybić na niepodległość” – że użyję słów Kościuszki. Również „Solidarność” zaczęła się od buntu społecznego. Oczywiście ludzie cały czas pamiętali, że Sowieci przynieśli nową władzę na bagnetach (możemy się kłócić, ilu było zwolenników PPR-u w 1945 r., ale wielu ich nie było), ale to, co ich bezpośrednio poruszało, to przede wszystkim sprawy społeczne. To one były zapłonem zrywu, który z czasem coraz bardziej nabierał cech ruchu wyzwolenia narodowego. Ludzie zaczynali myśleć o sprawach narodowych, skoro cały system był gwarantowany przez Kreml. Gdy się dzisiaj dowiaduję, ile spraw, nawet bardzo drobnych, było z nim uzgadnianych, to oczy mi nieraz wychodzą z orbit.
14
KU LA (ur. 1943) – historyk i socjolog, specjalista w zakresie historii Polski oraz historii Ameryki Łacińskiej. Wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego oraz Akademii Leona Koźmińskiego. Pracę naukową rozpoczął w 1965 r. w Międzyuczelnianym Zakładzie Problemowym Gospodarki Krajów Słabo Rozwiniętych przy UW i Szkole Głównej Planowania i Statystyki (obecna Szkoła Główna Handlowa), w latach 1968-1990 zatrudniony w Instytucie Historii PAN. Pracował jako wykładowca także we Francji i Brazylii. Badania prowadził m.in. na Kubie, w Anglii, we Włoszech, w Stanach Zjednoczonych, Brazylii i Izraelu. Wybrane publikacje: „Rewolucja 1933 r. na Kubie” (1978), „Polonia brazylijska” (1981), „Narodowe i rewolucyjne” (1991), „Paryż, Londyn i Waszyngton patrzą na Październik 1956 r. w Polsce” (1992), „Niespodziewani przyjaciele, czyli rzecz o zwykłej, ludzkiej solidarności” (1995), „Anatomia rewolucji narodowej. Boliwia w XX wieku” (1999), „Ekologia humanistyczna” (1999), „Solidarność w ruchu 1980-1981” (2000, red.), „Zupełnie normalna historia, czyli Dzieje Polski zanalizowane przez Marcina Kulę w krótkich słowach, subiektywnie, ku pożytkowi miejscowych i cudzoziemców” (2000), „Zegarek historyka” (2001), „Nośniki pamięci historycznej” (2002), „Wybór tradycji” (2003), „Krótki raport o użytkowaniu historii” (2004), „Religiopodobny komunizm” (2004).
BSADB bB MAŁGORZATA KULOWA
Prof. dr hab. Marcin Kula
O tym, że „Solidarność” była „narodowa”, przekonują nas dzisiaj liczne media, politycy i historycy. Jak wyglądał natomiast jej aspekt rewolucyjny i dlaczego dziś prawie o nim nie słychać? M. K.: Rzeczywiście, „Solidarność” została utożsamiona z ruchem wyzwolenia narodowego, w jakimś wymiarze słusznie. Każdy ruch społeczny potrzebuje odwołań do pewnych symboli, wzorców. Otóż w Polsce bardziej jest zakodowany klucz narodowy, obraz narodu walczącego o wolność, niż klucz konfliktu społecznego. Nie było przecież w historii Polski wielkich konfliktów społecznych, w rodzaju gigantycznych wojen chłopskich przeciwko szlachcie czy naprawdę masowych strajków robotniczych. Dlatego klisza narodowa w przypadku „Solidarności” sama się narzucała. Co więcej, obecnie na takie postrzeganie tego ruchu wpływa to, który ze swoich celów on osiągnął. Przypuszczam, że gdyby komunizm choć częściowo się ostał, to w większym stopniu pojmowano by ten ruch jako bunt społeczny w imię reformy systemu. Natomiast skoro upadł zupełnie, to klisza „narodu wyzwolonego” stała się pierwszoplanowa. To, że zaczęto definiować „Solidarność” w kategoriach narodowych, do pewnego stopnia wynikało także z przyczyn psychologicznych. Jeżeli się sobie wytłumaczy, że to, co w Polsce złe, było z nadania sowieckiego, to wtedy wszystko staje się prostsze i jaśniejsze. Mało tego, staje się też w tym sensie wygodne, że spycha na dalszy plan sprawę współpracy z władzą, może wymuszonej, ale realnej, która była udziałem nas wszystkich – poza tymi, którzy siedzieli w więzieniach, jeżeli się nie załamali. Wszystko to sprawia, że dziś często zapomina się, iż tamten ruch był również głosem sprzeciwu wobec systemu gospodarczo-społecznego, który wbrew swoim deklaracjom nie czynił nas szczęśliwymi w życiu codziennym. Ruch „Solidarności” podważał nie tylko narodową, ale i społeczną legitymizację władzy. M. K.: Po okresie rządów Gierka, gdy wydawało się nam, że wszystko zmienia się na lepsze, nagle przyszło załamanie; najpierw dano nam ciastko, a potem je zabrano. Okazało się, że wystarczy jedna mroźna zima, co w tej szerokości geograficznej się przecież zdarza, i państwo nagle przestaje działać. Wtedy powstało powiedzenie: „Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery”. Kolejna sprawa to uczestnictwo ludzi we władzach. Oczywiście jest złudzeniem, że wszyscy chcemy brać udział w zarządzaniu własną dzielnicą, nie mówiąc o państwie. Proszę zobaczyć, jak trudno jest zebrać ludzi, żeby zdecydować o czymś dotyczącym zaledwie bloku mieszkalnego. Jeśli jednak władza w sposób oczywisty źle działa, jeżeli jest niedołężna, to wtedy brak możliwości brania w niej udziału, poczynając od szczebla lokalnego, zaczyna bardzo doskwierać. Istotna była także kwestia sprawiedliwości społecznej. Można o nim różne rzeczy powiedzieć, ale realny socjalizm, wbrew wszystkiemu, co deklarował, sprawiedliwy społecznie nie był. Jeżeli przyjrzeć się 21 postulatom strajkujących w Sierpniu ‘80, okaże się, że dotyczą one głównie codziennego życia czy funkcjonowania państwa. Można oczywiście powiedzieć, że sprawy niezależności narodowej tam nie padają, bo ludzie byli przytomni i się samoograniczali, ale tamte kwestie były po prostu jeszcze wtedy poza horyzontem pojmowania. Mówiono o rzeczach, które można było sobie wyobrazić, że będą realizowane. Samoograniczającą się rewolucję „Solidarności” można uznać za ruch niemal jednoznacznie pozytywny, jednak z formacji łączących postulaty narodowe z ideami rewolucyjnymi wyłaniały się przeróżne zjawiska, od pokojowej inicjatywy Gandhiego, przez oceniany ambiwalentnie reżim
15 Atatürka, aż po zbrodniczy hitleryzm. Czy istnieją jakieś „uniwersalne” pułapki i błędy, które sprawiają, że część takich inicjatyw oceniamy negatywnie, a część – pozytywnie? M. K.: Trudno o takie uogólnienia. To, jaki charakter przyjmuje dany ruch, zależy bowiem od mnóstwa czynników, nierzadko przypadkowych. Poza tym nie podejmę się oceny, kto popełniał błędy, a kto podejmował słuszne decyzje. Gandhi, ze swoim non-violence, powstrzymywaniem się od przemocy, na dodatek oryginał, jest nam sympatyczny. Tylko że przyjęcie takiej metody walki było możliwe ze względu na ówczesne realia. Jest taki list pewnego antyfaszysty do Gandhiego, pisany w czasach hitlerowskich. Zacytuję go z pamięci: „Mistrzu, Pan propaguje walkę bez odwoływania się do użycia siły. Ale czy Pan zdaje sobie sprawę, że może Pan to robić w momencie, w którym, gdy organizuje Pan swój marsz solny, policja Was co najwyżej wygarbuje pałkami po grzbietach? Pałki jednak rzadko zabijają… Czy Pan sobie zdaje sprawę, że łatwo jest Panu propagować ruch nie odwołujący się do użycia siły, w sytuacji, w której, gdy jest Pan przyjęty przez wicekróla, to następnego dnia prasa na całym świecie o tym pisze? Czy propagowałby Pan ruch bez użycia siły również w sytuacji, w której Pański sąsiad znika o 4. rano, a wszyscy w kamienicy udają, że śpią kamiennym snem, żeby tego nie widzieć?”. Podobnie było z „Solidarnością”, która od samego początku przyjęła szlachetną konwencję, jak Gandhi. Liczbę ofiar stanu wojennego szacuje się na ok. 100 osób, wliczając w to wszystkie niewyjaśnione do końca wypadki. Proszę mnie dobrze zrozumieć, skłaniam głowę przed tymi ofiarami, nie umniejszam ich. Jednocześnie nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że gen. Jaruzelski usiłował utrzymywać represje w pewnych granicach. Nawet wypadki w „Wujku” nie wydają mi się być rozegraniem pewnego planu politycznego. Pisał Pan, że pojawiające się w łonie „Solidarności” odwołania do tradycji lewicowo-patriotycznych budziły szczególną niechęć ze strony włodarzy komunistycznych, podobnie jak próba reaktywacji pod koniec lat 80. inicjatyw sięgających do korzeni PPS-owskich. M. K.: Komunizm nigdy nie lubił niekomunistycznej lewicy. Ludzie się czasem dziwią, dlaczego Stalin dogadał się z Hitlerem, a nie potrafił dogadać z inicjatywami ideowo znacznie bliższymi, bo wyznającymi jakąś wizję lewicowości. Jest takie francuskie powiedzenie: les extrěmes se touchent – skrajności się stykają. Komuniści nie znosili wszystkiego, co wyrastało blisko nich, bo z natury rzeczy zabierało potencjalną klientelę i pozbawiało monopolu na lewicowość. Przecież w PRL robiono wszystko, żeby pokazywać, iż np. 1 maja jest świętem z istoty komunistycznym (choć to oczywista nieprawda), że różni myśliciele zbliżali się do komunizmu itp. To zdumiewający paradoks, ale nieraz w wydawnictwach
łatwiej było „przepchnąć” teksty kogoś z prawicy niż myśliciela lewicowego, lecz niekomunistycznego. Etos lewicy patriotycznej – począwszy od Mickiewicza, przez Abramowskiego i Krzywickiego, a kończąc na Ciołkoszach – pozostaje bodaj jedyną z wielkich polskich tradycji politycznych, która po roku 1989 nie znalazła prężnej kontynuacji. Nie ma partii czy choćby znaczącego środowiska ideowego, które odwoływałoby się do haseł zarazem sprawiedliwości społecznej, jak i tożsamości narodowej. M. K.: To, że dzisiaj brakuje odwołań do tego kierunku, wynika prawdopodobnie z faktu, iż komunizmowi udało się utrwalić w społecznej świadomości, że „lewicowe” znaczy to samo, co „komunistyczne”. Wymowny jest przykład zabytków czy pomników. To zdumiewające, ale przy całej roli, jaką odegrała w historii Polski, ani przez moment Cytadela Warszawska nie była w ostatnich latach symbolem, choć wielu polskich patriotów tam siedziało, a niejeden stracił życie. Dlaczego? W moim przekonaniu, dlatego, że PRL-owi udało się zawłaszczyć tę pamięć symboliczną. Udało się stworzyć przekonanie, że to jest zabytek związany z pamięcią bądź to carską, bądź komunistyczną. Po transformacji nic pozytywnego wokół Cytadeli nie zrobiono. Dopiero teraz podejmuje się działania dla umieszczenia tam Muzeum Wojska. Zajmował się Pan w swoich analizach m.in. krajami „zacofanymi”, które nie przeszły typowych dla Zachodu procesów modernizacyjnych. Chciałem zapytać o Polskę – najczęściej o naszą „peryferyjność” oskarża się spuściznę półwiekowego realnego socjalizmu. Istnieją jednak opinie, że nasz dystans wobec Europy Zachodniej zaczął się na długo przed epoką PRL-u, mianowicie już na etapie rewolucji przemysłowej. M. K.: Tego, że PRL ponosi częściową odpowiedzialność za naszą „peryferyjność”, nie da się zakwestionować. Jest to zresztą paradoks, bowiem w ramach intencji komunistycznej elity socjalizm miał być ustrojem modernizującym. Hasła rozwoju (jak niektórzy kpili „przodem do przodu”), likwidacji zacofania itd., były wręcz podstawowymi hasłami ustroju. Wyszło z tego, co wyszło. I na tym kropka – bowiem w przeciwnym wypadku analiza łatwo rozwinęłaby się w długą opowieść. Jednocześnie przecież nie tylko PRL zepchnęła nas na peryferie. Można zastanawiać się, czy elementów tego zjawiska nie da się stwierdzić już w średniowieczu. Więcej impulsów rozwojowych płynęło wtedy tu z „Zachodu” niż stąd – tam. Podstawowe źródła dziejowego zapóźnienia tkwią, jak mi się zdaje, w dobie rozkwitu szlacheckiego eksportu zbożowego. Gdy na Zachodzie szykował się kapitalizm, Polska, pozornie kwitnąca, wchodziła w pułapkę „wzrostu podstępnego”. Za tym poszła siła szlachty (brak absolutyzmu), pańszczyzna, która
16 w dużym stopniu eliminowała chłopów z rynku, także słabość miast, brak potrzeby rozwijania produkcji pozarolniczej itd. W ten sposób przechodzimy na płaszczyznę globalną. Globalizację postrzega się jako siłę unifikującą, stopniowo sprowadzającą lokalne i narodowe tożsamości do roli „urozmaiceń” dominującego modelu gospodarczego i kulturowego. Z drugiej strony jednak, w wielu punktach świata sprzeciw wobec promowanych przez nią wzorców wywołuje odruch szukania oparcia w tym, co miejscowe, swoiste. Jaki jest bilans tych dwóch przeciwstawnych procesów? M. K.: Oba procesy będą szły równolegle, oba się będą nasilały. Z jednej strony będziemy oczywiście coraz bardziej powiązani w ramach całego świata. Bo co, nietypowe samoloty będziemy produkować? Przecież one nie wylądują na lotniskach w innych krajach. A może Internet będzie narodowy, w sensie technicznego zróżnicowania? Przecież przestanie mieć wtedy sens. Jest ogromna warstwa tego, co, powiem niemodnie, Marks zaliczyłby do bazy – technologii, która się błyskawicznie rozprzestrzenia po świecie. Myśl, że Polska miałaby zacząć produkować np. Syrenkę Lux jako nowy model samochodu, jest dość koszmarna… Oczywiście może się zdarzyć, życzę tego sobie i wszystkim, że z jakąś innowacyjną produkcją zaistniejemy w świecie, jak Finowie z Nokią czy Szwedzi z Ikeą. Ale to sfera zjawisk, w której powiązania w skali globu są warunkowane technologicznie. Można by w niej ustawiać zupełnie sztuczne bariery. Te mają jednak to do siebie, że ludzie wcześniej czy później je pokonają. W głębokim komunizmie Stefan Kisielewski zapisał w swoim dzienniku, że w przyszłości wystawi pomnik nieznanemu przemytnikowi, który udowodnił, że każdy pieniądz jest wymienialny na każdy inny, niezależnie od barier. Mam jednocześnie wrażenie, że w miarę postępującego ujednolicania się świata, w pewnych sferach będzie postępować wzmaganie się poczucia narodowego, niekoniecznie w sensie szowinizmu. Jerzy Jedlicki napisał, że każdy potrzebuje jakiegoś domu, gdzie będzie się czuł bardziej u siebie. Pojęcia „ludzkość”, „obywatele Ziemi”, a nawet „obywatele Europy”, są za szerokie, żeby czuć się naprawdę u siebie. Jesteśmy jakoś tak skonstruowani, że w pewnym wymiarze czujemy się bliżej faceta spod budki z piwem, który mówi po polsku, niż profesora Uniwersytetu Harvarda, chociaż w pewnych sprawach lepiej się z nim dogadamy. Obecnie język angielski pokonuje wszystkie bariery, jest współczesną łaciną. Ale jednocześnie współczesna technologia i w pewnym sensie międzynarodowy, kosmopolityczny ruch etnologów czy antropologów pozwoliły uratować niejeden zanikający język. Angielski dominuje nad innymi językami, ale dzięki współczesnej, globalnej technologii, stworzenie radiostacji, która nadaje w dowolnym języku, nie stanowi większego problemu. To jest chyba przyszłość świata. I wydaje mi się, że to nawet dobrze. Bo o ile zróżnicowanie kulturowe odegrało pozytywną rolę i przeraża mnie wizja np. jednolitej
w skali świata gastronomii, to przeraża mnie również postawa, zgodnie z którą dobre miałoby być tylko „nasze”, uprawianie historii plemiennej, która ma pokazywać, jacy to jesteśmy wspaniali już od czasów Mieszka I itp. Coraz więcej Polaków przynajmniej część życia spędzać będzie za granicą, np. wybierając studia czy pracę w innym kraju Europy. Na czym powinna być budowana narodowa tożsamość, by pozostawała trwałym spoiwem wspólnoty w czasach, gdy ludzie są coraz bardziej mobilni? Tradycyjnie tę rolę spełniała religia i język, w wielu przypadkach – także dziedzictwo związane z walką narodowowyzwoleńczą. Tymczasem religię coraz powszechniej uważa się za sprawę wyłącznie prywatną, a odwołania do martyrologii – za anachroniczne i niesprzyjające budowaniu pokojowych relacji między narodami. M. K.: Nie tylko teraz, ale i dawniej, nawiązywanie przez emigrantów do tożsamości wyniesionej z domu, jest uzależnione od dwóch rzeczy. Po pierwsze, od atrakcyjności kultury wyjściowej – nie tego, czy „Pan Tadeusz” będzie w ich oczach dziełem sztuki, ale czy Polska będzie postrzegana jako kraj atrakcyjny, z którym warto się identyfikować, choć niekoniecznie żyć w nim. Bo można z różnych powodów żyć w jakimś miejscu, ale się z nim nie identyfikować. Przez wiele lat w okresie PRL-u w środowisku Polonii brazylijskiej, którą trochę znam, identyfikacja z Polską była mała, bo to nie był kraj, z którym przyjemnie było się utożsamiać. Ale nastąpił wybór Karola Wojtyły na tron papieski i nagle mnóstwo tych Polono-Brazylijczyków zaczęło się identyfikować z Polską, bo ona stała się, w dobrym znaczeniu tego słowa, atrakcyjniejsza. Identyfikacja z krajem wyjściowym zależy także od stopnia wtopienia się w nową kulturę. Czasami identyfikacja z krajem wyjściowym jest zjawiskiem, które powinno niepokoić. Jeżeli ktoś po kilkudziesięciu latach pobytu w kraju innym niż Polska wciąż mówi tylko po polsku, to znaczy po prostu, że źle się zintegrował z nowym społeczeństwem. Często funkcjonuje takie przywiązanie do kraju wyjściowego na zasadzie, że ciągle się myśli o wierzbie, która rosła przy własnej chałupce – i to zaczyna funkcjonować jak proteza. Wśród polskich emigrantów w Brazylii w okresie międzywojennym często pojawiało się myślenie: Brazylijczycy są źli i prymitywni, podczas gdy my, Polacy, jesteśmy nie wiadomo kim. Jednocześnie ta Polonia brazylijska była bardzo słaba ekonomicznie, był to więc typowy mechanizm kompensacji. Tożsamość ma jednak wymiar nie tylko narodowy. M. K.: Moim zdaniem, jedno z ciekawszych zjawisk, jakie obecnie zachodzą w Polsce, to wzmacnianie tożsamości lokalnej. Nagle mnóstwo miejscowości czy wręcz dzielnic miast zaczęło myśleć o swojej historii, zaczęło wystawiać pomniki
17
ban CHARLOTTE POWELL
nie ogólnonarodowe, ale związane z historią danego miejsca. Zaczęto w bardzo ciekawy sposób łączyć w tych symbolicznych działaniach „swoją” historię z historią ogólnonarodową. Podam przykład spółdzielni mieszkaniowej w Warszawie, w której bywam ze względów rodzinnych i obserwuję ją. Na rocznicę jej założenia wystawiono kamień z marmurową tablicą „ku czci założycieli spółdzielni oraz tych jej mieszkańców, którzy zginęli za Polskę”.
każdy potrzebuje jakiegoś domu, gdzie będzie się czuł bardziej u siebie. Pojęcia „ludzkość”, „obywatele Ziemi”, a nawet „obywatele Europy”, są za szerokie, żeby czuć się naprawdę u siebie Bardzo interesującym zjawiskiem z tego zakresu jest wykorzystywanie – to słowo nie ma w tym przypadku pejoratywnego odcienia – pamięci o pielgrzymkach papieża dla budowania tożsamości własnej społeczności. Gdzie by Jan Paweł II nie postawił nogi, tam w tej chwili jest jakaś tablica, pomnik, element przypominający jego odwiedziny. Przed bazyliką w małopolskiej Limanowej stoi pomnik papieża, podpisany: „Jan Paweł II, Koronator Matki Boskiej Limanowskiej”. On jako metropolita Krakowa dokonał obrzędu koronacji lokalnej figury Matki Boskiej i to dla tej miejscowości jest wyjątkowo ważnym faktem, symbolem jej związku z papieżem.
A co ze źródłami przynależności innymi niż narodowe i lokalne – jakie będzie ich znaczenie? Promuje się na przykład tożsamość europejską; zdarza mi się słyszeć, z ust znajomych, ale i osób publicznych: „Nie jestem Polakiem, jestem Europejczykiem”. Ponadto współczesna kultura kładzie coraz większy nacisk na tożsamości indywidualne, także te przybierane przez jednostki na zasadzie pełnej dowolności. M. K.: Wszystkie te tożsamości będą się na siebie nakładały. Ale to niekoniecznie nowe zjawisko. W pewnym sensie zawsze mieliśmy rozmaite tożsamości czy – jak mówią socjologowie – różne grupy odniesienia. Tożsamość europejska będzie miała rosnące znaczenie, zwłaszcza gdy wobec świata będziemy chcieli mówić, że jako Polacy jesteśmy nie byle kim, jesteśmy Europejczykami. Przykro mi, ale dla mnie ta identyfikacja ma trochę postać takiego zadartego nosa. Skądinąd obawiam się, że wciąż w niejednej sytuacji, mimo jednoczenia się Europy, wspomniane osoby przypomną sobie, chociażby dlatego, że inni im przypomną, iż nie są Francuzami, Belgami itd. Polscy chłopi emigrujący pod koniec XIX w. do różnych krajów świata nieraz dopiero po zetknięciu się z miejscowymi zbiorowościami orientowali się, że są Polakami. Boję się, że przy wszystkich zmianach cywilizacyjnych dzisiejsi „Europejczycy” też za granicą mogą odczuć, że jednak nie są wyłącznie Europejczykami. Jeśli chodzi o tożsamość europejską, niepokoi mnie także coś innego. Jestem zadowolony, że np. mogę już na dowód osobisty jeździć po prawie wszystkich krajach Europy. Natomiast trochę się boję tego wątku, że Europa zawsze była „lepsza”. Oczywiście jest historycznym pytaniem, dlaczego Europa tak zdecydowanie wybiła się na prowadzenie, bo przecież Stany Zjednoczone, Kanada czy Australia to są także „gałęzie” Europy. Przypuszczam, że stało się tak dlatego, że była bardziej różnorodna niż niektóre inne kultury, zbliżone bardziej do hieratyczności kultury bizantyjskiej. Ale nie podoba mi się europocentryzm. Kolejna rzecz, która mnie niepokoi: tożsamość europejska formowała się, nie da się ukryć, przede wszystkim przeciwko muzułmanom. Jak powiedział bodaj Henri Pirenne, „bez Mahometa nie byłoby Karola Wielkiego”, skutki tego starcia były więc zapewne częściowo złe, częściowo dobre. W tej chwili boję się, że tożsamość europejska znowu umacnia się przeciwko innym kulturom, w szczególności muzułmańskim. Nie chcę występować jako obrońca fundamentalizmu muzułmańskiego. Natomiast to nie jest dobre rozwiązanie, jeżeli mamy swoją tożsamość umacniać przeciwko komuś. Poza tym dochodzą sprawy czysto praktyczne. W końcu w krajach Europy Zachodniej są teraz ogromne skupiska muzułmańskie, więc należy pomyśleć, jak umożliwić tym ludziom kultywowanie ich kultury. Obawiam się, że zmierzamy obecnie w kierunku konfliktu, z którego łatwo nie wyjdziemy. Wiem oczywiście, że łatwo to powiedzieć, znacznie trudniej jest pozwolić wspólnocie muzułmańskiej w Saint-Denis pod Paryżem zbudować meczet obok katedry, w której pochowani
18 są królowie francuscy. I znacznie łatwiej jest mówić, że należy uwzględnić postulaty kulturowe muzułmanów niż np. pozwolić części Republiki Francuskiej na wielożeństwo, co może byłoby konsekwentne, ale zupełnie niewyobrażalne. A jak ma się sprawa z tożsamościami „przednowoczesnymi”, które są ważnymi punktami odniesienia dla wielu mieszkańców Ameryki Łacińskiej czy Afryki? Czy skuteczniej chronią one przed walcem globalizacji, czy też fakt, że są tak odmienne od modernizacyjnego wzorca, czyni je szczególnie wrażliwymi? M. K.: Nie mam dobrej odpowiedzi. Ktoś mi opowiadał, że był przy rozmowie Levi-Straussa z człowiekiem, który akurat wybierał się do Ameryki Południowej. Levi-Strauss nakazał mu: „Jeżeli Pan znajdzie jakieś nieznane plemię indiańskie, proszę natychmiast do mnie telegrafować!”. Gdy w Brazylii zbudowano szosę transamazońską, zniszczono pewną liczbę społeczności indiańskich. Nawet nie celowym działaniem, tylko otwierając je dla tak zwanej cywilizacji. No i to jest jakiś żal. Z drugiej strony, czy należy tych ludzi zostawić w spokoju? Zapewne należy, ale gdy wiemy o pewnych zjawiskach, chociażby medycznych, które tam mają miejsce, które wykańczają tamte społeczności, to przestaje to być takie proste. Wprowadzanie współczesnej cywilizacji z McDonaldem i lotniskiem do buszu i namawianie lokalnego plemienia, żeby z tego korzystało, jest zarówno trochę śmieszne, jak i destrukcyjne dla takich społeczności. Jednak utrzymywanie tego sztucznie, na zasadzie jakiegoś rezerwatu, również jest bardzo trudne do zaakceptowania. Zatoczmy koło i powróćmy na koniec do tematu, od którego zaczęliśmy rozmowę. Mamy obecnie światowy kryzys gospodarczy, który uderza także w Polskę. Nierzadko ruchy narodowo-rewolucyjne wyrastały na podłożu trudności ekonomicznych. Czy taka reakcja jest możliwa w takim kraju, jak nasz – z jednej strony niezamożny, z drugiej jednak już mocno zintegrowany z nowoczesnymi strukturami ponadnarodowymi (UE, NATO)? M. K.: Może powstać ruch o zabarwieniu narodowym, niekoniecznie od razu rewolucyjnym, ponieważ nie przewiduję, żeby w najbliższym czasie tutaj się ziemia zatrzęsła. W warunkach kryzysu nagle zaczyna się zamykać własny rynek pracy, bo chce się dawać zatrudnienie przede wszystkim „swoim”, a nie napływowym. Prawdopodobnie wzmocni się tendencja przeciwko dalszym etapom integracji, przeciwko euro, co nie znaczy, że ona wygra. Zacznie się coraz częściej słyszeć, że „My” jesteśmy lepsi, zwłaszcza jeśli u nas ten kryzys nie będzie jakiś straszny. Tendencje narodowe na tle pogarszającej się sytuacji społecznej zostaną na pewno wzmocnione. W moim przekonaniu, klientela ruchów tradycjonalistycznych, czasem ksenofobicznych, to są w dużym stopniu – nie twierdzę, że wyłącznie, bo tu nie ma jakiegoś automatyzmu
– ludzie, którzy zostali wyrzuceni na margines transformacji. Na czym wygrywa ojciec Rydzyk? Na tym, że ludzie, którzy z różnych powodów czują się odrzuceni, którzy mają ciężkie życie (nie ukrywajmy, Polska nie jest oazą szczęśliwości dla wszystkich), są przez niego „brani w ramiona”. Część zwolenników teorii zależności i jej pochodnych zaleca krajom pozostającym na niższych szczeblach rozwoju, zwłaszcza w obliczu kryzysu, tzw. delinking, czyli poluźnienie więzi z gospodarką światową czy strukturami regionalnymi, aby o własnych siłach wzmocnić swą pozycję, bazując na rozmaitych wizjach quasi-autarkii. Jak Pan ocenia takie poglądy? M. K.: W czasie kryzysu lat 30. różni ludzi domniemywali, że Polska, ponieważ jest słabo zmodernizowana, w dużym stopniu rolnicza, nie przeżyje tak dużych trudności, jak kraje uprzemysłowione. Tymczasem nasz kraj też potężnie oberwał od Wielkiego Kryzysu. Obecnie jesteśmy już do takiego stopnia powiązani ze światem czy krajami Unii Europejskiej, że sztuczne rozluźnianie więzów ani trochę nas nie uratuje, co najwyżej odetnie od wspólnych działań, które – mam nadzieję – będą podejmowane. Natomiast w związku z kryzysem nasuwa mi się wiele pytań, choć nie jestem ekonomistą. Czy przykręcać śrubę wydatków, czy przeciwnie – dążyć do zwiększenia popytu? W tym niewielkim stopniu, w którym orientuję się w ekonomii, ukształtowałem się pod wpływem prof. Michała Kaleckiego, czyli teorii Kaleckiego-Keynesa. Reakcją, jak się okazało prawidłową, zaproponowaną przez Keynesa w celu walki z Wielkim Kryzysem, było zwiększanie popytu i produkcji, żeby w związku z tym zwiększyć liczbę miejsc pracy. Warto pójść za myślą Kaleckiego dalej i zapytać, gdzie zwiększyć wydatki, gdzie tworzyć miejsca pracy? W ten sposób dochodzimy do jego koncepcji „barier wzrostu”. Powtórzę jeszcze raz, nie jestem ekonomistą, ale wydaje mi się oczywiste, że są dziedziny, w których zwiększenie popytu może przynieść zwiększenie produkcji i co za tym idzie, zwiększenie liczby miejsc pracy i dalsze zwiększenie popytu, bo ludzie będą zarabiać. I że są też dziedziny, w których bariery będą na tyle silne, iż żadna zwiększona produkcja czy dodatkowe miejsca pracy nie dadzą się nawet wyobrazić. Wydaje mi się, że wszelkie dogmaty, czy to „będziemy zwiększali deficyt budżetowy, bo to przyniesie dobre skutki”, czy, z drugiej strony, „będziemy przede wszystkim ograniczać wydatki, bo nie możemy sobie na nic innego pozwolić”, słabo odpowiadają na realne wyzwania. Trzeba się bardzo dokładnie przyjrzeć rzeczywistości, żeby odpowiedzieć, gdzie zwiększenie publicznych wydatków, które ewentualnie może doprowadzić do zwiększenia deficytu, przyniesie ostatecznie pozytywne skutki, a w jakich obszarach będzie po prostu drukowaniem pieniędzy i doprowadzi do narodowej klęski. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 23 lutego 2009 r.
19
Stocznie Konrad Malec
Jak hartowała się stal (na okręty)
ba KONRAD MALEC
za burtą
Polacy nie stworzyli rozpoznawalnej na świecie marki samochodów, komputerów czy pralek. Do niedawna mieliśmy natomiast świetny i ceniony przemysł stoczniowy. Mieliśmy…
Na mocy Traktatu Wersalskiego przyznano Polsce jedynie 71 km niezagospodarowanego wybrzeża i Półwysep Helski. W 1922 r. rząd podjął decyzję o budowie Gdyni, a w niej – portu i stoczni. Koordynatorem projektu w 1926 r. został Eugeniusz Kwiatkowski, zwany „ojcem Gdyni”, natomiast wizjonerem, który zaprojektował port i stocznię, był inż. Tadeusz Wenda. Szybka budowa miasta była możliwa również dlatego, że wszyscy odczuwali wielką radość z odzyskania niepodległości i dostępu do morza, wiedzieli, iż swoją pracą budują Polskę. Pierwsza polska „stocznia” powstała jednak w Pucku. W maju 1922 r., sześć miesięcy przed powołaniem Towarzystwa z Ograniczoną Poręką „Stocznia w Gdyni”, utworzono Warsztaty Portowe Marynarki Wojennej w Pucku. Dopiero gdy w Gdyni istniał już Port Wojenny, zakład z Pucka przeniesiono do tego miasta. Tak powstała później w Gdyni, druga oprócz „cywilnej”, Stocznia Marynarki Wojennej. Gdy już powstał port, przystąpiono do budowy Stoczni Gdyńskiej S.A. – Pierwszy statek, jaki w całości powstawał w Gdyni, miał nosić imię „Olza”. Tuż przed wodowaniem wybuchła wojna i budowę dokończyli Niemcy. W owym czasie na Politechnice Gdańskiej kształcili się m.in. Witold Urbanowicz, Jerzy Doerffer i Aleksander Ryłke, którzy zaraz po wojnie zdołali uruchomić przemysł okrętowy – mówi Bogumił Banach, prezes Towarzystwa Okrętowców Polskich, który od 1969 r. przeszedł wszystkie etapy pracy w stoczni, od mistrza do dyrektora. Po wojnie nasze wybrzeże liczyło niemal 500 km. Do współpracy przy budowie przemysłu stoczniowego komuniści zaprosili – potrzebując wybitnych specjalistów oraz uznania społecznego – Eugeniusza Kwiatkowskiego. W 1948 r. przestali zachowywać pozory i Kwiatkowski trafił na przedwczesną emeryturę, z zakazem powrotu na Pomorze. Stocznia w Gdyni była uszkodzona wskutek nalotów, z kolei zakłady w Gdańsku, Elblągu, Ustce i Szczecinie zostały
20 – jako niepolskie – rozmontowane przez Armię Czerwoną w ramach reparacji wojennych. Pierwszy statek całkowicie polskiej konstrukcji, „Sołdek”, został zwodowany w Gdańsku jednak już w 1948 r. W kolejnych latach polskie stocznie budowały coraz większe i bardziej skomplikowane technicznie jednostki, również na zamówienia zachodnich armatorów. – Trudno mówić jak to wyglądało od strony ekonomicznej, zwłaszcza w przypadku ZSRR, ale technicznie były to zamówienia bardzo korzystne, obejmujące 20-60 statków o identycznej konstrukcji – opowiada Banach. Wkrótce powstały stocznie remontowe. W 1952 r. startuje Szczecińska Stocznia Remontowa „Gryfia”, choć już od 1948 r. prowadzone były w niej prace naprawcze zatopionych jednostek. Podobnie było w mającej korzenie w latach 20. trzeciej gdyńskiej stoczni, „Naucie”. Okres PRL był dla polskiego okrętownictwa bardzo pomyślny. Wydłużenie wybrzeża i przejęcie poniemieckich zakładów dawało znakomite możliwości, które ówczesne władze dobrze wykorzystały. Mieliśmy wówczas zaszczytne siódme miejsce w produkcji statków na świecie. – A nasze statki były dobre i ładne. Nie mieliśmy kompleksów względem Zachodu – twierdzi Joanna Duda-Gwiazda, dawna działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, z zawodu inżynier-okrętowiec. Przemysł stoczniowy stał się naszą narodową specjalnością.
z armatorem, powołując się na doświadczenie i certyfikaty posiadane przez stocznię, jednak oferując budowę za niższą cenę niż w samej stoczni. Następnie zatrudniał na umowę stoczniowców, którzy na okres pracy brali bezpłatny urlop w zakładzie. Na tych umowach pracownicy zarabiali często ponad dwukrotnie więcej niż w stoczni. Statek budowano na terenie stoczni, korzystając z jej narzędzi, prądu i innych dóbr, nic za to nie płacąc. Tylko na terenie Stoczni Gdańskiej takich spółek było 36 – wyjaśnia mechanizm Andrzej Gwiazda. Marek, stoczniowiec z „Gdańskiej”, wspomina: Zupełnie oficjalnie przez zakładowy radiowęzeł szły komunikaty, że chętni do zarobienia są proszeni o stawienie się po pracy przy doku, ze „swoimi” elektrodami. Na obecną, niełatwą sytuację polskiego okrętownictwa wpływ ma również to, że ostatnie duże inwestycje w polskich stoczniach miały miejsce w latach 70. W Gdyni zbudowano wówczas suchy dok. Podobne inwestycje miały powstać w Gdańsku i Szczecinie, jednak kryzys przełomu lat 70. i 80. spowodował wstrzymanie prac. Oznacza to, że najnowocześniejsze polskie stocznie pracują w technice sprzed 40 lat, a te, które wówczas nie załapały się na modernizację, są jeszcze bardziej przestarzałe. – Nowoczesne stocznie mają zautomatyzowane ciągi magazynowe (tam praktycznie ludzi nie ma), zautomatyzowane hale produkcji i prefabrykacji. Dok jest w nich na hali, co pozwala na niezależność od warunków pogodowych – wyjaśnia p. Banach.
Nowe czasy, nowe kłopoty
Między wielkością a zanikiem
Wraz z transformacją ustrojową rozpoczął się dla polskich stoczni ciężki okres. Ustały zamówienia z ZSRR, a produkcja musiała od tej pory być dochodowa. Hiperinflacja w połączeniu z zakazem rozliczania w dewizach powodowały, że podpisanie jakiegokolwiek kontraktu już na wstępie było nieopłacalne, gdyż budowa dużego statku trwa ok. dwóch lat. Problemy zaczęły mieć też przedsiębiorstwa kooperujące ze stoczniami. – Kary za niedotrzymanie terminu płatności wynosiły 10%, podczas gdy lokata bankowa była oprocentowana na 70%. To powodowało, że nikt nikomu nie płacił – wspomina DudaGwiazda. Kłopoty pogłębiało oddłużanie zakładów, wychodzących z założenia, że lepiej nie płacić. – Stocznia Szczecińska była winna ELMOR-owi ponad 1,5 mld zł. Wystąpiła jednak o oddłużenie i otrzymała je. Podobnie postąpiła „Gdyńska”. To sprawiło, że ELMOR z przedsiębiorstwa z dużymi aktywami stanął na krawędzi bankructwa – mówi jej mąż, lider pierwszej „Solidarności”, Andrzej Gwiazda, również związany zawodowo z przemysłem okrętowym. Przed 1989 r. wszystkie podmioty tej branży współpracowały ze sobą. Potem stanęły w obliczu silnej konkurencji. – Do tej pory nie było problemu z wymianą myśli technicznej i wzajemną pomocą. Teraz całkowicie ustały wszelkie podpowiedzi co do rozwiązań technicznych. Konstruktor z Gdyni nie mógł już zadzwonić do Szczecina i spytać kolegi o jakąś drobnostkę – wspomina pani Joanna. Swoistego rozbioru stoczni dokonały spółki zakładane przez dyrektorów i kierowników. – Aby założyć spółkę pasożytniczą, wystarczyło wynająć telefon. Prezes spółki podpisywał umowę
W ostatnich latach okrętownictwo pozostawało jedną z ostatnich gałęzi polskiego przemysłu, która nie została sprowadzona do roli montowni produktów zagranicznych koncernów. W latach 1995-98 polskie stocznie budowały rocznie ponad 30 statków, których wartość dochodziła do miliarda dolarów. Od tego czasu liczby jednak wciąż maleją, np. w 2002 r. o 200 mln dolarów w stosunku do końca lat 90. W 2007 r. na Polskę przypadło 0,8% światowej produkcji statków – dla porównania, łączny udział obecnych stoczniowych potęg, Korei, Chin i Japonii, przekracza 84%. Ostatnio polska produkcja była nader skromna nawet w porównaniu z trudnymi latami 50., na początku których produkowaliśmy 20 statków rocznie (jednak już pod koniec owej dekady – niemal 70). Wprawdzie w latach późniejszych ilość wodowanych jednostek była mniejsza, ale miały znacznie większą wyporność. Przekładało się to na liczbę zatrudnionych w branży, która od końca wojny rosła w sposób ciągły, osiągając pod koniec lat 70. ponad 45 tys. osób w stoczniach wytwórczych i niemal 16 tys. w remontowych. Obecnie największy potencjał produkcyjny posiada „Gdynia”, jeszcze niedawno zatrudniająca 5,2 tys. osób. Składa się na to m.in. własne biuro konstrukcyjne i współpraca z Politechniką Gdańską. – Budujemy dobre statki, należące do światowej czołówki. Co roku nasze prototypy otrzymują nagrodę lub wyróżnienie od prestiżowego branżowego czasopisma „Lloyd’s List” – mówi Dariusz Adamski, przewodniczący „Solidarności” w Stoczni Gdynia. Przedsiębiorstwo to może
21 wybudować niemal wszystkie statki, jakie dziś poruszają się po morzach i oceanach. Natomiast stocznie w Gdańsku i Szczecinie mogą budować mniejsze jednostki, do wymiarów Panamax, czyli mogących przepłynąć Kanał Panamski. Zanim zmuszono ją do zwolnienia całej załogi (o czym dalej), Stocznia Szczecińska Nowa (SSN) zatrudniała około 4,2 tys. osób, natomiast „Gdańska” zatrudnia 2,3 tys. Wszystkie te czynniki w powiązaniu z polityką władz firm wpływają na ilość budowanych statków. Stocznia w Szczecinie w najlepszych latach wyprowadzała 23 jednostki rocznie. Po „narodzinach” SSN nie więcej niż 12, a średnio 8 rocznie. Były to głównie chemikaliowce oraz ro-ro, czyli jednostki przeznaczone do transportu ładunków toczonych i pojazdów. Nadal były to statki znakomitej jakości – niemal co roku zdobywały nagrody w branżowych konkursach. – Gdyby ktoś z jury popatrzył na narzędzia, jakimi pracujemy, byłby w szoku, że taką „cepelią” można zbudować świetne statki – mówi Jacek Kantor, przewodniczący NSZZ „Solidarność ‘80” w SSN.
Mieliśmy zaszczytne siódme miejsce w produkcji statków na świecie. – A nasze statki były dobre i ładne. Nie mieliśmy kompleksów względem Zachodu. Przemysł stoczniowy stał się naszą narodową specjalnością. Najmniejsza wśród zakładów budujących statki jest gdańska Stocznia „Wisła”, zajmująca się wytwarzaniem kutrów i jednostek specjalnego przeznaczenia. W ostatnich latach zajmuje się głównie produkcją częściowo wyposażonych kadłubów i nadbudówek dla zagranicznych zleceniodawców. Zatrudnia niemal 200 osób, jej podwykonawcy kolejne 300.
Bliscy krewni Oprócz stoczni budujących statki, istnieją też zakłady remontowe, nadal należące do Skarbu Państwa. Gdańska Stocznia „Remontowa” możliwościami produkcyjnymi przypomina Stocznię Gdynia. Połowa polskiego rynku remontów statków przypada właśnie na nią. Do jej sukcesu przyczyniły się w znacznej mierze dobry marketing oraz tempo, w jakim wykonywane są prace. – W skład Grupy Remontowa wchodzi 28 firm, w tym Stocznia Północna, której „Remontowa” jest właścicielem. Wszystkie firmy zatrudniają łącznie 6 tys. osób, a nasi kooperanci ponad 4 tys. – opowiada Małgorzata Sawińska, szefowa promocji „Remontowej”. Przedsiębiorstwo obsługuje rocznie ok. 200 statków o długości do 320 m. Buduje też 9-13 całkiem nowych – są to specjalistyczne jednostki do 120 m. Umożliwia mu to 7 doków i nabrzeży. O potencjale grupy świadczy wybudowanie najbardziej zaawansowanego technologicznie i ekologicznie statku w Europie. Pracuje najczęściej dla Skandynawów, w mniejszym stopniu dla Greków i Brytyjczyków.
Bardzo ważną „remontówką” jest też szczecińska „Gryfia”. Zatrudnia 1100 osób, do tej liczby należy dodać podobną ilość u kooperantów. Często wykonuje prace zaawansowane technicznie, np. przedłużanie dużych jednostek. Rzadziej i w mniejszej skali niż „Remontowa” prowadzi również budowę własnych jednostek – średnio dwie w roku, natomiast remontuje ok. 200 statków. Zlecenia pochodzą głównie z krajów skandynawskich, Niemiec i Polski, coraz częściej także z Rosji. Najmniejszą stocznią remontową jest gdyńska „Nauta”, zatrudniająca wraz ze spółkami-córkami ok. 850 osób. Kolejnych 1100 osób pracuje w firmach zewnętrznych na jej terenie. Grupa wykonuje remonty, przebudowy i budowy kadłubów dochodzących do 140 m długości. Stocznia przeszła daleko idącą restrukturyzację, w ramach której każdy wydział stał się osobną firmą. „Nautę” zaliczono do spółek o szczególnym znaczeniu dla obronności kraju. Dokonywała wielu prac remontowych dla marynarki wojennej. Jej zdolności doceniają również marynarki wojenne byłych republik radzieckich oraz Federacji Rosyjskiej, dla których wykonała ponad 250 zleceń. Nieco większa jest Morska Stocznia Remontowa w Świnoujściu. Remontuje statki do 180 m długości. Kluczem do jej sukcesu są konstrukcje offshore, przeważnie platformy wiertnicze i ich niezbędne otoczenie, na które przypada połowa obrotu, głównie z Norwegią.
Mali też potrafią Na polski potencjał stoczniowy składają się głównie duże zakłady, jednak nie tylko one są ważne w branżowym „krajobrazie”. Ich dopełnieniem są mniejsze zakłady. Dora Nowa powstała w Gdyni w 1991 r., gdy rozpadło się państwowe przedsiębiorstwo Dora. – Wspólnie z Andrzejem Denzą wybraliśmy grupę najlepszych pracowników i spytaliśmy ich, czy zechcieliby z nami pracować nie mając pewności, że w ogóle uda się osiągnąć jakikolwiek zysk, a tym samym – wypłacać pensje. Zgodzili się, więc zainwestowaliśmy w nabrzeże, niezbędny sprzęt i udało nam się – wspomina Jacek Duch, dyrektor firmy. Obecnie w stoczni pracuje ok. 70 osób. W 1996 r. zwróciła się do nich holenderska Damen Shipyards Group z propozycją wejścia w jej skład. Holendrzy odkupili połowę udziałów firmy, co pozwoliło na inwestycje i rozwój. Przynależność do tak dużej grupy umożliwia lepsze warunki kontraktowania. – Przykładowo, jeśli ktoś zamawia 100 silników rocznie, to producent traktuje koncern jako swego najlepszego klienta – mówi Jacek Duch. Obecnie Stocznia Damen we współpracy buduje co roku 4 holowniki i 2 kadłuby, czasem częściowo wykonuje luksusowe jachty i inne jednostki. Podobnie działa Maritim-Shipyard, prowadząca działania w Trójmieście i Szczecinie. Firma wraz z kooperantami zatrudnia ok. 150 osób i buduje jednostki do 4 tys. ton nośności. Z kolei szczecińska Partner Shipyard wykazuje podobieństwo do Damena z powodu kooperacji z Holendrami, dla których buduje głównie kadłuby i ich elementy. Firma ma jednak dalej idące ambicje i ostatnio z jej nabrzeży odpłynął
22 pierwszy samodzielnie w całości wykonany drobnicowiec. Zamówienie na niego oraz na drugą podobną jednostkę, przyszło z Hiszpanii. Niewielka stocznia rybacka znajduje się we Władysławowie. Stanowi ona ok. 10% Przedsiębiorstwa Połowu i Usług Rybackich „Szkuner”, należącego do Skarbu Państwa. – Naszym zadaniem jest przede wszystkim zabezpieczenie własnej floty, a ponadto remontujemy łodzie i kutry rybaków indywidualnych – mówi Józef Kurpiński, kierownik stoczni. W zakładzie pracuje 40-45 osób, nie produkuje już nowych jednostek, cała jego praca to remonty. To ostatnia tej wielkości stocznia rybacka w Polsce. – Co roku każda jednostka musi przejść przegląd techniczny, co pięć lat odnowienie klasy, do tego pojawiają się uszkodzenia – mówi Kurpiński. Przez „Szkunera” przewija się co roku 100-200 kutrów. Stocznia „Parsęta” w Kołobrzegu wykonuje głównie przeróbki statków, z naciskiem na modernizację. Buduje też nowe jednostki, do 15 m. – Za nami już trzy zbudowane statki, a obecnie jesteśmy w trakcie budowy czwartego – nie kryje zadowolenia asystent w firmie, Maciej Wódz. Obecnie pracuje w niej 25 osób i wedle jej przedstawiciela jest to liczba optymalna. Stocznia ma własne biuro projektowe. W ciągu roku zakład wykonuje ok. dwóch dużych przebudów oraz kilkanaście mniejszych napraw i remontów. Właściciele cały czas unowocześniają zakład, wymieniając maszyny na nowsze. „Parsęta” blisko współpracuje z sąsiednią Kołobrzeską Stocznią Remontową „Dok”. Firmy uzupełniają się nawzajem. „Dok” zajmuje się wyciąganiem jednostek na nabrzeże, czyści, maluje i konserwuje kadłuby. Przechodzi przez niego ok. 80 statków rocznie, głównie kutry, ale także jednostki pasażerskie oraz należące do marynarki wojennej czy straży granicznej.
Sieć współpracy W dyskusji o polskim przemyśle okrętowym, która rozpętała się przy okazji polsko-brukselskiego sporu o dalszy los Stoczni Gdańsk, Gdynia i SSN, często zapomina się, że ta branża to nie tylko stocznie. Na ich terenie działają dziesiątki podwykonawców, np. producentów wyposażenia kajut. Inne firmy działają w głębi lądu, wykonując silniki okrętowe, meble itp. Łącznie trzy duże stocznie produkcyjne dają pracę niemal 90 tysiącom osób. – Może to nie najnowszy hi-tech, ale wyposażenie obecnie budowanych statków jest nadal naprawdę nowoczesne, a to stanowi znaczny potencjał rozwojowy także dla innych dziedzin gospodarki. Tym bardziej, że potrzebne jest tu duże zaplecze badawczo-rozwojowe – uważa dr hab. Paweł Soroka z Polskiego Lobby Przemysłowego im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Stocznia Damen w ogóle nie posiada swoich elektryków, ale od lat współpracuje z firmą, która w 50-60 procentach utrzymuje się z tych zamówień. Nawet w tak małym zakładzie jak „Parsęta” widać sieć powiązań. – Na terenie naszej stoczni mieści się Zakład Mechaniki Okrętowej, a także firma szkutnicza, z którymi blisko współpracujemy – mówi Wódz. – Na
tak małym terenie nie ma co konkurować, lepiej się nawzajem wspierać – dodaje Zbigniew Haliński, właściciel „Doku”. Jacek Kantor zwraca uwagę, że od funkcjonowania stoczni zależy los wielu ludzi, którzy na pozór nie mają z nią nic wspólnego. – Czy ten człowiek, który pracuje w kiosku przy bramie, utrzyma się, gdy stocznia zniknie? A te kobiety w sklepie spożywczym po drugiej stronie ulicy? Ich nie objęły żadne statystyki, nikt nie pomyślał o pomocy, gdyby stocznia upadła. Stocznia „Wisła” od lat współpracuje z „Północną” i „Remontową”, wspólnie wykonując projekty dla zagranicznych armatorów, nierzadko na terenie „Gdyńskiej”. – Postaramy się nie odczuć ewentualnego upadku „Gdyńskiej”, choć działamy na zasadzie naczyń połączonych, więc ta strata nie pozostałaby bez wpływu na naszą firmę – mówi Mirosław Buczma, menedżer w „Wiśle”. Podobnie myśli Agnieszka Duszyńska, specjalistka ds. marketingu „Gryfii”: Wielokrotnie współpracowaliśmy z SSN i chcielibyśmy to kontynuować. Zależy nam, by ta stocznia przetrwała, to ważny element gospodarki Szczecina, tysiące zatrudnionych i ich rodziny.
Koleiny prywatyzacji Żeby zrozumieć dzisiejszą sytuację stoczni, należy zacząć od prześledzenia przemian własnościowych, jakim one podlegały. Po uwolnieniu gospodarki spod nadzoru państwowego, w 1990 r. „Gdynia” (wtedy jeszcze Stocznia im. Komuny Paryskiej) usiłowała nawiązać bliską współpracę z norweskim koncernem Kvaerner – liczono na nowe projekty i kontrakty. Do porozumienia jednak nie doszło. Ówczesne władze nie chciały finansować kontraktów zawartych przed rokiem 1990 r., które przestały być opłacalne wskutek gigantycznej inflacji, a koncern nie wyrażał chęci dołożenia do deficytowych okrętów. Rozmowy trwały dwa lata, w tym czasie stocznia nie prowadziła żadnych działań akwizycyjnych, licząc na inwestora. Powstały gigantyczne straty utrudniające produkcję, zatem i opóźnienia, które potęgowały deficyt. Ostatecznie w 1998 r. Stocznię Gdynia, jednoosobową spółkę Skarbu Państwa, wykupiła firma założona przez jej prezesa Janusza Szlantę i wiceprezesów Andrzeja Buczkowskiego i Huberta Kierkowskiego. Wśród stoczniowców nie mają dziś dobrej opinii, choć trzeba przyznać, że za ich „panowania” stocznia była dochodowa. Sam proces wykupienia stoczni owiewa mgiełka tajemnicy. Świeżo powołana spółka, Stoczniowy Fundusz Inwestycyjny, posiadała zaledwie 100 tys. zł kapitału założycielskiego, zaś wycena „Gdyni” wynosiła niemal 60 mln. W radzie nadzorczej spółki zasiadły żony właścicieli i brat Szlanty. – Biznes udaje się tylko wtedy, gdy nie ujawnia się szczegółów. Pieniędzy na świecie jest dużo. Szukają tylko miejsc, gdzie mogą być zainwestowane – twierdził Szlanta w rozmowie z jednym z dzienników. Nowi właściciele obiecywali cuda, m.in. wyprowadzenie stoczni z długów, a następnie odsprzedanie wszystkich swoich akcji pracownikom, po złotówce za sztukę. Zamiast tego, nieodpłatnie zbyto część majątku o sporej wartości,
23 np. odstąpiono od wyegzekwowania udostępnienia pochylni przez spółkę Synergia 99, która była wówczas ich właścicielem. Już wiadomo, że pochylnie prawdopodobnie ustąpią miejsca drodze planowanej przez gdański magistrat. Wiele spraw związanych z ówczesnym zarządzaniem firmą do dziś budzi zainteresowanie instytucji kontrolnych. Nieco inną drogę od 1996 r. przebyła Stocznia Szczecińska. Wówczas podlegała pod specjalną ścieżkę prywatyzacyjną, w wyniku której znaczną część akcji otrzymała załoga, banki i osoby prywatne. Prezesem stoczni został Krzysztof Piotrowski. To czas względnej prosperity zakładu. Koniec nastąpił wraz ze spadkiem wartości dolara i skokiem cen stali. Plan ratunkowy SLD nie przyniósł rezultatów i ogłoszono upadłość, po której w 2002 r. stocznia wróciła do Skarbu Państwa. Zupełnie inaczej było w Gdańsku. W 1990 r. rozpoczęto przekształcanie zakładu w spółkę pracowniczą, jako zadośćuczynienie dla załogi za wcześniejsze działania likwidacyjne. Stoczniowcy otrzymali 40% akcji, resztę zatrzymał Skarb Państwa. Większościowy akcjonariusz nie był jednak zainteresowany inwestycjami. Skutkiem tych zaniechań oraz kontraktów, do których stocznia musiała dokładać, był wzrost zadłużenia – w 1996 r. urosło ono do rozmiarów przewyższających wartość spółki, co skutkowało upadłością. W 1998 r. Stocznia Gdańska została wykupiona przez gdyńską sąsiadkę. Teren zakładu zmniejszono wówczas o połowę. Robotnicy do dziś są wściekli na decyzję gdyńskiego zarządu. – Czy Pan wie, ile dziś kosztują grunty w śródmieściu Gdańska? My to oddaliśmy, a można było z tego uzyskać duże pieniądze na inwestycje – nie kryje wzburzenia Roman, stoczniowiec związany z „Solidarnością”. Współpraca z nowym właścicielem nie układała się pomyślnie. Gdańszczanie budowali statki na zlecenie gdyńskiej „matki” na niekorzystnych dla siebie warunkach. W tej sytuacji w 2006 r. rząd Kazimierza Marcinkiewicza oddzielił „Gdańską” od gdyńskiej właścicielki. Poza trzema największymi zakładami, pozostałe są dochodowe. Mimo to polski rząd postanowił sprzedać wszystkie stocznie do końca 2010 r. – Rząd SLD nie wynegocjował włączenia przemysłu stoczniowego w skład gałęzi narodowych – mówi Jacek Kantor. – Rząd PiS próbował to zmienić, jednak było za późno. Zdaniem związkowca, jest to związane z obecnie panującą filozofią: Za komuny nie było ważne, jak przedsiębiorstwo jest zarządzane – jeśli było prywatne, to było złe. Teraz jest dokładnie na odwrót. Mam wrażenie, że często dobre przedsiębiorstwa doprowadza się celowo do ruiny, by wykazać, że państwowe jest gorsze i móc prywatyzować.
Drugi upadek Stopniowe wychodzenie z zapaści początku lat 90. skończyło się niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W latach 2001-2002 ceny stali wzrosły trzykrotnie. – Drugą przyczyną był kurs dolara, w którym wówczas rozliczano wszelkie zamówienia. Gdy zawieraliśmy umowy, sięgał niemal 5 zł. Ale umacniająca się złotówka sprawiła, że statki były oddawane poniżej ich ówczesnej wartości – relacjonuje Bogumił Banach.
W przypadku Szczecina doszedł jeszcze czynnik polityczny. – Dopiero teraz dowiadujemy się o kulisach sprawy z 2002 r. Rząd SLD chciał przejąć cenniejsze części holdingu, więc oskarżył zarząd o powodowanie strat, w wyniku czego szefostwo znalazło się za kratami – twierdzi Banach. – To spowodowało, że banki odmawiały kredytowania całej branży. Budowaliśmy wówczas w Gdyni największe kontenerowce w historii polskiego przemysłu stoczniowego, ale to był łabędzi śpiew, gdyż na każdym osiągaliśmy straty. Kontrakty zawiera się 2-3 lata przed oddaniem statku. Dopiero po tych nauczkach wprowadzono odpowiednie zapisy do kontraktów. „Gdyńska” otrzymywała dofinansowanie od Skarbu Państwa, co doprowadziło w 2002 r. do jej nacjonalizacji. „Szczecińska” po zatrzymaniu zarządu również wróciła do państwa i przybrała nazwę „Nowa”. Zawirowania wokół kontraktów sprawiają, że związkowcy oskarżają kadry zarządzające o nieudolność. – Tu różnimy się nieco z kolegami związkowcami – mówi Banach. – Problemem jest to, że co chwila były tworzone nowe plany restrukturyzacji, jednak istniał paraliż decyzyjny. Nie można było przebudować struktury zatrudnienia ani obniżyć części pensji, bo związki rozpoczynały strajki, pogarszając sytuację. Moi rozmówcy z „Solidarności ‘80” i Związku Zawodowego „Stoczniowiec” odpierają te zarzuty, twierdząc, że kłopoty wzięły się ze złego prowadzenia firmy, a załoga nie powinna być za to karana. Na polskich stoczniach odbiła się także trudna sytuacja polskiego rybołówstwa. Dawniej duże stocznie budowały dalekomorskie trawlery. – Produkowano statki-miasta, miały nawet sale kinowe, do tego produkcja konserw, mączki rybnej i wszystkiego, co można uzyskać z ryby – wspomina Banach. – To były statki skomplikowane, a więc ciekawe do wykonania i drogie, korzystne dla stoczni. Niestety, w Polsce skończyła się era dalekomorskich jednostek rybackich. Po redukcji naszej floty ze 180 do 8 statków, także stocznie remontowe nieczęsto mają okazję zarabiać na obsłudze rybołówstwa. Jednak kryzys tego sektora to problem przede wszystkim dla stoczni rybackich. – Od kilku lat nie mieliśmy zamówień od polskich rybaków – mówi p. Buczma z „Wisły”. Stocznia produkuje więc dla odbiorców z innych państw UE, zwłaszcza skandynawskich, a także z Afryki. Kołobrzeskie stocznie również wykonują remonty głównie jednostek zagranicznych. „Szkuner” z Władysławowa, położony dalej na wschodzie, rzadziej ma okazję gościć armatorów z innych państw.
Plus minus – Nasze stocznie borykały się z problemami już w 2008 r., gdy było duże zapotrzebowanie na statki. Obecnie w związku z kryzysem ruch na morzu osłabł, armatorzy trzymają statki na „długim sznurku”, czekając na koniunkturę. Należy wątpić, by w tej sytuacji stocznie były w stanie znaleźć ekonomiczne uzasadnienie dalszego trwania – twierdzi Andrzej Królikowski, prezes Ligi Morskiej i Rzecznej. Kazimierz Schreiber, przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego Pracowników Gospodarki Morskiej (wchodzącego w skład OPZZ) nie może się z tym zgodzić: Przecież każdy kryzys kiedyś się kończy.
ba KONRAD MALEC
24
Problemy finansowe, które dotknęły gigantów, częściowo omijają stocznie remontowe i małe zakłady prywatne. – Działamy w innej skali, nie zamawiamy dziesiątek ton stali, jak duże stocznie, które odczuwają każdy, nawet najmniejszy skok cen. Mamy też korzystny stosunek ilości zatrudnionych pracowników umysłowych do kolegów z produkcji, którzy tak naprawdę stanowią o tym, jak zakład funkcjonuje – mówi Maciej Wódz z „Parsęty”. Z kolei „Gryfia” nie ma długoterminowych kontraktów na budowę, więc problem skoku cen jej nie dotyczy. Dorota Liszewska, kierownik zarządu „Nauty”, dopatruje się kłopotów, które dotykają „wielką trójkę”, w braku reform. – Przeszliśmy głęboką restrukturyzację, co zwiększyło efektywność i obniżyło koszty. Mirosław Buczma uważa natomiast, że w „Wiśle” jest dobry system nadzoru i organizacji pracy, czego brak dużym stoczniom. Wprawdzie Stocznia Gdańska została sprywatyzowana, jednak zakład przynosił straty. – Obecnie rozpoczęto program, który ma przywrócić stoczni rentowność w ciągu 2-3 lat. Jego realizacja jest uzależniona od decyzji Komisji Europejskiej – twierdzi Aldona Dybuk, rzecznik prasowy Stoczni. Obecnie ważą się losy kolebki „Solidarności”. Po przedstawieniu Komisji dokumentu rządowego, finiszują prace nad porozumieniem w sprawie zwrotu nielegalnej pomocy publicznej dla stoczni lub wypracowaniem koncepcji, która w przyszłości uniemożliwi taką pomoc. – Komisja Europejska waha się, czy przyjąć plan ratunkowy dla gdańskiej stoczni. Waha się nad sprawą, którą wszczęła na podstawie dokumentów wysłanych przez nasz rząd. Dokumentów sprzecznych z prawdą! Na ich podstawie Komisja chce zredukować potencjał produkcyjny zakładu. Kontrola NIK-u zakończona w grudniu i autoryzo-
wana przez stocznię po naniesieniu poprawek 15 lutego br., wskazuje, że pomoc publiczna wyniosła zaledwie 86 mln, z czego połowa została już zwrócona. Tymczasem Donald Tusk w czasie parodii debaty z początku czerwca mówił o 720 mln. Wprowadza tym samym opinię publiczną w błąd – nie kryje irytacji Karol Guzikiewicz, wiceprzewodniczący „eski” w Stoczni Gdańsk. Karą dla przedsiębiorstwa za przyjęcie pieniędzy ma być ograniczenie produkcji okrętowej o 2/3. – To będzie oznaczało zamknięcie stoczni. Pozwoli nam to na produkcję zaledwie trzech statków rocznie, tymczasem by się utrzymać, musimy wyprodukować i sprzedać co najmniej osiem. Inne pomysły na produkcję nie zapewnią nam odpowiednich wpływów, by przetrwać – twierdzi Guzikiewicz. I dodaje: Jeśli Komisja przyjmie plan rządu Tuska, to i tak będzie to oznaczało zwolnienie 400 osób.
Unijne dyrektywy i polska głupota Jeszcze przed naszą akcesją do UE, Komisja Europejska dawała do zrozumienia, że dalsze dotowanie stoczni nie powinno mieć miejsca. Jednak gromy posypały się dopiero 1 czerwca 2005 r., gdy KE zapowiedziała sprawdzenie pomocy publicznej dla polskich stoczni. Rok później komisarz ds. konkurencji, Neelie Kroes, miała pewność, że złamano wspólnotowe zasady. Zazwyczaj decyzja w takich przypadkach jest natychmiastowa. Tym razem jednak sprawa była dość mocno osadzona w polityce i historii. Obawiano się, że opinia publiczna uzna, iż Bruksela dokonała tego, co nie udało się komunistom – zniszczyła kolebkę „Solidarności”. Polska dostała szansę. Komisarz napisała do Wojciecha Jasińskiego, ówczesnego ministra skarbu, przypominając, że
25 wbrew ustalonemu harmonogramowi nie otrzymała poprawionych planów restrukturyzacyjnych. Wyraziła zdziwienie, że polski rząd nie rozpoczął od czterech miesięcy konsultacji z jej służbami. Odpowiedzi ze strony ministerstwa nie było. W lipcu 2006 r. komisarz przypomniała o sprawie raz jeszcze. Plany zostały przesłane dopiero w październiku. Niestety, nie uzyskały akceptacji Brukseli. Pierwotny plan, autorstwa rządu SLD, zakładał połączenie stoczni w Korporację Polskie Stocznie. PiS zmieniło tę koncepcję i postanowiło, że każda stocznia napisze własny plan restrukturyzacyjny i zostanie osobno sprywatyzowana. SSN i „Gdynia” miały zostać sprywatyzowane do końca czerwca 2007 r., zaś „Gdańsk” – rok później. Ostatecznie sprywatyzowano tylko tę ostatnią stocznię – nabyła ją należąca do kapitału ukraińskiego spółka ISD Polska. – Ukraińcy mogą jednak odstąpić od własności, jeśli nie nastąpi obiecywana w trakcie negocjacji prywatyzacyjnych pomoc ze strony rządu – mówi Schreiber. W październiku 2007 r. kilku inwestorów złożyło propozycję zakupu Stoczni Gdynia. Największe szanse mieli Amber, należący do Przemysława Sztuczkowskiego oraz Rami Ungar, izraelski armator, którego Ray Car Carriers jest jednym z głównych zleceniodawców tego zakładu. Ungar miał już niewielki pakiet akcji, jako jeden z nielicznych zgodził się na renegocjację niekorzystnych dla stoczni kontraktów, choć budowane dla niego samochodowce ciągle nie były opłacalne. 30 stycznia 2008 r. Sztuczkowski uzyskał wyłączność na dalsze negocjacje prywatyzacyjne, jednak 12 maja wycofał się z rozmów z powodu opieszałości ministerialnych urzędników. Rami Ungar ciągle był zainteresowany, jednak 16 maja minister skarbu, Aleksander Grad, poinformował, że jego propozycja w ogóle nie jest brana pod uwagę. Następnego dnia minister rozesłał zaproszenia do 199 potencjalnych inwestorów w kraju i zagranicą. 3 czerwca ponowił ten gest, adresując koperty do 78 odbiorców. 16 lipca 2008 r. Komisja Europejska odłożyła decyzję likwidacyjną o kolejne dwa miesiące. Na ofertę ws. prywatyzacji odpowiedziały ISD Polska (kontrola nad Stocznią Gdańsk nie daje jej pełnej możliwości budowy statków, ze względu na brak pochylni) oraz Mostostal Chojnice. Jednak procedury były na tyle długie, że KE wydała nakaz zwrotu przez stocznie otrzymanej pomocy publicznej. Komisja dała naszemu rządowi czas do czerwca br. na sprzedaż majątków SSN i Stoczni Gdynia oraz zwolnienie wszystkich pracowników.
Kompensacja czy likwidacja? Skutkiem decyzji Komisji było przyjęcie przez polski rząd Ustawy o postępowaniu kompensacyjnym w podmiotach o szczególnym znaczeniu dla polskiego przemysłu stoczniowego, popularnie zwanej specustawą stoczniową. – Zapraszając nas do stołu rozmów rząd zapewniał, że chodzi o stworzenie ustawy, która utrzyma produkcję statków i miejsca pracy – nie kryje rozczarowania Jacek Kantor. Zaś Leszek Świętczak, przewodniczący Związku Zawodowego „Stoczniowiec”, zrzeszającego pracowników zakładów wchodzących w skład
Grupy Stoczni Gdynia, dodaje: Ministrowie Aleksander Grad, Zdzisław Gawlik i Michał Boni zapewniali nas, że zapisy, nad którymi pracujemy, mają na celu uratowanie stoczni. Ustawa trafiła do parlamentu i od tej chwili dzieją się dziwne rzeczy. Na posiedzenie Komisji Skarbu Państwa zaproszono nas z opóźnieniem, zaproszenia otrzymaliśmy o 14.10 w dniu, w którym się ono odbywało, na godzinę… 14.00. – My dostaliśmy zaproszenie o 10, gdyby nam do niego dołączono helikopter, to bylibyśmy na czas – ironizuje Kantor. W identycznej sytuacji znalazły się wszystkie związki zawodowe. – Senacka Komisja Gospodarki Narodowej zaproponowała ponad 80 poprawek do tej ustawy. Większość zmieniała nasze intencje i sens pierwotnej ustawy. Zgłaszaliśmy uwagi, ale senatorowie zachowywali się tak, jakby nas tam w ogóle nie było – mówiliśmy jedno, a oni robili drugie. Uzgadnialiśmy ze stroną rządową pewne kwestie, a potem ta sama opcja, bo przecież PO ma większość w Senacie, zmieniała ustawę o 180 stopni w stosunku do wspólnych ustaleń – relacjonuje pan Leszek. I dodaje: Pamiętam czasy komunistyczne. Traktowano nas wówczas „per noga”, ale nie przypuszczałem, że tak będziemy traktowani przez rząd w wolnej Polsce. Byliśmy wzięci do rozmów jako strona społeczna tylko po to, by pokazać opinii publicznej, że prowadzi się dialog, by móc wykazać przed KE, że spełniono jej wymogi. Goryczy nie kryje także Kantor: Na komisji zmieniono nawet to, co zostało wcześniej podpisane przez ministra Boniego. A potem rząd nazwał to zgodą społeczną… Ustawa ma jednak swoich zwolenników. – Trzeba zdać sobie sprawę, że jedyną alternatywą wobec ustawy kompensacyjnej była upadłość, a to oznacza syndyka już teraz – mówi Dariusz Adamski. – Rzeczywiście, ustawa gwarantuje nam w pewnych sferach lepsze warunki niż by to wynikało z prawa upadłościowego – przyznaje Kantor. – Porównując to do sytuacji z 2002 r. jest dużo lepiej, ale nie mamy perspektywy ani planu co dalej, nakreślonego przez Skarb Państwa. Niektórzy ekonomiści uważają jednak, że patrząc w dłuższej perspektywie, warto było przeprowadzić postępowanie upadłościowe, co pozwoliłoby w nieodległej przyszłości ponownie uruchomić produkcję statków. Pomysł był tym bardziej możliwy do przeprowadzenia, że KE nie żądała prywatyzacji, lecz zwrotu pomocy publicznej. Ogólnie biorąc, specustawa skupia się jedynie na podziale majątku i sposobie sprzedaży obu zakładów (w drodze otwartego, nieograniczonego przetargu), ustanowieniu administracji zajmującej się likwidacją, sposobie rozdysponowania środków uzyskanych ze sprzedaży, odszkodowaniach oraz zasadach wsparcia dla odchodzących dobrowolnie bądź zwalnianych stoczniowców (ustawa nie obejmuje pracowników firm kooperujących ze stoczniami). Nadzieje na lepsze jutro w byłych pracownikach stoczni jednak maleją. – Szkoli się zaledwie kilkadziesiąt osób, nie widać chętnych do zatrudnienia stoczniowców, a to „pod pracodawców” miały być organizowane kursy. Mamy taką cichą nadzieję, że firma szkoląca czeka na nowego inwestora w stoczni i pod jego zapotrzebowanie prze-
26 prowadzi szkolenie. Jedyne, co jak dotąd tej firmie wychodzi, to obietnice – mówi bez ogródek pan Świętczak. Podobnie sytuacja wygląda w Szczecinie. W całym akcie prawnym nie ma ani słowa zobowiązującego nabywców stoczniowego majątku do utrzymania produkcji statków. – Opozycyjne PiS i część posłów SLD i SdPl domagali się wprowadzenia takich zapisów. Niestety ich postulaty przepadły. Jednak gdy PiS było u władzy, nie zrobiło nic, by poprawić los polskiego przemysłu okrętowego – zauważa dr hab. Soroka. Kazimierz Schreiber sięga jeszcze dalej: Od momentu nastania wolnej Polski, związki sygnalizowały potrzebę reform. Tam, gdzie zostały one przeprowadzone, jak w „Remontowej”, widać, że wyszło to na zdrowie i firmie, i pracownikom. Pozostałe stocznie były przedmiotem zabawy politycznej, w której chodziło o wprowadzenie „swojego człowieka” na stołek, bez względu na kompetencje. Dotyczy to zarówno prawicy, centrum, jak i lewicy… W okresie uchwalania specustawy istniało poważne ryzyko, że sprzedaż stoczni „na części” sprawi, iż pojawi się więcej niż jeden inwestor, a wykupienie zakładów przez wiele podmiotów może uniemożliwić zarządzanie całością w celu budowy statków. – Nasze stocznie w najlepszym razie będą kooperantami dla firm z zagranicy, produkując jedynie elementy statków – przewidywał Paweł Soroka. Na tereny stoczniowe, położone w centrach miast, nad morzem, łakomym okiem patrzą deweloperzy, którzy myślą o budowie apartamentowców i centrów handlowych. Jacek Duch mówi: Polska ma linię brzegową taką, jaką ma. Warunki pozwalają na to, by budować duże statki tylko w Gdańsku, Gdyni lub Szczecinie. Dziś już wiemy, że zwycięzca przetargu, United International Trust, wykupił część majątku Stoczni Gdyńskiej i SSN, pozwalającą na produkcję stoczniową. Według zapewnień ministra Grada, nabywca deklaruje wznowienie produkcji statków. Jednak wbrew deklaracjom rządu o całkowitej przejrzystości przetargu, nie jest jasne, dlaczego UIT zapłacił za grunty stoczni połowę rzeczywistej wartości. Podejrzenia i zarzuty wobec transakcji potęguje milczenie rządu na temat nabywcy. Niepokoją też przyczyny, dla których rząd odmawia podania informacji o nowym właścicielu. – To gra pod wybory – komentował Jan Gumiński, z-ca kierownika Sekcji Okrętowej OPZZ, dodając, że takie ukrywanie nabywcy budzi niepokój załogi. Same prognozy także nie były całkiem chybione, np. rusztowania i bazę samochodową stoczni wykupiły firmy z zupełnie innych branż. Społeczeństwo nie miało też okazji zapoznać się z pozostałymi oferentami startującymi w przetargu. Wśród nich byli najprawdopodobniej deweloperzy. – Wygląda na to, że nabywca jest pośrednikiem pośrednika. Podobnie było przy prywatyzacji polskich hut – uważa Paweł Soroka. – Dziś trudno stwierdzić, kto się kryje za UIT; mam nadzieję, że wiedzą to przynajmniej tajne służby i ministerstwo skarbu – dodaje. Dr hab. Soroka uważa ten brak jawności za skandal: Co to za ukrywanie nabywcy, skoro o tak ważnej sprawie mówimy? Nie rozumiem, o jaką tajemnicę handlową chodzi.
Potencjał przemysłu stoczniowego, budowany wysiłkiem całego narodu po obu wojnach światowych, niebawem może zostać zamieniony na zysk kilku prywatnych podmiotów. Twórcy ustawy w ogóle nie przewidzieli, kto się zaopiekuje majątkiem stoczni po zwolnieniu wszystkich pracowników. Z końcem maja zostali zwolnieni ostatni stoczniowcy, do momentu przejęcia stoczni przez nowych właścicieli minie kilka tygodni. Część urządzeń wymaga stałego, specjalistycznego nadzoru. Tymczasem żaden ze zwolnionych specjalistów nie przyjdzie na kilka tygodni do pracy, bo tym samym straci możliwość pobierania pieniędzy za uczestnictwo w półrocznych kursach przygotowujących do pracy w innych zawodach. – O pozostawiony majątek stoczni troszczą się jej pracownicy – zauważa J. Gumiński. Drugim problemem są niewykończone jednostki. – Mówiliśmy już w styczniu o tym, że nie ma szans na ich ukończenie, ale rząd nas nie słuchał. A przecież to są pieniądze ze sprzedaży albo… konieczność zapłacenia kar za niewykonanie statków.
Niemcy po zjednoczeniu zainwestowali 1,2 mld marek w pięć wschodnioniemieckich stoczni, w wyniku czego dziś są to niemal nowe zakłady. Niemiecka pomoc publiczna dociera do zakładów, pod płaszczykiem inwestycji w nowe technologie i prace badawczo-rozwojowe, co UE dopuszcza. Warto zauważyć, że prace te stanowią 20% kosztów. EUrokryzja Większość moich rozmówców wskazuje na hipokryzję Komisji Europejskiej. Na przełomie września i października 2008 r. państwa „starej Unii” udzielały swoim bankom pomocy publicznej (sama Wielka Brytania wydała na ten cel 550 mld funtów). – Takiej pomocy KE nie oprotestowała, nie było problemu z ochroną konkurencji – zauważa P. Soroka. Komisja nie próbowała również wstrzymywać niemieckiego wsparcia dla fabryk Opla po bankructwie jego właściciela, koncernu General Motors. Państwa „starej Unii” wspierają przemysł stoczniowy. We Francji znacjonalizowano stocznię w Saint-Nazaire. Jednocześnie prezydent Sarkozy głosi konieczność ratowania niektórych francuskich wielkich branż. – Jak on to sobie wyobraża bez pomocy publicznej? – zastanawia się Paweł Soroka. Jacek Kantor komentuje: Mamy tutaj do czynienia z „Unią A” i „Unią B”. Poczucie krzywdy pogłębia brak jasnych przepisów regulujących, co jest niedozwoloną pomocą publiczną, a co nie jest. Każdorazowo decyduje o tym uznaniowa decyzja KE.
27 Niemcy po zjednoczeniu zainwestowali 1,2 mld marek w pięć wschodnioniemieckich stoczni, w wyniku czego dziś są to niemal nowe zakłady. – UE pomrukiwała, więc czasowo ograniczyli produkcję – relacjonuje Banach. Niemiecka pomoc publiczna nadal jednak do zakładów dociera, tyle że pod płaszczykiem inwestycji w nowe technologie i prace badawczo-rozwojowe, co UE dopuszcza. Warto zauważyć, że prace te stanowią 20% kosztów. W obliczu kryzysu niemiecki rząd przeznaczył 115 mld euro na ratowanie swojego przemysłu, w tym 75 mld na gwarancje kredytowe. Wśród beneficjentów programu wymieniane są nadbałtyckie stocznie. Rzecznik prasowy tamtejszego rządu otwarcie przyznał, że jest to pomoc publiczna, zaś kanclerz Angela Merkel podczas marcowego spotkania z przedstawicielami przemysłu stoczniowego w Rostocku deklarowała pomoc dla sektora, dodając, że w obecnej sytuacji gospodarczej rząd nie będzie chował głowy w piasek. – Jest to niewątpliwie pomoc publiczna. Wbrew obiegowym opiniom, jest ona dozwolona w UE – z tym, że wcześniej trzeba załatwić dla niej „papiery”. Różnica między nami a Niemcami jest taka, że oni najpierw załatwiają te papiery, a później dają pieniądze. U nas jest na odwrót – zauważa Jacek Kantor. Również inne kraje potrafią doglądać swoich interesów. Do spółki Damen przychodzi co roku przedstawiciel holenderskiego ministerstwa gospodarki. – Pyta, jak nam się powodzi, czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy. Jednocześnie przez cały rok jesteśmy w kontakcie z ambasadą Holandii, z którą mamy znakomite relacje – mówi p. Duch. – W naszych warunkach żadne przedsiębiorstwo nie jest obiektem troski państwa. Wynika to z zupełnie innej filozofii – holenderscy urzędnicy są od tego, by pomagać. Holandia nie jest dużym krajem, ale jej władze są przekonane, że wsparcie własnej produkcji na rynkach międzynarodowych jest rzeczą ważną – dodaje.
A to Polska właśnie… – Kryzys stoczni to nie tylko kryzys jednego czy dwóch zakładów, to kryzys całej gospodarki. Stocznia jest ostatnim ogniwem i jeśli po drodze drożeją różne produkty, to najbardziej odczuje to stocznia, w której te problemy skupiają się jak w soczewce. Jednocześnie stocznia jest lokomotywą, która ciągnie za sobą wagony i dlatego państwo powinno ją utrzymać, by owe wagony nie stanęły – mówi Jacek Kantor. Żal pracowników stoczni jest kierowany przede wszystkim pod adresem władz polskich. – Możemy mieć tylko pretensje do rządu, że tak łatwo uległ naciskom Komisji. Choć z drugiej strony, pani komisarz sugeruje w wywiadach, że przyjęte rozwiązanie było proponowane przez Polskę i pisane pod dyktando naszego rządu – nie kryje dezorientacji Kantor. – Na likwidację samej Stoczni Szczecińskiej rząd przewidział do 700 mln zł. Do tego należy doliczyć straty z podatków, które stocznia do tej pory płaciła. Gdyby rząd przeznaczył połowę tej kwoty na wsparcie dla stoczni, to starczyłoby na ok. 3 lata, przetrwalibyśmy najgorszy okres w gospodarce.
Kurs dolara wzrósł, ceny stali spadły o połowę, więc za pół roku uzyskalibyśmy rentowność. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, za utrzymaniem produkcji stoczniowej przemawia twardy rachunek ekonomiczny. Po pierwsze, Komisja domaga się zwrotu przez stocznie 455,3 mln zł zobowiązań wobec państwa. Tymczasem wdrożenie ustawy kompensacyjnej w uchwalonym kształcie będzie kosztowało budżet ok. 1,3 mld zł, nie licząc strat w zapleczu kooperacyjnym, a także z tytułu zaniechania produkcji stoczniowej. Sam program odpraw i szkoleń dla stoczniowców będzie kosztował więcej, niż wynosi zadłużenie publicznoprawne obu stoczni. Po drugie, z produkcją statków wiązały się wymierne zyski. Jacek Kantor zwraca uwagę, iż szczecińska stocznia od 2002 r. otrzymała 485 mln zł pomocy publicznej, z tego 300 mln było pomocą bezzwrotną. – W międzyczasie odprowadziła do budżetu 680 mln zł. A do tego wypadałoby doliczyć podatki płacone przez cały nasz „ogon” – kooperantów. Skoro USA dopłacają do przemysłu motoryzacyjnego, aby go utrzymać, to wydawałoby się, że warto, byśmy my dołożyli do stoczni – mówi. Instytut Globalizacji w raporcie „Skutki upadłości polskiego przemysłu stoczniowego na przykładzie Stoczni Gdynia S.A.” z kwietnia 2007 r. szacuje, że wskutek zaprzestania działalności tego przedsiębiorstwa, polska gospodarka do 2012 r. straciłaby nawet 30 mld zł. Polskie Lobby Przemysłowe wyliczyło dokładnie liczbę kooperantów i dostawców stoczni na 1793 podmioty; większość upadnie wraz z nimi. Wśród zagrożonych firm znajdują się m.in. tak duże i zasłużone dla gospodarki narodowej zakłady, jak np. H. Cegielski – Poznań S.A., produkujący silniki okrętowe. W ślad za stoczniami zanikną także powiązane z tą branżą jednostki badawczorozwojowe, co znacznie osłabi pozycję Polski w świecie, w którym innowacyjne technologie wyznaczają miejsce kraju w globalnej gospodarce. Wyjściem z tej sytuacji zdaniem PLP byłaby nacjonalizacja stoczni lub przekształcenie pomocy publicznej we współudział własności publicznej w majątku zakładów. Możliwość taką stwarza forma joint venture kapitału państwowego z kapitałem prywatnym stoczni. Udział kapitału joint venture w kapitale prywatnym stoczni powinien być wystarczający dla uregulowania zobowiązań stoczni – pisze organizacja w swoim stanowisku. Oba proponowane rozwiązania uwzględniają jednocześnie interes narodowy oraz żądania KE. Wszystko wskazuje jednak, że interes narodowy był ostatnim, o którym myśleli twórcy specustawy. Przykładowo, ustanowiono w niej odwrotną niż przewidziana w prawie upadłościowym kolejność zaspokajania roszczeń wierzycieli – najpierw są to osoby i podmioty prywatne, nawet tacy, którzy nie mieli żadnych zabezpieczeń na majątku stoczni, a dopiero na końcu Skarb Państwa (sic!) i pracownicy.
Stoczniowcem być? Stosunek pracowników do stoczni zależy od wieku i stażu zatrudnienia. Starsi chcą dalej budować statki, w wielu przypadkach ta praca stała się pasją i zaszczytem. Młodsi chcą po
28 prostu pracować. Wielu z nich mówi wprost, że na stoczni im nie zależy, a w jej miejscu mogą powstać obiekty mieszkalne czy usługowe, byle tylko mieli pracę przy ich budowie. Przyglądając się pracy Leszka Świętczaka, zaobserwowałem pewną prawidłowość. O przyszłość stoczni pytali tylko pracownicy powyżej 30. roku życia, przy czym większość pytających miała około 50-ki. Zjawisko staje się jeszcze ciekawsze, gdy weźmiemy pod uwagę, że najbardziej zaniepokojeni byli pracownicy, którzy uzyskali już prawo do zasiłku przedemerytalnego, a więc ci, którzy i tak nie zostaną „na lodzie”. Jeden ze spotkanych robotników, pokazując dźwigi, suwnice i inne urządzenia, mówił: To wszystko budowało kilka pokoleń. Powstało miasto w mieście. Czy można to tak z dnia na dzień zamknąć? Żal w oczach starszych robotników, nazywających stocznię Matką-Żywicielką, pamiętających wydarzenia Grudnia 1970 r. i późniejsze o dziesięć lat strajki sierpniowe, mówił więcej niż tysiące słów. Zupełnie inaczej do sprawy podchodzili młodzi pracownicy. – Oni najchętniej by odeszli jeszcze dziś. Wręcz mają pretensje, że nie dostaną odszkodowania póki władze stoczni nie zgodzą się na ich odejście. Większość z nich przyszła tu porobić uprawnienia. Jeśli odejdą przed ich odpracowaniem, muszą zapłacić za kurs. Inaczej już by ich tu nie było – mówił mi pan Leszek. Z podobną sytuacją spotkałem się w Stoczni Gdańsk. O ile starsi pracownicy niepokoili się każdą pogłoską o zwolnieniach i zastanawiali nad losem zakładu, o tyle młodzież przychodziła tu tylko do pracy. – Jak nie tu, to gdzie indziej pracę znajdę – deklarował Sylwek, młody robotnik. Inaczej zachowywał się znacznie starszy Jurek. – Słyszałem, że na K3 mają zwalniać, gdzie oni teraz pójdą? – pytał z troską o kolegów. Teraz, kiedy wszyscy stoczniowcy zostali już zwolnieni, a przyszłość produkcji stoczniowej nadal nie jest jasna, pojawiają się pierwsze oznaki „choroby górnika”. Póki co nieoficjalnie, działacze związkowi zauważają, że wśród stoczniowców nastąpił ponadnaturalny wzrost ilości zachorowań i hospitalizacji. – Nie ma pracy, nie ma stoczni, ludzie nie radzą sobie, zaczynają chorować – mówi anonimowo jeden z przywódców związkowych. – Na Śląsku po zamknięciu kopalń wielu ludzi dało sobie radę i znalazło inne źródła zarobkowania, ale wielu nie wytrzymało tego psychicznie, wielu popadło w chorobę alkoholową, innych już nie ma na tym świecie. Boję się, że jeśli ci ludzie dłużej będą bez pracy, to nastąpi powtórka ze Śląska – mówi Leszek Świętczak.
Propaganda sukcesu Szef „Stoczniowca” zwracał mi też uwagę, jak media manipulują informacjami, wybierając „odpowiednich” przedstawicieli załogi do wypowiedzi przed kamerami. – Od jakiegoś czasu prawie codziennie pod stocznią pojawia się jakaś stacja z wozem transmisyjnym i wyłapuje młodych pracowników, którzy dopiero zaczęli pracę. Początkowo pytali starszych pracowników, jakie jest ich stanowisko, ale żadna z tych wypowiedzi nie ukazała się
w mediach – żalił mi się związkowiec w okresie, kiedy temat dalszych losów polskiego okrętownictwa był „gorący”. Podawał też inne przykłady manipulacji. – „Gazeta Wyborcza” opublikowała informacje, że w ciągu ostatnich 10 lat każdy obywatel dołożył do stoczni ponad 300 zł, że wpompowano w nie 12 mld zł. Spytałem ministra Grada, czemu nie dementuje takich informacji. Przyznał, że to kłamstwo, ale dodał, że media są wolne i mogą pisać, co im się podoba – nie kryje goryczy. – W Superstacji pokazali sondę uliczną, w której pytano ludzi, czy chcą dalej dokładać do stoczni. Podobną wartość poznawczą miałyby odpowiedzi na pytanie „Czy chcesz być piękny, młody i bogaty?”. Denerwuje go także akcentowanie, że stoczniowcy dostali sowite odprawy. Pomagał innym robotnikom w pisaniu wniosków o dobrowolne rozwiązanie umowy o pracę i odszkodowanie, jednak sam takowego nie złożył, chociaż ci, którzy nie odeszli na własną prośbę, dostali znacznie mniejsze kwoty. – Związkowiec jest jak kapitan na statku, powinien schodzić jako ostatni – twierdzi. – Finansowo na tym straciłem, ale ludzie mnie wybrali, żebym ich bronił, więc nie mogłem ich porzucić. Gdy rozmawiałem z Leszkiem Świętczakiem, co chwila podchodzili do nas pracownicy. Starsi pytając o przyszłość i słysząc, co mają robić, doprecyzowywali pytanie: A co z tym wszystkim? I zataczali ręką łuk wskazujący stocznię. – Zobaczysz, jeszcze będziemy budować statki – odpowiadał pan Leszek. Kiedy odeszliśmy na bok, spytałem, czy naprawdę w to wierzy – Może jestem niepoprawnym optymistą, ale tak – usłyszałem w odpowiedzi. Bardziej konkretnie o swoich nadziejach mówi Kazimierz Schreiber: Liczę, że znajdą się ludzie, którym będzie zależało, aby stocznie funkcjonowały – jeśli nie ze względu na sentyment czy problem społeczny, to choćby dla zwykłego biznesu. Jedyny warunek to zdrowe zasady, takie, jak w tych stoczniach, które dobrze funkcjonują i radzą sobie na rynku, jak choćby „Północna”. Optymizmu brak natomiast Jackowi Kantorowi. – Niestety, nie widzę szans, by nasz zakład odrodził się w zbliżonej formie. Andrzej Królikowski również nie wierzy w pomyślną przyszłość tej gałęzi polskiego przemysłu. – Nawet rodzimi armatorzy, jak Polska Żegluga Morska, kupują w dalekiej Azji. Nie opłaca się budować nawet statków specjalistycznych, gdyż dziś wszyscy patrzą na cenę, nie zaś na jakość wykonania. To jest kryzys branży w Europie, nie tylko w Polsce. Kolejne polskie rządy robiły wszystko, by zniszczyć lub sprzedać firmy o tak solidnych fundamentach i renomie, jak stocznie. W ich miejsce proponuje się nam „inwestycje” zagraniczne z blachy falistej, do których państwo chętnie dokłada choćby za pośrednictwem specjalnych stref ekonomicznych. Ciekawe, gdzie ci wszyscy „inwestorzy” będą za 10-15 lat. Na Ukrainie, w Turcji czy może w Chinach?
Konrad Malec współpraca Julia Szkudlarek
29
Ziemie
jałowe Irena Dryll
Czy problem byłych PGR-ów jeszcze istnieje? Od ich nagłej likwidacji minęło niedawno piętnaście lat, a jednak nie sposób odpowiedzieć „nie” na to pytanie. Ciężar trudności wynikających z tego faktu przesunął się bowiem z byłych pracowników – pegeerowców, którzy w większości wypadli już z rynku pracy, na wszystkich mieszkańców terenów, gdzie w przeszłości działały Państwowe Gospodarstwa Rolne. Pokazuje to niezwykle ciekawe i cenne badanie „Rynki pracy na obszarach popegeerowskich”1. Przebadano ok. 6000 osób, w tym byłych pracowników PGR-ów i członków ich rodzin w 8 powiatach, w których przedsiębiorstwa te funkcjonowały w złożonym otoczeniu gospodarczym. Są to powiaty oławski i śremski, położone w pobliżu Wrocławia i Poznania i najlepiej rozwijające się w swoim województwie, gołdapski i bytowski – o najgorszej sytuacji na regionalnym rynku pracy, typowo rolniczy powiat parczewski oraz świebodziński, świdwiński i żniński. W badanych powiatach zastosowano analizę typu case study, przeprowadzono kilkadziesiąt wywiadów (stąd cytaty w dalszej części artykułu) z przedstawicielami ważnych instytucji lokalnych, np. oddziału Agencji Nieruchomości Rolnych, starostwa, PUP, MOPS, związków zawodowych i związków pracodawców. Kluczowy problem, który miało oświetlić omawiane badanie, dotyczył wpływu, jaki na lokalne rynki pracy miały (bądź jeszcze mają) b. PGR-y. Wyniki badań wskazują, że do dziś obszary (powiaty) dawnych PGR-ów cechuje – średnio rzecz biorąc – znacząco niższy poziom rozwoju ekonomiczno-społecznego oraz nasilenie różnego rodzaju negatywnych zjawisk. Można sądzić – stwierdzają autorzy raportu – że PGR-y wytworzyły szczególny splot czynników, ciążących na zasadzie „path dependency”, na sytuacji gospodarczej i społecznej powiatów w długim okresie.
Państwo w państwie Skalę problemu uświadamiają dane przytoczone w raporcie i załącznikach: sektor państwowego rolnictwa podlegający restrukturyzacji i prywatyzacji liczył prawie 4,7 mln ha
gruntów, w tym 3,8 mln ha należących do 3433 (w 1988 r.) państwowych przedsiębiorstw gospodarki rolnej. Jest to więcej niż przestrzeń rolnicza np. Holandii – 2 mln ha, Danii – 2,7 mln ha, Słowacji – 4 mln ha czy Czech – 4,3 mln ha. Jeśli natomiast uwzględnimy gminy, w których udział PGR-ów był przeważający lub znaczący, to na obszarze tym mieszkało blisko 40% ludności wiejskiej całej Polski. Przekształcenia i likwidacja dotknęły ok. 475 tys. pracowników PGR, a wraz z rodzinami ponad 2 milionów członków społeczności pegeerowskiej. Wartość popegeerowskiej ziemi według średnich cen sprzedaży w 2007 r. (9 tys. zł/ ha) wynosiła 34,2 mld zł, czyli 10,7 mld dolarów. Wartość majątku trwałego i obrotowego to ponad 8,6 mld zł, a w jego skład, oprócz mieszkań, wchodziło m.in. 850 gorzelni, winiarni i browarów, 234 masarnie i rzeźnie, 378 sklepów, 124 hotele, restauracje i zajazdy, 765 obiektów socjalnych, kulturalnych i sportowych oraz 2222 tzw. zespoły dworskie i pałacowo-parkowe. I jeszcze jedna ważna wiadomość: niemal co trzecie (32%) sprywatyzowane przedsiębiorstwo państwowe w Polsce to dawny PGR2. PGR, jak to ujmują naukowcy, pomyślany został jako wehikuł zmian na polskiej wsi. Z badań wynika, że we wszystkich powiatach PGR-y tworzyły oś organizującą życie społeczne, państwo w państwie, którego mieszkańcy – pracownicy PGR, stanowili zamkniętą społeczność, funkcjonującą zresztą na innych zasadach niż otaczająca ich tradycyjna wieś. W obrębie PGR-ów powstawały różne instytucje o charakterze socjalnym, edukacyjnym czy kulturalnym (świetlice, przedszkola, szkoły, stołówki, ośrodki zdrowia, obiekty sportowe). W skrajnych przypadkach PGR był w praktyce samowystarczalny, pracownicy nie musieli więc budować relacji z otoczeniem zewnętrznym; tę izolację zwiększał fakt, że pracowała tu z reguły ludność napływowa (wiele PGR-ów powstało na tzw. Ziemiach Odzyskanych). W wymiarze ideologicznym PGR był symbolem komunizmu, w praktyce w wielu miejscach przypominał folwark. W raporcie socjologicznym3, stanowiącym załącznik do raportu ogólnego, przytoczony jest przykład PGR Manieczki w powiecie śremskim. Na sposób, w jaki do dziś wspomina się to gospodarstwo, istniejące obecnie w zmienionej formie, niezatarte piętno wywarł „Pan Bajer”, wieloletni kierownik. Był jedynym bogiem na terenie Kombinatu /…/, wiele miejscowości zmieniło wygląd przez Pana
ba QQERIM
30
Bajera, drogi, sprawy socjalne. Przecież ludzie w łazienkach to króliki trzymali, bo takie były czasy wtedy. On zabierał ludzi do Śremu, te meble masz kupić, to masz zrobić tak, to tu, to w ten sposób. Ich też uświadamiał /…/, praktycznie ręcznie nimi sterował /…/, wiedział wszystko, kto z kim śpi, gdzie śpi i co robi. /…/ Wstawał o 4 rano, wszystkiego doglądał, klepał konia po tyłku…, wszystkim się interesował, zatrudnił fryzjera, żeby chłopy nie chodziły jak Żydy obrośnięte, dawał szansę kształcenia, szkoleń, zachęcał pracowników do wysyłania dzieci na studia, a nawet wspierał dzieci pracowników stypendiami. W Manieczkach wytworzyło się społeczeństwo prawdziwie miejskie, wielu mieszkańców miało wykształcenie wyższe: zootechnicy, inżynierowie, księgowi. Ten wzorcowy (i opisywany w podręcznikach szkolnych) kombinat miał też ciemniejsze strony, niektóre mniejsze i gorsze gospodarstwa – z „osobnym” kierownikiem – odgrywały rolę kolonii karnych. Do Ogieniewa czy Grabianowa można było trafić za bumelanctwo (czyli złą pracę), pijaństwo i tzw. obciach. Ciekawe, że konsekwencje takiej segregacji są odczuwalne do dziś. O ile w Manieczkach, których grunty wykupiła i częściowo dzierżawi duża spółka Mróz, zatrudniająca 1,5 tys. osób, nie odnotowuje się większych problemów społecznych, o tyle Ogieniewo jest obszarem kumulacji patologii – alkoholizmu, przestępczości, biedy, zwłaszcza w rodzinach wielodzietnych. Mieszka tam kilkadziesiąt rodzin. Śremskie PGR-y (obok Manieczek – Bronica, Książ) nigdy nie przestały działać. Zmieniały właścicieli, miały miejsce redukcje, załamania jednak nie było. I choć osiedla podupadły, choć nieczynne są dworce kolejowe (w poniemieckich, ceglanych budynkach) i zarośnięte chodniki, na polach dawnych PGR-ów w Poznańskiem wszystko naprawdę huczy /…/, jak widzę, że to pracuje i piękne uprawy, niezachwaszczone, to naprawdę serce rośnie, jestem podbudowany /…/, tu jest pełno trzody, krów, bydła
– mówi jeden z respondentów. Dziś kwestię PGR w powiecie śremskim uznaje się za zamkniętą, już te szoki popegeerowskie minęły4. Złożyło się na to wiele przyczyn, w tym mądra polityka miejscowych władz w momencie likwidacji PGR-ów (do czego wrócę) i sławny „syndrom wielkopolski” – pracowitość, zaradność, przedsiębiorczość. Ale, jak wynika z badań, to, co się tutaj działo, to nie jest typowy obraz. Niestety. Pegeerowcy byli „obcy” i „inni”: mimo pracy na roli, reprezentowali zupełnie inny styl życia, mieszkali najczęściej w blokach z łazienką, nie posiadali (poza małym ogródkiem) ziemi, ale mieli system świadczeń socjalnych, lepiej im się wiodło finansowo i nie ponosili – jak indywidualny rolnik – ekonomicznego ryzyka. Wszystko to wpłynęło na podział między okolicznymi rolnikami i „tymi z PGR-u”, konflikt był właściwie permanentny. Nawet wówczas, gdy pegeerowskie bloki wybudowano na terenie pobliskiej wsi (w Polwicach, powiat oławski), dzieci rolników i pegeerowców chodziły do tej samej szkoły, a małżeństwa „mieszane” były powszechne – odnotowano w badaniach swoistą stygmatyzację. Ludzi z PGR-u określano mianem „buraków pegeerowskich”. – Oni tak do nas mówili, bo myśmy lepiej żyli niż oni. Myśmy mieli prędzej telewizory kolorowe niż ci na wsi. Myśmy byli tymi, co kupowali, bo mieliśmy stałą pracę, stałą wypłatę – mówi jeden z respondentów, b. pracownik PGR. W niektórych powiatach, zwłaszcza tych, które gorzej sobie radzą gospodarczo, niechęć i negatywne stereotypy utrzymują się do dziś – podkreślają autorzy socjologicznego raportu, prof. Anna Giza-Poleszczuk i dr Witold KościeszaJaworski. Co charakterystyczne, negatywna stygmatyzacja nasiliła się po upadku PGR-ów. Naukowcy widzą w tym odreagowanie wcześniejszych napięć – zazdrości i zawiści, podziwu i niechęci, lekceważenia i poczucia obcości – cechujących stosunek ludności do pracowników PGR. Oto elita społeczności – ludzie o wyższym standardzie życia, niezłych
31 dochodach, stabilnych zabezpieczeniach, traci z dnia na dzień wszystko. Można współczuć, pomóc, a można jeszcze „tym pegeerusom” dołożyć. I dokładano z różnych stron, pogłębiając tym samym dramat likwidacji.
Likwidacja przywieziona w teczce W raporcie socjologicznym cały proces likwidacji jawi się bardzo niekorzystnie. Większość respondentów, nie tylko byli pracownicy, podkreśla nagłość i arbitralność podjętej decyzji o likwidacji państwowych gospodarstw rolnych oraz jej polityczny charakter. Wielu respondentów dostrzega też konsekwencje nieprzemyślanej (w przeciwieństwie np. do Czech czy Słowacji) polityki wobec PGR-ów. – Ten sposób likwidacji /…/ nas teraz drogo kosztuje – mówi respondent z Czarnej Dąbrówki. Jeden z rozmówców opisuje przypadek obrony dobytku PGR-u: Jak pierwszy raz przyjechały zakłady mięsne, to nie wzięły krów. Bo rodzice powsadzali dzieci na bramy, dzieci krzyczały: „my chcemy mleka i nie damy krów”. We wszystkich badanych powiatach respondenci podkreślają, że proces likwidacji przebiegał odgórnie, bez wystarczającej jasności i podstawowych informacji. Pracownicy z reguły nie wiedzieli, jaki jest stan faktyczny i kondycja ekonomiczna „ich” PGR-u („ich”, bo latami przekonywano, że pracują „na swoim” i własne roczne premie często inwestowali w różne obiekty), jaki jest stan prawny ziemi, na której pracowali, ani jakie będą kolejne decyzje legislacyjne. Wszędzie podkreśla się też, że likwidacja była prowadzona: → z pogwałceniem praw pracowników i ich moralnych uprawnień do majątku PGR; → bez przygotowania, np. tylko w niektórych PGR-ach pracownicy zdołali zorganizować się w spółki pracownicze, aby wystąpić w przetargu; → bez uprzednich konsultacji z załogami; → przy kompletnej niejasności tego, co się będzie działo z ziemią; → z rujnowaniem majątku (w opinii pracowników – wyprzedaż za bezcen, niszczenie budynków itp.); → z odcięciem urządzeń i obiektów socjalnych i kulturalnych (likwidacja ośrodków zdrowia, przedszkoli itp.). Nie było ciał doradczych, pomagających nowym przedsiębiorcom w kierowaniu spółkami, więc w większości przypadków próby ich tworzenia kończyły się fiaskiem. Dość powszechne jest poczucie bycia oszukanym: ludzi puścili z torbami, a urzędnicy szachu-machu – sugeruje respondent ze Świdwina. Inny, także z tej miejscowości, uważa, że w zbyt dużym stopniu wpuszczono kapitał zagraniczny: Zagraniczni mają, a my nie, Norweg ma, Duniec ma i Niemiec… W Oławie, w każdym z czterech gospodarstw dawnego kombinatu powstały spółki pracownicze, które nie dysponowały jednak żadnymi środkami finansowymi. Oprócz chęci nie mieli nic – kapitału nie było, niczego. Zarządy tych czterech spółek tworzyli kierownicy poszczególnych gospodarstw
PGR Polwica. Trzy spółki wygrały przetargi, ponieważ nikt inny się nie zgłosił, w czwartym wygrał były dyrektor. Członkowie zarządu nie potrafili wspólnie prowadzić przedsiębiorstwa, pojawiły się konflikty na tle płac i zakresu władzy. Dwie z trzech spółek ostatecznie upadły na skutek złego zarządzania, obecnie właścicielem jednej z nich jest zagraniczny inwestor, a majątek drugiej przejęli prywatni dzierżawcy. Trzecia spółka przekształciła się w spółdzielnię i funkcjonuje do dziś. Powstanie spółki pracowniczej z reguły animowała kadra kierownicza PGR. – Kierownik bądź dyrektor brał swoich pracowników, on ich za rękę prowadził i powstawała spółka – opowiada informator ze Żnina. Kadra miała pakiet większościowy, pracownicy po 1-3 udziały. W spółkach, do których należy majątek popegeerowski, wpływ byłych pracowników zdecydowanie się zmarginalizował – podkreślają autorzy raportu. Z różnych względów – braku kompetencji, przepisów utrudniających racjonalizację zatrudnienia (nowi właściciele byli zobowiązani do pozostawienia całej załogi po przejęciu gospodarstwa), niesprzyjających warunków makroekonomicznych – spółki pracownicze z reguły nie dawały sobie rady i po licznych przekształceniach upadały. Znacznie lepiej rysują się losy tych PGR-ów, w których pojawił się strategiczny inwestor (np. Mróz w Śremie), ale dotyczy to gospodarstw, które miały dobrą kondycję ekonomiczną. Często winą za upadek nowych przedsiębiorstw i spółek obarcza się Agencję Nieruchomości Rolnych (dawniej: AWRSP, ARR), która, zdaniem respondentów, zajmuje się nie tyle utrzymaniem przedsiębiorstw i miejsc pracy, co dochodami z dzierżawy. – Agencja istnieje po to, aby przynosić dochód, a nie zarządzać czymkolwiek – mówią. – To, co robi, to jest genialne posunięcie, oddaje się grunty, a wszystko inne ma zrobić dzierżawca i zapłacić podatek i czynsz. Agencja bierze tylko czynsz, czyli zawsze ma dochód, ma pieniądze – mówi informator z Oławy. Jednak agencja powołana specjalnie do zarządzania i likwidacji PGR-ów oraz zarządzania pozostałym po nich majątkiem, jest – jak podkreślają naukowcy – tematem w dużej mierze „tabu”. Najczęściej rozmówcy nie chcieli komentować działań ANR. To, co udało się od nich „wycisnąć” w kontekście działania ANR, to: • Brak rozeznania lokalnych sytuacji – wszystkie PGR-y potraktowano jednakowo, i te w Polsce centralnej, i te na Ziemiach Zachodnich, które były w gorszej sytuacji. Tak, jak nie liczono się ze specyfiką miejsca, tak nie liczono się ze specyfiką okresu, w którym likwidowano PGR-y. Zdaniem większości rozmówców, ich upadek przyspieszyło wejście w życie reformy Balcerowicza, która nijak nie pasowała do PGR-ów. Tu na efekty trzeba czekać rok. Stąd wiele PGR-ów, spółek i przedsiębiorstw powstałych na bazie PGR-ów wpadło w pułapkę kredytową. Na Ziemiach Zachodnich tego nie uwzględniono, w Wielkopolsce – tak. Dlatego Wielkopolska, szczególnie dawne poznańskie – podkreślają autorzy raportu – jest uznawana za wzorcowy sposób rozwiązania kwestii PGR-ów. – W województwie wielkopolskim, gdzie władze wykazały się jakimś dalekosiężnym myśleniem i stopy procentowe
32 w Państwowych Gospodarstwach Rolnych zawiesiły, to proces upadku tych gospodarstw następował bardzo powoli. Nie weszli komornicy, wiele przedsiębiorstw w poznańskim przetrwało, dobrze funkcjonuje, nie ma takiego bezrobocia. A u nas zrobiono krótko: krach komunizmu, rozpędzić to towarzystwo, praktycznie rabunkowa gospodarka nastąpiła, przejęła agencja, ale tak do końca nie panowała, przychodzili cwaniacy, wyprowadzali majątek, nie zostali rozliczeni, a ludzie pozostawali. • Nie mniej ważnym problemem jest nieprzejrzystość – w ocenie mieszkańców badanych powiatów, szczególnie osób związanych z byłymi PGR-ami, działania zarówno w procesie likwidacji, jak i zarządzania majątkiem od roku 1992, były niejasne. Dominuje przekonanie, że była to błędna decyzja, podyktowana względami politycznymi i ideologicznymi. Bardzo ważne jest poczucie krzywdy i niesprawiedliwości oraz przekonanie, że likwidacji i zagospodarowywaniu mienia kombinatów towarzyszyło wiele nieprawidłowości: → Sprzęt został wykupiony.Nie wiadomo, przez kogo, → No nagle się nie opłacało, były pełne chlewnie, bydła, trzody chlewnej, traktory, kombajny, to wszystko i nagle PGR padał. No to brali to wszystko… zarząd komisaryczny, czy ktoś był opiekunem czy coś, to sprzedawali te maszyny, wszystko za grosze. /…/ To zrobiono nie w ten sposób, jak by należało, → Cwaniacy, którzy weszli z zewnątrz, to często się okazywali łotrzy /…/, doprowadzili do całkowitej likwidacji stad, zwierząt, sprzedaży, zwolnienia ludzi. Majątek „ruchomy” byłych PGR-ów został w dużej mierze zmarnowany i roztrwoniony, a często „znikał” w niejasnych okolicznościach. Nieruchomości – nie tylko zabudowania gospodarcze, ale również ośrodki socjalne i budynki mieszkalne – ulegają dewastacji i niszczeją. • Wątpliwości budzi też wyprzedawanie ziemi – w szczególności nasilone po pojawieniu się dopłat unijnych – ludziom niezwiązanym z rolnictwem. – Tanio ziemię kupują ludzie z Warszawki. Działania ANR postrzegane są jako zmienne i chaotyczne, co wiąże się ze zmianami regulacji oraz, przede wszystkim, priorytetów i celów strategicznych: raz „celowano” w dużych przedsiębiorców (strategia stymulowania rolnictwa wielkoobszarowego), raz z kolei w „doinwestowanie” małych gospodarstw rodzinnych (ochrona rodzinnego gospodarstwa rolnego). Odpowiedzialność za nieprzygotowaną, chaotyczną i niesprawiedliwą prywatyzację PGR spada więc, zdaniem rozmówców w powiatach, na źle przygotowane przepisy, jakimi agencja się kierowała i kieruje. Na państwo i agencję spada także odpowiedzialność za nieprawidłowości związane z przekształceniami. • Agencja, w powszechnym odczuciu, zorientowana jest nie na maksymalizację wykorzystania lokalnych zasobów, współpracę przy tworzeniu lokalnych strategii rozwoju, ale na maksymalizację zysku ze sprzedaży i dzierżawy. Inaczej mówiąc, zorientowana jest hierarchicznie i centralnie, a nie na lokalne społeczności. Proces zagospodarowywania ziemi popegeerowskiej dodatkowo komplikuje fakt nierozstrzy-
gniętych roszczeń byłych właścicieli do terenów zajmowanych przez PGR-y. Dotyczy to szczególnie gruntów na Ziemiach Odzyskanych. Powszechny jest – to rozmówcy podkreślają na każdym kroku – głód ziemi. Występował on już w latach 90., a teraz, z uwagi na unijne dopłaty, jest jeszcze większy. Rolnicy nie mogą jednak kupować ziemi po dawnych PGR-ach w takim zakresie, w jakim by chcieli. Narzekano na działania „monopolisty” ANR, mówiono o ograniczonych areałach wystawionych na sprzedaż dla rolników indywidualnych.
Złota pułapka Likwidacja – jak to ujmują autorzy raportu socjologicznego – pozostawiła pracowników w poczuciu krzywdy i manipulacji. Oznaczała nie tylko likwidację miejsc pracy, ale również zaburzenie społecznej równowagi. Nikt nie wyjaśnił im, dlaczego dobrze prosperujący, w ich mniemaniu, zakład, jest zamykany. Po likwidacji władze nie wykazały żadnego zainteresowania ludźmi, którzy przepracowawszy całe życie w PGR-ze zostali bez zatrudnienia, bez umiejętności szukania go, z kwalifikacjami często zbędnymi w warunkach nowego systemu. We wszystkich wypowiedziach – czytamy w raporcie – przewijał się brak jakiegokolwiek konstruktywnego planu zagospodarowania tej rzeszy pozbawionej pracy i perspektyw. Tam, gdzie nie pojawił się inwestor strategiczny zdolny przejąć gospodarstwo i kontynuować produkcję, pegeerowcy utracili swoją pozycję społeczną i zostali „zdegradowani” do statusu beneficjentów pomocy socjalnej. – Rzuceni na pastwę losu, nikt się nimi nie interesował – mówi respondent z Bytowa. Jedyną odpowiedzią były kuroniówki, które okazały się być złotą pułapką. – „Wzięli pieniądze, pokupowali telewizory, tam trochę tego. No i skończyła się praca” (Czarne, Dąbrówka). Pieniądze z zasiłków przeznaczano w lwiej części na konsumpcję – kupno odtwarzaczy wideo, anten satelitarnych, używanych samochodów. „Później, jak się okazało, że te kuroniówki się skończyły, no powstał niesamowity dramat. Samobójstwa w ogóle. No masakra” (respondent z Miastka). Pytani w badaniu ilościowym byli pracownicy PGR-ów twierdzą, że w zasadzie niewiele im zaproponowano: wykup zajmowanego mieszkania i (rzadziej) odprawę finansową, w bardzo nielicznych wypadkach inną pracę (powiat śremski i żniński). Nie próbowano ich również w żaden sposób aktywizować, np. oferując możliwość założenia spółki lub działalności gospodarczej opartej o mienie byłego PGR lub preferencyjny zakup ziemi. Ceny mieszkań, w zależności od stażu pracy, wynosiły 5-10% wartości. – Tam, gdzie kupili, to zostali, a tam już nie było warsztatu pracy. W powiatach takich jak Parczew czy Bytów, gdzie osiedle zlokalizowane było na odludziu, pracownicy – wykupiwszy mieszkania – zostali niejako „uwięzieni”, gdyż równocześnie zlikwidowano dojazdy. W wielu przypadkach nie zdawali też sobie sprawy z konsekwencji przejęcia budynków i wynikających stąd zobowiązań. Wśród negatywnych konsekwencji likwidacji PGR byli pracownicy wymieniają przede wszystkim biedę: skarży się na nią 64% respondentów z powiatu bytowskiego i po 63%
33
b MARIA GOLIŃSKA
z gołdapskiego i parczewskiego. Poczucie beznadziei i braku wyjścia najbardziej odczuwają badani z gołdapskiego (55%), bytowskiego (46%) i żnińskiego (36%). Wzrost kosztów mieszkania: analogicznie 41, 39 i 35%. Konieczność korzystania z pomocy opieki społecznej, bo brakuje innych dochodów, deklaruje 47% osób badanych z bytowskiego, 42% z gołdapskiego i 33% ze żnińskiego. Odnotowano także skargi na likwidację infrastruktury edukacyjnej (szkoły lub przedszkola) i komunikacyjnej (dojazdy). Jedynie w tych powiatach, w których „na wejściu” w likwidację pojawił się inwestor (Śrem, PGR Manieczki i Książ) lub były inne możliwości zatrudnienia (Oława), ponad 20% badanych byłych pegeerowców uważa, że likwidacja nie pociągnęła za sobą żadnych złych skutków. Pierwszym krokiem na drodze likwidacji PGR-ów było pozbycie się przez nowych właścicieli „socjalu” i „kultury” – upadły przedszkola, stołówki, domy kultury, niektóre wsie popegeerowskie zostały odcięte od świata, zlikwidowano linie PKS-u, stacje kolejowe. To pogłębiło izolację. Z badań wynika, że dzisiaj, po 15 latach od likwidacji PGR-ów, poziom kapitału społecznego (rozumianego jako „zasoby”, którymi dysponuje jednostka poprzez sieć relacji społecznych), charakteryzujący byłych pracowników PGR i ich rodziny jest we wszystkich powiatach znacząco niższy od przeciętnej dla pozostałych członków społeczności. Nawet w tych powiatach, gdzie „problem PGR-ów” nie istnieje, jak np. w Śremie czy w Oławie, relatywna izolacja byłych popegeerowców jest faktem – uważają naukowcy. W tych powiatach, w których osiedla PGR stanowią izolowane jednostki, tworzą one nadal specyficzne środowisko społeczne. – Czuję się tam jak w Biskupinie, to jest skansen, czas się zatrzymał – mówi jeden z respondentów. Środowisko byłych pracowników PGR-ów jest mocno hermetyczne, odizolowane, żyje własnym życiem. Bardzo silne są więzi sąsiedzkie, większość starszego pokolenia zna się z pracy w PGR-ze. – Tu każde dziecko do każdej kobiety mówi „ciociu” – podkreśla respondent ze Żnina. Młodzi osiedlają się w pobliżu rodziców, a jak wynika z badań, właśnie oni są bardziej sfrustrowani i rozżaleni od byłych pegeerowców. –
Istnieje zgoda zarówno wśród rodziców jak i dzieci, że starszemu pokoleniu się „upiekło”, wiele osób otrzymało nienajgorsze emerytury, nie ma problemu z mieszkaniem – czytamy w raporcie. Zdaniem badanych, gospodarstwo domowe małżeństwa emerytów dysponuje dziś dużo wyższym dochodem niż gospodarstwo ich dzieci. Respondenci deklarowali, że mają emerytury rzędu 1000 zł. Młode małżeństwo, w którym mąż pracuje za minimalną pensję – na terenach popegeerowskich jest to nagminne – a żona wychowuje dzieci, ma o wiele gorszą sytuację materialną. Zwłaszcza, jeśli np. spłacają kredyt mieszkaniowy lub nie mogą dorobić na czarno.
Program wyrównywania szans Obraz popegeerowskiej biedy potwierdzają „twarde dane”, przedstawione w raporcie ogólnym, autorstwa prof. Urszuli Sztanderskiej, opracowanym we współpracy z prof. A. GiząPoleszczuk. Na terenach popegeerowskich – czytamy w raporcie – żyje się gorzej: świadczą o tym m.in. płace, których przeciętny poziom wynosi zaledwie 77% przeciętnego wynagrodzenia w kraju, natomiast stopa rejestrowanego bezrobocia jest wyższa o 50% niż dla całej Polski. Ludność z terenu badanych powiatów częściej niż gdzie indziej jest zmuszona korzystać z zasiłków dla bezrobotnych lub z zasiłków pomocy społecznej. To pośrednio wskazuje na skalę ubóstwa wyższą niż na pozostałym obszarze Polski. Cechą charakterystyczną jest znacznie niższy niż przeciętnie w Polsce poziom aktywności zawodowej ludności, niższy poziom zatrudnienia i wyższy bezrobocia. Pracuje tylko 48,3% ludności (ogółem w Polsce 55%), a jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie powiaty popegeerowskie, tzw. interior popegeerowski, nie związane z dużą aglomeracją, ani nie leżące w otoczeniu obszarów indywidualnego rolnictwa – jeszcze mniej, bo 47%. Stosunkowo najtrudniej o pracę na terenie powiatu typowo rolniczego, tj. parczewskiego (stopa zatrudnienia 43,7%), w którym nie rozwinęły się firmy pozarolnicze, nie powstała więc oferta pracy dla zwolnionych z PGR-u, ani dla następnego pokolenia, dla którego nie ma miejsca w rodzinnych gospodarstwach rolnych. Naukowcy
34 dowodzą, że indywidualne rolnictwo, wbrew oczekiwaniom, nie wchłonęło popegeerowców, a po 15 latach od likwidacji PGR-ów nie pojawił się popyt na pracę, który kompensowałby utracone wtedy miejsca pracy. Oddziaływanie już nieistniejących PGR-ów na sytuację na rynku pracy uwidacznia się także w wysokim bezrobociu i dezaktywizacji zawodowej wśród członków rodzin byłych pracowników PGR, a także w gminach, w których istniały te przedsiębiorstwa. Trudności na rynku pracy i zubożenia doświadczają nie tylko byli pracownicy PGR-ów i ich rodziny, ale wszyscy mieszkańcy terenów, na których zlikwidowano PGR-y. Całe regiony ponoszą negatywne konsekwencje tego faktu – dowodzi prof. Sztanderska. Rzec można, że ich upadek odbił się szerokim i długotrwałym echem, była to prawdziwa katastrofa. Niższa aktywność nie dotyczy młodych. Na terenach popegeerowskich młodzi (do 25 lat) są aktywni zawodowo, nawet bardziej niż średnio w Polsce. Mogłoby to cieszyć, gdyby nie fakt, że z badań wynika, iż to niski poziom dochodów „wypycha” ich na rynek pracy i pociąga za sobą wczesne zaprzestanie nauki. Pracownicy socjalni z tych terenów zaobserwowali groźne zjawisko – hamowanie aspiracji edukacyjnych dzieci. Rodzice nie namawiają do kształcenia, wprost przeciwnie – posyłają je do przypadkowych szkół, zwykle najbliższych. Różnice zatrudnienia między badanymi powiatami a krajem (średnio o ok. 9 pkt. proc.) są większe niż różnice w aktywności zawodowej (ok. 3 pkt. proc.). Wskazuje to, zdaniem prof. Sztanderskiej, na ponadnormatywne trudności w uzyskiwaniu pracy zwłaszcza wśród osób ze średniej i starszej grupy wiekowej oraz osób ze wsi i najmniejszych miast. Z badań wynika, że niskie zatrudnienie na terenach byłych PGR-ów jest w dużym stopniu skutkiem znacznie mniejszej ich atrakcyjności dla prywatnych firm pozarolniczych. Powiaty zdominowane przez PGR-y jako podstawowego pracodawcę, nie rozwinęły alternatywnych gałęzi gospodarki, zwłaszcza przemysłu, więc po ich likwidacji lokalny rynek pracy nie był w stanie wchłonąć byłych pegeerowców (np. w Bytowie PGR-y obejmowały obszar 80% całego powiatu). Monokulturowy charakter gospodarki na dużym terytorium i jej upadek nie znalazły żadnego amortyzatora w otoczeniu – ubolewają naukowcy. Nie pojawiły się nowe specjalizacje gospodarcze, poparte odpowiednim przygotowaniem zawodowym ludności, dostępem do kapitału, udrożnieniem połączeń transportowych itp. Takie walory ma np. powiat oławski, gdzie wprawdzie były PGR-y, ale istniała też zróżnicowana działalność gospodarcza, dostęp do szlaków komunikacyjnych, sąsiedztwo dużego miasta itp. Likwidacja PGR w tym powiecie nie odcisnęła silnego, negatywnego piętna na rynku pracy. Bezrobocie w całym pasie województw północno-zachodnich, na terenie których przede wszystkim mieściły się PGR-y, utrzymuje się do dziś na o wiele wyższym poziomie niż na pozostałym obszarze kraju. Tymczasem działalność powiatowych urzędów pracy nie jest w żaden
sposób ukierunkowana pod kątem bezrobotnych z byłych PGR-ów. Badania wykazały, że dla niektórych urzędów w ogóle nie istnieje coś takiego jak „problem PGR-ów”, mimo że pracownicy PUP podkreślają, iż tych enklaw popegeerowskich jest na ich terenie bardzo dużo5. W rekomendacjach kończących raport znajdujemy m.in. zalecenia dotyczące budowania w lokalnych strategiach programów rozwoju miast i miasteczek na tych popegeerowskich terenach. Autorzy raportu podkreślają, że ważnym zadaniem dla lokalnych i regionalnych władz jest usuwanie barier rozwoju drobnego biznesu, co być może choć w części wzmocniłoby bardzo liczną, ale zarazem słabą ekonomicznie lokalną przedsiębiorczość. Należałoby też podjąć pewne działania wspólne dla całego popegeerowskiego terenu, np. zmierzające do rozwoju połączeń komunikacyjnych z resztą kraju, czy też podniesienia poziomu i jakości kształcenia. Jednak najważniejszy punkt rekomendacji dotyczy programu wyrównywania szans. Byłaby to spłata swoistego długu, który w stosunku do ludności tych terenów zaciągnęło społeczeństwo w związku z likwidacją PGR „bez odszkodowania”. Niektóre z tych przedsięwzięć (np. budowa tras komunikacyjnych, zmiana systemu finansowania szkolnictwa) wymagają rozwiązań przekraczających ramy regionów. Potrzebny jest więc udział państwa. Ale w przeciwieństwie do postulatów zgłaszanych w tym zakresie dotychczas, chodzi nie tylko o program skierowany do byłych pracowników PGR i ich rodzin, ale do ogółu mieszkańców, którzy w związku z likwidacją PGR znaleźli się na terenach zdegradowanych ekonomicznie. Pomysł jest bardzo ciekawy i powinien – jak sądzę – zainspirować przede wszystkich tych, którzy podjęli nie do końca przemyślaną i dramatyczną w skutkach decyzję. Jej koszty ponoszą, niestety, nie tylko i nie głównie jej autorzy. Dziś, po 15 latach od likwidacji PGR-ów wiadomo, że mogłyby być one dużo mniejsze, a pozytywne efekty całej operacji – dużo większe. Irena Dryll
1.
Rynki pracy na obszarach popegeerowskich. Raport z badań, Departament Analiz Ekonomicznych i Prognoz Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, Warszawa 2008 (Autorzy: Jacek Litwiński, Urszula Sztanderska, Anna Giza-Poleszczuk, wszyscy z Uniwersytetu Warszawskiego).
2.
Przekształcenia restrukturyzacyjno-własnościowe Państwowych Gospodarstw Rolnych oraz obecne zagospodarowanie obszarów popegeerowskich, Włodzimierz Zgliński (PAN), Załącznik nr 1 do raportu na CD.
3.
Społeczne aspekty likwidacji PGR: raport socjologiczny z badań
4.
Monografia powiatu śremskiego, Magdalena Stec, Aleksandra
ilościowych i jakościowych, Załącznik nr 4 na CD. Gołdys, Jan Poleszczuk, Monika Stec, Załącznik nr 2e na CD. 5.
Instytucje i programy aktywizujące bezrobotnych na obszarach popegeerowskich: raport z badania jakościowego, Magdalena Stec, Załącznik nr 3 na CD.
35
Wyższe
szkoły życia Ilona Majewska
Czy egzystencja polskich seniorów musi być nudna, pozbawiona ciekawych wyzwań i polegać na swoistym „odliczaniu” do końca życia? Uniwersytety Trzeciego Wieku są dowodem na to, że niekoniecznie. Emigranci w czasie Do czasów gwałtownych przemian technologicznych, status seniora w kulturze europejskiej był wysoki. Starszy wiek świadczył o wiedzy, wzbudzał respekt, gwarantował przywileje. Starsi przekazywali dzieciom i wnukom wzory zachowań, wartości. Taki model nie przystaje jednak do współczesnej kultury. Zmianie uległ kierunek przekazu wartości i wiedzy. Seniorzy nie nadążają za zmianami cywilizacyjnymi, w konsekwencji żyją w świecie dla siebie niezrozumiałym. W dodatku panuje w nim kult młodości i zdrowia, a zagadnienia związane ze starzeniem spycha się w niebyt. Od dziesięcioleci przybywa seniorów wskutek starzenia się społeczeństw, a znaczący ich wzrost w populacji demografowie przewidują także w kolejnych kilku dekadach. Wymaga to podejmowania szerokich działań w dziedzinie ochrony zdrowia czy edukacji, które pozwolą ludziom starszym cieszyć się jak najlepszą formą psychiczną i fizyczną. Instytucjami, które od ponad trzydziestu lat realizują ten cel, są Uniwersytety Trzeciego Wieku.
Idea znad Sekwany W 1973 r. Pierre Vellas, profesor prawa Uniwersytetu w Tuluzie, wystąpił z inicjatywą utworzenia placówki dydaktycznej dla osób starszych. Uniwer-
sytet Trzeciego Wieku miał się zająć aktywizacją intelektualną, psychiczną i fizyczną osób starszych, ułatwiać im kontakty z takimi instytucjami, jak służba zdrowia, ośrodki kultury czy placówki rehabilitacyjne. Służyć miał też podtrzymywaniu więzi społecznych i komunikacyjnych między seniorami i zachęcać ich do aktywnego działania na rzecz społeczności lokalnej. Pierwsze tego typu organizacje opierały się na nieodpłatnej pracy prowadzących zajęcia oraz niewielkich składkach słuchaczy. Nawiązaniem do akademickiej formy kształcenia było przyjęcie nazwy uniwersytetu, wydawanie symbolicznych indeksów i legitymacji studenckich. Nie stosowano jednak takich praktyk, jak przeprowadzanie egzaminów czy wystawianie ocen. Do udziału w zajęciach akces mógł złożyć każdy senior, niezależnie od poziomu wykształcenia. Nie wyznaczano granicy wieku ani momentu zakończenia edukacji – każdemu słuchaczowi umożliwiano poszerzanie wiedzy i umiejętności dopóki miał na to siłę i ochotę. Już w 1975 r. powołano międzynarodową organizację skupiającą podobne inicjatywy z całego świata. AIUTA (Association Internationale des Universités du Troisième Age) promuje edukację osób starszych, jest platformą wymiany doświadczeń, a także prowadzi badania
na temat edukacji osób dorosłych. We wspomnianym związku Polskę reprezentują trzy UTW – lubelski oraz dwa warszawskie (UTW przy ul. Marymonckiej i Mokotowski UTW). Udział uniwersytetów jest tak skromny głównie z powodu wysokości składek członkowskich. Już u początków istnienia UTW wykształciły się dwie koncepcje takich inicjatyw. Model francuski zakłada kształcenie ustawiczne, przygotowywanie kadry pracującej z seniorami oraz prowadzenie badań dotyczących problemów wieku starszego. Tego typu jednostki powstają przy ośrodkach uniwersyteckich i na ogół pozostają z nimi w ścisłym związku, jedynie sporadycznie są instytucjami niezależnymi. Francuskie UTW stopniowo ewoluowały i wykształciła się z nich koncepcja Uniwersytetu Wszystkich Grup Wiekowych (Université tous Âges), gdzie realizuje się postulaty międzypokoleniowej wymiany wiedzy i doświadczeń. W tej formie odchodzi się od idei nauki dla samej przyjemności, stwarzając seniorom możliwości zdobywania kwalifikacji i podejmowania pracy w niepełnym wymiarze godzin. Uniwersytety inspirowane francuskimi dużą wagę przykładają do zachowania akademickich standardów nauczania. W takiej formie działa np. większość UTW we Włoszech, wyróżnia je ponadto wyjątkowo niska granica wieku – słuchaczem może zostać już osoba 30-letnia. Zupełnie odmienny charakter mają organizacje brytyjskie (tzw. model Cambridge). Są to jednostki powstające niezależnie od ośrodków aka-
36
demickich, oparte na samopomocy seniorów – członkowie, organizując zajęcia, bazują na własnych kompetencjach i zainteresowaniach. Prowadzący zajęcia w jednej sekcji może być równocześnie słuchaczem innej. Takie Uniwersytety służą przede wszystkim wymianie wiedzy między osobami starszymi, kształcą również zdolności organizacyjne. Ich oferta edukacyjna uzależniona jest od umiejętności i zainteresowań poszczególnych studentów. W ramach tego modelu nawiązuje się kontakty z ośrodkami akademickimi, lecz mają one luźniejszy charakter niż te inspirowane francuskimi UTW. Specyfiką brytyjskich UTW jest kameralność. Świetnie sprawdzają się w małych miejscowościach, gdzie zajęcia poszczególnych sekcji można organizować w domach słuchaczy. Ich irlandzkim odpowiednikiem jest Narodowy Ruch dla Osób Starszych (Federation of Active Retirement Association, FARA), specjalizujący się w integracji seniorów z dziećmi z lokalnych szkół. W wielu krajach UTW łączą wzorce brytyjski z francuskim – zarządzane są przez wolontariuszy, ale utrzymują związki z uczelniami
wyższymi; w takim kształcie działają w Danii i USA. Profile Uniwersytetów są często w poszczególnych krajach dostosowane do lokalnych potrzeb seniorów. I tak, te działające od 1993 r. w Portugalii aktywnie włączyły się w walkę z analfabetyzmem, który w znaczącym stopniu dotyka osoby starsze. Z kolei japońskie „uczelnie” aktywnie zajęły się niwelacją szczególnie dużej przepaści między pokoleniami, m.in. zapraszając do współpracy młodych ludzi, a najzdolniejszych seniorów wyróżniając rządowymi stypendiami.
Od zaplecza Polska była trzecim krajem – po Francji i Belgii – w którym zaczęły powstawać tego typu organizacje. Pierwszy Uniwersytet Trzeciego Wieku utworzono w 1975 r. w Warszawie z inicjatywy prof. Haliny Szwarz. Kolejne pojawiły się we Wrocławiu, Opolu, Szczecinie i Poznaniu. Oszacowanie liczby UTW działających obecnie w Polsce jest problematyczne – wciąż powstają nowe, nie istnieje aktualizowana baza danych. Przyjmuje się, że aktualnie funkcjonuje ich ok. 150,
bnd JULIE70
intelekt i zdolności twórcze można zachować w pełnej mierze także w wieku podeszłym, jeśli tylko nie przestaje się ich stymulować zrzeszających od 200 do ok. 2000 słuchaczy. Wyróżnić można trzy podstawowe formy organizacji polskich UTW. Po pierwsze, te zbliżone do wzorca francuskiego – powstające w ramach wyższych uczelni. Kieruje nimi pełnomocnik rektora, uczelnia zapewnia zaplecze dydaktyczne i lokalowe – przykładem mogą być UTW we Wrocławiu, Częstochowie czy Sandomierzu. Po drugie – UTW w strukturze domów/ośrodków kultury, powoływane z inicjatywy władz lokalnych jako sekcje powyższych instytucji, świadczące seniorom ofertę kulturalną. Charakterystyczne są dla małych miast, jak Pabianice czy Zgierz. Wreszcie, najpopularniejsza forma – stowarzyszenia, niezależne lub pod patronatem uczelni wyższej, powstające w wyniku inicjatyw oddolnych. Najczęstszą drogą finansowania UTW (niezależnie od formy organizacji) są składki członkowskie, wynoszące przeważnie od 20 do 200 zł za semestr. W przypadku działających w ramach uczelni wyższych czy domów kultury, część kosztów pokrywa się z budżetu tych jednostek. Zapewnienie bazy lokalowej, wykładowców (w przypadku
37 uczelni wyższej) również przyczynia się do obniżenia kosztów, jakie ponoszą seniorzy. W przypadku stowarzyszeń, bardzo wiele zależy od operatywności słuchaczy i od relacji, jakie wypracują z lokalną władzą czy potencjalnymi sponsorami. Wypowiedzi kierowników poszczególnych UTW wskazują, że samorządy w większości przypadków doceniają i wspierają działania stowarzyszeń. – Siedleckiemu Uniwersytetowi Trzeciego Wieku od początku jego istnienia patronuje prezydent miasta, współpracujemy też z uczelniami wyższymi (nieodpłatnie udostępniają pracownie komputerowe). Dobrze układa się współpraca ze szkołami – młodzież przygotowuje okazjonalne koncerty czy uczy seniorów obsługi nowoczesnych urządzeń, jak telefony komórkowe. Uniwersytet cieszy się w naszym mieście ogromną popularnością i sympatią – także lokalnych mediów – mówi Krystyna Paczuska, instruktor Siedleckiego UTW. Przyjazne relacje z władzą lokalną (przekładające się na stałe i okazjonalne dotacje) nie są jednak w stanie zniwelować wszystkich problemów natury finansowej. Niedoinwestowanie generuje kłopoty na różnych płaszczyznach, jak brak zaplecza lokalowego czy niemożność przyjęcia wszystkich chętnych. A przede wszystkim obniżanie jakości kształcenia – nie prowadzi się badań, nie wydaje publikacji, nie otwiera sekcji, które byłyby znaczącym ciężarem dla budżetu, poszukuje się prowadzących gotowych zaakceptować niższe uposażenie, a co za tym idzie – posiadających mniejsze kwalifikacje. Pewnych szans upatruje się w funduszach europejskich, jednak należy zdawać sobie sprawę, że znaczna ich część zakłada realizację projektów przywracających osoby powyżej 55. roku życia na rynek pracy, co nie koresponduje bezpośrednio z celami UTW. Program „Uniwersytety Trzeciego Wieku”, realizowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności, jako jedyny adresowany był do tego typu organizacji. W jego ramach przeprowadzono trzy edycje konkursu grantowego oraz cykl konferencji, na
których przedstawiciele poszczególnych UTW mieli okazję wymienić się doświadczeniami. Mimo ponad trzydziestoletniej obecności na gruncie polskim, UTW nie doczekały się większego zainteresowania ze strony władz centralnych. Co prawda, w trakcie konferencji „III wiek w XXI wieku” (6-8 października 2008 r., Warszawa) z liderami uniwersytetów spotkali się m.in. szef doradców premiera, Michał Boni oraz senator Mieczysław Augustyn, ale nie przyniosło to poważniejszych skutków. Poza wyrazami uznania dla działalności UTW, Boni mówił głównie o potrzebie aktywizacji zawodowej osób w wieku powyżej 55 lat, natomiast Augustyn prezentował założenia ustawy o ubezpieczeniach od ryzyka niesamodzielności. Kwestie dotyczące UTW jako takich nie zostały w ogóle poruszone. O rozczarowaniu spotkaniem świadczą wypracowane na zakończenie konferencji rekomendacje przedstawione stronie rządowej i mediom. Słuchacze UTW z całej Polski wyrazili w nich oczekiwanie takich rozwiązań systemowych, jak wprowadzenie dogodnych zmian w ustawach o szkolnictwie wyższym czy odgórna regulacja stosunków UTW z samorządami (zobligowanie ich do wsparcia).
Dla każdego coś nowego Warunki, które musi spełnić osoba pragnąca wstąpić w poczet społeczności UTW, określa statut lub regulamin. Podstawowym wymogiem jest wiek – decyduje dolna granica (waha się ona od 40 do 55 lat) i status. Pierwszeństwo mają osoby bierne zawodowo; niektóre organizacje w ogóle nie przyjmują pracujących – dzięki temu zajęcia mogą odbywać się w godzinach rannych. Najrzadziej stosowanym kryterium jest poziom wykształcenia. W większości Uniwersytetów powszechne są przypadki, że w jednej ławce zasiadają senior z wykształceniem zasadniczym oraz taki, który posiada tytuł doktora. Jednym z zadań tych organizacji jest przygotowanie oferty atrakcyjnej dla niejednorodnej grupy odbiorców.
Podstawową i równocześnie wysoko ocenianą przez słuchaczy formą zajęć są wykłady. Ich tematyka jest różnorodna – od zagadnień związanych z ochroną zdrowia, medycyną (także niekonwencjonalną) przez historię (powszechną, regionalną, sztuki), literaturę, psychologię i socjologię, na chemii i ekonomii skończywszy. Wykłady są organizowane dla studentów wszystkich „kierunków”, w dużych salach lub aulach, stąd też stanowią okazję do poznania ludzi spoza swej sekcji oraz do wymiany doświadczeń na temat jakości i skuteczności zajęć. Taka forma najmniej obciąża budżet uniwersytetów – opłacając wykładowcę i jedną salę można poprowadzić zajęcia dla znacznej grupy słuchaczy; często zdarza się też, że jednorazowo zaproszony prowadzący rezygnuje z wynagrodzenia. Pozostałe zajęcia organizowane są w grupach liczących do 25 uczestników. Podzielić tematycznie można je na: informatyczne, artystyczne, gimnastyczne oraz hobbystyczne. Nieustającym zainteresowaniem cieszą się kursy komputerowe. Stanowią one udaną formę walki z problemem „cyfrowego wykluczenia”, czyli nieumiejętnością korzystania przez seniorów z nowoczesnych technologii informacyjnych i komunikacyjnych. Trwają od trzech miesięcy do trzech semestrów, można się na nich nauczyć obsługi komputera, korzystania z Internetu, programów do obróbki zdjęć czy używania arkuszy kalkulacyjnych. Co decyduje o powodzeniu takich zajęć? Seniorzy chwalą sobie wspólny całej grupie poziom (nie)wiedzy – wszyscy zaczynają od zera, znika więc wstyd przed zadawaniem pytań. Prowadzący dostosowują tempo do możliwości grupy, cechuje ich większa cierpliwość niż np. syna czy wnuczka poproszonego o lekcję informatyki. 66-letnia Maria, słuchaczka Szczecińskiego UTW, tak wspomina naukę informatyki na UTW: Ten komputer to jakieś dobrodziejstwo! Jak się już wszystkiego powoli nauczyłam, to teraz samodzielnie wysyłam e-maile, opłacam rachunki przez Internet, zrezygnowałam z telefonu – korzystam z darmowych
38 komunikatorów. W każdej chwili mogę sprawdzić rozkład autobusu czy dyżur apteki. To dało mi niezależność. 63-letnia Zofia i jej 64-letni mąż Jerzy odkąd „oswoili” komputer na Warszawskim Uniwersytecie, popadli w prawdziwy nałóg – potrafią całe wieczory poświęcać… grom komputerowym. – Córka twierdzi, że całkiem zwariowaliśmy – śmieje się Zofia – ale poparcia udziela nam wnuczek. Mówi, że ma najbardziej „spoko” dziadków wśród kolegów. Te gry sprawiły, że przestał nas postrzegać jak „dinozaurów”, teraz dzielimy wspólną pasję. Choćby dlatego było warto. Ponieważ nauka języków obcych jest świetnym ćwiczeniem pamięci i koncentracji, UTW włączają lektoraty do swej oferty programowej. Seniorzy podejmują naukę ze względów praktycznych, aby móc poczuć się pewniej podczas zagranicznych wyjazdów, lub też motywują decyzję ciekawością poznawczą i zauroczeniem odmiennymi kulturami. W ramach Łódzkiego UTW działa od ponad dwudziestu lat sekcja języka i kultury japońskiej. Prowadzący, Masakatsu Yoshida, w następujący sposób pisze o swoich studentkach: Zadziwia mnie zawsze doskonałe przygotowanie pań do zajęć. Wśród słuchaczek ŁUTW odnajduję prawdziwe poszanowanie tradycji, staramy się, aby nasze zajęcia przebiegały w atmosferze japońskiej filozofii, estetyki, sposobu myślenia oraz w prawdziwym duchu dawnej kultury mieszkańców tego kraju. Japończycy czasem się dziwią, że polskie panie poznają niezwykle trudny język. Zapał, jaki towarzyszy studentom, przynosi efekty przeczące stereotypowym poglądom, że nauka języków obcych i poznawanie innych kultur zarezerwowane są wyłącznie dla ludzi młodych.
Odnaleźć siebie Troszcząc się o rozwój intelektualny, UTW nie zapominają o ciele, zachęcając uczestników do udziału w różnych formach zajęć ruchowych: gimnastyce, tai-chi, jodze, choreoterapii, zajęciach na pływalni czy siłowni. Popularność
zyskuje tzw. nordic walking, który część lekarzy uznaje za idealną formę gimnastyki dla osób starszych. Ciekawostką są zajęcia z kinezjologii (gimnastyki mózgu), prowadzone w ramach Katowickiego i Wrocławskiego UTW. Słuchacze bardzo chętnie korzystają z powyższych form aktywności, doceniają korzyści płynące z ćwiczeń, z entuzjazmem dzielą się opowieściami. Całe życie byłam znerwicowana, zabiegana: dom, praca, dzieci… Mam wrażenie, że odkąd ćwiczę jogę, znalazłam spokój. Na stare lata udało mi się złapać kontakt z własnym ciałem – opowiada Danuta (60 l.), studentka Koszalińskiego UTW. Według geriatrów, wiek dojrzały to idealny moment na rozpoczęcie tego typu aktywności: wycofanie, spadek energii życiowej i osłabienie biologicznych popędów sprzyjają refleksji i kontemplacji, które niezbędne są w uprawianiu wspomnianych dyscyplin. W ramach UTW działa wiele sekcji o charakterze artystycznym – plastyczne, literackie, muzyczne, teatralne, fotograficzne itp. Zachęcają one seniorów do odkrywania nowych pasji, rozwijania twórczego myślenia. Studiujący seniorzy inicjują wspólne wyjścia do teatrów, galerii czy muzeów, organizowane są plenery oraz wernisaże ich prac. Niejeden z moich rozmówców wspomina, że od dawna nosił się z marzeniem o malowaniu, lecz brakowało mu czasu lub odwagi. Teraz wspólnie z innymi słuchaczami doskonalą się pod okiem profesjonalnego instruktora, mają szanse pochwalić się osiągnięciami w czasie wernisaży, zaimponować bliskim. – Ja zawsze czułam, że to we mnie jest – ta sztuka – tylko to by nie było na miejscu z domowego budżetu kupować farby czy płótno. Ale jak już dzieci dorosły, to pomyślałam, że teraz to już jest ten moment – opowiada 70letnia Krystyna, która uczęszcza na zajęcia Krakowskiego UTW.
Prawdziwi studenci Specjaliści zajmujący się wiekiem dojrzałym (geriatrzy, andragodzy) są na ogół jednomyślni w sądach na temat
uniwersytetów. W nauce osób starszych dostrzegają szansę jak najdłuższego zachowania sprawności intelektualnej i fizycznej. Do zapisania się na UTW zachęcają pacjentów także niektórzy lekarze rodzinni. – Informuję ich, że dbałość o intelekt poprzez udział w wykładach i lektoratach, a także o kondycję dzięki aktywności fizycznej, jest szansą na bezbolesne przejście w wiek sędziwy – mówi lekarz rodzinny, Tomasz Tołłoczko. Dorobek gerontologii wskazuje, że wbrew stereotypowym poglądom, intelekt i zdolności twórcze można zachować w pełnej mierze także w wieku podeszłym, jeśli tylko nie przestaje się ich stymulować. Geriatrzy zachęcają do porzucenia wizji emerytury jako „czasu zasłużonego wypoczynku”. Upatrują szansy na szczęśliwą i zdrową starość właśnie w uczestnictwie w zajęciach gimnastycznych, artystycznych, językowych czy kołach zainteresowań. Ten jednogłośny i – zdaje się – zasadny festiwal pochwał pod adresem UTW zakłóciła niedawno wypowiedź prof. Wiesława Łukaszewskiego (psychologa związanego z warszawską Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej), który w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” („Dziadek do piachu”, 17 listopada 2008 r.) powiedział o UTW: Żenada, nie nazywajmy tego uniwersytetami, bo to mistyfikacja. Jaka to nauka, to nieapetyczna gra pozorów. Łukaszewski określił także Uniwersytety mianem grup wsparcia dla nieszczęsnych starców. Uważa, że zamiast organizować i wspierać UTW, władze miast powinny zapewniać możliwość studiowania na „normalnych” uniwersytetach kilku seniorom, którzy będą mogli poczuć się jak prawdziwi studenci. Doktor Brygida Butrymowicz czuje się urażona słowami profesora nie tylko jako wieloletnia prezeska Łódzkiego UTW, ale także jako emerytowany naukowiec związany z Katedrą Pedagogiki Społecznej Uniwersytetu Łódzkiego. – To słowa aroganckie, obraźliwe i dyskryminujące, wypowiedziane najpewniej przez kogoś, kto z Trzecim Wiekiem nie mógł mieć do czynienia – mówi. Pani doktor możliwość prowadzenia zajęć
39 na UTW określa mianem zaszczytu spotykania się z ludźmi ciekawymi nauki i świata, przepełnionymi radością życia. Ironizowanie profesora na temat oferty zajęć krytykuje również absolwentka andragogiki UŁ, Elżbieta Kołodziejczyk. Wyśmiewane przez Łukaszewskiego malowanie obrazków czy tkanie makatek to nie tylko sposób na zachowanie sprawności intelektualnej, ale także szansa realizacji artystycznych ambicji, do których prawa nie można odmówić ludziom w żadnym wieku. Według Kołodziejczyk, alternatywa zaproponowana przez Łukaszewskiego byłaby krzywdząca dla setek osób, które związały się z UTW. Z tezą Kołodziejczyk zgadza się psycholożka Barbara Bednarska: Poziom nauczania na UTW jest różny, lecz jest to zjawisko powszechne i dotyczy w równym stopniu „prawdziwych” uczelni wyższych. Uważa ona, że deprecjonowanie wiedzy, jaką można zdobyć na zajęciach UTW, to błąd. – Idea prowadzenia zajęć dla ludzi starszych nie powinna być kojarzona z brakiem rzetelności czy stratą czasu – zauważa. – To wspaniali studenci, którzy w odróżnieniu od tych „standardowych” uczą się z pasji, pragnienia aktywności i chęci rozwoju, a nie jak to często bywa u młodych – z konieczności czy presji społecznej. Zupełnie inaczej patrzą na omawiany materiał, bo mają bogate doświadczenie życiowe i zawodowe. To prowadzący zajęcia stają przed decyzją, jak wysoko zawieszą poprzeczkę swym podopiecznym. Wystarczy zarazić ich ambicją, ciekawością i głodem wiedzy, aby zaczęli przyswajać nawet trudny materiał specjalistyczny. Każde środowisko kształtują ludzie i o tym najistotniejszym elemencie nie powinniśmy zapominać, dokonując oceny Uniwersytetów Trzeciego Wieku – mówi.
Z młodymi naprzód iść… Uniwersytety dla seniorów mogą być świetnym miejscem dla lepszego poznawania się różnych pokoleń. Dyskusyjny Klub Filmowy Zgierskiego UTW jest projektem międzygeneracyjnym, reali-
zowanym we współpracy z Kołem Naukowym Filmoznawców UŁ. Studenci i doktoranci nieodpłatnie przygotowują repertuar oraz moderują dyskusje po projekcjach. Maciej Kruk wspomina: Zanim poprowadziłem zajęcia pierwszy raz, strasznie się bałem, co wynikało przede wszystkim z respektu, jaki czuję wobec starszych ludzi – zwłaszcza takich, którzy wychodzą z domu i chcą działać, poznawać, wciąż doświadczać nowego. Takich seniorów bardzo cenię. Opowiada, że odkrył tam duży potencjał dla spotkań między pokoleniami. – Początkowo myślałem, że będę miał do czynienia z gronem konserwatywnym, jednak po kilku projekcjach, zwłaszcza po „Equilibrium” [film akcji, utrzymany w konwencji science fiction – przyp. red.], zauważyłem, jak bardzo otwarci na świat są to ludzie. Gotowi rozmawiać nie tylko o rzeczach, które ich interesują, ale i które zainteresowałyby młodą widownię – przekonuje. Również UTW w Rybniku podejmuje szereg działań o charakterze międzypokoleniowym. – Przez dwa lata zapraszaliśmy przedszkolaków na czytanie bajek, organizowaliśmy piknik z wnuczętami, z uczniami szkoły podstawowej wystawiliśmy spektakl, który zdobył drugą nagrodę w czasie przeglądu w Krakowie – mówi Danuta Mrozek, jego przewodnicząca. Międzygeneracyjne przedsięwzięcia wpływają pozytywnie zarówno na seniorów, jak i młodzież czy dzieci, uczą otwartości i wzajemnego szacunku. – Drażni mnie posługiwanie się stereotypami: młodzi są źli, starzy – zgorzkniali, a dzieci – niedobre. Te spotkania owocują wymianą myśli. Uniwersytety Trzeciego Wieku powinny być otwarte na młodych, oni gwarantują powiew świeżości. W innym wypadku nawet najdoskonalszy Uniwersytet jest tylko gettem – uważa Barbara (63 l.), słuchaczka Warmińskiego UTW.
…po życie sięgać nowe O tym, jak UTW zmieniają nieraz życie seniorów, przekonać może się ten, kto ma okazję śledzić koleje losów poszczególnych osób od momentu ich zapisania się na wykłady.
Przejście na emeryturę to często szok – utrata z dnia na dzień większości obowiązków. Po chwilowej radości, w końcu zaczyna doskwierać znużenie. Monotonia szczególnie dokucza tym, których zawodowe życie było aktywne, dawało satysfakcję. Niektórzy emeryci nie potrafią poradzić sobie z nadmierną ilością wolnego czasu. Część z nich przyznaje, że zaczynała u siebie obserwować pierwsze oznaki depresji – apatię, rezygnację oraz lęki przed przyszłością pod znakiem nudy. O UTW dowiadują się najczęściej od przyjaciół-słuchaczy, rzadziej w pracy czy z Internetu. W innych przypadkach zapisanie na UTW „wymuszają” na seniorze rodziny (szczególnie, jeśli stracił współmałżonka). Udział w zajęciach, drobne prace biurowe na rzecz UTW pozwalają chociaż na chwilę oderwać się od zmartwień, samotności czy choroby. Nagle grafik nowych „żaków” wypełnia się zajęciami. Tak jak w przypadku pani Krystyny Pacholskiej (od czterech lat na emeryturze, na Zgierskim UTW od dwóch): wtorek – seans filmowy, środa – zajęcia w sekcji kulturoznawczej, co drugi piątek – wykład dla całego UTW, do tego dwa razy w tygodniu spotkanie sekcji brydżowej, a raz na miesiąc – koncert muzyki klasycznej. Pani Krystyna organizuje wycieczki w ramach sekcji turystycznej, działa na rzecz pozyskania funduszy na międzypokoleniowe warsztaty uczące szacunku dla innych kultur… Rozmowy z liderami, słuchaczami i prowadzącymi zajęcia na UTW wskazują, że idea „uczenia się przez całe życie” porwała rzesze seniorów w Polsce. Nawet małe miasteczka zaczynają dostrzegać potrzeby seniorów i powołują Uniwersytety Trzeciego Wieku. Każda „uczelnia” jest wyjątkowa, każdej przyświeca idea zaoferowania seniorom szansy zrealizowania ambicji artystycznych, poznawczych i towarzyskich. Tak naprawdę jedyną rzeczą, na którą nie ma miejsca w życiu seniorów związanych z Uniwersytetami, jest starość. Ilona Majewska
40
Pomocne Dłonie Krzysztof Wołodźko
Sprawiają wrażenie ludzi z innego świata, z jakiejś nieznanej nam Polski. Swoje siły, zdolności zawodowe i osobiste poświęcają nie dla własnych korzyści, lecz dla biednych, chorych, bezdomnych, wykluczonych. Są żywym świadectwem zapomnianych tradycji społecznikowskich i etycznej odpowiedzialności za drugiego człowieka. Dobroć na telefon Maria Sawicka mieszka w Łodzi, ma 86 lat, od niemal czterdziestu jest inwalidką pierwszej grupy. A jednak wyniszczony osteoporozą kręgosłup nie przeszkadza jej w aktywnej pracy społecznikowskiej. – W listopadzie będzie 28 lat odkąd prowadzę Telefon Zaufania dla Kobiet z Ciążą Problemową i Spraw Rodzinnych. Udzielam porad życiowych i prawnych. Od tego się zaczęło. Później zaczęłam przyjmować także w domu, bo doszłam do wniosku, że trudno o skuteczną pomoc jedynie przez telefon. Nie zmieniłam zasady, że udzielam jej bezpłatnie – mówi. Każdego dnia od 10. do 22. dyżuruje przy telefonie, sama przyjmuje wszystkie połączenia. Jest ich obecnie ok. 30 dziennie. Telefon zaufania służył początkowo przede wszystkim kobietom, które chciały dokonać aborcji. – Najczęściej zgłaszały się młodociane dziewczyny porzucone przez swoich partnerów, czasami wyklęte przez rodzinę za wstyd, jaki przyniosły. Trzeba było postarać się dla nich o mieszkanie, pracę, środki do życia. Muszę przyznać, że od początku spotkałam się z dużą życzliwością instytucji, które się tymi sprawami zajmują, bo wszyscy wiedzieli, że ja na tym nie
zarabiam – opowiada. Wiele z tych kobiet i dziś, po latach, utrzymuje żywy, serdeczny kontakt z panią Marią. Za jedno z większych obecnie zagrożeń społecznych uważa alkoholizm, dlatego jest zwolenniczką zaostrzenia ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. W latach 1960-1963 była przewodniczącą społeczno-lekarskiej komisji ds. walki z alkoholizmem, zna dobrze realia niegdysiejsze i obecne: Wówczas alkoholików kierowano przeciętnie na trzymiesięczne leczenie, a później na dodatkową terapię do ośrodka w Głuchołazach na Śląsku. Gdy teraz przyjmują kogoś na leczenie odwykowe do zakładu zamkniętego, to z reguły polega to na odtruciu, które trwa trzy doby. Więc nawet jeśli chory nie zdąży wcześniej stamtąd uciec lub wypisać się na własne życzenie, bo mu wolno, to i tak niewielka z tego pociecha… Pani Maria jest doradcą wojewody ds. pomocy rodzinie, współzałożycielem Funduszu Ochrony Macierzyństwa i Domu Samotnej Matki w Łodzi. Przez 13 lat była społecznym radcą prawnym Zarządu Wojewódzkiego Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, prowadziła sprawy jego podopiecznych, których nie było stać na adwokata. W czerwcu
2005 r. została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ponadto jest bodaj jedynym adwokatem w Polsce, który otrzymał zezwolenie od rady adwokackiej na udzielanie darmowej pomocy, po skrupulatnym sprawdzeniu, czy jej działalność jest bez zarzutu. Oficjalnie przestała wykonywać zawód, gdy została zaliczona do I grupy inwalidzkiej. – Jak ja bym mogła brać od ludzi pieniądze w takiej sytuacji? Byłoby to absolutnie niezgodne z zasadami przyzwoitości i uczciwości, prawda? – ni to stwierdza, ni pyta. W 2005 r., po 46 latach pracy na rzecz innych, prezydent Łodzi, Jerzy Kropiwnicki, przyznał jej nagrodę pieniężną. Wtedy do akcji wkroczył Urząd Skarbowy. – Oficjalnie to było 20 tys. zł, a ja dostałam bodajże 20883 zł. Gdy mnie ktoś zagadnął, czy zapłaciłam podatek, to pomyślałam, że potrącono tę kwotę, bo kto słyszał, żeby dać taką końcówkę… – wspomina. Pieniądze i tak zaraz się rozeszły, bo połowa poszła na opał na zimę dla potrzebujących, a reszta pokryła zaległości w czynszu: Musiałam w końcu zapłacić, bo zawsze jak się trochę rozdaje ze swojego skromnego budżetu, to nie wystarcza. Fiskus naliczył jej prawie 4 tys. zł zaległego podatku. Zaczęły się boje z urzędnikami: odwołanie do miejscowego Urzędu Skarbowego, następnie wyliczenie, ile miasto zyskało finansowo na społecznej działalności pani Marii. Zebrało się tego przez dwadzieścia lat około 500 tys. zł zaoszczędzonych na etatach, które zmuszone byłyby finansować władze miejskie. W końcu p. Maria złożyła odwołanie do dyrektora Izby Skarbo-
41
DOKTOR ILONA ROSIEK-KONIECZNA ba KRZYSZTOF WOŁODŹKO
wej. Początkowo jedynie umorzono jej podatek od tych 10 tys. ofiarowanych potrzebującym, ale nie wstrzymano egzekucji reszty zadłużenia, z renty inwalidzkiej (niecałe 1400 zł). – Na Boże Narodzenie zostałam bez środków do życia, bo potrącili mi za trzy miesiące. Wtedy społecznica złożyła skargę do wojewódzkiego sądu administracyjnego. I sprawę wygrała. Skąd ta postawa? Skąd wola, by bezpłatnie pomagać innym, być aktywną pomimo choroby, a dziś także podeszłego wieku? – Tak zostałam wychowana. Moi rodzice pracowali społecznie. Pochodzę z Kalisza. Mój ojciec nie będąc w Partii został przez komunistyczną władzę uznany za honorowego obywatela miasta – za pracę społeczną. Moja mama była prezeską Caritasu. Pamiętam, że jako dzieci każde z nas miało obowiązek codziennie po zajęciach szkolnych przyprowadzić jakąś koleżankę czy kolegę z klasy na tzw. wspólne odrabianie lekcji. A polegało to na tym, że najpierw dostawaliśmy dobry obiad, potem się razem lekcje odrabiało, później wspólna kolacja. To była codzienna praktyka. Czy ja mogłam później postępować inaczej? – mówi.
Janosikowa z ulicy Zamkowej Stara, odrapana kamienica przy ul. Zamkowej w Krakowie, nieopodal Wisły; na drugim brzegu Wawel. Ponad 60-letnia doktor Ilona Rosiek-Konieczna i jej mąż Jerzy są tu codziennie, bo to poniekąd ich dom: hostel dla bezdomnych, który założyli w 2000 r. Krakowianie często nie kojarzą lekarki z imienia i nazwiska, znają za to pseudonim, jaki nadały jej media: „Doktor Janosikowa”. Od lat za darmo leczy bezdomnych, we wrześniu 2008 r. wytoczono jej proces za wypisywanie dla nich recept na cudze nazwiska (krakowski oddział Narodowego Funduszu Zdrowia obliczył swoje straty na 100 tys. zł). Kilkakrotnie przekładane ogłoszenie wyroku ma odbyć się 11 września. Dr Rosiek-Konieczna studiowała biologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i medycynę na Akademii Medycznej w Krakowie. Później przez lata pracowała w Spółdzielni Inwalidów i Niewidomych (została zwolniona, gdy wybuchła jej „afera lekowa”). – To była praca, której nikt nie chciał. Wśród moich pacjentów od początku byli przede wszystkim biedni ludzie – mówi krótko. Na
początku lat 90., w jednej ze wspólnot przykościelnych, do których należała jej córka z pierwszego małżeństwa, spotkała się z problemem narastającej bezdomności. To otworzyło jej oczy na jeszcze głębsze problemy nędzy, chorób, patologii. – Lekarz nawiązuje relacje bardzo głębokie, emocjonalne. Poznałam tragiczne losy wielu swoich pacjentów – opowiada. Już wtedy starała się stworzyć dla nich ośrodek na ul. Estery (krakowski Kazimierz), ale nic z tego nie wyszło. – Zależało mi na tym, by stworzyć mały, ale funkcjonalny ośrodek, bo duże noclegownie, czy to państwowe, czy kościelne, służące raczej skoszarowaniu bezdomnych niż efektywnej pomocy, uważam do dziś za nie spełniające swojej roli – twierdzi. W tamtych latach udało się jej pomóc znaleźć mieszkania dla dwóch bezdomnych. Ale na dłuższą metę nic z tego nie wyszło: W pewnym momencie zaczęłam dostrzegać, że cztery lata mojej pracy dla bezdomnych nie przynoszą spodziewanych efektów. Wszyscy nadal piją, zmarnowali to, co otrzymywali, sprzedawali lekarstwa, odzież. Ktoś zapił się na śmierć. Byłam oszukiwana… Czułam się z tym wszystkim bardzo źle – wspomina. Z dołka pomógł jej wyjść obecny mąż, były policjant na wcześniejszej
42 emeryturze. – Jerzy, który sam był po życiowym zakręcie, postanowił poświęcić swoje życie pomocy bezdomnym. To stało się jego pasją. Razem zaczęli od nowa swoją „pracę u podstaw”. W 1999 r. „powrócili” do ludzi z ulicy, podejmując działania według programu Misja „Nowa Nadzieja”, prowadzonego przez Kościół Zielonoświątkowców (zob. www.mnn.kz.pl). – Wiedzieliśmy, że potrzebne jest nam coś więcej niż punkt konsultacyjny otwarty przez kilka godzin dziennie, bo inaczej ludzie wrócą na dworzec, do melin, do kanałów, na ulicę, do „tamtego” życia. W 2000 r. wynajęliśmy pierwsze pokoje od właściciela przedwojennej kamienicy, tu, na Zamkowej. W zamian za remont zostaliśmy zwolnieni z czynszu na 3 lata – opowiada pani Ilona. Początkowo wynajmowali małe mieszkanko na strychu, później także mieszkania na parterze i na piętrze. Wszystko remontowali o własnych siłach, z pomocą bezdomnych, wśród których znaleźli się ludzie z fachem w rękach: budowlańcy, hydraulicy itp. Działają jako organizacja pozarządowa – Stowarzyszenie Dobroczynne „Betlejem” (www.stowarzyszenie.betlejem.eko.org.pl). Utrzymują się z grantów i darowizn, które początkowo pokrywały 1/10 wydatków, a obecnie 2/3. – Całe nasze emerytury także idą na ten dom: żywimy się i ubieramy razem z bezdomnymi – przyznaje pani doktor. Od podopiecznych nie biorą pieniędzy (w odróżnieniu od państwowych ośrodków), chyba że ktoś chce i może dołożyć się miesięcznie po sto złotych. Wiosną i latem na Zamkowej mieszka około 40 osób, część z nich ma jakąś pracę, więc w ciągu dnia jest pustawo. Zostają tylko starzy (tych jest najwięcej) i tacy, co odsypiają, bo pracują na nocną zmianę. Klucznicą jest Gosia, która razem z mężem ma w kamienicy na Zamkowej własne mieszkanko: pokój z łazienką. Kiedyś żyli w kanałach. Wojtek – serdeczny, bezpośredni facet, gdy rozmawiamy zmywa naczynia i przygotowuje obiad – jest „kierownikiem”, pod nieobecność pani Ilony i pana Jerzego podejmuje decyzje kogo przyjąć, kogo usunąć. – Nie narzucamy ścisłego podziału
ról i sztywnego regulaminu. Jak ktoś jest bardzo słaby, poobijał się, a wcześniej wypił, to przyjmujemy go – opowiada dr Rosiek-Konieczna. Starsze, schorowane osoby to oczko w głowie pani Ilony i pana Jerzego. Chcą dla nich zbudować dom za Krakowem, „Dom Łazarza”, jak go nazwali. – Najbardziej dramatyczne są historie naszych „dziadków”. Nie mają rodzin lub zostali odrzuceni. Nie wszyscy mogą starać się o pobyt w Domach Pomocy Społecznej. Jeden z nich czeka drugi rok, właśnie dostał pismo, że ma czekać jeszcze jeden. A oni tu, między sobą, żyją jak rodzina, wspierają się. Jeden z nich, Rysiu, dostał wylewu, ale jakoś się wykaraskał, dziś chodzi o laseczce. I nie chce pójść do DPS-u. A tutejsi też nie chcą go „oddać”. „Dom Łazarza” ma być m.in. dla takich, jak on – opowiada „Doktor Janosikowa”. Mają już upatrzony dom za 400 tys. zł, z dwuhektarowym gospodarstwem. Na razie zebrali 6 tys.; chcieli wziąć kredyt hipoteczny, ale nikt nie chce im go udzielić. A póki co mają na głowie jeszcze jeden problem: w tym roku właściciel oddaje kamienicę na Zamkowej do generalnego remontu, bo okolica atrakcyjna (w pobliżu hoteliki, solarium, pięknie odnowione kamieniczki), a miasto nie ma zastępczego lokalu… – Nie wiem, gdzie się podziejemy. Nasza działalność się po prostu skończy – stwierdza dr Rosiek-Konieczna. – „Dom Łazarza” byłby dla nas wybawieniem, bo i koszta jego prowadzenia byłyby znacznie niższe. Pani Ilona uważa, że rozwiązania systemowe, nawet najlepsze i w najbogatszych krajach nigdy nie dadzą stuprocentowej odpowiedzi na problem ludzkiej nędzy, choroby, krzywdy, zła, jakie dotyka człowieka i społeczność. Patrzy na problem przez pryzmat własnego sumienia, z punktu widzenia osoby wierzącej: Wśród „naszych” bezdomnych przynajmniej połowa to ludzie po domach dziecka, poprawczakach, więzieniach, bo zwykle tak toczy się ich los. Ale są tu też osoby wykształcone, nawet takie, które miały własne firmy. Jesteśmy wśród zbuntowanych i nieporadnych społecznie, emocjonalnie, lekko upośledzonych
psychicznie, którzy nie zmieszczą się w jakimkolwiek systemie. Ale jako ludzie są dla nas najwyższą wartością.
Społecznica z wychowania Dr Maria Kozielecka pochodzi z Kresów. Urodziła się w 1932 r. Wychowana w rodzinie o głębokich społecznikowskich tradycjach. I tak samo jak u Marii Sawickiej, jej pamięć o tym sięga drobnych, ale wymownych zdarzeń z dzieciństwa. – W okresie przedwojennym dzieci inteligenckie były wychowywane inaczej niż obecnie, w duchu społecznikostwa, działania na rzecz innych, interesowania się ich losem. Mój ojciec był lekarzem wojskowym, pracował też po południu w ubezpieczalni na drugą zmianę. I jeździł na wizyty domowe dorożką po wsiach. Mieszkaliśmy w Stanisławowie, a na wschodzie Polski była wówczas straszna bieda. Gdy wrócił kiedyś z takiej wizyty, opowiedział mi o dziewczynce, która była bardzo chora i nie miała niczego. Z bólem serca, ale oddałam jej swoją pierwszą lalkę, chociaż nie powiem, że jako dziecku łatwo mi to przyszło. Z kolei moja mama, też lekarka, wydawała obiady w tzw. głodnej kuchni. Tak nas wówczas wychowywano. Znamienne są późniejsze losy jej rodziny. Ojciec, Tadeusz Daszkiewicz, był więźniem Ostaszkowa i został zamordowany przez Sowietów w 1940. Matka, Maria Daszkiewicz, doktor medycyny, lekarz pediatra, po latach zmagań wojennych, tułaczki i dokuczliwego niedostatku, osiedliła się po wojnie wraz z córką Marią w Gdyni – pisała prof. Grażyna Świątecka. – Także mój trzynaście lat starszy brat, harcerz, został zamordowany przez bolszewików – wspomina pani Maria. W 1945 r. dr Kozielecka zapisała się do Związku Harcerstwa Polskiego. Zrezygnowała z niego na kilka lat, gdy niepodzielną władzę nad ZHP objęli przedstawiciele ówczesnego aparatu władzy. Ze względu na „pochodzenie społeczne”, na studia medyczne dostała się z trzyletnim opóźnieniem. Po 1958 r., już z dyplomem medycznym, mogła na nowo wrócić do idei, które wszczepiano jej od dzieciństwa. – Za-
43 częłam pracę w gdańskim Sanatorium Usprawniania Leczniczego, to był oddział rehabilitacji. Wówczas powstały, głównie dla dzieci kalekich, „Nieprzetarte Szlaki”: szczep, który założyłam i w ramach którego prowadziłam obozy pod namiotami, w prawdziwym stylu obozowym. To był początek lat 60., wtedy nie było czegoś takiego. Były to dzieci w aparatach ortopedycznych, z kulami, często z całkowitym porażeniem kończyn dolnych, pochodzące z różnych środowisk, ze wsi. Dla mnie tamto doświadczenie było najcenniejsze, zupełnie pionierskie – wspomina. Większość z jej małych podopiecznych stanowili rekonwalescenci po przebytej chorobie Heinego-Medina. Mimo że czas i siły musiała dzielić między rodzinę (męża i czwórkę dzieci), pracę i społecznikostwo, udało się jej połączyć obowiązki i pasję w integralną całość. Po latach wspomina: Na harcerskie wyjazdy zabierałam własne dzieci. Tym samym mogłam nauczyć je pracy na rzecz innych ludzi. Jako lekarz, pracownik oddziału rehabilitacji, mimo wielu nadliczbowych dyżurów miałam sprawę trochę ułatwioną, bo brałam dyżury nocne. Później miałam wolny cały dzień, od rana do następnego południa. Te dyżury wykorzystywałam jak mogłam, prowadziłam rehabilitację, czasem społeczną i ruchową z elementami resocjalizacji. Ale prac, jakich podejmowała się doktor Maria, jest znacznie więcej. W latach 70. zorganizowała Poradnię Rehabilitacji Portowego Zakładu Opieki Zdrowotnej, miała pieczę nad kilkunastoma gabinetami fizykoterapii w przychodniach przyzakładowych; pracowała też w gdyńskim hospicjum. Od lat 80. działa w duszpasterstwie młodzieży specjalnej troski i duszpasterstwie niewidomych. – Styl pracy harcerskiej towarzyszy mi i w tych zajęciach. Bo harcerstwo, skauting wedle idei Andrzeja Małkowskiego, wywarło na mnie wielki wpływ – opowiada. W 2006 r. jej społecznikowskie zaangażowanie zostało uhonorowane Nagrodą im. Aleksandry Gabrysiak dla „współczesnych Judymów”, przyznawaną corocznie od 1994 r. przez Okręgową Izbę Lekarską w Gdańsku „za szczególne dokonania, działalność
społeczno-lekarską, wykraczającą poza obowiązki służbowe”. Doktor Gabrysiak była elbląskim lekarzem-społecznikiem, została zamordowana przez jednego ze swych podopiecznych w lutym 1993 r.
Lekarz ludzkich serc Prof. Grażyna Świątecka, przewodnicząca Kapituły wspomnianej nagrody, również jest jednym z lekarzy-Judymów. Za pracę kardiologa odznaczona została Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Liczne funkcje zawodowe i naukowe łączyła z pasjami społecznikowskimi. To dzięki jej inicjatywie w październiku 1967 r. powstał w Gdańsku pierwszy w Polsce społeczny telefon zaufania (sama idea dotarła do Polski z Zachodu rok wcześniej). Dziś doktor Świątecka, starsza już osoba, pełni funkcję Prezesa Polskiego Towarzystwa Pomocy Telefonicznej, ale nadal aktywnie udziela się także „przy telefonie”. Na uwagę zasługuje jej praca jako kardiologa. Przewodziła m.in. Sekcji Stymulacji Serca i Elektrofizjologii Klinicznej Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, była rodzimym delegatem do European Working Group on Cardiac Pacing and Electrophysiology. Z jej inicjatywy powstał w pierwszej połowie lat 90. specjalistyczny, liczący się miesięcznik „Elektrostymulacja i Elektrofizjologia Serca” (dziś „Folia Cardiologica”). Doktor Świątecka jest naczelnym redaktorem pisma. W rozmowie z nami swoje życie opisuje lakonicznie, choć mogłoby wystarczyć na kilka życiorysów: Jestem emerytowanym pracownikiem naukowym, emerytowanym kierownikiem kliniki kardiologii, kliniki chorób serca i dyrektorem Instytutu Kardiologii. Ale w dalszym ciągu pracuję, choć przeszłam na akademicką emeryturę. Wykształciłam wielu kardiologów: kilkunastu doktorantów, czterech
Prenumerujesz
habilitantów, bardzo wielu specjalistów. Do dziś jestem lekarzem naczelnym Centrum Medycznego [prestiżowa placówka medyczna w Gdańsku – przyp. K. W.] i tam też prowadzę kardiologię. Chętniej opowiada o swojej działalności w Kapitule Nagrody im. Aleksandry Gabrysiak i o obdarowanych tym wyróżnieniem osobach: Są to ludzie absolutnie fantastyczni. Przede wszystkim lekarze, których można uznać za rzeczywistych Judymów, bo nie tylko leczą, ale np. zakładają kanalizację na wsiach, prowadzą edukację prozdrowotną itd. To są nasi „pomorscy Judymowie”, jak ich nazwałam, bo na razie jest to nagroda tylko dla lekarzy stąd, od nas. Ale znajduję im podobnych w całej Polsce. Oczywiście, nie są to tłumy, bo tych naprawdę wartościowych ludzi nie sprzedaje się na pęczki – stwierdza. Na pytanie, skąd bierze siły do pracy, mimo swego wieku, odpowiada: Pracuję jako Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej Okręgowej Izby Lekarskiej. A to do czegoś zobowiązuje. Jeśli chodzi o siły i czas, to one się zawsze znajdą. Już tak jest, że niektórzy najwidoczniej tacy się urodzili, że mają potrzebę, by pomagać innym. No i ja się właśnie taka urodziłam. Prawdziwi społecznicy, tacy jak opisani, nie angażują się w wolontariat, żeby zdobyć dodatkowy „wpis do CV” i referencje. Poświęcają coś więcej, niż wolny czas. Ideały społecznikowskie traktują jako część swojego dziedzictwa: obywatelskiego, kulturowego, rodzinnego. Ich życie wypełnia wyszydzony i zapomniany etos pracy i służby publicznej. Nadają współczesnej Polsce bardziej ludzki, wspólnotowy kształt. Krzysztof Wołodźko współpraca Agnieszka Sowała, Konrad Malec
a?
Sprawdź, czy wygrałeś… szczegóły s. 175
To się opłaca!
44
Oddolna samorządność i partycypacja obywateli – specyfika systemu federalnego Szwajcarii Mirosław Matyja Dla pełnego zobrazowania szwajcarskich instytucji politycznych niezbędne jest przypomnienie, że funkcjonują one w specyficznych warunkach geograficznych i kulturowych, w obrębie oddziaływania kształtowanej przez historię, a dyktowanej koniecznością tradycji sprawowania bezpośrednich form kierowania państwem.
Licząca 41,3 tys. km2, z czego dwie trzecie zajmują góry i jeziora, mająca ponad 7,4 miliona ludności, Szwajcaria jest podzielona na 26 odrębnych kantonów, o stosunkowo dużej autonomii. Jeżeli dodamy do tego silne zróżnicowanie pod względem językowym, religijnym i ekonomicznym, wówczas funkcjonowanie federalizmu i demokracji bezpośredniej w wydaniu helweckim staje się zrozumiałe. Początki Szwajcarii sięgają 1291 r., gdy zjednoczyły się trzy niemieckojęzyczne kantony: Uri, Schwyz i Unterwalden. Państwowość rozwijała się tu przez wieki, a do państwa związkowego (Federacji) dołączały systematycznie kolejne kantony. Wczesna historia Szwajcarii jest pełna niepokojów, buntów i częstych wojen między kantonami, ale jest to również historia żmudnego poszukiwania zasad pokojowego rozwiązywania konfliktów w tym stosunkowo małym, lecz bardzo zróżnicowanym społeczeństwie. Bez wątpienia federalny system polityczny Szwajcarii pozwolił przetrwać temu państwu i istnieć w harmonii, mimo ogromnej
różnorodności regionalnej, religijnej i językowej. W sensie formalnym, według szwajcarskiego prawa, nie istnieją mniejszości językowe, lecz równoprawne języki oficjalne (francuski, niemiecki, włoski) oraz języki narodowe (francuski, niemiecki, włoski, retoromański). Nie istnieje również dominująca religia narodowa.
Konstytucja gwarantem systemu W 1848 r., po wiekach konfliktów i wojen wywołanych utrzymującymi się podziałami społecznymi i politycznymi, uchwalona została w Szwajcarii konstytucja, która jest podstawą niewątpliwie najskuteczniejszej demokracji w historii. Obecna wersja zmodyfikowanej konstytucji pochodzi z roku 1999. Istotny jest jej art. 3: Kantony są suwerenne, o ile ich suwerenność nie została ograniczona przez Konstytucję Federalną; wykonują te wszystkie prawa, które nie zostały przekazane Federacji. Artykuł ten jest w zasadzie podstawą systemu federalnego Szwajcarii.
Szwajcarskie państwo posiada trzy podstawowe filary polityczne: federacja – kantony – samorząd (gminy). Jest to rodzaj zdecentralizowanego federalizmu, opartego na zasadzie subsydiarności. Oznacza to, że wszelkiego rodzaju decyzje podejmowane są oddolnie, z bezpośrednim udziałem obywateli. Decyzje, które nie mogą być podjęte na szczeblu gminy, podejmowane są przez władze kantonalne. W wielu dziedzinach regułą jest, że rząd federalny tworzy prawo, ale jego wdrożenie pozostawia kantonom, które dokonują tego w sposób stosowny do swoich wymogów. Silna tradycja wymaga od kantonów zajmowania się własnymi problemami i powstrzymywania się od krytykowania działań innych kantonów. Kantonów nie można porównywać do prowincji lub dystryktów administracyjnych w innych demokratycznych krajach, np. do polskich województw. Są to w zasadzie niezależne samorządy o charakterze państwa i same używają wobec siebie nazwy „państwo” (niem. Staat, franc. Etat). Posiadają właściwie wszystkie prawa państwa z wyjątkiem tych, których zrzekły się dobrowolnie na rzecz Federacji. Należy jednak podkreślić, że w praktyce od 1848 r. prawa Federacji wciąż rosną, zaś kantonów maleją, co spotyka się z częstą krytyką ze strony tych ostatnich. Zgodnie z ogólną doktryną polityczną Szwajcarii, należy powierzyć jak najwięcej zadań politycznych jak najniższym
45 instancjom. Doktryna ta generuje zachowanie przez każdy kanton własnej konstytucji, parlamentu i rządu oraz suwerenności finansowej i podatkowej. Jednakże, oprócz przestrzegania własnych, ustalonych autonomicznie praw, kantony mają obowiązek wprowadzania w życie ogólnych praw federalnych. Szwajcarska kultura polityczna podkreśla zasadę proporcjonalności i konsensu w reprezentacji politycznej i stosuje ją zarówno do partii politycznych, jak i wobec języków narodowych. Sprawia to, że państwo wykazuje bardzo niski poziom konfliktowych lub pokrywających się postanowień prawnych Federacji, kantonów i społeczności lokalnych. Przynależność lokalno-polityczna jest bardzo głęboko wrośnięta w mentalność obywatela szwajcarskiego, który zdecydowanie na pierwszym miejscu utożsamia się z gminą i kantonem, natomiast Berno jest dla niego w większym stopniu siedzibą rządu niż stolicą państwa.
Legislatywa: dwuizbowy parlament Szwajcaria nie ma instytucji głowy państwa; funkcje reprezentacyjne pełni wybierany na okres roku przewodniczący Rady Federalnej, czyli rządu, noszący tytuł Prezydenta Federacji. Władzę ustawodawczą sprawuje dwuizbowy parlament, zwany Zgromadzeniem Federalnym, składający się z Rady Narodowej (izba niższa) o kadencji 4-letniej i Rady Kantonów (izba wyższa). W skład Rady Narodowej wchodzi 200 deputowanych, wybieranych w wyborach powszechnych i proporcjonalnych. Zaś Rada Kantonów liczy 46 deputowanych, wybieranych na okres od 1 do 4 lat, w zależności od kantonu, przez zgromadzenia ustawodawcze w poszczególnych kantonach. Dwadzieścia kantonów wybiera po dwóch reprezentantów do izby wyższej, sześć pozostałych – po jednym. Prawa obu izb parlamentarnych są równe. Postępowanie ustawodawcze czy działalność kontrolna mogą być zainicjowane w każdym z tych zgro-
madzeń, a każdy akt prawny musi być zatwierdzony przez obie izby. Parlament powołuje rząd, Trybunał Federalny (na okres 5 lat), wybiera co roku prezydenta Federacji, a także generała, dowodzącego armią w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia narodowego. Pełni również funkcję prawodawczą, wyrażającą się w uchwalaniu poprawek do konstytucji i ustaw. Do funkcji kontrolnej Zgromadzenia Federalnego należy nadzorowanie działalności rządu i Trybunału Federalnego oraz akceptacja planu finansowego. Parlament sprawuje także kontrolę nad kantonami, zajmuje się bezpieczeństwem zewnętrznym i wewnętrznym państwa i ratyfikuje traktaty oraz umowy międzynarodowe.
Egzekutywa: Rada Federalna i prezydent Rada Federalna składa się z 7 ministrów i pełni, praktycznie biorąc, bardziej rolę koordynatora, aniżeli klasycznego rządu w porównaniu z innymi państwami demokratycznymi. Powoływana jest na 4 lata przez
46 Zgromadzenie Federalne. Przy ustalaniu jej składu bierze się pod uwagę reprezentacje francuskiej i włoskiej mniejszości narodowej dla utrzymania równowagi językowej oraz uwzględnia się przedstawicielstwo wszystkich dużych partii politycznych. Rada Federalna – jako najwyższa władza wykonawcza – przestrzega zasady równorzędności stanowisk ministrów. Organ ten nie posiada stanowiska premiera, natomiast występuje zasada kolegialności przy podejmowaniu decyzji. Do zadań Rady należy troska o sprawy zagraniczne (w tym kwestia neutralności), sprawy wewnętrzne, bezpieczeństwo i porządek, prowadzenie spraw związanych z wojskiem federalnym. Do spraw administracyjnych należy sprawowanie nadzoru nad działaniem wszystkich urzędników administracji federalnej. W gestii wykonawczej Rady leży także realizacja przepisów konstytucji, ustaw i uchwał parlamentu. Organ ten posiada również kompetencje prawodawcze – prawo wydawania przepisów w formie rozporządzeń, o ile jest do tego upoważniony przez konstytucję lub odpowiednią ustawę, oraz kompetencje nadzorcze w stosunku do władz kantonalnych. Rada Federalna – jako rząd – posiada specyficzną pozycję, ponieważ brak jest odpowiedzialności politycznej przed parlamentem, co znacznie wzmacnia jej pozycję. Parlament w Szwajcarii ogranicza się jedynie do kontroli i krytyki rządu oraz jego posunięć. Konstytucja szwajcarska nie przewiduje możliwości zgłoszenia wobec rządu wotum nieufności. Brak odpowiedzialności politycznej ma swe uzasadnienie w systemie kooperacji partii politycznych, reprezentowanych w rządzie i dążenia do konsensu. Prezydent jest jednym z członków Rady Federalnej, wybieranym na roczną kadencję przez Zgromadzenie Federalne Konfederacji Szwajcarskiej. Instytucja prezydenta nie ma większego znaczenia politycznego. Minister piastujący ten urząd nie przestaje być szefem swego departamentu. Prezydent nie ma statusu głowy państwa, nie odgrywa on również
roli premiera, aczkolwiek stoi na czele Rady Federalnej. Spośród jej członków wybierany jest również na okres jednego roku wiceprezydent, który nie posiada praktycznie żadnych uprawnień, oprócz zastępstwa prezydenta w wypadku jego choroby. Do kompetencji prezydenta należy kierowanie pracami Rady i rozpatrywanie wstępne spraw napływających z poszczególnych departamentów. Zdecydowanie najważniejszą funkcją prezydenta jest reprezentowanie państwa szwajcarskiego na forum zagranicznym.
wykonywanie decyzji rady kantonalnej, kierowanie pracą aparatu urzędniczego kantonu, doradzanie w istotnych sprawach gminom, przygotowywanie wyborów i referendów ludowych oraz powoływanie niższych rangą urzędników kantonalnych.
Gminy Mówiąc o szwajcarskim systemie politycznym, należy szczególnie podkreślić znaczenie gmin, które stanowią fundament państwa i istniały jeszcze przed jego powstaniem, a swoje prawa zachowały do dziś. Dopiero
Wyrazem szwajcarskiego federalizmu jest demokracja bezpośrednia, której podstawowymi narzędziami są referendum i inicjatywa ludowa. Praktycznie każda ustawa federalna i lokalna może zostać poddana pod referendum.
Kantony Federacja Szwajcarska składa się, jak wspomniałem, z 26 kantonów, bardzo zróżnicowanych ze względu na liczbę mieszkańców, język, religię i tradycję. Natomiast sama organizacja gmin w szwajcarskich kantonach wykazuje podobieństwa strukturalne. Mam tu na myśli organy uchwałodawcze oraz wykonawcze. Organem nadzoru nad gminami jest rząd kantonalny, zaś władzę ustawodawczą posiada rada kantonalna, czyli parlament kantonalny, złożony zazwyczaj ze 100 radnych. Radę wybiera społeczeństwo kantonu co cztery lata w wyborach powszechnych. Parlament kantonalny zatwierdza budżet i uchwala ustawy przygotowywane przez rząd. Oprócz tego wybiera najważniejszych urzędników kantonalnych i kontroluje istotne operacje finansowe. Rząd kantonalny składa się z reguły z 5-9 członków. Kierują oni odpowiednimi departamentami kantonalnymi. Do obowiązków rządu należy
z upływem czasu, w wyniku nabytków terytorialnych czy podbojów, tworzyły się kantony. Samorządność gmin wiejskich i miejskich jest zagwarantowana konstytucyjnie. W skład zgromadzenia gminy wchodzą wszyscy obywatele uprawnieni do głosowania. W zależności od przyjętego w kantonie modelu, zgromadzenie ma moc uchwałodawczą lub zbiera się w celu powołania organu przedstawicielskiego, mającego taką moc. Do kompetencji zgromadzenia należy m.in. uchwalanie budżetu gminy oraz zatwierdzanie jego wykonania. Istotnym zadaniem zgromadzenia jest uchwalanie podatków, wybór władz gminnych i nadzór nad ich działalnością oraz przyjmowanie sprawozdań z działalności organów gminnych. Zgromadzenie obraduje na sesjach, które zwołuje organ wykonawczy. Sesje zwyczajne zwoływane są w terminach wyznaczonych przez poszczególne uchwały gminne lub organ wykonawczy gminy. Sesje
47 nadzwyczajne są zwoływane w razie zaistnienia takiej potrzeby z inicjatywy organu wykonawczego gminy lub na wniosek większości obywateli uprawnionych do głosowania. Obrady zgromadzenia prowadzi prezydent gminy. Zgromadzenie o charakterze ogólnym – jako bezpośredni organ uchwałodawczy – występuje w nielicznych, małych gminach. Typowym modelem jest tzw. nadzwyczajny model organizacji gminy, funkcjonujący w większych gminach, którego istotę stanowi zastąpienie zgromadzenia organem uchwałodawczym – parlamentem gminy. Parlament gminny wybierany jest przez zgromadzenie gminne na czas określony, z reguły jego kadencja trwa 2-4 lata. Liczebność parlamentu ustala zgromadzenie, parlamentowi przewodniczy prezydent gminy, zaś tryb jego obrad jest zbliżony do trybu obrad zgromadzenia. Choć kompetencje zgromadzenia zostały w większości gmin przekazane na rzecz parlamentu, kwestie tak istotne, jak rozstrzygnięcia budżetowe, podatki, wybór organów gminy – pozostają nadal w gestii zgromadzenia. Organem wykonawczym gminy jest rada gminy, która liczy od 3 do 9 osób. Radzie przewodniczy prezydent gminy, który jest równocześnie przewodniczącym zgromadzenia ogółu obywateli. Formalnie rzecz biorąc, prezydent posiada te same kompetencje, co inni członkowie rady. Kadencja rady gminnej jest zbieżna z kadencją organów wykonawczych w kantonie. Organizacja wewnętrzna rady jest podobna do organizacji rządu kantonalnego. Jej członkowie – z wyjątkiem prezydenta – kierują wydzielonymi resortami – departamentami. Istnieje także możliwość powoływania do życia specjalnych komisji podległych radzie gminnej, np. szkolnych, budowlanych, opieki społecznej itp.
Demokracja bezpośrednia Wyrazem szwajcarskiego federalizmu jest demokracja bezpośrednia, której podstawowymi narzędziami są referendum i inicjatywa ludowa. Praktycznie
każda ustawa federalna i lokalna może zostać poddana pod referendum (inne poddawane są powszechnemu głosowaniu obligatoryjnie, np. te dotyczące akcesu do wspólnot ponadnarodowych), które pozwala obywatelom zweryfikować decyzję parlamentu na szczeblu ogólnospołecznym i zmusić instytucje ustawodawcze do modyfikacji danej ustawy. Referendum organizuje się, jeśli przynajmniej 50 tys. obywateli uprawnionych do głosowania zgłosi taki wniosek. Jest ono swego rodzaju politycznym narzędziem, o charakterze hamującym, pozwalającym blokować ustawy konstytucyjne. Zaś inicjatywa ludowa pozwala obywatelom poddać pod powszechne głosowanie propozycje modyfikacji federalnej konstytucji i w konsekwencji przeforsować nową ustawę. Z inicjatywą może wystąpić partia polityczna lub grupa obywateli, proponując zmianę konkretnego artykułu konstytucji lub jego nowe sformułowanie. Pod wnioskiem musi się podpisać w ciągu 18 miesięcy co najmniej 100 tys. obywateli. Po zarekomendowaniu wniosku przez federalny aparat rządowy, parlament rozpatruje daną propozycję, by później przedłożyć ją narodowi w referendum. Jest to na pewno system skomplikowany oraz wiążący się z wieloma trudnościami organizacyjnymi i kosztami. W praktyce jednak generuje on rzeczywistą, autentyczną partycypację obywateli w życiu politycznym państwa i daje uprawnionym do głosowania satysfakcję współdecydowania w sprawach, które ich bezpośrednio dotyczą. System polityczny Szwajcarii ogranicza politykom ich władzę do tego stopnia, że żaden z nich nie jest w stanie wybić się na „piedestał”. Każdą ustawę, uchwaloną przez parlament, można przecież odrzucić za pomocą referendum. W takim systemie, gdzie decyzje nie są ostateczne, korupcja nie ma większego sensu. Tym bardziej, że istnieje jeszcze mechanizm inicjatywy ludowej, dzięki któremu politycy są w ich poczynaniach kontrolowani. Jak już wspomniałem, aby przeforsować
referendum dotyczące konkretnej inicjatywy, wystarczy zebrać odpowiednią ilość podpisów w określonym czasie. To gwarantuje, że decyzje podejmuje zawsze obywatel i to właśnie on ma ostateczny głos. Dlatego nic w tym nadzwyczajnego, jeśli nazwiska sprawujących najważniejsze urzędy w państwie są mało istotne i wręcz nieznane obywatelom helweckiego państwa. Pełna szwajcarska demokracja bezpośrednia odbiera prawie zupełnie władzę rządzącym, a co za tym idzie, degraduje profesję polityka do rangi mniej lub bardziej pospolitego zawodu. Parlament szwajcarski uchodzi za jeden z najtańszych w Europie. Parlamentarzyści nie mają samochodów służbowych, nie kasują ogromnych diet, nie mówiąc już o innych przywilejach. Miesięczna pensja parlamentarzysty jest zaledwie o ok. 50% wyższa od średniej krajowej, zaś prezydent Szwajcarii zarabia dwa razy mniej niż dyrektor banku kantonalnego, a także mniej od dyrektora szpitala. Natomiast jeśli chodzi o federalizm w przypadku podatków, to trzeba zaznaczyć, że każdy kanton i każda gmina cieszą się swobodą fiskalną. Jedną część podatków płaci się Federacji, drugą kantonowi, a trzecią – gminie. Gminy i kantony samodzielnie ustalają wysokość podatków, zgodnie z wolą i potrzebami mieszkańców. Oni też na drodze referendum zgadzają się, bądź nie, na zmiany podatkowe. Warto wspomnieć, że kantony i gminy konkurują o podatki. Ta konkurencja powoduje dużą presję, aby sensownie wykorzystywać zebrane środki. Cała rzecz polega na tym, aby za jak najmniejsze dochody z podatków oferować obywatelom jak najwięcej dóbr. Dlatego też wiele kantonów eksperymentuje w różnoraki sposób, usprawniając administrację i organizację instytucji oraz system i strategię podatkową. Poza tym, ponieważ gmina, a właściwie mieszkańcy gminy decydują, na co chcą przeznaczyć podatki, trafiają one tam, gdzie powinny trafić. Przykładowo, gminy same określają, jakie inwestycje są dla nich najlepsze, kanton i państwo nie mają prawa ingerencji
48 w ich politykę finansową. Podobną niezależną politykę prowadzą kantony. Jeśli chodzi o Federację, to raz na dziesięć lat przeprowadzana jest generalna rewizja podatkowa i wówczas Szwajcarzy mogą nie wyrazić zgody na płacenie podatków federalnych. Mimo iż podatek jest pobierany corocznie oraz pomimo faktu, że dzięki tajemnicy bankowej zawsze można nie uwzględnić w oświadczeniu podatkowym jakiegoś konta, do którego fiskus nie ma żadnego dostępu, to jednak deklaracje podatkowe są wypełniane uczciwie. Duży wpływ mają na to takie czynniki, jak wysokość podatków, decentralna organizacja oraz instytucje demokracji bezpośredniej, umożliwiające kontrolę środków. Oczywiście jest to zupełnie sprzeczne z praktykami innych krajów, nie tylko totalitarnych i centralistycznych, gdzie częstokroć jedyną metodą egzekwowania prawa podatkowego są represje i kary. Jedną z ważnych instytucji pilnujących efektywnego gospodarowania środkami podatników jest komisja nadzorująca wydatki na szczeblu fede-
racji i kantonu (niem. Rechnungshof). W zależności od kantonu, ma ona różne kompetencje i zadania. Komisja jest zobowiązana informować obywateli o kwestiach finansowych. Wysuwa też własne propozycje finansowe, które konkurują z propozycjami parlamentu na szczeblu państwa lub parlamentów kantonalnych. Organ ten jest całkowicie niezależny, niepowiązany z interesami „rządzących”, zaś jego członkowie są wybierani i odwoływani przez obywateli, a nie przez partie polityczne. Dzięki temu są mniej podatni na różnego rodzaju partykularne interesy i oczekiwania. W mentalności szwajcarskiej płacenie podatków traktowane jest na zasadzie: „Daję, ale chcę coś za to”. Stąd też policjant czy przedstawiciel gminy są na każde zawołanie. Niewyobrażalne jest, aby nawet na najmniejszym dworcu nie było automatu biletowego lub przy najmniejszej szkole boiska sportowego czy placu zabaw. Jeśli pociąg spóźni się parę minut lub latarnia na ulicy nie działa, od razu słychać głosy oburzenia: „Przecież płacimy za to…”.
Szwajcarski federalizm a integracja europejska Proces integracji europejskiej jest niewątpliwie wyzwaniem dla Szwajcarii i federalizmu w tym kraju. Im więcej decyzji zapada na szczeblu Unii Europejskiej, tym większe niebezpieczeństwo utraty politycznego wpływu kantonów. Aby skutecznie bronić się przed tym zagrożeniem, rozwinięto w Szwajcarii mechanizmy, które umożliwiają kantonom współdziałanie w negocjacjach z Unią Europejską. Kantony uprawiają politykę zagraniczną w „małym wydaniu”, angażując się w rokowania rządu federalnego z UE i broniąc w ten sposób własnych interesów. Rząd federalny z kolei konsultuje się z władzami kantonalnymi przed podjęciem decyzji o charakterze europejskim. Można to określić mianem dwustronnego lobbingu. Są to żmudne i długotrwałe negocjacje, poprzedzone z reguły kampanią medialną i polityczną. Unia Europejska szanuje specyfikę systemu politycznego Szwajcarii i akceptuje niezależność tego kraju oraz jego niechęć przystąpienia do
bd YOLA SIMON
Przynależność lokalnopolityczna jest bardzo głęboko wrośnięta w mentalność obywatela szwajcarskiego, który zdecydowanie na pierwszym miejscu utożsamia się z gminą i kantonem
49 struktur Wspólnoty. Z drugiej strony, ramy polityczne szwajcarskiej niezależności wobec Unii zacieśniają się coraz bardziej. Najlepszym przykładem jest aktualna debata na temat szwajcarskiej tajemnicy bankowej, silnie krytykowanej przez instancje unijne. Samo przystąpienie do Unii Europejskiej z punktu widzenia Federacji, partii politycznych i większości społeczeństwa Szwajcarii jest w chwili obecnej wykluczone (z sondaży wynika, że 70% obywateli odrzuca taką możliwość). Takie przystąpienie oznaczałoby niewątpliwie zachwianie systemu federalnego, rezygnację z demokracji bezpośredniej oraz naruszyłoby stabilność szwajcarskiej waluty. Dlatego europejską doktryną polityczną rządu szwajcarskiego są jedynie dobre, przyjazne stosunki z Unią, oparte na tzw. układach bilateralnych. Oprócz tego trzeba zaznaczyć, że powiązania gospodarki szwajcarskiej z gospodarkami państw Unii Europejskiej są na tyle ścisłe i kompleksowe, że przystąpienie do Unii czy pozostanie „na zewnątrz” nie odgrywa dla tego kraju – z ekonomicznego punktu widzenia – istotnej roli. Poza tym traktaty międzynarodowe gwarantują Szwajcarii jej neutralny status, który pozwala na zachowanie suwerenności politycznej i niezależności w skali międzynarodowej. Obywatele szwajcarscy w większości są przeciwni pełnej integracji z Unią Europejską, gdyż obawiają się utraty niezależności, swobody oddolnego kierowania polityką oraz dyktatu Brukseli. Przyzwyczajeni do samorządności, odrzucają brukselskie propozycje akcesu do UE. Praktycznie biorąc, Szwajcaria jest biernym członkiem Unii Europejskiej, posiadającym jedynie powierzchowne relacje z nią. Dopuszcza na przykład na swoim terytorium wolny przepływ osób zgodnie z Traktatem z Schengen i w praktyce realizuje to, co nazywam powiązaniem autonomicznym i niezależnym. Selektywnie próbuje zharmonizować prawo państwowe z unijnym, aby w ten sposób uniknąć jakiejkolwiek dyskryminacji. Angażuje się nawet
finansowo, wspierając agencje europejskie i wspomaga rozwój nowych 12 państw członkowskich Unii. Pomimo tego nie posiada swojej reprezentacji w Parlamencie Europejskim, ani też nie czerpie innych korzyści z bliskich kontaktów z Unią.
Wady i zalety systemu szwajcarskiego Pytanie, czy system federalny Szwajcarii posiada więcej wad czy zalet, pociąga za sobą dyskusję ideologiczną, ponieważ brakuje możliwości bezpośrednich porównań z systemami politycznymi innych państw. Federalizm tego kraju ma wiele cech, które – w zależności od punktu widzenia i sytuacji – można uznać za wady bądź zalety. Ze względu na wielokulturowość Szwajcarii, trudno byłoby osiągnąć społeczno-polityczny konsens bez federalizmu. Dzięki temu systemowi, mniejszości narodowe, językowe czy religijne nie czują się pokrzywdzone lub gorzej traktowane. Szereg decyzji podejmuje się na najniższym politycznym szczeblu, co chroni obywatela przed nieuzasadnioną lub nietrafioną ingerencją państwa. Faktem jest, że federalizm hamuje napięcia międzykulturowe i etniczne oraz dopasowuje działalność państwa do różnic międzyregionalnych. Nikłe regionalne napięcia, jak również znikome konflikty polityczne, są najlepszym świadectwem tego, że państwo federalne w szwajcarskim wydaniu funkcjonuje optymalnie. Wprawdzie proces negocjacji na płaszczyźnie międzykantonalnej i na szczeblu federacja – kantony, trwa niejednokrotnie długo, co jest często z zewnętrznego punktu widzenia niezrozumiałe, jednak w efekcie końcowym prowadzi on do pozytywnych rezultatów. Z drugiej strony, obywatele jakiegoś kantonu mogą czuć się w pewnym sensie poszkodowani, jeśli nie posiadają tych samych praw, jakimi dysponują obywatele innego kantonu. Zdecydowanie do wad systemu federalnego w ujęciu szwajcarskim należą jego koszty. Każdy z kantonów posiada swój rząd, administrację,
uregulowania sądownicze itp. Nawet uniwersytety finansowane są przez kantony. To wszystko obciąża finansowo nie tylko podatnika, ale generalnie całą gospodarkę. Należy też nadmienić, że system wyborczy Szwajcarii uprzywilejowuje obywateli małych kantonów (np. Uri czy Glarus) na niekorzyść obywateli dużych kantonów (np. Zurych). Zupełnie odmiennym problemem są duże banki szwajcarskie (UBS i Credit Suisse), które w praktyce nie podlegają władzy federalnej, ani kantonalnej. Ich niezależność, wyrażająca się m.in. nieproporcjonalnie wysokimi wynagrodzeniami kadry bankowej, nie ma nic wspólnego z demokracją, jest jednak tolerowana. System federalny Szwajcarii, jak każdy system polityczny, nie jest idealny. Jednak biorąc pod uwagę sytuację wewnętrzną i zewnętrzną tego kraju, Helweci nie wyobrażają sobie innego systemu, mimo globalizacji i rozszerzającego się procesu integracji europejskiej. Ostatnie sondaże opinii publicznej potwierdzają w pełni tę tendencję. Kantonalne kompetencje i demokracja bezpośrednia bronione są w Szwajcarii konsekwentnie, a tam, gdzie dochodzi do kontrowersji międzykantonalnych, szuka się pokojowych rozwiązań na zasadzie tzw. konkordatu, czyli umowy międzykantonalnej. Poprzez ustawodawstwo konstytucyjne i specyficzne narzędzia, jakimi są referendum i inicjatywa ludowa, naród stał się prawdziwym suwerenem, mającym głos w każdej ważnej kwestii: od spraw na poziomie gminy po wypowiedzenie się na temat zmian konstytucji na poziomie federacji. Kolektywny system władzy oraz duży wpływ grup interesów i obywateli nie znajdują odpowiednika w żadnym innym państwie. Dlatego też szwajcarskiego federalizmu, z jego całą kompleksowością i specyfiką, nie da się bezpośrednio przenieść na system polityczny innych państw, bez uprzedniej dokładnej analizy jego genezy. Mirosław Matyja
50
TEORIA W PRAK TYCE
Miasta
wolne od ropy Marcin Gerwin, Kamil Pachałko
Rob Hopkins prowadził ekologiczny styl życia. Uprawiał część żywności na własne potrzeby, przygotowywał się do założenia ekowioski, budował dom z gliny i słomy. Ale i tak przeżył szok, gdy usłyszał, jakie konsekwencje przyniesie zmniejszenie produkcji ropy, które nastąpi po przekroczeniu tzw. peak oil (szczytu jej wydobycia). Pracował wówczas w Irlandii i uczył ekologicznego projektowania ogrodów, budynków i farm. Pierwszego dnia kursu postanowił pokazać studentom film dokumentalny „The End of Suburbia” („Koniec przedmieść”). Na pokaz zaprosił występującego w nim geologa zajmującego się ropą, dr. Colina Campbella, który mieszkał w okolicy. Ten dzień odmienił życie Hopkinsa. Zrozumiał, że mieszkańcy państw uprzemysłowionych są dziś całkowicie zależni od surowca, którego zasoby nieubłaganie się kurczą. Według Roberta Hirscha, specjalisty ds. energii, wydobycie ropy na świecie może zacząć się zmniejszać już w ciągu 2-5 następnych lat. Zaczął się zastanawiać, jak pojedzie po zakupy, jak będzie mógł odwiedzić przyjaciół itd. W jego miejscowości, irlandzkim Kinsale, samochód jest niezbędny do załatwiania podstawowych spraw. Wiedział, że potrafi zaprojektować dom i ogród tak, aby być samowystarczalnym. Jednak co z innymi? Będzie pilnował ogrodu z bronią w ręku, gdy jego sąsiedzi nie będą mieli co jeść i czym się ogrzać? Usiadł więc ze studentami i zaczęli się zastanawiać, jaki wpływ na Kinsale będzie miał spadek wydobycia ropy oraz jak przejść do niezależności od
niej. Po wielu dyskusjach, a także rozmowach z mieszkańcami, powstał plan zmniejszenia zużycia energii w Kinsale do 2021 r. Zaproponowano w nim szereg rozwiązań w kwestii energetyki odnawialnej, żywności, transportu czy edukacji. Mniejsze dostawy ropy oznaczają bowiem nie tylko niedogodności związane z dojazdem do pracy. Jest ona niezbędna do przewożenia nawozów sztucznych, uprawiania kombajnami pól czy do dystrybucji żywności do sklepów. Bez ropy przestaje działać przemysłowy system produkcji żywności. Dlatego też pomysł na inicjatywy Transition (ang. przejście) obejmuje m.in. uprawy lokalnych ogrodów czy uczenie się wielu zapomnianych dziś umiejętności, np. robienia zapasów na zimę.
Zaczęło się w Totnes Pierwszym miastem, w którym rozpoczął się proces przejścia, jest Totnes w Devon, na południu Wielkiej Brytanii, gdzie Rob przeprowadził się po powrocie z Irlandii. Poznał tam Naresha Giangrande, który również interesował się tematem peak oil. Postanowili wraz z innymi mieszkańcami stworzyć pozytywną wizję przyszłości miasta o rosnącej jakości życia, a jednocześnie odpornego na kryzysy przychodzące z zewnątrz. Podstawowym założeniem inicjatyw Transition jest włączenie w proces przemian ogółu mieszkańców miasta, firm, urzędów, organizacji społecznych i szkół – tak, aby była to wspólna sprawa, rozumiana i akceptowana przez wszystkich. W Totnes działa dziś 10 grup tematycznych, zajmujących się m.in. energią, budownictwem, żywnością
i zdrowiem. Prowadzonych jest niemal 20 różnych projektów, a w inicjatywę zaangażowało się łącznie ok. 300 osób. Pierwszym krokiem były spotkania edukacyjne i pokazy filmów dla mieszkańców, by mogli lepiej zrozumieć, na czym polegają kryzys paliwowy i zmiany klimatyczne. Zapobieganie im jest bowiem jednym z kluczowych elementów ruchu Transition. Jednym z najbardziej znanych projektów Transition Totnes jest wprowadzenie miejscowej waluty – funta Totnes, banknotów o takiej samej wartości, jak „normalne” funty. Można nią płacić jedynie w lokalnych sklepach, które włączyły się do akcji (jest ich już ok. 80). Dzięki temu pieniądze nie mogą „wyciekać” z lokalnej społeczności. W ubiegłym roku wystartował także projekt „Podziel się ogrodem”, w ramach którego w nieużywanych ogrodach mogą uprawiać warzywa osoby nie mające własnej ziemi. W zamian za taką możliwość, oddają właścicielom część plonów. Korzysta z niej obecnie 21 ogrodników. Rozpoczął się też projekt sadzenia drzew orzechowych, m.in. jadalnych kasztanów i migdałów. Organizowany jest hurtowy zakup kolektorów słonecznych. Trwają też prace nad przewodnikiem po lokalnej żywności i pomocą w docieplaniu domów. Ideą Transition jest budowanie lokalnych gospodarek, które byłyby w znacznej mierze samowystarczalne. To miasta pełne ogrodów, korzystające z lokalnych, odnawialnych źródeł energii, miasta, w których ludzie żyją w wolniejszym tempie niż gdzie indziej, a wiele osób utrzymuje się z tradycyjnych rzemiosł.
51 W końcu zorganizowano pierwsze spotkanie i pokaz filmu o tym, jak mieszkańcy Kuby poradzili sobie z nagłym spadkiem dostaw ropy. Na to spotkanie przyszedłem ja – Kamil, od dawna zainteresowany sprawami ekologii i lokalnej demokracji. Po filmie Graham i Stephen przedstawili ideę Transition Towns. Pierwszym krokiem jest zawsze powołanie Grupy Sterującej. W Westcliff weszło doń kilka osób aktywnych w innych inicjatywach,
działań na rzecz wprowadzenia demokracji uczestniczącej. – Urząd miasta przyzwyczaił się, że wszelkie decyzje może podejmować właściwie samodzielnie. Konsultacje społeczne sprawiają wrażenie działań fasadowych – mówi Maja Grabkowska z Inicjatywy. – Tymczasem mieszkańcy Sopotu najlepiej znają swoje potrzeby i mają nieraz świetne pomysły na rozwiązywanie miejskich problemów. Aby móc z tego potencjału korzystać, potrzebny jest naprawdę demokratyczny sposób zarządzania miastem.
m.in. członek rady stowarzyszenia dzielnicowego, przewodniczący regionalnego związku ogrodników ekologicznych, wykładowca college’u oraz ja – student na wydziale pracy socjalnej. Później dołączyło jeszcze kilka osób, m.in. zakonnica zainteresowana sprawami społecznymi i „eko-duchowością”. Grupa miała dużo entuzjazmu, bogatą pulę doświadczeń i masę lokalnych kontaktów, więc wiele drzwi stało otworem. Jednocześnie z braku czasu musieliśmy się skupić na najbardziej efektywnych działaniach, budujących bazę poparcia dla projektu. Ważna była tu rada twórców idei Transition, by nie nadwerężać się i pracując nad „odpornością” swojej miejscowości, dbać również o własne siły.
© TRANSITION WESTCLIFF
Idea okazała się zaraźliwa. Po zaledwie trzech latach, na świecie działa już ok. 160 oficjalnych inicjatyw Transition, od Wielkiej Brytanii, poprzez Irlandię, USA, aż po Australię, Japonię i Nową Zelandię. Kolejnych kilkaset znajduje się w fazie początkowej, zarejestrowanych jako mullers, czyli ci, którzy dopiero rozpoznają temat i szukają partnerów. Pierwsza polska próba zainspirowana ruchem Transition to Sopocka Inicjatywa Rozwojowa, która rozpoczęła od
Westcliff wkracza do akcji – Pomysł na to, by zacząć inicjatywę w Westcliff, pojawił się podczas rozmowy ze Stevem Jordanem – mówi Graham Burnett. – Steve obejrzał film „Koniec przedmieść”, a ja z kolei rok wcześniej słuchałem wystąpienia Roba Hopkinsa, który opowiadał o ruchu Transition. Pomyśleliśmy wówczas – czemu by nie założyć takiej inicjatywy w naszym mieście? Postanowienie, podjęte pod wpływem lokalnego piwa w pubie, musiało kilka miesięcy poczekać na realizację.
Po pierwsze – edukacja Część naszego wysiłku służy uświadomieniu lokalnym grupom, władzom i mieszkańcom – bez straszenia! – konsekwencji zmian klimatycznych i wyczerpywania się zapasów taniej ropy. Głębokie zrozumienie tych problemów zwiększa szansę przyjęcia przez mieszkańców modelu Transition jako
sposobu na powstrzymanie negatywnych tendencji. – Większość osób wie coś o zmianach klimatu, za sprawą mediów – mówi Graham – ale wydaje mi się, że ludzie wciąż nie słyszeli zbyt wiele na temat szczytu wydobycia ropy. W obu przypadkach albo te sprawy bagatelizują, albo kupują opowieść o tym, że społeczeństwa całkowicie się rozpadną i wszyscy będziemy walczyć o ostatnie krople ropy, niczym bohaterowie filmu Mad Max. Nic więc dziwnego, że wolą myśleć o czymś innym! Zaczynamy od tłumaczenia, że wyzwania, przed którymi stoimy, są poważne i skomplikowane, a my nie mamy wszystkich odpowiedzi. Przedstawiamy, oparte na raportach specjalistów, możliwe scenariusze wydarzeń: od katastroficznych, gdy postępowanie lokalnych społeczności w ogóle się nie zmienia, po pozytywne, prawdopodobne, jeśli rozpoczniemy sprawdzone projekty Transition, w które każdy może się zaangażować. Ludzie lubią te projekty, bo są one „nieagresywne”, ukierunkowane na konstruktywne rozwiązania. Podoba im się również to, że ich efekty mogą zobaczyć w swojej społeczności. Wiele osób wyraziło chęć współpracy, w zależności od własnych zainteresowań. Są jednak i tacy, którzy odczuwają strach lub mają opory, żeby zmienić dotychczasowy sposób myślenia i styl życia. Staramy się dla nich tworzyć atmosferę zrozumienia i przekonać do pozytywnych rozwiązań. – Inne organizacje głównie demonstrują i to może odpychać wiele osób – mówi Alicja. – Transition Westcliff nikogo nie odstraszy, bo ma pozytywne nastawienie i nie szuka winowajców. Początkowo na spotkaniach pojawiało się nie więcej niż 40 osób. Zbieraliśmy od nich adresy e-mail i numery telefonów – budowaliśmy w ten sposób listę potencjalnych współpracowników. Obecnie utrzymujemy kontakt z ok. 300 osobami (m.in. poprzez biuletyn informacyjny), z których kilkadziesiąt to liderzy różnych grup, przekazujący informacje dalej. Powstała strona internetowa, a lokalni dziennikarze sami podchwytują „nasze” tematy. Ostatnio grono odbiorców znacząco
52 się zwiększyło – zrobiliśmy prezentację w college’u w Essex oraz zostaliśmy zaproszeni do lokalnej szkoły. O ile na początku zainteresowanie było niewielkie, co nieco nas frustrowało, obecnie ludzie często kontaktują się z nami, aby dowiedzieć się więcej o Transition Westcliff.
Praktyczne i widoczne Od początku mieliśmy wiele zapału do praktycznych działań. Ograniczał nas jednak brak czasu i społecznego wsparcia. Dodatkowo, wiele spraw trzeba było przedyskutować, gdyż okazało się, że rozumienie koncepcji TT jest odmienne u różnych osób. Pomimo trudności, rozpoczęliśmy realizację kilku małych projektów i jednorazowych inicjatyw, wykorzystujących lokalne zasoby. Ludzie wydają się bardziej zainteresowani ideą Transition, gdy konkretne projekty już funkcjonują blisko nich. Inicjatywy takie, jak „Spacer po ogrodach użytkowych”, „Wycieczka po eko-domach”, „Podnieś jabłko”, „Podziel się ogrodem” czy cieszący się dużym zainteresowaniem Festiwal Dobrego Życia, pokazują ludziom, że nie zajmujemy się tylko teorią. Do „Wycieczki po eko-domach” zgłosili się już właściciele domów, którzy mają podzielić się swoimi doświadczeniami z instalacją różnego rodzaju sprzętu. W ubiegłym roku na wycieczce po eko-domach w ramach Transition Stroud zjawiło się ponad 250 osób (na 12 tys. mieszkańców), więc przygotowujemy się na to, że u nas będzie podobnie. Projekt „Podziel się ogrodem”, prowadzony przez różne inicjatywy Transition w Wielkiej Brytanii, tak się spodobał stacji Channel 4, że miesiąc temu dodała na swojej stronie internetowej zakładkę „Podziel się swoim kawałkiem ziemi” (landshare.channel4. com) dla całego kraju, pod patronatem znanego kucharza i ekologicznego farmera. Z kolei w ramach projektu „Podnieś jabłko” w ub. roku w Londynie zebrano kilka ton owoców. Gdy ogłosiliśmy, że planujemy zorganizować Festiwal Dobrego Życia, swoje entuzjastyczne wsparcie zgłosiło kilkoro lokalnych terapeutów, specja-
listka ds. zdrowia psychicznego z lokalnej służby zdrowia, wykładowczyni lokalnego uniwersytetu i miejscowa organizacja zajmującą się promocją zdrowia. A wszystko to za sprawą jednego e-maila, który ludzie przesyłali do swoich znajomych, a my tylko czekaliśmy na odzew. Praktyczne działania idą znacznie sprawniej, jeśli uda się zbudować więzi z lokalnymi władzami. Zaczęliśmy od zebrania adresów e-mail wszystkich radnych Westcliff i zaproszenia ich do współpracy. Odpowiedziały tylko dwie osoby… Mimo tego, co miesiąc wysyłamy biuletyn do wszystkich samorządowców, aby byli świadomi istnienia naszych działań. Jesteśmy również w kontakcie z lokalną administracją. Zaprosiliśmy na spotkanie tych urzędników, których zakres odpowiedzialności sprawia, że mogą być potencjalnie zainteresowani naszymi inicjatywami. Ze strony gminy zaowocowało to m.in. pomysłami na współpracę oraz zaproszeniem nas na posiedzenie Komitetu ds. Zrównoważonego Rozwoju.
Wykorzystać lokalny potencjał Wiele grup w naszym mieście już robi rzeczy zgodne z ideą Transition – choćby lokalny związek kredytowy. Co prawda ich liderzy nie widzą jeszcze możliwości współpracy, jednak powoli próbujemy budować wzajemne zrozumienie i wspierać te organizacje, np. przez wspólne imprezy i promocję ich działalności na naszych spotkaniach i w biuletynie. Wydaje się, że w wielu miejscowościach, gdzie prężniej rozwijają się grupy Transition, już wcześniej było wielu działaczy zainteresowanych lokalnymi sprawami, będących jednocześnie ekspertami w różnych dziedzinach, na których wspiera się idea przejścia – uprawa żywności, budownictwo, odnawialne źródła energii. W naszym mieście albo nie dotarliśmy jeszcze do takich osób, albo pracują nad swoimi projektami i nie widzą zbieżności z nami, albo ich po prostu nie ma, bo np. zostali „wyssani” do pobliskiego Londynu. Dlatego nasza praca polega w znacznej mierze na tworzeniu „kadr” poprzez szkole-
nia i imprezy – tak, abyśmy później mieli odpowiednią grupę do realizacji większej ilości projektów. Od czasu do czasu odkrywamy inicjatywy, które wkomponowują się w zakres działania Transition Westcliff, np. niezależnie od nas organizowane kursy ekologicznej uprawy ogrodów. Westcliff było pierwszym Transition Town w hrabstwie Essex, ale niedawno pojawiły się podobne inicjatywy w Maldon, Writtle i Rayleigh. Jesteśmy w kontakcie, wspieramy się wiedzą i materiałami, planujemy wspólne spotkania. Wiele osób, które dotąd nie miały kontaktu z tematami zmian klimatycznych, szczytu wydobycia czy „lokalizmem”, ma szansę zaangażować się w nową działalność. Jednocześnie trzeba mieć na uwadze, że model Transition wymaga zwiększenia świadomości społeczeństwa, w atmosferze wzajemnego szacunku i zrozumienia, dlatego dochodzenie do niego bywa czasochłonne. Aby zapobiec najpoważniejszym konsekwencjom „końca ropy” i zmian klimatycznych, niezbędne są nie tylko działania rządu lub indywidualne postawy. Wielu ludzi instynktownie rozumie, że konieczne są również wysiłki na poziomie lokalnych społeczności, jednak większości osób, które spotykamy, zrozumienie tego zajmuje trochę czasu. To jak elementy układanki i nauczenie się umiejętności pracy w grupie. Kolejny rok pracy przed nami. Inicjatywy Transition to nie tylko sposób na wspólne przygotowanie się do nadchodzącego kryzysu paliwowego. To także okazja do spotkań towarzyskich, do tworzenia więzi między ludźmi i szansa na lepsze życie, bliżej przyrody. Marcin Gerwin, Kamil Pachałko
Dla osób, które chciałyby założyć inicjatywę Transition w swojej miejscowości, przygotowany został przewodnik (Transition Initiatives Primer). Można go pobrać za darmo ze strony www.transitiontowns.org. Został on przetłumaczony na kilka języków.
GOSPODARKA SPOŁECZNA MMIX
dodatek ekonomiczny do kwartalnika „Obywatel” BIBLIOTEKA KONGRESU USA
Nr 1
Gospodarka w służbie społeczeństwu Inaugurujemy w „Obywatelu” stały dodatek tematyczny, zatytułowany „Gospodarka Społeczna”. Jego celem jest prezentacja tekstów podważających (neo)liberalny sposób postrzegania kwestii gospodarczych, wedle którego im mniej regulowany rynek i słabszy wpływ państwa na procesy ekonomiczne, tym więcej zyskuje całe społeczeństwo. Takim tezom – dominującym dziś, lecz fałszywym i służącym wyłącznie wielkiemu biznesowi, nie zaś obywatelom – chcemy przeciwstawić inne spojrzenie. Naszym zadaniem bêdzie prezentacja przyk³adów, analiz i rozwa¿añ teoretycznych, które pozwol¹ wskazaæ, i¿ rozs¹dnie stosowany interwencjonizm gospodarczy przynosi pozytywne efekty spo³eczne i ekonomiczne. Chcemy wnieœæ wk³ad w krytykê liberalnego paradygmatu. Uka¿emy naszym Czytelnikom, ¿e sektor publiczny mo¿e dzia³aæ sprawnie. ¯e efektywna mo¿e byæ nie tylko w³asnoœæ prywatna, lecz tak¿e pañstwowa, komunalna, spó³dzielcza czy akcjonariat pracowniczy. ¯e silna rola ró¿nych form reprezentacji pracowników nie jest anachronizmem, lecz wyznacznikiem gospodarek pañstw zamo¿nych i nowoczesnych. I tak dalej. Chcemy w miarê mo¿liwoœci przywróciæ – afirmatywnie! – do debaty publicznej tak niemodne dziœ pojêcia, jak suwerennoœæ gospodarcza, gospodarka trójsektorowa, samorz¹dnoœæ pracownicza, etatyzm, interwencjonizm pañstwowy czy polska myœl techniczna.
W wydaniu: Gdzie się podziały tamte podatki? ................................... ii Socjalizm bez socjalizmu ............................... viii Tylko bez ortodoksji ...... xiv Bez cudów .............................. xix Sektor publiczny – dylematy struktury i nowe konflikty ................ xxiv Własność pracownicza w handlu ................................ xxxi Na razie bez rewolucji ........................ xxxiv
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Nazwa tej wk³adki tematycznej inspirowana jest dzia³alnoœci¹ œrodowiska skupionego wokó³ czasopisma „Gospodarka Narodowa”, wydawanego w latach 1931-1938. Tworzyli je g³ównie m³odzi urzêdnicy pañstwowi i naukowcy, którzy uwa¿ali, ¿e gwarancj¹ przezwyciê¿enia zacofania cywilizacyjnego Polski oraz rozwi¹zania problemów spo³ecznych, jest aktywna rola pañstwa w procesach gospodarczych, nadrzêdna wobec interesów i oczekiwañ kapita³u prywatnego, zw³aszcza du¿ego. Nie chodzi³o przy tym o pochwa³ê ka¿dego etatyzmu. Jeden z autorów „Gospodarki Narodowej”, Stefan Mayer, uwa¿a³, ¿e etatyzm jest narzêdziem polityki klasowej: sta³ego przyw³aszczania przez bur¿uazjê dochodu spo³ecznego za zgod¹ i z pomoc¹ pañstwa. Jednoczeœnie stara³ siê on wykazaæ, ¿e istnieje mo¿liwoœæ wykorzystania etatyzmu w zupe³nie innym kierunku: do dokonywania korekty podzia³u dochodu narodowego zgodnie z zasad¹ sprawiedliwoœci spo³ecznej, w interesie klas nieposiadaj¹cych – jak prezentowa³ tê koncepcjê Kazimierz Dziewulski w ksi¹¿ce „Spór o etatyzm 1919-1939”. Jak¿e aktualne s¹ to koncepcje w czasach, gdy decydenci wszelkich opcji politycznych uwa¿aj¹, ¿e nale¿y poskromiæ „roszczeniowe” grupy spo³eczne oraz sprzedaæ jak najwiêksz¹ czêœæ maj¹tku publicznego, a jednoczeœnie „oszczêdny” bud¿et pañstwa czêsto s³u¿y do jawnego lub zakamu‚owanego wspierania prywatnych przedsiêbiorstw i wielkich koncernów zagranicznych.
NR 1
„Gospodarka Narodowa” powsta³a w odpowiedzi na kryzys gospodarczy lat 30. oraz na towarzysz¹ce mu skostnienie i dogmatyzm starszego pokolenia ekonomistów-libera³ów. Twórcy tego dwutygodnika zaproponowali nowe spojrzenie na rolê pañstwa i jego agend w kreowaniu zjawisk gospodarczych. Jak pisa³ jeden z liderów œrodowiska, Aleksander Ivánka, w swych „Wspomnieniach skarbowca 1927-1945”, w piœmie tym by³y stale wysuwane zagadnienia gospodarcze Polski o charakterze strukturalnym: niedostatek surowców i mit rzekomo bogatej Polski, przeludnienie wsi i jej ukryte bezrobocie, niedorozwój przemys³u, brak wychowania gospodarczego spo³eczeñstwa. W zakresie metodyki gospodarowania po³o¿ony zosta³ nacisk na rolê pañstwa i planowania. Nawi¹zuj¹c nie tyle do pogl¹dów, ile do ogólnego profilu tamtego œrodowiska, zrezygnowaliœmy jednak z przymiotnika „narodowa” w nazwie. Po pierwsze dlatego, ¿e w epoce akcesu do takich struktur ponadnarodowych, jak np. Unia Europejska, tamta nazwa brzmia³aby nieco anachronicznie. Po drugie zaœ dlatego, ¿e – jak uczy doœwiadczenie ultraliberalnej prawicy narodowej, zapatrzonej np. w Margaret Thatcher – ci, którzy maj¹ „naród” na ustach, niekoniecznie promuj¹ rozwi¹zania dlañ korzystne. Po trzecie, gdy¿ s³owo „spo³eczna” wskazuje pewn¹ ró¿nicê miêdzy nami a twórcami „GN” – wiêcej ufnoœci pok³adamy we w³asnoœci uspo³ecznionej ni¿ pañstwowej. Zapraszamy do lektury pierwszego numeru „Gospodarki Spo³ecznej”. Redakcja „Obywatela”
DROGA DO UBÓSTWA I DROGA DO BOGACTWA. LITOGRAFIA Z 1875 R. AUTOR: CURRIER & IVES. BIBLIOTEKA KONGRESU USA. (NAPISY NA BAŃKACH MYDLANYCH: SYSTEM KREDYTOWY, SPEKULACJE, HAZARD, GIEŁDA, GRY LOSOWE, ZAKŁADY, LOTERIA ITP.)
54 ii
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
iii
Gdzie się podziały tamte podatki, czyli złodzieje z wyższych sfer
Każdego roku w Wielkiej Brytanii miliardy funtów „znikają” gdzieś po drodze z gospodarki do budżetu państwa. Raport przygotowany na zamówienie tamtejszych związków zawodowych pokazuje, co się nimi dzieje i co zrobić, by zamiast najbogatszym podatnikom i wielkiemu biznesowi – służyły dobru wspólnemu. Warto mu się przyjrzeć, gdyż także w Polsce nie wszyscy lubią płacić podatki.
Odcienie szarej strefy Pod koniec lutego 2008 r. ukaza³o siê opracowanie zatytu³owane „The Missing Billions: The UK Tax Gap” (Brakuj¹ce miliardy. Niedobory podatkowe w Wielkiej Brytanii), przygotowane przez analityka podatkowego Richarda Murphy’ego dla centrali zwi¹zkowej TUC (Trades Union Congress). Powsta³o ono na podstawie drobiazgowej analizy rozmaitych statystyk rz¹dowych oraz danych udostêpnianych przez najwiêksze brytyjskie przedsiêbiorstwa za okres 2000-2006. Poœwiêcone jest analizie tzw. niedoborów podatkowych – ró¿nicy miêdzy faktycznymi wp³ywami podatkowymi a kwotami, których nale¿a³oby siê spodziewaæ w wyniku zastosowania przepisów podatkowych do procesów zachodz¹cych w gospodarce. Na ró¿nicê tê sk³ada siê wystêpowanie trzech rodzajów praktyk osób prywatnych i przedsiêbiorstw. Po pierwsze, uchylanie siê od podatków (tax evasion), czyli po prostu oszustwa skarbowe, polegaj¹ce np. na ukrywaniu czêœci dochodów czy zani¿aniu wartoœci celnej importowanych towarów. Po drugie, obchodzenie podatków (tax avoidance), czyli zmniejszanie zobowi¹zañ podatkowych dziêki balansowaniu na granicy prawa, wykorzystuj¹c znajduj¹ce siê w nim luki, np. podczas rozliczeñ miêdzy poszczególnymi spó³kami nale¿¹cymi do tego samego w³aœciciela. Wreszcie, spodziewane wp³ywy do bud¿etu ogranicza tzw. optymalizacja podatkowa (tax planning), czyli w pe³ni legalne zmniejszanie ciê¿arów podatkowych, np. dziêki racjonalnemu korzystaniu z dostêpnych ulg, maj¹cych stymulowaæ zachowania korzystne spo³ecznie. W tym trzecim przypadku deklaracje podatkowe wype³niane s¹ zgodnie z rzeczywist¹ natur¹ podej-
Michał Sobczyk
mowanych dzia³añ, dlatego praktyk owego rodzaju – w przeciwieñstwie do dwóch pozosta³ych – nie sposób uznaæ za nieuczciwe. Problem w tym, ¿e prawo nie powinno umo¿liwiaæ takich rodzajów optymalizacji podatkowej, które narusza³yby dwie fundamentalne zasady sprawiedliwego systemu podatkowego. Mówi¹ one, ¿e dochody o podobnej wysokoœci powinny podlegaæ podobnemu opodatkowaniu, a obci¹¿enie podatkowe – rosn¹æ proporcjonalnie do dochodów. Tymczasem, jak pokazuje raport, w Wielkiej Brytanii najlepiej zarabiaj¹cy s¹ w stanie znacznie efektywniej korzystaæ z istniej¹cych ulg i innych mo¿liwoœci zmniejszania podatków. Dotyczy to g³ównie osób, które nie utrzymuj¹ siê z pracy najemnej, lecz prowadz¹ w³asne firmy lub pracuj¹ na zasadzie samozatrudnienia.
Pogromca mitów Raport w zupe³nie nowym œwietle stawia wiele liberalnych argumentów pojawiaj¹cych siê w dyskusjach na tematy ekonomiczne. Murphy podaje, ¿e w Wielkiej Brytanii ka¿dego roku a¿ 25 miliardów funtów traconych jest wskutek obchodzenia podatków. 12,9 miliardów „oszczêdzaj¹” osoby fizyczne, 11,8 miliardów – siedemset najwiêkszych przedsiêbiorstw. Dodatkowe 8,4 miliardów brytyjski bud¿et traci w wyniku optymalizacji podatkowej ze strony najbogatszych mieszkañców Wysp (tj. tych zarabiaj¹cych co najmniej 100 tys. funtów rocznie; grupa ta stanowi ok. 570 tys. osób). Obala to mit, jakoby biznes i przedsiêbiorcy byli szczególnie obci¹¿eni œwiadczeniami na rzecz zbiorowoœci. Jest tak¿e dowodem na to, ¿e skala wydatków na us³ugi publiczne, rzekomo zbyt du¿a, w rzeczywistoœci jest znacznie mniejsza ni¿ faktyczne mo¿liwoœci brytyjskiej gospodarki. Autor raportu podkreœla, ¿e nawet jeœli ktoœ nie zgadza siê z nim w sprawie koniecznoœci rozwoju sektora publicznego, powinien przynajmniej zgodziæ siê, ¿e obecna sytuacja jest niesprawiedliwa, gdy¿ uniemo¿liwia zmniejszenie obci¹¿eñ grup mniej zarabiaj¹cych. Z przytoczonych obliczeñ wynika, ¿e odzyskanie po³owy œrodków, które „zwykli obywatele” trac¹ ka¿dego roku w efekcie obcho-
55
56 iv
GOSPODARKA SPOŁECZNA
dzenia podatków przez inne osoby i podmioty, pozwoli³oby podnieœæ wysokoœæ pierwszego progu podatkowego z ok. 5,4 tys. do 10 tys. funtów. Ta sama kwota mog³aby pozwoliæ na zwiêkszenie wysokoœci pañstwowych emerytur a¿ o jedn¹ pi¹t¹ – lub wybudowanie piêædziesiêciu szpitali. Nieco ponad jedna czwarta kwot traconych wskutek tax avoidance jest równa np. 10-procentowemu wzrostowi publicznych nak³adów na edukacjê, który móg³by siê dokonaæ, gdyby podatki p³acono rzetelnie.
Równi i równiejsi Z raportu wynika, ¿e brytyjski system podatkowy jest szczególnie przyjazny dla tych, którym i tak powodzi siê najlepiej. Piêædziesi¹t najwiêkszych brytyjskich przedsiêbiorstw p³aci podatki w wymiarze o 5 punktów procentowych mniejszym, ni¿ mo¿na by siê spodziewaæ na podstawie ich oficjalnych dokumentów ksiêgowych (to efekt m.in. odwlekania sp³at w czasie). Stawka podatkowa, któr¹ faktycznie p³ac¹, w ci¹gu analizowanego siedmioletniego okresu spada³a o ponad 0,5 punktu procentowego rocznie, pomimo niezmiennej wysokoœci podatku dochodowego od osób prawnych. W efekcie, w 2006 r. stopa tego podatku wynosi³a dla nich w praktyce 22,5%, choæ parlament ustali³ j¹ dla najwiêkszych firm na 30%. Jeœli obecne trendy siê utrzymaj¹, to w 2011 r., gdy opodatkowanie mniejszych przedsiêbiorstw osi¹gnie planowany poziom 22%, ma³e firmy bêd¹ oddawaæ brytyjskiemu fiskusowi wiêksz¹ czêœæ dochodów ni¿ molochy. „Efekt œw. Mateusza” (bogatym bêdzie dodane…) dzia³a tak¿e w przypadku osób fizycznych. Pracownicy najemni nie maj¹ zbyt wielu praktycznych mo¿liwoœci zmniejszania obci¹¿eñ podatkowych, choæby z racji tego, ¿e nie s¹ w stanie op³aciæ doradców podatkowych, ale przede wszystkim z tego powodu, ¿e mo¿liwoœæ oszczêdzania na podatkach niejako z definicji przys³uguje wy³¹cznie tym, których dochody przekraczaj¹ bie¿¹ce potrzeby, a wiêc maj¹ np. kapita³, który mog¹ transferowaæ za granicê. W raporcie czytamy, ¿e Brytyjczycy zarabiaj¹cy poni¿ej 30 tys. funtów rocznie s¹ w stanie, za pomoc¹ ulg i zwolnieñ, odpisaæ od podstawy opodatkowania œrednio zaledwie 4% dochodów (1200 funtów), na co sk³adaj¹ siê g³ównie preferencje dla osób dodatkowo oszczêdzaj¹cych na staroœæ za poœrednictwem towarzystw emerytalnych. Tymczasem osoby zarabiaj¹ce 100 tys. funtów rocznie odpisuj¹ od podatku
NR 1
œrednio 10% dochodów (10 tys. funtów), a ci zarabiaj¹cy milion funtów rocznie, zmniejszaj¹ podstawê opodatkowania a¿ o 30%, m.in. w zwi¹zku z kupowaniem nieruchomoœci pod wynajem. Okazuje siê, ¿e ju¿ powy¿ej progu 50 tys. funtów rocznego dochodu, efektywne opodatkowanie Brytyjczyków ma charakter zbli¿ony do liniowego. Zró¿nicowana jest tak¿e sytuacja podatników w zale¿noœci od charakteru ich zatrudnienia. Prowadz¹cy w³asn¹ dzia³alnoœæ gospodarcz¹, w tym jednoosobow¹, p³ac¹ podatki od zysku, co daje im mo¿liwoœæ manipulacji podczas sporz¹dzania bilansów kosztów i zysków. Tymczasem „zwykli” brytyjscy podatnicy p³ac¹ PAYE, podatek od przychodu odci¹gany przez pracodawcê od ka¿dej ich wyp³aty, a nastêpnie odprowadzany przez niego do urzêdu skarbowego. Rozpatruj¹c wszystkie te zjawiska na bardzo ogólnym poziomie, istnienie tak du¿ych niedoborów podatkowych, na które sk³adaj¹ siê przede wszystkim niezap³acone podatki najwiêkszych firm i najbogatszych obywateli, zwiêksza rozwarstwienie spo³eczne i jest sprzeczne z zasad¹ równoœci wobec prawa, dlatego stanowi zagro¿enie dla spójnoœci spo³ecznej oraz powoduje spadek zaufania do demokracji.
Cwaniactwo popłaca Sposoby na niep³acenie podatków s¹ rzecz jasna inne w przypadku firm i osób prywatnych, jednak wiêkszoœæ ogólnych mechanizmów jest wspólnych. Nale¿¹ do nich m.in.: • zmiany formalnych podmiotów transakcji, np. w ten sposób, by podatek od uzyskanych w jej wyniku dochodów by³ p³acony nie przez te, które je faktycznie uzyskuj¹, ale takie, które mog¹ go p³aciæ wed³ug ni¿szej stawki (np. cz³onków rodziny, którzy mieszcz¹ siê w ni¿szym progu podatkowym lub firmy zale¿ne, które ciesz¹ siê przywilejami podatkowymi). • zmiany formalnego miejsca transakcji przynosz¹cych dochód, zw³aszcza na jeden z rajów podatkowych, czyli pañstwo, w którym obowi¹zuj¹ ni¿sze podatki, a informacje na temat p³atników nie s¹ udostêpniane ich krajom macierzystym. Szczególnie du¿e mo¿liwoœci wi¹¿¹ siê z zak³adaniem tam spó³ek-córek. Przyk³adowo, mog¹ byæ one formalnymi w³aœcicielami patentów czy praw autorskich. W efekcie, przedsiêbiorcy p³ac¹ (ni¿sze) podatki za granic¹, od zysków wypracowanych w kraju macierzystym. Sposobem na oszukanie fiskusa, dostêpnym dla osób zatrudnionych w fir-
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
mach dzia³aj¹cych na skalê miêdzynarodow¹, zw³aszcza kadry zarz¹dzaj¹cej, jest dzielenie ich wyp³at na kilka czêœci, by przynajmniej od niektórych z nich p³aciæ ni¿szy podatek. • zmiany charakteru transakcji; przyk³adem mo¿e byæ wyp³acanie kadrze mened¿erskiej uposa¿eñ w formie nie pensji, lecz dywidendy od posiadanych akcji swojego przedsiêbiorstwa, co pozwala unikn¹æ p³acenia sk³adek na ubezpieczenie spo³eczne (tzw. National Insurance). Oszczêdnoœæ na podatkach mo¿e zapewniæ tak¿e wyp³ata czêœci wynagrodzenia w naturze. Wyj¹tkowo atrakcyjne jest rozliczanie dochodów jako zysków osi¹ganych z obrotu aktywami kapita³owymi (capital gains), m.in. dlatego, ¿e w przypadku podatku od zysków kapita³owych (CGT) tzw. kwota wolna jest niemal dwukrotnie wy¿sza ni¿ w przypadku podatku dochodowego. • opóźnianie formalnego odnotowania transakcji, np. stosowanie sztuczek ksiêgowych pozwalaj¹cych na zmniejszanie faktycznie p³aconego podatku kosztem zwiêkszania wysokoœci tzw. podatku odroczonego – w danym momencie du¿a czêœæ podatków firmy jest przesuniêta na bli¿ej nieokreœlon¹ przysz³oœæ. W raporcie czytamy, ¿e podczas badanej „siedmiolatki” œrednia wysokoœæ podatku odroczonego wzros³a w przypadku piêædziesiêciu analizowanych przedsiêbiorstw z 209 do 934 milionów funtów. W 2006 r. w bilansach tych firm ³¹czna kwota podatków o nieznanym terminie sp³aty wynios³a 47,7 miliarda funtów, czyli by³a o ponad 2 miliardy wiêksza ni¿ ³¹czne wp³ywy z tytu³u podatku od przedsiêbiorstw w roku podatkowym 2006/07. Warto podkreœliæ, ¿e „oszczêdzaæ” mo¿na nie tylko na podatku dochodowym, ale tak¿e np. VAT (z tego powodu wiele sklepów internetowych formalnie zaopatruje siê na Wyspach Normandzkich, które jako tzw. dependencje Korony Brytyjskiej nie podlegaj¹ brytyjskiemu systemowi podatkowemu) czy op³atach skarbowych, np. w przypadku, gdy kupuje siê nieruchomoœci za poœrednictwem spó³ek zale¿nych, zarejestrowanych w innym kraju. Ogólnie bior¹c, firmom znacznie ³atwiej jest obchodziæ i optymalizowaæ podatki. Wa¿ne znaczenie maj¹ tu wiêksze mo¿liwoœci formalnego prowadzenia czêœci aktywnoœci za granic¹. Chêæ p³acenia jak najni¿szych podatków wp³ywa na decyzje takie, jak lokalizacja centrali firmy oraz jej filii, formalne miejsce zatrudnienia pracowników, kraj, w którym zaci¹gane s¹ kredyty czy lokowane aktywa. W skrajnych przypadkach firmom zdarza siê ca³kowicie uciekaæ z dzia³alnoœci¹ do innych krajów, jako ¿e wspó³pra-
v
ca miêdzynarodowa w zakresie œci¹gania zaleg³oœci podatkowych nie jest dobrze rozwiniêta. Z zarysowanych powodów, wzglêdne straty brytyjskiego bud¿etu s¹ wiêksze w przypadku podatku od przedsiêbiorstw ni¿ od osób fizycznych.
Chcieć znaczy móc G³ówn¹ wartoœci¹ opracowania, zw³aszcza dla czytelników z innych krajów, nie jest jednak przedstawienie patologii w brytyjskim systemie fiskalnym, lecz pokazanie, ¿e pañstwo posiada ca³kiem bogaty arsena³ œrodków, jeœli tylko jest zdeterminowane, by z nimi walczyæ. Murphy proponuje debatê publiczn¹ wokó³ nastêpuj¹cych kierunków dzia³añ na rzecz uszczelnienia systemu. S¹ to: 1. Wprowadzenie do prawodawstwa zasady, która ka¿e traktowaæ wszelkie œwiadome próby obchodzenia podatków jako niemo¿liwe do zaakceptowania, co otworzy nowe mo¿liwoœci ich s¹dowego zwalczania. Dotychczas walka z nieuczciwymi podatnikami podobna by³a grze w kotka i myszkê, polega³a bowiem na ci¹g³ym „³ataniu” prawa na podstawie wykrytych przypadków wykorzystywania istniej¹cych luk. Autor raportu przekonuje, ¿e w³adze publiczne musz¹ narzuciæ w³asne regu³y gry, w oparciu o demokratyczn¹ legitymacjê do egzekwowania ustalonych przez siebie podatków. Proponuje wprowadzenie zapisu, ¿e ka¿de posuniêcie biznesowe, którego wy³¹cznym b¹dź g³ównym celem by³oby umo¿liwienie p³acenia mniejszych podatków, mo¿e byæ do celów podatkowych traktowane jako niezaistnia³e. Stworzy to podstawy prawne do uznawania za nielegalne wszystkich sztuczek maj¹cych na celu obchodzenie podatków dziêki wykorzystaniu mo¿liwoœci tkwi¹cych w nieprecyzyjnych przepisach. Wojna z unikaniem podatków powinna siê tak¿e toczyæ na polu jêzyka. Przyk³adowo, szkodliwe jest mówienie o „pieni¹dzach podatników”, sugeruj¹ce, ¿e legalne podatki polegaj¹ na zabieraniu ludziom czêœci ich prawowitej w³asnoœci. Murphy sugeruje, by mówiæ raczej o funduszach publicznych, czy wrêcz wspólnych. 2. Powstrzymanie planowanych, znacznych redukcji etatów w HM Revenue & Customs (HMRC, Urz¹d ds. Poboru Podatków). Brytyjski rz¹d zamierza do 2011 r. zwolniæ co czwartego pracownika HMRC, ³¹cznie 25 tys. osób. Tego rodzaju oszczêdnoœci w wydatkach publicznych bêd¹ pozorne, gdy¿ uniemo¿liwi¹ walkê ze zidentyfikowanymi patologiami, która mog³aby byæ nieocenionym źród³em dodatkowych wp³ywów do bud¿etu. Autor opraco-
57
58 vi
GOSPODARKA SPOŁECZNA
wania podaje, ¿e w roku podatkowym 2006-2007 przeciêtny ca³kowity koszt zatrudnienia pracownika aparatu skarbowego by³ niemal stukrotnie ni¿szy ni¿ przypadaj¹ce na niego wp³ywy do bud¿etu, choæ rzecz jasna nie wystêpuje tu prosta zale¿noœæ liniowa. 3. Ca³kowite zlikwidowanie tzw. zasady sta³ego zamieszkania (domicile rule). Mówi¹c w uproszczeniu, osoby, które s¹ tzw. rezydentami podatkowymi w Wielkiej Brytanii, ale jednoczeœnie nie jest ona formalnie ich miejscem sta³ego zamieszkania, p³ac¹ w tym kraju jedynie czêœæ podatków. Zmiana tego przepisu mog³aby stanowiæ źród³o funduszy wystarczaj¹ce do zredukowania o po³owê wystêpuj¹cego na Wyspach ubóstwa dzieciêcego. 4. Likwidacja zbêdnych ulg podatkowych, tj. tych, z których korzystaj¹ przed wszystkim najbardziej zamo¿ni. Przyk³adem mog¹ byæ ulgi dla osób inwestuj¹cych w Venture Capital Trusts oraz Enterprise Incentive Schemes, fundusze wspieraj¹ce innowacyjn¹, drobn¹ przedsiêbiorczoœæ. Wieloletnie dane pokazuj¹ bowiem, ¿e ich pozytywny wp³yw na rozwój tego rodzaju firm jest znikomy, s¹ one natomiast intensywnie wykorzystywane do celów optymalizacji podatkowej. Zniesienie wspomnianych ulg przyniesie 235 milionów funtów rocznie, które mog¹ byæ przeznaczane na znacznie bardziej efektywne metody wspierania przedsiêbiorczoœci bezpoœrednio przez pañstwo. 5. Wprowadzenie mechanizmów utrudniaj¹cych omijanie podatku od zysków kapita³owych dziêki transferowaniu na ma³¿onków praw w³asnoœci do aktywów tu¿ przed ich sprzeda¿¹. Rozwi¹zaniem mo¿e tu byæ opodatkowanie sprzeda¿y aktywów bêd¹cych darowizn¹ od ma³¿onka w takiej samej wysokoœci, jak gdyby pozostawa³y one jego w³asnoœci¹, jeœli od ich przekazania do sprzeda¿y minê³o mniej ni¿ rok. 6. Objêcie podatkiem dochodowym wszystkich zysków kapita³owych z aktywów, które pozostaj¹ w danych rêkach przez mniej ni¿ rok. Nie powinny byæ one bowiem traktowane jako zyski z inwestycji, poniewa¿ inwestycje maj¹ z definicji charakter d³ugofalowy. Powinno to przynieœæ œrodki (500 milionów funtów rocznie) wystarczaj¹ce do np. generalnego remontu 200 brytyjskich szkó³ podstawowych. 7. Reforma systemu ulg podatkowych zwi¹zanych z darowiznami dla organizacji po¿ytku publicznego. Chodzi tu m.in. o likwidacjê nieuzasadnionych (oraz stwarzaj¹cych pole do nadu¿yæ) przywilejów podatkowych dla darczyñców. Ich istnienie okazuje siê nie mieæ istotnego wp³ywu na sytuacjê finansow¹ tych organizacji, a stanowi dla nich znaczne obci¹¿enie biurokratyczne. Uproszczenie
NR 1
systemu spowodowa³oby przy tym wzrost dochodów tych organizacji. 8. Ustanowienie dodatkowego podatku od dochodów z inwestycji kapita³owych, powy¿ej pewnego ich poziomu – tak, aby by³y one opodatkowane podobnie, jak dochody wypracowane (tj. osi¹gane dziêki sprzeda¿y towarów lub us³ug), po uwzglêdnieniu obci¹¿aj¹cych ich sk³adek na ubezpieczenie spo³eczne. 9. Wprowadzenie minimalnej stopy podatku dochodowego dla najlepiej zarabiaj¹cych – tak, aby nie byli oni w stanie wykorzystywaæ systemu ulg i zwolnieñ do stopnia nieakceptowalnego spo³ecznie. Murphy proponuje dla osób zarabiaj¹cych 100 tys. funtów rocznie ustaliæ j¹ na poziomie 32% (obecnie p³ac¹ oni œrednio 30,8%), 150 tys. – 37%, a ponad 200 tys. – 40%. Nawet jeœli czêœæ osób ucieknie z podatkami poza Wyspy, da to w sumie œrodki, które mo¿na by wykorzystaæ do zwiêkszenia o 400 funtów poziomu rocznych zarobków, poni¿ej których w ogóle jest siê zwolnionym z podatku dochodowego. 10. Aktywniejsze uczestnictwo w miêdzynarodowych dzia³aniach uniemo¿liwiaj¹cych nadu¿ycia za poœrednictwem rajów podatkowych, np. wymuszaj¹cych wiêksz¹ jawnoœæ. Niektóre z ok. siedemdziesiêciu z nich wrêcz opar³y znaczn¹ czêœæ swoich gospodarek na umo¿liwianiu p³acenia u siebie (niskich) podatków osobom, które fizycznie w nich nie zamieszkuj¹. Wielka Brytania ma tutaj szczególne pole do popisu, gdy¿ wiele rajów podatkowych stanowi¹ jej protektoraty b¹dź terytoria zale¿ne. O tym, jak wa¿nym kierunkiem dzia³añ mo¿e siê to okazaæ, œwiadczyæ mo¿e nastêpuj¹ca kalkulacja: a¿ 47 pensów z ka¿dego funta wydanego w brytyjskich supermarketach na banany, trafia do któregoœ z rajów podatkowych. 11. Zmiana warunków funkcjonowania niewielkich spó³ek z ograniczon¹ odpowiedzialnoœci¹ – tak, aby mia³y one mniejsze mo¿liwoœci pope³niania nadu¿yæ fiskalnych. Raport stwierdza, ¿e ta forma prowadzenia dzia³alnoœci gospodarczej opiera siê na szeregu anachronicznych za³o¿eñ i obecnie niezliczone, niemal pozbawione kapita³u spó³ki s³u¿¹ wy³¹cznie omijaniu podatków. Rozwi¹zaniem tego problemu mo¿e byæ prawodawstwo sk³aniaj¹ce do prowadzenia niewielkich biznesów w formie spó³ek partnerskich (Limited Liability Partnerships), co ma tak¿e liczne dodatkowe zalety, jak ograniczenie obci¹¿eñ biurokratycznych dla firm. 12. Rozwijanie wspó³pracy zagranicznej na rzecz egzekwowania od przedsiêbiorstw ca³oœci zobowi¹zañ spo³ecznych, jakie wi¹¿¹ siê z ich dzia³alnoœci¹. Chodzi tutaj m.in. o wsparcie dla idei Komisji Europejskiej, która zabiega o wprowadzenie
GOSPODARKA SPOŁECZNA
tzw. wspólnej skonsolidowanej podstawy opodatkowania (CCCTB), co uniemo¿liwi³oby wiele nadu¿yæ dokonywanych obecnie za poœrednictwem rajów podatkowych. Ogromne mo¿liwoœci da³oby tak¿e wprowadzenie wymogu, by firmy transnarodowe mia³y obowi¹zek sprawozdawczoœci w rozbiciu na poszczególne kraje, w których prowadz¹ dzia³alnoœæ. U³atwi³oby to identyfikacjê przypadków, gdy miejsce p³acenia podatków jest odmienne od miejsca faktycznego prowadzenia dzia³alnoœci gospodarczej.
Inspiracje znad Tamizy Znaczna czêœæ zaproponowanych powy¿ej pomys³ów na ograniczanie niedoborów podatkowych mo¿e stanowiæ inspiracjê do rozwijania polskich rozwi¹zañ, zaadaptowanych do lokalnego kontekstu. Warto jednak zwróciæ uwagê nie tylko na praktyczny aspekt raportu. Po pierwsze, uznanie budzi idea serii wydawniczej ToUChstone Pamphlets, któr¹ zainaugurowa³o omawiane opracowanie. W jej ramach ukazuj¹ siê broszury poœwiêcone bardzo ró¿nym zagadnieniom ekonomicznym, spo³ecznym, a nawet ekologicznym – napisane przystêpnym jêzykiem, ale zawieraj¹ce
vii
59
wiarygodne, „twarde” dane. Zwi¹zkowcy z TUC t³umacz¹, ¿e publikuj¹c takie raporty, oparte na badaniach naukowych, chc¹ nie tyle forsowaæ w³asne pogl¹dy, co stymulowaæ merytoryczn¹ debatê publiczn¹ wokó³ najwa¿niejszych problemów spo³eczno-gospodarczych. Nale¿y mieæ nadziejê, ¿e polskie zwi¹zki, które – podobne dzia³ania podejmuj¹ na bardzo ograniczon¹ skalê, dostrzeg¹, ¿e mog¹ byæ one skutecznym narzêdziem. Po drugie, moglibyœmy siê uczyæ od Brytyjczyków lepszego stawiania pytañ o przyczyny problemów spo³ecznych i gospodarczych. Uciekanie siê do wszelkich sposobów na zap³acenie jak najmniejszych podatków, stanowi w ka¿dym kraju siln¹ pokusê dla pewnego odsetka firm i osób prywatnych, jednak bodaj nigdzie poza Polsk¹ okradanie przez nich uczciwej wiêkszoœci – bo tym ono de facto jest – nie jest traktowane z tak¹ pob³a¿liwoœci¹ czy wrêcz jako dowód zaradnoœci. Michał Sobczyk
Pe³ne wersje broszur z serii ToUChstone Pamphlets oraz dodatkowe informacje (np. metodologiczne), znaleźæ mo¿na na stronie www.tuc.org.uk/touchstone
bd ADRIAN CLARK
NR 1
60 viii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
NR 1
Socjalizm bez socjalizmu Rafał Bakalarczyk
bnd JONATHAN GRIFFITHS
Myśląc o „modelu szwedzkim”, zwykle kojarzymy go z hojnym państwem socjalnym, gwarantującym świadczenia społeczne na godziwym poziomie. To jednak tylko jedna strona rozwiązań i procesów, które złożyły się na charakterystyczny model rozwoju w tym kraju. Drugą stroną jest sfera stosunków pracy. Jest ona wa¿na zarówno z punktu widzenia poziomu dobrobytu wielu grup, jak i dlatego, ¿e uwzglêdnienie jej pozwala odpowiedzieæ na pytanie, dlaczego szwedzki model pañstwa socjalnego nie doprowadzi³ do destabilizacji i ra¿¹cej nieefektywnoœci, jak¹ niektórzy pamiêtaj¹ z czasów „realnego socjalizmu”. Id¹c na skróty, ktoœ rzek³by, ¿e w tym ostatnim ustroju mieliœmy œrodki produkcji w ca³oœci w rêkach pañstwa, a w Szwecji – tak¿e w rêkach prywatnych. Jest to odpowiedź daleko niepe³na. Po pierwsze dlatego, ¿e nie t³umaczy zale¿noœci miêdzy struktur¹ w³asnoœci a efektywnoœci¹. Po drugie natomiast, pomija fakt, ¿e stosunki pracy w Szwecji, choæ trzymaj¹ siê kapitalistycznego fundamentu, zawieraj¹ w sobie jednoczeœnie filozofiê daleko posuniêtego kompromisu ze œwiatem pracy. A to stawia Szwecjê – nie tylko w sferze socjalnej, ale tak¿e stosunków pracy – pomiêdzy socjalizmem a kapitalizmem.
Historycznie uwarunkowana specyfika Szwecja, – choæ podobnie jak Holandia – rozwija³a siê w krêgu kultury protestanckiej, nie zosta³a potêg¹ handlow¹ ani te¿ przez d³ugi czas nie powstawa³o tu silne mieszczañstwo. Tote¿ do po³owy XIX w. by³a krajem g³ównie rolniczym, a rewolucja industrialna nast¹pi³a dopiero w ostatnich dekadach owego stulecia. Zaczynaj¹c od niskiego poziomu rozwoju, Szwecja wesz³a w fazê niezwykle dynamicznego wzrostu. W latach 1850-1970 by³a najszybciej rozwijaj¹c¹ siê gospodark¹ na œwiecie, osi¹gaj¹c w tym ostatnim roku trzecie miejsce wed³ug wskaźnika PKB na g³owê mieszkañca1. Wzrost ten w du¿ej mierze kraj zawdziêcza³ eksportowi ¿elaza i drewna oraz wysokiej jakoœci i sprawdzonej
marce szwedzkich produktów. Nie mniej wa¿n¹ rolê odegra³a jednak odpowiednia polityka gospodarcza i stosunki pracy. Wejœciu w fazê skokowego rozwoju szwedzkiej produkcji towarzyszy³o powstanie ruchu robotniczego oraz powo³anie partii reprezentuj¹cych pracowników przemys³owych. Inicjatywy te by³y w nastêpnym stuleciu silnie powi¹zane, co wobec d³ugotrwa³ych rz¹dów socjaldemokratycznych ugruntowa³o mocn¹ pozycjê zwi¹zków, a w rezultacie masowo zrzeszonej w nich klasy robotniczej. Rewolucja przemys³owa, choæ nadesz³a tu doœæ późno, natrafi³a na doœæ specyficzny grunt, co od pocz¹tku mia³o znaczenie dla kszta³towania siê nowych stosunków spo³ecznych. W odró¿nieniu od wiêkszoœci pozosta³ych regionów Europy, Skandynawia nieska¿ona by³a piêtnem feudalizmu ani neofeudalizmu (gospodarki folwarczno-pañszczyźnianej). Co
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
za tym idzie, w Szwecji, bêd¹cej jeszcze w po³owie XIX w. ubogim krajem rolniczym, ch³opi mieli od wieków utrwalon¹ w tradycji i strukturze spo³ecznej niezale¿noœæ i wynikaj¹c¹ z niej podmiotowoœæ. To poczucie podmiotowoœci musia³o siê udzieliæ nowej klasie robotniczej, która w du¿ej mierze wy³oni³a siê w³aœnie z ludnoœci ch³opskiej. Czynnikiem wzmacniaj¹cym by³o tu tak¿e bardzo wczesne wprowadzenie 2 powszechnej edukacji – w 1848 r. Edukacja dawa³a wiêksz¹ samowiedzê oraz mo¿liwoœæ zdobywania i doskonalenia umiejêtnoœci, a przez to zwiêksza³a mobilnoœæ spo³eczn¹. Inn¹ wa¿n¹ cech¹ szwedzkich stosunków spo³ecznych, która wrêcz bezpoœrednio prze³o¿y³a siê na przysz³oœæ stosunków pracy, by³a zasada Bruksmentalitet. Profesor historii w Dalarna Högskolan, Tekeste Negash, wskazuje na ni¹, jako na zaczerpniêty z obszarów wiejskich zwyczaj kooperacyjnych relacji miêdzy ludnoœci¹ pracuj¹c¹ w danej ga³êzi rzemios³a a pracodawc¹. Ta regu³a kszta³towa³a siê na d³ugo przed faz¹ industrializacji i stanowi³a istotne pod³o¿e dla późniejszych form wspó³dzia³ania miêdzy Kapita³em a œwiatem pracy. Kolejnym wa¿nym czynnikiem le¿¹cym u podstaw powstania stosunków przemys³owych, by³a wczesna demokratyzacja ¿ycia publicznego i brak zewnêtrznej opresji politycznej, co okaza³o siê zapor¹ przed radykalizacj¹ ruchu robotniczego, jak¹ znamy z doœwiadczeñ choæby rosyjskich.
Konflikt klasowy i jego przezwyciężanie Wszystkie powy¿sze uwarunkowania wp³ywa³y na relatywnie wysok¹ pozycjê rodz¹cej siê klasy robotniczej. Jednak pocz¹tki kapitalizmu nie by³y tu us³ane ró¿ami. Kon‚ikt klasowy wystêpowa³, choæ s³abiej ni¿ w innych krajach, a gdzieniegdzie przybiera³ bardzo antagonistyczne formy, jak choæby w przypadku g³oœnego strajku w 1879 r. czy brutalnej pacyfikacji strajku w 1931 r. Wa¿n¹ cezur¹ okaza³ siê rok 1936, kiedy to Saltsjöbaden LO (krajowy zwi¹zek zawodowy) i SAF (g³ówne zrzeszenie pracodawców) zawar³y porozumienie w sprawie ograniczonych interwencji na rynku pracy, zobowi¹zuj¹ce obie strony do prowadzenia negocjacji w przysz³ych sytuacjach spornych. Nastêpnie mia³y miejsce kolejne porozumienia, które rozwija³y 3 tradycjê zapocz¹tkowan¹ w Saltsjöbaden . Oczywiœcie nie wyeliminowa³o to ca³kowicie strajków z ¿ycia spo³ecznego. Po dekadach spokoju, w latach 1968-69 mia³a miejsce fala „dzikich strajków”, wspieranych
ix
przez partiê komunistyczn¹ i m³odzie¿ zrewoltowan¹ zgodnie z duchem epoki. Protesty by³y skierowane nie tylko przeciw pracodawcom, ale tak¿e poddawa³y krytyce kierownictwo LO za zbytni¹ ugodowoœæ i nie doœæ demokratyczne reprezentowanie interesów œwiata pracy. Protesty te mia³y zatem pod³o¿e tylko czêœciowo ekonomiczne, a w czêœci spo³eczno-kulturowe. W tamtym burzliwym okresie wprowadzono zwyczaj, który zmieni³ relacje w zak³adach pracy ku jeszcze mniejszej hierarchizacji ni¿ dot¹d. Jan Åkerstedt ze School of Economics and Social Sciences w Dalarna Högskolan wspomina, ¿e w³aœnie w koñcówce lat 60., pod wp³ywem d¹¿eñ radykalnie demokratycznych, faktycznie zniesiono formy oficjalne (zwracanie siê per „Pan”) w niemal wszystkich instytucjach i relacjach spo³ecznych, tak¿e w zak³adach pracy. Doprowadzi³o to do zmniejszenia dystansu miêdzy pracownikami, kadr¹ kierownicz¹ i kapitalistami. Jednak bardziej donios³e w skutkach by³o chyba wspomniane si³owe st³umienie protestów robotniczych w 1931 r. Po tych wydarzeniach w³adzê przekazano w rêce socjaldemokracji, która dzier¿y³a j¹ niemal nieprzerwanie przez kilka kolejnych dekad, ugruntowuj¹c i rozwijaj¹c charakterystyczny szwedzki model pañstwa dobrobytu. W pierwszych powojennych dziesiêcioleciach wzmocni³a siê te¿ istotnie pozycja zwi¹zków (co by³o ogóln¹ tendencj¹ w œwiecie zachodnim), ale pierwsze kroki ku modelowi opartemu na dialogu miêdzy Kapita³em a przedstawicielami œwiata pracy zosta³y poczynione znacznie wczeœniej. Szczególne znaczenie mia³a wdra¿ana od lat 50. tzw. strategia Rehna-Meidnera. Tak opisuje j¹ Steven Saxonberg: Idea planu by³a taka, ¿e zwi¹zkowcy zgadzali siê popieraæ szybk¹ restrukturyzacjê i nie przeciwstawiali siê zwolnieniom. Poprzez centralne negocjacje uzgodniono politykê p³acow¹, która gwarantowa³a równe p³ace za tak¹ sam¹ pracê niezale¿nie od zyskownoœci poszczególnych przedsiêbiorstw. W rezultacie najbardziej efektywne firmy p³aci³y ni¿sze p³ace ni¿ wolnorynkowe i mog³y siê rozwijaæ jeszcze szybciej, a firmy najs³absze p³aci³y wy¿sze p³ace ni¿ wolnorynkowe, co prowadzi³o je szybciej do bankructwa. Pracownicy zmuszani byli tym samym do wiêkszej elastycznoœci i do poszukiwania pracy w firmach bardziej efektywnych. Takie rozwi¹zania zapewni³y, ¿e przemys³ szwedzki rozwija³ siê i unowoczeœnia³ szybciej 4 ni¿ w warunkach wolnorynkowych . Autorzy tej koncepcji powo³ywali siê wówczas nie tylko na argumenty efektywnoœci czy rozwoju, ale tak¿e odwo³ywali do retoryki sprawiedliwoœci i egalitaryzmu. Argumentowali, ¿e skoordynowane na
61
62 x
GOSPODARKA SPOŁECZNA
szczeblu centralnym okreœlenie zarobków w myœl zasady „równa p³aca za równ¹ pracê” wyeliminuje ró¿nice p³ac pomiêdzy osobami jednakowo wykwalifikowanymi, zmniejszaj¹c nierównoœæ dochodów, a jednoczeœnie sprzyjaj¹c wzrostowi gospodarczemu i restrukturyzacji 5 ekonomii . Realizacji tej zasady towarzyszy³y wysokie zasi³ki i aktywna polityka pañstwa na rynku pracy, dziêki czemu robotnicy byli mniej sk³onni protestowaæ przeciwko czêstym zmianom restrukturyzacyjnym, nios¹cym ryzyko zwolnieñ. Sytuacja materialna pracowników w razie tymczasowej utraty zatrudnienia by³a zabezpieczona, a jednoczeœnie mieli mo¿liwoœæ i publiczn¹ zachêtê ku temu, by podj¹æ pracê w innych warunkach. Jak widzimy, system ten gwarantowa³ elastycznoœæ, zarówno po stronie si³y roboczej, jak i w odniesieniu do przedsiêbiorstw, które mia³y mo¿liwoœæ poddawania siê innowacjom.
Szwecja Średnia Polska dla UE25 Główni aktorzy uzwiązkowienie
77%
25%
17%
zorganizowanie pracodawców
55%
58%
20%
wskaźnik reprezentacji pracowniczej w miejscu pracy
86%
53%
22%
objęcie układami zbiorowymi
56%
34%
20%
stopień centralizacji układów zbiorowych
56%
34%
20%
wskaźnik aktywności strajkowej
3%
9%
0%
Przebieg stosunków pracy
ŹRÓDŁO: HTTP://WWW.EUROFOUND.EUROPA.EU/EIRO/COUNTRY/SWEDEN.PDF
Z tabeli wynika, że współcześnie w Szwecji uzwiązkowienie jest znacząco wyższe niż średnia unijna. Wskaźniki są wysokie na tle pozostałych państw Unii także jeśli chodzi o reprezentację pracowniczą w miejscu pracy oraz objęcie układami zbiorowymi. Niższy niż średni dla UE jest wskaźnik aktywności strajkowej, co przy dużym uzwiązkowieniu (i wobec tego ułatwionych szansach większego protestu) sugeruje, że średnie warunki pracy i płace są na tyle korzystne, iż pracownicy z reguły nie muszą posuwać się do strajku. Tym bardziej, że w kraju tym wypracowane są kooperacyjne zasady dialogu między pracodawcami a klasą pracowniczą w sytuacji spornej.
NR 1
Powstanie państwa dobrobytu Pañstwo szwedzkie stworzy³o szeroko rozwiniêty system us³ug publicznych poprzez dofinansowanie przedszkoli, s³u¿by zdrowia, edukacji i instytucji opiekuñczych (np. dla osób w podesz³ym wieku i niepe³nosprawnych). Inwestycje te, poza bezpoœrednim po¿ytkiem dla dobrobytu grup i jednostek, dawa³y jeszcze inne profity. Stworzy³y dodatkowe miejsca pracy, w tym dla tej czêœci spo³eczeñstwa, która mia³a mniejsze szanse znalezienia jej w fabrykach – dla kobiet. Sfeminizowane zawody wesz³y na rynek pracy, co sprzyja³o upodmiotowieniu kobiet, pocz¹tkowo ekonomicznemu, a z czasem i politycznemu. Dziêki rozbudowie instytucjonalnej opieki nad dzieæmi, kolejne grupy kobiet mog³y lepiej godziæ macierzyñstwo z wykonywaniem zawodu lub wejœciem na rynek pracy. Ca³a ta spirala zale¿noœci prowadzi³a wiêc do wzrostu zatrudnienia i to w bardzo funkcjonalny sposób. Rozbudowywana sfera us³ug publicznych równolegle wspiera³a tworzenie miejsc pracy w pozosta³ych bran¿ach. Wa¿n¹ cech¹ szwedzkiego systemu œwiadczeñ by³o to, co mo¿na opisaæ przy pomocy kategorii dekomodyfikacji (dos³. „odtowarowienia”). Pojêcie to wprowadzi³ w swym s³ynnym dziele „The three worlds of welfare capitalism” G. Esping-Andersen i oznacza ono, w uproszczeniu, uniezale¿nienie dostêpu do œwiadczeñ od sytuacji jednostek lub rodzin na rynku. Dla przyk³adu, tam, gdzie dostêpnoœæ œwiadczeñ zale¿y g³ównie od sk³adek, a wiêc od zatrudnienia i od wielkoœci uzyskanego t¹ drog¹ dochodu, poziom dekomodyfikacji jest niski, czyli w niekorzystnej sytuacji znajduj¹ siê grupy o s³abszej pozycji na rynku lub znajduj¹ce siê poza nim. Dla odmiany, model socjaldemokratyczny, którego Szwecja jest g³ównym przedstawicielem, mia³ zw³aszcza w czasach swej najwiêkszej œwietnoœci (ale tak¿e dziœ) wysoki poziom dekomodyfikacji, gdy¿ dostêpnoœæ wielu us³ug publicznych jest niemal¿e ca³kowicie uniezale¿niona od pozycji œwiadczeniobiorcy na rynku.
Dlaczego system mógł przetrwać? Czêsto w argumentacji neoliberalnej pojawia siê zarzut, ¿e pañstwo opiekuñcze powoduje zanik etosu pracy i indywidualnej odpowiedzialnoœci za w³asne utrzymanie – a to prowadzi do obni¿enia wydajnoœci i w konsekwencji do za³amania systemu. Jak ta argumentacja ma siê do modelu szwedzkiego? Czy ów zdekomodyfikowany system utrzyma³ wzglêdn¹
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
efektywnoœæ? Dlaczego ludzie w warunkach tak hojnego systemu œwiadczeñ spo³ecznych nie stracili motywacji do pracy? Odpowiedzi mo¿na zapewne szukaæ w czynnikach kulturowych, ale równie¿ w zasadach, jakie rz¹dz¹ tamtejszymi stosunkami pracy. Nie bez znaczenia jest fakt, ¿e silnie zakorzeniona w krajach nordyckich tradycja protestancka sprzyja³a ukszta³towaniu siê wysokiej jakoœci etosu pracy. W przypadku Szwecji dochodzi tak¿e inna, mniej znana cecha spo³eczeñstwa, któr¹ analizowa³ Åke Daun w swej ksi¹¿ce „Swedish Mentality”, bêd¹cej jednym z wa¿niejszych dzie³ antropologicznych, stanowi¹cych wgl¹d we wspó³czesn¹ szwedzk¹ mentalnoœæ. Wed³ug owego autora, t¹ cech¹ jest uczciwoœæ. Byæ mo¿e trochê w tym pozytywnego stereotypu czy wrêcz idealizowania, ale jest prawdopodobne, ¿e w zak³adach pracy cecha ta mog³a stanowiæ wa¿ny element reguluj¹cy etos pracy. Nawet jeœli nie zawsze do koñca uwewnêtrzniony przez pojedynczego pracownika, to jednak spo³ecznie normowany przez otoczenie. Bodźcem wzmacniaj¹cym takie postawy mog³a byæ te¿ sama sytuacja pracowników w miejscu zatrudnienia. Przypomnijmy, ¿e ich pozycja by³a tu mocna, daj¹c poczucie nie tylko godziwych warunków i przyzwoitej p³acy, ale tak¿e partycypacji, za poœrednictwem zwi¹zkowych przedstawicieli (o czym piszê dalej). Robotnicy mieli mo¿liwoœæ zyskania poczucia, i¿ s¹ wspó³gospodarzami zak³adów. To zaœ sprawia³o, ¿e oci¹gaj¹cy siê wspó³towarzysze mieli spore szanse spotykaæ siê z ostracyzmem nie tylko ze strony prze³o¿onych, ale tak¿e innych pracowników. I tu dochodzimy do trzeciej i to najsilniejszej systemowo hipotezy, dlaczego system mimo „opiekuñczoœci” zachowa³ wzglêdn¹ wydajnoœæ. Chodzi o zagwarantowan¹ podmiotowoœæ obywatela w miejscu pracy. Œwiadomoœæ posiadania w³asnej reprezentacji w postaci liderów zwi¹zkowych (a tak¿e rz¹dz¹cej Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej), którzy na najwy¿szym szczeblu mieli mo¿liwoœæ wspó³decydowania o warunkach pracy i losach przedsiêbiorstwa, by³a czynnikiem, który móg³ wyzwalaæ, a przynajmniej wzmacniaæ podmiotowoœæ klasy robotniczej i wspó³odpowiedzialnoœæ za zak³ad pracy i czynnoœci wykonywane w nim. £atwo zobrazowaæ to poprzez kontrast, zestawiaj¹c ówczesn¹ Szwecjê np. z PRL-em. Tu mieliœmy do czynienia ze stanem, w którym zarz¹dzanie by³o doœæ paternalistyczne lub gdzieniegdzie anarchiczne. Robotnicy mieli œwiadomoœæ, ¿e od ich pracy niewiele zale¿y, pozostaje ona bez wiêkszego wp³ywu na zarobki. Pracodawc¹ by³o pañstwo, dla czêœci obywateli
xi
Szwecja Średnia Polska dla UE25 Stopa bezrobocia (średnio w latach 2000 - 2004)
5,5%
8,7%
18,5%
Stopa zatrudnienia (2000 - 2004)
73,1%
62,8%
52,6%
85%
75%
86%
Wskaźnik zatrudnienia kobiet (2000 - 2004)
71,5%
54,7%
47%
Miesięczne koszty pracy (2003)
4313 €
2888 €
699 € (2004)
33620 €
28619 € (2001)
6230 €
39,90
40,5
41,5 (20012004)
Zarobki kobiet w porównaniu do mężczyzn (2002)
Średnie roczne zarobki brutto (2004) Przeciętna tygodniowa liczba przepracowanych godzin (2000 - 2004)
ŹRÓDŁA: HTTP://WWW.EUROFOUND.EUROPA.EU/EIRO/COUNTRY/SWEDEN.PDF HTTP://WWW.EUROFOUND.EUROPA.EU/EIRO/COUNTRY/POLAND.PDF
Dane z tabeli pochodzą niestety sprzed 5 lat, a więc nie uwzględniają m.in. wskaźników z Bułgarii i Rumunii (które w wielu aspektach obniżyłyby średnią unijną). Nie uwzględniają również zmian, jakie dokonały się zwłaszcza w nowych krajach członkowskich wskutek przynależności do UE. Szczególnie wskaźniki, które ulegają wahaniom, jak stopa bezrobocia, trzeba traktować z pewnym dystansem. Niemniej wskaźniki zaprezentowane w tabeli pozwalają uchwycić zasadnicze cechy modelu szwedzkiego na tle reszty państw Unii. Wskaźniki te w większości przemawiają na korzyść Szwecji. Zaskakiwać może jedynie różnica w zarobkach mężczyzn i kobiet, która jest większa niż średnia dla UE25, a porównywalna z Polską. Może to dziwić tym bardziej, że Szwecja już kilka dekad temu wypracowała rozwiązania sprzyjające odnalezieniu się kobiet na rynku pracy. Skąd więc dysproporcje w zarobkach, zwłaszcza w porównaniu z krajami, które są mniej women friendly? Odpowiedź po części wskazuje kolejna rubryka – wskaźnik zatrudnienia kobiet. Jest on znacznie wyższy niż średnia unijna. W wielu innych krajach kobiety (trochę na skutek tradycji, ale także nieprzychylnego im rynku pracy) zostają w domach i nie są uwzględniane w statystykach. Natomiast w Szwecji wiele kobiet, które gdzie indziej byłyby pozbawione pracy, znajduje zatrudnienie w sektorze publicznym i usługach opiekuńczych (gdzie zarobki zazwyczaj nie przekraczają średniej). Warto zwrócić też uwagę na relatywnie wysokie koszty pracy i to, że nie prowadzą one do szczególnie wysokiego bezrobocia, wbrew temu, co mają w zwyczaju sugerować analitycy neoliberalni.
63
64 xii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
maj¹ce doœæ w¹tpliw¹ legitymacjê. W takich warunkach trudno by³o o krystalizowanie siê etosu pracy i odpowiedzialnoœci za przedsiêbiorstwo. Szwedzki przyk³ad to rozwi¹zanie odmienne, w którym podmiotowoœæ pracownika jest wiêksza ni¿ w liberalnym kapitalizmie i w paternalistycznym pañstwowym socjalizmie.
NR 1
by³o przywi¹zanych do instytucji dobrobytu, z których przynajmniej w czêœci wczeœniej korzysta³o. W zwi¹zku z tym, przedstawiciele owych ró¿nych grup nie byli a¿ tak podatni na ideologiê zerwania z pañstwem opiekuñczym. Obywatele, ale i politycy, byli raczej sk³onni uznaæ potrzebê racjonalizacji i restrukturyzacji systemu, ni¿ jego odrzucenia. bnd YLVAS
Wnioski z kryzysu Mimo to tak¿e Szwecja odnotowa³a u schy³ku lat 80. spowolnienie gospodarcze, wymuszaj¹ce re‚eksjê nad dotychczasowymi zasadami tego modelu spo³ecznego. Wed³ug Per-Andersa Edina i Roberta Topela, na szwedzki model w odniesieniu do rynku pracy sk³ada³y siê wczeœniej dwa zasadnicze komponenty: a) wysoce scentralizowane uk³ady zbiorowe – od lat 30. przez ponad cztery dekady wysokoœæ p³ac i warunki pracy by³o regulowanych przez centralne negocjacje miêdzy najwiêkszym zwi¹zkiem zawodowym (LO) a zrzeszeniem pracodawców. b) aktywna pañstwowa polityka rynku pracy, zmierzaj¹ca do utrzymania pe³nego zatrudnienia, zachêcaj¹ca do inwestowania w kapita³ ludzki i u³a6 twiaj¹ca mobilnoœæ pracowników . Ta diagnoza by³a aktualna zw³aszcza 20 lat temu. Obydwa filary – a zw³aszcza ten pierwszy – ju¿ od koñca lat 80. zaczê³y podlegaæ zmianie pod wp³ywem istotnego spowolnienia wzrostu gospodarczego. Pojawi³a siê wówczas tendencja, inspirowana tak¿e ogólnym klimatem intelektualnym w naukach ekonomicznych, aby czêœciowo zdecentralizowaæ zawieranie uk³adów zbiorowych i przenieœæ je na poziom bran¿owy czy zak³adowy. Porzucono wraz z tym ideê restrykcyjnego zrównywania p³ac, argumentuj¹c, ¿e mo¿e ono zmniejszaæ motywacjê do podnoszenia kwalifikacji i inwestowania w kapita³ ludzki, a przez to zmniejszaæ produktywnoœæ i konkurencyjnoœæ szwedzkiej gospodarki. W konsekwencji reform pierwszej po³owy lat 90., ró¿nice w zarobkach wzros³y, choæ i tak do poziomu ni¿szego ni¿ w innych krajach. Krytyce poddane zosta³y tak¿e wysokie koszty pañstwa socjalnego oraz bardzo wysoki stopieñ redystrybucji. Jednak w Szwecji – choæ nast¹pi³y zmiany – nie mia³ miejsca tak wielki demonta¿ pañstwa opiekuñczego, jak w innych krajach w analogicznym okresie. Steven Saxonberg t³umaczy ow¹ specyfikê powszechnoœci¹ œwiadczeñ w ramach szwedzkiej po7 lityki spo³ecznej . Poniewa¿ szereg œwiadczeñ spo³ecznych przys³ugiwa³ ka¿demu z tytu³u obywatelstwa, wiele grup spo³ecznych (nie tylko klasa robotnicza, ale tak¿e klasa œrednia)
Stosunki pracy obecnie Szwedzkie zwi¹zki zawodowe zachowa³y do dziœ du¿e znaczenie oraz liczebnoœæ. W 2007 r. stopieñ uzwi¹zko8 wienia wynosi³ tu 78% , co oznacza spadek wzglêdem 1995 r., by³ najwy¿szy (86%), ale nadal stawia Szwecjê w czo³ówce pod tym wzglêdem, obok Danii i Norwegii. Dla porównania, w Polsce wedle tego samego źród³a uzwi¹zkowienie wynosi³o 16%… W Szwecji, podobnie jak w wielu innych pañstwach, wy¿szy wskaźnik uzwi¹zkowienia jest w sektorze publicznym (88-90% w zale¿noœci od wykonywanej pracy) zaœ ni¿szy – w sektorze prywatnym (63-66%)9. Pozycja zwi¹zków jest przy tym stosunkowo silna. W odró¿nieniu od wielu pañstw, nie powo³uje siê tu rad pracowników w celu zawarcia uk³adów zbiorowych. Pracownicy w miejscu pracy maj¹ natomiast mo¿liwoœæ wyboru spoœród siebie przedstawicieli do zarz¹du przedsiêbiorstwa. Dla zak³adów licz¹cych ponad 25 pracowników, dwa miejsca w zarz¹dzie przys³uguj¹ reprezentantom za³ogi. Jeœli liczba pracuj¹cych wynosi ponad 1000, przys³uguj¹ im trzy miejsca w zarz¹dzie. Wobec
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
tendencji do zmniejszania liczebnoœci zarz¹dów, przedstawiciele pracowników mog¹ stanowiæ nawet ok. 1/3 ich sk³adu10. Dlatego formu³a ta stanowi podstawê partycypacji pracowniczej. W wiêkszoœci spraw maj¹ oni te same uprawnienia, co cz³onkowie zarz¹du bêd¹cy udzia³owcami firmy. Nie mog¹ jednak braæ udzia³u w dyskusjach odnosz¹cych siê do kwestii, w których zachodzi ewidentny kon‚ikt interesu miêdzy pracodawc¹ a zwi¹zkiem. Podstawowy mechanizm ustalania wysokoœci wynagrodzeñ i warunków pracy opiera siê jednak nadal na uk³adach zbiorowych. Obejmuj¹ 11 one 90% pracowników . Kodeks pracy odgrywa tu mniejsz¹ rolê ni¿ owe uk³ady zbiorowe. To charakterystyczne dla krajów skandynawskich podejœcie zdaje siê sprzyjaæ wiêkszej elastycznoœci stosunków pracy w obliczu dynamicznych zmian ni¿ w krajach, które opieraj¹ siê na szczegó³owych regulacjach prawnych i niskim stopniu dialogu spo³ecznego miêdzy zatrudnionymi a pracodawcami. Zmianie uleg³ natomiast stopieñ centralizacji uk³adów zbiorowych. Wskaźnik centralizacji wynosi 0,56, co na tle UE jest wysokim wynikiem, ale znacznie 12 ni¿szym ni¿ w Szwecji w latach 80. (0,74) . Wówczas uk³ady zbiorowe by³y zawierane g³ównie na poziomie krajowym. Ostatnie dwie dekady przynios³y tendencjê do upowszechnienia uk³adów zbiorowych tak¿e na poziomach bran¿owym i zak³adowym. Czêsto sytuacja poszczególnych pracowników jest regulowana na kilku poziomach. Zmiany te zwiêkszy³y znaczenie i niezale¿noœæ lokalnych zwi¹zków zawodowych, kosztem krajowych konfederacji zwi¹zkowych, które nadal jednak pe³ni¹ wa¿ne funkcje koordynuj¹ce. Owa dywersyfikacja i wielopoziomowoœæ z jednej strony mia³y zapewniæ wiêksz¹ elastycznoœæ stosunków pracy, z drugiej jednak – komplikuj¹ nieco system. Aby usprawniæ go i uczyniæ bardziej przejrzystym, powo³ano w 2000 r. biuro mediacji (Medlingsinstitutet), które m.in. porz¹dkuje zawierane uk³ady wed³ug okreœlonych kategorii.
xiii
jak i urzeczywistniaj¹ promowane obecnie, tak¿e na poziomie unijnym, d¹¿enie do dialogu spo³ecznego. Wieloletnia praktyka uk³adów zbiorowych nie tylko by³a ustêpstwem na rzecz œwiata pracy, odgórn¹ popraw¹ jego po³o¿enia, ale tak¿e zaoferowaniem mu instrumentu wspó³decydowania o w³asnej sytuacji spo³ecznej. Szwecja jest o tyle ciekawym przyk³adem, ¿e owego upodmiotowienia klasy robotniczej dokonano bez obalania systemu kapitalistycznego, lecz w toku jego rozwijania. Owa podmiotowoœæ nie jest i w ¿adnym momencie nie by³a totalna, ani te¿ wprowadzona rewolucyjn¹ drog¹, jak pragnê³o to uczyniæ wielu ideologów i dzia³aczy komunistycznych. Mo¿e dziêki tej ostro¿nej ewolucyjnoœci zapobiegniêto wielu skutkom ubocznym, jakich doœwiadczy³y pañstwa „realnego socjalizmu”. Szwedzki model nie by³ stanem pañstwa, lecz procesem maj¹cym ró¿ne stadia. W wielu okresach, jak choæby w czasach polityki gospodarczej opartej na doktrynie Rehna-Meidnera, próbowano godziæ motywacyjnoœæ i innowacyjnoœæ z egalitaryzmem. Oprócz owych prób godzenia ró¿nych, czêsto przeciwstawianych wartoœci, a tak¿e ewolucyjnoœci, wa¿n¹ cech¹ szwedzkiego modelu – która szczególnie odnosi siê w³aœnie do stosunków pracy – jest elastycznoœæ, wynikaj¹ca z praktykowania dialogu miêdzy ró¿nymi podmiotami spo³ecznymi. D³uga tradycja w wypracowywaniu tej cechy ma szansê u³atwiæ Szwedom uporanie siê z obecnym kryzysem oraz z dalszym dostosowywaniem gospodarki i spo³eczeñstwa do nowych wyzwañ cywilizacyjnych. Rafał Bakalarczyk
1. The Swedish Economy (fact sheet), Swedish Institute 2006. 2. http://www.sweden.se/eng/Home/Quick-facts/Facts/Swedisheducation/ 3. Zbigniew M. Klepacki, Ryszard £awniczak, Wspó³czesna Szwecja, Wiedza Powszechna, Warszawa 1974.
Trwałe fundamenty?
4. Steven Saxonberg, Szwedzki model ma siê dobrze, „Problemy Polityki Spo³ecznej” nr 7/2004. 5. Per-Anders Edin, Robert Topel, Wage Policy and Restructuring:
Szwedzki model stosunków pracy stanowi czêœæ bardziej ogólnej filozofii stosunków spo³ecznych. Ta sama filozofia, akcentuj¹ca podmiotowoœæ obywatela (niezale¿nie od przynale¿noœci do klasy spo³ecznej) i egalitaryzm, stoi za systemem œwiadczeñ socjalnych. W obu obszarach widaæ d¹¿enie do zamazywania hierarchii klasowych i ró¿nic spo³ecznych. Jeœli chodzi o stosunki pracy, na uwagê zas³uguje du¿a rola i silna, d³ugotrwa³a tradycja uk³adów zbiorowych, które daj¹ zarówno spory stopieñ podmiotowoœci ludziom pracy,
The Swedish Labor Market since 1960 [w:] The Welfare State in Transition, The University of Chicago Press 1997. 6. Ibidem. 7. Steven Saxonberg, op. cit. 8. http://www.worker-participation.eu/national_industrial_relations/countries/sweden 9. Ibidem. 10. Ibid. 11. Ibid. 12. http://www.eurofound.europa.eu/eiro/country/sweden_4.htm
65
66 xiv
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Tylko bez ortodoksji Dostarczanie wielu usług, które nazwano publicznymi, było w całym „pierwszym świecie” po wojnie domeną państwa. Dopiero od pewnego czasu widoczny jest trend ich prywatyzacji. Wies³awa Kozek: W³asnoœæ publiczna historycznie by³a zwi¹zana z rozwojem modelu pañstwa opiekuñczego, tzw. social state (nazywanego te¿ welfare state). By³o to spo³eczeñstwo oparte na za³o¿eniu, ¿e za pewne funkcje opiekuñcze w stosunku do ubo¿szych warstw powinno odpowiadaæ pañstwo, tak¿e finansowo. Przeszliœmy te¿ przez taki etap rozwoju, kiedy pañstwo przyjmowa³o na siebie nowe funkcje z zakresu szeroko rozumianych us³ug publicznych – zaczê³o zapewniaæ opiekê zdrowotn¹, edukacjê, transport zbiorowy. W tej fazie istnia³a tendencja do rozbudowywania pañstwa. Później – od pocz¹tku lat 90. – zaczêto próbowaæ innych rozwi¹zañ, g³ównie dlatego, ¿e pañstwo opiekuñcze znalaz³o siê pod wp³ywem ró¿nych nacisków ekonomicznych, zwi¹zanych z globalizacj¹ gospodarki. Nie jest ju¿ tak omnipotentne, potê¿ne, nie kontroluje ju¿ do koñca wszystkich zasobów. Wkracza w okres, gdy musi bardzo aktywnie wystêpowaæ w grze œwiatowej ekonomii, broniæ siê, wykorzystywaæ swoje najlepsze atuty – a jednoczeœnie wszystko dok³adnie kalkulowaæ. St¹d tendencja do ekonomizacji us³ug publicznych. Pañstwo chce sobie daæ szansê na to, ¿eby, choæ to okrutne, sprawdziæ, czy nie bêd¹ one lepiej dostarczane za poœrednictwem mechanizmów z udzia³em rynku. Dlatego traktowa³abym obecne tendencje jako okres przejœciowy – czas prób, wrêcz eksperymentowania na „¿ywym organizmie” spo³ecznym. Jeœli oka¿e siê, ¿e liberalizacja us³ug publicznych nie jest skutecznym mechanizmem, to bêdzie siê od niej odchodzi³o. Czy demontaż państwa socjalnego wynika wyłącznie z rachunku ekonomicznego? W. K.: Nie uwa¿am, ¿eby te kolejne zmiany paradygmatów oparte by³y na w pe³ni obiektywnych przes³ankach. Istniej¹ po prostu fale pewnych przekonañ, czysto ideologicznych, dotycz¹cych tego, jak us³ugi
NR 1
– z prof. Wiesławą Kozek rozmawia Piotr Ledwoń
publiczne powinny byæ zorganizowane. Przyk³adowo, najpierw uwa¿ano, ¿e wszystko nale¿y komunalizowaæ lub upañstwawiaæ, po czym fala siê odwraca, wiêc ludzie myœl¹ inaczej i próbuj¹ odmiennych modeli. Nigdy nie s¹ zadowoleni, a jednak us³ugi publiczne musz¹ byæ jakoœ dostarczane. Co wiêcej, w warunkach europejskich ca³y czas utrzymuje siê przekonanie, ¿e dostêp do tych us³ug powinien byæ zagwarantowany ubo¿szym warstwom spo³ecznym niezale¿nie od tego, czy bêd¹ one dostarczane rynkowo, czy bêd¹ to robiæ firmy prywatne itp. – nawet, jeœli nale¿a³oby do tego dop³acaæ z podatków. Warto przypomnieæ, ¿e np. w latach 90. bardzo k³adliœmy w Polsce nacisk na to, aby us³ugi publiczne znajdowa³y siê w rêkach samorz¹dów i wydaje mi siê, ¿e by³ to dobry ruch, w tym sensie, ¿e wiêkszoœæ samorz¹dów zaczê³o aktywnie zabiegaæ o dobro wspólnot i poczu³o siê gospodarzami na swoim terenie. Ale ten zwrot ku rozwi¹zaniom samorz¹dowym to równie¿ w pewnym sensie ruch w kierunku liberalizacji, bo jest wiele podmiotów, które maj¹ swój interes, dzia³aj¹ na lokalnym rynku i próbuj¹ uzyskaæ dla siebie jak najwiêksze korzyœci. Niektórzy twierdzili, że model komunalny to rozwiązanie optymalne, „złoty środek” między dwoma skrajnościami, jakimi jest państwo dobrobytu w czystej postaci oraz utopia w pełni wolnego rynku. W. K.: Ja bym nie sz³a tak daleko. Nie pochwalam ¿adnych ortodoksji – trzeba po prostu w praktyce próbowaæ rozmaitych rozwi¹zañ, bo dostarczanie ró¿nych typów us³ug mo¿e byæ ró¿nie zorganizowane. Ale generalnie popieram ruch ku samorz¹dnoœci, to znaczy uwa¿am, ¿e je¿eli ju¿ iœæ jak¹œ drog¹, to najlepiej zacz¹æ w³aœnie od tej. Proszê popatrzeæ na transport zbiorowy w miastach. Tutaj liberalizacja dokonuje siê powoli, instytucje lokalne twardo dzier¿¹ swoj¹ w³adzê. Posiadaj¹ œrodki, wiêc us³ugi transportowe w wiêkszoœci przypadków œwiadcz¹ spó³ki miejskie czy zak³ady bud¿etowe. S¹ pewne ramy finansowe, których nie mo¿na przekroczyæ, wiêc inwestycje, ceny biletów itp. s¹ pod kontrol¹ w³adz lokalnych, dyskutowane i negocjowane.
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Jednak nie ka¿dy rodzaj transportu mo¿e byæ zorganizowany w ten sposób. Przyk³adem jest kolejowy transport miêdzyregionalny, który w obecnym modelu niezbyt dobrze funkcjonuje, bo w³adzom lokalnym, a nawet regionalnym, trudno siê dogadaæ, wskutek czego wiele po³¹czeñ jest likwidowanych. Po prostu zawsze trzeba rozwa¿yæ, o jakim typie us³ug rozmawiamy, komu s¹ one potrzebne, jak je finansowaæ, jakie mog¹ powstaæ problemy, jeœli tych us³ug zabraknie… Podkreœlê jeszcze raz: jeœli chodzi o zapewnianie spo³eczeñstwu dostêpu do us³ug publicznych, to podejœcie powinno byæ pragmatyczne, a nie ideologiczne. Liberalizacja i prywatyzacja usług publicznych uzasadniane są korzyściami ogólnospołecznymi. Między innymi, wyzwolenie sił rynkowych ma nieść ze sobą powstawanie dodatkowych miejsc pracy, których liczba przewyższa spadek zatrudnienia u dotychczasowych monopolistów. Jak w praktyce, w świetle dostępnych badań, sprawdza się to założenie? W. K.: Co najwy¿ej czêœciowo: w us³ugach publicznych mamy do czynienia albo ze stabilizacj¹ zatrudnienia (przede wszystkim tam, gdzie istniej¹ ostre normy obsady stanowisk pracy), albo z jego niewielkim spadkiem. Bywaj¹ jednak tak¿e niespodzianki, jak np. w przypadku us³ug pocztowych w Niemczech, gdzie przyby³o miejsc pracy. By³o to jednak zwi¹zane przede wszystkim z rozwojem segmentu przesy³ek kurierskich, w którym impulsem do rozwoju sektora by³ nie tyle mechanizm rynkowy sam w sobie, co po prostu pewne zmiany technologiczne – powstanie zjawiska zakupów przy pomocy Internetu. Ogólnie bior¹c, nie widaæ jednak wznosz¹cego trendu w zatrudnieniu, a czasem jest tak, ¿e zwi¹zane z liberalizacj¹ wiêksze restrykcje ekonomiczne – ostrzejsze bud¿etowanie czy zmiana systemu finansowania na celowy – powoduj¹, ¿e liczba miejsc pracy siê zmniejsza. Przyk³adowo, po reformie wprowadzaj¹cej Kasy Chorych drastycznie spad³o zatrudnienie w polskiej s³u¿bie zdrowia, co by³o fenomenem na skalê europejsk¹. Zwalniano pracowników oraz oszczêdzano na p³acach, w nastêpstwie czego pielêgniarki i lekarze wyje¿d¿ali za prac¹, gdzie siê da³o – jeszcze zanim wst¹piliœmy do Unii Europejskiej. Oba procesy, o których mówimy, wpływają nie tylko na ilość, ale również jakość miejsc pracy w sektorze usług publicznych. W. K.: Bardzo trudno powiedzieæ, jakie by³y podstawowe czynniki tej zmiany, ale sta³o siê tak, ¿e po sektorze prywatnym, równie¿ miejsca pracy
xv
Dr hab. Wiesława Kozek – socjolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizuje się w socjologii pracy i organizacji. Dyrektor Instytutu Socjologii Wydziału Filozofii i Socjologii UW, założycielka i kierownik Podyplomowego Studium Stosunków Pracy i Zasobów Ludzkich. Uczestniczka międzynarodowych projektów badawczych, m.in. koordynowanych przez Europejską Fundację na Rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy (Eurofound) i Europejski Instytut Związków Zawodowych (ETUI); współpracuje także z Departamentem Pracy USA. Jest autorem, redaktorem bądź współredaktorem licznych prac z dziedziny socjologii ekonomicznej, m.in. „Reformy gospodarcze a społeczeństwo” (1989), „Społeczeństwo wobec wyzwań gospodarki rynkowej” (1991), „Praca w warunkach zmian rynkowych” (1994), „Stosunki przemysłowe w Polsce: studium czterech przypadków” (1995), „Zbiorowe stosunki pracy w perspektywie integracji europejskiej” (1997), „Społeczne organizacje biznesu w Polsce a stosunki pracy” (1998), „Sprawiedliwość społeczna. Polska lat dziewięćdziesiątych” (2001), „Instytucjonalizacja stosunków pracy w Polsce” (2003), „Załamanie porządku etatystycznego” (2005), „Labour Relations in Central Europe. The Impact of Multinationals’ Money” (2007).
w us³ugach publicznych, które wczeœniej wydawa³y siê stabilne jeœli chodzi o warunki zatrudnienia, zaczê³y podlegaæ niekorzystnym przemianom, choæ w poszczególnych krajach ró¿nie to wygl¹da. S¹ np. kraje, które pos³uguj¹ siê prac¹ pó³etatow¹, szczególnie w przypadku kobiet, w innych wystêpuje zjawisko prac zleconych czy kontraktów cywilnych zamiast umów o pracê, s¹ wreszcie i takie, które wykorzystuj¹ pracê na czas okreœlony – ten typ umów powszechny jest w Polsce. Ka¿dy kraj ma swój model elastycznoœci, która postêpuje, w zwi¹zku z czym miejsca pracy w us³ugach publicznych staj¹ siê gorsze jakoœciowo, np. daj¹ce mniejsz¹ pewnoœæ zatrudnienia. Nie ma jednak innej oferty, z której pracownicy mogliby skorzystaæ, dlatego nie protestuj¹ przeciw propozycjom pracodawców. Co do zmian intensywnoœci pracy, to bardzo trudno jest je zmierzyæ. Wskaźniki, jak np. liczba przepracowanych godzin, nie opisuj¹ ich w pe³ni adekwatnie. W Europie obserwujemy cywilizacyjn¹ tendencjê do skracania normatywnego czasu pracy. Natomiast
67
68 xvi
GOSPODARKA SPOŁECZNA
w naszych case studies okaza³o siê, ¿e we wszystkich przypadkach ci, z którymi przeprowadzaliœmy wywiady, deklarowali odczuwanie wiêkszego stresu czasowego ni¿ by³o to wczeœniej, deklarowali, ¿e praca kosztuje ich wiêcej wysi³ku, pomys³owoœci, ¿e pracodawcy oczekuj¹ wiêkszego zaanga¿owania. W ten sposób uzyskuje siê wiêksze efekty przy niezmienionej liczbie godzin, ale pracownik nie ma ju¿ np. mo¿liwoœci napiæ siê w pracy herbaty, atmosfera jest w niej zupe³nie inna, pe³na poœpiechu i rzeczowa. W poszczególnych bran¿ach wzrost intensywnoœci ma ró¿ny charakter. W elektroenergetyce dochodzi zadaniowy czas pracy; niby nie jest on wpisany w kontrakt, ale pracownik musi wykonaæ pewne zadania, które siê na dany dzieñ zaplanowa³o albo które wynik³y w zwi¹zku z remontami, awariami, skargami klientów. W transporcie zbiorowym mamy nacisk na œcis³e trzymanie siê rozk³adu jazdy – kierowcy zaczêli byæ karani za niepunktualnoœæ, choæ zdarzaj¹ siê przecie¿ korki i inne nieprzewidziane sytuacje. Musz¹ tak¿e raportowaæ, czasem sprz¹taæ autobusy, kontrolowaæ pasa¿erów; z ró¿nych takich zadañ s¹ rozliczani, choæ wczeœniej siê nimi nie zajmowali. Z kolei w szpitalnictwie istnieje kwestia obsady stanowisk: zatrudnianych jest za ma³o pielêgniarek i lekarzy,
NR 1
wiêc pracuj¹ oni d³ugo, przyjmuj¹ du¿o pacjentów. S¹ bardzo zmêczeni, ale nie maj¹ jak siê obroniæ; id¹ na ró¿ne ustêpstwa, byle utrzymaæ siê w pracy. Jeœli chodzi o pocztê, to – choæ do nas to jeszcze tak mocno nie dotar³o – nastêpuje mechanizacja, wprowadzana jest tak¿e nawigacja satelitarna (GPS-y); pewnie nied³ugo i polscy listonosze bêd¹ mocno kontrolowani. Coraz czêœciej pocztowcy musz¹ siê tak¿e godziæ na elastyczny czas pracy, np. jednego dnia przyjœæ na d³u¿ej, bo jest du¿o przesy³ek, a drugiego – na cztery godziny. Czêsto stosuje siê przerywany czas pracy, np. kierowca musi przyjœæ rano na cztery godziny, potem ma przerwê, za któr¹ otrzymuje mniejsze wynagrodzenie, a nastêpnie przychodzi do pracy ponownie na godziny szczytu. Taki rozci¹gniêty dzieñ pracy, choæ formalnie liczba przepracowanych godzin siê nie zmienia, odbierany jest przez pracowników jako wiêkszy wysi³ek. Raczej s³usznie. Oczekiwania pracodawcy co do liczby wykonanych zadañ w okreœlonym czasie s¹ coraz wiêksze i nie sposób nie odpowiedzieæ na nie pozytywnie, bo istnieje obawa, ¿e przy elastycznych formach pracy tym, którzy siê nie bêd¹ staraæ, po prostu siê podziêkuje. Pracodawcy, równie¿ publiczni, oczekuj¹ dyspozycyjnoœci pracownika.
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
A co z zupełnie niewymiernymi skutkami liberalizacji, np. tymi związanymi z etosem poszczególnych zawodów? W. K.: Mamy tak naprawdê niewiele dowodów na to, ¿e w poszczególnych zawodach istnia³y silne, ustabilizowane struktury prze¿yciowe, które moglibyœmy nazwaæ etosami. Kiedyœ, na pocz¹tku XX w., mówi³o siê o etosie zawodu nauczyciela czy lekarza. Co istotne, te mity trwa³y nawet w obliczu okolicznoœci powoduj¹cych zanikanie etosów zawodowych. A jeœli mit trwa, to znaczy, ¿e jest po coœ spo³eczeñstwu potrzebny. Jak wynika z rozmaitych badañ, nawet nauczyciele, którzy drogê zawodow¹ przeszli w socjalistycznej szkole, sk³onni byli po osi¹gniêciu wieku 40-50 lat, tj. w momencie, gdy ju¿ w dojrza³y sposób pe³nili swoje funkcje, rozumowaæ o w³asnym zawodzie w kategoriach etosu. A przecie¿ realny socjalizm generalnie nie sprzyja³ budowaniu etosów, gdy¿ etos wyrasta na gruncie pozytywnych wartoœci, w warunkach zabezpieczenia podstawowych potrzeb. Wtedy ludzie myœl¹ sobie, ¿e mog¹ wykonywaæ pracê nie tylko za pieni¹dze, nawet jeœli pracodawca uwa¿a inaczej. Etosy s³u¿by publicznej siê dawno rozpad³y i potrzeba bardzo wielu lat, jeœli bêdziemy chcieli je zbudowaæ, a rezultat jest niepewny. S¹ pewne s³abe oznaki, ¿e takie wartoœci mog³yby siê wytworzyæ, ale na pewno nie w warunkach daleko id¹cej komercjalizacji, bo gospodarka skrajnie rynkowa równie¿ niszczy etosy zawodowe. Weźmy zawód lekarza: pe³na komercjalizacja spowodowa³aby myœlenie o zdrowiu wy³¹cznie w kategoriach pieni¹dza. A pacjenci bardzo oczekuj¹ od lekarzy, ¿e bêd¹ siê zachowywali etosowo. Ci s¹ z kolei oburzeni: „My te¿ za coœ musimy prze¿yæ, kszta³ciæ dzieci”. To wszystko jest bardzo trudne, tym niemniej ka¿de spo³eczeñstwo potrzebuje zawodów etosowych. Jak ta sprawa wygląda w krajach Zachodu, gdzie w ostatnich dziesięcioleciach panowały warunki bardziej sprzyjające budowie etosów pracowników służb publicznych? W. K.: W tych krajach toczy siê w³aœnie dyskusja na temat upadku etosów pod wp³ywem liberalizacji i prywatyzacji. O upadku etosu urzêdniczego mówi siê nawet w Niemczech, które by³y jego ostoj¹. Funkcja niemieckiego urzêdnika pañstwowego by³a prawdziwym œwiadectwem pozycji spo³ecznej i dobrze realizowanej pracy – sumiennoœci, rzetelnoœci, zorganizowania. W Niemczech zawodem etosowym byli równie¿ listonosze, ale tak¿e ten etos zanika pod wp³ywem prywatyzacji i liberalizacji. Zreszt¹ w Polsce listonosz równie¿ ma jakiœ „etosik”. W swojej
xvii
miejscowoœci odwiedza ludzi, zw³aszcza starszych i jest czêsto przyjacielem rodziny, dobrym znajomym, z którym mo¿na otwarcie porozmawiaæ i wy¿aliæ siê. Listonosze czuj¹, ¿e otrzymuj¹ od klientów jakiœ rodzaj sympatycznej relacji. To jest jeden z malutkich etosów, który mo¿e upaœæ. A co ze społecznym postrzeganiem poszczególnych zawodów związanych z zapewnianiem usług publicznych? Czy tutaj można zaobserwować jakieś widoczne zmiany, zwłaszcza w krajach, w których prywatyzacja i liberalizacja poszły już dosyć daleko? W. K.: Myœlê, ¿e tak. Przyk³adem mo¿e byæ bran¿a energetyczna. W spo³eczeñstwach europejskich zawody zwi¹zane z elektroenergetyk¹ sta³y tradycyjnie bardzo wysoko, by³y te¿ zawsze dobrze zorganizowane. Tymczasem np. w Wielkiej Brytanii bardzo obni¿y³a siê ranga tej profesji i to jest œciœle zwi¹zane z liberalizacj¹ i prywatyzacj¹. U nas nadal pozostaje ona dosyæ wysoka, a wspomniana grupa zawodowa postrzegana jako jedna z lepiej zorganizowanych. Wszystko zale¿y od tego, w jakim kierunku potoczy siê prywatyzacja i liberalizacja. Wyj¹tkowo niszcz¹c¹ si³¹ s¹ wielkie miêdzynarodowe firmy. Œwiatowi gracze maj¹ wszystko skrupulatnie przemyœlane, wyliczone, racjonalnie zorganizowane. Nic siê nie zmarnuje – równie¿ czynnik ludzki. Cz³owiek traktowany jest tam jak narzêdzie o okreœlonej rynkowej wartoœci. Procesy, o których rozmawiamy, przyczyniają się także do różnicowania pracowników w obrębie poszczególnych sektorów. W. K.: Prywatyzacja i liberalizacja zawsze prowadz¹ do zmiany stosunków pracy. Dawna publiczna firma monopolistyczna ma zazwyczaj zbiorowy uk³ad pracy i inne regulacje, od których trudno jej odejœæ. Jednoczeœnie, postêpuj¹ca liberalizacja powoduje, ¿e pojawiaj¹ siê mniejsze, agresywne firmy, takie ¿ar³oczne ma³e rekiny, które – choæ nieraz temu zaprzeczaj¹ – zazwyczaj zdobywaj¹ przewagê konkurencyjn¹ wykorzystuj¹c tani¹ si³ê robocz¹. Z czasem te ma³e firmy rosn¹, inwestuj¹ i powstaje model dualny: czêœæ rynku pracy jest wyregulowana uk³adem zbiorowym, czêœæ silnie zdecentralizowana, oparta tylko na indywidualnych umowach o pracê. Je¿eli liberalizacja postêpuje, mo¿e powstaæ coœ, co mo¿na okreœliæ modelem pluralistycznym, zdecentralizowanym: warunki pracy nie s¹ regulowane uk³adami zbiorowymi, a wy³¹cznie kodeksem pracy. Nastêpuje wtedy marginalizacja czêœci si³y roboczej, w u¿yciu jest p³aca minimalna albo
69
70 xviii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
w³aœnie p³ace elastyczne, które przyczyniaj¹ siê do tego, ¿e spada udzia³ wynagrodzeñ w kosztach. Ale jeœli zwi¹zki zawodowe s¹ silne i zorganizowane bran¿owo, mamy do czynienia z modelem ci¹g³oœci bran¿owej i wtedy nadal istniej¹ uk³ady ramowe dla danej bran¿y i nastêpuje ze strony si³y roboczej zorganizowana presja, ¿eby warunki pracy siê nie pogorszy³y. Ale w d³u¿szym okresie jest to bardzo trudne do utrzymania. Jaki zaobserwowano wpływ urynkowienia na jakość usług publicznych, ich dostępność oraz cenę? W. K.: Ogólnie bior¹c, postêpuj¹ca komercjalizacja powoduje, ¿e firmy dostarczaj¹ce us³ugi publiczne zaczynaj¹ pozycjonowaæ klientów. To, co jest dla nich najbardziej korzystne, to przede wszystkim us³ugi dla biznesu; poprawie ich jakoœci poœwiêca siê bardzo du¿o wysi³ku i odnosi na tym polu sukcesy. Mniej korzyœci osi¹ga klient indywidualny, choæ mo¿e lepiej powiedzieæ, ¿e osi¹ga je znacznie później. Co wiêcej, w przypadku niektórych us³ug ich jakoœæ wynika wprost z ich dostêpnoœci, a ta w wyniku urynkowienia mo¿e siê pogarszaæ. Co siê tyczy cen – tu sytuacja ró¿ni siê w zale¿noœci od bran¿y. Wiêkszoœæ rynków us³ug publicznych nie jest w pe³ni wolnych, lecz wystêpuj¹ na nich oligopole; trudno powiedzieæ, ¿e istnieje zmowa cenowa, ale generalnie ceny zbyt mocno siê nie ró¿ni¹. Tak wiêc jako badacze nie mo¿emy stwierdziæ, ¿e korzyœci¹ z liberalizacji jest przyczynienie siê do znacz¹cej obni¿ki cen us³ug publicznych. Jakie zalecenia dla polityki państw i instytucji ponadnarodowych płyną z dotychczasowych badań nad konsekwencjami urynkawiania usług publicznych? Czy może Pani wskazać przykłady konkretnych mechanizmów, które pozwalają ograniczać negatywne skutki społeczne tego procesu? W. K.: Przede wszystkim nale¿y obserwowaæ te skutki bardziej pieczo³owicie, ni¿ by³o to robione do tej pory. Nastêpnie, jako badacze, wskazujemy na istotn¹ rolê pañstwowych cia³ ustalaj¹cych standardy, bardzo wa¿nych w tradycji europejskiej. Co istotne, te standardy powinny dotyczyæ tak¿e pracy: pewne decyzje o spo¿ytkowaniu si³y roboczej powinny byæ zabronione, bo je¿eli nie s¹, to skutkuje to znacz¹co spadkiem jakoœci us³ug. Bardzo ostro przestrzegany powinien byæ czas pracy, byæ mo¿e powinny zostaæ te¿ ustalone minimalne p³ace w danej bran¿y. Nastêpnie mamy kwestiê równego dostêpu do szkoleñ pracowników w ró¿nym wieku czy ró¿nych kategorii, bo tutaj istnieje wiele rodzajów dyskryminacji – tak¿e tej sfery powinny dotyczyæ zapisy regulacyjne. Byæ
NR 1
mo¿e powinno siê zachêcaæ pracodawców do tego, ¿eby zawierano uk³ady zbiorowe, które stabilizuj¹ sytuacjê, zapobiegaj¹ konfliktom, wprowadzaj¹ mechanizm negocjacyjny, ale rozumiemy, ¿e jest to wskazanie daleko id¹ce z ich punktu widzenia. Uwa¿amy równie¿, ¿e organy regulacyjne powinny mieæ pewn¹ niezale¿noœæ od rz¹du, niezbêdny autorytet zawodowy. S¹dzimy te¿, ¿e w tych organach powinni braæ udzia³ interesariusze ró¿nego rodzaju, tzn. coœ do powiedzenia powinni w nich mieæ konsumenci, reprezentanci pracowników, organizacje profesjonalne. Bo ka¿da bran¿a ma szereg interesariuszy, a w tej chwili jest tak, ¿e niektórzy, o du¿ej sile rynkowej, potrafi¹ dojœæ do g³osu i przekonaæ regulatora do swoich racji – a inni nie maj¹ do tego odpowiedniej si³y ekonomicznej. W pewnych przypadkach niezwykle istotne znaczenie ma tak¿e zdolnoœæ do egzekucji swoich decyzji. W tej chwili bywa tak, ¿e dany organ regulacyjny je wydaje, ale s¹ one systematycznie zaskar¿ane do s¹du, niezale¿nie od tego, jakiej skali dotycz¹, jaka jest si³a ich „finansowego ra¿enia”. W kwestiach technicznych, dostêpu do rynku, te cia³a regulacyjne powinny mieæ pozycjê autonomiczn¹. Powinny tak¿e byæ odpolitycznione, co oczywiœcie jest trudne. Popatrzmy choæby na to, co siê dzieje z mediami publicznymi – politycy nie chc¹ pozbyæ siê decyduj¹cego wp³ywu na nie, a s¹ przecie¿ tylko jednym z interesariuszy. Na koniec zapytam o Pani opinię na temat krajowych rynków usług publicznych. Polacy nieustannie na nie pomstują, ze szczególnym wskazaniem na służbę zdrowia i koleje państwowe. Czy mogłaby Pani wskazać kierunki naprawy sytuacji w kilku najważniejszych podsektorach usług publicznych? W. K.: Jako socjolog, który raczej opisuje œwiat ni¿ go zmienia, powinnam odmówiæ odpowiedzi na ten temat. Jestem jednak dodatkowo socjologiem optymistycznym, wiêc uwa¿am, ¿e zmiany w Polsce powinny naœladowaæ pozytywne z punktu widzenia konsumentów przeobra¿enia w us³ugach publicznych w Unii Europejskiej. Powinniœmy siêgaæ do najlepszych europejskich wzorców, nie zachowywaæ siê ortodoksyjnie, nie t³umaczyæ wszystkiego brakiem œrodków. Wiele bowiem zale¿y od pracy ludzi zawiaduj¹cych us³ugami publicznymi w Polsce, a w szczególnoœci od ich aspiracji, by osi¹gn¹æ lepsze efekty. Zatem tylko praca pozytywna, reformistyczna – a nie liczenie na cudowne œrodki. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 4 maja 2009 r.
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
xix
Bez cudów Agnieszka Ellis
Od dwóch dekad widoczny jest w Europie wyraźny trend ku prywatyzacji i liberalizacji sektora usług publicznych: konkurujące ze sobą podmioty rynkowe mają lepiej i taniej niż państwowi monopoliści zaspokajać potrzeby obywateli. Co na to sami zainteresowani?
nek. W tym kierunku idzie zarówno polityka Komisji Europejskiej – w przypadku rynków dostaw energii oraz us³ug pocztowych jest ona „wprost” wymuszana kolejnymi dyrektywami – jak i rz¹dów poszczególnych pañstw unijnych. Liberalizacji towarzyszy obserwowany na szczeblu krajowym wyraźny trend ku prywatyzacji. Przy czym ów proces nie musi w tym kontekœcie oznaczaæ utraty spo³ecznego charakteru w³asnoœci us³ugodawców, ale tak¿e zmiany ich formu³y organizacyjnej, np. w postaci przekszta³cenia w spó³ki prawa handlowego (komercjalizacja), lub wprowadzanie systemu kontraktowego. Przyk³adowo, w Polsce prywatne przychodnie i szpitale mog¹ od pewnego czasu zabiegaæ o œrodki publiczne. Jednym z g³ównych argumentów za urynkawianiem us³ug, poza obni¿eniem kosztów funkcjonowania pañstwa, jest to, ¿e ma ono jakoby wymuszaæ wzrost jakoœci i spadek cen us³ug, co w po³¹czeniu z przyznaniem konsumentom prawa wyboru ma istotnie zwiêkszaæ ich zadowolenie. Znamienne, ¿e w unijnych dokumentach pojêcie „us³ug publicznych” zastêpowane jest „us³ugami œwiadczonymi w ogólnym interesie gospodarczym” (services of general economic interest, SGEI).
bna TSCHAUT MARCUS
Obywatele mają głos
Próba odpowiedzi na to pytanie jest jednym celów finansowanego ze œrodków Komisji Europejskiej programu badawczego PIQUE (Privatisation of Public Services and the Impact on Quality, Employment and Productivity1). W jego ramach pod lupê wziêto cztery subsektory – us³ugi pocztowe, lokalny transport zbiorowy, energetykê i szpitalnictwo – w szeœciu krajach: Austrii, Belgii, Niemczech, Polsce, Szwecji i Wielkiej Brytanii. W tych krajach wspomniane rodzaje us³ug podlega³y liberalizacji, czyli procesowi znoszenia barier wejœcia nowych podmiotów na ry-
Pomimo tego, ¿e „konsumencka” optyka patrzenia na us³ugi publiczne w coraz wiêkszym stopniu determinuje polityki publiczne, bardzo niewiele uwagi poœwiêca siê temu, jak sami obywatele postrzegaj¹ reformy wprowadzane w ich imieniu. W ramach PIQUE podjêto siê analizy w³aœnie tego zagadnienia. Przeprowadzono specjalne badania2, co w zestawieniu z wynikami sonda¿y Eurobarometru z lat 19972007 mia³o przybli¿yæ odpowiedzi na nastêpuj¹ce pytania: • Czy konsumenci s¹ zadowoleni z ceny i jakoœci oferowanych im us³ug? • Co Europejczycy s¹dz¹ o samych ideach liberalizacji i prywatyzacji? • Urynkowienie us³ug opiera siê na zmianie paradygmatu: zadaniem polityk publicznych ma byæ
71
72 xx
GOSPODARKA SPOŁECZNA
odt¹d nie tyle realizowanie okreœlonych celów spo³ecznych, ale zapewnianie obywatelom-konsumentom mo¿liwoœci wyboru spoœród konkuruj¹cych us³ugodawców. Ankietowanych pytano, czy ta mo¿liwoœæ ma dla nich istotne znaczenie.
Tabela 1. Ranking państw pod względem zaawansowania procesów liberalizacji i prywatyzacji
Usługi pocztowe Liberalizacja
Prywatyzacja
1. Szwecja
1. Niemcy
2. Wielka Brytania
2. Austria/Belgia
3. Niemcy
3. Szwecja/ Wielka Brytania
4. Austria/Belgia
4. Polska
Wspomniane badania przeprowadzono zim¹ 2007-08 na losowych próbach co najmniej 1000 respondentów z poszczególnych krajów, maj¹cych 18-79 lat i zamieszkuj¹cych prywatne mieszkania. Przy losowaniu prób zastosowano metodykê gwarantuj¹c¹ mo¿liwie najwiêksz¹ reprezentatywnoœæ ankietowanych pod wzglêdem p³ci, wieku, poziomu wykszta³cenia i miejsca zamieszkania. W badaniach starano siê uchwyciæ wp³yw takich czynników socjodemograficznych na satysfakcjê z jakoœci i cen us³ug. Co siê tyczy pierwszego zbioru zagadnieñ – zadowolenia z oferowanych us³ug publicznych – odpowiedzi znacznie ró¿ni³y siê w zale¿noœci od kraju i subsektora, przy czym generalnie czêœciej spotykana by³a satysfakcja z jakoœci ni¿ z poziomu cen (tabele 1 i 2). W przypadku us³ug pocztowych znaczenie okaza³y siê mieæ dochód (im ni¿szy, tym mniejsze zadowolenie z cen us³ug) oraz wykszta³cenie (osoby lepiej wyedukowane s¹ mniej zadowolone z jakoœci i cen us³ug). Wiêkszy wp³yw cechy socjodemograficzne maj¹ na ocenê jakoœci lokalnego transportu zbiorowego. Pogarsza siê ona wraz z wykszta³ceniem, roœnie w starszych grupach wiekowych, jest ni¿sza na terenach wiejskich oraz w przypadku osób samotnie wychowuj¹cych potomstwo oraz rodzin o co najmniej czwórce dzieci. Zadowolenie z cen tego rodzaju us³ug warunkuje m.in. dochód (co doœæ oczywiste) oraz wiek badanych (satysfakcja spada wraz z nim). Co siê tyczy us³ug dostarczania pr¹du, zadowolenie z ich jakoœci spada wraz z wykszta³ceniem, roœnie zaœ z wiekiem i dochodem. Pozytywne oceny cen pr¹du s¹
5. Polska Lokalny transport zbiorowy Liberalizacja
Prywatyzacja
1. Wielka Brytania
1. Wielka Brytania
2. Szwecja
2. Szwecja
3. Niemcy/Polska
3. Niemcy/Polska
4. Austria
4. Austria/Belgia
5. Belgia Dostawy energii elektrycznej Liberalizacja
Prywatyzacja
1. Polska
1. Wielka Brytania
2. Wielka Brytania
2. Belgia/Niemcy/ Szwecja
3. Szwecja
3. Austria/Polska
NR 1
4. Austria/Belgia/ Niemcy
Tabela 2. Zadowolenie ze świadczonych usług – odsetek odpowiedzi „całkiem” oraz „bardzo zadowolony/-a”
Jakość
AT
BE
DE
PL
SE
UK
Łącznie
Poczta
75%
74%
79%
66%
62%
82%
73%
Transport
59%
73%
48%
57%
59%
67%
60%
Prąd
91%
84%
88%
85%
86%
88%
87%
AT
BE
DE
PL
SE
UK
Łącznie
Poczta
62%
55%
58%
61%
57%
77%
62%
Transport
33%
61%
23%
34%
36%
54%
40%
Prąd
45%
51%
30%
20%
38%
72%
42%
Cena
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
xxi
Tabela 3. Zadowolenie ze świadczonych usług: porównanie krajów o najbardziej i najmniej zaawansowanych procesach liberalizacji i prywatyzacji Poczta
Prywatyzacja Liberalizacja
Jakość
Transport Cena
Jakość
Prąd Cena
Jakość
Cena
Najbardz. SE
62%
57% UK
67%
54% PL
85%
20%
Najmn.
66%
61% BE
73%
61% AT BE DE
88%
42%
n.s.
*
PL
Istotność
n.s.
n.s.
n.s.
n.s.
Najbardz. DE
79%
58% UK
67%
54% UK
88%
72%
Najmn.
66%
61% AT BE
66%
47% AT PL
88%
33%
n.s.
*
Istotność
PL
*
n.s.
n.s.
n.s.
n.s. = różnice nieistotne statystycznie
rzadsze wœród mniej zarabiaj¹cych; mniej zadowoleni s¹ tak¿e mieszkañcy terenów wiejskich ni¿ miejskich oraz osoby lepiej wykszta³cone. Porównanie najbardziej i najmniej zliberalizowanych/sprywatyzowanych rynków nie pozwoli³o na uchwycenie uniwersalnych zale¿noœci miêdzy stopniem urynkowienia omawianych us³ug publicznych a skal¹ zadowolenia konsumentów. We wszystkich przypadkach, w których ró¿nice w ocenach miêdzy pañstwami o maksymalnie odmiennych stopniach urynkowienia danego subsektora okaza³y siê statystycznie istotne, jednym z zestawianych krajów by³a Polska. W jej przypadku na oceny silnie rzutowaæ mo¿e odmienny status socjoekonomiczny spo³eczeñstwa w porównaniu do krajów „starej Unii”. Przyk³adowo, po sztucznym uœrednieniu dla wszystkich szeœciu populacji rozk³adu badanych charakterystyk respondentów, satysfakcja Polaków z cen transportu
wzrasta. Generaln¹ konkluzj¹ badaczy z zebranych przez nich danych jest to, ¿e ludzie mog¹ byæ równie zadowoleni (wzglêdnie – rozczarowani) z funkcjonowania rozmaitych modeli – „wiêcej rynku” nie oznacza automatycznie „wiêcej satysfakcji”. Pokazuj¹ to tak¿e konkretne przyk³ady: na ceny pr¹du mniej narzekaj¹ konsumenci z krajów, gdzie rynek dostarczania elektrycznoœci jest s³abiej zliberalizowany (tabela 3). W badaniu PIQUE pytano respondentów tak¿e o ich oczekiwania odnoœnie do spadku cen/wzrostu jakoœci us³ug w efekcie dzia³ania konkurencji w poszczególnych subsektorach. Okazuje siê, ¿e o ile wzrost konkurencji na rynków us³ug pocztowych, energetycznych i lokalnego transportu zbiorowego budzi pewne nadzieje i popiera go miêdzy 40 a 60% ankietowanych, o tyle w krajach, których mieszkañcy w najwiêkszym stopniu mieli mo¿liwoœæ odczuæ
Tabela 4. Pozytywne oczekiwania w stosunku do efektów konkurencji na rynku usług pocztowych (cena/jakość/współczynnik „wiary w zalety konkurencji”) w kontekście miejsca w rankingu państw pod względem zaawansowania procesów liberalizacji
Kraj
Liberalizacja (miejsce w rankingu)
Cena
Jakość
„Wiara w zalety konkurencji”
Austria
4
61%
50%
53%
Belgia
4
57%
54%
45%
Niemcy
3
70%
57%
59%
Polska
5
65%
54%
51%
Szwecja
1
53%
44%
49%
Wielka Brytania
2
53%
41%
40%
73
74 xxii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
NR 1
Tabela 5. Postawy wobec powszechności usług publicznych – odsetek zwolenników określonych rozwiązań
Poczta Codzienna dostawa poczty także na prowincję
Transport
Preferencyjne Urząd ceny dla pocztowy niezamożnych w każdej miejscowości
Prąd
Każda miejscowość powinna być obsługiwana
Brak dodatkowych Preferencyjne opłat dla ceny dla niezamożnych użytkowników domów na peryferiach
AT
92%
54%
86%
84%
77%
79%
BE
98%
64%
86%
89%
84%
83%
DE
96%
61%
80%
84%
66%
86%
PL
94%
42%
81%
89%
69%
81%
SW
92%
49%
59%
69%
37%
90%
UK
93%
80%
79%
91%
58%
86%
skutki liberalizacji, wiara w zbawienne skutki konkurencji bywa nieraz najs³absza. Przyk³adem mog¹ byæ us³ugi pocztowe, zw³aszcza kwestia ich jakoœci, czy brak wiary Brytyjczyków w zalety liberalizacji rynku transportowego, która zasz³a w ich kraju szczególnie daleko (tabela 4). Warto tutaj wyjaœniæ, ¿e jako miary liberalizacji uznano w powy¿szych analizach m.in. liczbê us³ugodawców konkuruj¹cych na danym rynku i ich wzglêdne w nim udzia³y (tj. skalê zdominowania rynku przez najwiêksze podmioty). W przypadku prywatyzacji stosowano jej wê¿sze rozumienie – jako przechodzenie maj¹tku publicznego w rêce sektora prywatnego. Dokonana przez Europejczyków ocena prywatyzacji i liberalizacji us³ug publicznych jako pewnej filozofii funkcjonowania pañstwa ka¿e siê zastanowiæ nad celowoœci¹ pog³êbiania tych procesów. Ankietowanych pytano o preferencje odnoœnie do rodzaju us³ugodawców – do wyboru by³y firmy pañstwowe/komunalne, spó³ki prywatne i model mieszany. Zdecydowanie najwiêkszym poparciem cieszy siê model mieszany, z udzia³em pañstwa w zapewnianiu us³ug publicznych. Pe³na prywatyzacja w ¿adnym z badanych kra-
jów, w odniesieniu do ¿adnego subsektora, nie znalaz³a znacz¹cej liczby zwolenników (wiêcej ni¿ 10%), podczas gdy „etatyst¹” jest co czwarty respondent. Nale¿y podkreœliæ, ¿e we wspomnianych analizach wyeliminowano wp³yw takich czynników, jak aktualny stan zadowolenia z cen i jakoœci dostarczanych us³ug, dochód czy status socjoekonomiczny. S¹ one zatem odzwierciedleniem przekonañ i wartoœci wyznawanych przez respondentów. Ankietowanych pytano tak¿e o kwestiê narzucania us³ugodawcom obowi¹zku œwiadczenia tzw. us³ug powszechnych, czyli takich, które powinny byæ zapewniane niezależnie od ich opłacalności w warunkach rynkowych (w granicach ustalonych w przepisach), po cenach przystępnych dla większości obywateli. We wszystkich badanych krajach przewa¿a przekonanie, ¿e w dostarczaniu us³ug publicznych rachunek ekonomiczny nie powinien byæ jedynym kryterium – przyk³adowo, mniejsze miejscowoœci tak¿e powinny mieæ dostêp do transportu zbiorowego, choæ de facto oznacza to koniecznoœæ dotowania ich mieszkañców przez resztê spo³eczeñstwa. Zdecydowana wiêkszoœæ (ok. 80%) ankietowanych we wszystkich krajach oprócz
Tabela 6. Odsetek pragnących wyboru pomiędzy różnymi dostawcami Austria
Belgia
Niemcy
Polska
Szwecja
Wielka Brytania
Poczta
21%
37%
32%
88%
35%
37%
Transport
39%
32%
42%
92%
29%
61%
Prąd
63%
73%
75%
93%
90%
77%
Pragnący wyboru
GOSPODARKA SPOŁECZNA
xxiii
75
ba JEFF KUBINA
NR 1
Szwecji zgadza siê na dotowanie us³ug transportowych osobom o najni¿szych dochodach, nieco tylko mniejszym poparciem cieszy siê idea ni¿szych cen pr¹du dla ubogich (tabela 5). Warto podkreœliæ, ¿e w Wielkiej Brytanii utrzymanie powszechnoœci us³ug cieszy siê bardzo silnym poparciem. Natomiast teza o pozytywnym wp³ywie konkurencji przyjmowana jest z wyj¹tkowym sceptycyzmem, a prywatyzacja – budzi zdecydowany sprzeciw. Tymczasem to w³aœnie ten kraj ma wieloletnie doœwiadczenia z urynkawianiem sektora publicznego. Wreszcie, w ankiecie PIQUE zwrócono siê do respondentów z pytaniem o to, czy istotna jest dla nich mo¿liwoœæ wyboru dostarczyciela us³ug publicznych. Konkluzja badaczy jest nastêpuj¹ca: pragnienie wyboru wcale nie jest uniwersaln¹ potrzeb¹ konsumentów. Miêdzy innymi przyk³ad Polski, gdzie wiêkszoœæ osób podkreœla jego znaczenie, prowadzi autorów opracowania do wniosku, ¿e wartoœæ przypisywana mo¿liwoœci wyboru zale¿y raczej od oceny stanu aktualnego, ni¿ trwa³ego stosunku wobec reform zwiêkszaj¹cych konkurencjê (tabela 6). Zdaniem autorów badañ, wyniki ankiety mo¿na odczytywaæ jako wo³anie Europejczyków o utrzymanie publicznego charakteru „us³ug œwiadczonych w ogólnym interesie gospodar-
czym” – przy czym np. organizacja systemu ich zapewniania ma tutaj znaczenie drugorzêdne. Us³ugi te maj¹ byæ powszechnie dostêpne, bez koniecznoœci podejmowania istotnej iloœci indywidualnych wyborów konsumenckich. W niektórych krajach odnotowano przy tym ciekawe zjawisko – powstawanie spó³dzielni konsumenckich w dziedzinie zakupu energii elektrycznej. Podejmuj¹ one decyzje za swoich cz³onków, którym brak kompetencji i informacji, by dokonaæ wyboru najkorzystniejszego oferty, lub te¿ odpowiedniej si³y nabywczej. Bli¿sze przyjrzenie siê takim inicjatywom mog³oby byæ dla brukselskich decydentów cenn¹ podpowiedzi¹ przy projektowaniu regulacji, dla których punktem odniesienia by³yby potrzeby „zwyk³ych” u¿ytkowników – nie zaœ interesy dostawców us³ug. Agnieszka Ellis
1. Strona projektu, na której znaleźæ mo¿na pe³ne wersje przygotowanych opracowañ: www.pique.at 2. Ich wyniki zebrane zosta³y w raporcie pt. „Liberalisation in services of general economic interest. A bottom up citizens’ perspective” (grudzieñ 2008 r.) oraz w opracowaniu „Liberalising services of general economic interest: the citizen-user perspective in six EU countries”, dostêpnych na stronie programu PIQUE.
76 xxiv
GOSPODARKA SPOŁECZNA
NR 1
Sektor publiczny
– dylematy struktury i nowe konflikty
Świat zachodni po koszmarze II wojny światowej powoli wchodził w fazę rozwoju. Społeczeństwa Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych dzięki poprawiającej się koniunkturze wspinały się na nie notowany do tej pory poziom bogactwa. W parze z rosnącą zamożnością szedł wzrost poczucia bezpieczeństwa nie tylko ekonomicznego, ale również politycznego i socjalnego. Jednym z gwarantów relatywnego bezpieczeństwa obywateli stał się rozbudowany sektor publiczny, który realizował uważane za istotne społecznie funkcje państwa wobec obywatela. Dotyczą one darmowego i powszechnego dostępu do służby zdrowia, edukacji, transportu etc. W latach 50. i 60. wzrasta³a liczba funkcji sektora, a co za tym idzie – zatrudnienie i koszty jego utrzymania. Zapewne proces ten nabra³by charakteru trwa³ego, gdyby nie kryzys naftowy lat 70. W tym czasie najbardziej istotn¹ kwesti¹ sta³o siê poszukiwanie oszczêdnoœci w wydatkach pañstwa. Poszukiwania te rozpoczêto równie¿ w sektorze publicznym. Ograniczanie funkcji i poziomu zatrudnienia sta³y siê g³ównymi metodami redukcji wydatków. Opuszczone „rewiry” mia³ zaj¹æ i czêœciowo zaj¹³ sektor prywatny. Gwarancje, jakie z³o¿yli inwestorzy prywatni w zamian za dopuszczenie do dotychczas blokowanych przez pañstwo obszarów, skutecznie przekona³y polityków do koncesjonowania us³ug publicznych. Lata 80. i 90. sta³y pod znakiem istotnych ograniczeñ w sektorze publicznym poprzez jego prywatyzacjê i decentralizacjê. Dokonania tego okresu nie poddaj¹ siê jednak jednoznacznej ocenie. Kontrowersje budzi jakoœæ us³ug i ich dostêpnoœæ. Nie ma równie¿ zgody co do tego, ¿e przekszta³cenia przyczyni³y siê do istotnych oszczêdnoœci.
Rozmiary sektora S³usznie podkreœla siê w analizach ekonomicznych i spo³ecznych, ¿e specyfik¹ europejsk¹ jest rola
Prof. Leszek Gilejko, Dr Rafał Towalski
i znaczenie socjo-gospodarcze sektora publicznego. Jego znaczenie w gospodarce i spo³eczeñstwie okreœla siê przy pomocy ró¿nych kryteriów i wskaźników. Dwa z nich s¹ niew¹tpliwie najwa¿niejsze: udzia³ w tworzeniu PKB i wielkoœæ zatrudnienia. Sektor publiczny wytwarza od kilku do kilkunastu czy nawet ponad dwudziestu procent PKB. Natomiast przez jego kana³y przep³ywa znaczna czêœæ PKB, z regu³y trzy, a nawet czterokrotnie wiêksza (Kleer 2005:63). W procesie redystrybucji „kana³ami pañstwa” przechodzi co najmniej ok. 30% PKB, a górna granica wynosi ok. 50%. Œrednio dla krajów „starej Unii” wynosi³a ona na pocz¹tku obecnej dekady ponad 40% PKB. Znaczna czêœæ œrodków transferowych przeznaczona jest na wydatki socjalne, które maj¹ bezpoœredni wp³yw na strukturê spo³eczn¹, ³agodz¹ zró¿nicowania maj¹tkowe, przeciwdzia³aj¹ nadmiernej polaryzacji. Za powszechnie uznawane kryterium przy okreœlaniu rozmiarów i znaczenia sektora publicznego przyjmuje siê równie¿ wielkoœæ zatrudnienia. Ze statystyk miêdzynarodowych wynika, ¿e oko³o 2000 roku w tym sektorze pracowa³o w 15 krajach UE ³¹cznie 22-23 mln osób, czyli 16% ca³oœci zatrudnienia. W tym sektorze pracowa³ wiêc co szósty zatrudniony (Karpiñski i Paradysz 2005:91). Najwiêcej spoœród nich zatrudniano w edukacji (41%) oraz w administracji publicznej, obronie i bezpieczeñstwie (razem ok. 40%). Aktualn¹ strukturê sektora publicznego przedstawia tabela 1. Oczywiœcie, w ró¿nych krajach rozmiary poszczególnych segmentów s¹ niejednakowe. Ich kolejnoœæ jest nieprzypadkowa. Dwa pierwsze segmenty s¹ najbardziej rozbudowane i najbardziej stabilne. Dla struktury spo³ecznej jest to bardzo wa¿ne, gdy¿ w nich w³aœnie jest najwiêcej zatrudnionych. Statusy pracownicze zatrudnionych w dwóch pierwszych segmentach s¹ równie¿ specyficzne.
Sektor a struktura społeczna Rozmiary i struktura sektora publicznego wp³ywaj¹ na wielkoœæ zbiorowoœci nazywanej ogólnie pracownikami i funkcjonariuszami sektora publicznego, a tak¿e na jej
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
xxv
Tabela 1. Aktualna struktura sektora publicznego Najważniejsze segmenty
Typ własności
Najważniejsze funkcje
Segment pierwszy: Administracja publiczna
Organizacje (instytucje) państwowe lub samorządowe (lokalne)
Ustawodawstwo, programy, transfery finansowe, nadzór i kontrola, funkcje właścicielskie wobec podmiotów państwowych i regionalnych, funkcje regulacyjne i nadzorcze, nadzór nad infrastrukturą, bezpieczeństwo i obrona
Segment drugi: Usługi publiczne (edukacja, zdrowie, opieka społeczna)
Instytucje państwowe samorządowe i semipubliczne
- nadzór i kierowanie - finansowanie - transfery socjalne (subsydiowane) - polityka edukacyjna, zdrowotna, fundusze ubezpieczeniowe
Segment trzeci: Infrastrukturalne podmioty sieciowe (energetyka, transport, poczta, telekomunikacja)
Własność państwowa, większościowe udziały własnościowe, semipubliczne
- funkcje właścicielskie - nadzór i kontrola (regulacje) - odpowiedzialność - polityka gospodarcza - subsydiowanie
- podmioty Segment czwarty: Organizacje pozarządowe, publiczno-prawne stowarzyszenia - organizacje non profit pożytku publicznego
wewnêtrzne zró¿nicowanie. W badaniach i analizach socjologicznych pisze siê nawet o grupie spo³eczno-zawodowej, któr¹ tworz¹ zatrudnieni w sektorze publicznym lub przynajmniej w dwóch jego najbardziej znacz¹cych segmentach. Jednym z nich s¹ pracownicy administracji publicznej z podzia³em na wy¿sze kadry i pracowników administracyjnych œredniego szczebla oraz urzêdników. Drugim najwiêkszym segmentem s¹ pracownicy zatrudnieni w us³ugach publicznych: edukacji, ochronie zdrowia, opiece spo³ecznej, transporcie publicznym i innych bran¿ach sieciowych (poczta, energetyka). Zatrudnieni w sektorze publicznym, zw³aszcza w jego us³ugowych segmentach, stanowi¹ najliczniejsz¹ zbiorowoœæ w nowych klasach œrednich. H. Domañski, powo³uj¹c siê na prekursorów wyodrêbnienia w strukturze spo³ecznej nowych klas œrednich, stwierdza m.in., ¿e Gustaw Schmolle – (1897) uznawany za prekursora popularnego podzia³u klasy œredniej na now¹ i star¹, do tej pierwszej zaliczy³ kupców, rzemieœlników i w³aœcicieli firm, którzy jako segment struktury spo³ecznej zaczêli wyodrêbniaæ siê w wiekach œrednich. Natomiast „nowa klasa œrednia” /…/ obejmuje szerok¹ kategoriê pracowników handlu, us³ug, urzêdników, wysoko kwalifikowanych specjalistów oraz kadry kierownicze firm i instytucji pañstwowych (Domañski 2002:29).
- pomoc społeczna - opiekuńcza - wolontariat (praca)
Podaj¹c wyniki badañ realizowanych w Polsce od 1982 do 1999 r., autor ten stwierdza, ¿e liczebnoœæ kategorii tzw. inteligencji nietechnicznej, obejmuj¹cej w³aœnie prawników, lekarzy, pracowników naukowych, nauczycieli szkó³ œrednich, ekonomistów i twórców œwiata kultury, wzros³a pod koniec XX w. do 4,5% ogó³u zatrudnionych. Znaczny odsetek z nich zasila³ sektor publiczny, a to z kolei oddzia³ywa³o na ogóln¹ strukturê spo³eczn¹. Tak wiêc sektor publiczny uczestniczy w kreowaniu ogólnych zmian w strukturze spo³ecznej. W pewnych okresach, wed³ug r. Dahrendorfa, wp³yw ten by³ bardzo du¿y. W zwi¹zku z obecnym wzrostem znaczenia sfery us³ug, w tym powstaniem i dynamicznym rozwojem nowych ich typów i obszarów, realizowanych równie¿ przez sektor publiczny, jego udzia³ w ogólnych zmianach struktury bêdzie zapewne wzrasta³. Badaj¹cy zjawisko podkreœlaj¹, ¿e je¿eli chodzi o udzia³ w zatrudnieniu /…/ mo¿na wyró¿niæ wyraźne 3 grupy krajów: pierwsz¹ grupê tworz¹ kraje, w których w sektorze publicznym pracuje oko³o 25% ogó³u zatrudnionych i wiêcej, przyk³adem jest tu Finlandia, Francja i Belgia. /…/ drug¹ grupê tworz¹ kraje, w których w sektorze tym pracuje oko³o 12% zatrudnionych, czyli 1/8 potencja³u pracy, jak Niemcy, Wielka Brytania, a wiêc dwukrotnie mniej ni¿ w krajach pierwszej grupy, wreszcie trzecia grupa
77
78 xxvi
GOSPODARKA SPOŁECZNA
to kraje, w których udzia³ ten wynosi od 6% do 8% ca³oœci zatrudnienia, jak Grecja czy Luksemburg, a wiêc tylko 1/16 ca³oœci potencja³u pracy, czyli 4-krotnie mniej ni¿ w krajach pierwszej grupy (Karpiñski i Paradysz 2005:95). Polska i inne kraje transformacji nale¿¹ do pierwszej grupy, a przy tym wewnêtrzna struktura zatrudnionych w sektorze publicznym jest w nich inna ni¿ w „starych” krajach UE. Wed³ug danych z koñca lat 90., udzia³ sektora publicznego w zatrudnieniu wynosi³ w Polsce 29,1%, w Czechach 35%, na Wêgrzech 18,9%, na Litwie i £otwie po 30%. Przy tym znacznie wiêkszy ni¿ w „krajach 15-tki” jest udzia³ zatrudnienia w sektorze przedsiêbiorstw. Wyrazistym przyk³adem dla zilustrowania tego stanu jest porównanie zatrudnienia w przedsiêbiorstwach publicznych w stosunku do ogó³u zatrudnionych w tym sektorze w Polsce oraz w Finlandii, nale¿¹cej do tej grupy krajów „starej Unii”, w których zatrudnienie to jest stosunkowo wysokie. W Finlandii w przedsiêbiorstwach publicznych w produkcji i transporcie zatrudnionych by³o razem tylko 6% ogó³u pracuj¹cych w tym sektorze. W Polsce natomiast niemal 30% ogó³u pracuj¹cych w tym sektorze (Karpiñski i Paradysz 2005:111). Œrednio w krajach Unii Europejskiej zatrudnienie w sieciowych przedsiêbiorstwach wynosi³o na pocz¹tku obecnej dekady ok. 9% ogó³u zatrudnionych w sektorze publicznym. W tym przypadku najwiêksze ró¿nice dotyczy³y przemys³u i transportu. Na tym samym poziomie kszta³towa³o siê natomiast zatrudnienie w administracji publicznej, obronie oraz w edukacji i ochronie zdrowia. Zró¿nicowanie rozmiarów zatrudnienia w poszczególnych segmentach sektora publicznego ma wp³yw na jego rolê w kszta³towaniu struktury spo³ecznej. W poszczególnych segmentach sektora zró¿nicowane s¹ bowiem statusy pracownicze, a tak¿e niejednakowy jest udzia³ profesjonalistów. Segmenty us³ugowe bardziej uczestnicz¹ w tworzeniu i stabilizacji nowych klas trzecich ni¿ transport czy inne sieciowe podmioty gospodarcze. Maj¹c na wzglêdzie te ogólniejsze zmiany w strukturze spo³ecznej, zmiany bardziej „jakoœciowe”, wa¿niejsze znacznie ni¿ sama wielkoœæ zatrudnienia w sektorze publicznym maj¹ dwa inne czynniki. Pierwszym z nich s¹ statusy pracowników i funkcjonariuszy sektora, a drugim transfery z finansów publicznych. Pracownicy sektora publicznego, zw³aszcza jego segmentów us³ugowych (zaliczanych do us³ug publicznych), posiadaj¹ w wiêkszoœci inne statusy spo³eczno-zawodowe ni¿ zatrudnieni w odmiennych sektorach wytwórczych i us³ugowych. Niektórzy badacze struktury spo³ecznej mówi¹ nawet o klasie us³ugodawców, któr¹ wyró¿nia nie tylko obszar i charakter aktywnoœci zawodowej, ale w³aœnie stosunki zatrudnienia.
NR 1
Rozwój sektora publicznego w latach 70., w tym ró¿nych us³ug publicznych, mia³ wp³yw na ogólne przeobra¿enia spo³eczeñstw „starych krajów UE”. W rozwijaj¹cym siê sektorze publicznym podejmowali pracê i realizowali swoje kariery zawodowe m³odzi profesjonaliœci. Rewolucja s³u¿b publicznych, o której pisa³ Dahrendorf, skutkowa³a ich profesjonalizacj¹, a sektor publiczny uczestniczy³ w szybkim powiêkszaniu siê nowych klas trzecich. We wszystkich krajach „starej Unii” du¿ym segmentem nowych klas trzecich stali siê w³aœnie pracownicy administracji publicznej, edukacji i s³u¿by zdrowia. Rozwój sektora publicznego w latach 70. sta³ siê wa¿nym czynnikiem zwiêkszania mobilnoœci spo³ecznej. Przez rozbudowê sektora us³ug w latach 60. i 70. zwiêkszaj¹ siê szanse awansu w dolnych warstwach hierarchii spo³ecznej, obejmuj¹cych jedn¹ trzeci¹ spo³eczeñstwa (Beck 2004:120). Podaj¹c przyk³ad Niemiec, U. Beck stwierdza: W roku 1971 z rodzin robotniczych rekrutowa³a siê prawie po³owa pracowników umys³owych i urzêdników na wy¿szych szczeblach (tam¿e). Zjawiska te na jeszcze wiêksz¹ skalê wystêpowa³y w nowych krajach Unii, zarówno w ich niedawnej przesz³oœci, jak i w czasie transformacji, chocia¿ ka¿dy z tych etapów mia³ swoj¹ specyfikê. W warunkach transformacji sektor publiczny przesta³ spe³niaæ tak¹ rolê jak w gospodarce upañstwowionej i scentralizowanej, ale nadal pozosta³ miejscem wyznaczaj¹cym pozycjê spo³eczn¹, chocia¿ „Polska bud¿etowa” nie nale¿y do najbardziej zasobnych. W warunkach wspó³czesnych sektor publiczny, mimo ograniczeñ jego rozmiarów i modyfikacji funkcji, pozosta³ wa¿nym i specyficznym czynnikiem strukturotwórczym z uwagi na statusy spo³eczno-zawodowe jego pracowników i funkcjonariuszy.
Stosunki pracy w sektorze publicznym W porównaniu z sektorem prywatnym, natura relacji zatrudnienia w sektorze publicznym jest silniej zakorzeniona w systemach prawnych poszczególnych krajów, w tradycji normatywnej i instytucjonalnej. Dobrym przyk³adem jest sektor publiczny w Wielkiej Brytanii. O ile w kontekœcie ogólnym stosunków pracy mówi siê o cechach woluntaryzmu i indywidualizmu, o tyle w odniesieniu do sektora publicznego wiêksze znacznie przypisuje siê jego kolektywistycznej naturze, znajduj¹cej odzwierciedlenie w wy¿szym poziomie uzwi¹zkowienia i szerszym zasiêgu regulacji uk³adowej (Pederesini 2005).
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Pracownicy administracji publicznej w wiêkszoœci krajów legitymuj¹ siê specjalnym statusem pracownika s³u¿b cywilnych, którego warunki zatrudnienia s¹ odmienne od innych pracowników sektora publicznego, nie wspominaj¹c o pracownikach sektora prywatnego. Idea s³u¿ebnej funkcji w imieniu w³adzy pañstwa prowadzi w za³o¿eniu do ca³kowitej negacji ró¿nic interesu miêdzy pracodawc¹ a pracobiorc¹. To decyduje o specyfice relacji zatrudnienia w s³u¿bach publicznych, które opieraj¹ siê na dwóch fundamentach: • ograniczeniu w prawach kolektywnych (negocjacji zbiorowych i strajku); • rekompensowania tego problemu przez specjalny status pracowniczy (wysokie bezpieczeñstwo pracy, metody rekrutacji, system klasyfikacji zawodowej, œcie¿ki kariery) (Bordogona 2007). Specyfika regulacji stosunków pracy w tak rozumianym sektorze publicznym w istotny sposób wp³ynê³a równie¿ na kszta³t dialogu spo³ecznego. Przyk³adem jest rola zwi¹zków zawodowych. Prawo do stowarzyszania siê jest praktycznie powszechnie dozwolone zarówno dla urzêdników s³u¿by cywilnej, jak i dla pracowników kontraktowych. W niektórych krajach prawa te s¹ ograniczone tylko w przypadku niektórych grup pracowników, takich jak wojskowi, policjanci czy stra¿acy. Mimo tych ograniczeñ, poziom uzwi¹zkowienia wœród pracowników s³u¿by cywilnej jest relatywnie wy¿szy ni¿ wœród pracowników innych sektorów. Wyj¹tkiem na tym tle s¹ kraje by³ego bloku wschodniego, gdzie do zwi¹zków zawodowych nale¿y zaledwie kilka procent urzêdników s³u¿by cywilnej (tabela 2). Jak wynika z badañ, prawo do prowadzenia negocjacji zbiorowych w wielu krajach podlega wiêkszym ograniczeniom ni¿ prawo do stowarzyszania siê w zwi¹zkach zawodowych. Odmawia siê w nich prawa do negocjacji zbiorowych urzêdnikom s³u¿by cywilnej lub wp³yw tych regulacji jest ma³o istotny. Chyba najlepszym przyk³adem pierwszego przypadku s¹ Niemcy, gdzie urzêdnicy, stanowi¹cy prawie 40% wszystkich zatrudnionych w administracji centralnej, nie maj¹ prawa do negocjacji zbiorowych ani do
xxvii
strajku. W Austrii posuniêto siê jeszcze dalej, zakazuj¹c negocjacji wszystkim pracownikom tego szczebla administracji. Warunki zatrudnienia s¹ kszta³towane jednostronnie przez odpowiedzialny urz¹d, choæ maj¹ miejsce negocjacje nieformalne. Prawdopodobnie najlepiej znanym przyk³adem drugiego rozwi¹zania jest Francja. Od 1983 r. Ustawa o Prawach i Obowi¹zkach Pracowników S³u¿by Cywilnej uznaje zdolnoœæ zwi¹zków zawodowych do prowadzenia wstêpnych negocjacji z rz¹dem na szczeblu ogólnokrajowym w sprawie wzrostu p³ac, aczkolwiek nie s¹ one obowi¹zkowe. Jeœli dojdzie do takowych negocjacji, mog¹, ale nie musz¹ siê one zakoñczyæ porozumieniem. Zaœ porozumienie to mo¿e zostaæ zrealizowane lub nie. W rzeczywistoœci od czasu przyjêcia tej ustawy zosta³y zrealizowane wszystkie scenariusze, pocz¹wszy od niepodjêcia negocjacji po realizacjê porozumienia osi¹gniêtego przez rz¹d i zwi¹zki. Struktura negocjacji zbiorowych jest zró¿nicowana w poszczególnych krajach europejskich. W wiêkszoœci krajów odbywaj¹ siê one na poziomie centralnym, w innych przypadkach maj¹ charakter zdecentralizowany, lecz s¹ centralnie koordynowane. Tylko w Wielkiej Brytanii i Holandii uleg³y one ca³kowitej decentralizacji. We Francji system ten jest najsilniej scentralizowany. Negocjacje s¹ prowadzone przez zwi¹zki zawodowe i Ministra Funkcji Publicznych, ale tylko w ramach œrodków bud¿etowych wyznaczonych przez Ministra Finansów. Decyzje podjête w ramach tych negocjacji dotycz¹ nie tylko pracowników publicznych, ale jak siê szacuje decyzja o wzroœcie wynagrodzeñ w sektorze publicznym skutkuje podobnym wzrostem p³ac dla oko³o piêciu milionów pracowników.
Prawo do strajku W wielu krajach mo¿liwoœæ wyra¿ania sprzeciwu przez pracowników s³u¿by cywilnej jest w znacz¹cy sposób ograniczona lub s¹ oni tego prawa pozbawieni. Na ogó³ grupami zawodowymi pozbawionymi mo¿liwoœci prowadzenia strajku s¹ wojskowi i policjanci. Innym
Tabela 2. Poziom uzwiązkowienia pracowników administracji centralnej w Europie (2006 r.) Ponad 75%
55-75%
40-55%
Dania, Finlandia, Austria, Irlandia, Belgia, Niemcy, Norwegia Rumunia, Wielka Włochy Brytania ŹRÓDŁO: BORDOGONA, 2007
25-40%
15-25%
Bułgaria, Węgry, Francja Holandia, Portugalia
Poniżej 15% Czechy, Estonia, Litwa, Łotwa, Polska, Słowacja
79
80 xxviii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
rozwi¹zaniem jest tworzenie specjalnych procedur wszczynania i prowadzenia protestów zbiorowych, jak np. we W³oszech czy w Luksemburgu. Powy¿sze informacje nabieraj¹ znaczenia w zestawieniu z charakterystyk¹ stosunków pracy w sektorze przedsiêbiorstw u¿ytecznoœci publicznej, zarówno tych o charakterze lokalnym (lokalny transport publiczny, wodoci¹gi i kanalizacja), jak i o charakterze ogólnospo³ecznym (produkcja i dostawy energii elektrycznej czy sieci telefonii stacjonarnej). Chyba najistotniejsz¹ cech¹, która wp³ywa na ca³okszta³t stosunków pracy w tym obszarze, jest doœæ powszechnie spotykana dualnoœæ statusu zatrudnienia. W wielu krajach pracownicy zatrudnieni w jednym przedsiêbiorstwie podlegaj¹ ró¿nym regulacjom. Z jednej strony s¹ to pracownicy s³u¿by cywilnej, a z drugiej osoby zatrudnione w oparciu o zapisy powszechnego prawa pracy. W Niemczech dzia³aj¹ rady za³ogi (reprezentuj¹ce pracowników s³u¿by cywilnej) oraz rady pracowników (reprezentuj¹ce pozosta³ych pracowników) – w efekcie, na poziomie zak³adu czêsto funkcjonuje trzykana³owy system reprezentacji, w³¹czywszy w to zwi¹zki zawodowe. Tego typu sytuacja prowadziæ musi do rywalizacji miêdzy poszczególnymi reprezentacjami. Po stronie pracodawców sytuacja uleg³a diametralnej zmianie wraz z reformami tego sektora. Zanim dosz³o do prywatyzacji, w przedsiêbiorstwach u¿ytecznoœci publicznej pracodawc¹ by³ zazwyczaj rz¹d lub w³adze lokalne. Reformy poszerzy³y wachlarz reprezentacji pracodawców o organizacje sektora prywatnego. Reorganizacja sektora wraz z towarzysz¹cymi reformami doprowadzi³y do demonta¿u dotychczasowej tradycji obejmuj¹cej ca³y sektor publiczny. Tak sta³o siê w Austrii, gdzie w 2000 r. rz¹d zdecydowa³ siê wprowadziæ regulacjê, która w zasadzie zlikwidowa³a praktykê nieformalnych negocjacji centralnych pomiêdzy pañstwem, prowincjami i w³adzami miejskimi a zwi¹zkami zawodowymi sektora publicznego. Zmiany w strukturze reprezentacji i systemie negocjacji zbiorowych s¹ w du¿ej mierze ze sob¹ powi¹zane. Zauwa¿alne s¹ dwie tendencje. Z jednej strony, mamy do czynienia z procesem coraz to g³êbszej decentralizacji negocjacji zbiorowych i wzrostem znaczenia negocjacji na szczeblu zak³adowym. Z drugiej strony, obserwuje siê próby odwrócenia powy¿szego trendu poprzez uformowanie nowego systemu negocjacji na szczeblu sektorowym. Rosn¹ce znaczenie negocjacji zak³adowych wynika z fali restrukturyzacji w sektorze przedsiêbiorstw u¿ytecznoœci publicznej. Kwestia stworzenia efektywnych mechanizmów dialogu jest niezmiernie istotna z punktu widzenia perspektywy wzrostu napiêæ w sektorze publicznym.
NR 1
Nowe osie konfliktów Zjawiskiem charakterystycznym dla koñca lat 60. oraz ca³ej kolejnej dekady, obok tradycyjnych kon‚iktów przemys³owych czy walki miêdzy kapita³em a prac¹, by³a „rewolucja s³u¿b publicznych”. W pocz¹tkach obecnej dekady zarysowa³y siê nowe pola kon‚iktów i napiêæ. Obszarami kon‚iktowymi sta³y siê w³aœnie sektor publiczny oraz sfera socjalna, a zw³aszcza wyrównawcze funkcje pañstwa. Przedmiotem kon‚iktu, okreœlanego czêsto jako starcie miêdzy koncepcjami wspólnotowymi a skrajnie liberalnymi, sta³ siê model ³adu spo³eczno-gospodarczego. Jeœli w poprzedniej strukturze kon‚iktów g³ównymi podmiotami byli biznesmeni (pracodawcy) i pracownicy (pracobiorcy) oraz ich reprezentacje i raczej na drugim planie pañstwo (w³adza publiczna), to obecnie w ramach sektora publicznego pañstwo znalaz³o siê na pierwszym planie jako mniej czy bardziej wyrazisty „pracodawca”. Na to nowe pole kon‚iktu nak³ada siê, zaostrza go nawet, druga oœ, której krañce stanowi¹ pañstwo i zagro¿one destabilizacj¹ bardzo liczne grupy spo³eczne. Ma to miejsce w najwa¿niejszych krajach Unii Europejskiej, zw³aszcza tam, gdzie prawa i transfery socjalne by³y du¿e, a sam sektor publiczny pozostaje wielosegmentowy. Im bardziej jest on rozbudowany i obejmuje silne segmenty gospodarcze (podsektor sieci infrastrukturalnej), tym napiêcia i kon‚ikty s¹ wiêksze. Wynika to choæby z faktu, ¿e statusy spo³eczno-zawodowe zatrudnionych w nich pracowników i funkcjonariuszy spe³nia³y czêsto rolê pilota¿ow¹ w promowaniu nowych, wy¿szych standardów zbiorowych stosunków pracy oraz chroni³y pierwszy podstawowy segment rynku pracy. Tym bardziej dotyczy to krajów transformacji, w których nak³adaj¹ siê na siebie stare i nowe kon‚ikty, a ich natê¿enie wynika z rozmiarów i struktury sektora publicznego oraz z dynamiki procesów restrukturyzacji. Badaj¹cy przemiany we wspó³czesnych spo³eczeñstwach europejskich krajów wysoko rozwiniêtych podkreœlaj¹, ¿e tradycyjny kon‚ikt przemys³owy odchodzi w przesz³oœæ. Pojawiaj¹ siê natomiast nowe pola napiêæ. Na czo³owym miejscu wymienia siê oczywiœcie kon‚ikty zwi¹zane z wykluczeniem spo³ecznym i marginalizacj¹. Autorzy francuscy podkreœlaj¹, ¿e paradygmat wykluczenia sta³ siê brutalnie dominuj¹cy od paru lat, tak jak od czasu zakoñczenia II wojny œwiatowej znaczenie przywi¹zywano do walki klasowej i nierównoœci (Hérault i Lapeyronnie 98:183). Dahrendorf ten nowy kon‚ikt nazwa³ kon‚iktem poklasowym. Nastêpuje
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
równie¿ wyraźne przesuniêcie napiêæ do sektora publicznego. Obszarem kon‚iktowym staje siê coraz bardziej sam sektor publiczny, a w szczególnoœci – jego rozmiary i funkcje spo³eczne. Dotyczy to chocia¿by transferów i praw socjalnych. W ocenach tych napiêæ i kon‚iktów podkreœla siê, ¿e dotycz¹ one obrony praw nabytych nie tylko przez pracowników, ale przez ca³e spo³eczeñstwo. Czêsto te dwie osie kon‚iktów nak³adaj¹ siê na siebie, tworz¹c podstawy dla nowego typu solidarnoœci, np. miêdzy pracownikami i m³odymi profesjonalistami (absolwentami) czy ró¿nymi grupami spo³eczno-zawodowymi wewn¹trz sektora publicznego. Przyk³adem s¹ demonstracje we Francji przeciwko zmianom w prawie pracy, organizowane przez absolwentów ró¿nych szkó³, popierane przez zwi¹zki zawodowe, albo strajki kolejarzy przeciwko zmianom w systemie emerytalnym (wczeœniejsze emerytury), popierane przez nauczycieli czy nawet aktorów teatralnych. Powodem tych napiêæ i kon‚iktów jest obrona spójnoœci spo³ecznej, poziomu regulacji rynku pracy, bezpieczeñstwa socjalnego. Wed³ug ocen socjologicznych, to w³aœnie tworzy nowe centrum kon‚iktu spo³ecznego. Nie znaczy to oczywiœcie, ¿e „stare kon‚ikty” przesta³y byæ wa¿ne. Wynika to choæby ze stale dokonuj¹cych siê procesów restrukturyzacji gospodarki, bynajmniej nie s³abn¹cych, a tak¿e z wzrastaj¹cego oddzia³ywania globalnej konkurencji. Przyk³adem œwiadcz¹cym szczególnie wyraziœcie o przemieszczaniu siê centrum kon‚iktu by³y demonstracje, strajki i inne formy kontestacji we francuskich szko³ach pod koniec lat 80. i w nastêpnej dekadzie, nazywane „wojnami szkolnymi”. Protestowano przeciwko reformie systemu edukacyjnego, obejmuj¹cej zmiany w sposobie powo³ywania dyrektorów szkó³, wyd³u¿anie czasu pracy nauczycieli, zmiany w programach i wiêksze zró¿nicowanie statusu zawodowego nauczycieli. Do³¹czy³y do tego demonstracje uczniów oraz absolwentów, domagaj¹cych siê wiêkszych praw i sprzeciwiaj¹cych siê obni¿eniu poziomu gwarantowanej p³acy minimalnej przy zatrudnianiu „bezrobotnych z dyplomem”. Przedmiotem kon‚iktu by³a równie¿ rozbudowa szkó³ prywatnych, obrona szkolnictwa publicznego. Protestowano przeciwko „edukacji dwóch szybkoœci” – jednej dla elit, a drugiej dla reszty, zw³aszcza tych, którzy nale¿¹ do niema³ych przecie¿ grup o niskich dochodach. Znajdowa³o to wyraz w haœle „edukacja równych szans”, a nie specjalna oferta i przywileje dla bogatych. Innym przyk³adem by³y i s¹ nadal pojawiaj¹ce siê co jakiœ czas strajki pracowników transportu pu-
xix
blicznego, szczególnie kolejowego. Mia³y one miejsce w latach 80. i 90., a tak¿e w obecnej dekadzie, np. strajki kolejarzy francuskich jesieni¹ 2007 r. We Francji by³ to nieomal powszechny strajk kolejarzy, kierowców autobusów, poci¹gów metra i kolejek podmiejskich. Powodem strajku, ocenianego jako najwiêksza manifestacja zwi¹zkowa od po³owy lat 90., by³y reformy emerytalne, zapowiedziane przez nowego prezydenta i rz¹d. Reformy te przewiduj¹ m.in. wyd³u¿enie sta¿u pracy w transporcie publicznym, uprawniaj¹cego do przejœcia na wczeœniejsze emerytury, z 37,5 do 40 lat. Proponowane przez rz¹d w roku 1995 podobne zmiany spotka³y siê z bardzo ostrym protestem, a ówczesne strajki i demonstracje trwa³y parê tygodni i wziê³o w nich udzia³ kilka milionów Francuzów. Strajki z 2007 r. zosta³y poparte przez pracowników innych przedsiêbiorstw i instytucji publicznych, m.in. dwóch wielkich firm energetycznych, EDF i GDF. Projekty reform systemów ubezpieczeñ spo³ecznych, ograniczania praw socjalnych i transferów spotykaj¹ siê z mniej lub bardziej ostrymi protestami w wiêkszoœci krajów UE. Obawy przed utrat¹, a przynajmniej znacz¹cym ograniczeniem praw socjalnych, by³y przyczyn¹ odrzucenia w referendum projektu Traktatu Konstytucyjnego Unii Europejskiej m.in. przez spo³eczeñstwo francuskie. Obrona „Europy Socjalnej” sta³a siê jednym z wa¿niejszych „przedmiotów” kon‚iktu, który w przysz³oœci mo¿e coraz bardziej nabieraæ cech miêdzynarodowych. Nak³adaj¹ siê na to kon‚ikty etniczne, maj¹ce przecie¿ jak najbardziej swoje strukturalne podstawy oraz zagro¿enie destabilizacj¹, a nawet marginalizacj¹ równie¿ tych, którzy pracuj¹ i maj¹ odpowiednie kwalifikacje. ¯adna kwalifikacja i przynale¿noœæ do ¿adnej grupy zawodowej nie gwarantuje ochrony przed bezrobociem. Jego widmo zagnieździ³o siê równie¿ w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Bezrobocie wzros³o [w Niemczech] tak¿e wœród robotników wykwalifikowanych (1980 – 108000, 1985 – 386000) wœród in¿ynierów (specjalistów budowy maszyn i pojazdów, in¿ynierów elektryków itd.; 1980 – 7600, 1985 – 20900) oraz wœród lekarzy (1980 – 1434, 1985 – 4119); wed³ug danych Federalnego Urzêdu Pracy (Beck 2004:138). Zjawiska te, co prawda w mniejszej skali, wyst¹pi³y równie¿ w najbardziej stabilnym segmencie sektora publicznego, w centralnej i lokalnej administracji, nie mówi¹c ju¿ o przedsiêbiorstwach publicznych. W krajach transformacji, „nowych” pañstwach Unii, wystêpuj¹ podobne zjawiska i procesy, chocia¿ skala i charakter zmian maj¹ tutaj inn¹ dynamikê. Wynika to, po pierwsze, w³aœnie z zakresu i tempa
81
82 xxx
GOSPODARKA SPOŁECZNA
zmian, a po drugie, ze znacznie ni¿szego poziomu rozwoju tych krajów w porównaniu ze „starymi” pañstwami Unii Europejskiej. Istnienie, co prawda w ró¿nych rozmiarach w poszczególnych krajach, szerokiej strefy niedostatku czy wrêcz ubóstwa, powoduje, ¿e wszelkie zmiany rynkowe, deregulacyjne, s¹ bardziej kon‚iktogenne. Zmiany w sektorze publicznym, a zw³aszcza w jego funkcjach, maj¹ o wiele bardziej ostre skutki spo³eczne. Wynika to tak¿e z przesz³oœci. W gospodarce upañstwowionej i systemie, który próbowa³ budowaæ sw¹ legitymizacjê na sprawiedliwoœci spo³ecznej, w œwiadomoœci obywateli pozosta³o przekonanie o odpowiedzialnoœci pañstwa np. za pe³ne zatrudnienie, pomoc spo³eczn¹, bezp³atne us³ugi (np. edukacja i zdrowie). Szczególnie wa¿n¹ okolicznoœci¹, maj¹c¹ istotny wp³yw na specyfikê krajów transformacji, jest na³o¿enie siê na siebie restrukturyzacji, zw³aszcza w podsektorze przedsiêbiorstw sieciowych, reform w us³ugach publicznych (administracja, edukacja i zdrowie) i prywatyzacji, ³¹cznie z ³agodniejsz¹ form¹ urynkowienia, nazywan¹ komercjalizacj¹. Prywatyzacji w sektorze przedsiêbiorstw, tak¿e infrastrukturalnych (np. energetyka i czêœciowo transport) towarzyszy „urynkowienie” us³ug edukacyjnych i zdrowotnych, powstanie i szybki rozwój szkó³ prywatnych, zw³aszcza wy¿szych oraz prywatnego sektora us³ug medycznych. W krajach transformacji mamy wiêc do czynienia z jednej strony z utrzymywaniem siê „tradycyjnego” obszaru kon‚iktowego, obejmuj¹cego przede wszystkim kluczowe w dawnym systemie bran¿e przemys³owe (przemys³ wêglowy, hutnictwo i przemys³ zbrojeniowy) oraz – tak jak wszêdzie – przedsiêbiorstwa sieciowe (energetyka, transport i poczta), z drugiej natomiast z przesuwaniem siê centrum kon‚iktu do sfery us³ug publicznych. Poza nielicznymi wyj¹tkami, s³u¿ba zdrowia i edukacja by³y i s¹ sta³ym ogniskiem napiêæ pracowniczych. Poczesne miejsce wœród strajkuj¹cych zajmuj¹ równie¿ pracownicy kolei. Do najczêstszych przyczyn sporów nale¿¹ sprawy p³acowe, kwestie emerytalne oraz plany reform. „Polska bud¿etowa” zaczê³a ostro upominaæ siê o swoje prawa lub stawiaæ opór ró¿nym formom urynkowienia. Jeszcze bardziej kon‚iktogennym problemem s¹ renty i emerytury (prawo wczeœniejszego przechodzenia na emeryturê) i ogólnie wielkoœæ transferów socjalnych. Z jednej strony, wystêpuj¹ silne presje na rzecz ich ograniczenia, a z drugiej – rozmiary i specyfika polskiej sfery ubóstwa stanowi¹ wielkie wyzwanie i problem.
NR 1
Co przyniesie przyszłość Rola sektora publicznego, prawa socjalne, statusy spo³eczno-zawodowe pracowników sektora publicznego – stanowi¹ istotne elementy europejskiego modelu socjalnego. Dalsze losy sektora publicznego s¹ wiêc problemem gor¹cym, maj¹cym silny kontekst spo³eczny i kon‚iktowy charakter. Maj¹ te¿ wymiar strukturalny i to zarówno ograniczony do obszaru sektora publicznego, jak i makrospo³eczny, odnosz¹cy siê do koryguj¹cej roli sektora, jego wp³ywu na strukturê spo³eczn¹, jej ostroœæ, poziomy zró¿nicowania. Oceniaj¹c wydarzenia we Francji z roku 2006 – wielkie protesty przeciwko liberalizacji prawa pracy, uznawanego za fundament stosunków pracy – podkreœlano, ¿e rz¹dowe projekty reform wywo³a³y gwa³town¹ reakcjê studentów, zwi¹zków zawodowych, a tak¿e, o dziwo, mieszkañców gett /…/ Protest wokó³ szans imigrantów uleg³ eskalacji a teraz jego przedmiotem sta³ siê neoliberalizm i jego oddzia³ywanie ogólnospo³eczne (Wallenstein). Przedmiotem kon‚iktu mo¿e wiêc byæ obrona praw socjalnych lub ich rozszerzenie a przynajmniej standaryzacja w skali miêdzynarodowej, europejskiej, chocia¿by ze wzglêdu na otwieranie europejskiego rynku pracy i prawa imigrantów z jednej strony, a z drugiej – postêpuj¹cy proces liberalizacji i deregulacji. Tworzy to nowe pole kon‚iktów. Prof. Leszek Gilejko, Dr Rafał Towalski
Prace przywo³ane w tekœcie: • U. Beck, Spo³eczeñstwo ryzyka, Warszawa 2004. • L. Bordogona (2007), Industrial Relations in the public sector, www.eurofound.europa.eu/eiro/studies/tn0611028.htm • R. Dahrendorf, Nowoczesny kon‚ikt spo³eczny, Warszawa 1993. • H. Domañski, Polska klasa œrednia, Wroc³aw 2002. • B. Hérault et D. Lapeyronnie, Le statut et l`identité. Les con‚its sociaux et la protestation collective /en:/ „La nouvelle societé française”, Paris 1998. • J. Kleer, Sektor publiczny w Polsce i na œwiecie, Warszawa 2005. • A. Karpiñski i St. Paradysz, Sektor publiczny w krajach Unii Europejskiej /w:/ „Sektor publiczny w Polsce i na œwiecie”, Warszawa 2005. • R. Pedresini (2005), Industrial relations in the public utilities, www.eurofound.europa.eu/eiro/2005/02/study/ tn0502101s.htm • B. Wallenstein, Amerykanie i Europejczycy chc¹ wiêcej praw, „Gazeta Wyborcza” 8-9 kwietnia 2006.
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Własność pracownicza w handlu
bd MATT MCGEE
Sklepy będące własnością pracowników cieszą się dobrą reputacją, gdyż świadczone tam usługi są po prostu lepsze. W Spokane (stan Waszyngton), klienci mogą wybrać spośród trzech tego typu przedsięwzięć.
xxxi
John Quinn
Podczas badania opinii publicznej przeprowadzonego w 1987 r. przez Narodowe Centrum W³asnoœci Pracowniczej (National Center for Employee Ownership, NCEO) oraz Biuro Spraw Wewnêtrznych (Bureau for National Affairs) stwierdzono, i¿ 80% ankietowanych uwa¿a, ¿e spó³ki z akcjonariatem pracowniczym pracuj¹ lepiej. Wiêkszoœæ wola³aby kupowaæ produkty pochodz¹ce z tego typu zak³adów. Sklepy spo¿ywcze bêd¹ce w³asnoœci¹ pracowników staraj¹ siê wykorzystaæ ten fakt dla celów reklamowych – „Dan’s” z Dakoty Pó³nocnej, „Publix” na Florydzie, „Peck’s” w Nowym Jorku oraz „Mad Butcher” z Arkansas reklamuj¹ siê swoim akcjonariatem pracowniczym. Zgodnie z wynikami ankiety, powinno to daæ im przewagê nad konkurencyjnymi, tradycyjnie zarz¹dzanymi sklepami w ich bran¿y. W Spokane, klienci mog¹ wybieraæ pomiêdzy trzema sieciami supermarketów, które wprowadzi³y u siebie akcjonariat pracowniczy. Tidyman’s oraz Rosauers, dwa miejscowe supermarkety tego typu, prowadz¹ niemal wyrównan¹ rywalizacjê zarówno miêdzy sob¹, jak i z Safeway’em oraz Albertsonem, które nale¿¹ do obejmuj¹cych ca³y kraj sieci du¿ych sklepów. Yoke’s jest trzecim sklepem z w³asnoœci¹ pracownicz¹. Jednak ze wzglêdu na mniej rozbudowan¹ sieæ dystrybucji ma on mniejszy udzia³ w handlu spo¿ywczym Spokane. Ka¿da z tych sieci skorzysta³a wiele na wprowadzeniu u siebie akcjonariatu pracowniczego. Zaczê³o siê w 1986 r., kiedy to Jim Tidyman z Tidyman’s Warehouse Foods wraz ze swym wspólnikiem Bobem Buchananem podjêli decyzjê o wycofaniu siê z interesu. Ich sieæ, obejmuj¹ca dziesiêæ sklepów, zaopatrywa³a oko³o 20% rynku. Dostali oni ofertê wykupu od Safeway’a, jednak pragnêli, by oba sklepy pozosta³y w³asnoœci¹ kogoœ miejscowego oraz chcieli jakoœ wynagrodziæ swoich pracowników. Pomys³ sprzedania sieci Planowi Pracowniczej W³asnoœci Kapita³u (ESOP) zosta³ podsuniêty przez ich hurtownika z Minneapolis. Za³o¿enie ESOP-u jest doœæ skomplikowane, wiêc Tidyman i Buchanan wynajêli prawnika z Nowego Jorku, aby zaj¹³ siê przygotowaniem ich planu. Wykorzystuj¹c ESOP, mogli utrzymaæ sklepy w posiadaniu miejscowej ludnoœci, daæ swym
83
GOSPODARKA SPOŁECZNA
NR 1
SUPERMARKET PUBLIX ba OLAF GRADIN
84 xxxii
pracownikom udzia³ w³asnoœciowy oraz uzyskaæ ulgi podatkowe. Poniewa¿ Kongres Stanów Zjednoczonych pragnie zachêciæ do w³asnoœci pracowniczej, wycofuj¹cy siê w³aœciciele, którzy odsprzedaj¹ przynajmniej 30% w³asnych udzia³ów ESOP-owi (i zainwestuj¹ wp³ywy w krajowe akcje) mog¹ uzyskaæ odroczenie sp³aty podatków od zysków ze sprzeda¿y do czasu sprzedania tych akcji. Granica trzydziestu procent nie stanowi³a problemu dla Tidyman’sa, który jest obecnie w stu procentach objêty w³asnoœci¹ pracownicz¹. Drug¹ w kolejnoœci sieci¹ supermarketów, która zaadaptowa³a u siebie program ESOP, jest Rosauers. Zosta³ on swego czasu przejêty przez miejscowych hurtowników, zjednoczonych w kooperatywie pod nazw¹ URM, którzy chcieli go sprzedaæ. Chêtnymi do nabycia okazali siê pracownicy Rosauers, których interesy reprezentowa³o szeœæ zwi¹zków zawodowych. Larry Geller – prezes Rosauers – skontaktowa³ siê z miejscow¹ firm¹ konsultingow¹ Phenneger & Morgan, aby sprawdziæ, czy tego typu transakcja by³a mo¿liwa do zrealizowania (Spokane mia³o ju¿ wówczas w³asnych ekspertów od ESOP-ów). Po roku negocjacji tocz¹cych siê miêdzy kierownictwem sieci, URM i zwi¹zkami, ostatecznie osi¹gniêto porozumienie w lipcu 1990. ESOP jest obecnie w posiadaniu 83% udzia³ów piêtnastu sklepów tworz¹cych sieæ Rosauers. Jednym z uczestników negocjacji by³ cz³onek zarz¹du URM, Charles „Chuck” Yoke, który by³ równoczeœnie w³aœcicielem innej sieci supermarketów.
Poniewa¿ Yoke planowa³ wycofaæ siê z dzia³alnoœci, zacz¹³ uwa¿nie obserwowaæ szczegó³y ESOP-u wprowadzanego przez jego przyjaciela Gellera. W rezultacie, piêæ sklepów Yoke’s Pac’n Save sta³o siê w³asnoœci¹ pracowników – 89% udzia³ów zosta³o przejête przez ESOP, a 11% pozosta³o w rêkach kierownictwa. Pracownicy Tidyman’sa, Rosauers i Yoke’sa zrobili to, co zrobi³by niemal ka¿dy cz³owiek interesu – po¿yczyli. Sklepy zobowi¹za³y siê zasilaæ kasê ESOP-u, co stanowi³o rêkojmiê przy otrzymaniu kredytu. Poniewa¿ d³ugi s¹ na bie¿¹co sp³acane, udzia³y, które do tej pory trzymano na zablokowanych rachunkach w bankach kredytowych, mog¹ zostaæ rozprowadzone wœród pracowników. Otrzymuj¹ niezbywalne prawo do swych udzia³ów z chwil¹, gdy nabêd¹ one moc prawn¹. U Tidyman’sa udzia³y te staj¹ siê pe³n¹ w³asnoœci¹ pracowników po siedmiu latach; w przypadku Rosauers i Yoke’sa okres ten trwa szeœæ lat. Gdy pracownik odchodzi z pracy, nie zatrzymuje swych akcji – odsprzedaje je z powrotem ESOP-owi. Akcje Tidyman’sa, których wartoœæ w 1986 r. szacowano na 40 dolarów za jedn¹, wyceniono obecnie [1992] na 88 dolarów. Kierownik Tidyman’sa – Jack Heusten – jest dumny z coraz lepszych wyników osi¹ganych przez swych pracowników – zyski uleg³y podwojeniu na przestrzeni ostatnich piêciu lat. Jednak w³asnoœæ pracownicza nie jest jedynym źród³em sukcesów. To, co sprawi³o, i¿ ró¿nica w jakoœci pracy jest tak znaczna, to – zgodnie z opini¹ Heustena – program pracowniczego zaanga¿owania. Sklepy maj¹ swoje Rady Pracownicze
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
sk³adaj¹ce siê z oœmiu cz³onków, którzy odbywaj¹ comiesiêczne spotkania z kierownictwem, celem przedyskutowania zaistnia³ych problemów. Z kolei zadaniem specjalnych komitetów pracowniczych, reprezentuj¹cych poszczególne dzia³y, jest proponowanie rozmaitych rozwi¹zañ. Nastêpnie sugestie komitetów zostaj¹ przyjête i dwa miesi¹ce później przedstawione do ponownej oceny. Inna jeszcze grupa pracowników (w której sk³ad wchodz¹ pojedynczy przedstawiciele wszystkich dzia³ów) spotyka siê raz w miesi¹cu z Heustenem, by porozmawiaæ o sprawach zwi¹zanych z funkcjonowaniem firmy jako ca³oœci. Dobrze zorganizowany program pracowniczego zaanga¿owania wzbudza du¿e zainteresowanie personelu i przynosi wymierne korzyœci. Dzia³aj¹ca na terenie Rosauers Rada Doradcza w³aœcicieli sk³ada siê z delegatów ka¿dego sklepu, którzy na odbywaj¹cych siê co miesi¹c spotkaniach przedstawiaj¹ kierownictwu swoje zalecenia. Geller zwraca uwagê na znaczn¹ poprawê zarówno w dyscyplinie, jak i jakoœci œwiadczonych us³ug od chwili, gdy wprowadzono tê metodê dzia³ania. Jednak szybko dodaje, ¿e komitety nie mog¹ zast¹piæ funkcji zarz¹du – nawet w tych zak³adach, które s¹ w stu procentach w³asnoœci¹ pracownicz¹, niezbêdni s¹ mened¿erowie maj¹cy prawo do podejmowania samodzielnych decyzji. Komitety pracownicze w Yoke’sie spotykaj¹ siê z g³ównym zarz¹dem bez udzia³u kierownictw poszczególnych sklepów. Przewodnicz¹cy ka¿dego komitetu jest jednoczeœnie wybranym przez pracowników cz³onkiem zarz¹du sklepu, co sprawia, i¿ pracownicy maj¹ swój udzia³ w spotkaniach zarz¹du. Jim Clanton, g³ówny ksiêgowy w Yoke’sie, twierdzi, i¿ plan pracowniczego zaanga¿owania po³¹czony z ESOP-em, znacznie polepsza postawy wœród za³ogi. Uwa¿a on, ¿e poziom œwiadczonych us³ug wzrós³ a wydatki zmala³y. Pracownicy wiedz¹, kiedy firma przynosi zyski i kiedy musi oszczêdzaæ. Wszystkie sklepy Rosauers maj¹ wywieszki z napisem „Witamy w zarz¹dzanym przez pracowników supermarkecie Rosauers”, a nazwa sklepu widnieje na podœwietlonym tle ze s³owem „NASZ”. Wszystkie reklamy Rosauers równie¿ korzystaj¹ z okreœlenia „Supermarket zarz¹dzany przez pracowników”. Chocia¿ Tidyman’s nie musi ju¿ obecnie w tak znacznym stopniu jak dawniej reklamowaæ swego ESOP-u, to wci¹¿ obchodzi siê tam Tydzieñ W³asnoœci Pracowniczej, rozdaj¹c za darmo symboliczne ciastka wszystkim klientom. Clanton stwierdza, i¿ skoro pozosta³e dwie sieci sklepów tak bardzo nag³aœniaj¹ sw¹ w³asnoœæ pracownicz¹, my zdecydowaliœmy siê reklamowaæ nasz¹ poprzez cenê
xxxiii
i jakoœæ. Jednak pracownicy Yoke’sa nosz¹ odznaki z napisem „W³aœciciel”, a nad g³ównym wejœciem widnieje szyld „W³asnoœæ Pracownicza”. Istnieje wiele potencjalnych pu³apek dla firm z wdro¿onym ESOP-em. Nie wystarczy wzi¹æ pieni¹dze, poprawiæ efektywnoœæ pracy i dzia³aæ jak dot¹d. Pracownicy bêd¹ z czasem odchodziæ, zabieraj¹c nale¿ne im z tytu³u ESOP-u p³atnoœci, a to z kolei przyczyni siê do powa¿nych k³opotów finansowych. Tidyman’s przeprowadzi³ badania dotycz¹ce swych zobowi¹zañ p³atniczych na najbli¿sze 20 lat. Stwierdzono, ¿e firma jest im w stanie podo³aæ. W Rosauers i Yoke’s mamy do czynienia dopiero ze wstêpn¹ faz¹ planowania, jednak problem ten nie zosta³ tam pominiêty. Nale¿y braæ pod uwagê równie¿ inne sprawy – Jim Clanton wskazuje na z³o¿onoœæ administrowania ESOP-ami. Trzeba liczyæ siê z dodatkowymi kosztami rachunkowymi i problemami zarz¹dzania korporacj¹. Jednak w wielu sieciach handlowych wizja wprowadzenia u siebie w³asnoœci pracowniczej jest rozwa¿ana jako rozs¹dny krok. John Quinn Wyszukał i tłumaczył: Jan Koziar
Tekst pierwotnie ukaza³ siê w czasopiœmie „Food Distribution Magazine”, kwiecieñ 1992. Od t³umacza (marzec 2009): Amerykañska w³asnoœæ pracownicza w handlu jest wyj¹tkowo udanym przedsiêwziêciem. Dwie najwiêksze amerykañskie spó³ki pracownicze, to sieci supermarketów. Najwiêksza z nich to gigant licz¹cy 136 tysiêcy pracowników-w³aœcicieli. Poni¿ej przytaczam wykaz najwiêkszych amerykañskich pracowniczych spó³ek handlowych (supermarkety) wed³ug danych NCEO z 2006 r.: • Publix Super Markets – Lakeland (Floryda) – 136000 pracowników • Hy-Vee – West Des Moines (Iowa) – 46000 • Price Chopper – Schenectady (Nowy Jork) – 22000 • Houchens Industries – Bowling Green (Kentucky) – 9300 • Brookshire Brothers – Lufkin (Teksas) – 5800 • Piggly Wiggly Carolina – Charleston (Karolina Po³udniowa) – 5000 • Harp’s Food Stores – Springdale (Arkansas) – 3000 • Food Giant – Sikeston (Missouri) – 3000 • Ramey Price Cutter Stores – Springfield (Missouri) – 2000 • Woodman’s Food Markets – Janesville (Wisconsin) – 1950 • Tidyman’s – Green Acres (Waszyngton) – 1800 • Riesback’s Food Markets – St. Clairesville (Ohio) – 1200 • Yoke’s Fresh Markets – Spokane (Waszyngton) – 1000 Jak widzimy, opisana w powy¿szym artykule spó³ka pracownicza Yoke’s (Fresh Markets) jest najmniejsz¹ na tej liœcie.
85
86 xxxiv
GOSPODARKA SPOŁECZNA
NR 1
Na razie bez rewolucji Agnieszka Wasilewska
W 2006 r., w ramach dostosowywania prawodawstwa do standardów unijnych, powołano w Polsce rady pracowników. Czy pracownicy zyskali coś w ten sposób?
Cudze uchwalamy, swego nie znamy Zgodnie z intencj¹ UE, rady pracowników maj¹ u³atwiaæ udzia³ zatrudnionych w funkcjonowaniu zak³adów pracy, dziêki przyznaniu im prawa do informacji i konsultacji. Ustanowienie tej instytucji stanowi czêœæ planu rozwoju wspó³dzia³ania pracowników z pracodawcami, konsekwentnie realizowanego w Unii od lat 70. U podstaw tkwi za³o¿enie, ¿e przyznanie pracownikom wp³ywu na politykê przedsiêbiorstw sprawia, i¿ staj¹ siê one dla nich bardziej przyjazne oraz osi¹gaj¹ lepsze wyniki ekonomiczne (dziêki zwiêkszonej identyfikacji z firm¹, transferowi wiedzy „z do³u na górê” itp.). Mimo ¿e idea³y wspó³zarz¹dzania i samorz¹dnoœci pracowniczej widnia³y na sztandarach solidarnoœciowej opozycji, w III RP nie znalaz³y one urzeczywistnienia. – Ustawa o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji wesz³a w ¿ycie, bo zobowi¹zano nas do „zaimportowania” odpowiedniej dyrektywy unijnej. To smutne, ¿e w Polsce, która ma piêkne doœwiadczenia partycypacji pracowniczej – rok ‘56 czy lata 80. – Unia musi takie rzeczy na nas wymuszaæ – mówi Grzegorz Ilka, sekretarz prasowy Ogólnopolskiego Porozumienia Zwi¹zków Zawodowych. – Dobrze siê jednak sta³o, ¿e ustawa wesz³a w ¿ycie – podkreœla. Co ciekawe, Henryk Micha³owicz, ekspert Konfederacji Pracodawców Polskich, mówi: Konfederacja stoi na stanowisku, ¿e partycypacja pracowników jest bardzo wa¿na, zw³aszcza dziœ, w dobie spowolnienia gospodarczego. Dziêki temu ³atwiej jest o konsensus, ³atwiej ratowaæ firmê.
Czemu tak mało? Wed³ug raportu „Jesteœmy u siebie. Rady pracowników jako narzêdzie kszta³towania postaw obywatelskich”,
opracowanego przez Instytut Spraw Obywatelskich (ISO), w 2007 r. dzia³a³o w Polsce zaledwie 1,9 tys. rad. Zaledwie, gdy¿ powstaæ ich mog³o nawet 17 tysiêcy! Tyle bowiem zak³adów spe³nia³o ustawowe warunki, pozwalaj¹ce pracownikom utworzyæ swoj¹ reprezentacjê. Przed wejœciem ustawy w ¿ycie ponad 4 tys. przedsiêbiorców skorzysta³o jednak z mo¿liwoœci zawarcia z za³og¹ porozumienia w sprawie informacji i konsultacji, co zgodnie z jej art. 24 ust. 1 uniemo¿liwi³o powstanie rad. Wynika z tego, i¿ w ponad 11 tys. polskich przedsiêbiorstw nie wdro¿ono ¿adnych procedur informowania pracowników i konsultowania z nimi decyzji. Co wiêcej, jedynie 354 rady powo³ane zosta³y do ¿ycia bezpoœrednio przez za³ogi, nie zaœ przez zwi¹zki zawodowe – choæ szczególn¹ rolê do odegrania maj¹ one w zak³adach, gdzie nie istniej¹ struktury zwi¹zkowe. – Jeœli pracownicy decyduj¹ siê wyjœæ z inicjatyw¹, tworz¹ zwi¹zek zawodowy, a nie radê. Dlatego tak czêsto tam, gdzie nie ma zwi¹zku, nie ma te¿ i rady. Dla mnie rady s¹ etapem poœrednim miêdzy pracownikami bez w³asnej reprezentacji a zwi¹zkami zawodowymi – komentuje Krzysztof Zgoda, cz³onek Prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarnoœæ”, odpowiedzialny za rozwój zwi¹zku. Od 24 marca 2008 r. nowych rad mog³oby przybyæ dodatkowe 30 tys. Wczeœniej zak³adaæ mogli je tylko pracownicy firm zatrudniaj¹cych ponad 100 osób, zaœ po tym terminie prawo objê³o równie¿ zak³ady o po³owê mniejsze. Mimo tego, na pocz¹tku bie¿¹cego roku dzia³a³o w Polsce zaledwie ok. 2,2 tys. rad. Wzrost ich iloœci jest wiêc bardzo powolny, mimo ¿e liczba zak³adów, w których mog¹ byæ tworzone, prawie siê potroi³a. Ustawodawca postawi³ wiele barier przed pracownikami chc¹cymi powo³aæ radê. Ja ju¿ reprezentowa³em taki pogl¹d w poprzedniej kadencji, ¿e ustawa ta wcale nie sprzyja tworzeniu rad pracowników. Proszê pañstwa, 10% za³ogi ma to podpisaæ. A jak zebraæ podpisy 10% za³ogi w przedsiêbiorstwie rozlokowanym na terenie ca³ej Polski? A oddzia³owych rad nie ma – pyta³ na jednym z tegorocznych posiedzeñ Senatu wicemarsza³ek Zbigniew Romaszewski, jeden z niewielu parlamentarzystów, którzy konsekwentnie wspieraj¹ ideê partycypacji pracowniczej.
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
– Rady nie powstaj¹, bo nie ma takiego obowi¹zku. Ustawa mia³a wprowadziæ do firm partycypacjê pracowników, ale ciê¿ko jest wœród za³ogi znaleźæ te 10%, które by zdecydowa³o siê na za³o¿enie rady. Pracownicy s¹ zreszt¹ źle nastawieni do zrzeszania siê. Panuje moda na indywidualizm. Ludzie nie s¹ zainteresowani radami, tak jak nie s¹ zainteresowani zwi¹zkami. Zbyt czêsto rady nie powstaj¹, bo po prostu nie ma chêtnych – mówi Micha³ Lewandowski, cz³onek Zarz¹du Krajowego Konfederacji Pracy ds. promocji i rozwoju zwi¹zku. – Rady nie powstaj¹, bo przyjêto bardzo sztywny model ich funkcjonowania – mówi H. Micha³owicz. – Poza tym brakuje chêtnych do zrzeszania siê. Spo³eczeñstwo obywatelskie pozostaje tylko has³em, które nie przek³ada siê na rzeczywistoœæ. A modelu obywatelskiego nie da siê wprowadziæ na si³ê, ustaw¹. Polacy póki co po prostu nie s¹ zainteresowani dzia³alnoœci¹ rad – dodaje. G. Ilka widzi sprawê inaczej: Rady nie funkcjonuj¹ w 100% zak³adów, bo pracodawcy traktuj¹ ich powstawanie jako próby zak³adania zwi¹zków zawodowych – czyli niechêtnie. A to nie pomaga w ich tworzeniu. Wielu pracodawców niespecjalnie kryje siê z negatywnym stosunkiem do rad. Po wejœciu ustawy w ¿ycie mieli obowi¹zek informowaæ pracowników o mo¿liwoœci utworzenia rady. W praktyce czêsto wygl¹da³o to podobnie jak w cynicznej opowieœci jednego z przedsiêbiorców. – U nas zrobiliœmy to tak: przygotowaliœmy plakat, ¿e pracownicy mog¹ zg³osiæ chêæ powo³ania do ¿ycia rady pracowników. Plakatu oczywiœcie nigdzie nie wywieszaliœmy, za³odze nic nie mówiliœmy. Ale w razie kontroli wyka¿emy bez problemu, ¿e podjêliœmy kroki przewidziane w ustawie. A ¿e nie by³o chêtnych do za³o¿enia rady? Có¿, przecie¿ nie mamy na to wp³ywu… – us³ysza³am od niego. Jakie s¹ szanse, ¿e podczas kontroli ktoœ z za³ogi powie otwarcie, i¿ pracodawca nigdy nie informowa³ pracowników o prawie do powo³ania w³asnej reprezentacji?
Strzały w stopy Pracodawcy prowadz¹ politykê utrudniaj¹c¹ rozwój partycypacji pracowniczej nie tylko w swoich firmach, ale tak¿e np. na poziomie Komisji Trójstronnej. Piotr Ciompa, ekspert Instytutu Spraw Obywatelskich, przekonuje, ¿e to bardzo krótkowzroczne myœlenie: Od lat 80. gwa³townie rosn¹ tzw. koszty transakcyjne, czyli braku zaufania w biznesie. Tak samo bêd¹ ros³y ukryte koszty braku zaufania miêdzy pracodawcami a pracownikami. Zbudowanie kapita³u
xxxv
Nie jestem na sprzedaż – rozmowa z Jackiem Kotulą, bezprawnie zwolnionym przewodniczącym rady pracowników w rzeszowskich zakładach Alima-Gerber (producent żywności i wyrobów spożywczych dla niemowląt i dzieci) Jesteś aktywnym związkowcem, przed zwolnieniem byłeś szefem Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”. Widzisz w ogóle sens tworzenia nowych form partycypacji pracowniczej?
Jacek Kotula: Rady pracowników mają ogromną rolę do odegrania. Po pierwsze, mogą bardzo wspomóc działalność związków, dzięki temu, że kompetencje tych instytucji się uzupełniają. Niestety, wiele rad to w praktyce nic więcej jak dodatkowe osoby chronione przed zwolnieniem z mocy prawa – zakładowe struktury związkowe powołują radę, ale w żaden sposób nie korzystają z jej możliwości. Ale rady są ważne także same z siebie – zwłaszcza tam, gdzie związków w ogóle nie ma. Dzięki nim nic w firmie nie dzieje się bez wiedzy pracowników, dlatego nie muszą się oni obawiać, że np. z dnia na dzień dowiedzą się od pracodawcy o przenosinach ich miejsc pracy na Ukrainę. Dzięki obowiązkowym konsultacjom mogą zawsze wyrazić swój głos w dyskusjach na temat przyszłości zakładu. Dlatego, mimo że w tej chwili rady są niedoceniane, ich rola będzie rosła. Także z tej przyczyny, że związki zawodowe, niestety, upadają. Brakuje w nich ludzi „z jajami”, którzy by je rozwijali, a centrale związkowe interesują się przede wszystkim sobą. Co prawda zajmują stanowiska w ważnych sprawach społecznych i ekonomicznych, ale jednocześnie mało robią dla związkowców działających w zakładach pracy. W efekcie prestiż związków maleje i nie widać szans na odwrócenie tej tendencji. W związku z tym, na znaczeniu zyskiwać będą rady, oczywiście jeśli znajdą się ludzie zainteresowani udziałem załogi w życiu zakładu. W dzisiejszych czasach pewnie niełatwo znaleźć osoby gotowe do wysiłków na rzecz ogółu pracowników…
J. K.: Niestety, jest tak jak mówisz – wiem to z własnego doświadczenia. Stanowi to poważną przeszkodę w rozwoju partycypacji pracowniczej.
87
88 xxxvi
GOSPODARKA SPOŁECZNA
W mojej radzie byłem jedynym „motorem napędowym” – po godzinach pracy pisałem stanowiska, analizowałem dokumenty; reszta członków rady nie wykazywała niestety takiej inicjatywy. Bardzo często bowiem ludzie czekają, aż ktoś zrobi coś za nich. A przecież to tak nie działa… Jeśli członkowie rad sami nie wezmą się do pracy, to nie poprawią one sytuacji pracowników tylko dlatego, że istnieją. Wspomniałeś, że rady stanowią wyjątkową szansę dla pracowników zakładów, gdzie nie ma związków zawodowych i nikt obecnie nie broni interesów załogi. Tymczasem zaledwie około 10% wszystkich rad stanowią te powołane przez samych pracowników. Dlaczego tak się dzieje?
J. K.: Myślę, że wynika to z tego, iż ludzie niewiele wiedzą na temat rad. Potrzebna jest wielka kampania społeczna, która uświadomiłaby korzyści z ich tworzenia zarówno pracownikom, jak i pracodawcom. Nie bez znaczenia jest także fakt, że młodzi ludzie wolą po pracy odpoczywać, iść do kina, na piwo. Tymczasem na działanie w radzie pracowników potrzeba czasu; „doktorów Judymów” jest wielki deficyt. Zwłaszcza, że ludzie mentalnie nadal tkwią w poprzednim systemie, gdzie robiło się wszystko za nich. Aby to się zmieniło, minąć będzie musiało sporo czasu. Wreszcie, ludziom brakuje odwagi, by walczyć o swoje prawa, gotowości do wchodzenia w ewentualne konflikty z pracodawcą. Ciebie taka odwaga kosztowała utratę pracy – zwolniono Cię na podstawie absurdalnych zarzutów.
J. K.: W dniu 16 września 2008 r. dyrekcja firmy Alima-Gerber zwolniła mnie dyscyplinarnie z pracy. Oczywiście bez zgody rady pracowników i związków zawodowych, których członkiem byłem. Jako przyczynę zwolnienia podano, że działałem na szkodę firmy. Miało to polegać na namawianiu plantatora do negocjowania z zakładem jak najwyższych cen owoców i warzyw za sezon 2008. Owszem, odbyłem prywatną rozmowę z tym panem, ale ja jedynie poinformowałem go, że firma sprowadza jabłka aż z Włoch, zamiast kupować tańsze, od okolicznych plantatorów. Działałem więc dla dobra zakładu, a nie na jego szkodę, bo nie uwierzę, że jabłka przywożone z Włoch są tańsze niż te spod Rzeszowa. Nigdy też nie buntowałem tegoż plantatora przeciwko
NR 1
spo³ecznego zaufania, poprzez dzia³alnoœæ rad, u³atwi³oby ograniczenie tych strat. Krótkowzrocznoœci¹ wykaza³y siê tak¿e najwiêksze centrale zwi¹zkowe. – W zamian za zgodê na stworzenie barier w powstawaniu rad pracowników w wiêkszoœci firm sektora prywatnego, gdzie zwi¹zki na szersz¹ skalê nie istniej¹, przyznano zwi¹zkowcom pe³n¹ kontrolê nad radami pracowników w tej mniejszoœci zak³adów, w których zwi¹zki funkcjonuj¹. Tymczasem zwi¹zki mog³yby ³atwo zgromadziæ wokó³ siebie liczne, rozproszone, ale prê¿nie dzia³aj¹ce rady. Bezinteresowna pomoc radom pomog³aby wprowadzaæ struktury zwi¹zkowe na trudny teren, jakim s¹ firmy prywatne – uwa¿a Ciompa. – Rady maj¹ za ma³e kompetencje, bo istnia³a powa¿na obawa zwi¹zków zawodowych. Zwi¹zki nie za bardzo walczy³y o rady, o ich uprawnienia. Ba³y siê, ¿e jeœli ustawa bêdzie zbyt zliberalizowana, rady zostan¹ zmuszone do konkurowania ze zwi¹zkami. Moim zdaniem jest to nierealne, a nawet gdyby dosz³o w przysz³oœci do takiej konfrontacji, zwi¹zki i tak by j¹ wygra³y – mówi Grzegorz Ilka. – Konfederacja Pracy zawsze popiera³a rady pracowników, m.in. jako organ mog¹cy przyczyniæ siê do zak³adania w przysz³oœci zwi¹zków zawodowych. Natomiast wœród innych organizacji zwi¹zkowych by³a co do nich obawa – dodaje Micha³ Lewandowski. Uwa¿a on, ¿e nadal istnieje wœród zwi¹zków lêk, ¿e lobby pracodawców poprzez odpowiednie zapisy w ustawie bêdzie chcia³o je zmarginalizowaæ, przeciwstawiaj¹c im rady. – St¹d wynika³ taki, a nie inny kszta³t ustawy. A przecie¿ lepiej, ¿eby ludzie za³o¿yli radê, ni¿ nie mieli ¿adnej reprezentacji – przekonuje. Cz³onkini jednego z du¿ych zwi¹zków zawodowych, a zarazem przewodnicz¹ca rady pracowników, mówi anonimowo: Nam dosta³o siê od centrali za utworzenie rady. Us³yszeliœmy „po co to zrobiliœcie?”, tak jakbyœmy powo³uj¹c radê pope³nili wielki b³¹d. A przecie¿ tak nie jest, bo rada jest nam pomocna.
Teoria w praktyce Wydaje siê, ¿e rady w bie¿¹cej dzia³alnoœci nie w pe³ni wykorzystuj¹ swoje uprawnienia. Ustawa, mimo niedoskona³oœci, zapewnia ich ca³kiem sporo. – Wielu cz³onkom rad brakuje podstawowej wiedzy – po co istnieje rada, jakie s¹ jej zadania, co mo¿e, a czego nie… Nieraz spotyka³em siê z pytaniami w stylu: „wzi¹³em udzia³ w wyborach do rady, zosta³em wybrany. Co teraz mam robiæ?” – mówi Micha³ Stêpieñ, wspó³prowadz¹cy
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Centrum Wspierania Rad Pracowników przy Instytucie Spraw Obywatelskich. – Prowadz¹c bezp³atne szkolenia dla cz³onków rad pracowników widzê, ¿e s¹ one naprawdê potrzebne. Widaæ wyraźnie, chocia¿by po frekwencji, ¿e jest zapotrzebowanie na tego typu dzia³ania. Do tej pory przez nasze szkolenia przewinê³y siê setki cz³onków rad. Osoby pragn¹ce dzia³aæ w radzie, a nie tylko w niej byæ, ³akn¹ wszelkich informacji, zw³aszcza tych praktycznych: jak zadawaæ pytania pracodawcy, o co pytaæ, co zrobiæ, gdy pracodawca nie chce udzieliæ informacji itp. Odpowiedzi¹ na to s¹ nie tylko szkolenia i porady udzielane przez Centrum, ale równie¿ wydany przez Instytut poradnik „ABC rady pracowników” – dodaje Piotr Ciompa. Z racji tego, ¿e ustawa wielu rzeczy nie precyzuje, ustawodawca przewidzia³ mo¿liwoœæ zawierania porozumienia miêdzy rad¹ a pracodawc¹. Piotrowi Ciompie nieraz przysz³o siê stykaæ z kuriozalnymi porozumieniami. – Generalnie jestem przeciwny takim porozumieniom. Wiele z nich to tak naprawdê powtórzenie zapisów, jakie s¹ w ustawie, nie ma wiêc najmniejszego sensu ich podpisywaæ. Czêsto zdarzaj¹ siê natomiast porozumienia, które przynosz¹ radom wiêcej szkody ni¿ po¿ytku. Rady dobrowolnie, najczêœciej nieœwiadomie, godz¹ siê na ograniczenie swoich kompetencji! Takie zapisy s¹ czêsto spowodowane nie b³êdem, lecz celowym dzia³aniem pracodawcy. Podpisane przez radê z³e porozumienie, w którym nie zawarto klauzuli dopuszczaj¹cej jego wypowiedzenie, jest w³aœciwie nierozwi¹zywalne! Owszem, czasem mo¿na zrezygnowaæ z jakiegoœ przywileju na rzecz czegoœ, czego w ustawie nie ma, ale nale¿y byæ wyj¹tkowo ostro¿nym – podkreœla. Niestety czêœæ rad, nieœwiadoma konsekwencji, podpisa³a z pracodawcami porozumienia, które parali¿uj¹ teraz ich dzia³ania. – Podpisaliœmy z pracodawc¹ porozumienie, przygotowane przez jego prawnika. Wydawa³o nam siê korzystne, przewidywa³o m.in. przekazywanie pewnych kwot na potrzeby dzia³alnoœci rady, dawa³o nam pomieszczenie na zebrania itd. Niestety, gdy wyst¹piliœmy o wa¿n¹ informacjê, okaza³o siê, ¿e nie mamy do niej prawa, gdy¿ takie ograniczenie znalaz³o siê w podpisanym porozumieniu, czego wczeœniej nikt z nas nie zauwa¿y³. Porozumienia nie mo¿emy wymówiæ, a pracodawca zapewne cieszy siê, ¿e niewielkim kosztem ma radê z g³owy – mówi pan Tadeusz z rady pracowników jednego z zak³adów pod Warszaw¹. W dzia³alnoœci rad nie bez znaczenia jest te¿ niezrozumienie przez pracowników samej idei ustawy. – Rady „zwi¹zkowe” dzia³aj¹, ale zbyt czêsto
xxxvii
mojej byłej firmie. „Zupełnie przypadkowo” zwolniono mnie po tym, jak rada pracowników, której pracami kierowałem, przygotowała pozew do sądu przeciwko pracodawcy za uporczywe nieudzielanie należnych jej informacji. Przed ustaleniem przez sąd gospodarczy terminu rozprawy zostałem zwolniony. Pracodawca zastraszył radę, w której już mnie nie było i rada wycofała pozew z sądu. Moi byli pracodawcy oskarżyli mnie o działanie na szkodę firmy, narażenie jej na straty finansowe i utratę dobrego wizerunku. Tymczasem nijak ma się to do rzeczywistości. W sądzie często plątali się w zeznaniach. W dodatku, jak wykazało przesłuchanie sądowe, donos na temat moich rzekomych działań składający go rolnik dostał od… dyrektora firmy. Twój były pracodawca, firma kontrolowana przez międzynarodowy koncern Nestlé, proponował Ci ugodę, oferując jednocześnie pieniądze.
J. K.: Nie zgodziłem się, gdyż nie jestem na sprzedaż. Nic złego nie zrobiłem, by potraktowano mnie w taki sposób. Są pewne ideały, którym należy być wiernym. Poza tym, nie może być tak, że Nestlé łamie prawo, a potem, kiedy sprawa robi się głośna, daje trochę pieniędzy i uważa, że nic się nie stało. Na coś takiego nie może być mojej zgody. Jacku, pod koniec kwietnia zapadł wyrok w Twojej sprawie.
J. K.: Sąd uznał, że moje zwolnienie było bezprawne, jednak nie przywrócono mnie do pracy, gdyż „naruszyłoby to zasady współżycia społecznego”. To jest chore. Nie pozostawię tak tej sprawy. Obecnie czekam na uzasadnienie wyroku. Potem będę się odwoływał, nawet do Strasburga. Nie może być tak, że choć jestem ustawowo chroniony, zarówno jako przewodniczący związku, jak i jako przewodniczący rady pracowników, to jednak pracodawca łamie prawo, a sąd postępuje w taki sposób. To skandal, że sądy wolą trzymać z mocniejszymi. Ustawowa ochrona to fikcja, istniejąca jedynie na papierze, w żaden sposób nie przekładająca się na rzeczywistość. Dziękuję za rozmowę. Rzeszów, 5 maja 2009 r.
Rozmawiał Michał Stępień
89
90 xxxviii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
Bez-radni Pod koniec lutego z przyczyn osobistych zrezygnowałem z pełnienia funkcji przewodniczącego rady pracowników, lecz nadal aktywnie działam jako jej członek. Na moje miejsce została wybrana osoba, która jest długoletnim pracownikiem, sumiennie wywiązującym się z powierzonych jej obowiązków pracowniczych i społecznych. Do momentu objęcia wspomnianej funkcji pracownik ten nie był nigdy karany i nie miał problemów z kierownictwem zakładu. Pierwsze oznaki utrudniania działalności tej osoby zaczęły się w czerwcu ubiegłego roku. Został on przesunięty na gorsze stanowisko, co w znaczący sposób utrudniło mu wykonywanie swoich obowiązków jako Społecznego Inspektora Pracy. Mimo pisma protestacyjnego rady pracowników, kierownictwo nie cofnęło swojej decyzji. Związki zawodowe, szukając pomocy, powiadomiły Okręgowy Inspektorat Pracy. Po kontroli wyszły na jaw liczne nieprawidłowości, które są przedmiotem postępowania Państwowej Inspekcji Pracy. Wkrótce potem dyrektor wraz z pracownikiem biura przeprowadzili kontrolę szafki narzędziowej (znajdującej się na hali produkcyjnej) tylko jednemu pracownikowi – był nim właśnie Społeczny Inspektor Pracy. W czasie wykonywania pracy szafki stanowiskowe są ogólnie otwarte i dostępne dla każdego. Podczas przeprowadzonej kontroli w jego szafce znaleziono dwa stare, porysowane uchwyty, których używano za czasów innego pracodawcy. Nowemu przewodniczącemu rady przedstawiono zarzut kradzieży z art. 52 Kodeksu Pracy. To skandal, żeby uczciwy człowiek został potraktowany jak złodziej i to wszystko za to, że działał na rzecz pracowników w radzie. List przesłany do Instytutu Spraw Obywatelskich z woj. warmińsko-mazurskiego
jest to dla zwi¹zku jedynie narzêdzie do uzyskiwania informacji i nic wiêcej. Rady te realizuj¹ cele zwi¹zkowe, ale nie realizuj¹ ich w duchu dyrektywy – mówi Henryk Micha³owicz. – W wielu przypadkach rady po wyborach zamiera³y, bo oczekiwa³y, ¿e to pracodawca bêdzie im organizowa³ pracê. Poza tym, zbyt czêsto daje o sobie znaæ s³abe przygotowanie merytoryczne cz³onków rad pracowników – twierdzi. Grzegorz Ilka odmiennie
NR 1
ocenia problem: Rady s¹ w bardzo ma³ym stopniu zakorzenione w œwiadomoœci ludzi, a w¹skie spektrum uprawnieñ ogranicza ich dzia³ania. Dlatego w tej chwili nie maj¹ tak istotnej roli, jak¹ mia³y odgrywaæ. Rady „uzwi¹zkowione” s¹ traktowane jako jeszcze jeden element nacisku na pracodawcê, ale nie jest to byt samodzielny. Poza tym, niektóre rady powstawa³y w postaci podobnej do „prezesowskich zwi¹zków zawodowych”: prezes firmy tworzy³ radê, by nie zrobi³ tego nikt inny. Taka rada nie bêdzie spe³niaæ ¿adnych zadañ postawionych przez ustawodawcê. Pracodawcy tak¿e czasami tworz¹ sztuczne bariery dla dzia³alnoœci rad. Problemy zaczynaj¹ siê ju¿ na poziomie kwestii pozornie banalnych. – D³ugi czas nie mogliœmy doprosiæ siê pomieszczenia, w którym moglibyœmy organizowaæ spotkania rady. Zaprosiliœmy wiêc naszego pracodawcê na konsultacje. Na ich miejsce wskazaliœmy trawnik przed zak³adem. Wtedy w ci¹gu jednego dnia pomieszczenie w „cudowny” sposób siê znalaz³o – z rozbawieniem wspomina pan Andrzej z Warszawy. – Nie mamy pieniêdzy na funkcjonowanie, a przecie¿ nasze wymagania nie s¹ du¿e… Co wiêcej, pracodawca notorycznie utrudnia nam zebrania w trakcie pracy. A z racji tego, ¿e zak³ad dzia³a w systemie trzyzmianowym, nie ma takiej mo¿liwoœci, by wszyscy mogli spotkaæ siê po godzinach – ¿ali siê pan Janusz z Opola.
Informacja to potęga Ustawa daje radom dwa istotne uprawnienia. Pierwsze – to dostêp do informacji. Ustawodawca (europejski, bo niestety nie polski, co widaæ w polskiej ustawie) wyszed³ z za³o¿enia, ¿e zak³ad „przejrzysty” dla za³ogi, jest zak³adem prawid³owo funkcjonuj¹cym. – Niektóre rady s¹ bardzo bierne. Z ich istnienia nic nie wynika, poza tym, ¿e osoby w nich zasiadaj¹ce s¹ chronione przed zwolnieniem. Nie korzystaj¹ z prawa do zadawania pytañ, nie œledz¹ poczynañ pracodawcy – opowiada Micha³ Stêpieñ. Podkreœla jednak, ¿e coraz czêœciej styka siê z radami, które na bie¿¹co zabiegaj¹ o wgl¹d pracowników w najwa¿niejsze sprawy firm. – Takie rady cyklicznie zadaj¹ pracodawcy konkretne pytania, analizuj¹ dokumenty, do których maj¹ dostêp, czasem korzystaj¹ z pomocy zewnêtrznych ekspertów. To znacznie u³atwia ocenê kondycji przedsiêbiorstwa oraz tego, w któr¹ stronê bêdzie szed³ jego rozwój. Dziêki dostêpowi do informacji, za³oga nie zostanie zaskoczona np. likwidacj¹ jakiegoœ dzia³u – mówi.
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
– Wad¹ ustawy jest jej ogólnoœæ. Mimo tego, rady stanowi¹ wsparcie dla zwi¹zków w dostêpie do informacji. Zreszt¹ najczêœciej to w³aœnie zwi¹zkowcy s¹ jednoczeœnie cz³onkami rady. Taka „unia” wzmacnia wspó³dzia³anie, aczkolwiek na ogó³ podyktowana jest tym, ¿e brakuje osób aktywnych, zainteresowanych dzia³alnoœci¹ na rzecz pracowników – komentuje Micha³ Lewandowski. Krzysztof Zgoda zwraca uwagê, ¿e rada ma ustawowo zapewniony dostêp do pewnych rodzajów informacji, których pracodawca nie musi przekazywaæ zwi¹zkom. – Rady bêd¹ce ogniwem wspieraj¹cym zwi¹zki maj¹ szanse byæ wyj¹tkowo skuteczne. Nawet jednak rady „niezwi¹zkowe” mog¹ byæ bardzo po¿yteczne dla pracowników – przekonuje. – Pracodawcy powszechnie broni¹ siê przed udostêpnianiem radom niezbêdnych dla nich informacji. Œwiadczy o tym czêstotliwoœæ kierowanych do Centrum pytañ o to, co robiæ w podobnej sytuacji. W 90% przypadków okazuje siê, ¿e pracodawca nie mia³ prawa odmówiæ radzie danego typu informacji – dodaje M. Stêpieñ. W ankietach ISO cz³onkowie rad ocenili wspó³pracê z pracodawc¹ w skali od 1 (fatalna) do 5 (bardzo dobra) œrednio na 3,39, czyli jako „poprawn¹”. Najwy¿ej oceniaj¹ j¹ rady z zak³adów zatrudniaj¹cych do 150 osób (œrednia ocen 3,59), najni¿ej zaœ oceniono wspó³pracê w zak³adach licz¹cych powy¿ej 500 osób (3,22). Co ciekawe, lepiej te relacje oceniaj¹ osoby pracuj¹ce w firmach polskich (œrednia ocen 3,51), ni¿ w tych o kapitale zagranicznym (œrednia 3,21, przy czym w a¿ 25% przypadków wspó³pracê oceniono jako „fataln¹” lub „z³¹”). Ocena „dobra” b¹dź „bardzo dobra” wystêpuje w przypadku 44,4% pracodawców zagranicznych i 55% polskich. Jak widaæ, wysokie standardy partycypacji pracowniczej z Europy Zachodniej nie s¹ przenoszone do Polski wraz z tamtejszym kapita³em. St¹d historie takie, jak pana Witolda, cz³onka rady w polskim zak³adzie du¿ego, zagranicznego przedsiêbiorstwa: Nasza firma zatrudnia oko³o 600 osób. Niestety, po tych kilku miesi¹cach pracy rady mo¿emy jasno stwierdziæ – zarz¹d ca³kowicie nas ignoruje. Na wszelkie pytania odpowiada tylko czêœciowo, nieraz bardzo wymijaj¹co. O najprostsz¹ informacjê musimy walczyæ. W takich warunkach naprawdê nie da siê dzia³aæ.
Nic o nich bez nich Drugie wa¿ne uprawnienie rad to prawo do konsultacji. Wszelkie sprawy istotne dla zak³adu powinny
xxxix
Kim są radni? Badania przeprowadzone w 2007 r. przez ISO, wykazały, że w radach zasiadają głównie osoby starsze – średnia wieku członka rady to 46,1 lat. Mają też zazwyczaj długi staż pracy – 76,8% ankietowanych członków rad pracuje w swoim przedsiębiorstwie ponad 10 lat. W radach więcej jest mężczyzn (64%) niż kobiet. Przy czym rady „niezwiązkowe” są „młodsze” (średnia wieku członka wynosi tu 40,6 lat, podczas gdy w „związkowych” jest o 6 lat wyższa); działa w nich też nieco więcej pań (o 7,2 punktów procentowych). Najistotniejsza różnica dotyczy jednak stażu pracy. I tak, liczba radnych ze stażem dłuższym niż 10 lat spada z 81,6% w przypadku rad powołanych przez związki zawodowe do 42,7% w przypadku tych pochodzących z wyborów. Wśród nich jest też zdecydowanie więcej osób z krótszym niż 5 lat stażem pracy w zakładzie – stanowią one 21,4%, podczas gdy w radach „związkowych” tylko 4,9%. Przyczyn można upatrywać w tym, że związki zawodowe działają głównie w firmach państwowych lub sprywatyzowanych wedle zasad, które ograniczają swobodę zwolnień, więc łatwiej tam o stabilność zatrudnienia. Ponad połowa (53,5%) członków rad ma wykształcenie średnie, 27,8% – wyższe, zaś 18,7% poniżej średniego. Wśród przewodniczących, wyższym wykształceniem legitymuje się 33,3% badanych, a poniżej średniego – tylko 15,4%.
byæ przedyskutowane z rad¹. Celem jest dostarczenie pracodawcom informacji o oczekiwaniach pracowników, w celu wypracowania kompromisu obu stron. – Pracodawca jest zobowi¹zany ustosunkowaæ siê do opinii rady pracowników, a w przypadku ró¿nic w pogl¹dach powinien odnieœæ siê do wszystkich jej argumentów: wyczerpuj¹co wyjaœniæ, dlaczego nie s¹ one zasadne. Je¿eli opinia rady zosta³a dobrze opracowana, trudno mu bêdzie broniæ swoich decyzji – zapewnia Piotr Ciompa. Dodaje, ¿e je¿eli mimo braku argumentów pracodawca bêdzie siê upiera³ przy swoich decyzjach, rada mo¿e uznaæ proces konsultacji za niepe³ny i zawiadomiæ Pañstwow¹ Inspekcjê Pracy o mo¿liwym naruszeniu ustawy. – Odpowiedź pracodawcy bêdzie mo¿na podwa¿yæ jedynie w rzadkich przypadkach – najczêœciej wtedy, gdy uda siê zakwestionowaæ wyliczenia stoj¹ce za dan¹ decyzj¹. Jeœli jednak uda siê to zrobiæ, a bêdzie
91
92 xl
GOSPODARKA SPOŁECZNA
to kolejne naruszenie ustawy przez pracodawcê, w nastêpnych przypadkach bêdzie siê on musia³ liczyæ z opini¹ rady, by unikn¹æ dalszych oskar¿eñ. W dalekiej perspektywie mo¿e to pozwoliæ na blokowanie niektórych decyzji, niekorzystnych dla pracowników – mówi Ciompa. W tej kwestii bardziej sceptyczny jest M. Stêpieñ. – Pracodawca mo¿e zignorowaæ opiniê rady i zrobiæ wszystko po swojemu. Co prawda jego uzasadnienie mo¿e staæ siê obiektem zainteresowania PIP, ale nie s³ysza³em jeszcze o takim przypadku – mówi. I dodaje, ¿e konsultacje czêsto przypominaj¹ farsê. – Pracodawcy zbyt czêsto, zamiast konsultacji, komunikuj¹ radzie swoje postanowienia, zak³adaj¹c, ¿e bez wzglêdu na jej argumenty i tak to oni wiedz¹ najlepiej, jak nale¿y postêpowaæ. Uwa¿aj¹ przy tym, ¿e wywi¹zali siê z obowi¹zku konsultacji. Chocia¿ rady zg³aszaj¹ takie przypadki naruszenia ustawy do PIP, ta niechêtnie interweniuje, a jeœli ju¿, z regu³y nie dopatruje siê zaniedbañ. Pani Maria z Kielc opisuje taki przypadek: W naszej firmie, w której pracuje ponad 200 osób, postanowiono zlikwidowaæ du¿y dzia³, a jego zadania przenieœæ do firmy zewnêtrznej. Jako rada pracowników uwa¿amy to za wysoce niekorzystne nie tylko dla pracowników, ale i dla zak³adu. Pracodawca przed podjêciem tak wa¿nej decyzji powinien skonsultowaæ siê z rad¹. Niestety, niczego takiego nie uczyni³. Zdarzaj¹ siê jednak pozytywne przyk³ady. – Na pocz¹tku wspó³praca uk³ada³a siê tak sobie. Myœlê, ¿e by³o to spowodowane obawami pracodawcy co do zamiarów rady. Jednak z czasem wspó³praca zaczê³a iœæ coraz lepiej. Pracodawca przyzwyczai³ siê do przeprowadzania z nami konsultacji. W kilku przypadkach podpowiedzieliœmy mu rozwi¹zania, które by³y korzystne dla zak³adu, a jednoczeœnie dla pracowników – bardziej ni¿ wczeœniejsze propozycje dyrektora – wspomina pan Andrzej.
Zmiany, zmiany… Dla dalszych losów rad pracowników kluczowe znaczenie bêd¹ mia³y nowelizacje ustawy okreœlaj¹cej zasady ich powo³ywania i funkcjonowania. Czêœæ zmian wymusza orzeczenie Trybuna³u Konstytucyjnego, który zakwestionowa³ zapisy dotycz¹ce tych zak³adów, w których dzia³aj¹ zwi¹zki zawodowe. Pozbawia³y one bowiem osoby nie bêd¹ce zwi¹zkowcami wp³ywu na obsadzanie miejsc w radzie pracowników. W ustawie zapisano, ¿e w firmach, gdzie dzia³aj¹ zwi¹zki reprezentatywne
NR 1
dla zak³adu, „radni” nie pochodz¹ z wyborów, lecz s¹ nominatami struktur zwi¹zkowych. – Tym samym zosta³a z³amana zasada równego traktowania, bo ustawa dyskryminowa³a tych pracowników, którzy byli poza strukturami zwi¹zkowymi. St¹d nasza decyzja o jej zaskar¿eniu. Trybuna³ Konstytucyjny wykaza³ niekonstytucyjnoœæ uprzywilejowania zwi¹zków zawodowych. Grup¹ docelow¹ ustawy s¹ bowiem wszyscy pracownicy, a nie tylko ci, którzy dzia³aj¹ w zwi¹zkach. Nie oznacza to, ¿e w radach pracowników nie mog¹ znaleźæ siê zwi¹zkowcy. Ale ich umieszczenie w radzie musi byæ decyzj¹ pracowników – mówi Henryk Micha³owicz. – Zwi¹zek jest „krokiem dalej” ni¿ rady i niedobrze siê sta³o, ¿e zosta³y one od niego odsuniête. Z drugiej strony, jeœli Trybuna³ tak orzek³, to trzeba zrobiæ wszystko, ¿eby pracownicy wybierali do rad zwi¹zkowców. Aby to osi¹gn¹æ, zwi¹zki bêd¹ musia³y staæ siê aktywniejsze w przekonywaniu pracowników do wyboru ich kandydatów – mówi Krzysztof Zgoda. Natomiast Grzegorz Ilka widzi problem tak: Mechanizm powo³ywania by³ wynikiem sojuszu pracodawców i zwi¹zków zawodowych, obawiaj¹cych siê tej nowej instytucji. Tymczasem lêk przed wyborami powszechnymi nie ma sensu. S¹ przedsiêbiorstwa, gdzie pracownicy wybieraj¹ swoich przedstawicieli do rad nadzorczych i s¹ to g³ównie zwi¹zkowcy. Wybory do rad bêd¹ s³u¿yæ zwi¹zkom, bo zwi¹zki bêd¹ musia³y siê odnieœæ nie tylko do cz³onków, ale i do niezrzeszonych, co je umocni. Zwi¹zki chc¹ce mieæ przedstawicieli w radzie, bêd¹ musia³y aktywnie prowadziæ kampaniê wyborcz¹, pozyskiwaæ g³osy. To bêdzie weryfikacja zwi¹zków zawodowych. Baæ siê musz¹ jedynie te leniwe. Leniwe zwi¹zki mog¹ powoli zacz¹æ siê obawiaæ o swój wp³yw na rady. 23 czerwca br. Prezydent Lech Kaczyñski podpisa³ bowiem nowelizacjê ustawy, dostosowuj¹c¹ j¹ do zapisów Konstytucji RP. Odt¹d wszystkie rady bêd¹ wybierane na wniosek pracowników w g³osowaniu przeprowadzonym wœród za³ogi. Jednoczeœnie rady ju¿ dzia³aj¹ce, w tym te utworzone przez zwi¹zki, nadal bêd¹ istnieæ –do koñca swojej kadencji. – To dobre rozwi¹zanie dla aktywnych rad, które dzia³aj¹c na rzecz pracowników wesz³y w kon‚ikt z pracodawc¹ – zwraca uwagê Micha³ Stêpieñ. Jednoczeœnie trwaj¹ przymiarki do innych innowacji ustawowych. Z racji tego, ¿e polski ustawodawca zawêzi³ kompetencje rad, a tak¿e z powodu nieprecyzyjnoœci niektórych zapisów ustawy, Instytut Spraw Obywatelskich od trzech lat postuluje wprowadzenie w niej zmian. Niestety, jego g³os ma pro-
NR 1
GOSPODARKA SPOŁECZNA
blemy z przebiciem siê. Piotr Ciompa w imieniu ISO opracowa³ projekt zmian, które w wymierny sposób przyczyni³yby siê do poprawy sytuacji rad pracowników. Choæ w³adze zapewniaj¹, ¿e dialog spo³eczny jest w Polsce prowadzony, liczne próby w³¹czenia siê Instytutu w proces nowelizacji zosta³y zignorowane przez Ministerstwo Pracy i Polityki Spo³ecznej. Czarê goryczy przepe³ni³o posiedzenie senackich komisji – Ustawodawczej, Gospodarki Narodowej oraz Rodziny i Polityki Spo³ecznej – podczas którego nowelizacji ustawy, tak wa¿nej dla rad, poœwiêcono zaledwie kilkanaœcie minut, a wyst¹pienie eksperta ISO przerwano po trzech. Wszystko to uzasadniono… koniecznoœci¹ zwolnienia sali na inne posiedzenie.
Pod znakiem zapytania – Wszystko wskazuje na to, ¿e rady w najbli¿szym czasie nie odegraj¹ znacz¹cej roli w ¿yciu pracowników. Aktualny kryzys gospodarczy te¿ im nie sprzyja. Kiedy po „okresie wypaczeñ” sytuacja na rynku pracy ustabilizowa³a siê, kiedy dosz³o do tego, ¿e pracodawcy zaczêli zabiegaæ o pracownika, by³ to dobry czas dla rad. Dziœ niestety, przy wzrastaj¹cym bezrobociu i niepewnej sytuacji na rynku zatrudnienia, powstawanie rad i ich rozwój bêd¹ jeszcze trudniejsze – ocenia M. Stêpieñ. Zwraca te¿ uwagê na inny problem: O ile w poszczególnych zak³adach rady potrafi¹ skutecznie
xli
dzia³aæ, o tyle brakuje im wspólnego przedstawicielstwa „na zewn¹trz”, czegoœ podobnego do centrali zwi¹zkowej. Pod auspicjami Instytutu zawi¹za³ siê Komitet Koordynacyjny akcji na rzecz nowelizacji ustawy o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji, w sk³ad którego wchodzi aktualnie 85 osób. Móg³ siê on staæ zarzewiem wspólnych, skoordynowanych dzia³añ rad. Niestety, cia³o to bez prowadzenia go przez Instytut nie wykazuje w³aœciwie ¿adnej aktywnoœci. Z kolei M. Lewandowski podkreœla, ¿e najwiêcej rad powsta³o tu¿ po wejœciu ustawy w ¿ycie, a teraz zainteresowanie nimi wyraźne spad³o. – Nie s¹dzê, ¿eby ta sytuacja uleg³a wiêkszej zmianie. Mo¿e potrzebna jest du¿a kampania spo³eczna poœwiêcona radom, ale kto mia³by za ni¹ zap³aciæ i czy rzeczywiœcie trafi³aby do ludzi, to zupe³nie inna sprawa – mówi zwi¹zkowiec. – Rady niestety nie wywo³a³y rewolucji. Myœla³em, ¿e bêdzie to silniejszy ruch, ale nie widaæ, by tak siê sta³o. Czeka go raczej spokojny rozwój jako jednego z elementów cywilizowania zak³adów pracy. Ludzie uœwiadomi¹ sobie z czasem, ¿e nie tylko wybory samorz¹dowe, parlamentarne, ale i wybory do rad s¹ wa¿ne – mówi Grzegorz Ilka. – Rozwój rad pracowników to taki d³ugi marsz. Wierzê, ¿e stan¹ siê one wa¿nym ogniwem w ¿yciu zak³adu. Jednak to wymaga czasu – przekonuje Piotr Ciompa. Agnieszka Wasilewska
POLECAMY
wiem,
jaka jest strategia firmy
wiem,
czy przedsiębiorstwo nie kuleje finasowo
wiem, czy nie planują zwolnień grupowych
b VASE PETROVSKI
wiem – jestem w radzie pracowników
centrum wspierania rad pracowników www.radypracownikow.info rady@iso.edu.pl 042/ 630 17 49
wszechstronna pomoc dla rad
93
94 xlii
GOSPODARKA SPOŁECZNA
NR 1
Nowa książka
w Bibliotece Obywatela! Edward Abramowski
Braterstwo, solidarność, współdziałanie Pisma spółdzielcze i stowarzyszeniowe Wybór i opracowanie Remigiusz Okraska
Po raz pierwszy od 18 lat wydanie tekstów słynnego polskiego myśliciela! Po raz pierwszy w historii w osobnym tomie zebrane wszystkie jego artykuły poświęcone kooperatyzmowi, współpracy, stowarzyszeniom, oddolnym inicjatywom społecznym! Po raz pierwszy od roku 1938 przypominamy kilka unikatowych tekstów Abramowskiego! 280 stron, w tym najwa¿niejsze teksty Abramowskiego o tej tematyce, m.in. „Idee spo³eczne kooperatyzmu”, „Kooperatywa jako sprawa wyzwolenia ludu pracuj¹cego”, „Znaczenie spó³dzielczoœci dla demokracji”, „Stowarzyszenia i ich rola”, „Zwi¹zki Przyjaźni” i inne. Oprócz tego jako bonus unikatowy artyku³ Jana Wolskiego „Z przemówieñ Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne pos³owie Remigiusza Okraski „Braterstwo ponad wszystko”. Wspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady Spó³dzielczej i Instytutu Stefczyka To nie jest ksi¹¿ka tylko o spó³dzielczoœci. To ksi¹¿ka o szlachetnej i wizjonerskiej idei Abramowskiego, który akcentowa³ znaczenie prawdziwej demokracji, oddolnej wspó³pracy, braterstwa i przyjaźni, jako dróg ku lepszemu œwiatu, pozbawionemu wad kapitalizmu i marksowskiego socjalizmu. Jeden z najwybitniejszych polskich myœlicieli, twórca oryginalnego systemu etycznego, wyk³ada swoje koncepcje nie za pomoc¹ naukowego ¿argonu i wizji oderwanych od ¿ycia, lecz malowniczym i przystêpnym jêzykiem, odwo³uj¹c siê do codziennych ludzkich postaw, problemów spo³ecznych i ekonomicznych oraz sposobów ich rozwi¹zywania.
Pozna³am Edwarda Abramowskiego i jemu to, jak wielu innych ludzi, jak ca³a Polska, zawdziêczam moje prawdziwe, duchowe zetkniêcie siê z kooperacj¹. Na skutek zainteresowania siê jego dzie³em w ogóle, przeczyta³am tak¿e jego s³awne prace. Olœni³y mnie. Maria D¹browska Znaczenie najwiêksze Abramowskiego dla ruchu spó³dzielczego polega na zaszczepieniu mu ideowoœci. Ma to byæ ruch nie tylko ekonomiczny, s³u¿¹cy podnoszeniu skali ¿ycia, ale przede wszystkim ruch spo³eczny, zmierzaj¹cy œmia³o do innego ustroju spo³ecznego, chc¹cy stwarzaæ w ka¿dym dniu i godzinie ten nowy ustrój przez woln¹ twórczoœæ jednostki, twórczoœæ codzienn¹, upart¹, wytrwa³¹, drog¹ wspó³dzia³ania, drog¹ wcielania w ¿ycie najwiêkszej ewangelii ¿ycia – idei braterstwa. prof. Konstanty Krzeczkowski Cena w ksiêgarniach 29 z³ – u nas kupisz za 24 z³ (koszt przesy³ki wliczony)! Prosimy o wp³atê takiej kwoty na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Wiêckowskiego 33/126, 90-734 £ódź Bank Spó³dzielczy Rzemios³a, ul. Moniuszki 6, 90-111 £ódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 W opisie prosimy wpisaæ „Abramowski” (brak tej informacji spowoduje od³o¿enie w czasie wysy³ki).
95
Socjalizm to nic złego
– z Edmundem Bałuką rozmawia Michał Sobczyk
Ideały, którym był Pan wierny przez całe życie, miały swój początek w rodzinie. Edmund Bałuka: Bałukowie wywodzą się z Kozaków, z pól nad Dniestrem. Ten naród stale walczył o to, żeby stworzyć własną ojczyznę, swoje własne państwo, którego nigdy nie miał. Jeden z moich pradziadków był nawet rzekomo – nie wiem tego na pewno, ale tak mówiono u mnie w domu w Krośnie – atamanem. Wielu ludzi, którzy widzieli moje postępowanie, wierzy, że jestem z pochodzenia Kozakiem. Tylko że ja się konia boję (śmiech). Mój ojciec miał pięciu braci i jedną siostrę. Tych dwóch, którzy trzymali się naszej rodziny, działało w PPS-ie. Byli także partyzantami; jednego zatłukli Niemcy podczas obławy. Po wojnie u drugiego, który pozostał działaczem pepeesowskim, cały czas odbywały się narady partyjne – tam pierwszy raz usłyszałem słowa „socjalizm”, „demokracja” czy „kapitalizm” i zaczynałem w tym wszystkim powoli nabierać orientacji. W Grudniu ‘70 stanął Pan na czele grupy protestacyjnej w Stoczni Szczecińskiej, która odrzuciła porozumienie zawarte przez Ogólnomiejski Komitet Strajkowy i próbowała zmusić władze do wycofania się z podwyżek cen żywności. Czy zanim wyrósł Pan na jedną z najważniejszych postaci tamtych wydarzeń i został uznany za „wroga publicznego”, angażował się Pan w działalność związkową czy polityczną? E. B.: Nie. Opowiem Panu historię. W dowodach osobistych wpisywano każde zameldowanie, wymeldowanie, zakłady pracy. Kiedyś szedłem wieczorem ulicą z taką jedną babką, która potem, zdaje się, okazała się prostytutką; w każdym razie nie pracowała. Milicja zaciągnęła nas na komendę na przesłuchanie. Oficer otwiera mój dowód osobisty i pyta: „Panie Bałuka, co Pan tak dużo podróżuje, zmienia adresy i zakłady pracy?”. Ja mówię: „Panie Poruczniku, bo mnie w tej Polsce tak dobrze jest, że muszę ją zwiedzić”. Myślał, że z nim gram w głupka. Przed stocznią pracowałem m.in. w kopalniach. Ale nigdy nie prowadziłem żadnej działalności, nie należałem do ZMP ani do późniejszego ZMS-u, nie wstąpiłem do Partii. Gdy zostałem mistrzem w Stoczni Szczecińskiej i objąłem
grupę roboczą dwudziestu kilku robotników, podszedł do mnie sekretarz oddziału i mówi: „Słuchaj, Edmund, Ty jesteś w Partii?”. Ja mówię, że nie. Pyta, dlaczego. „A bo nie chcę!”. „Ale Ty nie możesz, teraz prowadzisz grupę ludzi, musisz ich wychowywać!”. Więc mówię: „A bez zapisania do Partii nie da rady ludzi prowadzić? To ja mam to w nosie, biorę śrubokręt i wracam na W-2”. Był na mnie zły, myślałem, że potem będę miał kłopoty. Ale zawołał mnie kierownik i powiedział, żebym się nie wygłupiał i został. Proszę opowiedzieć, jak został Pan robotniczym przywódcą. E. B.: Pierwszy strajk w stoczni im. Warskiego miał miejsce w maju czy czerwcu ’70. Grupa, którą prowadziłem jako mistrz na wydziale malarskim, przygotowywała kadłub do wodowania. Robotę odbierał taki kontroler, Norweg. O ile wcześniej odbierał, powiedzmy, 10 m2 powierzchni od jednego pracownika, to później – na trzy razy po metrze. Robotnicy zamiast zarabiać 120-130 złotych dziennie, zarabiali 25-30. Koniec śniadania, a robotnicy nie wychodzą ze stołówki; wszystkie inne grupy poszły do roboty, a moi nie. Mówię: wychodzić pod kadłub! Jeden z robotników, który był takim starszym grupy roboczej, wychodzi i mówi: „Edmund, my za te pieniądze nie będziemy leżeć pod kadłubem”. „No ale do roboty trzeba iść, przecież nie będziecie strajkować?”. „No właśnie będziemy…”. „To ja będę musiał porozmawiać z kierownikiem”. Przychodzę do niego i mówię: „Florek, moi ludzie nie wychodzą do pracy”. „Zadzwoń do Luli, dyrektora produkcji”. „Ja będę dzwonił? Ja jestem tylko mistrzem, Ty jesteś kierownikiem!”. Zaraz podjeżdżają dwa samochody, wysiada Lula, drugi sekretarz komitetu zakładowego, przewodniczący rady zakładowej, dyrektor techniczny. Robotnicy siedzą przy stolikach, jeszcze piją mleko. Lula krzyczy, że przerwa w pracy jest niedozwolona. Przewodniczący rady zakładowej mówi: „Słuchajcie, wy sobie nie wyobrażacie, co robicie”. Ja zamiast siedzieć spokojnie za filarem w stołówce i nie pokazywać się, wychodzę i mówię: „Chwileczkę!”. Wyciągam z kieszeni karty robocze, na których była ilość metrów, ilość godzin. I mówię: „Słuchajcie, każdy z Was, kto tu siedzi, niech przyjdzie i zrobi 50 proc. tej roboty, a ja biorę odpowie-
96
Edmund Bałuka (ur. 1933) – legendarny lider protestów stoczniowców w Szczecinie w Grudniu ‘70. Pochodzi z ubogiej chłopskiej rodziny z Machnówki nieopodal Krosna. Pracował m.in. jako marynarz i portowiec. W 1956 podjął próbę ucieczki na Zachód – zatrzymany przez czechosłowacką straż graniczną. Od 1962 r. zatrudniony w Stoczni Szczecińskiej. Do 1970 r. nie wyróżniał się działalnością związkową ani polityczną, jednak w grudniu tego roku stanął na czele grupy robotników, którzy odrzucili porozumienie zawarte przez Ogólnomiejski Komitet Strajkowy i próbowali walczyć o cofnięcie decyzji o podwyżce cen żywności. W styczniu 1971 r. był liderem strajku okupacyjnego w Stoczni, kiedy to udało się zmusić najwyższe władze partyjne i państwowe do rozmów z robotnikami. Komitet Strajkowy został następnie przekształcony w Komisję Robotniczą, która miała m.in. czuwać nad prawidłowym przebiegiem wyborów władz związkowych i rad robotniczych, które były jednym z postulatów strajkowych. Komisja starała się także m.in. wyciągać robotników z więzień. Bałuka, wybrany sekretarzem rady zakładowej, załatwiając bardzo konkretne sprawy pracownicze poprzez instytucje i legalne struktury zakładowe, jednocześnie otwarcie głosił postulaty rozwoju samorządu pracowniczego oraz uniezależnienia związków zawodowych od PZPR, w związku z czym władze i Służba Bezpieczeństwa próbowały na różne sposoby podkopywać jego pozycję. Szczecińską grupę Bałuki spotkały brutalne represje: w niewyjaśnionych okolicznościach zginął Bogdan Gołaszewski (zatrucie gazem), zaś Adam Ulfik został odurzony chloroformem przez „nieznanych sprawców”, którzy następnie odkręcili gaz w jego mieszkaniu, cudem się uratował; później oskarżono go bez żadnych podstaw o molestowanie nieletniej dziewczyny, w niejasnych okolicznościach zmarł w 1976 r. W październiku 1972 r. Bałuka, który był wówczas przewodniczącym Zarządu Okręgowego
BSADB bB BORYS HASS
BA ŁU KA
dzialność za resztę”. Jak na nich to podziałało… Ja, zwykły mistrz, każę takiej świcie iść do roboty i chwycić za pneumat? Pogadali, pogadali, w końcu kazali nam iść pod kadłub, bo nie można pokazywać, że zatrzymujemy produkcję. Wsiedli w samochody i pojechali. Za jakieś dwie godziny, podczas których poszliśmy pod kadłub, ale nie wzięliśmy się za robotę, przychodzi goniec: dzwoni dyrektor Lula. Podchodzę do telefonu, Lula mówi: „Panie Bałuka, leć Pan z »Wulkana« na wydział W-7, do normowszczyków, oni dadzą Panu nowe karty”. Wsiadłem na rower, pojechałem (to było siedem kilometrów), patrzę – a na tych kartach na ten metraż co było 120 godzin, jest 450 godzin. Gdy siedziałem i wypełniałem karty, przyszedł do mnie kierownik. Mówi: „Edmund, jutro rano jak przyjdziesz, masz się nie przebierać, tylko masz iść bezpośrednio do Luli”. Lula nawet nie pozwolił mi usiąść, tak jak to było dawniej, kiedy mistrz przychodził do dyrektora. Stałem jak palant, a on mówi: „Dziękuję wam bardzo za waszą »wytrwałą walkę o pracę w stoczni«. My, Bałuka, nie potrzebujemy takiego mistrza, który o 350 procent zwiększa wydatki stoczniowe. Zwalniam was z pracy, możecie pójść do kasy, wziąć pieniądze za trzy miesiące naprzód i jesteście wolni”. Przychodzę na wydział, mówię kierownikowi: „Florek, Lula mnie zwolnił”. On na to: „Edmund, czekaj chwileczkę, w stoczni dyrektorzy zmieniają się co pół roku, rok; czort wie, co tu będzie za parę miesięcy. Ty masz codziennie przychodzić do stoczni i podbijać kartę zegarową, najwyżej będziesz siedział w magazynku; pieniądze przecież i tak dostaniesz. A potem ja coś wymyślę”. Musiałem być jednak pracownikiem fizycznym, nie mogłem być mistrzem. I tak, Grudzień ‘70 zastał mnie w magazynku wydawania farb. Jaka była różnica między protestami w Trójmieście a tymi w Szczecinie? E. B.: Istniały tzw. bodźce ekonomiczne, m.in. w Stoczni Gdańskiej; oni je utrzymali. Robotnicy zobaczyli, że zarabiają ok. 30 proc. mniej, jeśli nie wyrobią wszystkich norm. A tu nagle podwyżka cen o 30 procent! Wtedy robotnicy opuścili Stocznię Gdańską. Potem po rozróbach, małej strzelaninie wracają z powrotem i wszystko prawie się rozchodzi. Na drugi dzień, w Gdyni Stocznia im. Komuny Paryskiej, Kociołek wzywa stoczniowców: „Chodźcie do roboty!”. A gen. Korczyński dał rozkaz, żeby żołnierze obstawili stocznię z karabinami z ostrą amunicją. Zabito chyba siedemnastu robotników. Po tej strzelaninie oni wrócili do domów – bo to nie był strajk okupacyjny. Jest różnica między Gdańskiem, Gdynią i Szczecinem. W Szczecinie byli przyjezdni (dużo lwowiaków oraz szabrownicy, którzy po wojnie przyjechali na zachód Polski). Co innego było rządzić w Gdyni i Gdańsku, co innego – w „różnokolorowym” Szczecinie. Jak ucichło w Gdyni, potrzebny był dla frakcji Gierka, która walczyła, żeby usunąć Gomułkę, jeszcze jeden punkt zapalny: trzeba było spalić komitet wojewódzki w Szczecinie.
97 I tak się stało. E. B.: 17 grudnia myśmy ze stoczni nie wyszli, nas wyprowadzono. Przed główną bramą stało dwóch czy trzech tramwajarzy oraz paru innych robotników. „Chodźmy, spalimy sk…synów, czerwonych łobuzów!” – zaczęli się drzeć. A tam jakieś trzy tysiące ludzi pod bramą główną… My jednak ruszyliśmy nie na Komitet Wojewódzki, lecz do miasta. Ale zaraz przy pl. Grunwaldzkim stała milicja, z wyrzutniami gazu. Zaatakowali nas, zabronili pójść do miasta, zepchnęli w kierunku Komitetu Wojewódzkiego, który mieliśmy podpalić… W pewnym momencie – sam nie wiem, kto to zarządził – ktoś rzucił hasło ataku na milicjantów; każdy z nas miał kilka kamieni. I pędzimy dalej, pod Komitet Wojewódzki. A on już płonie. Patrzę, a tam jest blisko komenda wojewódzka MO. Tam jest plac, a na placu stała taka masywna szalupa. Ktoś krzyknął: rozbijemy nią drzwi! Kiedy to zrobiliśmy, poleciała seria. Pomyślałem sobie: „Tyle tu się jeszcze będzie działo, a jak mnie zabiją, to nie będę nic widział, lepiej się schować za drzewko”. I ze strachu schowałem się za takiego grubego kasztana. Pierwszy raz w życiu się bałem. Później, będąc już liderem protestów, pojechaliśmy z Adamczukiem do Warszawy wybadać sytuację, bo były takie pogłoski, że Gomułka został uderzony popielniczką i znalazł się w szpitalu. Przyszliśmy do jego domu, portier potwierdził, że jest w szpitalu. Przyjęła nas Zosia Gomułkowa. „Towarzysze stoczniowcy! – mówi do nas, obu bezpartyjnych – jak wyście mogli podnieść rękę na władzę ludową!”. Trochę mi to nie pasowało, chciałem ją opieprzyć (z reguły odpowiadam, jak mnie ktoś naciśnie; często niekulturalnie, trzeba przyznać), ale się powstrzymałem. „Oni Wieśka wrobili! – mówi. – Podwyżka miała być po Świętach!”. Po tych wydarzeniach w Stoczni powstał komitet strajkowy. Nie było w nim jednak Pana. E. B.: W Stoczni Remontowej na czele komitetu strajkowego był dyrektor naczelny, partyjniak; w Stoczni Szczecińskiej – Dopierała, członek plenum Komitetu Wojewódzkiego. Sami partyjni! Dopierała, członek egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego, przemawiał przez radiowęzeł na całą stocznię. Jeszcze nie rozumiałem wtedy, że to była walka frakcyjna, ale coś mi się zaczęło nie podobać. „Jak to, dyrektor stoczni »Gryfia«, członek egzekutywy oraz drugi sekretarz komitetu zakładowego na czele strajku? To nie jest robotniczy strajk…”. Ale to były moje ciche rozważania, jeszcze się z nikim tym nie dzieliłem. Mnie wybrali na komendanta ochrony rejonu „Wulkan”. Miałem tam cicho, spotykałem się z dowódcami zmianowymi. Był porządek, choć nikt go nie nakazał ani nie był nauczony: sami ludzie obstawili płoty, każdy z kablem czy z rurką. Kioski na terenie stoczni były pootwierane, stołówka była czynna. To było ciekawe: strajk, a wszystko czynne, wszystko w sprzedaży. Trzeciego dnia strajku, w nocy, przychodzą „moi” robotnicy oraz sześciu-siedmiu z K-4 i K-2. Jeden z nich, Tokarski się
Związku Zawodowego Metalowców w Szczecinie, brał udział jako delegat w VII Kongresie Centralnej Rady Związków Zawodowych, gdzie jako jedyny głosował przeciwko statutowi, który potwierdzał faktyczną podległość związków zawodowych wobec Partii. Niedługo później został zwolniony z pracy w stoczni. W marcu 1973 r. uciekł zagranicę (prawdopodobnie wskutek zakulisowej, szeroko zakrojonej gry SB, której nie był świadomy), gdzie nagłaśniał sytuację w kraju, co był powodem wszczęcia przeciwko niemu śledztwa. Początkowo przebywał w Wielkiej Brytanii, gdzie współpracował z emigracyjnymi strukturami Polskiej Partii Socjalistycznej. Po przeniesieniu się do Francji, jako autentyczny robotniczy przywódca otrzymał życzliwe wsparcie ze strony francuskiej radykalnej lewicy – trockistów skupionych w Organisation Communiste Internationaliste, mających wpływy w związku zawodowym Force Ouvrière. Ta pierwsza organizacja, kierowana przez Pierre’a Lamberta, m.in. umożliwiała mu wydawanie własnego lewicowego czasopisma „Szerszeń” (przemycanego do Polski), szanując przy tym niezależność jego poglądów i linii pisma. W marcu 1980 r. stworzył Polską Socjalistyczną Partię Pracy, której krajowe struktury starał się budować od momentu, gdy w kwietniu 1981 r. wrócił do ojczyzny przy pomocy fałszywego francuskiego paszportu. W stanie wojennym internowany i skazany na pięć lat więzienia (za działanie „w celu obalenia przemocą ustroju PRL oraz osłabienia mocy obronnej kraju”), z którego wyszedł na mocy amnestii w sierpniu 1984 r. W stoczni odmówiono mu możliwości pracy, a jego wizja polityczna nie znajdowała w kraju zwolenników, toteż wiosną 1985 r. wyjechał ponownie z Polski. Po upadku PRL ponownie w kraju, mieszka w Warszawie, na Saskiej Kępie. W sierpniu 2006 r. miał zostać przez Prezydenta RP uhonorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, jednak odmówił przyjęcia odznaczenia.
98 nazywał, mówi do mnie: „Edmund, chodź, pomóż, musimy coś załatwić. Dopierała jest cały zachrypnięty, nie może gadać, poszedł spać”. A chodziły takie gadki, że mamy jeszcze pięć dni tego strajku wytrzymać, to wylądują wojska ONZ-u i obronią stocznię, i podobne pierdoły. Nie chciałem iść, bo miałem swoją funkcję, ale mnie w końcu wyciągnęli. Wsiedliśmy na wózek elektryczny, a oni do mnie gadają: „Ty, Edmund, przecież ty wtedy zastrajkowałeś i chcieli cię zwolnić, nie? Ale cię nie zwolnili i nadal przychodziłeś?”. A ja mówię, że tak, bo nie chciałem zmieniać pracy, chciałem pracować w stoczni. Przyjechaliśmy na świetlicę główną, a tam zbierają się grupami, gadają jeden przez drugiego… Mój kolega z wydziału mówi: „Słuchajcie, cisza! Mam tu takiego jednego człowieka, który stanął w obronie robotników, potem chcieli go zwolnić z pracy! On powie najlepiej”. No i zrobiła się kompletna cisza. Zapytałem: „Gdzie są członkowie komitetu strajkowego?”. „Oni wszyscy śpią”. Bo oni pojechali do technikum okrętowego, gdzie urzędowały władze (komitet był spalony). I tam te urzędasy wojewódzkie nagadali im, przewracali im w głowie. No i oni później poszli spać. Robotnicy od razu proponują, że mnie obiorą na przewodniczącego. Ja mówię: „Zaraz, a Dopierała?”. „A ch… z Dopierałą!”. Od tego to momentu to Pan kierował strajkiem. E. B.: Od razu zapowiedziałem, że będę to robił inaczej niż partyjni. Zarządziłem, żeby zbierały się trójki wydziałowe, szły na wydziały, ustalały postulaty, a potem przyjdą i będziemy nad nimi radzić. Wszyscy pytali mnie, co dalej mamy robić. „Będziemy walczyć, aż zwyciężymy, przecież po to tu jesteśmy!”. Sam w to nie wierzyłem, ale tak musiałem mówić. Niektórzy zaczęli gadać o Świętach. „Ale Panie Bałuka, moja żona była pod stocznią, mówiła, że kupiła choinkę i spirytus, którego nie ma kto rozrobić…”. Rano telefonistka dostała telefon, że mam przyjść do dyrektora naczelnego stoczni, że będzie przemawiał Franciszek Kaim [minister przemysłu ciężkiego do 23 grudnia 1970 r., następnie wicepremier – przyp. red.], będzie jakieś posiedzenie. Przychodzimy, a tam taki widok: latają helikoptery, spuszczają masę ulotek. Kaim przemawia: stoczniowcy, każdy z Was, który uchwyci taką ulotkę, niech idzie do domu na Święta, ma wolną drogę przejścia, nie będzie zatrzymywany przez milicję. Z dyrekcji stoczni są okna na bramę główną – ja patrzę, a tam masa ludzi przebranych w ubrania cywilne opuszcza stocznię, trzymając te ulotki. Patrzę, a Dopierała, Cenkier, dyrektor naczelny, oraz Skrobot, przewodniczący zarządu przemysłu stoczniowego, ściskają się: dobrze, że strajk się skończył. Poszliśmy na bramę główną, a tam stoi chyba z dziesięciu robotników z rurkami: „Sprzedaliście nas!”. To byli stoczniowcy z „Gryfii”, którzy przepłynęli promem. Po tym wszystkim wróciliśmy do domu. Po Świętach przychodzimy do stoczni, ale nikt się nie przebiera, wszyscy siedzą na wydziałach i dyskutują – co żeśmy zyskali, co robić dalej. Tak było do 22 stycznia. Ja niby jestem przewodniczącym komitetu strajkowego, mam narady
z zastępcami, ale przecież nikt nie ma odwagi iść na miasto bić się z milicją, bo wszyscy już to przeżyli. 21 stycznia wieczorem w telewizji pokazują zebranie na rurowni. Pełna sala rurarzy, stół prezydialny i hasło: „Czynem produkcyjnym popieramy nowe kierownictwo Partii i rządu”. I trzech czy czterech nadmistrzów rurowni ogłasza: „Przystępujemy w niedzielę do roboty, bezpłatnie, będziemy pracować dla Partii”. A rurownia miała to do siebie, że otwierała pracę dla innych wydziałów. Rano wstaję, przebrałem się, włożyłem w kieszeń dwie kromki chleba ze smalcem i zasuwam! Ale nie idę na „Wulkan”, lecz na „Arsenał”, na rurownię. A tam od cholery ludzi, jakieś dwa tysiące się zebrało. I kłócą się, że nie chcą pracować w niedzielę. Gołaszewski krzyknął: „Chodźcie, pójdziemy spalimy radio, prasę, telewizję!”. O komitecie nic nie mówił, bo komitet był już spalony. Ludzie zaczynają wychodzić. A przy bramie głównej był kiosk spożywczy. Na dach weszło kilka osób i też krzyczą, żeby „spalić sk…synów”. Kolega, Adam Ulfik, mówi: „Edmund, musisz wejść i coś powiedzieć!”. Podsadzili mnie, wdrapałem się i mówię przez tubę: „Chcecie iść spalić radio, prasę, telewizję? Pójdziemy! Ale za czyje pieniądze oni to później odbudują? Za nasze! Komitet Wojewódzki spaliliśmy, a oni już zwożą marmury”. I mówię: „Najlepiej jest ogłosić strajk okupacyjny. I wezwać tu najwyższe władze, bo z tymi z regionu to nie ma co gadać. I niech oni się tłumaczą, czy chcą tak dalej rządzić”. Ogłosiłem strajk okupacyjny, kazałem zamknąć bramę i bronić płotu stoczni, a trójki strajkowe niech przyjdą na świetlicę główną, wybierzemy komitet strajkowy. Wszyscy po cichu się rozeszli, ale było słychać, że się zgadzają. Przychodzę, siadam, a tam nikogo nie ma. Myślę sobie: „Niech teraz ludzie nie przyjdą, a przyjedzie bezpieka. Oni mi dadzą strajk okupacyjny…”. Ale trójki wydziałowe zaczęły się stopniowo schodzić. Wtedy mówię: „Słuchajcie, trzeba zrobić większy komitet strajkowy, nie może być tylko pięciu członków – każdy wydział (było ich 38) powinien mieć swojego jednego. Trójki wydziałowe – za małe, piątki muszą być”. Posłuchali, poszli na wydziały wybrać. „Tylko bez partyjnych, pamiętajcie!”. Bo ja już wiedziałem, kto gra pierwsze skrzypce w tej robocie. Wybraliśmy komitet strajkowy i zaczęły się telefony z dyrekcji. „Panie Bałuka, dzwonią biskupi ze Szczecina”. Powiedziałem, że nie trzeba nam biskupów do pomocy. Potem z Rady Miejskiej, z kultury. Ja mówię: „Po co kultura teraz potrzebna? My teraz walczymy o ważniejsze sprawy!”. Choć przeszedłem do historii, to wtedy popełniłem podstawowe błędy: odsunąłem od siebie Kościół i naukowców. Nawet sekretarki patrzyły na mnie z wyrzutem, że ich nienawidzę – i ja faktycznie taki wówczas byłem. W skład komitetu wszedł jednak pewien naukowiec, z którym Pan potem blisko współpracował. E. B.: Przyszli do mnie robotnicy i mówią, że znają takiego jednego, byłego spawacza, który ukończył studia w Poznaniu i jest stoczniowym socjologiem. Może się przydać, jak będzie trzeba napisać coś mądrego – tylko że on jest
99
Gdybym był wtedy w Polsce, to przy okrągłym stole za cholerę bym nie usiadł
partyjny. Przekonywali mnie, że Lucjan Adamczuk jest fajny chłop. Kiedy go przyprowadzili, powiedział mi tak: „Panie Bałuka, jestem w Partii, ale mam też swoje zdanie, tylko nie zawsze mogę otwarcie mówić”. Zgodziłem się go zapisać do komitetu, tak jak jego kolegę, Wilanowskiego, który był robotniczym prokuratorem (później go zwolnili, bo żądał za małych wyroków), też partyjnego. Jak wyglądało zbieranie postulatów? E. B.: Zgłoszono ich chyba ze trzy tysiące. Niektórzy np. chcieli mieć do pracy pięciopalcowe rękawiczki zamiast trzypalcowych, albo inny kolor strojów roboczych. Nikt nie chciał pracować w niedziele, co jeszcze można było wybaczyć, ale niektórzy chcieli także wolnych sobót. Jak tu im dać soboty wolne, jak jest taki zapieprz z robotą? Takie postulaty wyrzucaliśmy. Trzeciego dnia telefon: do stoczni przyjeżdża Szlachcic, chce się spotkać z przewodniczącym komitetu strajkowego. Dowiedziałem się od niego, że Gierek jest w Szczecinie i chce przyjść do stoczni. A my nie mamy jeszcze postulatów! „To kiedy towarzysz Gierek może przyjść do Was?” – zapytał. Powiedzieliśmy, że potrzebujemy jeszcze półtora godziny. „Towarzysz Gierek będzie jeszcze tyle czekał?”. „Jeśli nie ma gotowych postulatów, to musi poczekać”. Niedługo później Gierek był już pod bramą. „Dzień dobry, naztwam się Edward Gierek, jestem pierwszym sekretarzem Partii. Czy mnie wpuścicie?”. Stoczniowcy otworzyli mu bramę. Wcześniej w Warszawie była narada, jak się później okazało. Radzili, żeby siłą zdławić strajk w stoczni, byli za tym m.in. Szydlak, Jaruzelski i Ochab. Gierek się długo namyślał, w końcu powiedział: nie, ja do nich pojadę. Jaruzelski pochwalił to jako leninowskie podejście, bo Lenin pisał, że wskazania bezpartyjnych, większości, są bardzo ważne dla ludzi Partii, bo wskazują im właściwą drogę.
Do stoczni przyjechali także inni prominenci, m.in. właśnie Jaruzelski i premier Jaroszewicz. E. B.: Dyskusja trwała dziewięć godzin, a wszystko było puszczane przez radiowęzeł – a głośniki były wszędzie; słuchali jej stoczniowcy oraz ludzie, którzy przybywali pod bramę stoczni. Negocjacje były trudne; Jaruzelski nigdy nie palił papierosów, a wtedy zapalił pierwszego papierosa. Był moment, że Gierek prawie płakał. „Towarzysze stoczniowcy, Wam tu serce kładę na talerz, no nie ma siły, żeby obniżyć te ceny” (to był nasz pierwszy postulat). Dopiero później robotnice z Łodzi dokonały tego; zastrajkowały, płakały i wywalczyły. Na tamtym spotkaniu Gierek obiecywał: „Towarzysze stoczniowcy, ja będę tak rządził – niedługo, rok – żeby partia była partią, związki zawodowe związkami, rząd rządem”. Później na VII Kongresie związków zawodowych w Pałacu Kultury był pierwszym mówcą. I mówił: „Nie pozwolę odłączyć od Partii związków zawodowych!”. Później dostajemy statut i w pierwszym akapicie czytamy: związki zawodowe w Polsce kierują się linią przewodnią PZPR. Myślę sobie: k… mać, nie tak miało być… Nie miał już Pan żadnych złudzeń. E. B.: W 1972 r. wyszła książka prof. Szczepańskiego „Rozważania o Rzeczypospolitej”, którą ktoś w stoczni kupił i przeczytał i przekonał nas, że trzeba tych książek więcej kupić, na każdym wydziale musi być, „bo on tak fajnie pisze, ten profesor”. Pojechaliśmy z Sokołowskim do Warszawy, żeby mu pogratulować, zaprosić do stoczni i tej książki chcieliśmy więcej przywieźć. Kiedy się zameldowaliśmy w sekretariacie, profesor stanął w drzwiach gabinetu i zakrzyknął: „Pani Wandziu, Pani zrobi trzy kawy, tylko takie mocne, nie takie jak dla towarzyszy partyjnych! Bo koniak to ja mam”. Gratulował nam tego, jak daliśmy władzy popalić w tym styczniu, że teraz nie ma nawet siły
100
Postulaty programowe pisma „Szerszeń”, zamieszczone w jego pierwszym numerze (wiosna 1977): 1. Wolność kraju. 2. Zniszczenie monopolu PZPR, która nie reprezentuje interesów klasy robotniczej, lecz jest służalczo podporządkowana Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. 3. Ewakuacja wojsk Kremla z terenów Polski. 4. Rozwiązanie sił represyjnych MSW, wzorowanych na formacjach hitlerowskich SS i stalinowskich NKWD. 5. Niezależne Związki Zawodowe, nie podlegające żadnej partii politycznej, ani władzom rządowo-administracyjnym. 6. Prawo do strajku (zagwarantowane konstytucyjnie). 7. Gwarancja wolności osobistej, wolności zrzeszania się, wolności zgromadzeń (zagwarantowane konstytucyjnie). 8. Wolność radia, prasy, TV, zniesienie cenzury (dotyczy również wszystkich publikacji pisarzy i literatów). 9. Powołanie we wszystkich zakładach pracy Rad Robotniczych, które miałyby decydujący głos w sprawach socjalnoekonomicznych przedsiębiorstw. 10. Zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu. Obecny Sejm jest parodią, gdyż nominaci w obecnym sejmie oklaskują tylko decyzje KC PZPR. 11. Zagwarantowanie prawem konstytucyjnym, aby wojsko polskie i uzbrojone formacje MO nie interweniowały przeciw demonstracjom i strajkującym robotnikom. 12. Zagwarantowanie konstytucyjnie autonomii Uniwersytetów i Wyższych Uczelni. 13. Unieważnienie zawartych traktatów krzywdzących Polskę w stosunku do ZSRR (w tym unieważnienie układów z Jałty, Teheranu i Poczdamu).
oddychać. Przyznałem mu się w rozmowie, że ja tylko siedem klas ukończyłem. „Cudownie! – mówi. – Jakaś siła wyższa uchroniła Pana przed wyższymi studiami! Bo jakby Pan ukończył studia, po której stronie Pan by stanął?”. Pomyślałem sobie: faktycznie, k…, gdybym był po studiach, zostałbym jakimś dyrektorem i pędził ludzi do roboty, a nie – stanął na czele strajku. W Madrycie, gdy byłem na emigracji, moim tłumaczem był prof. Dering, były ambasador rządu londyńskiego. Powiedział mi: „Panie Bałuka, ja Panu nie zazdroszczę. Nie będzie Pan przez żaden rząd lubiany ani popierany. Ma Pan to załatwione na stałe”. Pytam, dlaczego. „Czy Pan słyszał, żeby gdziekolwiek na świecie całe naczelne władze państwowe przyjechały do zakładu zamkniętego strajkiem okupacyjnym? „Nie”. „No właśnie, bo to był pierwszy taki przypadek. A zadarł Pan jeszcze z biskupami, nie przyjął ich, kiedy chcieli Panu doradzać. Potem Pan zadarł z naukowcami. No i co Pan chce? Do kogo Pan teraz się zwróci? Kto będzie Pana lubił? Pan zostanie sam! Może jeszcze kiedyś ktoś sobie przypomni, jakieś pokolenie dziewiąte czy dziesiąte po Panu, że żył taki w Szczecinie, taki jeden robol, który przekreślał wszystko, co partyjne”. Wróćmy do wydarzeń, które miały miejsce wcześniej. Już pod koniec 1972 r. został Pan usunięty ze stoczni i pierwszy raz wyjechał na emigrację. Także tam prowadził Pan jednak aktywną działalność, której przyświecał cel obalenia władzy PZPR przez robotników – i stworzenia prawdziwego socjalizmu. E. B.: Pierwsze stypendium związków zawodowych dostałem w 1973 r., dzięki Stefanowi Nędzyńskiemu [działacz Międzynarodowej Organizacji Związków Zawodowych Pracowników Łączności w Genewie, w latach 80. organizował pomoc dla polskich związkowców – przyp. red.], który przed wojną był pocztowcem w Polsce. A w 1976 r. zorganizowano w Paryżu duży mityng na cześć dwudziestolecia powstania na Węgrzech i w Polsce. Pracowałem w tym czasie w Manchesterze w Anglii w kontroli technicznej. I przyjeżdżają do mnie z Francji, trzech takich panów i proszą, żebym przyjechał na ten mityng. Poszedłem do szefa poprosić o trzy dni wolnego. A on: „Co, znowu, film jakiś robisz?”. Bo kiedy robiliśmy „Trzy dni w Szczecinie” [film Bolesława Sulika, wyprodukowany przez brytyjską telewizję Granada – przyp. red.] , to dużo brałem wolnego. „My nie zatrudniamy tutaj artysty, lecz robotnika” – powiedział. Ale w końcu mnie puścił. Ale coś będę musiał mówić, prawda? W pociągu do Paryża napisałem trzynastopunktowy program. Napisałem: „Wolność kraju”. Bo przecież każdy chce żyć w wolnym kraju! A Polska i Węgry nie były wolnymi krajami i właśnie o to walczyli wtedy ludzie. I to stale miałem przed oczami później. Dalej: „Zniszczenie monopolu PZPR, która nie reprezentuje interesów klasy robotniczej, lecz jest podporządkowana interesom KPZR”. Wiadoma rzecz, jasna jak słońce: PZPR to nie była klasa robotnicza, tylko świta na górze – a członkowie mieli tylko płacić składki. Kiedyś zaczepiła mnie kontrola graniczna w Anglii, w Dover, kiedy jechałem na imprezę „Marxism ‘77” do Londynu.
101 Jeden z oficerów mówi do mnie: Do you like communism in Poland? Odpowiedziałem: If you look at what is communism in Poland, you no speaking about… Co to jest za komunizm… Później na swojej rozprawie sądowej powiedziałem adwokatowi, który mówił, że broni socjalistycznej Polski Ludowej: „Nie, Panie Majorze, Pan broni swojego stołka. Pan nie broni ani socjalizmu, którego nie ma, ani Polski Ludowej. Polska nie jest wcale »Ludowa«. Polska to jest Polska, a Pan nawet nie ma pojęcia, co to jest Polska. Która niejednemu dała w dupę, nawet na Kremlu siedzieli Polacy. To jest właśnie Polska. Nie Pana wymarzona jakaś Polska Ludowa chłopów i robotników”. Jakie były kolejne punkty tego programu? E. B.: „Ewakuacja wojsk Kremla z terenów Polski” – wiadomo. Od zawsze mówiłem, że Polska nigdy nie będzie Polską, dopóki Rosjanie stąd nie wyjdą. Po cholerę oni tu w wolnym kraju by byli? Kolejny punkt: „Unieważnienie zawartych układów krzywdzących Polskę, w tym unieważnienie Jałty, Teheranu i Poczdamu”. Możecie sobie wyobrazić: sala na 10 tys. ludzi, ja czytam te postulaty, tłumaczenie na żywo; na koniec stałem, a oni dobre 15 minut bili brawa na to moje lakoniczne wystąpienie. Gdy już zszedłem z tej mównicy, wzięli mnie na kolację i mi proponują, żebym przyjechał do Francji. We Francji raz wcześniej byłem, tylko krótko, bo mnie wyrzuciła DST, francuska służba bezpieczeństwa – uważali, że z polecenia bezpieki przyjechałem, żeby prowadzić robotę komunistyczną. To znaczy sam wyjechałem, oni proponowali, żebym się wyprowadził z Paryża, że mogę mieszkać nie bliżej niż sto kilometrów od niego. Dlatego pojechałem do pracy do Belgii, gdzie uzyskałem azyl. Dostałem propozycję, żebym wrócił z Anglii do Francji, bo teraz, gdy mam azyl, już mi Francuzi mogą nagwizdać. Nie wiem, czy jest jakieś większe miasto we Francji, gdzie bym na uniwersytecie nie był. Wsparcie otrzymał Pan od Organisation Communiste Internationaliste, której liderem był Pierre Lambert. Była to organizacja trockistowska. E. B.: Mówiłem mu: „Wiesz co, Pierre, Ty jesteś przewodniczącym, a nigdy w Polsce nie byłeś”. Bał się przyjechać do Polski. Powiedziałem mu, że ma rację. „Bo jako Żyd francuski byś mógł chodzić po ulicach. Ale gdyby się ludzie dowiedzieli, że jesteś przewodniczącym partii trockistowskiej, łeb by Ci urżnęli od razu. Wiesz, kto to był Trocki? To był czerwony sk…syn i partyjniak, tak jak Stalin. Prowadził armię, chciał zatrzymać się dopiero w Lizbonie. Piłsudski dał im w dupę i ich pogonił”. Mówiłem mu, że on, jako stary już, może wierzyć w te swoje pierdoły, ale oni młodych ludzi zbierali, tamci bili brawo, uczyli się… Gdy wyjeżdżałem z Francji, wyszła chyba już dwunasta książka Pierre’a Broué, takiego profesora uniwersytetu w Grenoble, a Lenin napisał 53 tomy. Oni się
nauczyli od tych proroków Chrystusa: siedzieli, sk…syny, i pisali, aż im wrzody na dupach wyrosły. A jaki był Pana stosunek do działalności demokratycznej opozycji w kraju, szczególnie do Komitetu Obrony Robotników? E. B.: Wie Pan, był taki popularny kawał: ROPCiO – rop ciokolwiek. Samo powstanie KOR-u… To robotnicy są tacy biedni, że nie potrafili się sami bronić, tylko KOR musiał powstać? Ktoś musiał korzystać, tworzyć własną epopeję, promować własne nazwiska… To wszystko o dupę potłuc. W roku 1977 przyjechałem do Szczecina. Mieliśmy złożyć kwiaty pod tablicą w stoczni. Czekamy w sali konferencyjnej dyrektora naczelnego, kupa ludzi; pół godziny, godzinę… Pytam się, na co czekamy. „Na biskupów” – słyszę. – „Biskupi mają przyjść”. Niedługo później wsiadłem w samolot, przyleciałem do Paryża i mówię do Pierre’a, że już więcej do Polski nie wracam. „Dlaczego? Przecież to Twój kraj, Twoja ojczyzna? Masz tam tyle do roboty!” Odpowiedziałem, że nic tam nie można zrobić. Czekaliśmy na biskupów, żeby złożyć kwiaty, a oni wpieprzali jeszcze śniadanie. Później moja francuska żona mnie namawiała, żeby wrócić do kraju. Na początku mówiłem, że nie, nie ma po co jechać, wolałem we Francji gnuśnieć niż tam. W 1981 r. nielegalnie wrócił Pan jednak do kraju, by włączyć się w nabierającą dynamiki opozycję wobec PZPR. E. B.: Po moim powrocie do Szczecina, do stoczni, zakładałem Polską Socjalistyczną Partię Pracy. Kiedy zaczynałem ją budować, jeszcze na emigracji, wysłałem zaproszenia do wszystkich krajów zachodnich, poprzyjeżdżali. I wszystko pasowało – oprócz tego jednego „S”. Po co Socjalistyczna Partia Pracy? Ja kierowałem się tym, że moi wujkowie walczyli o socjalizm. Przecież socjalizm to nic złego! Pomimo, że nie mam szkoły, to we łbie coś zostało. Przeczytałem na przykład trylogię Dreisera o powstaniu kapitalizmu amerykańskiego. I wiem, że kapitalista to człowiek taki, że jeśli będzie miał sklep ze sznurami i będzie wiedział, że klient, który przyjdzie kupić dwa metry sznura, na nim się powiesi, to i tak mu sprzeda. Bo on musi sprzedać, na tym polega kapitalizm. Oni mówili, że w Polsce jest socjalizm, ale w Polsce nie było socjalizmu. Duża część delegatów na zjazd PSPP wychodziła z niego i nie wracali więcej. Koledzy mówili do mnie: „Edmund, przecież jak Ty wrócisz do Polski, nikt nie będzie chciał z Tobą gadać o socjalizmie, bo mają go dość”. „To jak ma być, Polska Partia Pracy?”. Pomyliłem się, trzeba było dać taką nazwę, to może by chwyciło. A tak, nie miałem więcej niż trzydziestu członków w Polsce. Co to za partia? Jeśli chodzi o „Solidarność”, wszystkiemu zawinił Wałęsa. Byłem na pierwszym zjeździe „Solidarności” w Oliwie, widziałem te całe komedie z wybieraniem przewodniczącego.
102 Potem był 13 grudnia, internowali mnie, siedziałem parę lat w więzieniu. Po wyjściu na wolność byłem jeszcze około roku w kraju, ale nic się tu nie działo, poza tym miałem zakaz pracy w stoczni, więc wyjechałem znów na Zachód. Zresztą miałem powody ku temu, bo miałem syna, żonę dwadzieścia dwa lata młodszą ode mnie, która mieszkała w Zduńskiej Woli. Kilka lat później rozpoczęły się przemiany ustrojowe. Jak je Pan ocenia z perspektywy ideałów, o które Pan walczył? E. B.: Gdybym był wtedy w Polsce, to przy tym „okrągłym stole” za cholerę bym nie usiadł. No, mnie by oczywiście nawet nie wpuścili. Komuna leżała już, trzeba ją było tylko lekko popchnąć, to by zupełnie upadła. A oni stworzyli „okrągły stół”, i jeszcze się umówili na gorzałę do Magdalenki, żeby łatwiej było niektóre sprawy załatwić. Ubek, który w Szczecinie miał władzę nad stocznią, teraz prowadzi duży zakład futrzarski. Drugi w banku siedzi. Wszyscy funkcyjni mają wysokie emerytury – dlaczego im nie zabrano ich od razu? Od dwudziestu lat dostają pieniądze – za co, za to, że bili naszych, że nas sądzili i trzymali w więzieniach? Po zmianie ustroju technika mechaniczne i elektryczne pozamykali, wszyscy chcą zajmować się reklamą, handlem, zarządzaniem. Czym oni będą zarządzać, czym handlować? Zakładów pracy tyle nie ma, ilu was jest wykształconych. Niektóre rzeczy zmieniły się jednak na lepsze. E. B.: Byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że nic nie zyskaliśmy. Ale weźmy np. Unię Europejską. Wielu ma takie zdanie, że Unia jest fajna, daje pieniądze i tak dalej.
To ona robi te pieniądze sama, czy te pieniądze są skądś? To tak, jak za komuny było: „państwo daje”. A skąd państwo bierze to, co ma do „dawania”? Myśmy tak narzekali, że tylu biurokratów było w Polsce. A w Unii? Oni w tym całym zamieszaniu zebrali tyle pieniędzy, że nie wiedzą, co z tą forsą robić. Mają miliardy i nie wiedzą, czy mają się bić o kształt ogórka, czy o kabanosa. Unia musi się rozlecieć, taki twór nie może istnieć. Ale co potem będzie, to ciekawe. Dlaczego Pana zdaniem lewica solidarnościowa, robotnicza, nie wydała z siebie żadnej formacji politycznej, która mogła jakoś urzeczywistniać ideały Sierpnia? E. B.: Trudno powiedzieć. Na pewno zabrakło ludzi! To wszystko okazało się dziecinadą. Wie Pan co, jak dyskusje były później, to człowiekowi chciało się rzygać. Takie to było wszystko „męskie”. Mężczyźni zniewieścieli! Nie ma mężczyzn już w Polsce. Ja jeszcze tylko jeden zostałem (śmiech). Jeszcze przed zmianą ustroju to, co było, było dobre na fornali, albo dla księży, żeby mieli parobków. Przyglądałem się późniejszym strajkom w Stoczni Szczecińskiej, zanim otworzyli Nową: robotnicy chodzili po placu, płakali. To nie są robotnicy. Przeczytam moją wypowiedź z jednej książki: „Wie Pan, najgorszy śmiech, to śmiech z samego siebie. Śmieję się z siebie, bo wreszcie zrozumiałem, że nie ma już klasy robotniczej. Nie chciałem w to wierzyć, ale tak jest”. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 4 marca 2009 r.
polecamy
projekt informacyjny realizowany przez Instytut Spraw Obywatelskich
Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein, i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych
103
Wszystko było
wspólne
– jezuickie redukcje paragwajskie Bartosz Wieczorek
Wspólnoty Indian Guarani, założone i prowadzone przez jezuitów w XVII w. na terenach obecnego Paragwaju, Brazylii i Urugwaju, są chyba jednym z najbardziej oryginalnych i udanych eksperymentów społecznych w dziejach ludzkości. Na pewno jest to jeden z najdoskonalszych przykładów w historii chrześcijaństwa, kiedy to od podstaw stworzono organizm społeczny całkowicie oparty na ideałach ewangelicznych. Przez okres trwania redukcji, dziesiątki tysięcy Indian żyło pokojowo pod kierunkiem garstki jezuitów, tworząc ustrój społeczny, który budził podziw autorytetów epoki Oświecenia. Określenie „redukcje paragwajskie” nie jest wolne od dwuznaczności i niejasności, trzeba bowiem podkreślić, że ani hiszpańska jednostka administracyjna ówczesnego Paragwaju, ani jezuicka prowincja paragwajska nie pokrywały się z dzisiejszymi granicami tego kraju. Do ówczesnej jezuickiej prowincji paragwajskiej należały od 1625 r. dzisiejsza Argentyna, Urugwaj, Paragwaj, pograniczne regiony Boliwii oraz południowe tereny Brazylii1. Historia jezuickich redukcji paragwajskich2 jest stosunkowo dobrze znana, choć w Polsce literatura na jej temat jest raczej skąpa. Zadziwia też milczenie, jakie spotyka redukcje ze strony autorów chrześcijańskich, nie do końca wierzących chyba w istnienie „szczęśliwego chrześcijaństwa”, założonego przez garstkę jezuitów w głębi dżungli, albo wstydzących się redukcji, które mylnie kojarzy się z krwawą konkwistą Ameryki Południowej.
Przyczyny takiego stanu rzeczy są trojakie. Z jednej strony, na negatywną konotację pojęcia „redukcji paragwajskich” złożyła się nagonka i wrogość wobec zakonu jezuitów, który ostatecznie uległ kasacie w 1773 r. Niechęć do jezuitów przełożyła się na niechęć do wszystkiego, co zrobili, bez głębszego wnikania w sens ich działań. Negatywną ocenę redukcji zapoczątkował eks-jezuita Ibanez, sam niewiele znający ich specyfikę, a wywody jego powtarzali w XVIII w. wszyscy wrogowie jezuitów. Do kanonu oskarżeń należało m.in. stwierdzenie, iż jezuici dążyli do stworzenia własnego państwa, że traktowali Indian jak dzieci, że stosowali wobec nich przemoc, że gromadzili wielkie bogactwa. Choć sam Ibanez odwołał oskarżenia przed śmiercią i kazał spalić swoją książkę, jego zarzuty weszły już do publicznego obiegu. Druga przyczyna, uzasadniająca przemilczanie redukcji przez autorów chrześcijańskich, tkwi w fakcie, iż uważano je za posiadające wiele cech wspólnych z komunistycznymi wizjami ustrojowymi, dodatkowo rzutując na system społeczny panujący wśród Guarani marksistowskie pojęcie komunizmu. C. Lugon, autor świetnie udokumentowanej pracy „Chrześcijańska komunistyczna Republika Guaranów 1610-1678”, zdecydowanie skłania
się ku zdaniu, iż redukcje stanowiły „państwo komunistyczne”, w którym nie było własności prywatnej, wszyscy musieli pracować otrzymując wynagrodzenie według swoich potrzeb, nie było pieniędzy i handlu prywatnego. Lugon pyta też otwarcie, jak możliwe było tolerowanie przez Kościół takiej formacji społecznej. Redukcje stawiają więc przed współczesnym chrześcijaństwem pytania zasadnicze: o najlepszą formę ustroju społecznego, o istotę stosunków pracy, o zasadę regulującą relacje między ludźmi czy wreszcie o naczelną zasadę porządku społecznego. I wreszcie, na negatywną ocenę redukcji wpływa europejskie poczucie winy za konkwistę i kolonializm, czyli krwawe zniszczenie rdzennych kultur i wykorzystywanie ich bogactw oraz niewolniczej pracy ludzi. Jeżeli jednak potraktujemy redukcje paragwajskie jako element podboju Indian, wówczas ta perspektywa przesłoni nam ich faktyczny sens, którym była pokojowa ewangelizacja Indian, szanująca w dużym stopniu ich autonomię i pozostawiająca im możność decydowania o sposobie funkcjonowania redukcji oraz umozliwiająca uchronienie od niewolniczej pracy dla kolonizatorów. Oczywiście ktoś mógłby zadać pytanie, które pada też w znakomitym filmie „Misja” Rolanda Joffé, poświęconym dramatycznemu końcowi misji paragwajskich, a mianowicie: „Czy nie byłoby najlepiej dla Indian, gdyby wiatry nie przygnały do nich naszych okrętów?”. Jest to jednak pytanie z ga-
bn IAIN AND SARAH
104
tunku fikcji historycznej i można by wiele spekulować na ten temat, ale fakty są takie, iż okrutna konkwista się dokonała, a jezuickie redukcje były jedynymi miejscami, gdzie Indianie nie zostali niewolnikami zmuszanymi biciem do pracy, pozostawionymi bez żadnej opieki i troski o ich los. Jezuici, przybywając na tereny nowo podbite i chcąc nieść tam Ewangelię, musieli najpierw odbudować zaufanie Indian do białego człowieka, położyli też duży nacisk na stworzenie spójnej organizacji społecznej, samowystarczalnej ekonomicznie, która odgrodzi Indian od świata zewnętrznego.
Przed przybyciem białych Guarani byli bardzo starą grupą etniczną, liczącą ok. 3 tys. lat i wywodzącą się od jeszcze starszej społeczności nazywanej Caigag3. Społeczność Guarani charakteryzowała duża homogeniczność kulturowa. Rodzina miała u nich charakter patrylinearny, z typowym podziałem na funkcje kobiece i męskie. Indianie żyli we wspólnotach zwanych guaras. Znajdowali się w fazie przejściowej między zbieractwem i łowiectwem a kulturą rolniczą, na wpół osiadłą. Podróżowali głównie w poszukiwaniu zwierzyny, gdy jednak wybrali miejsca dla swoich domostw,
kończyli okres wędrowania. Tryb osiadły wymuszony został także przez przyrost demograficzny, który skłonił Indian do budowania dużych drewnianych domów, zwanych ogas. Każdy mógł pomieścić od 50 do 70 rodzin. Takich domów, skupionych wokół centralnego placu, powstawało z reguły 5-64. Głównymi instytucjami scalającymi społeczność guarańską był kacyk, który reprezentował wspólnotę w relacjach zewnętrznych, a w rządzeniu towarzyszyła mu starszyzna. Szaman – pół-lekarz, pół-czarownik – był przewodnikiem duchowym Indian, który prowadził ich do eschatologicznej „ziemi bez zła”. I wreszcie instytucja proroków, którzy uważali się za synów kobiety i bóstwa i podkreślali zły charakter świata, zachęcając do osiągnięcia na ziemi świata bez zła. Guarani byli dobrymi rolnikami, uprawiali głównie kukurydzę, maniok, słodkie ziemniaki, fasolę, orzeszki ziemne, banany, tytoń, dynie i wreszcie wspaniały napój, który później stał się towarem eksportowym redukcji – yerba mate. Zajmowali się też hodowlą. Ich życie przesiąknięte było religią – wedle ich wierzeń, cały świat zamieszkiwany jest przez istoty nadnaturalne. Wierzyli, iż świat został stworzony przez najwyższego Boga, Nande Ru Vusu. Miejscem kultu była świątynia położona w środku wioski.
Początki redukcji Do ojczyzny Guaranów Hiszpanie dotarli w 1516 r. pod wodzą Jana Diaza del Solis, który szybko zginął z rąk miejscowej ludności. W 1609 r. została założona przez Marciela del Lorenzanę redukcja San Ignacio Guazú, która dała początek tzw. Republice Guarańskiej, bezpośrednio zależnej od Korony hiszpańskiej. Od początku, jak potwierdza François-Xavier Charlevoix, jezuicki historyk, autor sześciotomowej historii Paragwaju, zakonnicy obmyślali projekt republiki, mającej „odtworzyć w tym barbarzyńskim kraju najpiękniejsze dni początków chrześcijaństwa”5. Hiszpańscy osadnicy od początku patrzyli z wielką niechęcią na działania misjonarzy, którzy walczyli o wyzwolenie Indian spod prawa nakazującego im wykonywanie posług osobistych na rzecz kolonistów. Wioski misyjne powstawały w sposób stopniowy i długotrwały. Po spotkaniu misjonarzy z Guarani, wspólnie dokonywano wyboru odpowiedniego miejsca, karczowano las i wznoszono budynki. Fakt, iż redukcje powstawały z dala od miast hiszpańskich nie oznaczał, że jezuici chcieli ukryć się przed innymi i budować swoją potęgę. Było to natomiast koniecznością wynikającą z przykrych doświadczeń. Indianie byli często porywani i stawali się niewolni-
105 kami osadników. Szczególnie krwawe boje toczono z tzw. paulinistami (od miasta São Paulo w Brazylii), Portugalczykami, którzy organizowali zbrojne wyprawy przeciw Indianom6. Taka sytuacja spowodowała, iż w 1640 r. pozwolono Indianom na posiadanie broni palnej, której wyrobem i składowaniem kierowali misjonarze7. Wszystkie wioski powstawały wedle identycznego planu architektonicznego, więc były praktycznie nie do odróżnienia8. Centrum stanowił plac o wymiarach 100 na 130 metrów. Przy placu, gdzie toczyło się życie osiedla, stawiano okazałe i bogato urządzone świątynie. W pobliżu kościoła stał dom dla zakonników, szkoła, dom sierot i wdów i inne publiczne budynki (ratusz, spichlerz). Z placu ku peryferiom osiedla rozchodziły się budowane równolegle domy Indian. Sześć lub siedem domów tworzyło kwartał, który oddzielony był od innych szerokimi ulicami (od 13 do 20 metrów), przecinającymi się pod kątem prostym. Wedle jezuitów, tak szerokie drogi miały zapewnić osiedlom odpowiednią ilość świeżego powietrza i zapobiegać roznoszeniu się chorób zakaźnych9. Domy były jednakowej wielkości i ze wszystkich stron otoczone krużgankami. Każda wspólnota miała na swe potrzeby młyn, cegielnię, warsztaty rzemieślnicze, gdzieniegdzie istniały drukarnie i stocznie. Każda wioska miała wodę bieżącą oraz odpowiedni system dróg i mostów. Organizacja administracyjna wiosek ulegała ewolucji. Początkowo opierała się na instytucji kacyków, którym zezwalano nawet na zachowanie wielu żon. Z czasem, gdy narodziło się w redukcjach nowe pokolenie Indian, instytucja kacyków straciła na znaczeniu i doszło do stworzenia nowego systemu lokalnej hierarchii. Władza zwierzchnia spoczywała w rękach jezuitów, którzy jednak przychylnie patrzyli na zaangażowanie Guarani w życie społeczne i branie za nie odpowiedzialności. Na czele każdego osiedla stał corregidor, czyli przewodniczący, któremu podlegali alkadzi (komisarze), wiceprzewodniczący i dwóch alkadów będących sędziami
w sprawach karnych, dwóch innych pełniło funkcję policji i straży ulicznej, urzędnik skarbowy z zastępcą i czterech radnych mających pieczę nad różnymi działami usług. Wszyscy funkcjonariusze wybierani byli przez samych Indian, choć nie wiadomo dokładnie, jak przebiegał ten proces. Na pewno jednak misjonarze mogli skontrolować listę kandydatów przed jej ogłoszeniem. Posiedzenia rady odbywały się regularnie i trwały długo. Ponadto codziennie na posiedzeniach z udziałem proboszcza, przewodniczącego i członków rady przeprowadzano krótką naradę, dotyczącą bieżących spraw osiedla (gdy w 1768 r. doszło do likwidacji redukcji, Hiszpanie wszędzie natrafili na rady wybrane przez lud). W zakresie administracji wewnętrznej każda wioska stanowiła autonomiczną jednostkę, nie była zaś wolna w zakresie spraw karnych, wojskowych i ustawodawstwa cywilnego. Nad całością redukcji czuwał jezuicki superior generalny.
Labora Każde osiedle posiadało od 6 do 8 wielkich warzywników i sadów, nie licząc ogrodu misjonarzy, który miał charakter doświadczalny. Dzięki wielkiemu wysiłkowi jezuici poznali tajniki uprawy yerba mate, co nikomu wcześniej się nie udało. Powszechne zdziwienie obserwatorów budził fakt, iż mimo braku rud żelaza czy wyszkolonych rzemieślników, redukcje osiągnęły wysoki stopień uprzemysłowienia, który przewyższał wszystko, co działo się w Ameryce Południowej, a niewiele ustępował osiągnięciom europejskim w XVII w. Przykładowo, stocznie rzeczne nad Urugwajem i Paraną budowały doskonałe statki transportowe, budzące podziw Hiszpanów. Jak pisze C. Lugon, Młyny, tartaki i garbarnie, położone nad brzegami wód bieżących, mieściły się w dużych, mocnych budynkach. Podobnie wyglądały też cukrownie, olejarnie, cegielnie. /…/ Kuźnie i odlewnie, które początkowo w tej ubogiej w kruszec okolicy przedstawiały się skromnie /…/ doszły w końcu do tego, że na miejscu
wytwarzały wszelką potrzebną broń palną, działa i amunicję10. Główne zawody zgrupowane były w cechach. W poszczególnych osiedlach, ze względu na ich specyfikę, zamiłowania mieszkańców i potrzeby Republiki, dochodziło do specjalizacji w poszczególnych dziedzinach rzemiosła i przemysłu.
Nowe drogi Jak podkreśla włoski historyk, Ludwik Antoni Muratori, Jednym z najtrwalszych fundamentów pokoju i jedności panujących wśród Indian jest całkowity brak srebra i złota i wszelkiego innego pieniądza. Owe bożki chciwości są najzupełniej nieznane11. Podstawowymi środkami płatniczymi była yerba mate, a także tytoń, miód i kukurydza. Wartość towarów była też wyceniana w walucie peso, ale w sposób czysto symboliczny. Mechanizm kształtowania cen uzależniał je od rzeczywistej wartości dóbr, a więc ilości pracy niezbędnej do ich wytworzenia. Wpływ na wartość towaru miały też jego rzadkość lub obfitość występowania. Wspólnota, która zarządzała magazynami, hamowała lub przyspieszała spożycie poszczególnych artykułów, podnosząc albo obniżając ich cenę. Każdej rodzinie wydzielano raz dziennie przysługującą porcję mięsa, a dwa razy dziennie porcje yerba mate. Nie istniało też zjawisko, by korzystna sytuacja jednej z dziedzin gospodarki zachęcała do bogacenia się kosztem innych. Zabroniony był także handel towarami konsumpcyjnymi i nieruchomościami. Handel zaś między poszczególnymi osiedlami był zmonopolizowany i kierowany wyłącznie przez rady wspólnot. Monteskiusz, w swym dziele „O duchu praw”, tak podsumowuje realia Republiki Guarańskiej: Handel uprawiano dla dobra społeczeństwa, nie zaś dla zysku jednostek (księga IV, rozdz. VI). Jeżeli chodzi o własność prywatną, to była wśród Indian nieobecna, choć pod koniec trwania Republiki jezuici chcieli Indianom zaszczepić pragnienie posiadania – bez większych jednak sukcesów. Indianie nie byli tym zainteresowani.
106 Oprócz wspólnie uprawianych pól tupamba, każda rodzina miała przydzieloną „własną” działkę, zwaną abamba. Choć działka była „własnością” rodziny (a dokładniej mówiąc: kawałkiem ziemi wypożyczonym przez wspólnotę), nie mogła ona nią swobodnie dysponować – po śmierci użytkownika działka wracała do wspólnoty – podobnie jak i zamieszkiwaną przez siebie chatą. Praca na obu rodzajach działek była regulowana i kontrolowana. Wspólnota dostarczała też do pracy na obu działkach zwierzęta pociągowe, narzędzia do uprawy i ziarna. Plony uzyskiwane przez każdą rodzinę z uprawy „własnego” poletka były własnością wspólnoty. Wszystkie budynki publiczne powstawały na koszt wspólnoty i były jej własnością. Młode małżeństwa otrzymywały dożywotnio dom w chwili ślubu. Nie istniały prywatne warsztaty pracy. Wspólne były też środki transportu. Na koszt wspólnoty utrzymywano chorych, wdowy i starców. Od początku opiekę medyczną sprawowali nad Indianami jezuici, w połowie XVI w. powstała pierwsza apteka, która dostarczała wszystkim wioskom potrzebne lekarstwa. Pierwsi jezuici-lekarze przybyli do redukcji w drugiej połowie XVII w., a pod koniec istnienia redukcji w kilku osadach działali na stałe bracia farmaceuci. Dzień pracy, którą objęci byli bez wyjątku wszyscy, rozpoczynał się od mszy świętej i nie przekraczał w redukcjach ośmiu godzin, a praktycznie ograniczał się do sześciu. Równość wszystkich wobec obowiązku pracy była wyrazem powszechnej równości panującej w redukcjach. Równość w chwili urodzenia i przy zakładaniu rodziny, równość warunków mieszkaniowych, równość warunków pracy i spędzania wolnego czasu12.
Tworzenie piękna Guarani wykazywali wielkie zdolności w dziedzinie rzeźbiarstwa, malarstwa, a przede wszystkim muzyki. Szczególne zasługi dla krzewienia muzyki położył ojciec Jean Baes, słynny w Europie mistrz muzyki i nauczyciel
na dworze Karola V, który przekazał Indianom znajomość najdoskonalszego jak na owe czasy zapisu nut. Od tego czasu w każdym osiedlu istniała szkoła śpiewu gregoriańskiego, muzyki instrumentalnej i tańca. Z czasem założono ogólnokrajową szkołę muzyczną, do której kandydatów wybierano spośród najlepszych uczniów. Grano na skrzypcach, wiolonczeli, flecie, harfie, lutni, a wszystkie instrumenty pochodziły z warsztatów Indian. Szczegółowo rolę muzyki w redukcjach jezuickich omawia habilitacja Piotra Nawrota „Indigenas y Cultura Musical de las Reducciones Jesuíticas” (Indianie i kultura muzyczna w redukcjach Jezuitów). Ojciec Nawrot, werbista z Poznania, prowadzi do dziś prace badawcze w Boliwii, gdzie odszukuje indiańskie nuty i odtwarza z nich muzykę. Muzyka ta jest ponownie wykonywana przez Indian. W Boliwii co drugi rok odbywa się Międzynarodowy Festiwal Muzyki Amerykańskiego Renesansu i Baroku. Wnętrza kościołów olśniewały bogactwem i przepychem. W stylu przeważał barok hiszpański. Najcenniejsze ozdoby otaczały tabernakula. Bardzo wiele ozdób wykonanych było z cedru, inkrustowanych złotem i srebrem. Dla ludnych osiedli należało budować obszerne świątynie. Przy budowie kościoła w San Miguel przez 10 lat pracowało 1000 Indian. Wchodziło się do niego po sześciu monumentalnych stopniach. Środkowa nawa mierzyła 36 metrów długości i 6 metrów szerokości. W 1753 r. naczelny architekt okupacyjnych wojsk hiszpańskich oszacował wartość budowli na milion peso.
Koniec eksperymentu Stworzenie przez jezuitów systemu ekonomicznego, w którym dobro wspólne było ważniejsze od korzyści indywidualnych, stało się jedną z przyczyn wielkiego sukcesu redukcji. Jezuici słusznie przyjęli założenie, iż warunkiem owocnej ewangelizacji Indian jest zapewnienie im odpowiedniego zaplecza ekonomicznego.
W okresie największego rozkwitu na początku XVII w., Republika Guarańska składała się z trzydziestu wiosek, w których żyło około 110 tys. Indian. Osiedla liczyły od 3-5 tys. mieszkańców do nawet 15 tys. (w 1725 r. Buenos Aires miało zaledwie 5 tys. mieszkańców). I to właśnie pomyślny i trwały rozwój redukcji stał się jedną z przyczyn ich zguby – władze kolonialne przekonane były, że na ich terenie w sekrecie wydobywane jest złoto i ruda żelaza, czego nie potwierdziły nigdy wielokrotnie przeprowadzone inspekcje. Kres redukcjom położyły ostatecznie rozgrywki polityczne w Europie. W 1750 r. na mocy umowy granicznej między Hiszpanią i Portugalią (traktatu madryckiego), ta pierwsza oddała połowę swoich terytoriów na terenie Ameryki Południowej, w tym redukcje paragwajskie. Zbiegła się z tym akcja wymierzona w jezuitów. Mimo silnego oporu Indian, jezuici musieli opuścić redukcje, które powoli zaczęły marnieć, aż wreszcie upadły zupełnie. Monteskiusz bardzo pozytywnie wypowiadał się o redukcjach paragwajskich, porównując je do starożytnej cywilizacji greckiej13. Oświeceniowy filozof Guillaume-Thomas Raynal pisał o redukcjach: Ustrój, gdzie nikt nie próżnuje i nikt nie jest obarczony nadmierną pracą /…/; gdzie starcy, wdowy, sieroty i chorzy korzystają ze świadczeń nieznanych w innych stronach ziemi; gdzie duża liczba dzieci w rodzinie stanowi pociechę i nie może nigdy stać się ciężarem; gdzie korzysta się z dobrodziejstw handlu bez obawy zarażenia się przywarami, jakie miewa zbytek14. Z kolei według Thomasa O’Briena redukcje nie były szczęśliwą wspólnotą, nawet jeżeli wynika tak z niektórych opisów. Były tworem wzorowanym na europejskiej kulturze katolickiej i utopijnym połączeniu Pisma Świętego z żywotami świętych, nie zaś miejscem panowania egalitarnej ideologii. Stanowiły rodzaj autokracji zawierającej elementy samostanowienia15. Paul Lafargue, francuski socjalista, zięć Karola Marksa, nieraz mało życzliwie opisujący ustrój panujący wśród
107 Guarani, zamieścił w swej „Historii socjalizmu” taką opinię: Chrześcijańska republika jezuitów budzi zainteresowanie socjalistów z wielu powodów. Przede wszystkim daje ona dość dokładny obraz społeczeństwa, które Kościół katolicki usiłuje stworzyć. A następnie stanowi ona eksperyment społeczny i to doprawdy jeden z najciekawszych i najniezwyklejszych, jakich kiedykolwiek dokonano16. Bartosz Wieczorek
1.
bnd CHILDREN AT RISK FOUNDATION – CARF
2.
Zob. A. Wolanin, Jezuickie „redukcje”
pracy Indian na rzecz kolonizatorów.
7.
Z czasem oddziały guarańskie rozpo-
Jezuici stworzyli redukcje wolne od
częły służbę dla Korony hiszpańskiej,
jakiegokolwiek zniewolenia, chcąc, by
ale Guarani nie przyjmowali żołdu,
każda redukcyjna wioska była miejscem
nie chcąc być najemnikami, lecz żoł-
ewangelizacji połączonej z wolnym, oso-
nierzami świadczącymi dobrowolnie
bowym rozwojem mieszkańców. Zob. J.
Koronie przysługi. Zob. C. Lugon, op.
Brzozowski, Znaczenie trzech pierwszych synodów limskich dla ewangelizacji misyj-
cit., s. 112. 8.
nej Indian Guarani na przykładzie redukcji
gelizacji w jezuickich redukcjach Indian Moxo, Poznań 2007, s. 67.
jezuickich w prowincji paragwajskiej w latach 1604-1767, Warszawa 2007, s. 104.
K. Łagoda-Kaźmierska, Metody ewan-
9.
Straszliwe żniwo zbierały epidemie ospy,
3.
Zob. J. Brzozowski, op. cit., s. 89.
w 1718 r. mogło zginąć z jej powodu od
4.
ibidem, s. 90.
20 do 50 tys. osób. Zob. C. Lugon, op.
5.
Cyt. za C. Lugon, Chrześcijańska komuni-
cit., s. 83. Wielkim problemem była też
styczna Republika Guaranów 1610-1678,
śmiertelność wśród niemowląt i dzieci,
Warszawa 1971, s. 329.
sięgająca w niektórych osiedlach 75%.
6.
Jeden z napadów na osiedle Encarnación
Zob. B. Ganson, op. cit., s. 55.
paragwajskie /w:/ „Studia Bobolanum”
skończył się wedle opisu jezuickiego
10. Zob. C. Lugon, ss. 130-131.
nr 1/2007, s. 23.
historyka Charlevoix następująco: Lud-
11. ibidem, s. 147.
Reductio to po łacinie „sprowadzenie”,
ność pracującą w rozproszeniu po polach
12. ibid., s. 209.
„przyprowadzenie z powrotem”. Mia-
skuto łańcuchami i uprowadzono, mordu-
13. Zob. B. Ganson, op. cit., s. 6.
nem tym określa się okręgi misyjne lub
jąc opornych. W drodze pomordowano
14. Cyt. za C. Lugon, op. cit., s. 325.
metodę misyjną. Pierwsza redukcja po-
też dzieci i starców nie wytrzymujących
15. T. O’Brien, Utopia in the Midst of Op-
wstała w 1524 r. w rejonie La Platy i była
forsownego tempa marszu /…/. Cyt. za
pression? Reconsideration of Guaraní/
prowadzona przez zakon franciszkanów.
C. Lugon, s. 49. Pojmali oni w niewolę
Jesuit Communities in Seventeenth
Jej istota była jednak zupełnie różna od
w latach 1628-1631 około 16 tys. Indian.
and Eighteenth Century Paraguay /w:/
formy, którą stworzyli jezuici. Redukcje
Zob. B. Ganson, The Guarani under Spa-
„Contemporary Justice Review” t. 7,
franciszkańskie aprobowały system
nish Rule in the Rio de la Plata, Stanford
nr 4/2004, s. 401.
encomiendy, czyli formy przymusowej
University Press 2003, s. 45.
16. Cyt. za C. Lugon, op. cit., s. 15.
108
Powrót
Czerwonych Torysów Phillip Blond
Obecny kryzys jest okazją do ostatecznego wykorzenienia skompromitowanego układu politycznego, trwającego w Wielkiej Brytanii od zakończenia wojny. Podczas gdy Partia Pracy znajduje się w stadium agonalnym, lider konserwatystów-torysów, David Cameron, ma możliwość ogłoszenia programu politycznego opartego o komunitariański, „czerwony” toryzm, czyli połączenie konserwatyzmu w kwestiach społecznych ze sceptycyzmem wobec neoliberalnego modelu gospodarczego. Żyjemy w czasach kryzysu. W tak dramatycznych okolicznościach ludzie szukają przede wszystkim bezpieczeństwa i sposobów obrony przed niepewną przyszłością. Skomplikowana i nieprzewidywalna sytuacja rynków finansowych oraz gospodarki jako takiej, nie pozostają bez wpływu na brytyjską klasę rządzącą. Partia Pracy usiłuje szukać ratunku w powrocie do państwa opiekuńczego, zwiększając po raz pierwszy od połowy lat 70. podatek od dochodów osobistych. W tym samym czasie najlepszym pomysłem Partii Konserwatywnej w obliczu katastrofy gospodarczej wydaje się być dążenie do powtórzenia thatcherowskiej doktryny zaciskania pasa. Należy jednak zdawać sobie sprawę, że obecny kryzys jest czymś zupełnie innym niż zwykła recesja. Stanowi on dowód na bankructwo filozofii „państwa rynkowego” (market state) i czyni przestarzałym polityczny konsensus ostatnich trzech dekad. Dzisiejsze czasy wymagają zatem zupełnie nowej ideologii. Nie narodzi się ona w szeregach lewicy. Nowa Partia Pracy jest martwa intelektualnie, z premierem Gordo-
nem Brownem silącym się jedynie na obietnice powrotu do ledwo co skompromitowanego status quo. Warto sobie jednak uświadomić, że nawrócenie się Browna z postsocjalistycznego wyznawcy wolnego rynku na zwolennika interwencjonizmu państwowego „przeszło” jedynie dzięki temu, że konserwatystom nie udało się zaproponować żadnej atrakcyjnej alternatywy, spójnej koncepcji, która wyjaśniałaby przyczyny obecnego kryzysu, a jednocześnie nakreślała przyszłość pozbawioną odniesień do zdyskredytowanych doktryn. Dopóki to nie nastąpi, zarzuty Browna mówiące, że konserwatyści są „partią nierobów”, trafiają na podatny grunt, co czyni całkowicie otwartym wynik przyszłych wyborów do parlamentu. Na głębszym poziomie, obecny czas jest momentem próby dla idei konserwatywnej jako takiej. Partia Konserwatywna jest nadal powszechnie odbierana jako strażnik idei wolnego rynku, idei, która zdegenerowała się do postaci zmonopolizowanych rynków finansowych, dominacji wielkiego biznesu oraz globalnego kapi-
talizmu pozostającego poza wszelką kontrolą. Poglądy torysów na kwestie społeczne autentycznie ewoluują, co kontrastuje z ich wizją gospodarki, nadal ograniczoną do powtórek i liftingów doktryny thatcherowskiej. Całkiem niedawno, w sierpniu 2008 r., David Cameron powiedział: W kwestiach społecznych będę równie radykalnym reformatorem, jak Margaret Thatcher była w kwestiach gospodarczych, dodając przy tym, że to właśnie głęboka reforma społeczna jest tym, czego nasz kraj najbardziej potrzebuje. O ile ma on rację w odniesieniu do sfery społecznej, o tyle w obliczu załamania rynków finansowych thatcherowski model gospodarczy okazuje się być całkowicie bezradny. Na szczęście, tradycje konserwatyzmu są bardzo bogate i różnorodne, dlatego analiza historii myśli konserwatywnej pozwala znaleźć odpowiedzi na problemy, z którymi musi się dzisiaj zmierzyć Cameron. Idee te są oparte na myśli konserwatywnej, której korzenie sięgają znacznie głębiej niż do roku 1979 [gdy M. Thatcher została premierem – przyp. redakcji „Obywatela”], a gałęzie tworzą tradycję konserwatywnego, obywatelskiego komunitarianizmu, czyli czerwonego toryzmu. Filozofia ta jest dużo bardziej radykalna niż jakikolwiek koncept stworzony przez dzisiejszą lewicę i powinna ona zostać przyjęta przez prawicę jako recepta wyjścia z obecnej katastrofalnej sytuacji. Dzisiejsze załamanie gospodarcze jest niepowtarzalną szansą na odnowienie i wprowadzenie w życie idei radykalnego i postępowego toryzmu.
109 Do chwili obecnej żadna ze znaczących partii politycznych nie przedstawiła racjonalnej i uczciwej diagnozy przyczyn załamania gospodarczego. Brown nie chce wziąć za nie żadnej odpowiedzialności, podczas gdy zarówno George Osborne1 jak i Cameron winą za kryzys jednoznacznie i stanowczo obarczają właśnie premiera. Ponieważ nie da się poważnie traktować tego rodzaju „analiz”, jest oczywistym, że obie partie zarzuciły intelektualne i pozbawione doraźnego interesu podejście do kryzysu. Jednak krach finansowy, którego jesteśmy świadkami, stanowi okazję do rozważenia koncepcji odnowionego, „jednonarodowego” (one-nation) konserwatyzmu2. Cameron twierdzi, że jego ulubionym przedstawicielem toryzmu jest Disraeli – celem tego polityka było odrodzenie społeczeństwa zniszczonego gwałtowną industrializacją związaną z narodzinami XIX-wiecznego kapitalizmu. Dla odmiany, głównym celem ataku Camerona jest – przynajmniej jak na razie – dzieło XX wieku: państwo ubezwłasnowolniające obywateli, a zarazem pozbawione realnej władzy. Torysi w XIX w. krytykowali liberalny kapitalizm, podczas gdy w kolejnym stuleciu konserwatyści potępiali przeczące idei liberalnej konsekwencje nadmiernego interwencjonizmu. Jednak toryzm XXI wieku, zwłaszcza w obliczu zawirowań gospodarczych, powinien przeciwstawić się obu powyższym i opowiedzieć się po stronie tego, co cierpi najbardziej wskutek nieograniczonej władzy wolnego rynku lub państwa pozbawionego hamulców rozrostu: po stronie społeczeństwa. Konserwatyzm oparty na takich wyobrażeniach mógłby odrzucić politykę opartą o klasę – „naszą klasę” – oraz dbanie o interesy bogatej części społeczeństwa, w imię polityki ogólnonarodowej, której celem jest zaspokojenie potrzeb wszystkich obywateli. Nie kto inny jak Edmund Burke jest autorem znanych słów, że konserwatywny radykalizm opiera się przede wszystkim na najmniejszych komórkach społecznych – rodzinach i zrzeszeniach obywatelskich. Miłość do najmniejszych
komórek, do których należymy – jest pierwszym i najważniejszym spośród społecznych afektów. Tylko dzięki niej możemy pójść dalej i stopniowo objąć naszym uwielbieniem kraj, w którym żyjemy – i całą ludzkość – słowa te przedstawiają prawdziwego ducha konserwatyzmu Camerona i jeżeli zostaną potraktowane poważnie, będzie to oznaczać faktyczny koniec monopolistycznej logiki państwa rynkowego. Aby w pełni zrozumieć i docenić nowatorstwo takiego myślenia, niezbędne jest przeciwstawienie potencjalnego obywatelskiego, konserwatywnego komunitarianizmu Camerona systemowi, który miałby on zastąpić: skorumpowanemu i przegniłemu układowi politycznemu, jaki zapanował w Wielkiej Brytanii po wojnie.
*** Od 1945 r. Wielka Brytania doświadczyła dwóch różnych systemów rządów. Pierwszym paradygmatem było oparte na keynesizmie „państwo dobrobytu”; obowiązywał on od końca wojny do wielkiego kryzysu naftowego w 1973 r., by ostatecznie upaść sześć lat później. Po nim nastał neoliberalizm, który trwał do globalnego kryzysu kredytowego lat 2007-2008. Często przyjmowanym założeniem jest, że systemy te reprezentują krańcowo różne i wzajemnie się wykluczające poglądy na świat, społeczeństwo i gospodarkę. Jednak pomimo znaczących różnic, mają one kilka niezwykle ważnych założeń natury filozoficznej oraz gospodarczej, dzięki czemu oba były w stanie uzyskać dla siebie poparcie przekraczające linie podziałów partyjnych. Wystarczy spojrzeć na dzisiejsze społeczeństwo: naród jest podzielony, a biurokratyczne i scentralizowane państwo nie potrafi zarządzać społeczeństwem targanym kolejnymi podziałami, pozbawionym realnej władzy i wyizolowanym. Udało się prawie doszczętnie zlikwidować pośrednie struktury życia społecznego, a wraz z nimi stanowiące ideał dla Burke’a więzy obywatelskie, społeczne, polityczne i religijne. Zarówno państwo, jak i rynek ubezwłasnowol-
niły obywateli, odbierając im siły niezbędne do wpływania na własne losy. Podstawowym powodem, dla którego zarówno socjalizm, jak i konserwatyzm współtworzyły w XX w. „państwo rynkowe”, było ich podporządkowanie się nieznoszącemu sprzeciwu dyktatowi nowoczesności. A nowoczesność jest ze swojej natury liberalna. Aby zrozumieć, jak to możliwe, że z liberalizmu wykluwają się zarówno model państwa o ciągotach autorytarnych, jak i zatomizowany indywidualizm, należy zauważyć, że filozoficzne podstawy liberalizmu ukształtowały się w XVIII w. na gruncie krytyki monarchii absolutnej. Głównym celem liberalizmu była wówczas ochrona praw jednostek przed nadużyciami ze strony suwerennego władcy. Z czasem zawziętość tej walki doprowadziła do sytuacji, w której w imię obrony swoich praw obywatel został zobligowany do niepodporządkowywania się nakazom kogokolwiek – gdyż oznaczałoby to zastąpienie jednoosobowej władzy króla władzą innych ludzi. Logicznym krańcem tego sposobu rozumowania jest odrzucenie instytucji społeczeństwa – gdyż społeczność ludzka, zanim jeszcze człowiek ma możliwość korzystania ze swoich wolności, kształtuje i wpływa na jednostkę. Fundamentem liberalnej filozofii człowieka jest zatem negacja takich wartości jak rodzina, przynależność etniczna, społeczna czy narodowa. Tymczasem ludzie są formowani właśnie przez otaczające ich społeczności. Dla liberałów autonomia jednostki to wartość absolutnie nadrzędna, jednak tak pojmowane „ja” jest czystą utopią. Społeczeństwo ukształtowane według tej zasady wymagałoby silnej, scentralizowanej władzy wykonawczej, której głównym zadaniem byłoby łagodzenie konfliktów występujących między jednostkami dbającymi jedynie o swoje, często sprzeczne interesy. W konsekwencji, nieoczekiwanym i niepożądanym dziedzictwem liberalizmu pozbawionego ograniczeń, jest powstanie tworu najbardziej chyba sprzecznego z liberalizmem: państwa
bna SAM JUDSON
110
nawet najsłabsze społeczności w 1971 r. były silniejsze od tych najlepiej funkcjonujących w dniu disiejszym
pełnej kontroli. Nawet najbardziej „komunitariańscy” spośród liberałów – od filozofów takich jak Michael Sandel do polityków takich jak Ed Miliband – nie mogliby posunąć się do tego, by głosić pochwałę społeczności pozbawionych nadzoru silnego rządu. Postulowane przez nich działania państwa zwykle pogarszają sytuację. Konsekwencją liberalnego indywidualizmu jest odnowienie dokładnie tego samego absolutyzmu, którego pierwotnie miał być on zaprzeczeniem – sytuacja tragiczna, której kwintesencją może być znane zawołanie: „umarł król, niech żyje król”. Z tego powodu konserwatyści, którzy wierzą w wartości, kulturę i prawdę, powinni się dwa razy zastanowić zanim nazwą się liberałami. Liberalizm może być wartościowy jedynie wtedy, gdy jest on połączony z polityką nakierowaną na dobro wspólne. Jest to wewnętrzna sprzeczność, z której istnienia najwybitniejsi klasycy liberalizmu – Mill, Smith i Gladstone – doskonale zdawali sobie sprawę, ale nie byli w stanie rozwiązać jej w sposób spójny ideologicznie. Wizja „dobrego życia” jest niemoż-
liwa do wyprowadzenia na gruncie wartości kluczowych dla doktryny liberalnej. Nieskrępowany liberalizm prowadzi do relatywizmu, atomizacji społecznej i państwa absolutnego. Jak do tej pory, zarówno torysi, jak i laburzyści byli przesiąknięci liberalizmem do szpiku kości i dlatego prawdziwą konsekwencją prawicowo-lewicowych rządów w powojennej Wielkiej Brytanii jest, czemu trudno się dziwić, scentralizowane, autorytarne państwo i rozczłonkowane, podzielone społeczeństwo. W odniesieniu do liberalizmu wina lewicy jest podwójna. Po pierwsze, to właśnie lewica stworzyła model państwa zarządzającego (managerial state), które zniszczyło etos samopomocy istniejący wśród klasy robotniczej. Ponadto, doprowadziła ona do zaniku poczucia moralności zarówno w szeregach klasy średniej, jak i wśród robotników: w imię permisywizmu uprzedmiotowiono ciało i życie seksualne, tworząc w drugiej połowie lat 60. kulturę rozwiązłości i pustego dążenia do cielesnych przyjemności. Ta lewicowa odmiana liberalizmu ro-
zerwała więzi rodzinne i społeczne, i chociaż w swoich założeniach była to filozofia utopijna, jej realną pozostałością są dzisiaj liczne rozbite rodziny i dzieci pozbawione domów, a także zblazowany moralny relatywizm elit. W tym sensie, lewica o całe lata wyprzedziła prawicę w swoim zwrocie w prawo; stworzyła w ten sposób idealne warunki dla rozkwitu kultury egoizmu, charakterystycznej dla thatcheryzmu. Funkcjonujący obecnie konsensus polityczny opiera się na lewicowym liberalizmie w kulturze oraz prawicowym liberalizmie w gospodarce. A to jest najgorsza z możliwych kombinacji.
*** Jakby tego było mało, do brytyjskiej tradycji liberalnej dołączyły dwa chyba jeszcze bardziej niekorzystne czynniki: interesy klasowe oraz istnienie monopoli. Przy okazji odbudowy Europy ze zniszczeń wojennych, w wielu krajach zdano sobie sprawę z konieczności godzenia interesów państwa, kapitału i pracowników najemnych. Jednak w Wielkiej Brytanii tylko nieliczne
111 środowiska gotowe były do wyrzeczeń i rezygnacji ze swoich przywilejów. Ponieważ związki zawodowe sprzeciwiały się ograniczeniom swobody prowadzenia sporów zbiorowych, stosunki przemysłowe w powojennej Wielkiej Brytanii zostały zamrożone w stadium niemożliwego do rozwiązania konfliktu klasowego. W momencie, gdy porządek wynikający z doktryny Keynesa zaczął chylić się ku upadkowi, odpowiedzią robotników były żądania większych przydziałów z kurczącego się wspólnego kotła. Wprowadzone przez Margaret Thatcher prawo znacznie ograniczyło siłę związków zawodowych, ale warto zauważyć, że klasa posiadająca i zarządzająca również pozbawiona była dalekosiężnej wizji. Jak trafnie zobrazował to Tony Benn: jeżeli właściciele osiągają zyski, nie widzą potrzeby dalszych inwestycji, a gdy ich działalność nie przynosi zysków, to i tak nie posiadają środków do zainwestowania. Thatcher ogłosiła zatem martwym model funkcjonującego w Wielkiej Brytanii korporacjonizmu. Poszła w innym kierunku – niestety, za daleko. Zamiast zachować dla państwa pozycję neutralną i umiarkowaną, zaangażowała je po stronie właścicieli i przedsiębiorców. Doprowadziło to do sytuacji, w której beneficjentami wprowadzonej przez konserwatystów w drugiej połowie lat 80. liberalizacji zostali głównie ludzie z wyższych klas społecznych. Wzrost dochodów klasy średniej został częściowo zniwelowany przez rosnące zadłużenie, podczas gdy sytuacja życiowa uboższych uległa dalszemu pogorszeniu. Laburzyści uczynili niewiele, by przeciwdziałać tym trendom. Podsumowując, Wielka Brytania pozostaje pod przemożnym wpływem klasowego kapitalizmu, który poczynił ogromne spustoszenia w życiu społecznym i gospodarczym. Ostatnią podstawową cechą powojennej polityki brytyjskiej jest utrzymanie i wzmocnienie instytucji monopolu. Nie ulega wątpliwości, że państwo wzięło czynny udział w tworzeniu monopoli. Nacjonalizacja okazała się przedsięwzięciem chybionym, tym bardziej, że nie wykorzystano szansy
upodmiotowienia przy tej okazji pracowników najemnych. W jej wyniku powstały jedynie nowe molochy, wykluczając jednocześnie szerokie warstwy społeczne z uczestnictwa w rządzeniu krajem. J. B. Priestley, intelektualista o poglądach socjalistycznych, pisał w 1949 r., że obszar naszego życia, który znajduje się pod naszą kontrolą, ulega błyskawicznej redukcji /…/ politycy i urzędnicy wyższego szczebla w coraz większym stopniu decydują, w jaki sposób ma żyć reszta społeczeństwa. Thatcherowski neoliberalizm z determinacją dążył do całkowitej likwidacji wszystkich państwowych monopoli. Zamiast nich, to rynek miał stać się narzędziem maksymalizacji efektywności i źródłem dobrobytu. Jednak fundamentaliści wolnorynkowi bardzo często doprowadzali do sytuacji, w której państwowe monopole zastępowane były po prostu monopolami prywatnymi. Dopiero w 1998 r., gdy Nowa Partia Pracy przeforsowała przyjęcie Prawa o Konkurencyjności, Wielka Brytania uzyskała po raz pierwszy efektywne narzędzie do walki z monopolami i promowania konkurencyjności. Dodatkowo, co musi irytować konserwatystów, za czasów rządów Thatcher i Majora najlepszą ochronę przed zmowami cenowymi itp. praktykami brytyjska gospodarka uzyskała dzięki prawu o konkurencyjności uchwalonemu… w Brukseli. Obecny kryzys sektora finansowego jest najświeższym przykładem wyrodzenia się rynku opartego na konkurencji i powstania sytuacji określanej przeze mnie mianem „wymuszonego monopolu” (modal monopoly). Jest to stan znacznie wykraczający poza przypadki nadmiernej dominacji tego czy innego przedsiębiorstwa – to same zasady prowadzenia działalności gospodarczej wymuszają tworzenie się karteli. Niech jako przykład posłuży załamanie na rynku nieruchomości, którego praprzyczyną jest wchłonięcie lokalnych, regionalnych i narodowych instytucji kredytowych przez jedną, bliżej nieokreśloną formę globalnego kredytu. Światowy system finansowy nie stworzył odpowiednich
zabezpieczeń, niezbędnych dla oddzielenia kapitału lokalnego od narodowego i międzynarodowego. Nadmierne uzależnienie od jednego źródła kredytu musiało doprowadzić do załamania rynku w momencie, gdy źródło to okazało się niestabilne. Pęknięcie bańki związanej z rynkiem nieruchomości było ostatnią i może najbardziej spektakularną odsłoną neoliberalizmu spekulacyjnego. W międzyczasie wielkie banki zajmowały się generowaniem znacznych fluktuacji cen walut i papierów wartościowych po to, by po zrealizowaniu zysków bezpiecznie wycofać się przed nieuchronną zapaścią. Ta strategia manipulacji i spekulacji na międzynarodowym rynku finansowym wymagała zaangażowania ogromnego kapitału (w 2007 r. zaledwie pięć banków amerykańskich kontrolowało papiery wartościowe opiewające na ponad 4 biliony dolarów). Taki obraz rynku różnił się radykalnie od wizji klasyków liberalnego wolnego rynku opartego o tysiące małych i średnich inwestorów. Wyróżnikiem minionych dekad, utrzymywanym z wykorzystaniem – zależnie od okoliczności – kapitału publicznego i prywatnego, było połączenie liberalnego konsensusu, utrwalania podziałów klasowych oraz triumf monopolu i spekulacji w imię wolnego handlu i modernizacji. To właśnie tym wszystkim wynaturzeniom powinien się w zdecydowany sposób przeciwstawić rodzący się obywatelski konserwatyzm. To może być zaczyn, którego owocem będzie odrodzona Wielka Brytania. Jest to bez wątpienia zadanie niełatwe, gdyż erozja naszego społeczeństwa sięga daleko głębiej niż nizin społecznych. Badania przeprowadzone w ub. roku przez Danny’ego Dorlinga wskazują, jak daleko posunięta jest degrengolada brytyjskiego społeczeństwa. Stwierdza on, że nawet najsłabsze społeczności w 1971 r. były wciąż silniejsze od tych najlepiej funkcjonujących w dniu dzisiejszym. Tak właśnie wygląda sytuacja totalnego rozbicia społecznego. Konserwatyzm brytyjski nie powinien wpaść w pułapkę błędów popełnionych w Stanach Zjednoczonych, gdzie głównym hasłem było
112 „wartości plus wolny rynek”, przy jednoczesnym ignorowaniu faktu, że liberalizm ekonomiczny bywa zwykle przykrywką dla monopolistycznej odmiany kapitalizmu, której skutki są dla społeczeństwa równie destrukcyjne, co dogmatycznego etatyzmu. Nie mniej ważne jest to, że jeżeli konserwatyści zamierzają ukrócić władzę wolnego rynku i przekazać ją ludziom, niezbędne będzie stworzenie przez nich żywotnej koncepcji „nowego lokalizmu”, zdolnego wzmocnić społeczności lokalne i pobudzić do życia nowe, dynamiczne gospodarki miejscowe, które stałyby się awangardą wizji społecznej partii.
*** Jak można tego dokonać? Jakie powinny być priorytety polityki Camerona i w jaki sposób mógłby on doprowadzić do odrodzenia komunitariańskiego toryzmu? Mógłby zacząć od czterech punktów programowych: ponownego powiązania brytyjskiego systemu bankowego z lokalnymi społecznościami, wspierania akumulacji lokalnych kapitałów, pomocy zwykłym obywatelom w zdobyciu majątku oraz rozbicia monopoli związanych z wielkim biznesem. Pierwszym priorytetem musi być stworzenie działającego systemu bankowego. Dzisiaj brytyjskie banki przestały już udzielać kredytów, gdyż obciąża je ciągły spadek wartości posiadanych zabezpieczeń kredytów hipotecznych (łącznie opiewają one na 150 miliardów funtów). Naprawienie tej sytuacji wymaga nowego, działającego równolegle systemu bankowego. W tym celu, Cameron powinien ogłosić rozszerzenie skromnych obecnie uprawnień Poczty3 do świadczenia usług w zakresie bankowości detalicznej. Wymaga to wstrzymania planu prywatyzacyjnego ministra Petera Mandelsona. Poczta jest instytucją popularną, o zasięgu ogólnonarodowym, a przy tym silnie związaną z lokalnymi społecznościami, i co chyba najważniejsze, nie jest obciążona trudno ściągalnymi należnościami, opartymi o nieustannie taniejące aktywa. Pozostałe banki z pewnością przyłączyłyby się
do tej inicjatywy, a przede wszystkim, wobec bliskich zeru stop procentowych, Bank Anglii mógłby przy minimalnych kosztach zasilić rynek pieniądzem, który stałby się zabezpieczeniem kredytów inwestycyjnych i hipotecznych. Wykorzystanie Poczty wprowadziłoby ponadto element współzawodnictwa do sektora publicznego. Oczywiście takie posunięcie zwiększyłoby wydatki budżetu państwa, ale ich realny koszt byłby minimalny. Skutkiem byłoby bowiem zahamowanie spadku wartości nieruchomości (dzięki wznowieniu kredytowania). Wówczas każda suma wydana z publicznych środków na ten proces stanowiłaby dodatkowe – obok pakietu pomocowego Browna4 – zabezpieczenie już prowadzonych inwestycji i udzielonych kredytów, znacznie bardziej efektywne niż jakiekolwiek bodźce podatkowe. Taka zdefiniowana na nowo instytucja Poczty byłaby w stanie pobudzić gospodarkę poprzez udzielanie niskooprocentowanych kredytów, które zasilałyby lokalne systemy ekonomiczne, a nie stawały się kapitałem w rękach globalnych spekulantów. System taki wzmacniałby lokalne społeczności, gdyż każda inwestycja prowadziłaby do wzrostu dobrobytu ich mieszkańców. Kolejnym krokiem, który musiałby nastąpić po stworzeniu opartego o Pocztę lokalnego sytemu bankowego, jest wsparcie lokalnych społeczności w procesie uwłaszczania majątku. Cameron powinien w tym celu powołać nową kategorię lokalnych funduszy inwestycyjnych, których naczelną zasadą byłoby inwestowanie w miastach i wsiach będących ich siedzibami. Takie fundusze mogłyby się stać lokalnymi centrami finansowymi; rady miasta i inne lokalne instytucje, zamiast inwestować na Islandii, zobligowane byłyby do deponowania w nich środków publicznych, zwiększając lokalne zasoby kapitału. Co więcej, proponowany przez torysów „fundusz społeczny” mógłby współdziałać z nimi na obszarach borykających się z problemem wykluczenia społecznego w udzielaniu mikro-pożyczek osobom bez zdolności kredytowej.
Taki system stanowiłby zupełnie nową, a przy tym konserwatywną w swoich założeniach formę pomocy społecznej, która dawałaby ludziom realną szansę osiągnięcia niezależności. Fundusze te zarządzałyby także siecią bankową związaną z Pocztą, a każdy z nich miałby obowiązek prowadzenia polityki zmierzającej do stymulowania rozwoju lokalnych społeczności. Instytucje te, będące prawdziwie lokalną formą finansowania nowych przedsięwzięć w zamian za udział w zyskach, zastąpiłyby niewydolne agencje rozwoju regionalnego, które na administrację wydają ponad jedną trzecią swojego budżetu, wynoszącego 10-12 miliardów funtów rocznie, a pomagają mniej niż 1 procentowi wszystkich małych przedsiębiorstw. W następnym kroku realne wydaje się powstanie regionalnych sieci funduszy inwestycyjnych w celu powoływania nowych inicjatyw i związków przemysłowych o nieco szerszym zasięgu. Dzięki oparciu o regionalne centrum finansowe i wykorzystaniu nowoczesnych technologii, instytucje tego typu mogłyby zajmować się zarówno działalnością badawczo-rozwojową czy wspieraniem eksportu, jak i np. prowadzeniem szkół i szpitali. To nadałoby prawdziwego znaczenia i tchnęłoby nowe życie w ogłoszony przez Camerona w 2007 r. program „konserwatywnego współdziałania” (conservative co-operative movement). Następnym posunięciem byłaby reforma przepisów o zamówieniach publicznych – tak, by zlecenia od samorządów w większym stopniu trafiały do lokalnych podmiotów. Badania przeprowadzone w 2005 r. przez New Economics Foundation wykazały, że każdy funt wydany u miejscowego przedsiębiorcy generował w lokalnym systemie ekonomicznym dodatkowe 1,76 funta, podczas gdy wydany u firmy z zewnątrz – jedynie 36 pensów. Oznacza to, że dziesięcioprocentowy wzrost wydatków samorządowych, skierowanych do miejscowych firm, byłby równoznaczny zasileniu lokalnych gospodarek kwotą 5,6 miliardów funtów rocznie. Dodatkowo,
113 gdyby fundusze miały możliwość emisji obligacji, stworzyłoby to realną szansę odtworzenia silnych gospodarczo społeczności lokalnych, tak jak to miało miejsce w XIX w. Członkowie tych społeczności mogliby także brać udział w swoistych walnych zebraniach akcjonariuszy i mieć w ten sposób prawo głosu w zakresie inwestycji prowadzonych przez fundusz. Taka konstrukcja pozwoliłaby zatrzymać okropny proces wysysania przez najlepiej rozwinięte ośrodki niemal wszystkich wartościowych ludzi oraz większości środków finansowych.
dującego się w posiadaniu uboższej połowy społeczeństwa zmniejszył się z 12 proc. w 1976 r. do zaledwie 1 proc. w roku 2003. Radykalny, wspólnotowy i obywatelski konserwatyzm musi sobie stawiać za cel odwrócenie tej niekorzystnej tendencji. Osiągnięcie tego wymaga bezwzględnego odrzucenia idei społecznej mobilności i merytokracji oraz etatystyczno-neoliberalnego języka „szansy”, „nabywania nowych kompetencji” i „wyboru”. Dlaczego? Ponieważ język ten mówi, że jeżeli nie miałeś szczęścia i nie należysz do 10-15
w imię „wolnego rynku” beztrosko oddaliśmy centra miast sieci tesco, co walnie przyczyniło się do zdławienia lokalnej przedsiębiorczości
Wreszcie, konserwatyzm powinien postawić sobie za cel silne powiązanie własności i kapitału z pracą. Cameron powinien raz na zawsze obalić marksistowski schemat, zgodnie z którym władza torysów musi nieuchronnie prowadzić do dezorganizacji i osłabienia proletariatu. Wręcz przeciwnie: jednym z dążeń konserwatystów jest rozszerzanie obszaru zamożności i dobrobytu na jak największe grupy społeczne. Tymczasem katastrofą ostatnich trzydziestu lat jest to, że ubogie grupy społeczne zostały pozbawione kapitału oraz oszczędności: w Wielkiej Brytanii odsetek majątku (z wykluczeniem nieruchomości) znaj-
proc. najlepiej zarabiających podatników, to z definicji jesteś narażony na zagrożenia, skazany na porażkę i pozbawiony jakiejkolwiek wartości. Torysi powinni pozostawić ten skompromitowany model w rękach Nowej Partii Pracy, opowiadając się za organicznym komunitarianizmem, który obdarowuje wszystkich obywateli bezpieczeństwem, dobrobytem i poczuciem własnej wartości.
*** Powyższe idee nie są niczym nowym – koncepcja państwa dystrybucjonistycznego ma w myśli torysów swoją tradycję. Hasło „demokracji właściciel-
skiej” zostało ukute w 1923 r. przez parlamentarzystę Partii Konserwatywnej, Noela Skeltona. Odwoływał się do niego Anthony Eden w swoim słynnym przemówieniu na zjeździe partii w 1946 r., a filozofią tą zachwycali się zarówno Churchill, jak i Thatcher. Niedawne propozycje torysów, by zwolnić z podatku oszczędności osób słabo zarabiających oraz emerytów i rencistów, są bez wątpienia krokiem w tym słusznym kierunku. Kolejne propozycje powinny iść znacznie dalej i zmierzać do rozszerzenia zakresu akcjonariatu pracowniczego i możliwości tworzenia spółek pracowniczych, a także zwiększenia roli stowarzyszeń akcjonariuszy (equity guilds) oraz różnych form spółdzielczości finansowej (asset co-operatives). W ten sposób ograniczy się rolę związków zawodowych jako instytucji na stałe związanych z paternalistycznym systemem socjalnym, a własność zwiąże się z otrzymywaniem wynagrodzenia za pracę. Ostatnim elementem proponowanej układanki jest konieczność zerwania przez konserwatystów więzów z wielkim biznesem. Musimy zlikwidować model oparty na konkurencji ograniczonej do kilku ogromnych korporacji, które dążąc do maksymalizacji zysków wspólnie zwalczają swoich rywali, a jednocześnie, sprzymierzając się z liberalną lewicą, wymuszają masowe migracje w celu zaniżania wynagrodzeń. Milczące porozumienie między liberalną lewicą i liberalną prawicą doprowadziło do zubożenia niższych warstw społecznych i zatracenia przez nie tożsamości. Jest niezbędnym, by torysi podjęli walkę z potężnymi monopolistami, którzy kryją się na rogu każdej brytyjskiej ulicy handlowej, a z których istnienia rzadko zdajemy sobie sprawę. Według branżowych badań z maja 2008 r., brytyjski rynek produktów spożywczych wart jest 134,8 miliarda funtów. Z tego prawie trzy czwarte, czyli 99 miliardów, przypada na cztery największe sieci supermarketów. W imię „wolnego rynku” beztrosko oddaliśmy centra miast
114 sieci Tesco, co walnie przyczyniło się do zdławienia lokalnej przedsiębiorczości. Im bardziej jedynym kryterium konkurencyjności staje się cena, tym większe muszą być podmioty uczestniczące w gospodarce i tym większe są bariery stające na drodze nowych, mniejszych, lokalnych przedsiębiorców, którzy chcą uczestniczyć w rynku. Sprzedawcy ryb, rzeźnicy i piekarze zmuszeni są porzucić swoje rzemiosło, co przekształca całą klasę drobnych właścicieli w słabo wynagradzanych pracowników najemnych, znajdujących zatrudnienie w supermarketach. Ponadto, powstanie jednego monopolu wymusza niejako tworzenie kolejnych, które mogłyby razem z nim funkcjonować, tak jak dostawcami Tesco mogą być przede wszystkim wielcy producenci żywności. Mechanizm ten skutecznie eliminuje z rynku małe i średnie podmioty. Widać zatem wyraźnie, że brytyjski Urząd ds. Uczciwego Handlu oraz Komisja Ochrony Konkurencji nie potrafią sprostać stawianym im zadaniom. Cameron powinien wzmocnić ich struktury i ogłosić zamiar rozbicia wielkich sieci handlowych. Rozbicie wielkich sieci supermarketów nie zbawi świata, ale byłby to niewątpliwie jeden z wielu małych kroków we właściwym kierunku. Uwzględnienie powyższych postulatów pozwoliłoby konserwatystom stworzyć kompleksowy i przełomowy manifest czerwonego toryzmu. W ten sposób powstałyby podwaliny nowej konstrukcji społeczno-gospodarczej, opartej o decentralizację władzy politycznej i dystrybucję bogactwa do szerszych warstw społecznych, dokonując jednocześnie ostatecznego zerwania z logiką monopolu i kapitalizmu opartego o permanentne zadłużenie. W ten sposób Cameron połączyłby tradycję torysów związaną z proponowaną przez Disraeliego reformą kapitalizmu z własnym, w pełni uzasadnionym pragnieniem odegrania roli „radykalnego reformatora”. Uczyni to lewicę zbędną, redefiniując Marksa jako zaledwie jednego z wielu, którzy wywłaszczają biednych i uciśnionych.
Ponadto, doktryna taka przypomniałaby myśl konserwatywną XIX w., autorstwa Cobbetta5, Ruskina6 czy Carlyle’a7, jednocząc ją z poglądami Tawney’a8 oraz dystrybucjonizmem Chestertona9, Belloca10 i Skeltona – ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że nie można uczestniczyć w rynku, gdy się nie ma czym handlować. Uczynienie rynku prawdziwie wolnym nie tylko wyzwala gospodarkę z dominacji wielkich korporacji, ale także rozszerza sferę własności, dobrobytu i postępu na całe społeczeństwo. „Dokapitalizowanie” ubogich warstw społecznych jest zatem tożsame z dążeniem, by rynek przestał być narzędziem bogacenia się wybrańców, a zaczął przynosić korzyści przeważającej części społeczeństwa. David Cameron nie potrzebuje przeprowadzać żadnego z tych projektów, by mieć szansę wygrać przyszłe wybory. Ale musi to zrobić, jeżeli chce – pełniąc urząd premiera Wielkiej Brytanii – przejść do historii jako prawdziwy mąż stanu.
wo znacjonalizowano brytyjski sektor bankowy oraz dokapitalizowano go, uruchomiono rządowe kredyty dla przemysłu i handlu, objęto zagrożone kredyty gwarancjami spłaty (mniejsza liczba wierzytelności bez pokrycia daje bankom większe możliwości kreowania nowych kredytów). 5.
William Cobbett (1763-1835) – angielski dziennikarz, pamflecista i działacz polityczny. Opisywał problemy uboższych grup społecznych, był pełnym pasji demaskatorem nadużyć ze strony klas uprzywilejowanych, co stało się przyczyną jego licznych kłopotów z władzą. Twórca „Political Register”, popularnej gazety wydawanej w formie broszury, zawierającej artykuły i felietony adresowane do mas pracujących.
6.
John Ruskin (1819-1900) – angielski pisarz, poeta, krytyk sztuki i krytyk społeczny. Zwalczał leseferyzm, promował natomiast to, co obecnie określa się mianem „ekonomii społecznej” (spółdzielnie pracy itp.).
7.
Thomas Carlyle (1795-1881) – szkocki satyryk, eseista i historyk. Prominentny
Phillip Blond tłum. Sebastian Maćkowski
krytyk dehumanizacji społeczeństwa, wypływającej z ideologii „wolnego rynku” czy „postępu”. Zwolennik reform społecznych i etyki heroicznej.
Tekst pierwotnie ukazał się w brytyjskim
8.
Richard Henry Tawney (1880-1962)
miesięczniku „Prospect” nr 155, luty
– angielski historyk ekonomii, krytyk
2009 r. Przedruk za zgodą redakcji.
społeczny i działacz oświatowy. Z pozycji chrześcijańskiego socjalizmu piętnował
1. 2.
Przypisy redakcji „Obywatela”:
kapitalistyczną cywilizację egoizmu
Kanclerz Skarbu w gabinecie cieni Partii
i chciwości. Jego wizje egalitarnego spo-
Konserwatywnej.
łeczeństwa odcisnęły bardzo znaczące
One Nation Conservatism – nurt w ide-
piętno m.in. na architektach brytyjskie-
ologii torysów, podkreślający znaczenie jedności społecznej oraz konieczność
go „państwa dobrobytu”. 9.
Gilbert Keith Chesterton (1874-1936)
łagodzenia konfliktów pomiędzy po-
– pisarz, poeta, myśliciel, słynny kon-
szczególnymi klasami; w brytyjskiej
wertyta na katolicyzm, czołowy ideolog
debacie publicznej przeciwstawiany
i propagator dystrybucjonizmu – dok-
thatcheryzmowi. Nazwa pochodzi od
tryny, która postulowała upowszech-
powieści politycznej Benjamina Disra-
nienie drobnej własności w opozycji
eliego pt. „Sybilla”, w której brytyjskie
do oligopolistycznego kapitalizmu
społeczeństwo opisał on jako dwa
i scentralizowanego, państwowego
narody – bogatych i biednych – nie
socjalizmu. Pisaliśmy o nim obszernie
potrafiące się nawzajem zrozumieć.
w „Obywatelu” nr 32.
3.
Mowa o Post Office – spółce zależnej
10. Hilaire Belloc (1870-1953) – angielski
Royal Mail.
historyk, pisarz i poeta pochodzenia fran-
4.
W ramach interwencji rządu Browna
cuskiego, współtwórca (wraz z Chesterto-
na rynku finansowym m.in. częścio-
nem) doktryny dystrybucjonizmu.
115
Wojna amerykańska pod flagą czerwono-niebieską David Sirota
Na dziesiątki sposobów jesteśmy – my, Amerykanie niemieszczący się w jednym procencie najlepiej zarabiających – poddawani ogromnej presji sił ekonomicznych, czemu towarzyszy poczucie braku jakiegokolwiek wpływu na tych, którzy mienią się naszymi reprezentantami. Społeczna niechęć wobec rządzących osiąga bezprecedensową skalę. Sondaż agencji Scripps Howard News Service, przeprowadzony w 2006 r., pokazał, że większość mieszkańców USA odczuwa wobec rządu „większą niż kiedyś osobistą złość”. Narasta także sprzeciw wobec jego „wrogiego przejęcia” przez Wielki Biznes. Nie jest niczym zaskakującym taka reakcja ze strony społeczeństwa, które wyraźnie widzi, jak obrabia mu się kieszenie. Płace tkwią na niezmiennym poziomie, koszty opieki zdrowotnej nieustannie szybują w górę, emerytury są rozgrabiane, zadłużenie obywateli się powiększa – a wszystkiemu towarzyszy wzrost zysków wielkiego biznesu, przyznawanie najbogatszym kolejnych przywilejów podatkowych i wypłacanie sobie przez szefów korporacji dziesiątków milionów dolarów rocznie. – Walka klas trwa w najlepsze, nie będę zaprzeczał – powiedział „New York Timesowi” miliarder Warren Buffet. – To bogaci – klasa, do której sam należę – ją rozpętali. I to my w niej zwyciężamy. Być może jednak już niedługo te słowa stracą na aktualności. Podczas rocznej podróży w poszukiwaniu materiałów do mojej nowej książki, „The Uprising: An Unauthori-
zed Tour of the Populist Revolt Scaring Wall Street and Washington” (Rebelia: na zapleczu ludowego buntu, przed którym drży Wall Street i Waszyngton) spotkałem wielu z tych, którzy stawiają zaciekły opór: indywidualnych akcjonariuszy, którzy jednoczą się przeciwko zarządom wielkich korporacji, działaczy politycznych, przełamujących na gruncie lokalnym monopol „duopartii”, członków stanowych legislatur, którzy potrafią wyrzucać lobbystów za drzwi, blogerów dowodzących kampaniami przeciwko partyjnym nominacjom dla „naturalnych kandydatów”, nieodmiennie tych samych, a także – bliżej Ciemnej Strony Mocy – uzbrojone grupy rozjuszonych mieszkańców przedmieść, tworzących straże obywatelskie, patrolujące granicę z Meksykiem. Tym, co łączy ze sobą te jakże odmienne rebelie, jest poczucie, że Ameryka wymknęła się spod kontroli, któremu towarzyszy wściekłość na władze za to, że doprowadziły do obecnego kryzysu. W Helena, stolicy Montany, obserwowałem, jak Kirk Hammerquist występował przed legislaturą stanową ze sprzeciwem wobec projektu zmian w przepisach, przyznającego dodatkowe przywileje podatkowe zamożnym posiadaczom nieruchomości,
zamieszkującym poza granicami stanu. Hammerquist prowadzi firmę budowlaną i wygląda jak typowy kowboj, począwszy od dżinsów, przez buty, aż po wąsy. – Pędziłem wczoraj po szklance – wspominał podróż podczas gwałtownego ataku zimy – i powiedziałem do siebie: po jakie licho się w to wszystko pakuję? Ten stan naprawdę zmienia się w plac zabaw dla bogaczy – nie ma dwóch zdań, każdy to widzi. Nie zrozum mnie źle, nie mam nic do bogactwa – sam robię co mogę, żeby do niego dojść. Ale zasuwać na budowie domu za kilka milionów dolarów, którego właściciel będzie wpadać do Montany zaledwie na kilka letnich miesięcy, ze świadomością, że moi chłopcy, wkładający w swoją pracę całą duszę i siły, dostaną mniejszy zwrot podatku niż tamten wczasowicz – stary, całą noc ta myśl nie dawała mi spokoju. Występuję tutaj w imieniu wielu mi podobnych ludzi, którzy zarabiają na życie własnymi rękami. Musiałem tu przyjechać i powiedzieć, co o tym sądzimy. W Seattle miałem okazję poznać twórcę związku zawodowego – naprawdę niecodziennego, bo założonego przez wysokiej klasy inżynierów. Opowiadał mi o tym, jak głębokie poczucie niesprawiedliwości na tle płac czy ubezpieczeń zdrowotnych popycha coraz większą liczbę specjalistów do porzucenia skrajnego liberalizmu, który do tej pory kazał im głosować na Republikanów i z niechęcią patrzeć na związkowców. I do zwrócenia się w kierunku populizmu. Nie chcą już dłużej tolerować niekończącego się zatrudniania ich na umowy okresowe.
116 Obecnie ma miejsce populistyczna rebelia, czyli ruch, na którego sztandarach znajdują się postulaty cieszące się masowym poparciem społecznym, lecz nieodmiennie zbywane przez polityków ze świecznika, jak określił to komentator „Atlantic Monthly”, Ross Douthat. Wyjaśnia to, dlaczego możliwy jest jednocześnie lewicowy, jak i prawicowy populizm – dodaje. I to, dlaczego współczesne ludowe bunty wymykają się rytualnym podziałom, jak ten na „czerwone” (głosujące na Republikanów) i „niebieskie” (głosujące na Demokratów) stany, które migocą w każdych wieczornych programach informacyjnych. Rebelianci mają szczerze powyżej uszu całego systemu politycznego, dla którego nieledwie nie istnieją. Jeśli brak jakiejś pozytywnej idei, niezależnie od korzeni buntu zwykle łatwo przytłacza go poczucie bezradności. Historie zebrane w mojej książce udowadniają jednak, że jeśli taka inspirująca idea istnieje, rebelia nabiera wiatru w żagle.
Bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich dekadach, ludzie są gotowi do działania w obliczu krytycznej sytuacji, którą jest stan współczesnego świata.
Strach, Frustracja i Proste Odpowiedzi Minutemani to nie rozstający się ze swoimi spluwami faceci, którzy z własnej inicjatywy patrolują tereny przygraniczne w poszukiwaniu osób próbujących potajemnie przedostać się z Meksyku do USA. Określani są na wszelkie możliwe sposoby, od patriotów, przez samoobronę obywatelską, po rasistów. Choć gdzie indziej szukają wrogów i rozpowszechnione jest wśród nich myślenie paranoiczne, oni także reprezentują frustrację w najczystszej, niczym nie skażonej postaci, będącą siłą napędową dla większości pozostałych uczestników rebelii. W miarę, jak na przestrzeni ostatnich trzech dekad świat stawał się coraz bardziej skomplikowany,
bna RABI W
Mieli okazję zobaczyć, jak w latach 20002004 znikło 221 tys. amerykańskich miejsc pracy w branży IT, na skutek zlecania części usług spółkom w innych krajach. Jak powiedział mi jeden z pracowników Microsoftu, obecnie głównym lękiem kolegów z jego branży jest to, iż któregoś dnia przyjdą do pracy i dowiedzą się, że zadania całego ich działu przejęła jakaś firma w Indiach. W Nowym Jorku spotkałem się z animatorami społeczności lokalnych i wolontariuszami Partii Pracujących Rodzin (Working Families Party, WFP), którzy wykorzystują stanową ordynację wyborczą do jednoczenia wyborców z całego politycznego spektrum wokół programu wzrostu płac, sprawiedliwego systemu podatkowego, powszechnie dostępnego mieszkalnictwa, gwarancji przestrzegania praw obywatelskich oraz reform systemu finansowania kampanii wyborczych – czyli postulatów jakże często ignorowanych przez cały polityczny mainstream.
117 amerykańska debata publiczna na jego temat stawała się coraz prostsza. Kwestie takie, jak polityka zagraniczna, globalizacja czy imigracja wzbogaciły polityczny krajobraz o liczne odcienie szarości. Jednak przy takiej złożoności – i tak wielu kanałach propagandy – przebić się mogą jedynie najbardziej lapidarne hasła i najprostsze odpowiedzi. Tacy jak Rick, który od dwudziestu lat rozwija w południowej Kalifornii swoją firmę zajmującą się architekturą krajobrazu, czują, że znaleźli się w przerażającej mgle, takiej, która odbiera jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa czy kontroli nad własnym życiem. Na jego oczach zespół procesów demograficznych sprawia, że biali stają się w jego miejscowości mniejszością etniczną. Odczuwa presję globalnych sił ekonomicznych na swój lokalny biznes. Włączył się w patrole Minutemanów gdyż naprawdę nie miał już siły na nierówną walkę z innymi przedsiębiorcami ze swojej branży, którzy za głodowe stawki zatrudniają nielegalnych imigrantów. – Oni nie muszą płacić składek, np. na ubezpieczenie pracowników od nieszczęśliwych wypadków – mówi. – I jak tu z takimi konkurować? Jak my wszyscy, Rick stał się uzależniony od prostych odpowiedzi – tak bardzo, że nawet nie zauważa, kiedy zaczyna sam sobie zaprzeczać. Kiedy dyskutujemy o ochronie środowiska, przekonuje, że ten kraj jest niszczony od wewnątrz przez swój własny rząd – jego zdaniem przepisy środowiskowe dobiją amerykańskie firmy zanim zdążymy się zorientować. Chwilę później skarży się jednak na to, że smog niszczy Los Angeles. Kiedy rozmawiamy o czasach, gdy pracował w realizującym zlecenia dla wojska koncernie lotniczym Douglas, obecnie należącym do Boeinga, zwraca uwagę, że firma przeniosła znaczną część działalności z Long Beach do Chin. – Tracimy nasze miejsca pracy – dobrze płatne, na dodatek w zakładach, w których działają związki zawodowe – rozpacza ten sam gość, który przed chwilą mieszał związkowców z błotem.
Zaraz po tym, jak przekonywał mnie, że najwyższa pora zacząć wsadzać prezesów firm, które zatrudniają nielegalnych imigrantów, skarży się na tych polityków, którzy czepiają się największych przedsiębiorstw, twierdząc, że wielkie korporacje to zło. Dołączenie do patroli obywatelskich jest jego próbą aktywnego działania w obliczu krytycznej sytuacji: stanu współczesnego świata. Prawica od dawna zbija polityczny kapitał dzięki wykorzystywaniu strachu i poczucia krzywdy, by antagonizować poszczególne grupy socjoekonomiczne według rasowego, kulturowego czy geograficznego klucza. Ronald Reagan miał jasny przekaz – oto dla białych przedstawicieli klasy pracującej ogromne zagrożenie stanowią siejące zamęt śródmiejskie gangi oraz czarnoskóre „królowe pomocy społecznej” (welfare queens), które kradną ich podatki. Z kolei zagrożeniem dla japiszonów ze Środkowego Zachodu, przekonywał George W. Bush, jest klasa średnia ze Wschodniego Wybrzeża, która chce uchwalenia prawodawstwa promującego świecki hedonizm i zabrać im broń palną. Wątki i szwarccharaktery się zmieniają, ale oś fabuły pozostaje niezmienna: jakaś grupa, przedstawiciele klasy społecznej stojącej bezpośrednio pod twoją, zabiera to, co ci się należy oraz zagraża twojemu stylowi życia – ale jeśli przestaniemy się z nimi patyczkować, wszystkie twoje problemy się skończą. Wstąpienie do patroli anty-imigranckich pozwala ich członkom momentalnie ujrzeć ułudę pozytywnych skutków, w społeczeństwie, którego problemy jawią się tak ogromne i niewzruszone, że działalność obywatelska wydaje się być stratą energii. Przy okazji wdają się oni w wojnę przeciwko swoim naturalnym klasowym sojusznikom.
Partia Pracujących Rodzin Jednak w większości zakątków Ameryki populistyczna rebelia przybiera konstruktywne formy. Gwarne ulice położone w cieniu nowojorskich drapaczy chmur czy miasteczka oddalone
od stolicy stanu, są miejscami, gdzie wykuwa się taki model rebelii, który ma bodaj największe szanse, by cały „ludowy” gniew i frustrację przekształcać w konkretne projekty polityczne. Kiedy zbierałem materiały na temat Partii Pracujących Rodzin, właśnie zajmowała się ona kanalizowaniem tego gniewu w kierunku wyboru Demokraty Craiga Johnsona w zdominowanym przez Republikanów hrabstwie Nassau, co miało być kluczem do powstania pierwszego od wielu lat senatu stanowego, w którym utraciliby oni większość. Gdy odwiedziłem sztab Johnsona, czuło się energię dorównującą mobilizacji przed wyborami prezydenckimi, a krzątający się po biurze wolontariusze stanowili całą paletę ras, kolorów i pokoleń. Choć była to niedziela, w biurze było jak w mrowisku – ludzie wykonywali telefony, przygotowywali się do agitacji bezpośrednio w domach potencjalnych wyborców i zajmowali całą resztą niewdzięcznej roboty związanej z mobilizowaniem społeczności lokalnych. Przyszli, bo WFP obiecuje na wszelkie sposoby podnosić ich problemy – i robi to. To, co miałem okazję oglądać, to kwintesencja WFP: nieco chaotyczna, z pozoru wręcz bezładna zbieranina, stanowi polityczne siły szturmowe Rebelii. Organizujesz manifestację i chcesz na nią ściągnąć jak najwięcej osób? Zadzwoń do Partii Pracujących Rodzin. Potrzebujesz fachowców od mobilizowania wyborców do jak największej frekwencji w ważnych lokalnych wyborach? Skontaktuj się z Partią Pracujących Rodzin. Jeśli zapytasz Demokratów z Nowego Jorku, co wnosi ta partia do nie-prawicowego życia politycznego, odpowiedź będzie nieodmienna: obywateli. Dzięki WFP powstała w Nowym Jorku przestrzeń, w której ludzie pracy mogą jednoczyć się podczas wszelkich głosowań. Wykorzystała do tego tamtejszą ordynację wyborczą, która pozwala na bycie oficjalnym kandydatem więcej niż jednej partii, co pozwala na „łączenie potencjałów” podczas wyborów – wszystkie głosy oddane na taką osobę, jako kandydata np. WFP oraz Demokratów, sumują się.
118 Zaletą takiego rozwiązania jest to, że pozwala ono na jednoczenie kulturowo odmiennych elektoratów wokół konkretnych postulatów ekonomicznych, bez ryzyka „strzałów w stopę”, kiedy głosy na nominatów mniejszych partii (jak Ralph Nader czy Ross Perot w przypadku wyborów prezydenckich) otwierają drogę do zwycięstwa tym kandydatom, którzy są od nich programowo najdalsi. Przed stuleciem, kulturowo konserwatywna, momentami anty-imigracyjna Partia Populistyczna nieraz używała ordynacji, by wspierać kandydatów Demokratów. Partia Demokratyczna miała charakter znacznie bardziej „miejski” i „imigrancki”, jednak obie podzielały prospołeczną wizję polityki gospodarczej. „Łączenie potencjałów” umożliwiało przy urnie klasową solidarność ponad podziałami kulturowymi. W wyborach prezydenckich, farmerzy mogli popierać prospołeczną politykę gospodarczą głosując na Demokratę z listy Populistów bez poczucia zdrady swoich przekonań w kwestiach, dajmy na to, obyczajowych. W tym samym czasie, wielkomiejski imigrant mógł głosować na tego samego kandydata z listy Demokratów bez poczucia, że wspiera anty-imigracyjne postulaty mieszkańców prowincji. Dzięki połączeniu głosów, zwiększało się prawdopodobieństwo zwycięstwa tych kandydatów, którzy zobowiązali się walczyć o ich wspólne interesy. Jeśli teraz błyskawicznie przeniesiemy się do 1998 r., ujrzymy organizatorów z nieistniejącej już lewicowej Nowej Partii (New Party), włączając Dana Cantora, obecnego szefa WFP, którzy połączyli siły z największymi nowojorskimi związkami zawodowymi i oddolnymi inicjatywami społecznymi. Podjęli się oni próby wykorzystania ordynacji do zagwarantowania na przyszłość prawa wystawiania własnych list dla nowego ugrupowania1 – partii o programie zawężonym do kilku najważniejszych kwestii, związanych z poziomem płac, wysokością obciążeń podatkowych dla poszczególnych grup, mieszkalnictwem czy systemem
finansowania kampanii wyborczych. Rozumowano następująco: im węższy i bardziej „populistyczny” będzie program, tym bardziej wyraziście WFP określi się w umysłach wyborców na tle innych partii, a przede wszystkim – tym większą siłę przebicia będzie miała w dążeniu do wybranych celów. – Chcemy, by głos ludzi był słyszalny w tych sprawach, w których często zagłusza go brzęk monet – powiedział Cantor największej z gazet ukazujących się na Long Island. „Newsday” zanotowała, że Cantor ogłosił, iż jego celem jest, by ludzie słysząc nazwę „Partia Pracujących Rodzin”, kojarzyli ją w następujący sposób: to ci, którzy walczą o wyższe pensje pracownicze. Partia zaczęła zbierać głosy. Przykładowo, w 2001 r. głosy jej członków przesądziły o zwycięstwie kandydata Demokratów w zaciętym wyścigu wyborczym o miejsce w legislaturze hrabstwa Suffolk, zdominowanej przez Republikanów. Tego rodzaju sukcesy pozwoliły zdobyć WFP wyjątkowy status w opinii publicznej. Sondaż przeprowadzony w 2005 r. przez Pace University pokazał, że spośród wszystkich oficjalnych wyrazów poparcia dla kandydatów w wyborach na burmistrza Nowego Jorku, największe znaczenie ma właśnie głos WFP, nie zaś opinia najważniejszych stanowych mediów, obecnych lub byłych decydentów czy którejś z grup interesu. Wysiłki WFP na rzecz wyboru Craiga Johnsona opłaciły się. Aktywiści tej partii zapukali do 45 tys. drzwi i około połowa spośród 3,6 tys. głosów, które przesądziły o zwycięstwie tego kandydata, została oddana na listę WFP. Nowojorska prasa zgodnie przyznała temu ugrupowaniu rolę decydującą w ostatecznym wyniku wyborów.
kiedykolwiek stworzył. Kwestionowanie możliwości współudziału jest kwestionowaniem demokracji i godności osoby ludzkiej – napisał kiedyś legendarny animator obywatelski, Saul Alinsky. Wcielanie tej zasady w życie wymaga autentycznej odwagi i bezinteresowności, jako że uczestnicy rebelii muszą nauczyć się przedkładać zwiększanie faktycznego zakresu demokracji nad osiąganie osobistych wpływów. Aktywność obywatelska, ta już istniejąca oraz potencjalna, przejawia się dziś w bardzo wielu dziedzinach życia, jednak poszczególne działania nie wspierają się nawzajem. Przeszkody na drodze do połączenia ich wszystkich w autentycznym ruchu ludowej mobilizacji mogą zniechęcać, jednak te i inne historie, które poznałem zbierając materiały do książki, pokazują, że nie jest to niemożliwe. Jeśli więcej osób będzie się włączać do rebelii, nie tylko przekroczymy partyjne podziały, które spowodowały impas w polityce, ale i na nowo zdefiniujemy, co jest w demokracji możliwe. Dan Cantor powiedział mi: Musimy wyjść ludziom naprzeciw, w sprawach, które są dla nich najważniejsze. Po raz pierwszy od wielu lat, obywatele są gotowi zapomnieć o wszelkiego rodzaju podziałach i razem dążyć do celów, które uznają za wspólne. Wszystko zależy od tego, czy uda nam się uchwycić ten ulotny moment i uczynić go momentem autentycznego przełomu. David Sirota tłum. Lesław Wiosna
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w„YES! Magazine”, w numerze jesiennym z 2008 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie www.yesmagazine.org.
Przyszłość Przekonanie, że sami obywatele – nie wodzowie, technokraci czy „oświecone elity” – powinni mieć możliwość wspólnie decydować o własnym zbiorowym losie, jakże prosta w swojej istocie, jest bez wątpienia najbardziej radykalną koncepcją, jaką człowiek
Przypis tłumacza: 1.
W wyborach w 1998 r. kandydat na gubernatora stanu Nowy Jork, Demokrata Peter Vallone, otrzymał ponad 50 tys. głosów z listy WFP, co na kolejne cztery lata dało tej partii automatyczne prawo wystawiania swoich kandydatów w wyborach.
Miasto (dla) ludzi
RE CEN ZJA
Krzysztof Wołodźko
Książka Joanny Giecewicz „Konserwatywna awangarda. Wiedeńska polityka mieszkaniowa 1920-2005” jest twórczą analizą długofalowej polityki mieszkaniowej, rozwiązań urbanistycznych i swoistej „filozofii miasta”, realizowanej od dziesięcioleci w stolicy Austrii wspólnym wysiłkiem mieszkańców i władz miejskich. Zdecydowanym walorem publikacji jest ukazanie, w jaki sposób te kwestie mogą tworzyć zintegrowany projekt na rzecz dobra społeczności zamieszkałych we współczesnych metropoliach.
Współcześnie Wiedeń jest w czołówce rankingów dużych miast o najwyższej jakości życia, a jednym z istotnych czynników tak wysokiej pozycji jest skuteczne rozwiązanie kwestii mieszkaniowej – zauważa autorka na wstępie. By zrozumieć ten fenomen, Giecewicz umieszcza swoją analizę w poszerzonym kontekście historycznym, ukazując tendencje i procesy urbanistyczne, ekonomiczne i społeczne, zachodzące w Europie i Stanach Zjednoczonych w ciągu ostatnich stuleci. Kluczowym zjawiskiem dla ludzi i miast jest postępująca ekspansja i wreszcie dominacja kapitalizmu, wiążąca się z „utowarowieniem” niemal całej społecznej rzeczywistości. Równocześnie autorka „Konserwatywnej awangardy” opisuje próby reakcji wobec takiej sytuacji, wychodząc od przypomnienia Adelheid Dohna-Ponińskiej, pruskiej hrabiny lepiej znanej pod pseudonimem Arminius. Pisała ona w latach 70. XIX w.: W obecnych czasach, kiedy tyle jest potrzeb pilnych do zaspokojenia, zwłaszcza w miejscach takich jak wielkie miasta, trzeba środkami komunalnymi bardzo troskliwie gospodarować; środki te winny w pierwszej mierze posłużyć na potrzeby palące – zanim przyjdzie kolej na sprawy li tylko pożyteczne, a zwłaszcza zanim popuści się cugle wymaganiom z luksusem związanym. Zdaniem Giecewicz, podobna filozofia stanęła później u źródeł koncepcji wiedeńskiej polityki mieszkaniowej.
Wielkomiejskie realia wygenerowały nowe, nieznane wcześniej zagrożenia i przyniosły ze sobą dwa sposoby odniesienia do nich. Zdaniem jednych, miasto jako forma bytowania dużej liczby ludzi, z zasady nie może zapewnić właściwych warunków życia. Drudzy zaś uważali, że należy tworzyć miasta idealne, a przynajmniej lepsze niż te, które znali, a więc poprawiać standardy środowiskowe i mieszkaniowe. Pojawiły się zatem z jednej strony koncepcje miast-ogrodów (twórcą tej idei był pod koniec XIX w. Ebenezer Howard), z drugiej wizje „dobrego miasta”, rozwijające się szczególnie w odniesieniu do Londynu. Warto także wspomnieć o pierwszych osiedlach mieszkaniowych tworzonych wokół zakładów przemysłowych, a subsydiowanych ze środków pomocy społecznej, jak w Kopenhadze (koniec XVIII wieku!) i Ostaralle (1853 r.). Tego typu rozwiązania stały się na początku XX w. częścią integralną komunalnej polityki miejskiej.
119
120 Minione niedawno stulecie wiąże się z powstaniem polityki społecznego budownictwa mieszkaniowego. Znaczny wpływ na to miały socjalistyczne odpowiedzi na kapitalizm i uświadomienie sobie przez architektów, że aspekty urbanistyczne i komunalne ściśle wiążą się ze sferą ekonomii. Prekursorami ruchu na rzecz budownictwa socjalnego byli Holendrzy i Niemcy. W Niemczech powstał Werkbund (1907 r.), instytucja służąca „udoskonaleniu wykonawstwa i poprawie jakości produkcji”, a także organizacje międzynarodowe: Komitet Tanich Mieszkań, Towarzystwo Reformy Mieszkaniowej (miało swój oddział także w Polsce), Międzynarodowy Związek dla Spraw Mieszkaniowych. Wówczas narodziła się również wpływowa i wieloaspektowa szkoła Bauhaus, wyróżniająca się w formułowaniu zasad twórczości architektonicznej na potrzeby nowych koncepcji prospołecznej polityki mieszkaniowej. Jednym z ważniejszych projektów, który Joanna Giecewicz omawia jako wstęp do analizy polityki mieszkaniowej Wiednia, jest realizacja społecznego programu mieszkaniowego we Frankfurcie w czasach Republiki Weimarskiej, a konkretnie w latach 1925-1930. Wiąże się ona z postacią Ernsta Maya, architekta i radcy miejskiego ds. planowania i architektury. Jest on autorem hasła „lepsze mieszkanie małe niż żadne”, związanego z ogromnym głodem mieszkaniowym w tamtym okresie. Z jego inicjatywy powstało we Frankfurcie w tym czasie 30 tys. mieszkań skupionych w dziesięciu tzw. osiedlach satelitarnych, położonych na obrzeżach miasta – w praktyce oznaczało to stworzenie lokali dla 11% mieszkańców. Mankamentem projektu okazały się jego wysokie koszta (co wpływało na wysokość czynszu), a także minimalny wkład władz miejskich, ograniczony do poszukiwań rozwiązań prawno-administracyjnych. Jak zauważa w tym kontekście autorka, Zorganizowana pomoc instytucjonalna od roku 2001 ogranicza się do przypadków szczególnie trudnych, czyli można powiedzieć, że w pewnym zakresie nastąpił powrót do pojmowania roli władz jako narzędzia do rozwiązywania sytuacji zagrożenia i koniecznych interwencji, jak to było ich obowiązkiem w latach 1860-1918. Analizę sytuacji Wiednia w kontekście polityki mieszkaniowej Giecewicz rozpoczyna od opisu sytuacji w drugiej połowie XIX w. Przedstawiała się ona wówczas zdecydowanie negatywnie. 400-tysięczne miasto urosło szybko do liczby 2,2 miliona mieszkańców, pod koniec XIX w. niemal 35% ludności Wiednia nie miało prawa do mieszkania, warunki w kamienicach czynszowych były bardzo złe ze względu na spekulację gruntową i związaną z tym gęstość zabudowy, płatny z góry czynsz pożerał od 25 do 40% dochodu najemcy, umowę najmu zawierano na ogół na miesiąc (sic!). Dla wszystkich tych przyczyn stolicę nazywano miastem „koczującej biedoty”. Na dodatek miasto cesarza miało wyglądać jak najokazalej, stąd największą wagę przywiązywano do elewacji od strony ulicy. Jak zauważa Giecewicz, Wiedeń w ten sposób pełnił rolę swoistej „wsi patiomkinowskiej”, gdzie za pozorami dobrobytu czaiła się nędza.
Zakończenie I wojny światowej przyniosło kres monarchii austro-węgierskiej i pogłębiło istniejące już bolączki miasta nad Dunajem: Problemy społeczne, ogromne bezrobocie, katastrofalna sytuacja mieszkaniowa, głód i bieda, wystąpiły w jeszcze ostrzejszej formie; po drugie – odpadły liczne prowincje, które stanowiły zaplecze funkcjonalne i produkcyjne miasta /…/, pełna izolacja Wiednia w nowo powstałym państwie o profilu politycznym konserwatywno-chrześcijańskim [pierwsze po wojnie wybory miejskie wygrali socjaliści – przyp. K. W.], po czwarte – utrata podstawowej funkcji siedziby dworu oraz zupełna nieprzydatność szerokiego spektrum produkcji i usług na jego rzecz. Zdawać by się mogło, że jest to sytuacja bez wyjścia. Jednak rządzący Wiedniem socjaliści postanowili filozofię polityki komunalnej miasta przewartościować według zasady „mieszkanie prawem – nie towarem”, a co za tym idzie – wyłączyli tę newralgiczną dziedzinę życia ludzkiego ze sfery działania podaży i popytu. Towarzyszył temu inny ważny aspekt: pytanie o charakter i tożsamość miasta – genius loci, który czyni życie w wielkomiejskiej strukturze nie tylko znośnym, ale wręcz swojskim. Tu, jak pisze Joanna Giecewicz, nie do przecenienia była rola architekta Otto Wagnera, pozytywistycznego racjonalisty, który tak opisywał spotkanie „nowego” i „starego”: Nowe, aby sprawdzić się w zderzeniu z istniejącym, musi być lepsze, musi z tym, co już jest, nawiązać kontakt oraz zawierać w sobie całą świetność skarbnicy nagromadzonej wiedzy. Właśnie dzięki takiemu rozumieniu procesów urbanistycznych oraz austromarksistowskiej szkole socjalizmu, zaistniała w Wiedniu owa „konserwatywna awangarda”, o której mówi Giecewicz w tytule książki. U początków nowej polityki mieszkaniowej legła odziedziczona po Wagnerze koncepcja kontynuacji miasta zwartego – w innych państwach Europy przeważał model modernistyczny, oparty na tworzeniu dużych osiedli na obrzeżach. Drugim elementem był tzw. ruch osadników, który w czasie ogólnego niedoboru żywności polegał na tworzeniu małych, przydomowych ogródków przy budowanych na dziko skromnych domach, których liczba sięgnęła 60 tys., tworząc podwaliny ruchu spółdzielczego o lewicowej proweniencji. W ogarniętym powojennym kryzysem Wiedniu władze zdecydowały się na skup i przekazywanie gruntów na użytek osadników. Jednak elementem najistotniejszym dla późniejszej polityki był fakt, że budowano także obiekty użyteczności publicznej: ochronki dla dzieci, szkoły, kościoły, teatry i sale koncertowe. Ruch osadników – pisze Giecewicz – /…/ była to szkoła kultury współżycia i solidarności społecznej /…/. Była to zasadnicza różnica w podejściu do domu jako wyrazu pełnej indywidualnej niezależności w rozumieniu amerykańskim. Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stanęli wiedeńscy socjaliści, była kwestia prawnych i finansowych rozwiązań dla nowego systemu mieszkalnictwa. Z inicjatywy Hugo Breitnera, odpowiedzialnego za budżet stolicy, w 1922 r. ustanowiono lokalny podatek od luksusu, z którego całe
121 wpływy przeznaczono na tworzenie lokali mieszkalnych. W tym samym roku powstała kolejna ustawa „o ochronie lokatorów i ograniczeniu podwyżek czynszów”. Jak zauważa Giecewicz, Istotną częścią planu finansowego Hugo Breitnera było ustalenie czynszów na poziomie zwrotu kosztów, z zerowym zyskiem, bez amortyzacji. Oznaczało to spadek udziału wydatków na mieszkanie z 25-30% do 2,5-3%, czyli w konsekwencji nastąpił „wzrost dochodów”, który obywatele mogli przeznaczyć na bieżące wydatki. Wywołało to oczekiwane przez socjalistów bezinwestycyjne ożywienie gospodarki. Eksperyment czasów I Republiki w mieście nad Dunajem przeszedł do historii pod nazwą „Rote Wien” – Czerwony Wiedeń. Inwestycje ruszyły pełną parą, stworzono także nowe przepisy urbanistyczne, które znacznie podniosły standard nowo budowanych lokali komunalnych. Boom mieszkaniowy Wiednia tamtego czasu zaowocował, wedle ówczesnego określenia, „gigantyczną masą małych mieszkań”. Jak podkreśla autorka „Konserwatywnej awangardy”, sytuacja ta sprzyjała integracji „proletariatu miejskiego” z mieszczaństwem i jego wartościami, nawiązującymi jeszcze do czasów cesarskiego Wiednia. Mówiono wprost o „ludowych pałacach mieszkalnych”. Duch Otto Wagnera wcielił się w materię. Co istotne, choć mieszkania tak wybudowane były niewielkie, dbano o wysoki standard ich wykonania: poczynając od dębowej klepki na podłogach, skończywszy na napisach i numerach posesji. Stawiano na różnorodność i inwencję architektów: Duży zakres pluralizmu form architektonicznych był w rozumieniu socjalistów wyrazem sfery wolności jako składnika systemu demokratycznego. I podobnie jak w przypadku „ruchu osadników”, znaczną uwagę poświęcono tworzeniu przestrzeni publicznej, przez nasycenie jej miejscami wspólnego użytkowania: od obiektów „przyziemnych” (pralnie, łaźnie), przez dotyczące kondycji zdrowotnej i bytowo-socjalnej (przychodnie lekarskie, punkty opieki nad matką i dzieckiem, przedszkola), po sprawy ducha (czytelnie, biblioteki, sale teatralne i muzyczne). Nie mniejszą rolę w budowaniu poczucia wspólnoty, a zarazem otwartości, miały powszechnie dostępne, zadbane dziedzińce-podwórka (Gemeinde Hof), które pełniły także rolę łącznika między starymi a nowymi częściami miasta, tak by zachować jego integralność. Zdaniem autorki, taka polityka budownictwa komunalnego prowadziła do wzrostu sympatii wobec partii socjalistycznej, zaś lokatorzy małych mieszkań wyrażali cichą zgodę na „paternalistyczny despotyzm” i wysoki stopień centralnej kontroli ze strony urzędu miasta. Nic też dziwnego, że gdy w 1934 r. władzę przejęli austrofaszyści i wybuchła krótka wojna domowa, lokatorzy „małych mieszkań” opowiedzieli się po stronie socjalistów. Jak pisze Joanna Giecewicz, Zespół mieszkaniowy Karl-Marx-Hof stał się symbolem tych walk, ponieważ w lutym 1934 roku wojsko zaatakowało obiekt, którego obrońcami byli mieszkańcy, w większości członkowie zdelegalizowanej partii socjalistycznej. Lata rządów faszystów, aneksji Austrii do Niemiec i II wojny światowej przyniosły kres „wiedeńskiemu ekspery-
mentowi”. Po wojnie w Wiedniu znów wrócili do władzy socjaliści. Wedle szacunków, w tamtym okresie brakowało 117 tys. mieszkań dla 300 tys. ludzi. Przyjęto zatem długofalowy program odbudowy (Wiederaufbau), którego naczelne hasło brzmiało „budować szybko, dużo i tanio”, co w konsekwencji zaowocowało tzw. architekturą bez właściwości, której czas trwania zamyka się w latach 1955-1965. Jednak już wcześniej, w 1947 r. powstało Per Albin Hansson Siedlungsanlage, duże osiedle stworzone dzięki znacznej pomocy socjalistycznego rządu Szwecji. W stolicy Austrii udało się do 1970 r. wybudować 100 tys. mieszkań, co na powrót umożliwiło troskę o podniesienie standardów bytowania. Ponadto, już w latach 50. wystartował duży program socjalny, dofinansowujący mieszkania spółdzielcze i umożliwiający budowę nowych. Wiedeń po wojnie stał się też świadkiem nieznanych wcześniej metod budowania na wielką skalę, za pomocą prefabrykacji. Powstawały osiedla złożone z budowli wielokondygnacyjnych, które w największym stopniu nosiły na sobie piętno owej sprzecznej z duchem miasta nad Dunajem „architektury bez właściwości”, ale także funkcjonowały bez sfery publicznej. Zaowocowało to narastającymi protestami wiedeńczyków przyzwyczajonych do innego modelu mieszkalnictwa. Problem nie wiązał się jedynie z kwestiami stricte architektonicznymi czy użytkowymi: Nowe osiedla /…/ stworzyły monokultury, pozbawione własnej tożsamości i więzów społecznych. Pojawiło się także zjawisko nieznane wcześniej w życiu miasta – wielkoosiedlowy wandalizm. Ponadto wiedeńczycy zaczęli uciekać „poza miasto”, na jego przedmieścia, do domków jednorodzinnych (tzw. dezurbanizacja). Gdy zatem do Wiednia zaczęli wracać z emigracji znakomici architekci (m.in. Hollein, Glück, Pichler, Peichl), a nasycenie rynku mieszkaniowego stało się faktem, gdy gospodarce światowej zagroził kryzys paliwowy, a w konsekwencji straciły wiarygodność hasła typu „szybciej budować, szybciej jeździć, szybciej mieszkać” – można było powrócić do starych, sprawdzonych zwyczajów. Człowiekiem, który szybko i zdecydowanie odpowiedział na protest mieszkańców Wiednia, był malarz Friedensreich Hundertwasser. Pisał m.in.: Nadszedł czas, aby ludzie wsadzani do pudełkowych konstrukcji, jak kurczaki do skrzynek czy króliki do klatek, wywołali bunt przeciw takiemu traktowaniu, niezgodnemu z naturą. Dwudziestoletnia działalność artysty zaowocowała m.in. powstaniem i realizacją ze środków budżetowych projektu „antyblokowiska” – kamienicy z lasem i łąką, zlokalizowanej w centrum Wiednia (bardzo tam popularna tzw. zabudowa plombowa) i oddanej do użytku w 1985 r., a znanej jako Hundertwasser Haus. Dziś jest to druga po pałacu Schönbrunn najczęściej odwiedzana atrakcja turystyczna Wiednia. „HwH” wzbudził liczne kontrowersje, wiązał się jednak przede wszystkim z próbą powrotu do strategii „Rote Wien”: zintegrowanego, a przy tym różnorodnego w swej zabudowie miasta, z silnie zaznaczoną „mieszczańskością”, chroniącą przed wspomnianym efektem
122 dezurbanizacji. Zdaniem ówczesnych władz Wiednia, była to także polityka racjonalna ekonomicznie: Gdzieś w polu, daleko od wszystkiego, buduje się zespoły domków, powstają nowe ulice, o pełnych poezji nazwach, np. Czerwonego Kapturka czy Królewny Śnieżki, ale dzieje się to na koszt wszystkich obywateli, bo trzeba tam doprowadzić i utrzymać całą infrastrukturę, o czym dyskretnie się nie wspomina. Warto nadmienić, że w polskich realiach opinia taka uchodziłaby za bluźnierczą. Kolejnym krokiem dla odzyskania przez Wiedeń jego tożsamości stała się wizja tzw. łagodnej rewitalizacji, wiążąca się nie tylko z odnową starych osiedli mieszkaniowych, lecz także z ich reintegracją z nowopowstałymi strukturami miejskimi. Jak zaznacza Giecewicz, Od polityki miejskiej i stopnia kontroli tych procesów, zależy wygląd miasta oraz jego przestrzenna struktura społeczna. Początki rewitalizacji sięgają w stolicy Austrii końca lat 60., lecz wtedy dotyczyła ona przede wszystkim budynków prywatnych, przejmowanych np. przez banki. Władze Wiednia chciały zdecydowanie zapobiec tworzeniu się enklaw bogactwa i spekulacji gruntowej czy de facto wykupowi kamienic z zamiarem ich wyburzenia (dla uzyskania wymiernej korzyści finansowej w postaci atrakcyjnie położonej działki). W tym celu opracowane zostały zasady „łagodnej”, „zrównoważonej” (społecznie, ekonomicznie, technicznie, urbanistycznie, kulturowo, estetycznie i ekologicznie) odnowy miasta. Co istotne, projekt ten nie został narzucony odgórnie, lecz stworzono sieć 3-5-osobowych lokalnych biur, aby umożliwić mieszkańcom poszczególnych osiedli i budynków bezpośredni wpływ na kształt rewitalizacji. W 1984 r. powstał Wiedeński Fundusz Odnowy Miasta i Zabezpieczenia Gruntów (WBSF), którego celem jest m.in. zwiększenie ilości i polepszenie jakości remontów, poprawa infrastruktury społecznej i socjalnej, wspieranie drobnego handlu i przedsiębiorstw, uzupełnianie terenów zielonych. Warto dodać, że negatywnym punktem odniesienia dla władz Wiednia były tragiczne w skutkach konsekwencje masowej prywatyzacji, przeprowadzonej w Anglii za czasów rządów Margaret Thatcher (wedle określenia wiedeńskich architektów: Thatcher disaster policies). Jak ujmuje to zjawisko Giecewicz, Biedni właściciele bez środków na remonty doprowadzili do błyskawicznej dekapitalizacji domów, co z kolei sprzyjało dalszej segregacji mieszkańców i powstawaniu gett ludzi ubogich. Tymczasem Wiedeń przyjął zupełnie inną filozofię postępowania. WBSF jest organizacją aktywnie współpracującą z ośrodkami uniwersyteckimi, prowadząc działalność naukowo-badawczą, m.in. na polu wielorodzinnego budownictwa pasywnego (obniżającego znacznie koszta zużycia energii), mieszkań z obsługą telemedyczną dla osób najstarszych, lokali wielopokoleniowych oraz przeznaczonych dla imigrantów. Środki dofinansowania są kierowane przede wszystkim do strukturalnie słabych i najpilniej wymagających odnowienia rejonów gęstej zabudowy miasta. Wiedeń prowadzi także politykę dofinansowania termomodernizacji mieszkań, czyli w praktyce oszczędności
energii użytkowanej np. dla ogrzania budynków. Skąd to wszystko? Jak twierdzi jeden z wiedeńskich ekonomistów, E. Novotny, Bagaż intelektualny (neo-)liberalnego systemu myślenia ekonomicznego jest dla rozwiązywania kwestii mieszkaniowej całkowicie nieprzydatny. /…/ Tam, gdzie nie ma systemu subwencjonowania mieszkań, narastają trudne problemy społeczne. Druga część książki o wiedeńskiej konserwatywnej awangardzie to bogato i starannie ilustrowane omówienia poszczególnych zespołów mieszkaniowych, jakie powstały w stolicy Austrii w latach 1920-2005. Są wśród nich KarlMarx-Hof („pragmatyczna utopia”), Rabenhof, Sandleitenhof, a także Hundertwasser Haus („protest wybudowany”). Całość zamykają m.in. analizy na lata 2005-2020, wywiady z mieszkańcami dzielnic Sargfabrik i Neue Donau, zestawy danych statystycznych i porównawczych, dotyczące stołecznego miasta nad Dunajem. To, co uderza w książce Giecewicz, to niezwykłość i konsekwencja władz Wiednia w rozumieniu problemu miasta i mieszkalnictwa. Mamy tu do czynienia ze stuletnim już niemal mariażem konserwatyzmu i socjalizmu/awangardy, nie traktowanych jako ideologiczne wartości wyznawane same dla siebie, lecz z punktu widzenia dobrej kondycji społeczności, a zatem na płaszczyźnie solidarystycznej. Ten typ dyskursu – nie tylko w kwestiach mieszkaniowych – jest niemal nieobecny nad Wisłą. Co ciekawsze, ów wiedeński „sposób na miasto” zakorzenia się w przesłaniu ponoć tak bliskim Polakom, czyli nauczaniu Jana Pawła II, który w encyklice „Sollicitudo rei socialis” pisał: Brak mieszkań, który sam w sobie jest poważnym problemem, można uważać za znak i syntezę całego niedostatku ekonomicznego, kulturowego i po prostu ludzkiego. Na te słowa powołuje się Rudolf Edlinger, niegdysiejszy radca miejski ds. mieszkalnictwa (1969-1986), twierdząc: Budowa mieszkań nie należy do gospodarki rynkowej, lecz jest zadaniem polityki społecznej, z której nie możemy zrezygnować tylko dlatego, że własność i rynek są akurat w modzie. Stąd, czytając książkę Joanny Giecewicz, czułem zarówno narastającą fascynację jej treścią, jak również dyskomfort i zażenowanie, gdy myślałem o rodzimych realiach, które z reguły poza sferą deklaracji biorą szeroki rozbrat z zasadami solidaryzmu. Krzysztof Wołodźko
Joanna Giecewicz, Konserwatywna awangarda. Wiedeńska polityka mieszkaniowa 1920-2005, Oficyna Wydawnicza Politechniki Warszawskiej, Warszawa 2008.
Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Oficyna Wydawnicza Politechniki Warszawskiej, tel. (022) 8257518, e-mail: oficyna@wpw.pw.edu.pl, internetowa księgarnia wysyłkowa: www.wydawnictwopw.pl
Miejska
wojna
RE CEN ZJA
Bartłomiej Grubich
Miasto składa się z ludzi różnego rodzaju; ludzie podobni nie mogą stworzyć miasta – napisał w swojej „Polityce” Arystoteles. Od jego czasów różnorodność ludzkich postaw i interesów stale rośnie, a wraz z nią – pole do potencjalnych konfliktów. Czy jednak konflikt zawsze jest czymś, co burzy i niszczy? Część odpowiedzi na to pytanie przynosi książka Lecha Merglera „Poznań konfliktów”. Sam tytuł może być mylący, ponieważ – jak zastrzega autor – nie oznacza on, że Poznań jest miastem konfliktów. Jak pisze, tu chodzi o spojrzenie na Poznań POPRZEZ obecne w nim, żywe konflikty. Nieco wbrew tej deklaracji, książka nie oferuje jednak całościowego spojrzenia na wspomniany temat. Autor wybrał jeden spór, dotyczący „Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego miasta Poznania 2008”. Rzetelnie go opisał, odwołując się do wybranych materiałów źródłowych, a także do komentarzy pojawiających się w mediach. Nie jest to jednak raport, gdyż przede wszystkim brakuje tu dokładnej rekonstrukcji chronologii wydarzeń. Otrzymujemy za to próbę wyjaśnienia, dlaczego mieszkańcy Poznania zachowali się tak, a nie inaczej – wyjaśnienia poprzez wspólne tło, kontekst, mechanizmy ogólne. To, co szczególnie cenne w tej pracy, to uchwycenie natury specyficznego czasu, którego obecnie doświadczamy, a wraz z nami – polskie miasta, gminy czy powiaty. Jest to moment, gdy władze podejmują działania słabo uzgodnione społecznie, natomiast społeczność miasta ma już dość sił, i dzięki przynależności do UE wystarczające narzędzia, by się tym działaniom coraz skuteczniej przeciwstawić. To sytuacja specyficzna, która wytworzyła się niedługo po 1989 r. jako naturalny etap w rozwoju „młodej demokracji”, która dopiero „uczy się” podstaw funkcjonowania. Nauka ta, właściwie niekończąca się, powinna dotyczyć zarówno władz, jak i obywateli. W przypadku tych pierwszych, jak pisze Mergler, chodzi na przykład o powszechność stosowania procedur pytania obywateli o opinie w znaczących sprawach, a nie tylko popierania gotowych pomysłów władz. Istotne
jest umożliwienie współdecydowania. Jeśli chodzi o mieszkańców, ważne jest wytworzenie cnót obywatelskich, przede wszystkim takich jak tolerancja dla dążeń i potrzeb innych oraz gotowość do minimalnego choćby poziomu zaangażowania w sprawy publiczne. W tym kontekście, konflikt jest okazją do nauczenia się o sobie nawzajem, a co za tym idzie – tworzenia innowacji dla całego miasta, czyli zarówno dla mieszkańców, jak i dla władzy. Jak pisze Mergler, to objaw społecznej dynamiki, komunikujący rzeczywisty „ruch w interesie”. Przez konflikt, każda ze stron może uświadomić sobie i wyartykułować rzeczywiste cele i potrzeby, problemy faktyczne, a nie pozorne. W przestrzeni miejskiej jest to szczególnie wyraźne. Przykładowo, jednostki pomocnicze, takie jak choćby rady osiedli, działają najczęściej w sposób nieskorelowany z potrzebami mieszkańców. Zakładając dobre zamiary, spór pomaga
123
124
Miasto to nie surowiec Dużo miejsca w książce poświęcasz zagadnieniu konfliktu w mieście. Co Twoim zdaniem powoduje, iż pewne konflikty można uznać za funkcjonalne, a pozostałe – już nie? Lech Mergler: Wyrokowanie o tym, jaki konflikt lokalny z udziałem władz jest funkcjonalny, obarczone jest ryzykiem. Nie tylko dlatego, że pojęcia („konflikt”, „funkcjonalny”) nie są ostre. Przyjmuję, że konflikt jest „funkcjonalny” także wtedy, kiedy nie przynosi rozwiązania, ale sprzyja budowaniu podmiotowości społeczności lokalnej. Również z perspektywy postawy zdecydowanie odrzucającej dopuszczalność przemocy w konfliktach społecznych (non violence) może się zdarzyć, że konflikt związany z użyciem przemocy znajduje trwałe, pozytywne rozwiązanie – paradoksalnie dzięki niej. Na przykład poznański Marsz Równości raz był rozbity przez ulicznych bandziorów, rok później przez policję, co w efekcie dało wyroki WSA i NSA rozstrzygające sprawę raz na zawsze i w Poznaniu nikt już nie ma problemu z organizowaniem pokojowego przemarszu. Podobnie, przewlekłość konfliktu nie stanowi kryterium jego funkcjonalności – podobno minęło aż 60 lat nim pierwsza w USA sprawa o dyskryminację rasową została wygrana przed sądem. Myślę, że najgorsze jest instrumentalne używanie konfliktów do celów nie mających wiele wspólnego z ich rozwiązywaniem, np. w walce o władzę. Dotyczy to także postawy destrukcyjnej typu „im gorzej, tym lepiej”, prowadzącej do eskalacji konfliktów. Choć zdarzało się, że taka była droga do trwałej i głębokiej zmiany społecznej. „Poznań konfliktów” jest bez wątpienia wartościową lekturą dla wszystkich poznaniaków. Wskazuje na to, co dzieje się w mieście w sprawach kluczowych, choć często pomijanych przez media bądź przedstawianych przez nie fragmentarycznie. Co jednak powinno zainteresować w Twojej książce osoby spoza Poznania? L. M.: Ogół zasygnalizowanych w publikacji odmian konfliktów występujących w Poznaniu ma charakter uniwersalny, przede wszystkim w odniesieniu do dużych polskich miast. Dotyczą one zagospodarowania przestrzennego, ochrony terenów zielonych, komunikacji i transportu oraz mieszkalnictwa. Obszarem ich ujawniania się są głównie relacje grup mieszkańców z władzą lokalną, która skrywa za plecami jeszcze innego aktora konfliktów, czyli biznes. Konflikty powstają, ponieważ – mówiąc w największym skrócie – stosunkowo młoda władza i młody biznes traktują miasta jak surowiec, z którego należy ukształtować nową jakość, na miarę swoich ambicji i interesów. Stan istniejący (ludzie i przestrzeń)
zrozumieć racje drugiej strony. W naszym przykładzie, rada osiedla poznaje lepiej swoje możliwości spełnienia oczekiwań mieszkańców, a ci ostatni poznają kompetencje i realne możliwości działania rady. Nie dzieje się tak jednak automatycznie w przypadku każdego konfliktu. Wydaje się, że można wskazać różne czynniki, dzięki którym konflikt zyskuje lub traci funkcjonalność. Spory nazbyt gwałtowne, intensywne, z całą siłą angażujące, pogłębiają tylko polaryzację na dwie przeciwstawne strony. Istotne staje się wtedy walczenie ze sobą nawzajem, ważniejsze niż komunikacja czy wręcz sam pierwotny cel (analogicznie do kłótni dwóch osób, gdzie nawet po krótkiej wymianie zdań zapomina się, „o co tak właściwie poszło”). Mergler widzi to tak, że dla kondycji życia społecznego lepszy jest jawny konflikt z udziałem rozpoznanych podmiotów, który stwarza szanse na przesilenie i rozwiązanie w sensownym czasie, niż długotrwały proces gnilny, przewlekła obezwładniająca bezsilność, prowadząca do atrofii aktywności. Te wszystkie teoretyczne rozważania pozwalają zrozumieć i ocenić to, co zajmuje największą część książki, czyli zarys wspomnianego konfliktu o Studium.
Studium niezgody Ów dokument stanowi obszerne, fachowe opracowanie, zarysowujące ogólną wizję przestrzeni miasta; swoistą „konstytucję” Poznania. Bez wnikania w szczegóły (istotne przede wszystkim dla poznaniaków): ze względu na zmiany prawne z 2003 r., należało dostosować Studium do kilkudziesięciu planów miejscowych. Oczywiście dziwić musi fakt dostosowywania ogólnej koncepcji do szczegółowych, ale było to konieczne ze względu na nową uchwałę, wprowadzającą wymóg zgodności obu poziomów – było to rozwiązanie prostsze i bardziej efektywne. Przez kolejne lata trwały prace nad zmianami, a także ustanowiono procedury dotyczące zgłaszania wniosków, publicznego wglądu etc. Dwie komisje Rady Miasta – Polityki Przestrzennej oraz Ochrony Środowiska i Rewitalizacji – przy drzwiach otwartych, wspólnie, choć w niezależnych od siebie głosowaniach, rekomendowały odrzucenie lub przyjęcie zmian – decyzje podejmowała jednak Rada. Jak pisze Mergler: Do „Studium” zgłoszono 1120 uwag, prezydent postanowił uwzględnić w całości 186, 447 przyjął zaś w części. Niespełna 500 odrzucił. Wspomniane komisje 29 marca 2007 r. rozpoczęły więc cotygodniowe (i częstsze) posiedzenia, by ustalić i przegłosować opinie na temat wszystkich nieuwzględnionych przez administrację prezydenta uwag. I właśnie wokół spotkań tychże komisji rozgorzał konflikt. Szczególnie wartościowa w książce Merglera jest próba nakreślenia tego, jak doszło do powstania silnego ruchu społecznego, przeciwstawiającego się narzucaniu przez władze miasta zdania co do Studium. Początkowo nie było żadnego sporu – jedynie kilka grup (np. ekologicznych) lub wręcz pojedynczych osób (np. eksperci w mediach) krytycznie oceniało te działania miejskich włodarzy, które były sprzeczne
125 z ich opiniami lub partykularnymi interesami. Przykładowo, rada osiedla monitorowała i ewentualnie interweniowała w przypadku niekorzystnych decyzji dotyczących swojego terenu. Przełomowa stała się jedna, bulwersująca opinię publiczną kwestia: poprowadzenia tzw. miejskiej autostrady przez Lasek Marceliński, będący jednym z nielicznych w Poznaniu zwartych kompleksów leśnych. Ujawniła się wtedy funkcjonalna rola konfliktu. Mianowicie kilka środowisk skonsolidowało siły, przeciwstawiając się pomysłom decydentów. Pojedyncza rada osiedla, stowarzyszenie lokalne, nieformalna albo formalna grupa, w której aktywnych jest raptem kilka osób, ma stosunkowo nieduży potencjał działania czy siłę perswazji /…/. Podejmując kooperację i mówiąc wspólnym głosem, podmioty takie mogą natomiast stworzyć sporą siłę, której racje słychać szeroko i którą w warunkach porządku demokratycznego trudniej zignorować – pisze Mergler. Ta solidarność różnych grup i osób być może nie zaistniałaby, gdyby władze miasta traktowały obywateli w sposób partnerski. Tak jednak, zdaniem osób zaangażowanych w spór, nie było. Mergler przywołuje główne punkty społecznej krytyki Studium. Przede wszystkim chodziło o odmienną wizję miasta. Władze dążyły do uchwalenia Studium możliwie najszybciej, także kosztem odrzucania wszelkich społecznych uwag, gdyż nie chciały blokować planów inwestorów, których miały zamiar przyciągać. Dodatkowo Euro 2012 było alibi lub „straszakiem” do uzasadniania decyzji. Istotą „Poznania konfliktów” nie jest jednak napiętnowanie „złego” Studium czy też „złych” urzędników i jeszcze gorszych inwestorów. Nie były to podziały czarno-białe. Nadal wielu poznaniaków podziela wizję rozwoju miasta opartą o coraz to nowe inwestycje. Widzą go tak zarówno przedstawiciele wielkiego biznesu, jak i ekonomicznie słabsi, którzy, jak z ironią zauważa Mergler, kupili jednak na raty używany samochód i mogą pokazać, że ich jednak „już stać” i chcieliby czerpać przyjemność z jazdy po mieście, tak drogo opłaconą. A tu jazdy nie ma, tylko… korki. Wspomniana wizja była jednak narzucana, nie pozwalano na żadną debatę publiczną. Stąd, choć Mergler wskazuje na dwie główne zalety sporu o Studium (możliwość społecznego uczenia się oraz ujawnienie faktycznej wizji miasta, do której dążą władze miejskie), trudno jednoznacznie ocenić funkcjonalność tego konfliktu. Niewątpliwie był on wyciszany w imię innych interesów. To problem wielu polskich miast, które stają się czymś autonomicznym wobec mieszkańców, mających inne potrzeby. Stąd taka, a nie inna wypowiedź prezesa Wielkopolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej, który domagał się imiennego napiętnowania wszystkich osób publicznych, które nie popierają ekspresowego uchwalenia „Studium” i odrzucenia zgłoszonych do niego uwag społecznych. Jak widać, niektórzy mogą postrzegać zaangażowanie społeczne jako zdradę „małej ojczyzny”. Jak więc ocenić postawę radnych, którzy, jak zauważa Mergler, traktują całą procedurę jako formalność i uważają, że nie mają w związku z tym nic do roboty, poza podpisaniem listy obecności.
to albo przeszkoda, albo czynnik im sprzyjający, ale nie wartość sama w sobie, która się broni tym, że jest już stworzona i służy mieszkańcom. Dlatego powszechnie w wielkich miastach, jak w Poznaniu, popierani przez władze deweloperzy, forsujący komercyjne budownictwo, są w konflikcie z istniejącą zabudową i zielenią. Władza preferuje powstawanie nowej wartości – tzw. inwestycje – kosztem destrukcji dotychczasowej, nawet jeśli chroni ją prawo (zabytki, tereny cenne przyrodniczo). W komunikacji stawia na nieekologiczny indywidualny transport samochodowy – pochłaniający przestrzeń miejską, nie mówiąc o smrodzie, hałasie i wibracjach – kosztem komunikacji zbiorowej. Ofiarą jednego i drugiego padają tereny zieleni i ogólnie przestrzeń publiczna, która wszędzie się kurczy. Tzw. problemy mieszkaniowe są rozwiązywane pozornie, czego wyrazem jest rosnąca liczba pustostanów – w niszczejącej zabudowie starej, ale także w nowej, lecz nieskonsumowanej z powodu spekulacyjnych cen. Uniwersalny jest też chyba opisany mechanizm budzenia się społeczeństwa obywatelskiego: inspiruje to arogancja władzy i poczucie bezsilności ludzi, którzy odkrywają, że tylko sami mogą sobie pomóc – pod warunkiem, że się zorganizują.
(wysłuchał BG)
Dlatego też ostatecznie przeciwnicy Studium nie atakowali jego konkretnych postulatów, lecz całość – jako pewną wizję miasta, której oni nie podzielają. Spór o „Studium” ledwo zarysował istnienie podziału a proces wyjaśniania go dopiero się rozpoczął. Sądzę, że ten problem, a zwłaszcza jego rozwiązanie ma zasadnicze znaczenie dla przyszłości Poznania! – twierdzi Mergler. Ostatecznie Studium uchwalono, dzięki radnym PO, zobligowanym dyscypliną partyjną, a także dwóm głosom niezrzeszonych. Reszta klubów wstrzymała się od głosu, „przeciw” zagłosował jeden radny.
Miasto dla ludzi – czy ludzie dla miasta? Książka Merglera wskazuje, iż pociągające dla niektórych polityków traktowanie obywateli jako biernych odbiorców, nie zawsze popłaca. Mieszkańcy potrafią się bowiem zebrać, wskazać na swoje kompetencje. Również korzystając z porad ekspertów, czego wyrazem są załączone do „Poznania konfliktów” opracowania, jak np. „Transport w projekcie »Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego miasta Poznania«” Jerzego Babiaka czy też „Od stagnacji i degradacji do nowego jakościowego rozwoju miasta” Andreasa Billerta. Ich wykorzystanie świadczy o niezłym przygotowaniu protestujących i podejściu do sprawy „na poważnie”. Szczególnie, że – jak pisze Mergler – chodzi o poczucie bezpieczeństwa związane ze stabilnością i przewi-
126 dywalnością warunków życia. Tymczasem władze nawet nie starały się o poszukanie kierunków alternatywnych wobec swoich propozycji. Kolejna rzecz, która wydaje się być bolączką wielu polskich miast, to sytuacja, gdy nie stawia się inwestorom wysokich wymagań. Świadczy o tym preferowanie w Studium nowych obszarów (przede wszystkim deweloperskie osiedla na obrzeżach miast), a nie inwestycji w centrum, gdzie pomoc jest potrzebna. Nie potrzeba wiedzy eksperckiej, by przewidzieć, że „wypychanie” mieszkańców poza centralne obszary miejskie, z równoczesnym zezwalaniem na budowę marketów przy głównych ulicach, spowoduje nasilenie ruchu i korki. Szczególnie, iż brakuje innej możliwości dojazdu niż samochód, gdyż przy nowych osiedlach nie ma jeszcze infrastruktury związanej z transportem publicznym.
Obywatelu – miej świadomość! Oczywiście chcąc ocenić wartość „Poznania konfliktów”, należy mieć na uwadze dwie kwestie. Po pierwsze, jest to książka, która powstała w środowisku poznańskich aktywistów, stąd trudno mówić, by aspirowała do całkowitej neutralności. Autor wyjaśnia to, pisząc: Władze (ale także biznes) dysponują o wiele większymi możliwościami docierania do opinii publicznej. I jest to zrozumiałe, inaczej być nie może, bo władze ponoszą realną odpowiedzialność, a przynajmniej powinny, za stan rzeczy dotyczących ogółu. Ale też, w konsekwencji, powinno być oczywiste, że na dostępnych łamach (tej książeczki) dominuje głos własny, na niekorzyść uprzywilejowanego komunikacyjnie interlokutora. Taka publikacja mówi głosem strony słabszej, lub w jej imieniu. Oczywiście nie oznacza to, że porzucono całkowicie ukazanie argumentów władz miasta oraz popierających ich ekspertów i mieszkańców. Uwagom tym poświęca się jednak znacznie mniej miejsca. Drugie zastrzeżenie dotyczy możliwości uogólnienia sytuacji zawartych w tej książce na inne polskie miasta. Oczywiście dla poznaniaków jest to pozycja ważna, gdyż wskazuje na to, czego nie zawsze widać w głównych mediach, choć dzieje się to niemalże „za oknem”. Czy jednak dla osób spoza stolicy Wielkopolski jest to wartościowa publikacja? Nawet pobieżne spojrzenie na strony lokalnych gazet wskazuje, że takie problemy jak w Poznaniu, zdarzają się i gdzie indziej. Można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że wiele podobnych konfliktów istnieje, choć niewyartykułowanych w mediach ogólnopolskich czy nawet lokalnych. Niestety, trudno bez szczegółowych badań stwierdzić, jak w Polsce wygląda skala tego typu zjawisk.
4×
+
„Obywatel” w prenumeracie…
+
Pewnym przyczynkiem do szacunków może być jednak krótki tekst Macieja Milewicza pt. „Konflikt w mieście z perspektywy władzy lokalnej”, zamieszczony w omawianej książce. Autor, socjolog zatrudniony w Urzędzie Miasta Poznania, przedstawia m.in. częstość występowania konfliktów w sześciu największych miastach Polski. Opiera się przy tym na kryterium ilościowym, tzn. wskazuje na ilość artykułów w prasie, w których pojawia się jedno z kluczowych słów, takich jak „protest”, „spór” itd. Wydaje się, że taka optyka jest nazbyt ograniczona. Potwierdza to choćby, również zamieszczony w książce Merglera, „Wstępny rejestr konfliktów”. Znalazło się tam 35 sporów, mniej lub bardziej gwałtownych, o różnej istotności dla całości miasta i różnym zaangażowaniu poszczególnych stron. W „Poznaniu konfliktów” można by kilka rzeczy zmienić, a jeszcze więcej – dodać. Wszak miasto składa się z ludzi różnego rodzaju, a więc i materiał jest bogaty. To jednak, że nie udało się uchwycić wszystkiego, nie znaczy, że nie warto było się podejmować przygotowania takiej publikacji. Wielu socjologów czy politologów zajmuje się omawianymi w niej kwestiami, lecz książka Merglera różni się jednym kluczowym szczegółem. Mianowicie jest to głos samych zainteresowanych, ale nie zapośredniczony przez media czy naukowców. To wyraźna artykulacja tego, „kim my jesteśmy”, a także „czego chcemy”. Jednocześnie nie jest to lista żądań, haseł i niemerytorycznej krytyki innych, „złych”. „Poznań konfliktów” nazwać by można książką „subiektywnie rzetelną”, to jest nie kryjącą się z tym, z jakich pozycji wychodzi i do czego dąży, a jednocześnie osadzoną w ramach „popularno-naukowych”, z uwzględnieniem argumentów obu stron i próbą spojrzenia bez krzywdzących uogólnień. Dlatego nie należy ograniczać się do przeczytania tej książki. Szczególnie, że jest ona krótka, darmowa (można ją otrzymać pisząc na adres lech.mergler@gmail.com), a czyta się ją bez większych trudności. Ideałem byłoby, gdyby aktywiści z innych miast… napisali podobne. Partycypacja odbywa się nie tylko poprzez konkretne działania, lecz również przez wzrost świadomości tego, co się dzieje wokół nas. To proces ciągły i zmienny, w którym kluczową rolę odgrywa komunikacja. Punktem wyjścia do rozmowy na ważne lokalnie problemy może być właśnie „Poznań konfliktów”. Bartłomiej Grubich Lech Mergler, Poznań konfliktów. Rejestracja, opis, diagnoza wybranych konfliktów lokalnych, Stowarzyszenie „Lepszy Świat”, Poznań 2008.
= 42 zł
szczegóły s. 175
To się opłaca!
Przeciw
RE CEN ZJA
nędzy galicyjskiej Remigiusz Okraska
Ruch spółdzielczy, jedna z najbardziej masowych i prężnych inicjatyw społecznych w dziejach Polski, nie ma szczęścia do prezentacji jego historii. Ze względów ideologicznych nie był on po roku 1945 omawiany chętnie, a przede wszystkim rzetelnie, jako nie dość „rewolucyjny” i nie dość „świadomy klasowo”. W III RP, dla odmiany, wydawał się, wbrew historycznym faktom, dziedzictwem PRL-u, znów klasowo niesłusznym, choć tym razem z punktu widzenia optyki nie „proletariackiej”, lecz „burżuazyjnej”. Poza tym, spółdzielcy mają ten sam problem, co wiele innych efektywnych i szeroko zakrojonych form aktywności, które nie są dość widowiskowe i nie bazują na intensywnej autoreklamie – cicha, mrówcza praca toczy się w cieniu tej bezproduktywnej, lecz efektownej. Wszystko to sprawia, że dzieje i dorobek polskiej spółdzielczości są opisane w sposób pozostawiający wiele do życzenia – wiele tu białych plam, sporo prezentacji tendencyjnych. Dlatego z uznaniem należy przyjąć każdą nową publikację poświęconą tej tematyce. Książka Roberta Witalca „Spółdzielczość kredytowa systemu Schulzego w Małopolsce w latach 1873-1939”, bazująca na pracy doktorskiej, obronionej w 2002 r., jest tym bardziej godna uwagi, że omawia słabo dotychczas zbadany temat (monograficznych opracowań doczekała się bodaj tylko spółdzielczość kredytowa w Wielkopolsce i częściowo na Pomorzu), a w dodatku analizuje formę pierwotną, lecz mniej znaną i popularną w porównaniu z systemem spółdzielczości Raiffeisena. Franz Hermann Schulze (1808-1883), zwany też od miejsca urodzenia Schulzem z Delitzsch, uznawany jest za pioniera nowoczesnej spółdzielczości oszczędnościowokredytowej. W 1850 r. w Eilenburgu oraz w swej rodzin-
nej miejscowości założył pierwsze kasy kredytowe, które zapoczątkowały ogromny dynamiczny ruch spółdzielczy w tej dziedzinie. Forma działania, którą zaproponował, była w stosunku do późniejszej spółdzielczości, nazwijmy to, prymitywna. Schulze nie tylko bowiem popełniał błędy typowe dla pionierów, ale i niechętny był idealizmowi. Kasom oszczędnościowo-kredytowym, a właściwie towarzystwom zaliczkowym, jak powszechnie zaczęto je wkrótce nazywać, wyznaczył cel na wskroś pragmatyczny – miały służyć polepszeniu doli ekonomicznej zarówno kredytobiorców, jak i osób oszczędzających. W przeciwieństwie do uprzednio istniejących form kredytu filantropijnego (z funduszy osób zamożnych, państwa lub gmin oferowano pożyczki głównie drobnym rzemieślnikom), które zdaniem Schulzego demoralizowały pożyczkobiorców i nie
127
128 uczyły ich polegania na własnych siłach, w swoim systemie położył on nacisk na wymierne korzyści uczestników, surową dyscyplinę finansową oraz na wymóg partycypacji w kosztach przedsięwzięcia. Kredytobiorca musiał być członkiem kasy pożyczkowej, czyli najpierw nabywał w niej udziały, a dopiero później mógł otrzymać pożyczkę. Z kolei oszczędzający mieli otrzymywać godziwe odsetki. Jedni i drudzy odpowiadali finansowo za błędne decyzje kierownictwa, które zatem, aby fachowo zarządzać całością, powinno składać się z przyzwoicie opłacanych fachowców. Wszyscy zaś członkowie kasy mieli udział w jej zyskach w postaci dywidendy, której wysokości Schulze nie precyzował, ale zalecał, aby była możliwie duża. To różniło ów model od późniejszych, w których równie ważny jak korzyści ekonomiczne, był aspekt etyczny i wynikające zeń rozmaite formy działań społecznych. Co więcej, spółdzielczość późniejszych typów nierzadko formułowała wizje przeobrażeń ustrojowych, czy to w postaci daleko idącej „humanizacji” kapitalizmu, czy wręcz zastąpienia go „rzeczpospolitą spółdzielczą”. Schulze niemal zupełnie nie był zainteresowany takimi rozważaniami. Chciał zapewnić niezamożnym dogodny, uczciwy kredyt, który pozwoliłby im wyrwać się z kręgu biedy i lichwy, polepszyć kondycję ekonomiczną jednostek i zbiorowości w oparciu o zasadę solidarnej samopomocy finansowej. Do bólu praktyczny, nawet jeśli nie lekceważył ideałów etycznych, to uważał, że do wyobraźni bardziej przemawiają wymierne korzyści, zaś – jak mówi polskie przysłowie – lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. Interes osobisty jest kitem, który spaja spółdzielnię – miał twierdzić Schulze1. Cel osiągnął. Jak pisał jeden z liderów polskiej spółdzielczości, Prezydent RP Stanisław Wojciechowski w swym monumentalnym dziele „Ruch spółdzielczy”, Spółdzielnie kredytowe Schulzego duże zasługi położyły we wzmocnieniu stanu średniego, udostępniły kredyt dla warstw mniej zamożnych i spotęgowały ich oszczędności; kredyt przestał być monopolem ludzi zamożnych2. Młodszy od Schulzego o 10 lat Fryderyk Wilhelm Raiffeisen zaproponował inny model spółdzielczości kredytowej, znacznie mocniej akcentujący aspekty etyczne i prospołeczne. Była to spółdzielczość wyłącznie dla niezamożnych – udzielała niewielkich pożyczek, ale za to oprocentowanych bardzo nisko, nie wymagała uprzedniego wykupu udziałów, a gdy wymuszono je ustawowo (nb. na wniosek Schulzego, który obawiał się nadużyć i niesolidności), były bardzo niewielkie, podobnie zresztą jak dywidenda. Raiffeisen w swym systemie kredytowym bardzo mocno akcentował aspekty etyczne tej formy samopomocy, wywodząc je z chrześcijańskiego ideału miłości bliźniego, zaś celem uczynił bardziej braterskie i solidarne stosunki międzyludzkie. Wprowadził również inne novum. O ile Schulze zaczął od kas lokalnych, zakładanych w małych społecznościach, o tyle wraz z ich rozrostem oraz wkroczeniem tego systemu do dużych miast przestały one – bez sprzeciwu pomysłodawcy – mieć formę „sąsiedzką”. Raiffeisen przeciwnie – uznał, że jedynym gwarantem powszechnego oszczędzania, a zatem zdolności udzielania kredytów, a także
solidności pożyczkobiorców w kwestii spłat, jest lokalny charakter każdej kasy, aby więzi między jej członkami były żywe i bezpośrednie; dlatego ograniczył zasięg kas do terenu jednej parafii. Trzecia istotna różnica dotyczyła kwestii kosztów – zarówno ze względów etycznych, jak i pragmatycznych (uboższa klientela) Raiffeisen starał się minimalizować koszty działania kas, a osiągnął to poprzez zasadę na ogół bezpłatnej, samopomocowej pracy. Oba systemy oczywiście konkurowały ze sobą, ale też znakomicie się dopełniały. Kasy Schulzego z czasem zaczęły skupiać głównie ludność nieco zamożniejszą, nierzadko ze środowisk wielkomiejskich. Natomiast model Raiffeisena, w Polsce spopularyzowany w nieco zmodyfikowanej formie przez Franciszka Stefczyka, przyciągnął głównie uboższe warstwy, szczególnie drobnych rolników. Bez wątpienia model raiffeisenowski był bardziej szlachetny i zorientowany na szersze cele, jednak nie zmienia to faktu, że system Schulzego przetarł szlak innym formom spółdzielczości, a jego rola w poprawie doli szerokich rzesz społecznych i w walce z lichwą jest niebagatelna. Chcąc zrozumieć znaczenie tej formy gospodarowania, musimy uświadomić sobie, w jakich realiach zaczęły powstawać pierwsze galicyjskie inicjatywy wzorowane na modelu Schulzego. Galicja była wówczas regionem wręcz przysłowiowo ubogim, a szczególnie dotkliwe i w zasadzie pozbawione nadziei na poprawę było położenie drobnego rolnictwa, rzemiosła i robotników. Ale również spora część tego, co dziś nazwalibyśmy klasą średnią, borykała się z wieloma problemami ekonomicznymi, z których jednym z czołowych był brak dostępu do taniego, „cywilizowanego” kredytu, co blokowało rozwój działalności gospodarczej. Dla niezamożnych warstw jedyną dostępną formą pożyczki były lichwiarsko oprocentowane kredyty, udzielane przez bogatych mieszczan, właścicieli majątków ziemskich oraz Żydów. /…/ najniższą stopą procentową pobieraną wówczas [w roku 1876 – przyp. R. O.] przez wierzycieli prywatnych (bogatszych chłopów) było 24%. Natomiast zwykły procent pobierany przez Żydów, którzy stanowili główne źródło kredytu włościańskiego [chłopskiego], wynosił 50-150%, a w niektórych powiatach dochodził do 400 czy 500% – pisze Witalec. Pożyczki udzielane chłopom przez szlachtę miały zaś oprocentowanie dochodzące do 150% rocznie. Problem był dotkliwy nie tylko na poziomie jednostkowym, ale także społecznym i gospodarczym. Władze austrowęgierskie próbowały mu zaradzić, przeznaczając pewne, dość niewielkie fundusze na tworzenie pożyczkowych kas gminnych i miejskich. Nie przyniosło to jednak zbyt wielkich rezultatów – dopiero spółdzielczość systemu Schulzego, a później Raiffeisena znacząco odmieniła tę sytuację. Idee Schulzego zaczęły przenikać do Galicji w latach 60. XIX wieku, początkowo do środowisk urzędniczych i rzemieślniczych. Pierwsze próby wcielania ich w życie były nieporadne i obejmowały garstkę ludzi. Jednak już na przełomie lat 60. i 70. inicjatywy tego rodzaju nabrały rozpędu. Krakowscy
129 i lwowscy pasjonaci spółdzielczości podróżowali do Niemiec, by tam uczyć się prowadzenia towarzystw zaliczkowych. W roku 1869 powstało Towarzystwo Zaliczkowe dla Miasta Krakowa, a dwa lata później we Lwowie Towarzystwo Zaliczkowe, stając się rozsadnikami takich idei w obu regionach. Przełomowy okazał się rok 1873, gdy weszła w życie ustawa o spółkach (stowarzyszeniach) zarobkowych i gospodarczych. Już rok później powstał Związek Stowarzyszeń Zarobkowych i Gospodarczych we Lwowie, zrzeszający lokalne spółdzielnie kredytowe, koordynujący i kontrolujący ich działalność oraz propagujący taką ideę oszczędzania i uzyskiwania pożyczek. Na czele Związku przez pewien czas stał znany społecznik, ekonomista i przedsiębiorca, Stanisław Szczepanowski, autor słynnej „Nędzy Galicji w cyfrach…”. Organizacja skupiała towarzystwa zaliczkowe oparte na zasadach sformułowanych przez Schulzego, pozostawiając im jednak znaczną swobodę – samodzielnie ustalały wysokość stóp procentowych i dywidendy, wybierały ograniczoną lub nieograniczoną odpowiedzialność za majątek pozostający w ich dyspozycji itp. W 1875 r. dominującą grupą członków byli rolnicy (ponad 40%), przemysłowcy i rzemieślnicy (ok. 25%) oraz pracownicy umysłowi (ok. 23%). Wspomniana ustawa oraz spopularyzowanie idei towarzystw zaliczkowych zaowocowały żywiołowym rozwojem takich inicjatyw. Lwowski Związek w roku 1875 zrzeszał 30 stowarzyszeń systemu Schulzego, dekadę później już 91, a w roku 1912 – aż 240. Przyrost liczby członków ogółu stowarzyszeń związkowych (w tym niewielkiej liczby raiffeisenowskich oraz nieco większej ilości mieszanych) był jeszcze szybszy. W roku 1875 było ich niespełna 11 tys., po upływie dekady prawie 137 tys., a w roku 1912 – 342 tysiące. Wkłady oszczędnościowe wzrosły z nieco ponad 2 milionów koron w 1877 r. do 37 mln w roku 1900, by w 1911 r. wynosić ponad 131 milionów. Kapitały udziałowe w 1874 r. miały wysokość zaledwie 390 tys. koron, w 1900 r już ponad 9 milionów, a w roku 1912 – niemal 48 milionów. Fundusze rezerwowe w 1874 r. wynosiły nieco ponad 26,5 tys. koron, dekadę później niemal 2 miliony koron, a w roku 1912 – ponad 11 milionów. W podobnym tempie rosły kwoty udzielanych kredytów. W roku 1874 było to niespełna 1,5 mln koron, dziesięć lat później już 36 milionów, a w roku 1911 – ponad 500 milionów. Rósł również zysk – z 88 tys. w roku 1875, przez 575 tys. dekadę później, aż po 2,3 mln w roku 1911. Średnio na każde zrzeszone towarzystwo zaliczkowe ów zysk wzrósł z 3154 koron w roku 1875 do ponad 11 tys. w roku 1911. Rosła również wartość posiadanych nieruchomości – z niespełna 2 milionów koron w 1900 r. do ponad 9,5 mln dwanaście lat później. Osobną kategorią towarzystw zaliczkowych były te, które nie przystąpiły do Związku. Stanowiły one większość, stale rosnącą. Wzrost ilościowy związkowych stowarzyszeń kredytowych systemu Schulzego był znacznie wolniejszy od ogólnego tempa rozwoju tych stowarzyszeń w Galicji. Związkowe stowarzyszenia kredytowe w roku 1875 stanowiły 38% ogółu, w 1905 – 23%, a w 1912 zaledwie 15% z ogólnej liczby 1575 stowarzyszeń
działających w tym czasie w Galicji – pisze Witalec. Towarzystw niezrzeszonych było w roku 1875 zaledwie 38, dwie dekady później już 225, a w 1912 r. – 1340. Liczba ich członków wzrosła w tym czasie z 25 tys. do 666 tys., wysokość kapitałów udziałowych z nieco ponad miliona koron w 1874 r. do 38 milionów w roku 1912, fundusze rezerwowe analogicznie z 56 tys. do niemal 12 milionów, wkłady oszczędnościowe z nieco ponad 3,5 mln w 1877 r. do 136 milionów w roku 1912, kwoty udzielonych pożyczek zaś z ok. 2,2 mln w 1874 r. do ok. 550 milionów w roku 1911, a zysk ogólny analogicznie z ok. 65 tys. do niemal 3 milionów. Sporą część inicjatyw niezrzeszonych w Związku stanowiły etniczno-religijne towarzystwa zaliczkowe mniejszości narodowych. Spółdzielczość żydowska rozwijała się bardzo szybko – od jednego towarzystwa w 1874 r. do 841 w 1911, od 16 członków do ponad 500 tysięcy – w połowie roku 1913 stanowiąc niemal 57% ogółu galicyjskich towarzystw zaliczkowych. Towarzystwa żydowskie zazwyczaj skupiały jednak mniej członków (o niemal 2/3 w stosunku do towarzystw Związku) oraz gromadziły mniejsze kwoty udziałów i wkładów oszczędnościowych w ogóle oraz przeciętnie na jedną inicjatywę. Inny był także, zwłaszcza początkowo, ich skład zawodowy – w 1891 r. aż niemal 60% członków stanowili handlarze i kupcy, a tylko 17,5% rolnicy, podczas gdy dla towarzystw związkowych te proporcje wynosiły odpowiednio 6,2 i niemal 65%. Później, wraz z rozwojem spółdzielczości i jej unowocześnieniem, sporo towarzystw żydowskich utraciło swój etniczny charakter, zrzeszając wielu chłopów polskich i ukraińskich. Odrębną spółdzielczość kredytową posiadała także ludność ukraińska. W roku 1900 istniało 31 ukraińskich towarzystw zaliczkowych, natomiast 12 lat później już 428, suma udziałów wzrosła odpowiednio z 507 tys. koron do niemal 7 milionów, a wkładów oszczędnościowych z ok. 3 mln do niemal 34 milionów. Łączna liczba członków wszystkich ukraińskich spółdzielni kredytowych wynosiła w przededniu wybuchu I wojny światowej około 200 tys. Cechą charakterystyczną spółdzielczości ukraińskiej była jej istotna rola w procesach narodowotwórczych oraz kształtowaniu solidarności etnicznej. Zaowocowało to znacznie większym niż wśród Polaków i Żydów udziałem spółdzielni w inicjatywach społecznych, w finansowaniu przedsięwzięć charytatywnych, o wiele mniejszą fluktuacją członków, a także ponadprzeciętnie dużą rolą wkładów oszczędnościowych i udziałów w działalności pożyczkowej (większość towarzystw polskich i żydowskich bazowała w tej kwestii na kredytach udzielanych im przez duże banki). Jednak ze względu na to, że spółdzielnie ukraińskie zrzeszały głównie ubogą ludność wiejską, w porównaniu z polskimi i żydowskimi były znacznie słabsze ekonomicznie. Pewna część niezwiązkowych stowarzyszeń, prawdopodobnie głównie żydowskich, choć autor tego – poza przytoczeniem kilku opinii z epoki – nie dowodzi, co zresztą po latach i z uwagi na specyfikę procederu jest raczej niemożliwe, nie miała wiele wspólnego ze spółdzielczością, stanowiąc
130 przykrywkę dla firm prywatnych, nierzadko o charakterze lichwiarskim. Było to efektem wspomnianej, bardzo liberalnej ustawy z roku 1873. /…/ zupełna ustawowa swoboda organizowania spółek z jednej strony ułatwiła ich rozwój – z drugiej jednak w wielu przypadkach nadużytą została /…/ do wyzysku ludności i do uprawy lichwy. /…/ zaczęły się /…/ mnożyć z niesłychaną szybkością – prócz zdrowych i solidnych – także lichwiarskie i spekulacyjne instytucje, drapujące się w formę kooperatywy, w przeważnej większości stojące poza organizacjami związkowymi – pisali w roku 1914 eksperci3. Ustawa zaoferowała spółkom pożyczkowym możliwość prowadzenia uproszczonej księgowości, ulgi podatkowe oraz dogodne kredyty w bankach krajowych, nie obejmując ich jednak niemal żadną kontrolą. Nie wymagała także wyboru władz towarzystwa przez członków, co otwierało szeroko furtkę do przekształcania firm rodzinno-towarzyskich w „spółdzielnie”. Poskutkowało to przeobrażeniem części indywidualnych lichwiarzy w „spółdzielców”, a pewna ilość spółdzielni była w praktyce spółkami akcyjnymi o bardzo wysokiej dywidendzie, zakamuflowanych dodatkowych opłatach dla pożyczkobiorców itp. – zwano je „banczkami familijnymi”. Witalec cytuje z epoki opinię Wacława Żmudzkiego, który pisał: Liczna rzesza pijawek społecznych, która dotąd zmuszona była po najciemniejszych norach uprawiać swój wysysający proceder, skwapliwie i gromadnie pogarnęła pod skrzydła dobroczynnej ustawy najobrzydliwszą lichwę, przyobleczoną nadto teraz płaszczem obywatelskiej działalności. Podobnie oceniał zjawisko Franciszek Stefczyk, ale także uczciwi żydowscy spółdzielcy, którzy dostrzegali, że tego rodzaju patologie szkodzą idei samopomocy kredytowej oraz wszystkim szeregowym członkom takich „spółdzielni”, w tym także Żydom. Oczywiście patologie nie ograniczały się do towarzystw żydowskich – również liczne niezrzeszone w Związku polskie inicjatywy wykorzystywały luki w ustawie i szczytnymi hasłami zakrywały niecne cele. Był to problem ponadetniczny i ponadwyznaniowy, a jego ofiarą padali w podobnym stopniu polscy czy ukraińscy chłopi, jak i żydowska biedota – drobni rzemieślnicy czy kupcy. Co więcej, nadużycia zdarzały się również w łonie Związku, jak choćby wtedy, gdy część towarzystw, wbrew generalnej zasadzie spółdzielczej o równych prawach członków, uzależniła ilość głosów podczas zebrań od ilości posiadanych udziałów lub wysokości wkładów oszczędnościowych, co oznaczało proceder rodem ze spółek akcyjnych, nic wspólnego nie mający z ideami kooperatyzmu. Fakt nieprzystąpienia do Związku niekoniecznie jednak wynikał ze złych intencji danego towarzystwa. Część z nich stanowiły niewielkie spółdzielnie lokalne, które w przynależności do większej struktury nie widziały żadnych korzyści (ponosić musiałyby natomiast na jej rzecz opłaty), część natomiast – towarzystwa na tyle duże, że samowystarczalne pod każdym względem (przykładem niech będzie Stowarzyszenie Oszczędności i Kredytu Funkcjonariuszy c.k. Kolei Państwowych we Lwowie, liczące niemal 6500 członków). Istotne bywały także kwestie narodowościowe – postrzegany
jako „polski”, lwowski Związek nie był atrakcyjnych dla etnocentrycznych środowisk mniejszości (w 1911 r. w jego skład wchodziło tylko 11 towarzystw żydowskich i żadne ukraińskie). O tym, że towarzystwo niezrzeszone nie oznaczało automatycznie inicjatywy nieuczciwej, świadczą choćby wydatki na działalność charytatywną – przykładowo, w 1911 r. galicyjskie pozazwiązkowe spółdzielnie kredytowe przekazały na cele społeczne (głównie rozwój szkolnictwa) ponad 320 tys. koron, co oznaczało w stosunku do roku 1900 wzrost ponad 10-krotny, choć liczba takich towarzystw powiększyła się w tym okresie niespełna trzykrotnie.
Wspomniane patologie w znacznej mierze wynikały z faktu, iż spółdzielczość kredytowa znajdowała się we wczesnej fazie rozwoju – brakowało regulacji prawnych, tradycji takich form działania, etosu itp. Polepszenie sytuacji przyniosła nowa ustawa, uchwalona w roku 1903. Dotychczas towarzystwa zaliczkowe, które nie należały do Związku, nie były w żaden sposób kontrolowane. Nowa ustawa nałożyła na spółki niezwiązkowe obowiązek kontroli przez zewnętrznych, państwowych rewidentów przynajmniej raz na dwa lata (spółdzielnie zrzeszone w Związku były uprzednio kontrolowane przynajmniej raz w roku, a wiele znacznie częściej). Wymóg ten próbowano obejść tworzeniem związków patrzących przez palce na podobne praktyki, mających prawo do kontroli zrzeszonych towarzystw przez własnych rewidentów, jednak sprzeczne interesy i wzajemne konkurowanie prywatnych lichwiarzy udających spółdzielców utrudniały takie porozumienie (w jego skład musiało wejść minimum 50 towarzystw, aby móc utworzyć związek i zyskać prawo do powoływania własnych rewizorów). Już w roku 1901 część spółdzielni żydowskich
131 powołała Powszechny Związek na Własnej Pomocy Opartych Galicyjskich Stowarzyszeń Zarobkowych i Gospodarczych, który starał się „ucywilizować” i modernizować działalność towarzystw zaliczkowych. Na koniec roku 1912 skupiał on 582 towarzystwa, co stanowiło 64% żydowskich spółdzielni kredytowych; związek ten był znany z restrykcyjnej polityki, każdego roku wykluczając kilkadziesiąt inicjatyw nie spełniających przyjętych reguł. Jego przeciwieństwem był „szemrany” niewielki Związek Wschodnio Galicyjski ze Stanisławowa, o którym F. Stefczyk pisał, że zrzeszone w nim spółdzielnie „unikały światła dziennego”. Rozwój spółdzielczości kredytowej przerwała I wojna światowa. Już od roku 1912, w obliczu niepewnej sytuacji politycznej, powszechnie wycofywano wkłady oszczędnościowe, co zaowocowało upadkiem wielu spółdzielni słabszych ekonomicznie, głównie żydowskich i polskich. Proces ten niemal zupełnie nie objął natomiast spółdzielczości ukraińskiej, co świadczy o wysokim morale jej członków. Wybuch wojny – kilkakrotne przejście frontu przez Galicję, zmiana władz, chaos decyzyjny – zaowocował poważnymi kłopotami spółdzielczości. Jednak, co warto podkreślić, nawet w tak trudnych czasach ponad połowa dłużników regularnie spłacała zobowiązania, a ograniczenie działalności kredytowej oraz zwiększenie ilości wkładów oszczędnościowych zaowocowało tym, że ponad 100 spółdzielni spłaciło wszelkie długi wobec banków. Po zakończeniu wojny tylko ok. 1/4 spółdzielni lwowskiego Związku uznanych zostało za obumarłe lub będące w tarapatach finansowych czy personalnych. Kluczowym problemem okazała się natomiast nie tyle wojna, ile towarzyszący jej krach systemu finansowego i utrata wartości pieniądza, co poskutkowało podważeniem zaufania wobec gromadzenia oszczędności. W niepodległej Polsce spółdzielczość kredytowa funkcjonowała już na nieco innych zasadach; stanowiła część spółdzielczości ogólnokrajowej, wskutek czego nie sposób porównać jej z realiami przedwojennej Galicji. Ustawy przyjęte w pierwszych latach II RP „ucywilizowały” całą spółdzielczość, wprowadzając wymóg równości głosów wszystkich członków, niezależnie od ilości posiadanych udziałów i wysokości wkładów. Przyjęto także zasadę przeznaczania majątku spółdzielni na cele społeczne w obliczu jej likwidacji, co ukróciło prywatną działalność pod szyldem spółdzielni; w tym samym celu wprowadzono zakaz zasiadania w zarządzie i radzie nadzorczej osób spokrewnionych. Zmniejszono maksymalną wysokość dywidendy, co „odkapitalistyczniło” praktyki i etos spółdzielczy, a także ograniczono dopuszczalną wysokość kredytów, powstrzymując proceder rozdzielania wysokich pożyczek wśród „samych swoich”. W 1924 r. towarzystwa zaliczkowe systemu Schulzego z trzech dawnych zaborów, w tym lwowski Związek, zjednoczyły się w postaci Unii Związków Spółdzielczych w Polsce. Jej prezesem został ks. Stanisław Adamski. W roku 1929, czyli w przededniu światowego kryzysu ekonomicznego, Unia skupiała 727 spółdzielni z ok. 532 tys. członków –
kasy systemu Raiffeisena, zrzeszone w Zjednoczeniu Związków Spółdzielni Rolniczych RP, liczyły wówczas 608,5 tys. członków w 2746 spółdzielniach. Pod koniec roku 1934, częściowo pod naciskiem władz sanacyjnych, spółdzielcy obu systemów połączyli siły w Związku Spółdzielni Rolniczych i Zarobkowo-Gospodarczych RP. To już jednak temat na zupełnie inną opowieść. Książka Roberta Witalca to bez wątpienia jedna z najlepszych w ostatnich latach prac poświęconych historii spółdzielczości. Choć nie jest pozbawiona wad (lakoniczny styl opisu, przesadnie rozbudowana część o realiach społeczno-gospodarczych Galicji, niewielka ilość przywołanych relacji z epoki – a są takie choćby we wspomnieniach pierwszego pokolenia działaczy ruchu ludowego – na temat pozytywnego wpływu spółdzielczości kredytowej, zwłaszcza na społeczności lokalne), to jednak zarówno podjęcie dotychczas słabo rozpoznanego tematu, jak i sposób, w jaki to uczyniono – ze szczególnym podkreśleniem mrówczej pracy przy gromadzeniu szczegółowych, trudno dostępnych i bardzo rozproszonych danych liczbowych – zasługują na najwyższe uznanie. Tym bardziej, że książka opisuje bardzo ważne zjawisko społeczne. Edward Milewski, wybitny działacz i teoretyk polskiej spółdzielczości, pisał o inicjatywach opartych na modelu Schulzego: Stowarzyszenia kredytowe przyzwyczaiły ludność do zaspakajania w drodze samopomocy swoich potrzeb kredytowych, wyzwoliły ją ze szponów lichwy i pchnęły na drogi nowoczesnej pracy ekonomicznej w dziedzinie handlu, rolnictwa i przemysłu4. Remigiusz Okraska
Robert Witalec, Spółdzielczość systemu Schulzego w Małopolsce w latach 1873-1939, Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego w Warszawie, Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu – Oddział w Rzeszowie, Rzeszów – Warszawa 2008. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego, Al. Wilanowska 204, 02-730 Warszawa, tel. (022) 8433876, e-mail: mhprl@mhprl.pl, księgarnia internetowa: www.mhprl.pl
1.
Cyt. za Michał Doskocz, Raiffeisen – Stefczyk – Kampelik, Związek Rewizyjny Spółdzielni Rolniczych, Warszawa 1929, s. 21.
2.
Stanisław Wojciechowski, Ruch spółdzielczy, Wydawnictwo Spółdzielczego Instytutu Naukowego, Warszawa 1930, s. 213.
3.
Polskie kooperatywy kredytowe i kasy oszczędności. Rozwój i stan obecny na obszarze ziem polskich, oprac. Komitet Redakcyjny pod kierunkiem prof. Jerzego Michalskiego, dyrektora Banku Krajowego we Lwowie, Skład Główny w Księgarni Gubrynowicza i syna we Lwowie, Lwów 1914, s. 44.
4.
Edward Milewski, Kooperacja i jej znaczenie w Polsce, Nakładem Centralnego Biura Wydawnictw N.K.N., Kraków 1915, s. 18.
132
Społeczeństwo
bez ryzyka
NASZE TRA DYCJE
WACŁAW SZUBERT
WILLIAM BEVERIDGE
BIBLIOTEKA KONGRESU USA, GEORGE GRANTHAM BAIN COLLECTION
P
lan Beveridge’a powsta³ jako wynik prac specjalnej komisji powo³anej w Anglii w roku 1941 w celu „zbadania istniej¹cych systemów ubezpieczeñ spo³ecznych i pokrewnych instytucji ze szczególnym uwzglêdnieniem ich wzajemnych powi¹zañ oraz sformu³owania odpowiednich zaleceñ”. Og³oszenie planu nast¹pi³o w koñcu 1942 r. po blisko pó³torarocznym okresie gruntownych badañ prowadzonych w oparciu o materia³y i opinie, dostarczone zarówno przez zainteresowane resorty pañstwowe, jak i przez liczne instytucje spo³eczne oraz rzeczoznawców i uczonych, zaproszonych indywidualnie do wziêcia udzia³u w pracach Komisji. Wojna nie umniejszy³a w niczym gruntownoœci tych prac; stwarza³a raczej dla nich klimat korzystny. Opracowywanie planów przysz³ej przebudowy spo³ecznej odpowiada³o bowiem w tym czasie szczególnie silnie odczuwanej potrzebie bli¿szego okreœlenia wizji nowego, lepszego œwiata, jaki mia³ powstaæ w wyniku zmagañ wojennych. Ta ogólna atmosfera udzieli³a siê niew¹tpliwie pracom komisji, dzia³aj¹cej pod przewodnictwem Williama Beveridge’a, które przybra³y niezwykle szeroki zasiêg, wykraczaj¹c w wielu wypadkach poza dziedzinê objêt¹ bezpoœrednim zakresem jej zadañ. Raport komisji og³oszony w listopadzie 1942 r. sta³ siê czymœ wiêcej ni¿ planem reformy ubezpieczeñ spo³ecznych „i pokrewnych instytucji”; stwarza³ now¹ konstrukcjê œwiadczeñ spo³ecznych, opart¹ na gruntownej przebudowie wszystkich istniej¹cych uprzednio systemów i pomyœlan¹ w ten sposób, aby œwiadczenia te mog³y przyczyniæ siê do zupe³nego usuniêcia niedostatku i nêdzy. Co wiêcej, koncepcje walki z niedostatkiem wi¹za³y siê w tym ujêciu z szerszymi planami przebudowy spo³eczno-gospodarczej, dotycz¹cymi w szczególnoœci spraw zatrudnienia i organizacji s³u¿by zdrowia. Nic zatem dziwnego, ¿e plan Beveridge’a, ujmuj¹cy tak szeroki zasiêg spraw w p³aszczyźnie realnych i umotywowanych wniosków, a nie luźnych postulatów, sta³ siê wydarzeniem – i to nie tylko na miarê angielsk¹. /…/ U podstaw planu Beveridge’a le¿y postulat wolnoœci od niedostatku, sformu³owany w ramach programu czterech wolnoœci prezydenta Roosevelta i w³¹czony nastêpnie do karty atlantyckiej. Przedmiotem planu jest w³aœnie wskazanie œrodków, które mog³yby zapewniæ w stosunkach angielskich ca³kowit¹ realizacjê tej wolnoœci, tj. zupe³ne usuniêcie nêdzy i niedostatku. Analiza stosunków zwi¹zanych
z rozwojem gospodarczym Wielkiej Brytanii pozwala na stwierdzenie, ¿e cel ten jest w pe³ni mo¿liwy do osi¹gniêcia. Dochód spo³eczny na g³owê ludnoœci wzrós³ powa¿nie w okresie 1913-1938, pomimo przypadaj¹cej na ten okres wojny œwiatowej i nastêpuj¹cego po niej kryzysu masowego bezrobocia. Wzros³a równie¿ w tym samym czasie stopa ¿yciowa rodzin robotniczych, czemu towarzyszy³a poprawa stanu zdrowotnego i znaczny spadek œmiertelnoœci. Badania przeprowadzone w latach 1929-1937 we wschodniej dzielnicy Londynu, w Bristolu i w Yorku, wykaza³y, ¿e rodziny robotnicze o dochodach przekraczaj¹cych minimum egzystencji s¹ znacznie liczniejsze od rodzin nie dochodz¹cych do tej normy, co wiêcej, ¿e globalna nadwy¿ka dochodów ponad minimum egzystencji pierwszej grupy przewy¿sza wielokrotnie ³¹czny niedobór grupy drugiej. Ten sta³y
133 wzrost dochodu spo³ecznego kraju, pomimo wielu niesprzyjaj¹cych okolicznoœci, stwarza dogodne podstawy dla upowszechnienia dobrobytu. Niezbêdne jest tylko zastosowanie pewnych, stosunkowo ³atwych w tych warunkach do przeprowadzania, korektyw w podziale dochodu, aby usun¹æ ca³kowicie zjawiska nêdzy i niedostatku, których utrzymywanie siê jest – jak twierdzi Beveridge – skandalem na tle ogólnego wzrostu zamo¿noœci. Rodzaj tych niezbêdnych korektyw i przesuniêæ wskazuj¹ badania spo³eczne nad przyczynami nêdzy i niedostatku, przeprowadzone w wielu oœrodkach Anglii w latach bezpoœrednio poprzedzaj¹cych wojnê œwiatow¹. W œwietle tych badañ okaza³o siê, ¿e 3/4 do 5/6 przypadków niedostatku wi¹¿e siê z przerw¹ w zarobkowaniu lub utrat¹ mo¿noœci zarobkowania na skutek tzw. wydarzeñ losowych, podczas gdy pozosta³a 1/6 do 1/4 – zwi¹zana jest z niedostosowaniem wysokoœci zarobków do potrzeb rodzin maj¹cych wiêksz¹ liczbê dzieci. Dla usuniêcia niedostatku konieczne jest zatem stworzenie powszechnego systemu œwiadczeñ spo³ecznych, które by z jednej strony zastêpowa³y zarobek we wszystkich przypadkach jego odpadniêcia, a z drugiej uzupe³nia³y jego wysokoœæ w stosunku do rodzin o liczniejszym sk³adzie. Pierwsz¹ grupê œwiadczeñ reprezentuj¹ przede wszystkim ubezpieczenia spo³eczne, które pomyœlane s¹ w planie Beveridge’a jako g³ówny trzon akcji zwalczania niedostatku i st¹d zajmuj¹ w nim niejako miejsce centralne. Wymagaj¹ one jednak pewnych uzupe³nieñ nawet we w³aœciwej im dziedzinie ³agodzenia skutków wydarzeñ losowych. Uzupe³nienia te dotyczyæ musz¹ z jednej strony tej kategorii osób, dla których œwiadczenia ubezpieczeniowe – pomimo najszerszego ich ujêcia – oka¿¹ siê niedostêpne; z drugiej zaœ tych osób, które s¹ w stanie zapewniæ sobie na wypadek ryzyk losowych wydatniejsze œwiadczenia ponad minimum egzystencji, stanowi¹ce podstawê orientacyjn¹ wymiaru œwiadczeñ w ubezpieczeniach spo³ecznych. Te dwa uzupe³niaj¹ce systemy to: w pierwszym wypadku opieka spo³eczna, której nie da siê usun¹æ, mimo ¿e rola jej ulegnie znacznemu zacieœnieniu, a w drugim – ubezpieczenia dobrowolne, którym zostawia siê zgodnie z tradycjami angielskimi szerokie pole dzia³ania, polegaj¹ce na uzupe³nianiu œwiadczeñ spo³eczno-ubezpieczeniowych. Zupe³nie odrêbn¹ dziedzinê œwiadczeñ stanowiæ maj¹ natomiast dodatki rodzinne (czy raczej dodatki na dzieci – children’s allowances), których zadaniem jest uzupe³nianie zarobków w stosunku do liczniejszych rodzin. Chodzi tu zarówno o usuniêcie wa¿nego źród³a niedostatku, jak i o poœrednie oddzia³anie na wzrost rozrodczoœci, co ma w Anglii szczególne znaczenie, ze wzglêdu na silny spadek przyrostu naturalnego i zwi¹zane z tym niebezpieczeñstwo zahamowania wzrostu ludnoœci. Dodatki na dzieci ³¹cznie z ubezpieczeniem spo³ecznym, opiek¹ spo³eczn¹ i ubezpieczeniem dobrowolnym maj¹ stanowiæ konsekwentnie pomyœlany system zabezpieczenia spo³ecznego (social security), gwarantuj¹cego wszystkim obywatelom pewne minimum dochodu w przypadku wy-
KO MEN TARZ Demokratyczne korzenie państwa opiekuńczego W ró¿nych œrodowiskach pokutuje pewien niem¹dry, a przy tym szkodliwy mit. Mówi on, ¿e gdyby nie powojenna potêga Zwi¹zku Radzieckiego oraz istnienie Bloku Wschodniego, w demokratycznych krajach Zachodu nie powsta³yby rozmaite formy tego, co potocznie nazywamy „socjalem”. Gdyby nie sowieckie g³owice atomowe, enerdowskie czo³gi i bu³garscy komandosi, spo³eczeñstwa pañstw demokratycznych nie zyska³yby wielu ustawowych œwiadczeñ i form wsparcia ze strony pañstwa. Tylko straszak w postaci nieprzyjaznej potêgi militarnej nakazywa³ w latach „zimnej wojny” podejmowaæ decyzje, które mia³y zapobiec groźbie rewolty w wykonaniu mas – czy to zainspirowanych rzekomym dobrobytem „krajów demokracji ludowej”, czy to po prostu rozczarowanych realiami zachodniego kapitalizmu. Zwolennicy tej teorii przekonuj¹, ¿e za wszelk¹ cenê starano siê niejako skorumpowaæ masy spo³eczne, oferuj¹c im znacznie wiêcej ni¿ otrzyma³yby, gdyby ZSRR nie istnia³. Mit ten jest popularny w wielu œrodowiskach. Zachodni komuniœci, podporz¹dkowani niegdyœ Kremlowi, ¿yli przez lata w przekonaniu – i przekonywali o tym innych – ¿e gdyby nie oni, czyli ruch komunistyczny, to robotnicy krajów kapitalistycznych do dzisiaj egzystowaliby w warunkach rodem z XIX wieku. Niepodporz¹dkowana ZSRR zachodnia skrajna lewica równie¿ propaguje to porêczne dla niej wyjaœnienie. W ten sposób dowodzi, ¿e co prawda „stalinizm” stanowi³ wypaczenie idei komunistycznych, jednak sam „leninowski” czy „trockistowski” zamys³ by³ znakomity, a nawet jego zdegenerowana przez Chruszczowów i Andropowów wersja by³a lepsza ni¿ œwiatowa dominacja „krwio¿erczego kapitalizmu”. Dla postkomunistów z pañstw by³ego Bloku Wschodniego mit ten stanowi z kolei wygodne usprawiedliwienie: nie
134
byliœmy idealni, dzia³y siê u nas nie zawsze dobre rzeczy, ale dziêki temu, ¿e istnieliœmy i rz¹dziliœmy po³ow¹ kontynentu, tak¿e wam ¿y³o siê lepiej. Mit ten jest jednak u¿yteczny równie¿ dla œrodowisk liberalno-prawicowych. Mog¹ one przekonywaæ, ¿e w epoce, gdy komunizm „zagra¿a³ ca³ej ludzkoœci”, nale¿a³o iœæ na taktyczne i czasowe ustêpstwa. Dziœ natomiast, gdy komunizmu ju¿ nie ma, czas odejœæ od anachronicznych fanaberii w rodzaju skracania czasu pracy, dba³oœci o BHP, zasi³ków dla bezrobotnych, budownictwa komunalnego itp., itd. Dobrobyt i obfitoœæ zapewni¹ – przekonuj¹ neolibera³owie – mechanizmy rynkowe, nie zak³ócane przez „marnotrawny socjal”. Z kolei dla lewicy demokratycznej i antysowieckiej, jak zachodnie socjaldemokracje, tego rodzaju opowieœci stanowi¹ alibi dla biernoœci i kapitulanctwa wobec Kapita³u. Mówi¹ one, ¿e owszem, kiedyœ walczyliœmy skutecznie o rozwi¹zania prospo³eczne, ale by³o nam znacznie ³atwiej, gdy istnia³ sowiecki straszak, zaœ dziœ, sami rozumiecie, choæ staramy siê jak dawniej, to mo¿emy o wiele, wiele mniej. Mit ten jest ³atwy do obalenia, a jego trwanie wbrew oczywistoœciom t³umaczyæ nale¿y w³aœnie u¿ytecznoœci¹ dla wielu odmiennych opcji politycznych. Gdyby to rozrost potêgi sowieckiej by³ kluczow¹ si³¹ sprawcz¹ ufundowania „pañstw opiekuñczych” w wiêkszoœci krajów Zachodu, wszelkie tego typu rozwi¹zania i reformy powinny pojawiæ siê – na tym etapie w wy³¹cznie zal¹¿kowej formie – nie wczeœniej ni¿ w okolicach lat 1944-45. By³o zaœ zupe³nie inaczej. W Stanach Zjednoczonych, a wiêc w czo³owym pañstwie liberalnego kapitalizmu, daleko posuniête reformy socjalne, bazuj¹ce na etatystycznych rozwi¹zaniach spo³eczno-gospodarczych, rozpoczêto ponad dekadê wczeœniej, wraz z wdro¿eniem w 1933 r. przez prezydenta Roosevelta programu o nazwie New Deal. W Belgii równie¿ od roku 1933 wcielano w ¿ycie podobny projekt reform – „Het Plan De Man”, autorstwa wybitnego dzia³acza i myœliciela socjalistycznego (i niestety późniejszego kolaboranta hitlerowskiego), Henri de Mana, od 1935 r. ministra robót publicznych. Podobna by³a od 1936 r. polityka francuskiego rz¹du pod wodz¹ socjalisty Leona Bluma, a od pocz¹tku lat 30. dwukrotnych – przerwanych najpierw pora¿k¹ wyborcz¹, a później puczem gen. Franco – rz¹dów Frontu Ludowego w Hiszpanii. W tych dwóch ostatnich przypadkach w sk³ad prosocjalnych rz¹dów weszli te¿ komuniœci, ale to nie oni nadawali im ton, lecz demokratyczna lewica, zdystansowana wobec Sowietów. Z kolei w Wiel-
st¹pienia potrzeb nie daj¹cych siê zaspokoiæ przy pomocy w³asnych œrodków i starañ. Minimum to traktowane jest wprawdzie skromnie, ale realnie, jako dochód niezbêdny dla utrzymania siê i zaspokojenia podstawowych potrzeb. Ponad tak pojête minimum egzystencji wychodz¹ jedynie œwiadczenia ubezpieczeñ dobrowolnych, stwarzaj¹c mo¿liwoœci zagwarantowania dochodu o wy¿szym wymiarze. System zabezpieczenia spo³ecznego oznacza zatem zabezpieczenie dochodów szerokich rzesz ludnoœci na poziomie niezbêdnym co najmniej dla usuniêcia niedostatku i nêdzy. Plan Beveridge’a, poœwiêcony skonstruowaniu tego systemu, traktuje go wyraźnie jako czêœæ – choæ bardzo istotn¹ – ogólnego programu przebudowy spo³ecznej, do którego nale¿¹ m.in. takie dziedziny, jak walka z brakiem oœwiaty, bezrobociem i chorob¹. Koncentruj¹c siê w zasadzie na problemie walki z niedostatkiem, plan Beveridge’a podkreœla równoczeœnie bardzo silnie wzajemn¹ ³¹cznoœæ tych wszystkich dziedzin. /…/ Plan Beveridge’a /…/ domaga siê objêcia zakresem ubezpieczeñ spo³ecznych ogó³u obywateli, bez wzglêdu na charakter ich pracy (najemny czy samodzielny), a nawet bez wzglêdu na to, czy pracuj¹ w ogóle zarobkowo, czy te¿ utrzymuj¹ siê z innych źróde³. Oznacza³oby to w³¹czenie do zasiêgu ubezpieczeñ 47 milionów osób, z których circa 18,1 milionów stanowiliby pracownicy najemni, 2,6 miliona – samodzielnie zarobkuj¹cy, 9,45 miliona – kobiety zamê¿ne, 2,3 miliona – osoby w wieku produkcyjnym nie pracuj¹ce zarobkowo, 9,8 miliona – dzieci poni¿ej 15 lat oraz 4,75 miliona – starcy powy¿ej 65 lat (liczby wg szacunku na r. 1944). Ogó³ tych osób ma otrzymaæ pe³ne ubezpieczenie w stosunku do wszystkich gro¿¹cych im ryzyk losowych, poniewa¿ jednak ryzyka te nie s¹ dla ca³ej masy ubezpieczonych jednakowe, wiêc dzieli siê j¹ na 6 klas, odpowiadaj¹cych podanemu wy¿ej wyliczeniu. Najszerszy wachlarz ryzyk przewiduje siê w stosunku do pracowników najemnych, którzy maj¹ mieæ prawo do œwiadczeñ w razie staroœci, niezdolnoœci do pracy (tzn. zarówno choroby, jak i inwalidztwa), bezrobocia, wypadku przy pracy, a ponadto do zasi³ku pogrzebowego i pe³nego leczenia w razie choroby. W stosunku do innych klas odpadaj¹ pewne œwiadczenia, np. zasi³ek bezrobocia dla samodzielnie zarobkuj¹cych i niepracuj¹cych zarobkowo, wchodz¹ w grê natomiast inne, nie stosowane wobec pracowników najemnych, jak np. zasi³ek na przeszkolenie zawodowe (training benefit), maj¹cy umo¿liwiæ nabycie nowych umiejêtnoœci w razie zmiany sytuacji ¿yciowej. Najbardziej powszechny charakter maj¹ œwiadczenia na staroœæ i pogrzebowe oraz pomoc lecznicza, których wprowadzenie przewiduje siê w stosunku do wszystkich klas ubezpieczonych. Podkreœliæ nale¿y, ¿e plan Beveridge’a zrywa z tradycyjnym schematyzmem ujmowania ryzyk ubezpieczeniowych, wprowadzaj¹c w tej dziedzinie wiele zmian i uzupe³nieñ, maj¹cych na celu lepsze dopasowanie œwiadczeñ do potrzeb. Szczególnie interesuj¹ce z tego punktu widzenia, jest potraktowanie w planie grupy kobiet zamê¿nych, które w dotychczasowych systemach ubezpieczeniowych objête
135 s¹ zazwyczaj ogólnymi przepisami, tzn. ich uprawnienia do œwiadczeñ uzale¿nione s¹ od faktu zarobkowania – poza pomoc¹ lecznicz¹ i po³o¿nicz¹ oraz rent¹ wdowi¹, przyznawan¹ im niekiedy z tytu³u ubezpieczenia mê¿a. Rozwi¹zania te nie bior¹ pod uwagê, ¿e sytuacja kobiety zamê¿nej ma charakter szczególny i wi¹¿e siê z szeregiem swoistych ryzyk, wymagaj¹cych zastosowania odrêbnego uk³adu œwiadczeñ. Nie wydaje siê równie¿ w³aœciwe wi¹zanie tych œwiadczeñ z zarobkowaniem samej kobiety zamê¿nej, gdy¿ jej praca w domu na rzecz rodziny, maj¹ca tak donios³e znaczenie spo³eczne, powinna byæ dostatecznym uzasadnieniem dla pe³nego udzia³u w planie ogólnego zabezpieczenia. Wychodz¹c z tych za³o¿eñ, plan Beveridge’a wyodrêbnia kobiety zamê¿ne w osobn¹ klasê ubezpieczonych, stwarzaj¹c dla nich szeroko rozbudowany system œwiadczeñ, opartych na ubezpieczeniu mê¿a, bez obowi¹zku op³acania sk³adek przez same kobiety na w³asny rachunek. Œwiadczenia te obejmuj¹ czêœciowo szereg nowych, nie uwzglêdnianych dotychczas ryzyk, jak np. ryzyko separacji, rozwodu lub porzucenia, które traktowane s¹ w zasadzie na równi z ryzykiem wdowieñstwa. Przewiduje siê równie¿ œwiadczenia na wypadek choroby po³¹czonej z niemo¿noœci¹ prowadzenia gospodarstwa domowego; œwiadczenie polegaæ ma w tym wypadku na op³aceniu kosztów pomocy domowej. Z drugiej strony poddaje siê natomiast pewnej korekcie zasady udzielania znanych uprzednio œwiadczeñ. I tak np. renty wdowie maj¹ byæ wyp³acane d³ugoterminowo tylko w przypadkach stwierdzonej niezdolnoœci do pracy, poza tym zaœ maj¹ nosiæ charakter krótkoterminowych zasi³ków, przed³u¿anych jednak w razie posiadania nieletnich dzieci – na okres do ukoñczenia przez nie nauki szkolnej, a w razie potrzeby nabycia pewnych kwalifikacji zawodowych dla stworzenia sobie w³asnych podstaw egzystencji – na okres przeszkolenia, nie d³u¿szy ni¿ 6 miesiêcy. W ten sposób stwarza siê pewn¹ ci¹g³oœæ œwiadczeñ, gwarantuj¹c pe³ne pokrycie potrzeb, przy unikniêciu jednak wszelkich przerostów, wynikaj¹cych z automatycznego udzielania œwiadczeñ w przypadkach nieuzasadnionych istotnymi potrzebami. Ryzyka losowe, dotykaj¹ce rodzinê w osobie zarobkuj¹cego mê¿a, stwarzaj¹ – wed³ug planu Beveridge’a – uprawnienia do œwiadczeñ, wymierzanych z uwzglêdnieniem potrzeb nie samego pracownika, lecz pary ma³¿eñskiej, o ile ¿ona nie pracuje zarobkowo. Wymiar tego ³¹cznego œwiadczenia równa siê sumie œwiadczeñ, do jakich mieliby prawo wspó³ma³¿onkowie w razie, gdyby oboje zarobkowali. W przypadku macierzyñstwa kobiecie zamê¿nej przys³ugiwaæ maj¹ obok pomocy leczniczej i po³o¿niczej tak¿e œwiadczenia pieniê¿ne (zasi³ek macierzyñski). Fakt wykonywania pracy zarobkowej nie warunkuje uzyskania tego zasi³ku, wp³ywa jedynie na jego wiêkszy wymiar. Jest to zreszt¹ jedyny wypadek, w którym Beveridge dopuszcza wp³yw zarobkowania kobiety zamê¿nej na wysokoœæ przys³uguj¹cych jej œwiadczeñ. We wszystkich pozosta³ych przypadkach ubezpieczenie kobiety zamê¿nej z tytu³u w³asnego zarobkowania nie odgrywa w ogólnym systemie zabezpieczenia
kiej Brytanii plan radykalnych reform socjalnych przygotowa³a komisja istniej¹ca formalnie od 10 czerwca 1941 r. Program ten, nazwany „Planem Beveridge’a” zosta³ og³oszony publicznie u schy³ku roku 1942, a wiêc nie w obliczu realnego straszaka sowieckiego, lecz wtedy, gdy ZSRR walczy³ o przetrwanie z najazdem hitlerowskim i nikomu nie œni³a siê przysz³a potêga Bloku Wschodniego. Tyle mówi¹ fakty i daty. Nie sposób ca³kowicie wykluczyæ wp³ywu Sowietów i realiów „zimnej wojny” na zachodni model pañstwa opiekuñczego. Jednak nie by³ to czynnik kluczowy, a na pewno nie on zadecydowa³ o reorientacji w polityce gospodarczej i spo³ecznej krajów Zachodu. Czynnikiem tym by³ natomiast krach liberalnego kapitalizmu, który nast¹pi³ wraz z Wielkim Kryzysem, maj¹cym miejsce od jesieni 1929 r. Mrzonkami okaza³y siê wówczas obietnice i nadzieje mówi¹ce, i¿ mo¿liwie najmniej regulowany rynek zapewnia optymalny rozwój oraz wzrost dobrobytu. Zamiast tego pojawi³a siê klêska biedy, bezrobocia i gigantycznej eskalacji problemów spo³ecznych. I w³aœnie to sprawi³o, ¿e na p³aszczyźnie intelektualnej oraz konkretnych decyzji politycznych dokona³a siê daleko id¹ca zmiana w kwestii postrzegania roli pañstwa w sferze spo³eczno-gospodarczej. To nie sowieckie bagnety ufundowa³y pañstwo opiekuñcze – to zbankrutowany liberalny kapitalizm sk³oni³ Zachód do re‚eksji i opamiêtania. Jeœli dzisiejszy kryzys gospodarczy jest porównywany do wydarzeñ z prze³omu lat 20. i 30., tym bardziej nale¿y pamiêtaæ o owym fakcie – a wszelkie œrodowiska zarazem prospo³eczne i demokratyczne powinny o nim przypominaæ najbardziej donios³ym g³osem. Z tego w³aœnie wzglêdu publikujemy w obliczu kolejnego krachu wolnorynkowych mrzonek dwa teksty poœwiêcone temu problemowi. Pierwszy z nich nie potrzebuje wprowadzenia – zarówno autor, prezydent USA Franklin Delano Roosevelt, jak i jego New Deal, s¹ dobrze znani. Warto natomiast wspomnieæ nieco wiêcej o drugim z prezentowanych artyku³ów. Jego autor, Wac³aw Szubert (1912-1994), jako zaledwie 24-latek obroni³ na Wydziale Prawa Uniwersytetu Józefa Pi³sudskiego w Warszawie pracê doktorsk¹ pt. „Dzieje ubezpieczenia na wypadek bezrobocia w Anglii”. Od roku 1937 wchodzi³ w sk³ad zarz¹du Polskiego Towarzystwa Polityki Spo³ecznej, fachowej i cenionej instytucji zajmuj¹cej siê tak¹ tematyk¹. Tu¿ po wojnie wspó³tworzy³ w £odzi Polski Instytut S³u¿by Spo³ecznej, zlikwidowany na pocz¹tku lat 50. przez w³adze komunistyczne. W³aœnie w ramach dzia³alnoœci PISS powsta³ w 1946 r.
136
prezentowany przez nas we fragmentach artyku³ W. Szuberta, poœwiêcony „Planowi Beveridge’a”. Za³o¿enia owego programu reform socjalnych znajdziecie w tym tekœcie. Dodaæ nale¿y natomiast kilka informacji o wprowadzaniu go w ¿ycie. „Planem Beveridge’a” (lub „Raportem Beveridge’a”) popularnie nazywany jest raport Miêdzyresortowej Komisji ds. Zabezpieczeñ Spo³ecznych i Instytucji Pokrewnych (Inter-Departmental Committee on Social Insurance and Allied Services), na której czele sta³ wybitny ekonomista William Beveridge (urzêdnik pañstwowy, wspó³pracownik kilku gabinetów rz¹dowych, dyrektor London School of Economics i wyk³adowca Oxfordu), zwi¹zany m.in. z lewicowym Towarzystwem Fabiañskim (Fabian Society). Komisja powsta³a w celu dokonania gruntownego przegl¹du szeroko rozumianego systemu zabezpieczeñ spo³ecznych. Jej powo³anie og³osi³ 10 czerwca 1941 r. laburzystowski polityk Arthur Greenwood, minister bez teki w koalicyjnym gabinecie wojennym premiera Churchilla. Greenwood przewodniczy³ Komisji ds. Odbudowy Powojennej (Committee on Reconstruction Problems), która zajmowa³a siê kreœleniem wizji pañstwa brytyjskiego po zakoñczeniu dzia³añ wojennych. W raporcie Beveridge’a wprost zapisano, ¿e w tym prze³omowym momencie historycznym konieczne bêd¹ rewolucyjne, a nie ewolucyjne zmiany. Prace nad dokumentem trwa³y niemal pó³tora roku. W listopadzie 1942 r. spierano siê, czy og³osiæ go w postaci tzw. bia³ej ksiêgi. Niektórzy prominentni konserwatyœci w gabinecie Churchilla sugerowali opóźnienie publikacji; pow¹tpiewano w realnoœæ tak szeroko zakrojonego programu. Mimo to, na pocz¹tku grudnia dokument ujrza³ œwiat³o dzienne. Spotka³ siê z masowym zainteresowaniem (do koñca roku sprzedano kilkaset tysiêcy egzemplarzy) i niemal powszechnym poparciem we wszystkich grupach spo³ecznych – odzywa³y siê nawet g³osy, ¿e prosocjalne reformy powinny iœæ jeszcze dalej. Chwali³y go bardzo ró¿ne œrodowiska ideowe oraz media, silnego poparcia udzieli³o anglikañskie duchowieñstwo. Szerokie poparcie dla dokumentu wynika³o z powszechnego przekonania o koniecznoœci wy³onienia siê zupe³nie nowego ³adu po wojnie, a tak¿e z u¿ywanych przez Beveridge’a argumentów – m.in. wykazywa³ on, ¿e stworzenie „pañstwa opiekuñczego” zwiêkszy konkurencyjnoœæ brytyjskiej gospodarki. W lutym 1943 r. rz¹d og³osi³, ¿e nie bêdzie na razie wprowadza³ w ¿ycie propozycji sformu³owa-
tej kategorii osób powa¿niejszej roli, daj¹c prawa do œwiadczeñ zredukowanych i skalkulowanych w taki sposób, ¿e równaj¹ siê one kwocie przypadaj¹cej na ¿onê w ³¹cznym œwiadczeniu dla pary ma³¿eñskiej, wspomnianym powy¿ej. Plan Beveridge’a przewiduje jeszcze jednorazowy zasi³ek ma³¿eñski, udzielany kobiecie na podstawie uprzedniego ubezpieczenia w momencie zawarcia ma³¿eñstwa. Konstrukcja i wymiar œwiadczeñ ubezpieczeniowych to nastêpna dziedzina, w której plan Beveridge’a postuluje du¿e zmiany, zgodnie ze swym zasadniczym d¹¿eniem do pe³nego pokrycia potrzeb i usuniêcia źróde³ niedostatku. Nastawienie to rozstrzyga o koniecznoœci znacznej podwy¿ki œwiadczeñ, przed³u¿enia okresów ich wyp³acania oraz z³agodzenia warunków uzyskania œwiadczeñ, w przeciwstawieniu do regu³, obowi¹zuj¹cych dot¹d zazwyczaj w ubezpieczeniach. Opieraj¹c siê na tradycji anglosaskiej, Beveridge postuluje jednolity wymiar œwiadczeñ, odpowiadaj¹cy minimum egzystencji, pragnie jednak nadaæ tej jednolitoœci szersze ni¿ dotychczas znaczenie, uniezale¿niaj¹c wysokoœæ œwiadczeñ nie tylko od pobieranych uprzednio zarobków, lecz tak¿e od rodzaju ryzyka losowego, które wywo³a³o utratê zarobku. Staje on bowiem na stanowisku, ¿e potrzeby cz³owieka czy rodziny, pozbawionej dotychczasowych źróde³ egzystencji, s¹ w zasadzie we wszystkich przypadkach ryzyk jednakowe, nie ma zatem podstaw do stosowania ró¿nic, uzasadnianych zazwyczaj wzglêdami finansowymi lub technicznymi, a nie rzeczowymi. W nielicznych przypadkach, gdy potrzeby maj¹ szczególny charakter, jak np. w razie macierzyñstwa, dopuszcza siê wy¿szy od ogólnego wymiar œwiadczeñ; ma to jednak charakter wyj¹tku. W zasadzie obowi¹zywaæ maj¹ jednolite normy œwiadczeñ, co nie tylko upraszcza w ogromnym stopniu ich wymiar i usuwa wiele nieusprawiedliwionych i krzywdz¹cych ró¿nic w ich wysokoœci w stosunku do ró¿nych grup otrzymuj¹cych zasi³ki, lecz ponadto realizuje w znacznej mierze postulat g³êbiej pojêtego scalenia ubezpieczeñ. /…/ Okresy udzielania œwiadczeñ unormowane s¹ w planie Beveridge’a zgodnie z ogóln¹ zasad¹ pe³nego pokrycia potrzeb, wynikaj¹cych z wydarzeñ losowych. Odrzuca siê wszelkie automatyczne ograniczenia, stosowane zw³aszcza w ubezpieczeniach krótkoterminowych, ze wzglêdu na równowagê finansow¹ ubezpieczeñ. I w tym wypadku, podobnie jak w innych, na plan pierwszy wysuwa siê uk³ad potrzeb, który decyduje o strukturze ubezpieczenia, natomiast kalkulacja finansowa zepchniêta zostaje niejako do roli wtórnej, polegaj¹cej na znalezieniu technicznych rozwi¹zañ, zgodnych z zasadniczymi za³o¿eniami. Jako zasadê przyjmuje siê, ¿e wyp³ata œwiadczenia nie mo¿e ulec przerwie lub zawieszeniu, jeœli potrzeba wywo³ana wydarzeniem losowym trwa nadal. I tak np. zasi³ek z tytu³u bezrobocia ma byæ udzielany przez ca³y okres braku pracy, z tym tylko ograniczeniem, ¿e po pó³rocznym okresie pobierania zasi³ku, warunkiem dalszej wyp³aty ma byæ uczêszczanie na kurs przeszkolenia zawodowego lub do oœrodka pracy. Podobnie bezterminowa ma byæ wyp³ata zasi³ku inwalidzkiego z warunkiem poddania siê przeszkoleniu, o ile okolicznoœci
137
nych w raporcie, gdy¿ s¹ niezwykle kosztowne, co mo¿e zawa¿yæ na wyniku wojny. W koñcu jednak Churchill zapowiedzia³, ¿e w programach powojennej odbudowy, których wprowadzenie w ¿ycie przypadnie nowemu rz¹dowi, wy³onionemu w wyborach, znajd¹ siê kompleksowe ubezpieczenia spo³eczne (dla wszystkich obywateli, przez ca³e ¿ycie) oraz rozbudowa publicznych us³ug zdrowotnych i socjalnych. Powojenny ³ad mia³ opieraæ siê ponadto na rozwoju sektora publicznego w gospodarce oraz na polityce pe³nego zatrudnienia. Jeszcze przed koñcem wojny stworzono komisjê rz¹dow¹, która zajê³a siê analiz¹ mo¿liwoœci wprowadzenia w ¿ycie wniosków zawartych w raporcie; pok³osiem jej dzia³ania by³o kilka „bia³ych ksi¹g” (np. w sprawie przysz³ego systemu opieki zdrowotnej), a tak¿e m.in. ustawa wprowadzaj¹ca bezp³atne szkolnictwo œrednie (1944). Propozycje zawarte w raporcie znalaz³y jednak urzeczywistnienie przede wszystkim w kolejnych posuniêciach rz¹du laburzystów (1945-51), którzy wygrali pierwsze powojenne wybory. Na powojenne brytyjskie pañstwo opiekuñcze, którego „prototypem” by³a wizja zawarta w raporcie, z³o¿y³o siê m.in. wprowadzenie dodatków rodzinnych (1945), powszechnej publicznej s³u¿by zdrowia (1946) i podwy¿ka œwiadczeñ emerytalnych (1947). „Planowi Beveridge’a” przypisuje siê spopularyzowanie pojêcia „pañstwo opiekuñcze”.
(rem)
WILLIAM BEVERIDGE W BERLINIE (1946 R.) ba DEUTSCHE FOTOTHEK, AUTOR: ABRAHAM PISAREK
na to zezwalaj¹. Niektóre œwiadczenia maj¹ z natury rzeczy charakter wyp³at ograniczonych w czasie, jak np. zasi³ek chorobowy, macierzyñski czy wdowi /…/. Wówczas jednak stwarza siê mo¿liwoœæ kontynuowania bez ¿adnej przerwy œwiadczeñ z innego tytu³u, jeœli potrzeba – choæ o zmienionym charakterze – trwa nadal. I tak np. zasi³ek chorobowy przechodzi po up³ywie pewnego czasu automatycznie w inwalidzki, zasi³ek wdowi mo¿e byæ zast¹piony zasi³kiem na przeszkolenie zawodowe lub na opiekê nad dzieæmi etc. To wi¹zanie œwiadczeñ przy zachowaniu pe³nej ich ci¹g³oœci nadaje ubezpieczeniom spo³ecznym charakter jednolitego, wewnêtrznie zharmonizowanego systemu. Szczególn¹ uwagê poœwiêca Beveridge rentom starczym, które ze wzglêdu na wprowadzenie ich we wszystkich klasach ubezpieczonych i ogóln¹ tendencjê, wzrastania liczbowego starszych roczników wieku, wysuwaj¹ siê spoœród wszystkich œwiadczeñ jako najliczniejsze i najbardziej kosztowne. W tym jedynym przypadku dopuszcza Beveridge odstêpstwo od ogólnych zasad wymiaru œwiadczeñ na rzecz koniecznoœci finansowych, przewiduj¹c, ¿e renty te bêd¹ przejœciowo wyp³acane w zani¿onej wysokoœci i osi¹gn¹ pe³ny wymiar, na drodze stopniowych podwy¿ek, dopiero po 20 latach. W tym przejœciowym okresie uzupe³nianie rent ma przypaœæ opiece spo³ecznej. Ustalaj¹c jako granicê wieku starczego 65 lat dla mê¿czyzn i 60 lat dla kobiet, Beveridge postanawia równoczeœnie, ¿e warunkiem uzyskania tej renty ma byæ faktyczne zaprzestanie pracy. Przewiduje siê przy tym premiowanie opóźnionych zg³oszeñ o rentê starcz¹, w celu stworzenia pewnej dodatkowej zachêty do d³u¿szego pozostawania w aktywnoœci zawodowej i korzystania ze œwiadczeñ tylko w razie niezbêdnej potrzeby. Uwagi powy¿sze wprowadzaj¹ ju¿ nas w dziedzinê warunków przyznawania œwiadczeñ, które w planie Beve-
„ZA NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT!” – RYSUNEK W PRASIE BRYTYJSKIEJ PO OGŁOSZENIU PLANU BEVERIDGE’A © LESLIE ILLINGWORTH, LLYFRGELL GENEDLAETHOL CYMRU
138
ridge’a ulegaj¹ znacznemu z³agodzeniu, na skutek pewnego rozluźnienia zwi¹zku pomiêdzy uprawnieniami do œwiadczeñ a op³acaniem sk³adek. Wi¹¿e siê to z przyjêciem zasady, ¿e przerwy w zarobkowaniu, wynikaj¹ce z niektórych wydarzeñ losowych, przede wszystkim z bezrobocia i inwalidztwa, zaliczane s¹ do okresu uprawnieñ ubezpieczeniowych, na równi z okresami op³acania sk³adek. /…/ Sk³adki odgrywaj¹ /…/ du¿¹ rolê w planie Beveridge’a, stanowi¹c podstawowe źród³o finansowania ca³ego systemu. Odpowiada to wysokiej zdolnoœci ubezpieczeniowej spo³eczeñstwa angielskiego, które zdolne jest do bezpoœredniego poniesienia doœæ znacznych ciê¿arów, zwi¹zanych z zaspokojeniem przysz³ych potrzeb. Wi¹¿e siê to równie¿ z ogólnym nastawieniem tego spo³eczeñstwa, które docenia w pe³ni znaczenie w³asnego aktywnego wk³adu w urz¹dzenia spo³eczne, niechêtne jest natomiast wszelkiej akcji œwiadczeniowej o charakterze zapomóg (doles), udzielanych na gruncie badania stanu potrzeby (means test). Pojêcia te le¿¹
u podstaw planu Beveridge’a, który harmonizuje w swoisty sposób tendencje kolektywno-zaopatrzeniowe z zachowaniem pewnych zasad czysto ubezpieczeniowych. /…/ Opieka spo³eczna to uzupe³nienie dzia³alnoœci ubezpieczeñ spo³ecznych w stosunku do tych kategorii osób, które pomimo szerokiej rozbudowy œwiadczeñ ubezpieczeniowych nie bêd¹ w stanie w ich ramach siê pomieœciæ. ¯aden system ubezpieczeniowy, nawet tak liberalnie i szeroko pomyœlany jak w planie Beveridge’a – nie mo¿e pokryæ ca³kowicie wszystkich potrzeb, zwi¹zanych z wydarzeniami losowymi. Zwykle pozostaje tu pewien margines potrzeb, mo¿liwych do uwzglêdnienia tylko w ramach akcji opiekuñczej, jako mniej schematycznej i nie zwi¹zanej tak œcis³ymi przepisami prawnymi. W przypadku planu Beveridge’a margines ten jest stosunkowo w¹ski, obejmuje jednak pewne kategorie osób, które b¹dź to nie zdo³aj¹ – pomimo mocno zliberalizowanych przepisów – nabyæ uprawnieñ do œwiadczeñ, b¹dź utrac¹ te œwiadczenia
139 wskutek nie poddania siê rygorom ubezpieczeniowym (np. bezrobotny odmawiaj¹cy poddania siê przeszkoleniu), b¹dź wreszcie maj¹ specjalne potrzeby, nie mieszcz¹ce siê w ramach akcji œwiadczeniowej ubezpieczeñ (np. choroby wymagaj¹ce szczególnej kuracji i opieki, niektóre przypadki separacji ma³¿eñskiej lub porzucenia ¿ony etc.). Ponadto w przejœciowym okresie zadaniem akcji opiekuñczej ma byæ uzupe³nianie rent starczych, do czasu wyp³acania ich w pe³nej wysokoœci. Niezbêdne jest zatem utrzymanie opieki spo³ecznej, choæ nale¿y oczekiwaæ, ¿e zasiêg jej w miarê rozbudowy œwiadczeñ ubezpieczeniowych bêdzie siê zacieœnia³. Reforma w tej dziedzinie polegaæ ma /…/ na uproszczeniu struktury administracyjnej w³adz opiekuñczych oraz ustaleniu jednolitych zasad oceny potrzeb i wymiaru zasi³ków, na miejsce stosowanych obecnie w tej dziedzinie kilku odrêbnych systemów. Odrêbny rodzaj œwiadczeñ stanowiæ maj¹ /…/ dodatki na dzieci, których rola polegaæ ma na zagwarantowaniu minimum dochodu dla licznych rodzin w czasie zarobkowania, podobnie jak œwiadczenia ubezpieczeniowe gwarantuj¹ to minimum podczas przerw w pobieraniu zarobku lub jego utraty. Konstrukcja dodatków na dzieci, maj¹cych usun¹æ nastêpne wa¿ne źród³o niedostatku, pomyœlana jest w planie Beveridge’a w ten sposób, aby stanowi³y one istotn¹ pomoc dla rodzin posiadaj¹cych wiêksz¹ liczbê dzieci, nie pokrywaj¹c jednak pe³nych kosztów ich utrzymania. W ten sposób zaakcentowana jest raz jeszcze zasada harmonizowania akcji zabezpieczeniowej pañstwa z wk³adem w³asnym jednostki, opartym na jej inicjatywie i poczuciu odpowiedzialnoœci. Dodatki maj¹ byæ wyp³acane, poczynaj¹c od drugiego dziecka, w wysokoœci 8 szylingów tygodniowo, co odpowiada na ogó³ kosztom wy¿ywienia i ubrania dziecka, bez uwzglêdnienia jednak innych potrzeb (jak np. zwiêkszone wydatki na mieszkanie). Finansowanie dodatku na dzieci planowane jest w ca³oœci z funduszów publicznych. Wszystkie omówione powy¿ej rodzaje œwiadczeñ sk³adaj¹ siê na pe³ny system zabezpieczenia spo³ecznego, który ma zagwarantowaæ wolnoœæ od niedostatku i nêdzy ogó³owi obywateli. System ten, pomyœlany jako konsekwentna i wewnêtrznie zharmonizowana ca³oœæ, ma byæ równie¿ w praktycznym wykonaniu zwarty i jednolity. W tym celu planuje Beveridge utworzenie specjalnego resortu pn. Ministerstwa Zabezpieczenia Spo³ecznego (Ministry of Social Security), któremu podlegaæ maj¹ zarówno ubezpieczenia i opieka spo³eczna, jak i administrowanie funduszami przeznaczonymi na dodatki na dzieci. W ten sposób ma byæ osi¹gniête scalenie organizacyjne systemu œwiadczeñ spo³ecznych, czemu towarzyszy jednak d¹¿enie do decentralizacji i rozbudowy ró¿nych form lokalnych agend wykonawczych w dostosowaniu do potrzeb poszczególnych kategorii ubezpieczonych. Du¿y nacisk k³adzie siê na dobór i szkolenie personelu administracji spo³ecznej, ze szczególnym uwzglêdnieniem problemów cz³owieka, które wysuwaj¹ siê w sferze dzia³ania tej administracji na miejsce naczelne. Ministerstwu Zabezpieczenia Spo³ecznego podle-
gaæ ma fundusz ubezpieczeñ spo³ecznych (social insurance fund), w którym koncentrowaæ siê maj¹ wszystkie wp³ywy ubezpieczeñ i z którego maj¹ byæ dokonywane wyp³aty na wszelkie œwiadczenia. Wreszcie, przy Ministerstwie Zabezpieczenia Spo³ecznego przewidziana jest Komisja ubezpieczeñ spo³ecznych (Social Insurance Statutory Committee), której zadanie polegaæ ma na kontrolowaniu sytuacji finansowej ubezpieczeñ oraz realnej wartoœci wyp³acanych przez nie œwiadczeñ. Zaliczenie tej ostatniej sprawy do g³ównych zadañ komisji œwiadczy o d¹¿eniu twórców planu do trwa³ego zharmonizowania wysokoœci œwiadczeñ z potrzebami, tak¿e na wypadek przysz³ych zmian kosztów utrzymania i si³y nabywczej pieni¹dza. Sprawy opieki nad zdrowiem wykraczaj¹ ju¿ poza dziedzinê walki z niedostatkiem, nie s¹ zatem objête bezpoœrednio planem zabezpieczenia spo³ecznego. Œcis³y zwi¹zek tych spraw z ubezpieczeniami spo³ecznymi i opiek¹ sprawi³ jednak, ¿e nie mog³y byæ one w planie Beveridge’a ca³kowicie pominiête. Ju¿ przy omawianiu œwiadczeñ ubezpieczeniowych zatr¹ca on wielokrotnie o sprawy lecznictwa, traktuj¹c pomoc lekarsk¹ jako jedno ze œwiadczeñ powszechnych, dostêpnych dla wszystkich ubezpieczonych. /…/ plan Beveridge’a pragnie oprzeæ s³u¿bê zdrowia na zasadzie pe³nej powszechnoœci bez wi¹zania jej jednak organizacyjnie i finansowo z ubezpieczeniami spo³ecznymi. Przejawia siê w tym znana ju¿ przed wojn¹ tendencja po³¹czenia ró¿nych form spo³ecznego lecznictwa, wraz z lecznictwem ubezpieczeniowym w jednolity system powszechnej s³u¿by zdrowia, dostêpnej bezp³atnie dla wszystkich obywateli, przy równoczesnym ograniczeniu ubezpieczeñ spo³ecznych do ich w³aœciwej roli: udzielania œwiadczeñ pieniê¿nych w przypadkach wydarzeñ losowych. Plan Beveridge’a wyci¹ga pe³ne konsekwencje z tego stanowiska, postuluj¹c stworzenie s³u¿by zdrowia, udzielaj¹cej wszelkich form pomocy leczniczej wszystkim obywatelom bez pobierania od nich jakichkolwiek op³at. Odpowiada³oby to realizacji powszechnego prawa do zdrowia, analogicznie do uznanego ju¿ wczeœniej prawa do oœwiaty. /…/ Plan Beveridge’a, tak rewolucyjny niekiedy w swej treœci, stanowi jednak w istocie jedynie wyci¹gniêcie konsekwencji z dotychczasowej linii rozwojowej œwiadczeñ spo³ecznych w Anglii, do której stale w swych koncepcjach nawi¹zuje. Sam Beveridge, podnosz¹c tê cechê planu, okreœla go jako rewolucjê typu brytyjskiego. /…/
Wacław Szubert
Powyższy tekst to obszerne fragmenty artykułu zamieszczonego w piśmie „Służba Społeczna”, rocznik I, 1946, a następnie opublikowanego w formie broszury pt. „Plan Beveridge’a” przez Polski Instytut Służby Społecznej, prawdopodobnie rok później (brak daty wydania). Od tamtej pory tekst nie był wznawiany. Tytuł niniejszego fragmentu pochodzi od redakcji „Obywatela”. W tekście uwspółcześniono pisownię wedle obecnych reguł. Udostępnił i opracował R. Okraska.
140
Nowy Ład
NASZE TRA DYCJE
FRANKLIN DELANO ROOSEVELT
Problem podatkowy jest bezsprzecznie jednym z najważniejszych problemów, którymi się musimy zająć. Również i tu można znaleźć rozwiązanie, jeśli zgodzimy się na zastosowanie metod gospodarki planowej. Jednakowoż nie należy zapominać, że o ile zamierzamy w ogóle cokolwiek podjąć dla zmniejszenia nacisku śruby podatkowej i przeprowadzenia lepszego podziału ciężarów podatkowych, musimy równocześnie szukać rozwiązania i innych problemów państwowych, najściślej z tym związanych i musimy też mieć odwagę zastosowania takiego rozwiązania. /…/
K
westia podatkowa zmusza nas znowu do zbadania funkcji aparatu rz¹dowego, wynikiem zaœ ka¿dego podobnego badania musi byæ zawarty od A do Z system finansowy. Dlatego w przewa¿aj¹cej czêœci wypadków jest rzecz¹ zupe³nie niemo¿liw¹ jakikolwiek szczegó³ dzia³alnoœci rz¹du oddzieliæ od jego kosztów, obojêtnie, czy chodzi o przedsiêwziêcia faktyczne, czy te¿ planowane. Nowoczesne pañstwo musi siê zaj¹æ gospodark¹, niezale¿nie od tego, czy jest mu to na rêkê, czy te¿ nie. Nasza nowoczesna cywilizacja zmusza nas do tego. W dawniejszych czasach na przyk³ad budowaliœmy dom, w tym zaœ domu umieszczaliœmy umys³owo chorych spoœród nas. Od tej chwili ludnoœæ ju¿ wcale siê o nich nie troszczy³a. Nie czyniliœmy tego nawet z wszystkimi umys³owo chorymi. Tysi¹ce ich ¿y³o rozproszonych po ró¿nych gminach, ukrytych gdzieœ w ciemnych komórkach lub na poddaszach. W ca³ym pañstwie by³a moc niedorozwiniêtych umys³owo dzieci, o które pañstwo podówczas w ogóle siê nie troszczy³o. Wtenczas istnia³y jeszcze wiêzienia maj¹ce po
szeœædziesi¹t do siedemdziesiêciu lat, o celach dwóch metrów d³ugoœci, siedemdziesiêciu piêciu centymetrów szerokoœci i dwóch metrów wysokoœci – i jeszcze przed dwudziestu laty uwa¿aliœmy to za rzecz zupe³nie w porz¹dku. Ba, zak³ady takie jeszcze dziœ s¹ w u¿ytku. Przytoczy³em ten przyk³ad dlatego, ¿e dopiero w ostatnich dziesiêciu latach sta³o siê w naszej nowoczesnej cywilizacji powszechnym uczucie, i¿ w administracji naszych zamkniêtych zak³adów nie stosujemy odpowiednich metod. W r. 1930 by³o w stanie Nowy Jork oko³o szeœæ do siedmiu tysiêcy wiêzieñ i domów wariatów. Przy tym nie wliczono zak³adów rozmaitych hrabstw, miast i gmin. Nowoczesna cywilizacja zmusi³a nas do zmiany metod dotychczas stosowanych w tej dziedzinie. Co siê tyczy na przyk³ad chorób umys³owych, to znacznie rozszerzyliœmy nasze wiadomoœci psychiatryczne. Leczymy choroby, które przed dwudziestu laty uchodzi³y za nieuleczalne. Tempo postêpu ci¹gle wzrasta³o tak, ¿e w roku 1930 mogliœmy ju¿ wyleczyæ oko³o dwadzieœcia do dwudziestu piêciu procent tych nieszczêœliwych. Jeœli znowu chodzi o wiêzienia, to idea³em naszym pozostaje dzieñ, w którym znaczna wiêkszoœæ z dziewiêædziesiêciu czterech procent wypuszczonych na wolnoœæ skazañców, powracaj¹cych do naszego œrodowiska, bêdzie mog³a prowadziæ przez resztê lat uczciwy tryb ¿ycia. /…/ Z koniecznoœci pañstwo wmiesza³o siê w sprawy, które dla niego dwadzieœcia lat temu jako problemy pañstwowe w ogóle nie istnia³y – na przyk³ad budowa dróg. Wtenczas mieliœmy plan, na pozór wspania³y plan, który mia³ kosztowaæ dziesiêæ lub piêtnaœcie milionów dolarów; plan ten przewidywa³ budowê wielkich dróg komunikacyjnych z Nowego Jorku do Buffalo, z Albany do Montrealu, a wówczas nie by³o jeszcze tyle powodów do komunikacji z Montrealem, jak dzisiaj. Dziœ s¹ betonowane nie tylko g³ówne arterie ruchu drogowego. Ka¿dy farmer przy ka¿dej bocznej dró¿ce chce mieæ przed bram¹ sw¹ kawa³ betonowej ulicy. Z innego jeszcze powodu wzros³y wydatki pañstwowe. Wymagania w dziedzinie szkolnictwa sta³y siê wy¿sze. W roku 1920 stan Nowy Jork uczestniczy³ w wydatkach na szkolnictwo sum¹ dziesiêciu milionów dolarów, dziœ wynosz¹ te zapomogi przesz³o sto milionów dolarów. Prawie jedna trzecia wszystkich wydatków rz¹du stanu
PLAKATY PROPAGANDOWE I INFORMACYJNE Z CZASÓW „NEW DEALU”.
BIBLIOTEKA KONGRESU USA
141
przypada na wychowanie. Polityka ta jest mo¿e b³êdna, odpowiada ona jednak myœli nowoczesnej i nie s¹dzê, aby ktoœ móg³ zaproponowaæ jak¹œ inn¹ drogê, która by nie by³a bezwzglêdnie reakcyjna. Obok szeregu wzrastaj¹cych wad organizacyjnych, które wymieni³em /…/ istniej¹ jeszcze inne bardzo wa¿ne przyczyny powiêkszenia siê wydatków pañstwowych. /…/ Bardzo wa¿ny wp³yw wywar³a opinia publiczna na ogólne koszta departamentu dobra publicznego. Pieni¹dze dla tego departamentu wynosi³y w r. 1922 dwieœcie dziewiêædziesi¹t tysiêcy dolarów. Przez d³ugie lata utrzymywa³ siê bud¿et prawie na tym samym poziomie. W roku 1932 jednak wzrós³ on nagle do sumy dziewiêciu milionów stu tysiêcy dolarów, prawie wy³¹cznie na podstawie nowych ustaw o ubezpieczeniu na staroœæ, które w³o¿y³y na pañstwo nowe obowi¹zki. Czy stan sobie ¿yczy zaoszczêdziæ rocznie osiem milionów dolarów przez to, ¿e wstrzyma swoje dodatki do pensji starczych, i znowu przeniesie pe³n¹ odpowiedzialnoœæ za dobrobyt starców bez œrodków do ¿ycia na gminy miejskie i hrabstwa i powróci w tej dziedzinie do stanu z roku 1922? Weźmy stanowy departament pracy. Robotnicy wiedz¹, ¿e za poœrednictwem tego departamentu mog¹ oni otrzymaæ pracê. Jeszcze w roku 1931 departament ten zapoœredniczy³ przesz³o sto tysiêcy placówek pracy. Kupiec i fabrykant w stanie Nowy Jork wiedzieli, ¿e jest to placówka, która reguluje kwestie sporne miêdzy nimi i ich pracownikami i ¿e proponuje im szczególne ulepszenia, które maj¹ lub musz¹ wprowadziæ dla ochrony zdrowia i bezpieczeñstwa
zatrudnionych u siebie robotników. Agenci tego departamentu skontrolowali w roku 1931 wiêcej ani¿eli osiemset piêædziesi¹t tysiêcy przypadków dzia³alnoœci zak³adów fabrycznych i przedsiêbiorstw biurowych. Ta placówka stanowa w codziennej pracy usi³uje uchroniæ robotnika przed wyzyskiem, wprowadziæ w ¿ycie zakaz pracy ma³oletnich, zapewniæ ochronê pracy fabrycznej kobiet, uskuteczniæ opiekê nad robotnikami w razie nieszczêœliwego wypadku, aby nie stali siê ciê¿arami gminy i zapobiec katastrofom takim, jak wielki po¿ar w roku 1911, podczas którego straci³o ¿ycie sto czterdzieœci siedem osób. To jest w³aœnie z ludzkiego stanowiska ta dziedzina dzia³alnoœci, któr¹ mamy rozpatrzyæ pod k¹tem widzenia kosztów. Administracja departamentu kosztowa³a w r. 1931 trzy miliony trzysta tysiêcy dolarów, a wiêc o milion siedemset tysiêcy wiêcej ani¿eli kosztowa³a dziesiêæ lat temu, czyli wiêcej ni¿ podwójnie. Co by³o przyczyn¹ tego wzrostu i czy by³ on rozs¹dny? Czy nale¿y politykê, której on jest wynikiem, obaliæ, aby podatki zmala³y? W najszerszym pojêciu odpowiedź na te pytania zale¿y od stanowiska, jakie siê chce zaj¹æ. Filozofowie dziewiêtnastego stulecia przywi¹zywali do myœli, ¿e rz¹d ma uznaæ i przej¹æ daleko siêgaj¹ce zobowi¹zania socjalne, ma³¹ albo nawet ¿adn¹ wagê. Przy³¹czaj¹c siê do tego w¹skiego punktu widzenia, mo¿na bardzo œmia³o uwa¿aæ departament pracy jako niew³aœciwe urz¹dzenie, nie bacz¹c na to, ¿e jego dzia³alnoœæ na niwie spo³ecznej mo¿e byæ tak bardzo nawet u¿yteczna. Z drugiej strony jednak mo¿na siê te¿ przy³¹czyæ do owego pogl¹du o obowi¹zkach rz¹du, który niewielu
142 s³owami, a tak dobrze sformu³owa³ delegowany wolnego pañstwa irlandzkiego na Imperialnej Brytyjskiej Konferencji Gospodarczej w Ottawie. Okreœli³ on cel nowoczesnego pañstwa, jako stworzenie takich warunków gospodarczych, które mo¿liwie najwiêkszej iloœci ludzi pozwalaj¹ na prowadzenie spokojnego i wygodnego ¿ycia. Przy³¹czaj¹c siê znowu do tego pogl¹du mo¿na ³atwo dojœæ do przekonania, ¿e nasz departament pracy nie za wiele, lecz za ma³o wydaje. /…/ Chcia³bym jeszcze w kilku zdaniach poruszyæ dzia³alnoœæ departamentu zdrowia /…/. Koszta jego stanowi¹ nieznaczn¹ czêœæ ogólnych kosztów aparatu pañstwowego, wzros³y jednak szybko, poniewa¿ zakres dzia³ania stale siê rozszerza³, a kontakt jego z ¿yciem ludnoœci stawa³ siê coraz ¿ywszy i serdeczniejszy. Nikt wszak¿e nie mo¿e zarzuciæ coœ idei, ¿e zdrowa ludnoœæ jest najcenniejszym skarbem, jaki pañstwo posiada, bardziej wartoœciowym i wa¿nym, ani¿eli bogactwo materialne. /…/ Ten wzrost kosztów nale¿y na ogó³ przypisaæ rozwojowi, który nast¹pi³ dopiero przed kilku laty, kiedy to doszliœmy do przekonania, ¿e zdrowie narodu da siê nabyæ za pieni¹dze. Wiemy, ¿e za pewn¹ okreœlon¹ sumê mo¿emy zakupiæ dla ogó³u ludnoœci wy¿sz¹ ochronê przed pewnymi chorobami, jak malari¹, ¿ó³t¹ febr¹, tyfusem i nawet gruźlic¹. Zwalczanie œmiertelnoœci dzieci i poparcie higieny dziecka kosztowa³o jeszcze przed dziesiêciu laty tylko dwadzieœcia trzy tysi¹ce dolarów. W roku 1931 koszta te wzros³y siedmiokrotnie. W ci¹gu tego okresu czasu œmiertelnoœæ dzieci niezwykle spad³a i chocia¿by po czêœci mo¿na to przypisaæ naszej dzia³alnoœci. W roku 1915 na ka¿de tysi¹c niemowl¹t umiera³o sto przed osi¹gniêciem pierwszego roku ¿ycia. W roku 1922 by³o ich ju¿ wed³ug tego samego rachunku tylko siedemdziesi¹t, w roku zaœ 1930 tylko piêædziesi¹t dziewiêæ. Gdyby stopieñ œmiertelnoœci z roku 1915 pozosta³ ten sam, musia³oby w roku 1930 w ci¹gu jednego roku umrzeæ dziewiêæ tysiêcy niemowl¹t wiêcej. Czy pañstwo ma zaoszczêdziæ sto czterdzieœci cztery tysi¹ce dolarów przez to, ¿e ograniczy ono opiekê nad macierzyñstwem i niemowlêciem do zakresu z roku 1922? /…/ Wzrost kosztownoœci aparatu rz¹dowego przysparza nam coraz wiêcej trosk. Ciê¿ary bowiem podatkowe tak szybko przybieraj¹ na wadze, ¿e wielu obawia siê, ¿e mog¹ siê one jeszcze za ich ¿ycia staæ ca³kowicie nie do zniesienia. Ju¿ dzisiaj ich ciê¿ar wp³ywa na ca³e nasze ¿ycie w daleko siêgaj¹cej mierze. Ale pomin¹wszy ju¿ wszystkie te ekstrawagancje i nie bacz¹c na wszelkie wady organizacyjne i marnotrawstwa, nie mo¿emy wszak¿e zaprzeczyæ, ¿e wzrost kosztów ogólnych w znacznym stopniu wyp³ywa z nowego pojêcia pañstwa, które d¹¿y do wy¿szego rodzaju szczêœcia i bezpieczeñstwa dla ca³ego narodu. Urz¹dzenia pañstwowe bêd¹ce do dyspozycji przeciêtnego obywatela znacznie siê zwiêkszy³y. /…/ W rzeczywistoœci chodzi o kwestiê, czy mamy dopuœciæ do tego, aby nasze trudnoœci gospodarcze i nasza niezdolnoœæ organizacyjna skrzy¿owa³y siê ze zdrowym i koniecznym rozwojem
naszej cywilizacji. Moim zdaniem, musz¹ nam w³aœnie nasze cele spo³eczne dodaæ bodźca do rozprawienia siê z tymi problemami. Szczególnie dwa plany socjalno-polityczne, wysuwaj¹ce siê teraz w³aœnie na plan pierwszy, dotycz¹ ca³ego zasiêgu naszej dzisiejszej i przysz³ej cywilizacji amerykañskiej. Dziewiêædziesi¹t procent naszych obywateli – wszyscy ci, którzy pracowaæ musz¹ i nie ¿yj¹ z inwestowanego kapita³u – troszczy siê ryzykiem bezrobocia (nawet w tym wypadku, gdy jeszcze maj¹ pracê) i mo¿liwoœci¹, ¿e na staroœæ bêd¹ skazani na pomoc obcych. Dotychczas opinia publiczna nie stara³a siê o rozwi¹zanie tego problemu; po pierwsze dlatego, ¿e jako m³ode pañstwo mieliœmy do dyspozycji nietkniête rezerwy bogactw, po drugie, ¿e nauki spo³eczne znajduj¹ siê jeszcze w powijakach i do niedawna g³ód, bieda i nêdza w szczególnej mierze, traktowane by³y jako konieczne i nieodzowne z³o.
Nale¿y koniecznie dokonaæ ma³ego przegl¹du obecnego stanu rzeczy, abyœmy to, co mamy zamiar usun¹æ, widzieli przed sob¹ czarno na bia³ym! Musimy przy tym wyjœæ ze stanowiska ogólnonarodowego, poniewa¿ ka¿dy poszczególny stan zwi¹zkowy i ka¿da okolica kraju znajduj¹ siê wobec tego samego problemu i pod wp³ywem warunków panuj¹cych równie¿ w ka¿dym innym stanie i okolicy kraju. Pewien przypadek z roku 1929 dostarcza tu dobrego przyk³adu. Gdy przemys³ samochodowy w Detroit zwolni³ ze swych tamtejszych zak³adów kilkadziesi¹t tysiêcy
143 robotników, przyby³o czterdzieœci tysiêcy tych robotników do stanu Nowy Jork w poszukiwaniu pracy – wêdrówka masowa przez prawie jedn¹ trzeci¹ kontynentu. Dziœ, gdy kraj jest tak dalece uprzemys³owiony, zamkniêcie dziesiêciu procent zak³adów przemys³owych w ka¿dej gminie, staje siê ju¿ bardzo widoczne. Sama przez siê staje siê jasn¹ absurdalnoœæ nowej teorii gospodarczej, sugerowanej narodowi w latach 1928 i 1929, ¿e mimo wszystkich nauk dziejów mo¿liwy jest wzrost produkcji w nieskoñczonoœæ, dopóki tylko p³ace s¹ dostatecznie wysokie i propaganda sprzeda¿y, zapewniaj¹ca zbyt wytworów, uprawiana jest z wielkim naciskiem i rozmachem. Gdy ka¿dy ma pracê i dobrze zarabia, mo¿e on wszystko nabyæ i za wszystko zap³aciæ. Gdyby wiêc ka¿da rodzina w Stanach Zjednoczonych posiada³a w r. 1930 jeden samochód i jeden aparat radiowy, musia³aby ona w r. 1940 koniecznie mieæ dwa auta i dwa radioaparaty, w 1950 – trzy – dawniejsz¹ teoriê punktu nasycenia usuniêto zupe³nie w k¹t. ¯e jednak nie pojêto starego prawa poda¿y i popytu, by³o ju¿ zbrodni¹. Do tego jeszcze przy³¹czy³a siê smutna gra wysokich urzêdników pañstwowych i kierowników kó³ finansjery, ¿ongluj¹cych cyframi, aby celowo przes³oniæ wymowê faktów. Je¿eli w bardzo wielu ga³êziach przemys³u na ka¿dych stu zatrudnionych od dwunastu do piêtnastu nie ma pracy, to nie odpowiada to ani prawdzie ani te¿ celowi rzeczy, kiedy siê im mówi, ¿e stopieñ zatrudnienia faktycznie jest znowu normalny – obojêtnie, czy jakieœ tam przyczyny czysto psychologiczne mog¹ staæ na przeszkodzie w zbycie produktów. W istocie rzecz siê ma w ten sposób, ¿e znajdujemy siê na prze³omie nowego okresu gospodarczego i ¿e produkcja w przewa¿aj¹cej iloœci wypadków przeœcignê³a konsumpcjê. Do tego kryzysu domowego [krajowego] przy³¹czy³ siê jeszcze olbrzymi spadek naszego wywozu [eksportu]. Dla zbadania bli¿szych przyczyn tych zjawisk, nie ma tu oczywiœcie miejsca. W dalszym ci¹gu musimy wzi¹æ pod uwagê skutki najbardziej nowoczesnych metod fabrykacji i zbytu. Tak zwana racjonalizacja doprowadzi³a do tego, ¿e granica staroœci przy zastosowaniu pracy ludzkiej nie le¿y ju¿ pomiêdzy szeœædziesi¹tym pi¹tym rokiem ¿ycia a siedemdziesi¹tym, lecz spad³a do czterdziestu piêciu, piêædziesiêciu lat. Coraz wiêksza liczba wielkich przedsiêbiorstw, acz praktyka ta na szczêœcie nie jest jeszcze powszechnie stosowana, przyjmowa³a ostatnio ju¿ tylko m³odych ludzi, przy zmniejszaniu [zatrudnienia] zaœ tych przedsiêbiorstw wyrzucano na bruk przede wszystkim starszych pracowników. Oznacza to, ¿e problem zaopatrzenia na staroœæ, który jeszcze kilka lat temu za powszechn¹ zgod¹ zaczyna³ siê dopiero z siedemdziesi¹tym rokiem ¿ycia, dziœ ju¿ dotyczy tysiêcy ludzi z rozpoczêciem lat piêædziesiêciu lub szeœædziesiêciu. Nigdy mo¿e nie bêdziemy w stanie stwierdziæ, do jakiego stopnia przemianê tê nale¿y przypisaæ katastrofom ostatnich paru lat; jednakowo¿ nie zmienia to ani na jotê prawdopodobieñstwa, ¿e równie¿ nadal musimy siê liczyæ z podobnym rozwojem.
Jeœli teraz zbierzemy oznaki obecnej sytuacji, tedy znajdziemy siê wobec bardzo skomplikowanego problemu – przy którym bezrobocie i nêdza na staroœæ coraz œciœlej wi¹¿¹ siê ze sob¹ tak, ¿e nie nale¿y zapominaæ o jednym, jeœli siê chce zwalczaæ drugie; przedsiêwziêcia wiêc zaradcze rz¹du winny byæ zorganizowane na podstawie naukowych ekonomicznych rozwa¿añ, a nie ograniczaæ siê do bezplanowej akcji filantropii spo³ecznej lub dorywczych wybuchów histerii politycznej. S¹dz¹c po przesz³oœci i teraźniejszoœci, zawsze bêdzie u nas istnia³o bezrobocie – na przemian, odpowiednio do ka¿dorazowego cyklu koniunktur gospodarczych. W ró¿nych dziedzinach gospodarczych i w ró¿nych ga³êziach przemys³u poszukuje siê pewnych œrodków i metod dla czêœciowego przynajmniej wyrównania dolnej i górnej krzywej rozwoju gospodarczego. Tak na przyk³ad rozwój bardzo wyraźnie biegnie w kierunku piêciodniowego tygodnia pracy. Oznacza to przyjmowanie nowych robotników lub przynajmniej mniej redukcji [zatrudnienia]. W tym samym kierunku porusza siê równie¿ d¹¿enie do skrócenia dnia pracy w ogóle. Nastêpnie mamy liczne d¹¿enia do bardziej planowego podzia³u pracy. Tak zwany system Cincinnati, który zapewnia robotnikowi pewien okreœlony okres pracy, powiedzmy czterdzieœci osiem tygodni do roku, na który go siê w³aœnie przyjmuje. Rêka w rêkê za tymi d¹¿eniami id¹ system Krümpera, wspó³praca pomiêdzy ró¿norodnymi ga³êziami przemys³u i przyspieszenie tempa budownictwa publicznego oraz prywatnego w czasach kryzysów. Jest to niew¹tpliwie piêkn¹ rzecz¹, ¿e w³aœciwie we wszystkich stanach zwi¹zkowych rz¹dy pojê³y powagê po³o¿enia i przedsiêwziê³y pewne œrodki zaradcze. Tak na przyk³ad ja, jako gubernator, otrzyma³em w r. 1930 od parlamentu stanu Nowy Jork dziewiêædziesi¹t milionów na roboty publiczne, dwadzieœcia milionów wiêcej ani¿eli w roku poprzednim. Równie¿ gminy miejskie i hrabstwa przyczyni³y siê w tym kierunku, sk³adaj¹c sumê czterokrotnie przewy¿szaj¹c¹ zapomogi dotychczasowe. Wszystko to jednak s¹ tylko œrodki tymczasowe, na które w przysz³oœci liczyæ nie mo¿na, poniewa¿ zad³u¿enie rz¹dów lokalnych wzrasta w groźnej i mo¿e nawet niebezpiecznej mierze. W niektórych czêœciach kraju chwycono siê œrodków o wiele trwalszych i bardziej wytrzyma³ych. Tak na przyk³ad w Nowym Jorku ustanowiona przeze mnie komisja, sk³adaj¹ca siê z czterech przedsiêbiorców, jednego przywódcy robotników i stanowego komisarza przemys³u wesz³a w narady z koncernami przemys³owymi na zasadzie podjêcia œciœlejszej planowoœci wewn¹trz samych ga³êzi przemys³u celem lepszego ustabilizowania stopnia zatrudnienia. Przy tych wszystkich jednak¿e próbach i planach wci¹¿ ujawnia siê brak podk³adu statystycznego. Wiedzieliœmy na przyk³ad doœæ dok³adnie, jak wielka by³a iloœæ zatrudnionych, liczbê bezrobotnych natomiast znaliœmy tylko zupe³nie powierzchownie. Tu powstaje bezpoœrednia potrzeba akcji organizacyjnej ze strony rz¹du
144 i sfer prywatnych dla poznania prawdziwego wymiaru bezrobocia. Wyjaœnienia wysokich placówek urzêdowych w Waszyngtonie zosta³y zdyskredytowane – a przecie¿ jasnym jest, ¿e naród ma prawo poznaæ prawdziwe oblicze stanu faktycznego bezrobocia. Poza tym nale¿y liczyæ siê z nastêpuj¹cym faktem. Dla wielkiego przedsiêbiorcy, który w normalnych czasach uk³ada sobie plan wytwórczoœci z góry na lat kilka jest planowoœæ rzecz¹ doskona³¹, natomiast dla drobnego przedsiêbiorcy lub kupca, maj¹cego do czynienia li tylko z jednym gatunkiem towarów s¹ metody planowo-gospodarcze mniej do przyjêcia.
cia. Dlaczego my, w czterdziestu oœmiu stanach Zwi¹zku, mielibyœmy siê obawiaæ podjêcia tego zadania? Przy tym musimy siê oczywiœcie uchroniæ przed dwoma niebezpieczeñstwami. Ubezpieczenia od bezrobocia nie wolno przypadkowo lub pod jakimkolwiek pozorem uczyniæ jedynie tylko instytucj¹ dobroczynnoœci, prowadz¹c¹ do lenistwa i przecz¹c¹ w³asnym swym celom. Tworz¹c system ubezpieczenia od bezrobocia musimy wytkn¹æ sta³¹ i nieprzesuwaln¹ granicê dla tych, którzy wahaj¹ siê w przyjêciu proponowanej im pracy oraz znaleźæ mo¿liwoœci takiego ukszta³towania zatrudnienia, aby nikt d³u¿ej ani¿eli dwa lub trzy miesi¹ce w jednym ci¹gu nie pozostawa³ bez pracy.
Wnioski nasze s¹ równie¿ tutaj jasne. Troskliwa planowoœæ, skrócenie dnia roboczego, dok³adniejsze statystyki, roboty publiczne i z tuzin innych paliatyw bêd¹ w stanie w przysz³oœci, szczególnie w czasach kryzysu, zmniejszyæ bezrobocie. Jednakowo¿ to wszystko razem nawet, nie bêdzie w stanie bezrobocia usun¹æ. Równie¿ w przysz³oœci bêdziemy mo¿e prze¿ywali ciê¿kie czasy, równie¿ w przysz³oœci bêdziemy zmuszeni przejœæ d³u¿sze okresy, które z roku na rok nasun¹ nam nowe trudnoœci, b¹dź polityczne, b¹dź gospodarcze. Jak dawniej, bêdziemy nadal nara¿eni na „przypadkowe” wahanie stopnia zatrudnienia, jakie nieraz prze¿ywaliœmy; na przyk³ad zmiany mody, które doprowadzi³y do zast¹pienia materia³ów bawe³nianych przez jedwab sztuczny i kryzys teatru, spowodowany wprowadzeniem filmu, szczególnie zaœ filmu dźwiêkowego. Dalej, mog¹ powstaæ nowe wynalazki, które dadz¹ siê porównaæ ze zjawieniem siê samochodu i mo¿emy straciæ równie¿ dalsze rynki zagraniczne. Jedne z tych zmian dadz¹ siê ju¿ przewidzieæ, inne jeszcze nie. Nie mo¿na ich inaczej oczekiwaæ, ani¿eli przez pewn¹ okreœlon¹ formê ubezpieczenia od bezrobocia. Nieuniknienie zmierzamy do ubezpieczenia od bezrobocia tak, jak niegdyœ byliœmy zmuszeni wprowadziæ odszkodowanie [od] nieszczêœliwych wypadków i tak, jak obecnie wznosimy gmach ubezpieczenia spo³ecznego na staroœæ. Wypadków bezrobocia, niezawinionych przez robotników, jest dziewiêædziesi¹t procent. Inne narody i rz¹dy przyst¹pi³y ju¿ do zastosowania ró¿nych systemów, zapewniaj¹cych robotnikowi pewn¹ pomoc na wypadek bezrobo-
Drugie niebezpieczeñstwo tkwi w naturalnej sk³onnoœci do pokrywania kosztów ubezpieczenia z bie¿¹cych dochodów rz¹du. Jest jasnym, ¿e ubezpieczenie od bezrobocia musi siê oprzeæ na zasadzie kas ubezpieczeniowych i ¿e sami robotnicy winni uiszczaæ sk³adki ubezpieczeniowe. Dobrze przemyœlany system ubezpieczenia bezrobotnych, jeœli ma odpowiadaæ naszym idea³om, musi byæ samowystarczalny. A jest on bez w¹tpienia do osi¹gniêcia. Propozycje, poczynione z pocz¹tkiem roku 1930 przez miêdzystanow¹ komisjê ubezpieczenia od bezrobocia w sprawozdaniu wystosowanym do zwo³anej przeze mnie konferencji gubernatorów, zas³uguj¹ na to, aby jak najszybciej obrócono je w czyn. /…/ Opracowany przez ni¹ plan cechuje siê rozs¹dkiem i zawiera szereg troskliwie przemyœlanych zabezpieczeñ na ró¿ne mo¿liwe wypadki. Uwzglêdnia on nieregularnoœæ charakteru dzia³alnoœci przemys³owej, zachêca przedsiêbiorcê do bardziej planowej regulacji tej dzia³alnoœci i utwierdza moralnoœæ i poczucie w³asnej godnoœci robotnika, tak wielce przez obywatela pañstwa demokratycznego cenione przymioty. /…/ Stanom proponuje siê przedsiêwziêcie natychmiastowych kroków celem rozbudowy sieci publicznego poœrednictwa pracy, poniewa¿ ¿aden system ubezpieczenia bezrobotnych s³usznie nie spe³ni³by swego zadania, gdyby nie istnia³o dobrze zorganizowane i dobrze prowadzone poœrednictwo pracy. Komisja bezrobocia winna popieraæ wspó³pracê poszczególnych przedsiêbiorstw i ga³êzi przemys³u, poniewa¿ pojedyncze przedsiêbiorstwo nie jest w stanie przedsiêwzi¹æ
skutecznych œrodków zaradczych dla osi¹gniêcia bardziej sta³ych stosunków zatrudnienia. Sprawozdanie wspomina o dwóch przyczynach, które da³y asumpt do zaproponowania obowi¹zkowej sk³adki przedsiêbiorcy. Przede wszystkim naszym zdaniem robotnik nie powinien byæ zmuszony do dalszego obcinania sobie swego zarobku wskutek uiszczania sk³adek na rzecz funduszu rezerwowego, nastêpnie zaœ finansowe zobowi¹zanie przedsiêbiorcy ustanowione w planie bêdzie dla niego sta³ym bodźcem do przeciwdzia³ania bezrobociu w granicach jego w³asnych mo¿liwoœci. /…/ Fakt, ¿e w stanie Nowy Jork plany ubezpieczenia na staroœæ zyskuj¹ ju¿ wyraźne kontury, coraz bardziej zakorzeniaj¹ siê w ustawach i mimo trudnoœci finansowych, spowodowanych kryzysem, staj¹ siê rzeczywistoœci¹, daje mi tê pewnoœæ, ¿e na polu socjalno-polityczno równie¿ nadal bêdziemy robili postêpy. Zdumiewaj¹ca jest ta g³êboka przemiana myœli, jaka dokona³a siê w stosunkowo nieznacznym czasie w umys³ach ludzkich – jeszcze dwadzieœcia lat temu pogl¹dy na zadania pañstwa, wyznawane obecnie przez niektórych z nas, wzbudzi³yby ogólny œmiech lub mo¿e nawet obawê. Dziœ nie trzeba zbyt wiele argumentów, aby dowieœæ, ¿e ubezpieczenie na staroœæ logicznie i w sposób nieunikniony zwi¹zane jest z ca³oœci¹ problemu bezrobocia i ¿e w tej kwestii da siê rzeczywiœcie coœ zrobiæ. Ka¿dy wie, ¿e starzy ludzie z chwil¹ tylko, gdy nie potrafi¹ siê utrzymaæ prac¹ swych r¹k, zasilaj¹ szeregi bezrobotnych tak, jak gdyby zostali zredukowani wskutek zastoju w przemyœle. Jedyn¹ ró¿nic¹ jest to, ¿e ich zwolnienie nie jest zjawiskiem przejœciowym, lecz trwa³ym. Do problemów tych nie mo¿na oczywiœcie inaczej podejœæ ani¿eli czêœciowo i to z pewnych stron. Tak na przyk³ad ustawa o ubezpieczeniu na staroœæ, wydana w r. 1930 w stanie Nowy Jork by³a tylko drobnym krokiem na drodze do rozwi¹zania tego problemu w ca³oœci. Nowa zaœ ustawa odnosi siê tylko do mê¿czyzn i kobiet maj¹cych lat siedemdziesi¹t i wiêcej, ale opiera siê na s³usznym za³o¿eniu, ¿e na d³u¿sz¹ metê jest rzecz¹ tañsz¹, i przyjemniejsz¹ dla pobieraj¹cych zapomogi, jeœli spêdzaj¹ resztê swego ¿ywota w swoich w³asnych domach, nie zaœ w domu starców.
Franklin Delano Roosevelt
Audycja społeczno-ekologiczna w Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, od 1500 do 1800 w każdą ostatnią sobotę miesiąca
Audycja dla tych, którzy szukają wiedzy, a nie informacji.
Do usłyszenia! eter: 88,8 MHz internet: www.zak.lodz.pl podcast: www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl/sub/podcast
www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl
Powyższy tekst stanowi fragment książki F. D. Roosevelta „Spojrzenie w przyszłość”. Są to obszerne fragmenty rozdziałów V i VI, pt. „Wydatki i podatki” i „Czy rzeczywiście robimy postępy”. Tytuł
www.obywatel.org.pl
niniejszego fragmentu pochodzi od redakcji „Obywatela”. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Nowoczesnego, Warszawa 1934, w przekładzie M. F. Sieniawskiego. Od tamtej pory nie była wznawiana. W tekście uwspółcześniono pisownię wedle obecnych reguł. Udostępnił i opracował R. Okraska.
Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.
146
Szklane i betonowe domy U źródeł spółdzielczości mieszkaniowej i budownictwa społecznego w Polsce ARKADIUSZ PEISERT
P
ierwsze zrzeszenia budowlane, choæ raczej nie w formie spó³dzielczej, powsta³y w Anglii na pocz¹tku XIX wieku. Tam¿e w 1836 r. przyjêto pierwsz¹ ustawê o spó³dzielniach budowlanych. Do koñca XIX w. ruch spó³dzielni mieszkaniowych rozwin¹³ siê w innych krajach Europy Zachodniej (pocz¹tkowo g³ównie w Szwajcarii i Niemczech), a tak¿e w Stanach Zjednoczonych. W tym ostatnim kraju pierwsza spó³dzielnia powsta³a w 1831 r., zaœ w 1892 r. spó³dzielnie typu mieszkaniowo-budowlanego skupia³y tam ju¿ 2 mln cz³onków. Spó³dzielnie mieszkaniowe we wspomnianych krajach by³y tworzone nie tylko przez robotników czy rzemieœlników, ale tak¿e m.in. przez urzêdników i wojskowych. Pierwsze spó³dzielnie mieszkaniowe na ziemiach polskich zaczê³y powstawaæ dopiero pod koniec XIX wieku. Pocz¹tkowo by³y to spó³dzielnie, które budowa³y domy wy³¹cznie ze œrodków w³asnych i na w³asnoœæ swoich cz³onków. W tym zakresie przodowa³ zabór pruski, co wynika³o z panuj¹cych tam stosunków spo³eczno-gospodarczych. By³y to pierwotnie g³ównie spó³dzielnie niemieckich urzêdników, choæ nieliczni ich polscy cz³onkowie w wyniku polonizacji tych¿e spó³dzielni po 1918 r. zaczêli odgrywaæ w nich kluczow¹ rolê. Najstarsz¹ inicjatyw¹ w zaborze pruskim, a tym samym na ziemiach polskich, by³o Towarzystwo Mieszkaniowe w Bydgoszczy, powsta³e w 1890 r., pierwotnie pod niemieck¹ nazw¹ Wohnungsverein. W tym samym roku w Poznaniu powsta³a spó³ka budowlana „Pomoc”, która jednak zajmowa³a siê równie¿ budownictwem nie-mieszkaniowym. Zdoby³a ona szeroki rozg³os i skupi³a osoby z trzech zaborów, w tym takie znakomitoœci, jak Helena Modrzejewska i Stefan Cegielski. Korzystaj¹c z zysków pochodz¹cych z dzier¿awy wybudowanych w³asnymi œrodkami budynków targowych i hotelu „Victoria”, spó³dzielnia wspiera³a polsk¹ kulturê, g³ównie Teatr Polski. Kolejne spó³dzielnie mieszkaniowe powstawa³y na terenie Wielkopolski i Pomorza, natomiast w 1908 r. w Chorzowie powsta³a pierwsza taka inicjatywa na Œl¹sku. Ogólnie bior¹c, spó³dzielnie w zaborze pruskim budowa³y domy o stosunkowo wysokim standardzie, zaœ same by³y sprawnie zarz¹dzane i zorganizowane. Jednak ogromna wiêkszoœæ funkcjonuj¹cych w ówczesnych Prusach spó³dzielni miesz-
kaniowych nie mia³a zasadniczo charakteru polskiego, z wyj¹tkiem trzech wielkopolskich, dla których budowa mieszkañ by³a tylko jednym z celów. Na terenie Galicji natomiast budowano lokale spó³dzielcze o bardzo niskim standardzie, pozbawione urz¹dzeñ sanitarnych. Wynika³o to zapewne z faktu, ¿e budownictwo spó³dzielcze w Galicji w znacznie wiêkszym stopniu ni¿ w zaborze pruskim mia³o charakter dzia³alnoœci filantropijnej oraz zaanga¿owanej politycznie, przez co skierowane by³o do warstw ubo¿szych. Pierwsze spó³dzielnie mieszkaniowe tworzone tam by³y przez dzia³aczy Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej i s³u¿y³y do zdobycia poparcia w spo³eczeñstwie. Pierwsze próby zak³adania spó³dzielni mieszkaniowych mia³y miejsce w 1896 r. w Tarnopolu i w 1897 r. w Krakowie. Najstarsze, znane z nazwy inicjatywy w Galicji, to powsta³e w 1907 r. Powszechne Towarzystwo Budowy Tanich Domów Mieszkaniowych (spó³dzielnia lokatorska) oraz Towarzystwo Budowlane Urzêdniczek Pocztowych w Krakowie (od 1913 r.). Obie spó³dzielnie mia³y charakter ca³kowicie polski. Twórca pierwszej z nich, dr Adolf Gross, ju¿ jako pose³ do parlamentu austriackiego przyczyni³ siê znacz¹co do uchwalenia ustawy o funduszu mieszkaniowym w 1910 r., co da³o podstawy do upowszechnienia budownictwa spo³ecznego. W 1912 r. istnia³o w Galicji 18 polskich i 8 ukraiñskich spó³dzielni mieszkaniowych. Pocz¹tki spó³dzielczego budownictwa w zaborze rosyjskim mia³y jeszcze bardziej wyrazisty rys prospo³eczny. Przejawem dzia³alnoœci filantropijnej w zakresie taniego budownictwa w Warszawie by³a Spó³ka Cywilna Budowy Mieszkañ dla Rzemieœlników i Robotników, powo³ana w 1862 r. z inicjatywy prezesa Dyrekcji Szczegó³owej Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynnoœci, ksiêcia Jana Tadeusza Lubomirskiego. Owocem dzia³alnoœci spó³ki by³y cztery domy typu koszarowego i dwa mniejsze dla kilku rodzin. Najwa¿niejszym osi¹gniêciem budownictwa dla robotników by³o jednak osiedle wybudowane przez Hipolita i Ludwikê Wawelbergów na prze³omie wieków, przy ulicy Górczewskiej. W 1902 r. zamieszkiwa³o je ponad 1200 osób. Do wspó³tworzenia osiedla Fundacja Wawelbergów zaprosi³a specjalistów z zakresu zdrowia, higieny i innych dziedzin, aby stworzyæ osiedle nowocze-
147 sne, wzorcowe ze wzglêdu na standardy czystoœci, wyposa¿enia mieszkañ, topografiê osiedla i stopieñ zaspokojenia potrzeb mieszkañców. Utrzymanie tych standardów odbywa³o siê jednak kosztem wprowadzenia w ¿ycie surowego regulaminu, zabraniaj¹cego m.in. picia alkoholu i trzymania w mieszkaniach zwierz¹t domowych – nieprzestrzeganie zasad grozi³o utrat¹ lokum. Dzia³alnoœæ filantropijna sta³a jednak w sprzecznoœci z zasadniczymi ideami spó³dzielczoœci, g³ównie z suwerenn¹ samorz¹dnoœci¹ ogó³u cz³onków i ich zaanga¿owaniem w tworzenie spó³dzielni. W³adze rosyjskie niechêtnie jednak odnosi³y siê do inicjatyw typowo spó³dzielczych. Lepiej traktowa³y dzia³ania filantropijne, o czym mo¿e œwiadczyæ osobiste zaanga¿owanie ksiêcia Imeretyñskiego na rzecz ukonstytuowania prawnego Fundacji Wawelbergów. Rolê wykraczaj¹c¹ poza filantropiê odgrywa³o istniej¹ce od dawna Warszawskie Towarzystwo Higieniczne. Dzia³alnoœæ publicystyczna i ekspercka Towarzystwa wskazuje, ¿e problem mieszkaniowy widziany by³ przez jego cz³onków
SPÓŁDZIELNIE MIESZKANIOWE POD KONIEC 1935 R. – RYSUNEK Z „MIESZKANIA PRZYSZŁOŚCI” – NUMER SPECJALNY PISMA „SPÓLNOTA PRACY”, CZASOPISMA POŚWIĘCONEGO ROZWOJOWI SPÓŁDZIELCZOŚCI, NR 12 Z 15.06.1936 (ZE ZBIORÓW REMIGIUSZA OKRASKI).
znacznie szerzej ni¿ przez najwa¿niejszych warszawskich filantropów. Obok postulatów udostêpnienia tanich kredytów mieszkaniowych i ustanowienia samorz¹du miejskiego, WTH wysunê³o propozycjê tworzenia kooperatyw mieszkaniowych na wzór osiedli dla niezamo¿nych robotników w Anglii i Niemczech. Staraniem Towarzystwa powsta³a w 1909 r. tzw. Delegacja do Spraw Miast-Ogrodów, która opracowa³a tu¿ przed I wojn¹ œwiatow¹ projekt budowy taniego, spó³dzielczego osiedla dla niezamo¿nych na M³ocinach, pod którego budowê zakupiono grunty ze œrodków powsta³ej z inicjatywy W³adys³awa Dobrzyñskiego spó³ki, Towarzystwa Mieszkañ Sta³ych i Przedmieœæ Ogrodów. Dobrzyñski w tym okresie opublikowa³ szereg prac zwi¹zanych z mieszkalnictwem i spó³dzielczoœci¹ – by³y to przede wszystkim prace popularyzuj¹ce ideê miast-ogrodów Ebenezera Howarda („Rozwój idei miast-ogrodów w Królestwie”, 1914 r.; „Istota i rozwój idei Howarda”, 1917 r.). Inn¹ inicjatyw¹ by³o powsta³e w pocz¹tkach XX w., z inicjatywy Józefa Szlenkiera, Warszawskie Towarzystwo Budowy i Ulepszania Mieszkañ dla Niezamo¿nej Ludnoœci Pracuj¹cej. Dzia³alnoœæ filantropijna mia³a minimaln¹ skalê w stosunku do potrzeb, a budownictwo spó³dzielcze praktycznie nie istnia³o. Powstawa³y natomiast domy dla robotników warszawskich przy zak³adach pracy – pierwszy z nich na Solcu przy m³ynie parowym ju¿ w 1833 r., kolejne dla urzêdników kolei warszawskowiedeñskiej, zaœ w koñcu XIX w. takich osiedli istnia³o w Królestwie przynajmniej kilkadziesi¹t. Prawdopodobnie najwiêkszym skupiskiem tego typu domów na prze³omie wieków w zaborze rosyjskim by³y mieszkania dla robotników £ódzkich Zak³adów Scheiblera. Pomimo braku wymiernych sukcesów, du¿¹ aktywnoœæ w zakresie organizowania spó³dzielni mieszkaniowych wykazywa³o na pocz¹tku XX w. œrodowisko ³ódzkich robotników. Istnia³ tam znaczny niedobór mieszkañ. Wiadomo, ¿e po 1-2 domy posiada³y stowarzyszenia spo¿ywcze: „Wis³a”, „Zorza” i „Przysz³oœæ”. Poza tym, w celu budowy domów robotnicy powo³ali do ¿ycia kilka stowarzyszeñ spó³dzielczych. By³y to: Stowarzyszenie Lokatorów, czeskie Towarzystwo Budowy Tanich Mieszkañ „Betania”, Towarzystwo Budowy Tanich Mieszkañ, wszystkie powsta³e w 1907 r. Najbardziej zaawansowane w realizacji projektów osiedla by³o to ostatnie. Jego dzia³aczem by³ Bronis³aw Sopoæko, sympatyk PPS-Lewica. Towarzystwo mia³o gotowe projekty budowy osiedla, wyznaczone tereny na
148
SKŁAD CZŁONKOWSKI WARSZAWSKIEJ SPÓŁDZIELNI MIESZKANIOWEJ W ROKU 1938. PRZEDRUK ZE SPRAWOZDANIA WSM ZA TEN ROK, WYDANEGO W 1939 R. (ZE ZBIORÓW REMIGIUSZA OKRASKI)
ten cel oraz zebran¹ czêœæ kapita³u, jednak do budowy nie przyst¹pi³o. Ostatnim znacz¹cym przedsiêwziêciem by³o Towarzystwo Wspó³dzielcze Budowy Tanich Mieszkañ dla Niezamo¿nej Ludnoœci Miasta £odzi „Nasz Dach”, powsta³e w 1911 r. z inicjatywy adwokata Augusta Raubala – kolegi Stefana ¯eromskiego. Do wybuchu I wojny œwiatowej dzia³a³o na terenach polskich ok. 40 spó³dzielni mieszkaniowych. Wojna poci¹gnê³a za sob¹ zniszczenie znacznej czêœci zasobów lokalowych, co w obliczu du¿ego powojennego przyrostu naturalnego i nap³ywu ludnoœci do miast, powodowa³o du¿y deficyt tanich mieszkañ. W efekcie, coraz wyraźniej dostrzegano potrzebê inicjowania i wspierania budownictwa spo³ecznego, w którym widziano jeden z g³ównych sposobów z³agodzenia problemu braku mieszkañ. W pierwszej kolejnoœci przejêto wiêkszoœæ mieszkaniowych spó³dzielni niemieckich, choæ napotyka³o to na du¿e opory ze strony Niemców. W celu skoordynowania polityki mieszkaniowej, w 1929 r. powo³ano Polskie Towarzystwo Reformy Mieszkaniowej. Z jego inicjatywy Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów w 1934 r. powo³a³ Towarzystwo Osiedli Robotniczych (TOR), jako spó³kê
z ograniczon¹ odpowiedzialnoœci¹, w której udzia³owcami by³y m.in. Bank Gospodarstwa Krajowego, Fundusz Pracy, ZUS. Zak³adano, ¿e z funduszów TOR budowane by³yby mieszkania dla robotników zarabiaj¹cych poni¿ej 250 z³ miesiêcznie, dlatego czynsz za mieszkanie nie powinien przekraczaæ 20 z³ miesiêcznie. Mia³yby to byæ mieszkania ma³e (do 36 m2) i mo¿liwie tanie w budowie. By³y to bardzo ambitne postulaty, gdy¿, jak referowa³ w 1930 r. Teodor Toeplitz, czynsz za pó³toraizbowe mieszkanie spó³dzielcze wynosi³ 87 z³otych, co przy przeciêtnej pensji robotnika wynosz¹cej 200 z³otych oznacza³o, ¿e przeznacza³ on na mieszkanie 43% swoich dochodów. W okresie miêdzywojennym funkcjonowa³y dwa typy spó³dzielni mieszkaniowych: mieszkaniowo-budowlane (w³asnoœciowe) i mieszkaniowe (lokatorskie)1. Pierwsze tworzone by³y g³ównie przez osoby wywodz¹ce siê z lepiej sytuowanych warstw spo³eczeñstwa, zaœ budowane przez nie mieszkania po pewnym czasie stawa³y siê odrêbn¹ w³asnoœci¹ pojedynczych cz³onków. Ten typ spó³dzielni nie by³ spotykany prawie nigdzie poza Polsk¹, mia³ zachêcaæ do oszczêdzania i zwi¹zania lokatorów-w³aœcicieli z mieszkaniami i spó³dzielni¹, inaczej ni¿ to by³o w charakteryzuj¹cych siê du¿¹ rotacj¹ lokatorów domach czynszowych, a czêsto, jak wykaza³a miêdzywojenna praktyka, równie¿ w spó³dzielniach mieszkaniowych typu lokatorskiego. Zarzucano spó³dzielniom mieszkaniowo-budowlanym, ¿e podszywaj¹c siê pod szyld spó³dzielczoœci ich cz³onkowie czerpi¹ prywatne korzyœci z pomocy pañstwa, przekazywanej na rzecz wspierania budownictwa dla niezamo¿nych. Znane by³y przypadki przynale¿noœci cz³onków do kilku spó³dzielni, a tak¿e mieszkañ 9-, 10- i 11-pokojowych, budowanych w celu ich podnajmowania. Spór pomiêdzy przedstawicielami spó³dzielczoœci lokatorskich i w³asnoœciowych mia³ pod³o¿e ideologiczne – pierwsze z tych spó³dzielni wywodzi³y siê z tradycji roczdelskiej2 i mia³y byæ polem wprowadzania w ¿ycie idei socjalistycznych, drugie zaœ sposobem uzyskania w³asnego mieszkania przez œrednio zarabiaj¹cych. Spó³dzielnie lokatorskie budowa³y mieszkania tanie, skromne i ma³e. Lokator by³ u¿ytkownikiem mieszkania i korzysta³ z niego na warunkach okreœlonych w statucie spó³dzielni. Na mocy ustawy z 1 sierpnia 1919 r. o funduszu mieszkaniowym, spó³dzielnie uzyska³y mo¿liwoœæ uzyskiwania kredytu w wysokoœci do 95% kosztów budowy, oprocentowanego w skali roku od 1 do 4%. Choæ w 1927 r. ograniczono limit kredytu do 80 i 90% kosztów, to jednak z dzisiejszej perspektywy warunki te wydaj¹ siê byæ wyj¹tkowo korzystne. W praktyce jednak kredyty by³y ni¿sze. Rozwój spó³dzielczego budownictwa mieszkaniowego by³ jednak uzale¿niony w ogromnej mierze od sytuacji spo³eczno-ekonomicznej kraju. Mo¿na wyró¿niæ trzy zasadnicze etapy. Lata 1919-1929 to okres powolnego, ale trwa³ego rozwoju. W latach 1930-1935 nast¹pi³o zahamowanie budownictwa – kryzys gospodarczy szczególnie mocno uderzy³ w spó³dzielnie lokatorskie, które realizowa³y lub
149 Mo¿liwoœci i sposób dzia³ania spó³dzielni w zmaganiu z problemem braku tanich mieszkañ mo¿emy przeœledziæ w³aœnie na przyk³adzie œrodowiska, które organizowa³o Warszawsk¹ Spó³dzielniê Mieszkaniow¹. Byli to ludzie lewicy rozumianej bardzo szeroko oraz pragmatycznej. Czerpali z wzorów taniego budownictwa spó³dzielczego w Pary¿u, Wiedniu, Frankfurcie n. Menem i innych miastach Europy Zachodniej. Byli œwiadomi, i¿ tworzona przez nich spó³dzielnia nie rozwi¹¿e problemu mieszkaniowego, dlatego w WSM widzieli wzorzec dla tworzenia kolejnych spó³dzielni, aby zainicjowaæ masowe, tanie budownictwo spó³dzielcze dla robotników. Forum wymiany myœli i propagowania idei tanich mieszkañ by³ „Robotniczy Przegl¹d Gospodarczy”. Postulaty œrodowiska WSM wyra¿one zosta³y na Konferencji Mieszkaniowej Robotniczych Dzia³aczy Zawodowych, Spó³dzielczych i Samorz¹dowych w 1927 r. W swoich referatach Teodor Toeplitz i Stanis³aw To³wiñski wzywali m.in. do budowy mieszkañ ponad-jednoizbowych dla rodziny robotniczej, zaœ w odleg³ej perspektywie – czteroizbowych dla jednej rodziny, tworzenia kolonii robotniczych, wyposa¿onych w pomieszczenia i urz¹dzenia u¿ytecznoœci publicznej: pralnie, przedszkola, baseny itd., realizuj¹ce potrzeby ludzkie nie zaspokajane dot¹d w rodzinach robotniczych, nadania budownictwu dla robotników ci¹g³ego, systemowego charakteru, zapewnienia mieszkañ dla rodzin robotniczych o przeciêtnych dochodach. W 1928 r. z inicjatywy Toeplitza powsta³o Spo³eczne Przedsiêbiorstwo Budowlane, które mia³o pozwoliæ na obni¿enie kosztów budowy i bezpoœredni wp³yw spó³dzielców na kszta³t osiedli. Równie¿ z jego inicjatywy utworzono wspomniane Polskie Towarzystwo Reformy Mieszkaniowej, jako filiê Miêdzynarodowego Zwi¹zku do Spraw Mieszka-
STATYSTYKA ISTNIEJĄCYCH BUDYNKÓW MIESZKALNYCH SPÓŁDZIELNI BUDOWLANEJ PRACA W POZNANIU, STAN NA 17 CZERWCA 1931 R. PRZEDRUK ZA „JEDNODNIÓWKĄ SB PRACA” Z CZERWCA 1931 (ZE ZBIORÓW REMIGIUSZA OKRASKI).
planowa³y realizowaæ wiêksze inwestycje, a którym i tak z trudem udawa³o siê uzyskaæ wymagane kredyty. Okres po 1935 r. to ponowny rozwój budownictwa spó³dzielczego. Spó³dzielnie lokatorskie zaczê³y byæ w wiêkszym stopniu ni¿ przed kryzysem wspierane przez Towarzystwo Osiedli Robotniczych, co przyspieszy³o budowê domów w stosunku do spó³dzielni w³asnoœciowych. Niektóre spó³dzielnie lokatorskie, g³ównie Warszawska Spó³dzielnia Mieszkaniowa, nie ogranicza³y dzia³alnoœci do budowy domów mieszkalnych. Poza WSM do bardziej aktywnych nale¿a³y: Spó³dzielnia Budowlana Polskich Urzêdników Pañstwowych w Poznaniu, „Lokator” z £odzi, Gdyñska SM, Krakowska SM, Robotnicza SM im. Moraczewskiego w Borys³awiu (woj. lwowskie). Œrodowisko skupione wokó³ WSM i kilku innych mniejszych spó³dzielni widzia³o w realizacji taniego, spo³ecznego budownictwa dla robotników mo¿liwoœæ wprowadzania w ¿ycie ambitnych projektów architektoniczno-urbanistycznych, a tak¿e wychowawczych i spo³ecznych. Teodor Toeplitz, Stanis³aw To³wiñski, Stanis³aw Szwalbe, Marian Nowicki, Eugeniusz Ajnenkiel, Adam Próchnik, Maria Orsetti, Boles³aw Bierut, Antoni Zdanowski i inne osoby ze œrodowiska WSM, stawiali sobie za cel podniesienie standardu ¿ycia rodziny robotniczej mieszkaj¹cej w osiedlu spó³dzielczym do poziomu, który odpowiada³ ich wyobra¿eniu o godnym, higienicznym i choæ minimalnie komfortowym bytowaniu. Wszystko to jednak musia³o byæ realizowane na miarê œrodków mo¿liwych do zdobycia. W tym celu opracowywano projekty optymalnego rozplanowania i wykorzystania powierzchni mieszkalnej, zapewnienia mieszkañcom nowoczesnych standardów higieny i czystoœci w przestrzeni osiedlowej, a tak¿e budowy domów w harmonii z przyrod¹.
150 niowych. PTRM mia³o byæ instytucj¹ koordynuj¹c¹ dzia³ania podmiotów i osób, m.in. wspó³pracê architektów ze spo³ecznikami. Efektem dzia³alnoœci PTRM by³o powstanie wspomnianego wczeœniej TOR, na którego czele stan¹³ Jan Strzelecki, cz³onek PTRM. Organem prasowym PTRM by³ miesiêcznik „Dom, Osiedle, Mieszkanie”, redagowany przez Józefa Jankowskiego. Owocem dzia³alnoœci TOR by³o m.in. osiedle robotnicze na Kole w Warszawie, organizacja jednak nie spe³ni³a pok³adanych w niej nadziei, gdy¿ nie uzyska³a wsparcia spó³dzielczoœci mieszkaniowej przez pañstwo. W latach 1934-1939 na 43,25 mln z³otych przeznaczonych na masowe budownictwo mieszkaniowe, TOR wyda³o na spó³dzielnie mieszkaniowe tylko 3,8 mln z³otych, z czego ok. 3,25 mln otrzyma³a WSM. By³o to skutkiem s³abego przygotowania organizacyjnego innych ni¿ WSM spó³dzielni mieszkaniowych do wspó³pracy z TOR. Kontakt z architektami i urbanistami zaowocowa³ powstaniem i realizacj¹ projektów osiedli nowatorskich nawet w skali europejskiej. Twórcami projektów poszczególnych kolonii WSM by³ pierwotnie Bruno Zborowski, później architekci skupieni wokó³ pisma „Praesens” – Barbara i Stanis³aw Brukalscy oraz Helena i Szymon Syrkusowie. Ostatni z nich by³ delegatem Polski do organu wykonawczego tzw. Miêdzynarodowych Kongresów Architektury Nowoczesnej, na których Zborowski i Brukalski wystawiali projekty realizowane później na ¯oliborzu i Rakowcu. Jedn¹ z kolonii WSM zaprojektowali architekci z grupy „U” („Urbanistyka”), Jan Chmielewski i Juliusz ¯akowski. Prób¹ wywarcia nacisku na pañstwo i propagowania idei spó³dzielczoœci mieszkaniowej by³o zorganizowanie w grudniu 1937 r. I Kongresu Mieszkaniowego. Z perspektywy historycznej mo¿emy postrzegaæ kongres jako swoiste podsumowanie dorobku œrodowiska WSM i zwi¹zanych z nim spo³eczników, zw³aszcza, ¿e tu¿ przed kongresem zmar³ Teodor Toeplitz, jego inicjator. Poza oczywist¹ dzia³alnoœci¹ inwestorsko-architektoniczn¹, œrodowisko WSM zainicjowa³o powstanie w 1927 r. Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy Lokatorów WSM „Szklane Domy” oraz ¯oliborskiego Oddzia³u Robotniczego Towarzystwa Przyjació³ Dzieci. W odró¿nieniu od raczej filantropijnych organizacji tego typu we Francji czy Belgii, dzia³aj¹cych przy osiedlach robotniczych (choæ w du¿ej mierze wzoruj¹c siê na nich) Stowarzyszenie „Szklane Domy” propagowa³o przede wszystkim idee wzajemnej pomocy i wspó³pracy w samodzielnym rozwi¹zywaniu codziennych problemów mieszkañców, nie ograniczaj¹c siê do dostarczania gotowych rozwi¹zañ, zapomóg itp. Czo³owym dzia³aczem stowarzyszenia by³ Adam Próchnik, zaœ pierwszym prezesem Stanis³aw Szwalbe, wspiera³o je wielu spo³eczników i intelektualistów, m.in. socjologowie Stanis³aw i Maria Ossowscy. Kluczow¹ postaci¹ oddzia³u RTPD by³ Aleksander Landy, pediatra, spo³ecznik i pedagog. Konsultantk¹ RTPD i projektantk¹ przedszkola na osiedlu WSM „¯oliborz” by³a
Janina Jankowska, ¿ona redaktora naczelnego miesiêcznika „Dom, Osiedle, Mieszkanie”. Pismo to odgrywa³o kluczow¹ rolê w rozwijaniu i popularyzowaniu idei tanich i funkcjonalnych mieszkañ dla robotników. Kolonie WSM na ¯oliborzu budowano sukcesywnie, w miarê mo¿liwoœci pozyskiwania nowych kredytów i œrodków, ale w ramach jednego za³o¿enia urbanistycznego. Wielkoœæ kolonii rzadko przekracza³a 300 mieszkañ. W roku 1938 lokale WSM by³y zamieszkane przez prawie 5,5 tysi¹ca osób, skupionych w dwóch osiedlach. Poniewa¿ spo³ecznoœæ obu osiedli by³a nieliczna, jej cz³onkowie mieli mo¿liwoœæ nawi¹zywania czêstszych i bardziej bezpoœrednich kontaktów s¹siedzkich, przede wszystkim z cz³onkami w³asnej kolonii. Zak³adano, ¿e wielkoœæ kolonii WSM oraz ich kszta³t architektoniczno-urbanistyczny bêd¹ sprzyja³y nawi¹zywaniu silnych wiêzi s¹siedzkich, które doprowadz¹ do powstania dobrze zorganizowanej grupy mieszkañców. Wielki kryzys gospodarczy po 1929 r. spowodowa³ du¿y odp³yw robotników z kolonii ¿oliborskich, którzy pierwotnie liczyli prawie 3/4 mieszkañców. W przededniu wojny 75% stanowi³a ju¿ inteligencja. Robotniczy charakter utrzymywa³o osiedle na Rakowcu, jednak za cenê rezygnacji z niektórych postulatów œrodowiska WSM, odnosz¹cych siê do warunków mieszkaniowych robotników. Problemem w realizacji d³ugofalowych programów wychowawczych przeznaczonych dla robotników i ich rodzin by³a du¿a rotacja mieszkañców, zw³aszcza w koloniach ¿oliborskich. Tylko w 1938 r. lokatora zmieni³o 28% mieszkañ na ¯oliborzu – w tamtym czasie wiele ubo¿szych
DZIEDZINIEC VIII KOLONII WSM NA ŻOLIBORZU, WIDOK Z ROKU 1938. PRZEDRUK ZE SPRAWOZDANIA WSM ZA TEN ROK, WYDANEGO W 1939 R. (ZE ZBIORÓW REMIGIUSZA OKRASKI).
151 rodzin przenios³o siê na nowo oddany Rakowiec, gdzie czynsz w przeliczeniu na metr by³ o po³owê mniejszy. Du¿a rotacja mieszkañców mia³a miejsce w zasadzie w ca³ym okresie dzia³alnoœci miêdzywojennej WSM. Sta³a by³a tendencja odp³ywu robotników, choæ w³adze WSM stara³y siê nawi¹zywaæ kontakty ze zwi¹zkami zawodowymi i za ich poœrednictwem przyci¹gn¹æ robotników, stosuj¹c jednoczeœnie zachêty finansowe. Da³o to jednak krótkotrwa³e rezultaty. Robotnicy nie byli sk³onni do ponoszenia tak wysokich op³at za mieszkanie. Wielu z nich nie chcia³o wi¹zaæ siê z miejscem zamieszkania, gdy¿ zbyt czêsto zmieniali pracê. Ponadto mieszkania nie by³y przystosowane do ¿ycia rodziny robotniczej – ma³a kuchnia utrudnia³a zbieranie siê ca³ej rodziny w izbie jadalnej, co by³o czêstym zwyczajem w tym œrodowisku. Robotnicy, którzy na stale osiedli w mieszkaniach WSM na ¯oliborzu, byli przewa¿nie robotnikami wykwalifikowanymi, tzw. arystokracj¹ robotnicz¹. Zarówno jednak skala inwestycji, zaanga¿owanie merytoryczne i organizacyjne œrodowiska WSM, jak i g³êbia programu spo³ecznego powoduj¹, ¿e „eksperyment WSM” nale¿y uznaæ za wielkie osi¹gniêcie polskiego ruchu spó³dzielczego i spo³eczeñstwa w ogóle. Zw³aszcza wp³yw doœwiadczeñ i dorobku na podobne inicjatywy w okresie miêdzywojennym by³ bardzo du¿y, choæ nigdzie nie osi¹gniêto sukcesu na miarê WSM3. Wzory organizacyjne spó³dzielni mieszkaniowej mia³y niew¹tpliwy wp³yw równie¿ na spó³dzielczoœæ powojenn¹, nawet jeœli w PRL s³u¿y³a ona g³ównie realizacji celów politycznych w³adzy. W okresie miêdzywojennym spó³dzielczoœæ mieszkaniowo-lokatorska kszta³towana by³a przez ludzi o lewicowych pogl¹dach politycznych, zw³aszcza w przypadku WSM. Dawa³y o sobie znaæ spory ideologiczne, g³ównie pomiêdzy zwolennikami spó³dzielczoœci jako ewolucyjnej drogi naprawy pañstwa kapitalistycznego, a zwolennikami spó³dzielczoœci jako pierwszego etapu zmiany rewolucyjnej i pewnego rodzaju modelu przysz³ego spo³eczeñstwa. Z czasem przewagê zdobyli ci pierwsi – g³ównie umiarkowani dzia³acze PPS. Najwa¿niejsze postulaty wynikaj¹ce z dorobku œrodowiska WSM i rzeczywiœcie wprowadzone w ¿ycie po II wojnie œwiatowej, które przes¹dzi³y o charakterze polskiej spó³dzielczoœci mieszkaniowej, by³y nastêpuj¹ce: pañstwo powinno uczestniczyæ finansowo i organizacyjnie w rozwoju mieszkalnictwa dla ubo¿szych warstw spo³eczeñstwa w sposób systematyczny i ci¹g³y. Mieszkania nie nale¿y traktowaæ w kategoriach towaru, bo zaspokaja ono jedn¹ z podstawowych potrzeb cz³owieka. Finanse na rozbudowê osiedli powinny byæ uzyskiwane m.in. z podatków od najwiêkszych i najbardziej dochodowych przedsiêbiorstw. Miasta powinny byæ rozbudowywane planowo, powinno siê tworzyæ samowystarczalne kolonie osiedlowe, z odpowiedni¹ iloœci¹ zieleni, zaœ w budowie domów powinny byæ zastosowane mo¿liwie wysokie standardy
higieny – centralne ogrzewanie, ciep³a woda, ³azienki i ubikacje w ka¿dym z mieszkañ. Dla zapewnienia maksymalnie du¿ej iloœci lokali po przystêpnych cenach, okreœlono kategoriê mieszkania spo³ecznie najpotrzebniejszego, przy czym TOR przyjê³o, ¿e jest to mieszkanie o powierzchni 28-45 m2 dla rodziny 3-5-osobowej. Osiedla powinny byæ wyposa¿one we wszystkie urz¹dzenia u¿ytecznoœci publicznej, umo¿liwiaj¹ce tanie ¿ycie sportowe i kulturalne w celu integracji mieszkañców. W³aœcicielem gruntów spó³dzielczych ma byæ pañstwo lub w³adze miejskie. Priorytetem w zarz¹dzaniu spó³dzielni¹ powinno byæ maksymalne i sprawne zaspokojenie potrzeb cz³onków – w ten sposób drugorzêdna sta³a siê kwestia demokratycznej kontroli cz³onkowskiej. Centralizacja ruchu spó³dzielczego budownictwa mieszkaniowego w okresie miêdzywojennym postêpowa³a z oporami, utrudnia³a j¹ rozbie¿noœæ interesów i spory pomiêdzy spó³dzielniami w³asnoœciowymi i lokatorskimi. Merytoryczn¹ osi¹ sporu by³a forma w³asnoœci mieszkañ, odzwierciedlaj¹ca dwa nurty spó³dzielczoœci. Na tym tle dosz³o do spektakularnego roz³amu. Na zjeździe spó³dzielni mieszkaniowych, zorganizowanym przez Zwi¹zek Spó³dzielni Spo¿ywców w 1927 r., uchwalono wniosek, w którym stwierdzano, ¿e nale¿y budowanie domów przez spó³dzielnie oprzeæ na prawie w³asnoœci prywatnej poszczególnych cz³onków spó³dzielni. Spowodowa³o to opuszczenie obrad przez lewicowych dzia³aczy spó³dzielczoœci lokatorskiej (w tym g³ównie WSM), którzy okazali siê byæ na zjeździe mniejszoœci¹. Dopiero w 1931 r. uda³o siê powo³aæ Zwi¹zek Rewizyjny Spó³dzielni Mieszkaniowych i Budowlano-Mieszkaniowych, który obj¹³ wiêkszoœæ istniej¹cych spó³dzielni mieszkaniowych. W 1934 r. jednak rozszerzono zwi¹zek o spó³dzielnie oszczêdnoœciowo-kredytowe i spó³dzielnie pracy. W ca³ym okresie miêdzywojennym centralizacja spó³dzielni mieszkaniowych mia³a nietrwa³y charakter. Wed³ug stanu z 31 grudnia 1937 r., w Polsce dzia³a³o 255 spó³dzielni mieszkaniowych, zrzeszonych w dwóch zwi¹zkach rewizyjnych, a tak¿e 365 innych spó³dzielni mieszkaniowych, z których 70 by³o czynnych gospodarczo. Spó³dzielnie „zwi¹zkowe” zrzesza³y 21,9 tys. cz³onków i posiada³y 16 tys. mieszkañ z 56,3 tys. izbami. Spoœród „zwi¹zkowych”, spó³dzielnie lokatorskie zrzesza³y 12,5 tys. cz³onków oraz posiada³y 6,1 tys. mieszkañ z 18,5 tys. izbami. Z tej liczby 1655 mieszkañ nale¿a³o do WSM. Dominuj¹c¹ form¹ by³a wiêc spó³dzielczoœæ w³asnoœciowa, która skupia³a wiêksze kapita³y i budowa³a nieco wiêksze mieszkania. Ciekawym paradoksem jest fakt, ¿e je¿eli chodzi o liczbê spó³dzielni mieszkaniowych, to spó³dzielczoœæ lokatorska przewa¿a³a w województwach by³ego zaboru pruskiego, zw³aszcza na Œl¹sku, choæ, jak wspomnia³em, na tym terenie s³abiej zakorzeniona by³a spó³dzielczoœæ o zabarwieniu ideologicznym, natomiast na terenie by³ego zaboru rosyjskiego przewa¿a³a spó³dzielczoœæ w³asnoœciowa, pomimo silniejszej
152 tradycji socjalistycznej. W Galicji liczba spó³dzielni obu typów by³a zbli¿ona. Mieszkania spó³dzielcze stanowi³y 4% mieszkañ zbudowanych w miastach w okresie miêdzywojennym, zamieszkiwa³o w nich 0,8% ludnoœci miast. Dominacja Warszawy wyra¿a³a siê w istnieniu tutaj 57,7% wszystkich spó³dzielni mieszkaniowych obu typów, zaœ oko³o 70% wszystkich spó³dzielni w³asnoœciowych w skali kraju. Ogólnie bior¹c, spó³dzielnie mieszkaniowe nie wp³ynê³y znacz¹co na zmniejszenie deficytu mieszkañ w Polsce miêdzywojennej. Jak wskazywa³y doœwiadczenia WSM, bud¿et przeciêtnej rodziny robotniczej z ledwoœci¹ pozwala³ na op³acanie czynszu za najmniejsze, standardowe mieszkanie spó³dzielcze (ok. 35 m2). Trudno jednoznacznie oceniæ, czy pañstwo, nêkane wieloma innymi problemami, mia³o mo¿liwoœæ wiêkszej pomocy spó³dzielniom mieszkaniowym. Z pewnoœci¹ jednak rdzeniem przedsiêwziêæ spó³dzielczych w mieszkalnictwie powinni byæ spo³ecznicy w rodzaju tego œrodowiska, które organizowa³o WSM lub sami cz³onkowie spó³dzielni, np. robotnicy za poœrednictwem organizacji zwi¹zkowych. W warunkach Polski miêdzywojennej oczywiste okaza³o siê, ¿e rozwi¹zanie kwestii mieszkaniowej równie¿ w nastêpnych dziesiêcioleciach musi odbywaæ siê przy znacz¹cej finansowej i organizacyjnej pomocy pañstwa lub samorz¹dów. Robotnicy nie byli przewa¿nie zdolni do tworzenia odpowiednio trwa³ych i wydolnych finansowo organizacji spó³dzielczych o w³asnych si³ach. Ta konstatacja wp³ynê³a na charakter spó³dzielczoœci w PRL, a tak¿e na kryzys idea³ów spó³dzielczoœci, jaki wówczas nast¹pi³.
Arkadiusz Peisert
Międzynarodowego Zrzeszenia Spółdzielczego w Warszawie 24 września 2004 r., Bydgoszcz 2004. •
Andrzej Maliszewski, Ewolucja myśli i społeczno-ekonomiczna rola spółdzielczości mieszkaniowej w Polsce, Warszawa 1992.
•
Elżbieta Mazur, Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa 19211939, Warszawa 1993.
•
Józef Płocharski, Spółdzielczość mieszkaniowa w Polsce w latach 1945-1956, Warszawa 1979.
•
Bohdan Saar, Spółdzielcze budownictwo mieszkaniowe w Polsce, Warszawa 1969.
•
Spółdzielczość mieszkaniowa w Polsce, pod redakcją naukową Stanisława Kotowskiego i Katarzyny Janikowskiej, Bydgoszcz 2003.
•
Barbara Wackowska, Łódzka spółdzielczość mieszkaniowa (do 1939 roku), Łódź 1988.
•
Teodor Toeplitz, Sprawa mieszkaniowa (referat z konferencji z 1930 r. w BGK) [w:] H. Syrkus, Ku idei osiedla społecznego, Warszawa 1975.
Przypisy: 1.
Nazwy: mieszkaniowo-budowlane i mieszkaniowe używane były przed wojną. Po II wojnie światowej zaczęto używać określeń: własnościowe i lokatorskie, których będę używał w tekście ze względu na to, że pozwalają na przejrzyste rozróżnienie obu typów spółdzielni.
2.
Zasady organizacji spółdzielni, sformułowane w Rochdale w Anglii, gdzie w 1844 r. grupa tkaczy założyła pierwszą spółdzielnię nowoczesnego typu. Zasady roczdelskie do dziś stanowią punkt odniesienia dla całej tradycji spółdzielczej.
3.
Na szczególną uwagę zasługuje SM w Borysławiu, gdyż udało się jej wypracować pewien model finansowania ze środków prywatnych firm naftowych. Liczyła ona ok. 1600 członków – co jest ilością
Księga Polskiej Spółdzielczości, redakcja tekstów Bogumiła
znaczną, gdyż tylko WSM i jedna ze spółdzielni poznańskich
Szymańska-Rac, wydane z okazji Zgromadzenia Europejskiego
BUDYNEK KOLONI WSM NA RAKOWCU, WIDOK Z POŁOWY LAT 30. PRZEDRUK Z „MIESZKANIA PRZYSZŁOŚCI” – NUMER SPECJALNY PISMA „SPÓLNOTA PRACY”, CZASOPISMA POŚWIĘCONEGO ROZWOJOWI SPÓŁDZIELCZOŚCI, NR 12 Z 15.06.1936 (ZE ZBIORÓW REMIGIUSZA OKRASKI).
•
Bibliografia:
przez dłuższy czas liczyły więcej członków.
Chrześcijańska wizja spółdzielczości
Z POL SKI RODEM
Działalność i poglądy biskupa Stanisława Adamskiego RAFAŁ ŁĘTOCHA
Biskup Stanisław Adamski to postać wciąż niestety budząca pewne kontrowersje czy raczej nieporozumienia, będące wynikiem jego działalności w czasie II wojny światowej.
P
racuj¹c bowiem na Œl¹sku w czasach niemieckiej okupacji, biskup postanowi³ wszelkimi dostêpnymi œrodkami ratowaæ mieszkaj¹cych tam Polaków, nie dopuœciæ do ich masowych wyjazdów i tym samym do zmajoryzowania ludnoœci polskiej przez niemieck¹, w zwi¹zku z czym postanowi³ znieœæ w koœcio³ach diecezji katowickiej œpiew i publiczne modlitwy w jêzyku polskim, nakazuj¹c wykorzystanie w zamian pieœni ³aciñskich, a nawet zacz¹³ wzywaæ do przyznawania siê w tzw. palcówce (deklaracji narodowoœciowej, potwierdzonej odciskiem palca) do niemieckoœci. Mia³o to stanowiæ jedynie metodê maskowania siê i uchroniæ ludnoœæ polsk¹ przed deportacjami, aresztowaniami i innymi przeœladowaniami. Uczyni³ to w porozumieniu z rz¹dem gen. W³adys³awa Sikorskiego oraz Stolic¹ Apostolsk¹, a sam zadeklarowa³ narodowoœæ polsk¹. G³ówny cel zosta³ przez bpa Adamskiego osi¹gniêty, ca³¹ sprawê zreszt¹ wyjaœni³ obszernie w wydanej zaraz po wojnie broszurze1. Mimo to, jego poczynania da³y komunistom asumpt do oszczerczej nagonki, która niestety do dziœ odbija siê czkawk¹ i powoduje, ¿e jest on kojarzony przede wszystkim z dzia³aniami z czasów II wojny œwiatowej. Zapomina siê zaœ zazwyczaj o jak¿e bogatej jego aktywnoœci z lat wczeœniejszych.
*** Stanis³aw Adamski urodzi³ siê 12 kwietnia 1875 r. w ma³ej miejscowoœci Zielona Góra niedaleko Szamotu³ jako najstarszy spoœród trzech synów Piotra i Heleny. Do szko³y elementarnej uczêszcza³ w Obrzycku, później kontynuowa³ naukê we Wronkach, Poznaniu i Miêdzyrzeczu. W 1896 r. rozpocz¹³ studia w Seminarium Duchownym w Poznaniu, trzy lata później zaœ otrzyma³ œwiêcenia kap³añskie. Pracê
duszpastersk¹ podj¹³ w Gnieźnie w parafii Œwiêtej Trójcy, od pocz¹tku anga¿uj¹c siê w dzia³alnoœæ spo³eczn¹. Zafascynowany postaci¹ znanego wielkopolskiego spo³ecznika, ks. Piotra Wawrzyniaka, zainteresowa³ siê sprawami zwi¹zanymi ze spó³dzielczoœci¹, czego efektem by³a broszura dotycz¹ca zak³adania kas oszczêdnoœciowych2. Jego dzia³alnoœæ nabra³a rozmachu, gdy zosta³ przeniesiony do Poznania i mianowany wikariuszem przy kolegiacie œw. Marii Magdaleny, przy której nastêpnie pe³ni³ funkcjê kanonika i pra³ata kustosza. Trafi³ tam pod opiekê ks. Antoniego Stychla, spo³ecznika i organizatora stowarzyszeñ robotniczych. Wkrótce ks. Adamski zosta³ sekretarzem generalnym Zwi¹zku Katolickich Towarzystw Robotników Polskich w archidiecezji gnieźnieñskiej i poznañskiej, za³o¿y³ organ Towarzystwa – czasopismo „Robotnik”, ukazuj¹ce siê w Poznaniu w latach 1904-1939. Powo³a³ do ¿ycia Zwi¹zek Stowarzyszeñ Kobiet Pracuj¹cych oraz jego organ prasowy, „Gazetê dla Kobiet”. Ponadto uczestniczy³ w pracach krzewi¹cego czytelnictwo i zak³adaj¹cego na wsiach biblioteki
153
154 Towarzystwa Czytelni Ludowych, funduj¹cego ubogiej m³odzie¿y stypendia Towarzystwa Pomocy Naukowej im. Karola Marcinkowskiego3, Towarzystwa Kolonii Wakacyjnych i Stacji Sanitarnych „Stella” oraz Towarzystwa Opieki nad Wychodźcami Sezonowymi. Zasiada³ w zarz¹dzie Towarzystwa Spo³eczno-Higienicznego, Opieki Katolickiej nad S³u¿b¹ ¯eñsk¹, przewodniczy³ Towarzystwu Opieki nad Dzieæmi Katolickimi. Wspó³tworzy³ te¿, a nastêpnie redagowa³ dwutygodnik „Ruch Chrzeœcijañsko-Spo³eczny” i t³umaczy³ na jêzyk polski prace znanych przedstawicieli niemieckiego katolicyzmu spo³ecznego, ks. Franza Hitze oraz Josepha Biederlacka. Jak pisa³ w swych wspomnieniach: W 1904 r. powo³a³ mnie œp. arcybiskup Florian Stablewski do Poznania, na stanowisko sekretarza generalnego diecezjalnego Zwi¹zku Katolickich [Towarzystw] Robotników Polskich. By³em sekretarzem generalnym zwi¹zku do koñca 1910 roku. Robotnicy rolni oraz kobiety nie posiadali jeszcze w owym okresie w pañstwie pruskim praw koalicyjnych, czyli nie wolno im by³o ³¹czyæ siê w zwi¹zki zawodowe, które by wp³ywa³y na polepszenie warunków p³acy i pracy. Wobec tego, za inicjatyw¹ œp. arcybiskupa Stablewskiego, zak³adaliœmy dla nich, w myœl encykliki Rerum novarum, stowarzyszenia o charakterze oœwiatowym, kulturalnym i samopomocowym. Stowarzyszenia lokalne po³¹czyliœmy w zwi¹zek, obejmuj¹cy archidiecezjê gnieźnieñsk¹ i poznañsk¹. Zak³adaliœmy stowarzyszenia w poszczególnych parafiach. W ci¹gu mojego urzêdowania, jako sekretarz generalny, za³o¿y³em w archidiecezji gnieźnieñskiej i poznañskiej oko³o 250 nowych stowarzyszeñ. Liczba cz³onków indywidualnych wzros³a do 30 tysiêcy. Dzia³alnoœæ ta by³a sol¹ w oku w³adz pruskich i uchodzi³a za polonizacyjn¹, a tym samym wrog¹ pañstwu. Pozostawa³a ona jednak w ramach prawnych, dlatego jej nie uniemo¿liwiono. Ka¿dy mój wyjazd na zebranie kontrolowali wys³annicy policji pruskiej, usi³uj¹c b¹dź stawiaæ przeszkody, b¹dź te¿ uzyskaæ materia³ do oskar¿enia o dzia³alnoœæ niedozwolon¹. Nie zdo³ano nam jednak wykazaæ przekroczeñ. Znaliœmy doskonale ustawê prusk¹ o stowarzyszeniach i zebraniach i przestrzegaliœmy dok³adnie jej przepisów4. Bardzo mocno zaanga¿owa³ siê w popularyzacjê wœród polskich robotników ubezpieczeñ spo³ecznych, które w owym czasie wesz³y w ¿ycie w pañstwie niemieckim. W zwi¹zku z barier¹ jêzykow¹, robotnicy polscy pocz¹tkowo korzystali z nich rzadko. Ks. Adamski postawi³ sobie w zwi¹zku z tym za cel ich upowszechnianie. Czyni³ to publikuj¹c ca³y szereg broszur i artyku³ów w „Robotniku”, organizuj¹c ró¿nego rodzaju kursy, szkolenia i zebrania. Przy sekretariacie generalnym zaœ – jak wspomina – urz¹dzi³em centralne biuro porady prawnej, w którym prawnik udziela³ cz³onkom zwi¹zku /…/ porad prawnych w jêzyku polskim. Nadto za³o¿y³em bezp³atne
biura porady prawnej w szesnastu mniejszych miastach Wielkopolski, aby robotnikowi u³atwiæ korzystanie z porad i wykorzystanie ubezpieczeñ robotniczych. Prócz tego urz¹dza³em kursy dokszta³caj¹ce dla cz³onków stowarzyszeñ, zw³aszcza dla cz³onków zarz¹du5.
*** Jednak g³ównym polem jego aktywnoœci sta³a siê spó³dzielczoœæ. Ju¿ w czasie pracy w Gnieźnie wszed³ do zarz¹du „Kasy Ul”, stanowi¹cej pocz¹tkowo spó³dzielniê handlow¹ drobnych rzemieœlników, która nastêpnie przekszta³ci³a siê w spó³dzielniê oszczêdnoœciowo-kredytow¹ dla wszystkich zawodów. W 1906 r. zosta³ zaœ wybrany cz³onkiem zarz¹du Zwi¹zku Spó³dzielni Zarobkowych i Gospodarczych ca³ego zaboru pruskiego. Patronem, czyli prezesem spó³dzielni, by³ w tamtym czasie ks. Piotr Wawrzyniak, lecz po jego nag³ej œmierci w 1910 r. funkcjê tê obj¹³ w³aœnie ks. Adamski, pe³ni¹c j¹ przez nastêpne 17 lat. Zwi¹zek by³ central¹ wszystkich spó³dzielni polskich znajduj¹cych siê na terenie Rzeszy, obejmowa³ banki ludowe, spó³ki rolniczo-handlowe, spó³dzielnie mleczarskie, parcelacyjne, kupieckie i spo¿ywcze.
PIONIERZY
SPÓ³ DZIELCZOŒCI
OPARLI SWÓJ SYSTEM NA ZAUFANIU DO LUDZI, NA MI³ OŒCI BLIŹNIEGO, NA WZAJEMNEJ
¿YCZLIWOŒCI
I NA UCZCIWOŒCI SUMIENNEGO CZ³ OWIEKA, TO ZNACZY, OPARLI GO NA ETYCZNYCH WARTOŒCIACH ZACHODU, CZYLI NA MORALNOŒCI CHRZEŒCIJAÑSKIEJ.
Spó³dzielczoœæ stanowi³a dla ks. Adamskiego g³ówne narzêdzie walki z antypolsk¹ polityk¹, germanizacj¹ ziem zaboru pruskiego i próbami zmuszenia ludnoœci polskiej do emigracji lub sprowadzenia jej do rangi obywateli drugiej kategorii. Stanowi³a wiêc instrument s³u¿¹cy utrzymaniu polskoœci na tych ziemiach, a w dalszej kolejnoœci odzyskaniu niepodleg³oœci. Zdaniem bpa Adamskiego, Dziêki zgodnej i zrêcznej propagandzie polskiej – spó³dzielczoœæ polska sta³a siê g³ównym czynnikiem jednolitej i zwartej ekonomicznej si³y i obrony polskiej przeciw agresji niemieckiej. Patron spó³dzielni sta³ z natury rzeczy na czele frontu walki ekonomicznej spo³eczeñstwa polskiego przeciw naporowi rz¹du pruskiego /…/ Przybywszy jako gimnazjalista do Poznania w roku 1886 policzy³em z ciekawoœci polskie sklepy na Starym Rynku w Poznaniu. Naliczy³em ich tylko szeœæ. Po przeprowadzeniu zaœ podobnej statystyki w roku
155 1913, sytuacja tak siê odwróci³a, ¿e na Starym Rynku stwierdzono ju¿ tylko szeœæ sklepów niemieckich i ¿ydowskich; inne przesz³y w rêce polskie. W tym samym czasie zmniejszy³a siê liczba Niemców w miasteczkach Wielkopolski i Pomorza tak dalece, ¿e z dawnych 70% pozosta³o zaledwie 5-7%. Wynik ten zawdziêczamy rosn¹cemu uœwiadomieniu narodowemu szerokich warstw, pracy organizacji polskich, a przede wszystkim spó³dzielczoœci polskiej6. W 1917 r. na zjeździe kierowników wszystkich central i zwi¹zków spó³dzielczych z ca³ej Polski, który odby³ siê w Lublinie, ks. Adamski zosta³ wybrany przewodnicz¹cym zjazdu i powierzono mu zadanie zorganizowania nastêpnych tego rodzaju spotkañ. Odby³y siê one we Lwowie i Poznaniu i doprowadzi³y do zacieœnienia wspó³pracy pomiêdzy ró¿nymi zwi¹zkami spó³dzielczymi. Jednak zasadniczy cel, jakim by³o scalenie ca³ej spó³dzielczoœci polskiej w jedn¹ organizacjê, nie zosta³ osi¹gniêty. Jak wspomina³ bp Adamski, Rozmowy dr. Stefczyka i jego ludzi ze mn¹ i moj¹ grup¹ o utworzenie wielkiego po³¹czenia raiffeisenowskiego7 i wielkopolskiego systemu w jedn¹ ca³oœæ nie doprowadzi³y do wyniku. Wobec tego dr Stefczyk za³o¿y³ Zjednoczenie Spó³dzielni Rolniczych, do którego przy³¹czy³y siê spó³dzielnie typu raiffeisenowskiego w Ma³opolsce i Królestwie. Zwi¹zek zaœ spó³dzielni zarobkowych i gospodarczych w Poznaniu, zwi¹zek spó³dzielni kredytowych w Królestwie, zwi¹zek kas oszczêdnoœciowo zaliczkowych oraz zwi¹zek ekonomiczny kó³ek rolniczych z Ma³opolski utworzy³y drug¹ wielk¹ grupê nazwan¹: Unia Zwi¹zków Spó³dzielczych, pod moim przewodnictwem. »Spo³em« ze swymi spó³dzielniami tworzy³y trzeci¹ grupê. Ka¿da z tych grup dzia³a³a na zasadzie swojej ideologii i stara³a siê w³¹czyæ do swojego zespo³u coraz to szersze ko³a spó³dzielczoœci i spo³eczeñstwa polskiego. Wspó³zawodnictwo okaza³o siê raczej czynnikiem dodatnim. /…/ Przewodnicz¹cym Unii Zwi¹zków Spó³dzielczych by³em a¿ do z³o¿enia urzêdu patrona spó³dzielni. /…/ Liczba oszczêdzaj¹cych by³a bardzo wielka. Byli to ludzie wszelkich stanów i zawodów: w³oœcianie, rzemieœlnicy i robotnicy. Sk³adali oni swe oszczêdnoœci na zaopatrzenie swych dzieci, na staroœæ lub na czarn¹ godzinê. Poza tym sk³adali u nas pieni¹dze ludzie wszelkich zawodów, posiadaj¹cy pewne zasoby pieniê¿ne, których nie zu¿ywali na razie w swoich warsztatach pracy. Jednym z najwa¿niejszych zadañ kierowników spó³dzielczoœci by³a propaganda za sk³adaniem ka¿dego zbêdnego grosza w Banku Ludowym, gdy¿ wtedy stanie siê on po¿ytecznym spo³eczeñstwu i u³atwi obronê polskoœci8. Dzia³alnoœci na odcinku spó³dzielczym poœwiêci³ ks. Adamski wiele aktywnoœci, wspieraj¹c tego rodzaju inicjatywy przez kilkadziesi¹t lat. Widaæ u niego jednak bardzo zdroworozs¹dkowe podejœcie do tej kwestii. Podkreœla³ bowiem, i¿ spó³dzielczoœæ bynajmniej nigdy nie by³a jego bo¿yszczem. Nie byliœmy nigdy fanatykami
spó³dzielczoœci, s¹dz¹cymi, ¿e spó³dzielczoœæ jedyn¹ jest i wy³¹czn¹ form¹ gospodarcz¹, uprawnion¹ do bytu i ¿yczliwoœci spo³eczeñstwa. Spó³dzielcz¹ formê organizacji spo³eczeñstwa uwa¿aliœmy raczej za neutraln¹, za jedn¹ z licznych form gospodarczych, z których ka¿da w pewnych warunkach najwiêksze daje dogodnoœci. Potrafiliœmy na sejmikach spó³dzielni dawaæ rady spó³dzielniom, aby zamieni³y siê na inn¹ formê handlow¹, gdy przekonaliœmy siê, ¿e forma spó³dzielni b³êdnie by³a zastosowan¹. Uwa¿amy, ¿e spó³dzielczoœæ jako typ organizacji gospodarczej, zapewniaj¹cy trwa³e korzyœci pewnym warsztatom pracy lub ludziom skazanym na wspó³dzia³anie, niczym nie mo¿e byæ zast¹piona9.
*** O ile przed I wojn¹ œwiatow¹ spó³dzielczoœæ odgrywa³a w jego wizji przede wszystkim rolê narzêdzia walki z antypolsk¹ polityk¹ zaborców, œrodek obrony „wobec napaœci wymierzonej przeciw Polakom, jako narodowi”, to w latach miêdzywojennych na czo³o wysunê³y siê jej inne aspekty. Oczywiœcie nie przesta³ byæ aktualny narodowy wymiar spó³dzielczoœci, która stanowiæ ma najlepszy instrument zmagañ z obcym kapita³em, ale wiêksz¹ uwagê zwróci³ ks. Adamski na pozosta³e jej zalety. Przede wszystkim chodzi³o o podstawy moralne spó³dzielczoœci i o coœ, co moglibyœmy okreœliæ jej psychologicznymi skutkami. Ks. Adamski podkreœla³, i¿ sprzyja ona rozwojowi po¿¹danych cech, postaw i zachowañ, a wiêc spe³nia rolê formacyjn¹ czy wychowawcz¹. Pisa³, i¿ angielscy, niemieccy czy polscy pionierzy spó³dzielczoœci od samego pocz¹tku odbiegali od pewnych zasad kupieckich i z góry opierali swoj¹ dzia³alnoœæ finansow¹ i ekonomiczn¹ na momentach, które siê w kupiectwie zwyk³ym uwzglêdnia dopiero w późniejszym stadium rozwoju, po licznych, dobrych doœwiadczeniach. Oparli oni swój system na zaufaniu do ludzi, na mi³oœci bliźniego, na wzajemnej ¿yczliwoœci i na uczciwoœci sumiennego cz³owieka, to znaczy, oparli go na etycznych wartoœciach zachodu, czyli na moralnoœci chrzeœcijañskiej. Zasady moralnoœci chrzeœcijañskiej, jak konkluduje ks. Adamski, wrêcz musz¹ stanowiæ fundament ka¿dej spó³dzielczej pracy, jeœli ma ona przynieœæ rezultaty, wymierne efekty. Nie da siê bowiem nak³oniæ ani nak³aniaæ nikogo do przejêcia nieograniczonej odpowiedzialnoœci ca³ym swym maj¹tkiem za zobowi¹zania innych, je¿eli siê nie ma przeœwiadczenia, ¿e tamci stoj¹ na dostatecznie wysokim stopniu moralnym i ¿e zasad uczciwoœci chrzeœcijañskiej w ¿yciu gospodarczym przestrzegaæ bêd¹ niezachwianie. Nie mo¿e Rada Nadzorcza oddaæ kierownictwa spó³dzielni w rêce ludzi, do których uczciwoœci nie ma pe³nego zaufania, wiedz¹c, ¿e kontrola, chocia¿by najlepiej zorganizowana, zdo³a wprawdzie sprzeniewierzenie wykryæ, ale nie zdo³a
156 przed nim uchroniæ spó³dzielni. /…/ Powodzenie, rozwój, zaufanie do spó³dzielczoœci podnosi siê i upada w miarê poziomu moralnego cz³onków spó³dzielni i jej pracowników. Sama forma spó³dzielni nie obroni nas przed krzywd¹ i oszustwem, je¿eli zdrowe zasady moralnoœci i sumiennoœci cz³onków i pracowników nie zapewni¹ nam bezpieczeñstwa gospodarczego10. W zwi¹zku z tym ubolewa³ bardzo mocno nad kryzysem spó³dzielczoœci w pierwszych latach II Rzeczypospolitej, opiniami jakoby by³a przestarza³¹ form¹ gospodarcz¹, która swoje zadania ju¿ wype³ni³a w czasach zaborów i mo¿e oraz powinna zostaæ zast¹piona przez inne modele organizacyjne. W nastêpnych latach jednak z satysfakcj¹ zauwa¿a³, i¿ wszystkie te ponure proroctwa nie sprawdzi³y siê, lecz dosz³o do o¿ywienia i rozkwitu spó³dzielczoœci zamiast jej zmierzchu. Okaza³o siê bowiem, jak stwierdza³ ks. Adamski, ¿e spó³dzielczoœæ jest i pozostanie tak wa¿nym narzêdziem w rêkach ekonomicznie odradzaj¹cych siê spo³eczeñstw, tak wy³¹cznym œrodkiem gospodarczego podniesienia siê najszerszych warstw zarobkuj¹cych i drobnych warsztatów pracy, tak niezast¹pion¹ studni¹ wielkich zasobów finansowych, tworz¹cych siê z okruchów rozproszonych i rozsianych w rêkach tysiêcy ludzi, tak dogodnym źród³em po¿yczek dla tych, którym trudno dotrzeæ do wielkich źróde³ kredytu, tak znakomitym œrodkiem regulowania cen na rynku towarowym i tak dobrym sposobem zbiorowego w³adania tymi œrodkami produkcji, które dla jednostek biednych s¹ nie do ow³adniêcia, ¿e zast¹piæ spó³dzielczoœci ani pod wzglêdem jej wszechstronnoœci, ani pod wzglêdem jej u¿ytecznoœci nie mo¿na ¿adn¹ inn¹ form¹ organizacji, jak¹kolwiek dot¹d stosowano w dziejach œwiata w dziedzinie spraw ekonomicznych11. Rzeczywiœcie, wedle danych Pañstwowej Rady Spó³dzielczej, którymi posi³kowa³ siê ks. Adamski, w 1924 r. udzielono spó³dzielczych po¿yczek na sumê 253 milionów z³otych, natomiast 3 lata później ju¿ na 787 milionów z³otych, wk³ady oszczêdnoœciowe zaœ w analogicznym okresie wzros³y z 18,6 miliona do 225 milionów z³otych. Liczby te wskazuj¹ na znaczny i systematyczny wzrost znaczenia spó³dzielczoœci, która bez w¹tpienia stanowi³a jeden z najistotniejszych czynników gospodarczych w skali ca³ego kraju.
*** Pañstwo, jak podkreœla³ to z ca³¹ moc¹ ks. Adamski, winno troszczyæ siê o spó³dzielczoœæ, pielêgnowaæ j¹ i wspieraæ, poniewa¿ przynosi to wymierne korzyœci ogó³owi spo³eczeñstwa. Odnosz¹c siê do skarg kupiectwa niezadowolonego z udzielania spó³dzielczoœci ulg podatkowych i argumentuj¹cego, i¿ wszystkie podmioty gospodarcze nale¿y traktowaæ jednakowo, stwierdza³, i¿ wcale tak nie powinno byæ: Spó³dzielczoœæ bowiem jest organizacj¹ samopomocy zainteresowanych, za³atwiaj¹cych zbiorowo pewne gospodarcze czynnoœci. Spó³dzielnia jest
zrzeszeniem jednostek, zmierzaj¹cych ku wspólnemu celowi, i za³atwia pewne sprawy gospodarcze w ich imieniu i na ich korzyœæ, a nie na korzyœæ spó³dzielni jako takiej. Ani Pañstwo, ani spó³dzielczoœæ nie wykluczaj¹ ¿adnej warstwy ludnoœci ani ¿adnego stanu od udzia³u w korzyœciach spó³dzielczej organizacji samopomocy. Przeciwnie, czyni¹ wszelkie u³atwienia, a¿eby ka¿dy stan móg³ siê pos³ugiwaæ organizacj¹ spó³dzielcz¹ celem u³atwienia sobie zbiorowej pracy. W³adze publiczne powinny popieraæ spó³dzielczoœæ poprzez ustawodawstwo choæby z tego powodu, i¿ podnosi ona zdolnoœæ zarobkow¹ obywateli, a tym samym wp³ywa na zwiêkszenie ich si³y podatkowej. Stanowi w ¿yciu gospodarczym pañstwa zbiornik „najdrobniejszych okruchów si³ finansowych i ekonomicznych”, tworz¹c z nich istotn¹ si³ê gospodarcz¹, która nigdy by nie powsta³a, gdyby nie te dzia³ania. U³atwia te¿ spó³dzielczoœæ bankowi emisyjnemu i rz¹dowi politykê gospodarcz¹, wprowadzaj¹c do obiegu „drzemi¹ce zasoby pieniê¿ne”. Stanowi wreszcie szko³ê ekonomiczn¹ dla szerokich warstw ludnoœci, które w³aœnie za jej spraw¹ poznaj¹ podstawowe zasady handlowe, znaczenie oszczêdnoœci itp., czyli pe³ni po prostu rolê edukacyjno-wychowawcz¹. Z tego powodu jest ona jednym z najpowa¿niejszych pañstwowo-twórczych czynników samopomocy ekonomicznej swoich obywateli12. Co wiêcej, spó³dzielczoœæ niezmiernie pozytywnie wp³ywa równie¿ na rzeczywist¹ konkurencyjnoœæ w handlu czy produkcji, jest jednym z gwarantów i stymulatorów prawdziwie wolnego rynku. Korzystaj¹ z tego wszyscy – nawet ci, co towary zakupuj¹ nie w naszych spó³dzielniach, lecz u firm nam obcych i konkurencyjnych. Nie rozumiej¹ oni, ¿e je¿eli w tych firmach uzyskuj¹ ceny dogodne i towar dobry, w wielkiej czêœci jest to zas³ug¹ ruchu spó³dzielczego. Wystarczy sobie przypomnieæ pierwsze czasy zak³adania „Rolników”. Zak³adaliœmy „Rolnika” w Nakle. Istnia³a tam potê¿na firma Baerwalda. Rolnictwo skar¿y³o siê, ¿e jedyny ten na miejscu kupiec p³aci³ ceny [skupu] o wiele ni¿sze od wszelkich notowañ. Zaledwie spisano protokó³ zak³adaj¹cy „Rolnika”, jeszcze „Rolnik” nie by³ zarejestrowany, a tym mniej nie zacz¹³ dzia³aæ, a ju¿ p. Baerwald z obawy przed przysz³¹ konkurencj¹ zacz¹³ podnosiæ ceny i dostosowywa³ je do rynku ogólnego13.
*** W latach miêdzywojennych ks. Adamski bra³ równie¿ czynny udzia³ w ¿yciu politycznym, pe³ni¹c zarówno mandat pos³a, jak i senatora. W 1919 r. stworzy³ w Sejmie Narodowo-Chrzeœcijañski Klub Robotniczy, nastêpnie zaœ powo³a³ do ¿ycia partiê pod nazw¹ Chrzeœcijañsko-Narodowe Stronnictwo Robotnicze, która nastêpnie przekszta³ci³a siê w Chrzeœcijañsko-Narodowe
157 Stronnictwo Pracy, aby ostatecznie przyj¹æ nazwê Polskiego Stronnictwa Chrzeœcijañskiej Demokracji. Pe³ni³ wówczas nie tylko rolê przywódcy polskiej chadecji, lecz tak¿e by³ twórc¹ jej podwalin ideowo-programowych14. Na zaproszenie premiera W³adys³awa Grabskiego bra³ czynny udzia³ w przygotowywaniu reformy walutowej, kierowa³ Drukarni¹ i Ksiêgarni¹ œw. Wojciecha w Poznaniu, a na Uniwersytecie Poznañskim prowadzi³ wyk³ady z zakresu spó³dzielczoœci. Po zamachu majowym wycofa³ siê z dzia³alnoœci politycznej i gospodarczej, oddaj¹c siê przede wszystkim pracy duszpasterskiej. Poœwiêci³ wówczas wiele uwagi powo³aniu Akcji Katolickiej, opracowuj¹c statuty i zostaj¹c pierwszym dyrektorem jej Naczelnego Instytutu z siedzib¹ w Poznaniu. Ideê Akcji Katolickiej propagowa³ bardzo mocno papie¿ Pius XI, mia³a ona byæ w za³o¿eniu organizacj¹ koordynuj¹c¹ i kontroluj¹c¹ dzia³ania wszystkich organizacji i stowarzyszeñ katolickich w poszczególnych krajach, za pomoc¹ której usi³owano skuteczniej oddzia³ywaæ na sferê spo³eczn¹ i doprowadziæ do chrystianizacji czy te¿ rechrystianizacji wszystkich dziedzin ¿ycia. Oczywiœcie tego rodzaju cele, które zosta³y przedstawione przez Piusa XI w encyklice Ubi arcano Dei, bliskie by³y zapatrywaniom ks. Adamskiego, który podkreœla³ niejednokrotnie potrzebê „odnowienia wszystkiego w Chrystusie”, konstatuj¹c, i¿ g³ówn¹ przyczyn¹ problemów, z którymi boryka siê wspó³czesny œwiat, jest fakt, i¿ opuœci³ on drogê przez Chrystusa wskazan¹, zerwa³ ³¹cznoœæ z Bogiem i podepta³ wolê Bo¿¹. /…/ Do czasu zachowuje pozory ¿ycia pok¹d w nim dzia³aj¹ ostatki soków i si³, swego czasu zaczerpniêtych z pnia Chrystusowego. Ale ga³¹ź oderwana od pnia nie ma dop³ywu nowych si³ i chocia¿ mo¿e jeszcze zrodzi liœæ nowy, chocia¿ zakwitnie pozorami rozwoju, owocu nie przyniesie a koñcem jej byæ musi rozk³ad i zgnilizna. /…/ Œwiat ten wiêc jest skazany na to: albo marnie zgin¹æ w rozbiciu duchowym i anarchii ¿ycia zbiorowego, albo ocaliæ siê, wracaj¹c do Chrystusa. Innej nie ma drogi, innego nie ma sposobu ocalenia15. W 1930 r. zosta³ mianowany przez Piusa XI biskupem katowickim. Diecezj¹ t¹ kierowa³ do koñca ¿ycia, choæ nie bez powa¿nych perturbacji zwi¹zanych ze zmuszeniem go do jej opuszczenia w czasach okupacji przez w³adze niemieckie w 1941 r., a później z wydanym przez w³adze PRL w 1952 r. zakazem pobytu na jej terenie przez okres piêciu lat za rzekom¹ dzia³alnoœæ godz¹c¹ w interesy spo³eczne Pañstwa Polskiego. Zmar³ 12 listopada 1967 r. w Katowicach, bêd¹c wówczas najstarszym polskim biskupem. Mszê pogrzebow¹ odprawi³ ówczesny metropolita krakowski, kard. Karol Wojty³a, natomiast mowê po¿egnaln¹ wyg³osi³ prymas Polski kard. Stefan Wyszyñski. Uczeñ i nastêpca ks. Szamarzewskiego, ks. Wawrzyniaka, ks. Stychla, abp. Stablewskiego, zwolennik pracy organicznej, pozostawi³ po sobie ogromny wk³ad w ró¿nych
dziedzinach ¿ycia, by³ bowiem cz³owiekiem nies³ychanej energii i pracowitoœci, skupiaj¹cym jednoczeœnie w swoich rêkach wiele funkcji, poœwiêcaj¹cym uwagê równoczeœnie i z analogicznym zaanga¿owaniem ró¿norakim kwestiom. W szkicu poœmiertnym ks. Stanis³aw Szymecki pisa³, i¿ jego cech¹ charakterystyczn¹ by³o to, ¿e Ufa³ Bogu i ludziom. Wierzy³ cz³owiekowi. Wierzy³ w dobroæ i uczciwoœæ drugiego cz³owieka. Nie chodzi³ w obawie, ¿e go ktoœ mo¿e nabraæ albo wykorzystaæ. Nie pos³ugiwa³ siê nigdy ironi¹ i nie kpi³ z cz³owieka. Mia³ wielki szacunek dla ludzi. /…/ Ks. Biskup, który nie bawi³ siê w spekulacjê, widzia³ zawsze konkretnych ludzi. Tak by³o w ci¹gu ca³ego ¿ycia, kiedy poœwiêca³ swój wolny czas i swoje si³y organizuj¹c ró¿ne zwi¹zki i fundusze dla cz³owieka, który potrzebowa³ pomocy materialnej i moralnej16.
Rafał Łętocha
1.
S. Adamski, Pogląd na rozwój sprawy narodowościowej w wojew. [ództwie] śląskim w czasie okupacji niemieckiej, Katowice 1948.
2.
X. St. Adamski, Kasy oszczędności w obrębie towarzystw, Poznań 1904.
3.
Abp S. Szymecki, ks. inf. r. Rak, Biskup Stanisław Adamski jakiego nie znamy, Katowice 2003, s. 30.
4.
Z życia i publicznej działalności biskupa Stanisława Adamskiego, do druku przygotował, wstępem i przypisami opatrzył A. Gulczyński, Poznań 2000, ss. 50-51.
5.
Ibid., s. 53.
6.
Ibid., ss. 63-64.
7.
Tym mianem określa się spółdzielnie rolnicze i kasy pożyczkowe, których założycielem był niemiecki działacz społeczny Friedrich Wilhelm Raiffeisen (1818-1888). Różniły się od wcześniejszych organizacji pomocowych tym, że ich działalność koncentrowała się jedynie na gwarantowaniu pożyczek, a pożyczkobiorcy musieli być członkami związku. W Polsce na wzór kas Raiffeisena powstały w Galicji „Kasy Stefczyka”.
8.
Z życia… op. cit., ss. 68-69.
9.
Ks. S. Adamski, Najbliższe zadania spółdzielczości zorganizowanej w Związku Spółdzielni Zarobkowych i Gospodarczych. Przemowa wstępna na Sejmiku Spółdzielni wygłoszona dnia 25 września 1923 roku, Poznań 1924, s. 11.
10. Ibid., ss. 14-15. 11. Tenże, Unia Związków Spółdzielczych w Polsce, Poznań 1929, s. 7.
12. Ibid., ss. 21-22. 13. Tenże, Przeszłość i przyszłość „Rolników”. Spółdzielni RolniczoHandlowych, Poznań 1924, s. 11. 14. Zob. Tenże, Zasady i dążenia Chrześcijańsko-Narodowego Stronnictwa Pracy, Poznań 1921; Tenże, Zadania Chrześcijańskiej Demokracji w Polsce, Poznań 1922. 15. Tenże, W służbie wielkiej idei, Warszawa b.d.w., ss. 12-13. 16. Ks. S. Szymecki, Kwitnąca jesień. Wspomnienie o zmarłym Biskupie Adamskim, „Gość Niedzielny” nr 3/1968.
158
O lepsze dzisiaj,
Z POL SKI RODEM
czyli konsumenci wszystkich krajów, łączcie się REMIGIUSZ OKRASKA
Należał do pokolenia działaczy społecznych z własnego, nieprzymuszonego popędu. W działaczu takim najsilniejszym bodźcem jest wiara w jego dzieło, w jego realność i siłę pomimo ciężkich ofiar i wielkiego wysiłku, stojącego przed realizacją dzieła. Krótkie /…/ życie Romualda Mielczarskiego /…/ było jednocześnie długim życiem działacza społecznego: 15 lat więzień, poniewierki, wygnania, emigracji i 20 lat żmudnej, twardej, nie zawsze wdzięcznej pracy społecznej – pisał dekadę po jego śmierci prof. Konstanty Krzeczkowski.
tzw. II Proletariatu, jednak krytykowa³ stosowanie terroru, by³ zwolennikiem masowych dzia³añ spo³ecznych. ¯y³ z udzielania korepetycji, uczy³ siê znakomicie, mia³ otrzymaæ szkolny medal za dobre wyniki. Jednak kilka dni przed matur¹, 1 maja 1890 r. wczesnym rankiem uda³ siê na Powiœle, by sprawdziæ reakcjê robotników warszawskich na odezwy wzywaj¹ce do udzia³u w manifestacji z okazji Œwiêta Pracy. Carscy ¿andarmi znaleźli przy nim materia³y agitacyjne, ch³opak zosta³ aresztowany, usuniêto go ze szko³y, o maturze nie by³o mowy.
*** Urodzi³ siê 5 lutego 1871 r. w Be³chatowie. Ojciec by³ kierownikiem miejscowej poczty, matka zmar³a, gdy ch³opiec mia³ 12 lat. W wieku 9 lat rozpocz¹³ naukê w 3-klasowej prywatnej szkole w Radomsku. Po jej ukoñczeniu trafi³ do gimnazjum pañstwowego w Czêstochowie. Po dwóch latach przeniós³ siê w 1885 r. do V gimnazjum w Warszawie. Pocz¹tkowo mieszka³ u ciotki, później usamodzielni³ siê. Jak wspomina³ Stefan ¯eromski, jego ówczesny s¹siad, Izba na strychu, wszystkie sto³ki spalone, mo¿liwoœci po¿yczek wyczerpane, widmo g³odu. A jednak by³ w pobli¿u nas cz³owiek jeszcze biedniejszy: codziennie o 9-ej wieczorem do sieni poddasza, w której hula³y wiatry i przeci¹gi, mizerak-uczeñ wnosi³ na plecach siennik, zapala³ lampkê naftow¹, uk³ada³ siê na go³ym sienniku, okrywa³ siê p³aszczem i d³ugie godziny ku³ lekcje lub czyta³ ksi¹¿ki. Ze szkolnymi kolegami – byli wœród nich m.in. Stanis³aw i W³adys³aw Grabscy – zak³ada³ nielegalne kó³ka samokszta³ceniowe. Kluczowe tematy ich rozwa¿añ to niepodleg³oœæ Polski i sprawiedliwoœæ spo³eczna. Mielczarski utrzymywa³ kontakt z dzia³aczami nielegalnego
Po czterech miesi¹cach pobytu w Cytadeli wypuszczono go za kaucj¹ i objêto dozorem policyjnym. W kwietniu 1891 r. carski s¹d og³osi³ wyrok – 20-latka skazano na rok ciê¿kiego wiêzienia w Krestach w Petersburgu oraz objêto dwuletnim zakazem powrotu na ziemie Kongresówki. W celi wiêziennej przymusowo pracowa³ 11 godzin dziennie jako nawijacz przêdzy, resztê czasu poœwiêca³ nauce jêzyków obcych. Po opuszczeniu wiêzienia zamieszka³ w granicznym Bia³ymstoku, później w Grodnie, po kilku miesi¹cach starañ uzyska³ pozwolenie na wyjazd zagranicê. Pod koniec
159 czerwca 1892 r. przyby³ do Berlina, gdzie zamierza³ podj¹æ studia, jednak uniemo¿liwi³ to brak rosyjskiej matury. Z ciep³ym przyjêciem spotka³ siê w gronie politycznych emigrantów z Polski, skupionych w Towarzystwie Socjalistów Polskich, wydaj¹cym „Gazetê Robotnicz¹”. Wraz z S. Grabskim redagowa³ to czasopismo, bêd¹c – jak wspomina³ jeden z kolegów – najgorliwszym zwolennikiem wprowadzenia do programu socjalistycznego walki o niepodleg³oœæ Polski. Nie dzia³ali jednak d³ugo – pod naciskiem Rosjan, w³adze niemieckie aresztowa³y Polaków i zmusi³y do wyjazdu zagranicê. Mielczarski wybra³ Zurych, gdzie na wydziale filozoficznym tamtejszego uniwersytetu podj¹³ studia – nauki przyrodnicze, ekonomiê i historiê. ¯y³ jednak w skrajnej biedzie i dlatego za namow¹ kolegów wydalonych z Berlina przeniós³ siê do Belgii, gdzie ³atwiej by³o o zarobek. Rozpocz¹³ studia w Antwerpii w Instytucie Handlowym, uwa¿anym wówczas za najlepsz¹ europejsk¹ uczelniê w dziedzinie nauk ekonomicznych. W Belgii nie porzuci³ dzia³alnoœci politycznej. Wszed³ w sk³ad redakcji „Przegl¹du Socjalistycznego”. Œrodowisko to w 1894 r. po³¹czy³o siê z Polsk¹ Parti¹ Socjalistyczn¹. W utworzonej Centralizacji Zwi¹zku Zagranicznego Socjalistów Polskich (z siedzib¹ w Londynie), Mielczarski tworzy³ sekcjê belgijsk¹. W tym samym roku nak³adem PPS ukaza³a siê skierowana do ch³opów jego – sygnowana pseudonimem Jan Wierzba – broszura agitacyjna „O czym ka¿dy w³oœcian wiedzieæ powinien”, która przemycona do kraju cieszy³a siê du¿¹ popularnoœci¹. Takie dzia³ania znów œci¹gnê³y na niego uwagê agentów Ochrany, którzy za poœrednictwem ambasady rosyjskiej nak³onili w³adze belgijskie do wydalenia Mielczarskiego z kraju. Na przeszkodzie temu stanê³a studencka akcja w jego obronie, któr¹ podchwycili na forum parlamentu deputowani lewicy. W roku 1896 z wyró¿nieniem ukoñczy³ studia. Do kraju wracaæ nie móg³, bo czeka³o go wiêzienie. Odrzuci³ propozycjê intratnej posady w Kongu Belgijskim. Obj¹³ natomiast po Stefanie ¯eromskim stanowisko bibliotekarza w Muzeum Polskim w szwajcarskim Rapperswilu. Spêdzone tam niemal cztery lata to czas wytê¿onej pracy ideowej. Do popularnonaukowego socjalistycznego periodyku „Œwiat³o” napisa³ cykl tekstów poœwiêconych historii Polski, akcentuj¹c tendencje demokratyczne i prospo³eczne w naszych dziejach oraz negatywn¹ rolê warstw posiadaj¹cych, ich egoizm, prywatê i brak reform socjalnych jako przyczyny upadku kraju i niemo¿noœci zrzucenia jarzma zaborczego. W 1898 r. opublikowano jego kolejn¹ broszurê (ponownie sygnowan¹ jako Jan Wierzba) przeznaczon¹ dla ch³opów – „1848 rok w Polsce”. Powsta³y wówczas jeszcze dwie wiêksze prace. Pierwsza to obszerna analiza dziejów Towarzystwa Demokratycznego Polskiego z lat 1832-1863 – niestety jej rêkopis zagin¹³ później w toku burzliwych perypetii autora. Druga to „Broszura programowa”, napisana dla PPS, jednak z niejasnych przyczyn nie wydana wówczas.
*** W pogl¹dach Mielczarskiego z tego okresu mo¿na wyró¿niæ trzy kluczowe aspekty: akcentowanie w programie socjalistycznym kwestii niepodleg³oœci, stale rosn¹cy demokratyzm i apoteozê zaanga¿owania mas spo³ecznych oraz uznanie przewagi konkretnych osi¹gniêæ nad wywodami teoretycznymi. O sile patriotyzmu Mielczarskiego œwiadczy choæby pocz¹tek tekstu z pisma „Œwiat³o” z roku 1899: Podzia³ naszego narodu i wydarcie mu niepodleg³oœci by³y najhaniebniejsz¹ zbrodni¹, jak¹ kiedykolwiek pope³niono na ludzkoœci i cywilizacji. Ale w¹tki patriotyczne w swoich rozwa¿aniach i postulatach programowych uzasadnia³ nie tylko etycznie. Mielczarski w kwestiach spo³ecznogospodarczych by³ wówczas typowym socjalist¹. Uwa¿a³ kapitalizm za system zarówno niesprawiedliwy, oparty na wyzysku pracowników i przyw³aszczaniu nadwartoœci przez pracodawców, jak i wadliwy, kryzysogenny, prowadz¹cy do sta³ej koncentracji bogactwa oraz nieracjonalnego wykorzystania si³ wytwórczych. S¹dzi³, ¿e rozwi¹zaniem problemu bêdzie uspo³ecznienie du¿ej i œredniej w³asnoœci œrodków produkcji. Od nurtu marksistowskiego odró¿nia³a go postawa reformistyczna, socjaldemokratyczna – wierzy³, ¿e przeobra¿enia spo³eczne dokonaj¹ siê na drodze pokojowej i parlamentarnej, a ich czo³owym wykonawc¹ bêdzie pañstwo podporz¹dkowane woli mas spo³ecznych. Dlatego te¿ w „Broszurze programowej” przekonywa³, ¿e Aby pañstwo chcia³o i mog³o przeprowadziæ reformê ekonomiczn¹ zgodn¹ z interesami polskiej klasy robotniczej, nie mo¿e ono pozostaæ tym, czym jest dziœ, nie mo¿e pozostaæ pañstwem samow³adnym i pañstwem najezdniczym. /…/ Wyrzuciæ z kraju despotyczny najazd, aby na jego ruinie stworzyæ niepodleg³¹ Polskê demokratyczn¹, jest najistotniejszym zadaniem polskiego proletariatu. Niepodleg³oœæ jest niezbêdna dla socjalizmu tak¿e dlatego, ¿e jej brak oznacza zakonserwowanie istniej¹cych porz¹dków: /…/ najwy¿szym interesem despotyzmu jest biernoœæ spo³eczeñstwa uwieczniæ [utrwaliæ]. W tym to w³aœnie celu rz¹d despotyczny zakazuje wszelkiej dzia³alnoœci zbiorowej. Obywatele pañstwa despotycznego nie maj¹ ni wolnoœci osobistej, ani wolnoœci s³owa i druku, ani wolnoœci zmów, zgromadzeñ i zrzeszeñ, ani wolnoœci zwi¹zków politycznych, jednym s³owem tych wszystkich wolnoœci, bez których ³¹czenie siê ludzi jednakowych przekonañ dla osi¹gniêcia pewnych celów jest niemo¿liwe. Co oczywiste, despotyczne rz¹dy zaborcze ograniczaj¹ demokracjê, a zatem hamuj¹ rozwój jednego z kluczowych idea³ów socjalistycznych. Spo³eczeñstwo nasze /…/ dawno ju¿ dojrza³o do rz¹dów konstytucyjnych, wolnoœciowych, dziêki jednak temu, ¿e jesteœmy gwa³tem skuci ze spo³eczeñstwem rosyjskim, mniej od nas pod wzglêdem gospodarczym i obyczajowym rozwiniêtym /…/ zmuszeni jesteœmy ulegaæ barbarzyñskiemu prawu /…/, karz¹-
160 cemu wiêzieniem i Sybirem za udzia³ w strajkach, w towarzystwach politycznych, uznaj¹cemu nawet karê œmierci za przestêpstwa polityczne. Musimy równie¿ ulegaæ wadliwemu ochronnemu prawodawstwu fabrycznemu, które /…/ z ochrony robotnika sta³o siê ochron¹ fabrykanta. A co na to warstwy posiadaj¹ce? Zdawa³oby siê, ¿e najazd, który w dodatku obra¿a uczucia narodowe, powinien byæ kapitalistom nienawistny, a ich najgorêtszym pragnieniem jego obalenie. Ale od czegó¿ kapitaliœci s¹ kapitalistami! Je¿eli nienawidz¹ oni rz¹du jako najazdu, to kochaj¹ go jako despotyzm, gdy¿ despotyzm pozwala im bez wszelkiej kontroli napychaæ sobie kieszenie krwi¹ i potem robotnika. Na œwiadomych i strajkuj¹cych ma kule, wiêzienia i Sybir. Jeszcze jeden wa¿ny wymiar ma brak niepodleg³oœci – zacofanie gospodarcze. Jak wiemy, kapitalizm by³ wedle Marksa fundamentem socjalizmu, tj. umo¿liwia³ rozwój si³ wytwórczych, na bazie których mo¿liwe by³oby dopiero powstanie nowego ustroju, zaspokajaj¹cego potrzeby szerokich rzesz, wydobywaj¹cego je z nêdzy i zacofania. Tymczasem o ile kraje suwerenne maj¹ mo¿noœæ prowadzenia polityki modernizacyjnej, o tyle Polska jest traktowana jako wewnêtrzna kolonia, peryferia innego pañstwa. Polityka celna, regulacje prawne, strategie inwestycyjne – nie pozwalaj¹ na maksymalny rozwój, utrwalaj¹c zapóźnienie cywilizacyjne. /…/ najazd /…/ nas traktuje jako spo³eczeñstwo podbite i wszystko, co dla naszego narodu jest szkodliwe, uwa¿a dla siebie za po¿yteczne; /…/ Dlatego te¿ rolnictwo nasze /…/ postêpuje tylko powoli, maj¹c do zwalczenia nies³ychane gdzie indziej trudnoœci. Przemys³ nasz /…/ nie stoi na takim stopniu rozwoju, jak by to byæ mog³o. Podobnie handel nasz /…/ znajduje siê dziœ jeszcze ci¹gle w stanie zwyczajnego oszustwa. Niepodleg³oœæ jest warunkiem sine qua non rozwoju spo³ecznego, ekonomicznego czy wrêcz cywilizacyjnego. PPS jest organizacj¹ proletariatu polskiego, a proletariat polski, w³aœnie dlatego, ¿e jest proletariatem i ¿e jest polskim, ma najwiêkszy interes w niepodleg³oœci kraju, bo niepodleg³oœæ tylko pozwoli mu opanowaæ rz¹dy kraju i zabezpieczy kulturze polskiej, przysz³emu dziedzictwu proletariatu, normalny rozwój. Tak, jak odzyskanie niepodleg³oœci warunkuje reformy spo³eczne, tak niepodleg³oœæ bez socjalnego „farszu” traci wiele ze swej wartoœci. Mielczarski nie zostawia³ suchej nitki na „Polsce pañskiej”. Jego broszury historyczne, skierowane do ch³opów, pe³ne s¹ gorzkich s³ów pod adresem warstw posiadaj¹cych. Polska musi byæ zatem demokratyczna i przeprowadziæ reformy spo³eczne. /…/ lud polski dwóch ma wrogów œmiertelnych. Tymi wrogami s¹ car moskiewski i panowie polscy. Dopóki ci dwaj wrogowie ¿yæ bêd¹ na polskiej ziemi, wszystko siê zmieniæ mo¿e, tylko niewola i nêdza ludu polskiego zostanie.
Jak wspomina³ S. Wojciechowski, Mielczarski dzieli³ siê z nim wnioskami z analizy dziejów Towarzystwa Demokratycznego Polskiego: Najbardziej ofiarne i szlachetne jednostki gin¹ w walce z najazdem, na placu zostaj¹ karierowicze i frazesowicze ze wszystkimi wadami zdemoralizowanej szlachty. Wszyscy mówi¹ o ludow³adztwie jako najlepszej formie rz¹dzenia /…/, ale wiêkszoœæ cofa siê przed przyjêciem konsekwencji takiego programu. /…/ Zbawienie Polski przez garstki choæby najbardziej genialnych i bohaterskich jednostek, jest utopi¹. Sprawiæ to mo¿e tylko praca samego ludu; trzeba pracowaæ przede wszystkim nad jego usamodzielnieniem we wszystkich kierunkach, nie zastêpowaæ przez inteligencjê, która w znacznym stopniu uleg³a rozk³adowi upadku. Trzeci wyraźny rys ówczesnych pogl¹dów Mielczarskiego to pragmatyzm. Choæ by³ bezkompromisowym ideowcem, ceni³ wszelkie konkretne – nawet jeœli niewielkie – zdobycze, które polepszaj¹ los œwiata pracy. Nie lubi³ bezustannego bajtlowania o programie, ustawach itd., a jak pisa³ prof. Krzeczkowski, dziwi[³] siê, czemu ludzie /…/ nie interesuj¹ siê ruchem konkretnym: organizacjami zawodowymi, kooperatywami itd.
*** Na pocz¹tku roku 1900 zdecydowa³ siê opuœciæ Rapperswil i wróciæ do kraju. By³ przekonany, ¿e w³adze carskie ju¿ o nim zapomnia³y i bêdzie móg³ prowadziæ legaln¹ dzia³alnoœæ spo³eczn¹. Sta³o siê inaczej – w czerwcu owego roku zosta³ aresztowany podczas przekraczania granicy i osadzony w wiêzieniu w Petersburgu. Na kilka miesiêcy rodzina i znajomi stracili z nim kontakt – Mielczarski odmawia³ napisania listu po rosyjsku i uczyni³ to dopiero po uzyskaniu zgody w³adz wiêzienia na krótki komunikat po polsku. Wypuszczony po oœmiu miesi¹cach, otrzyma³ wyrok zakazuj¹cy powrotu do kraju. Przez kilka miesiêcy ¿y³ w biedzie w granicznym Bia³ymstoku. Odrzuci³ propozycjê PPS powrotu do Polski z fa³szywymi dokumentami i zajêcia siê prac¹ partyjn¹. Nieoczekiwanie zrezygnowa³ z wszelkiej dzia³alnoœci politycznej. W liœcie do w³adz partii t³umaczy³ to wzglêdami bytowymi i rodzinnymi, a w zakoñczeniu pisa³: Oto ca³a moja spowiedź krótka i wêz³owata. Nie wiem, czy po niej nie stracê resztki zaufania, jakie mieliœcie dla mnie. By³oby to dla mnie bardzo bolesne. S¹dzê, ¿e do najgorszych nie nale¿ê i z czasem zapewne tego dowiodê. Wyjecha³ na Kaukaz do Ty‚isu, gdzie obj¹³ jedno ze stanowisk kierowniczych w kopalni manganu. W 1903 r. przeniós³ siê do Charkowa – tam w firmie H. Meyera zosta³ szefem dzia³u sprzeda¿y importowanych z Polski wyrobów hutniczych. Do Polski wróci³ jednak szybciej ni¿ siê spodziewano – rewolucja 1905 r. poskutkowa³a mo¿noœci¹ legalnego pobytu w kraju. Pod koniec 1906 r. Mielczarski odrzuci³ propozycjê intratnej posady i przyby³ do Warszawy. Przez kilka miesiêcy by³ zatrudniony w firmie Siemens,
161 później w Stowarzyszeniu Spo¿ywczym Pracowników Drogi ¯elaznej Warszawsko-Wiedeñskiej (najwiêksza wówczas polska spó³dzielnia spo¿ywców), a wkrótce podj¹³ pracê jako szef dzia³u handlowego w „Uranii” – formalnie by³a to spó³ka, w praktyce zaœ stowarzyszenie wytwarzaj¹ce pomoce dydaktyczne dla polskich szkó³. Na fali porewolucyjnej aktywnoœci spo³ecznej powsta³ w 1905 r. z inicjatywy Edwarda Abramowskiego Zwi¹zek Towarzystw Samopomocy Spo³ecznej, zrzeszaj¹cy postêpow¹ inteligencjê oraz liderów inicjatyw ch³opskich i robotniczych. W ³onie tej organizacji powo³ano wkrótce Towarzystwo Kooperatystów, które mia³o zaj¹æ siê krzewieniem ekonomicznej samoorganizacji i samopomocy, czyli spó³dzielczoœci. Mielczarski zosta³ cz³onkiem TK wkrótce po jego utworzeniu, a nied³ugo później by³ ju¿ jednym z najbardziej ofiarnych dzia³aczy i liderów organizacji. Na pierwszym oficjalnym zjeździe TK wszed³ wraz z S. Wojciechowskim i Rafa³em Radziwi³³owiczem w sk³ad zarz¹du. Wkrótce podjêli decyzjê o edycji pisma „Spo³em!” (tytu³ wymyœli³ ¯eromski), maj¹cego propagowaæ idea³y spó³dzielcze. Redaktorem zosta³ Wojciechowski, zaœ Mielczarski by³ czo³owym autorem tekstów „pragmatycznych”, tj. zawieraj¹cych konkretne informacje o zasadach spó³dzielczoœci, sprawach organizacyjnych, procedurach itp. We dwóch napisali odezwê ideow¹ nowego pisma. Spod pióra Mielczarskiego wysz³y takie s³owa: Gdy chodzi o poprawê materialnych i kulturalnych warunków bytu warstw pracuj¹cych, istniej¹ dwie drogi /…/ Pierwsza /…/ to droga walki: ludzie ³¹cz¹ siê tutaj w partie polityczne, zwi¹zki zawodowe, a¿eby za pomoc¹ solidarnego nacisku /…/ uzyskaæ dla siebie lepsze warunki /…/ Nie podajemy w w¹tpliwoœæ donios³oœci wysi³ków ludzkich w tym kierunku, ale nie uznajemy uroszczeñ przywódców tego ruchu do wy³¹cznoœci /…/ Nie masz jedynego œrodka przeciwko nêdzy i wadliwoœciom ustroju spo³ecznego! I choæ s³yszymy g³osy, ¿e w chwili obecnej wszystko inne, ani¿eli walka, oczekiwanie reform z góry, powinno zejœæ na bok – za obowi¹zek sobie poczytujemy podj¹æ pracê w innym kierunku, dot¹d u nas zaniedbanym /…/. T¹ inn¹ drog¹ /…/ jest zrzeszanie siê ludzi dla celów zbiorowej samopomocy, dla celów kooperacji. W przeciwstawieniu do pierwszej nie chodzi tutaj o to, ¿eby na kimœ drugim wymóc ustêpstwo, ulgê, poprawê, lecz o to, ¿eby przez zbiorowe racjonalne u¿ycie posiadanych œrodków czy zarobku uj¹æ w swoje rêce zaspokajanie swoich potrzeb /…/ druga droga jest drog¹ zabiegów twórczych, rozwijaj¹cych ducha niezale¿noœci i solidarnoœci bez zacieœniania jej do granic partyjnych czy klasowych. I dlatego w³aœnie dzia³alnoœæ kooperacyjna nazywa siê szko³¹ solidarnoœci i uczuæ obywatelskich. Inicjatywy tego typu istnia³y ju¿ wczeœniej, jednak rozproszone, niewielkie, źle zarz¹dzane, prowadzone przez pasjonatów pozbawionych wiedzy fachowej itp. –
nie przynosi³y wielkich rezultatów. Œrodowisko skupione w TK d¹¿y³o do zjednoczenia ruchu spó³dzielczoœci spo¿ywców i nadania mu nowoczesnych form organizacyjnych. Mielczarski studiowa³ doœwiadczenia Europy Zachodniej, odwiedzi³ kooperatywy rosyjskie, w 1908 r. napisa³ podrêcznik „Rachunkowoœæ stowarzyszenia spo¿ywców” (do 1945 r. doczeka³ siê 15 wydañ!). Poci¹gami, na furmankach i pieszo wêdrowa³ po ca³ym kraju, wizytuj¹c spó³dzielnie spo¿ywców, rozpoznaj¹c ich b³êdy i ucz¹c prawid³owej dzia³alnoœci. Jako pierwszy wyst¹pi³ z wnioskiem o powo³anie wspólnej hurtowni, która mog³aby zaopatrywaæ spó³dzielnie w tañsze produkty i u³atwiæ konkurowanie z handlem prywatnym. Opracowa³ metodologiê funkcjonowania spó³dzielczoœci spo¿ywców, nadaj¹c jej nie tylko nowoczesny, ale i ekonomicznie celowy charakter. Dotychczas polska spó³dzielczoœæ spo¿ywców stanowi³a zazwyczaj eksperyment spo³eczny, nierzadko utrzymany w duchu piêknoduchostwa. W najlepszym razie funkcjonowa³a nieźle i przynosi³a korzyœci ekonomiczne swoim cz³onkom, ale ogranicza³a siê do niewielkiego grona osób. Dopiero pragmatyzm Mielczarskiego, po³¹czony jednak z g³êbok¹ ideowoœci¹ i dalekowzrocznoœci¹, sprawi³, ¿e wysz³a ona z utopijno-œrodowiskowego getta. Jesieni¹ 1908 r. postanowiono dokonaæ zjednoczenia luźno wspó³pracuj¹cych spó³dzielni spo¿ywców w jeden zwi¹zek. Sekretarzami tymczasowego Biura Informacyjnego zjazd wybra³ Mielczarskiego i Wojciechowskiego, a po zarejestrowaniu Warszawskiego Zwi¹zku Stowarzyszeñ Spo¿ywczych (w³adze carskie nie zgodzi³y siê na przymiotnik „polski”) w 1911 r. objêli oni funkcje dyrektorów organizacji. Mielczarski uporz¹dkowa³ regu³y dzia³ania spó³dzielni, które przyst¹pi³y do Zwi¹zku – koordynowa³ ich politykê zakupów i cen, wprowadzi³ przejrzyst¹ i fachow¹ ksiêgowoœæ, kszta³ci³ kadry, ograniczy³ sprzeda¿ produktów nie-cz³onkom. W nowych realiach mo¿na by³o równie¿ na szerok¹ skalê propagowaæ idee kooperatyzmu, bezpardonowo eliminowaæ nadu¿ycia. A tak¿e zadbaæ o warunki zatrudnienia pracowników (/…/ kooperatywa ma obowi¹zek p³aciæ swoim urzêdnikom lepiej ni¿ przeciêtnie i zbytni¹ prac¹ ich nie obci¹¿aæ. Je¿eli kooperatywa ma byæ zarodkiem lepszego uk³adu gospodarczego /…/, musi tak postêpowaæ), o podniesienie jakoœci us³ug (/…/ kooperatywa ma obowi¹zek przestrzegaæ przepisów zdrowotnoœci i dobrego smaku. /…/ Sklep /…/ powinien byæ widny, czysty i przestronny, aby dawa³ wszelkie gwarancje, ¿e towary, które siê tu sprzedaje, s¹ dobre i zdrowe, i krzewi³ wœród stowarzyszonych zami³owanie do czystoœci, porz¹dku i dobrego smaku) oraz o przezwyciê¿enie ducha „sklepikarskiego”, sprawiaj¹cego, ¿e w okolicy powstawa³o wiele ma³ych i niezamo¿nych spó³dzielni zamiast kilku oddzia³ów jednej sprawnej organizacji. Spó³dzielczoœæ spo¿ywców pod jego wodz¹ sta³a siê czymœ zupe³nie innym ni¿ by³a uprzednio – sprawnym organizmem ekonomicznym, który w sposób konkretny i namacalny poprawia³ dolê cz³onków ruchu.
162 Jego najwiêkszym dzie³em stricte ekonomiczno-organizacyjnym by³o utworzenie centralnej hurtowni WZSS. „Spo³em”, bo tak potocznie nazywano organizacjê, dokona³o w ten sposób ogromnego skoku jakoœciowego i iloœciowego. Hurtownia powsta³a w Warszawie przy ul. Smolnej. Ca³y pierwszy okres próbny hurtowni od 1 października 1911 r. do 31 grudnia 1912 r. Mielczarski siedzia³ w biurze Zwi¹zku od wczesnego rana do późnej nocy, nie da³ siê namówiæ na ¿aden wyjazd, choæby na tydzieñ dla wypoczynku. Z wielkim nak³adem jego pracy i wiedzy uruchomiona organizacja hurtowni nie zawiod³a oczekiwañ. /…/ obrachunek wykaza³ nadspodziewanie dobre rezultaty – wspomina³ Wojciechowski. Ju¿ na pocz¹tku hurtownia dokona³a rzeczy dotychczas niemo¿liwych – z pominiêciem prywatnych monopolistów sprowadzono do Polski du¿y transport œledzi ze Szkocji oraz nawi¹zano wspó³pracê z rosyjsk¹ kopalni¹ soli, co pozwoli³o rozbiæ zmowê cenow¹ hurtowników tego produktu. Jest to pierwsza powa¿na walka, w której wystawiona zosta³a na próbê nasza solidarnoœæ. Gdy spekulanci, poluj¹cy na nasz¹ ³atwowiernoœæ, przekonaj¹ siê, ¿e ¿adne nowe szyldy i zni¿ki cen nie os³abi¹ naszego pragnienia wyzwolenia, ¿e jesteœmy jednoœci¹ silni – bêd¹ musieli wyrzec siê opanowania handlu sol¹ i w rêkach naszego ludu pozostan¹ tysi¹ce, na które teraz poluj¹ – przekonywa³ spó³dzielców w 1913 r. i walka zakoñczy³a siê zwyciêstwem. Wkrótce przysz³y podobne sukcesy w dziedzinie towarów importowanych – Mielczarski osobiœcie zjeździ³ ca³¹ Europê, by wyjednaæ kontrakty z dostawcami, stosunki handlowe nawi¹zano tak¿e ze spó³dzielcami angielskimi. Tak oto ten w¹t³y fizycznie, ale niezmiernie silny duchem kooperatysta, zabiegaj¹c o kupno soli i pieprzu, myœla³ o wyzwoleniu ludu polskiego i zapewnieniu Polsce potêgi – pisa³ Wojciechowski. Sukces odniesiono jednak przede wszystkim w efekcie zastosowania zasad, które sformu³owa³ (lub zapo¿yczy³ z zagranicy): spó³dzielnie mia³y siê zaopatrywaæ g³ównie w zwi¹zkowej hurtowni, nie zaœ u „prywaciarzy” (nie by³o mechanizmów przymusu, lecz jedynie wytê¿ona edukacja dzia³aczy w tej kwestii), do wyj¹tkowych przypadków ograniczono im sprzeda¿ na kredyt, lokalne spó³dzielnie powinny siê porozumiewaæ i zamawiaæ wspólnie du¿e partie towarów (nie by³o mowy o wysy³aniu mnóstwa drobnych zamówieñ, gdy¿ to znacznie windowa³o koszty), a hurtownia oferowa³a g³ównie produkty najczêœciej nabywane, nie zajmuj¹c siê poszerzaniem oferty o wyroby niszowe. Cokolwiek byœmy myœleli o ostatecznych celach stowarzyszenia spo¿ywczego, jakiekolwiek byœmy przyznawali mu znaczenie spo³eczne, /…/ jest [ono] w ostatecznym rezultacie sklepem, przedsiêbiorstwem handlowym – pisa³ w roku 1907. Mielczarski wyprzedzi³ epokê, wprowadzaj¹c zasady, na których wiele lat później bazowa³a ekspansja i sukces finansowy sieci dyskontów. Tam tylko kooperatywa zachowa swój w³aœciwy charakter, gdzie
ka¿dy nowowprowadzony towar bêdzie odpowiada³ istotnym potrzebom znacznej wiêkszoœci cz³onków. Ka¿da dobrze zorganizowana kooperatywa rozpoczyna³a od niewielu najniezbêdniejszych artyku³ów i rozszerza³a swój zakres dzia³ania tylko w miarê /…/ nowych potrzeb. Kooperatywy rozpoczynaj¹ce od wszystkiego albo smutnie koñczy³y, albo zamienia³y siê na kramiki. Model „dyskontowy” wprowadzi³ jednak z t¹ zasadnicz¹ i oczywist¹ ró¿nic¹, ¿e korzyœci i zyski p³ynê³y nie do wielkiego prywatnego kapita³u, lecz do szeregowych spó³dzielców jako wspó³w³aœcicieli i konsumentów. Po pierwsze, wiele produktów nabywali oni taniej, po drugie – zgodnie z g³ówn¹ zasad¹ spó³dzielczoœci – czêœæ corocznego zysku by³a dzielona miêdzy nich (tzw. zwrot od zakupów). W 1913 r. utworzono w D¹browie Górniczej pierwsz¹ filiê „spo³emowskiej” hurtowni, a jesieni¹ oddano do u¿ytku wybudowan¹ od podstaw now¹ siedzibê WZSS i hurtowni w stolicy. W czerwcu 1914 r. Zwi¹zek zrzesza³ ju¿ – po zaledwie kilku latach istnienia – ponad 50 tys. cz³onków, skupionych w niemal 300 stowarzyszeniach.
*** Pragmatyzm i „surowoœæ” Mielczarskiego wynika³y z przes³anek dalekich od „handlowej” mentalnoœci. Choæ po Mielczarskim pozosta³y g³ównie teksty czysto techniczne – poœwiêcone sprawom formalnym, ksiêgowym, organizacyjnym itp. – czytelnika uderzaj¹ w nich w³aœnie takie wtrêty, jakich pró¿no szukaæ u dzisiejszych technokratów i pragmatyków. W artykule pt. „Rachunkowoœæ” (1906) tak uzasadnia³ rzetelne kontrole w spó³dzielniach: Przede wszystkim maj¹tek (kapita³) kooperatywy jest maj¹tkiem publicznym. Uszczuplenie lub zupe³ny zanik maj¹tku kooperatywy odbija siê niekorzystnie na po³o¿eniu wszystkich stowarzyszonych, z których wk³adów kapita³ ten powsta³. /…/ Celem ruchu kooperacyjnego nie jest tylko zapewniæ stowarzyszonym dobry towar za nisk¹ cenê. Ruch kooperacyjny ma równie¿ cele wychowawcze, mianowicie przygotowaæ spo³eczeñstwo do objêcia spraw gospodarczych we w³asne rêce, wychowaæ je dla samorz¹du gospodarczego. Rok później, propaguj¹c ideê spó³dzielczych zakupów hurtowych, przekonywa³: Zasad¹ etyczn¹ kooperacji jest, ¿e silny i doœwiadczony powinien pomagaæ s³abemu i niedoœwiadczonemu. Stosuje siê to przede wszystkim do stowarzyszeñ wiêkszych. Nie powinny one samolubnie trzymaæ siê z dala od ogólnego pr¹du /…/, nie powinny na swoj¹ rêkê nadal uskuteczniaæ zakupów, lecz razem z innymi, bo tylko w po³¹czeniu zdo³amy swój cel osi¹gn¹æ i usun¹æ te op³akane stosunki, jakie dziœ w handlu panuj¹. W tekœcie „Kontrola sklepowego” w tym samym roku pisa³: Poszanowanie maj¹tku publicznego jest jeszcze u nas bardzo s³abe, s³yszy siê nawet cyniczne: co wszystkich – to niczyje;
163 walczyæ z tym rakiem zatruwaj¹cym nasze ¿ycie spo³eczne nale¿y wszêdzie, przede wszystkim zaœ w stowarzyszeniach spó³dzielczych. To tylko drobna czêœæ podobnych uwag.
NUMER SPECJALNY PISMA „SPOŁEM” Z OKAZJI 20-LECIA ODZYSKANIA NIEPODLEGŁOŚCI, NA KARCIE TYTUŁOWEJ PORTRET MIELCZARSKIEGO (ZE ZBIORÓW R. OKRASKI).
O jeszcze jednej kwestii nale¿y wspomnieæ. Mielczarski, choæ przed I wojn¹ œwiatow¹ sta³ na czele du¿ej, a po odzyskaniu niepodleg³oœci – najwiêkszej instytucji handlowej w Polsce, ¿y³ niezwykle skromnie, wiêc jego „biznesowe” podejœcie do „Spo³em” nie mia³o nic wspólnego z interesem prywatnym. Jak wspomina³a Wanda Papiewska, Mielczarskiego trzeba by³o zmusiæ, a¿eby pozwoli³ sobie podwy¿szyæ pensjê. Jako dyrektor mia³ mniej od lustratora. Gdy jego stosunkowo niewielkie pobory wynosi³y 900 z³, przekazywa³ co miesi¹c 200 z³ Polskiej Partii Socjalistycznej. Zachowa³o siê te¿ wspomnienie, ¿e gdy dyrektor Mielczarski mia³ jechaæ do Grecji, by negocjowaæ wa¿ny kontrakt importowy, niemal zmuszono go do zabrania nowego garnituru, kupionego bez jego wiedzy. Pracowa³ natomiast kilkanaœcie godzin dziennie, nie wy³¹czaj¹c niedziel i œwi¹t. Sto³owa³ siê zaœ w „kuchni higienicznej”, zorganizowanej na zasadach spó³dzielczych w gronie znajomych, z których ka¿dy kolejno pe³ni³ rolê obs³uguj¹cego pozosta³ych.
*** Wybuch wojny przerwa³ rozwój spó³dzielczoœci i zdezorganizowa³ jej dzia³ania. Braki towarów na rynku, zmniejszenie produkcji, k³opoty z transportem, chaos finansowy, kontyngenty na rzecz armii, spekulacja, zmieniaj¹ce siê w³adze – wszystko to, nie wspominaj¹c o zniszczeniach wojennych, uniemo¿liwi³o normalne funkcjonowanie ruchu spo¿ywców. Czêœæ placówek zaprzesta³a dzia³alnoœci, inne rozpoczê³y sprzeda¿ dla nie-cz³onków, a centrala organizacji próbowa³a skupowaæ i oferowaæ w normalnych cenach produkty, których brak ludnoœæ odczuwa³a najbardziej. Mimo trudnej sytuacji, Mielczarski stara³ siê nie tylko o przetrwanie Zwi¹zku, ale tak¿e podj¹³ szereg dzia³añ reformatorskich. W kilku du¿ych miastach utworzono oddzia³y hurtowe i koordynacyjne, w 1917 r. wznowiono edycjê pisma „Spo³em” oraz powo³ano Zrzeszenie Pracowników Stowarzyszeñ Spo¿ywczych, pe³ni¹ce rolê zwi¹zku zawodowego. Mielczarski snu³ plany podjêcia dzia³alnoœci produkcyjnej przez spó³dzielczoœæ spo¿ywców. We wrzeœniu 1918 r. w podwarszawskim O³tarzewie „spo³emowcy” otworzyli œredni¹ szko³ê spó³dzielcz¹ (z internatem), a Mielczarski w porozumieniu z Wy¿sz¹ Szko³¹ Handlow¹ organizowa³ kursy dla przysz³ej spó³dzielczej kadry kierowniczej. Postanowi³ równie¿ zintensyfikowaæ prace nad propagowaniem spó³dzielczoœci oraz zadbaæ o podniesienie morale i œwiadomoœci ideowej osób ju¿ zrzeszonych w WZSS. W „Spo³em” pisa³: Gdzie kooperatywa nie jest równorzêdnie istotn¹ szko³¹ samorz¹du, kszta³c¹c¹ tysi¹ce oddanych, zapalonych entuzjastycznych zwolenników, przysz³oœæ jej nie jest zapewniona. Tymczasem u nas ca³y ruch zmierza³ wy³¹cznie w kierunku handlowym /…/. Przed zjazdem spo¿ywców z terenu okupacji austriackiej, który zwo³a³ na marzec 1917 r. w Lublinie, przekonywa³: /…/ kooperacja jest tym w³aœnie ruchem, w którym dzia³alnoœæ gospodarcza musi iœæ w parze z oœwiat¹. Kooperacja jest organizuj¹c¹ siê gospodarczo demokracj¹, a nie ma demokracji bez oœwiaty i solidarnoœci. Wszystko to robi³ w trudnej sytuacji okupacyjnej i pozbawiony pomocy najbli¿szego wspó³pracownika, poniewa¿ Wojciechowski w zawierusze wojennej znalaz³ siê w Rosji. Mielczarski prowadzi³ sekcjê zaopatrzenia w ¿ywnoœæ dla miasta Warszawy, jednak niechêtnie wspó³pracowa³ z w³adzami niemieckimi, zarówno ze wzglêdu na ich okupacyjny charakter, jak i oceniaj¹c problem w perspektywie geopolitycznej. Gdyby pañstwa centralne zwyciê¿y³y – mówi³ w kó³ku radykalnej inteligencji warszawskiej – stalibyœmy siê co najwy¿ej pañstewkiem buforowym, ³agodz¹cym mo¿liwoœæ staræ pomiêdzy nimi i Rosj¹; pod wzglêdem gospodarczym bylibyœmy wystawieni na ¿er przemys³u niemieckiego – pisa³ po latach S. Wojciechowski. W pierwszym numerze wznowionego „Spo³em”, Mielczarski przekonywa³: Gdzie narodowi sw¹ wolê narzu-
164 caj¹ obcy, /…/ szeroki masowy ruch spó³dzielczy nie mo¿e mieæ miejsca. Ma³e rzeczpospolite, jakimi s¹ stowarzyszenia spo¿ywcze, rosn¹, kwitn¹ i wydaj¹ wspania³e owoce tylko w majestacie Niepodleg³ej Ojczyzny, w cieple i œwietle wolnoœci i równoœci. Na zjeździe pe³nomocników WZSS w czerwcu 1917 r. mówi³: Dla normalnego rozwoju naszego ruchu niezbêdne s¹ nam jak najszersze swobody obywatelskie, zupe³na wolnoœæ prasy, zebrañ, zgromadzeñ i zrzeszeñ, jak najszersza demokratyzacja wszelkich urz¹dzeñ pañstwowych i administracyjnych, jak najszerszy udzia³ ludu w ¿yciu publicznym. Wszystkie jednak swobody polityczne nie s¹ fikcj¹ tylko wtedy, gdy naród sam sob¹ rz¹dzi. Istotn¹ gwarancj¹ swobód jest niepodleg³a ojczyzna. Ojczyzna ta siêga tak daleko, jak szeroko rozsiad³ siê, pracuje i cieszy siê ¿yciem lud polski. Jako kooperatyœci nie umiemy siêgaæ po cudze, ale swego broniæ bêdziemy z zawziêtoœci¹ i uporem. I dlatego te¿, gdy nadejdzie chwila, w której nas zapytaj¹ o nasze aspiracje, powiemy jasno i dobitnie: bardziej od wody i powietrza potrzebna nam jest niezale¿na Rzeczpospolita Ludowa na ziemiach polskich.
Mielczarski odrzuca³ bud¿etowe wsparcie spó³dzielczoœci spo¿ywców i kooperatyw po¿yczkowych poza sytuacjami absolutnie wyj¹tkowymi (jak krach gospodarczy). Nie godzi³ siê te¿ na to, by instytucje pañstwowe przejê³y uprawnienia lustracyjne (kontrolne) w spó³dzielniach, gdy¿ grozi³oby to zniszczeniem oddolnego charakteru ruchu. Dopuszcza³ jedynie wsparcie pañstwa w rozwoju spó³dzielczoœci wytwórczej, jako wymagaj¹cej na wstêpie bardzo du¿ych nak³adów, których zwrot nastêpuje powoli. Jeden jedyny raz zwróci³ siê o pomoc pañstwa, gdy po analizie regulacji podatkowych wyliczy³, ¿e prywatny handel ma mo¿noœæ obni¿aæ wysokoœæ p³aconych nale¿noœci o kilkadziesi¹t procent. Wyst¹pi³ wówczas o obni¿enie opodatkowania spó³dzielni spo¿ywców do czasu za³atania wszelkich luk w prawie, korzystnych dla prywatnego kupiectwa.
*** Odzyskanie niepodleg³oœci otworzy³o nowe perspektywy przed spó³dzielcami. Wreszcie mo¿na by³o dzia³aæ ca³kiem swobodnie, znik³y bariery komunikacyjne i graniczne miêdzy ziemiami Polski. Tylko w 1919 r. Zwi¹zkowi przyby³o ponad 150 stowarzyszeñ cz³onkowskich, rok później przeciêtna liczba cz³onków spó³dzielni wzros³a w ci¹gu 12 miesiêcy o niemal 40%. W tym samym roku w budynkach „Spo³em” w Kielcach dokona³ siê kolejny milowy krok w rozwoju polskiej spó³dzielczoœci spo¿ywców – podjê³a ona dzia³alnoœæ produkcyjn¹. W 1922 r. hurtownia „spo³emowska” mia³a ju¿ 18 terytorialnych oddzia³ów. Rok później Zwi¹zek zrzesza³ 734 spó³dzielnie z 343 tys. cz³onków. Na czele tej armii zorganizowanych konsumentów sta³ Mielczarski. W 1921 r. Miêdzynarodowy Zwi¹zek Spó³dzielczy na kongresie w Bazylei powo³a³ go w sk³ad swego Komitetu Centralnego. W tym samym roku decyzj¹ Ministra Skarbu wszed³ Pañstwowej Rady Spó³dzielczej. Odrzuci³ natomiast propozycje objêcia stanowisk ministra przemys³u i handlu oraz doradcy ministra skarbu, które proponowali mu Stanis³aw Wojciechowski i W³adys³aw Grabski. W 1919 r. by³ jednym z czo³owych „lobbystów” podczas prac nad ustaw¹ o spó³dzielniach. W znacznej mierze to jego uporowi i talentom zawdziêcza Polska przyjêcie ustawy, która wyraźnie akcentowa³a ideowy wymiar spó³dzielni jako organizacji powo³anych do celów nie tylko gospodarczych, ale tak¿e spo³eczno-kulturalnych, co stanowi samo sedno tradycji spó³dzielczoœci, a czego ustawodawcy pocz¹tkowo nie rozumieli, traktuj¹c spó³dzielnie jako li tylko jedn¹ z wielu form zarobkowania.
GRAFIKA Z OKŁADKI KALENDARZYKA ŁÓDZKIEGO ODDZIAŁU SPOŁEM NA ROK 1938 (ZE ZBIORÓW R. OKRASKI).
*** Mimo dynamicznego rozwoju spó³dzielczoœci spo¿ywców w odrodzonej Polsce, Mielczarskiego spotka³y na tym gruncie dwa silne ciosy. Pierwszy by³ efektem niefortunnego zbiegu okolicznoœci. W roku 1919, w obliczu niedoborów na rynku spustoszonym przez wojnê, uzyska³ – kieruj¹c siê proœbami w³adz pañstwa – od angielskiej hurtowni spó³dzielczej CWS
165 z Manchesteru po¿yczkê w postaci produktów spo¿ywczych o wartoœci ok. 160 tysiêcy funtów. Wybiera³ to, co Polsce pracuj¹cej by³o najbardziej potrzebne. ¯adnych luksusów, ¿adnych zbêdnych przedmiotów nie sprowadzi³ – wspomina³ Józef Jasiñski. Sp³ata wydawa³a siê banalnie prosta w obliczu znacznego popytu wœród polskich konsumentów. Niestety, w ci¹gu kilku miesiêcy nast¹pi³ tak znaczny spadek wartoœci marki polskiej, ¿e „spo³emowcy” zostali z d³ugami trudnymi do sp³acenia. I choæ angielscy spó³dzielcy, najbogatsi wœród tego typu inicjatyw, postanowili znaczn¹ czêœæ d³ugu umorzyæ, Mielczarski odrzuci³ tak¹ propozycjê. Za punkt honoru uzna³, by polscy spó³dzielcy nie narazili angielskich kolegów na jakiekolwiek straty. Poprosi³ jedynie, by mo¿na by³o sp³aciæ d³ug w ci¹gu kilku lat za pomoc¹ eksportu polskich towarów do Anglii. D³ug sp³acono co do grosza, jednak ca³a sprawa kosztowa³a Mielczarskiego sporo zdrowia, co wedle wspó³pracowników mia³o znaczny wp³yw na jego przedwczesn¹ œmieræ. Drugi problem by³ natury jeszcze powa¿niejszej, bo dotycz¹cej sfery ideowej. Po odzyskaniu niepodleg³oœci nie spe³ni³o siê marzenie Mielczarskiego o zjednoczeniu ca³ego ruchu spó³dzielczego – nie uda³o siê pokonaæ ani zaborczego „rozbicia dzielnicowego”, ani podzia³ów „bran¿owych”. Co gorsza, dosz³o do roz³amów i podzia³ów w spó³dzielczoœci spo¿ywców. Zamiast jednego silnego zwi¹zku, powsta³y trzy „frakcje”. Spó³dzielczoœæ „neutraln¹” krytykowano z lewa i prawa. Spó³dzielczoœæ wielkopolska, gdzie silne by³y wp³ywy kleru, utworzy³a w³asny zwi¹zek o nazwie Hurtownia Spó³ek Spo¿ywczych. Mia³ on charakter sprzeczny z zasadami spó³dzielczoœci, bowiem uznano, ¿e centrala tego zwi¹zku bêdzie zaopatrywa³a równie¿ kupców prywatnych (stanowili oni ok. 50% kontrahentów) w celu u³atwienia im konkurowania z handlowcami ¿ydowskimi i niemieckimi. Tymczasem naczeln¹ ide¹ ruchu spo¿ywców by³o wyeliminowanie prywatnego handlu jako takiego, nie zaœ wybór miêdzy jego opcjami etnicznymi. Analogiczny roz³am nast¹pi³ ze strony spó³dzielczoœci „klasowej”, która uzna³a „spo³emowców” za nie doœæ radykalnych, jako ¿e ich spó³dzielnie nie pyta³y swoich cz³onków o status spo³eczny i zawodowy. Na takim pod³o¿u w 1919 r. powo³ano Zwi¹zek Robotniczych Stowarzyszeñ Spó³dzielczych. Znaczn¹ rolê w inspirowaniu roz³amu odegrali komuniœci, ale g³ówna moc sprawcza nale¿a³a do dzia³aczy PPS, co Mielczarskiego, sympatyka tej partii, bardzo dotknê³o. Jak pisze Zbigniew Œwitalski, Dzia³acze, którzy praktycznie stykali siê z dzia³alnoœci¹ spó³dzielcz¹, byli za zjednoczeniem. /…/ Natomiast dzia³acze, którzy na ca³e zagadnienie patrzyli z punktu widzenia interesów partii, uznali zjednoczenie za przedwczesne. Tymczasem ju¿ w 1917 r. Mielczarski tak uzasadnia³ potrzebê jednoœci ruchu spo¿ywców: Im kooperatywa liczy wiêcej cz³onków i im ci cz³onkowie s¹ mocniej z ni¹ spojeni, tym doskonalej i ³atwiej wype³nia ona swe zadanie. Kooperatywa, z natury rzeczy musi staæ
otworem dla wszystkich, musi byæ bezpartyjna. Chadecy, endecy, pepesowcy, esdecy, zaraniarze s¹ nam w kooperatywie jednakowo drodzy. /…/ jako cz³onkowie kooperatywy musimy, nie pytaj¹c o przekonania, zgodnie spo³em pracowaæ. Kto tê zasadê zwalcza, tym samym nie chce wielkiego ruchu spó³dzielczego. Szeœæ lat później, na Kongresie Spó³dzielni Spo¿ywców, mówi³: Pewne od³amy kooperatystów wystêpuj¹ przeciwko zasadzie powszechnoœci, uwa¿aj¹c, ¿e w tym wypadku kooperacja zatraca swój charakter klasowy. /…/ Je¿eli przez „klasowoœæ” mamy rozumieæ negatywne stanowisko do kapitalizmu, to ka¿da kooperatywa spo¿ywców jest klasowa, bo samo jej za³o¿enie stanowi wy³om w kapitalizmie. Powiem wiêcej, w tym znaczeniu kooperatywa powszechna nosi bardziej charakter klasowy, bo prêdzej i skuteczniej zwalcza kapitalizm ni¿ najbardziej czerwona kooperatywa zamkniêta. ¯ycie pokaza³o, i¿ racjê mia³ Mielczarski, nie zaœ „narodowi” i „klasowi” roz³amowcy. Zwi¹zek Robotniczych Stowarzyszeñ Spó³dzielczych po piêciu latach dzia³alnoœci stan¹³ na progu bankructwa. Rozpoczêto negocjacje o po³¹czeniu ze „spo³emowcami”. Dzia³acz PPS i spó³dzielczoœci, Bronis³aw Siwik, wspomina³: /…/ Mielczarski by³ bezwzglêdnym zwolennikiem zjednoczenia ruchu spó³dzielczego spo¿ywców w Polsce. Lecz w³aœnie dlatego, ¿e by³ g³êbokim i m¹drym spó³dzielc¹, uwa¿a³, ¿e nie ka¿de zjednoczenie i nie za jak¹kolwiek b¹dź cenê jest dobre i po¿¹dane. Gdy przyby³em do Mielczarskiego i rozpocz¹³em sondowanie jego opinii co do po³¹czenia, przerwa³ mi krótko: „Chcecie po³¹czenia? Przyjdźcie i wst¹pcie do naszego Zwi¹zku!”. By³o to ca³kowicie w jego duchu. Nie lubi³ pró¿nego gadania, uk³adów d³ugich i pertraktacji, zw³aszcza, ¿e opiniê o Zwi¹zku Robotniczym, je¿eli chodzi o stronê gospodarcz¹, mia³ ujemn¹. W kwietniu 1925 r. odby³ siê kongres zjednoczeniowy, w efekcie którego powsta³ Zwi¹zek Spó³dzielni Spo¿ywców RP. W tym samym roku „narodowa” Hurtownia Spó³ek Spo¿ywczych w obliczu widma bankructwa zosta³a po cichu zlikwidowana. Na jej miejsce wkrótce utworzono w Poznaniu regionalny oddzia³ „Spo³em”, który przej¹³ zadania HSS wobec lokalnych spó³dzielni spo¿ywców. Na zjeździe zjednoczeniowym „Spo³em” z kooperatywami „klasowymi”, Mielczarski mówi³: /…/ jesteœmy twórcami wielkiego przeobra¿enia, które odda ca³¹ wymianê i ca³¹ produkcjê w rêce spo¿ywców, które wytworzy obok demokracji politycznej demokracjê gospodarcz¹.
*** Ten do bólu praktyczny cz³owiek, niechêtny traceniu czasu na dyskusje i rozwa¿ania, mimochodem wniós³ wk³ad do jednej z ciekawszych ideologii w historii polskiej myœli spo³eczno-gospodarczej. W XIX wieku, o czym ma³o kto pamiêta, konkurowa³y ze sob¹ dwie ideologie emancypacyjne wymierzone
JEDNA Z WERSJI SYMBOLU POLSKIEJ SPÓŁDZIELCZOŚCI SPOŻYWCÓW SPOŁEM Z OKRESU MIĘDZYWOJENNEGO.
166
w kapitalizm. Pierwsza, doskonale znana, zak³ada³a, ¿e „wolny rynek” nale¿y zaatakowaæ od strony produkcji. Mówi³a ona, ¿e pracownicy najemni (lub ich czêœæ – proletariat wielkoprzemys³owy) b¹dź to obal¹ kapitalizm rewolucyjnym zrywem, b¹dź te¿ „przeg³osuj¹” go za pomoc¹ zdobycia wiêkszoœci parlamentarnej, a w efekcie doprowadz¹ do uspo³ecznienia œrodków produkcji i wyeliminowania prywatnej w³asnoœci w tej sferze. Ten nurt, zró¿nicowany i maj¹cy wiele od³amów, mo¿na zbiorczo nazwaæ socjalizmem. By³ te¿ jednak nurt drugi, zwany kooperatyzmem lub pankooperatyzmem. On z kolei chcia³ zaatakowaæ kapitalizm od strony konsumpcji, czyli jak wówczas mówiono – spo¿ycia. To konsumenci-spo¿ywcy – a s¹ nimi wszyscy, nawet ci, którzy nie pracuj¹, zatem baza spo³eczna ruchu jest potencjalnie szersza – zorganizowani w zrzeszeniach-spó³dzielniach i nabywaj¹cy produkty za ich poœrednictwem, mieli odmieniæ porz¹dek spo³eczny. Teoretycy spó³dzielczoœci spo¿ywców jako ruchu na rzecz przeobra¿eñ spo³ecznych (g³ównym ideologiem by³ Francuz Charles Gide, w Polsce zaœ Edward Abramowski i Edward Milewski) widzieli ten proces jako ewolucjê. Mielczarski na zjeździe spó³dzielczoœci spo¿ywców mówi³ wiosn¹ 1917 r.: Ustrój kapitalistyczny ze sw¹ cudown¹ technik¹ i bajeczn¹ organizacj¹ handlow¹ wydaje siê twierdz¹ nie do zdobycia. A jednak w tej twierdzy /…/ znajduje siê punkt nieos³oniêty, przez który ³atwo zro-
biæ wy³om i zmusiæ twierdzê do kapitulacji. Tê s³ab¹ stronê kapitalizmu, która pozwoli go obaliæ, stanowi sprzeda¿. Kapitalizm powstaje dla zysku, zysk powstaje przy wytwarzaniu, ale zrealizowaæ zysk mo¿na tylko przez sprzeda¿. Przemys³owiec mo¿e wyprodukowaæ bez liku towarów, nie osi¹gnie on jednak ¿adnego zysku, dopóki towarów nie sprzeda. /…/ Ten fakt ma nadzwyczaj donios³e konsekwencje. Je¿eli bowiem zysk kapita³u realizuje siê przez sprzeda¿, wynika st¹d, ¿e w ustroju kapitalistycznym istotnym panem po³o¿enia jest odbiorca towarów, jest spo¿ywca. Nie kto inny jak spo¿ywcy decyduj¹ o tym, jaki ogólny zysk przypada kapitalistom. /…/ Nominalnie pan po³o¿enia, jest on [jednak] igraszk¹ kapita³u, bo nie jest zorganizowany. Ale z chwil¹, kiedy zrozumie swoj¹ moc i zechce siê zorganizowaæ, ze s³ugi stanie siê faktycznym panem kapita³u. Zorganizowaæ spo¿ywców, aby uj¹æ w swe rêce wymianê i produkcjê i tym sposobem interes prywatny podporz¹dkowaæ interesom publicznym, stanowi istotny cel i istotne zadania kooperatywy spo¿ywców. /…/ Ka¿da dobrze zorganizowana i istotna kooperatywa musi daæ nadwy¿kê. Ta nadwy¿ka w innych warunkach, jako zysk, przypad³aby prywatnemu kupcowi i zasili³aby kapitalizm, przez kooperatywê zaœ dostaje siê do r¹k zorganizowanych spo¿ywców. Im wiêksza jest kooperatywa i im wszechstronniejsza jej dzia³alnoœæ,
167 tym wiêksza czêœæ zysku, która zasila³a prywatny, kapitalistyczny handel, dostaje siê spo¿ywcom. Czêœæ lub ca³oœæ nadwy¿ki mo¿e byæ w miarê rozwoju kooperatywy obracana na wytwórczoœæ w zakresie potrzeb cz³onków, a wtedy do zysku handlowego do³¹cza siê zysk z produkcji, który dawniej wzmacnia³ kapita³ przemys³owy. Kooperatywy ³¹cz¹ siê w kooperatywê hurtow¹, w swój zwi¹zek. W ten sposób znowu zysk z handlu hurtowego, zamiast zasilaæ prywatny handel, dostaje siê zorganizowanym spo¿ywcom. Zwi¹zek w miarê swego wzrostu, od zwyczajnego handlu hurtowego przechodzi do produkcji artyku³ów zbywanych przez stowarzyszenia. I znowu zysk, który dawniej dostawa³ siê kapita³owi prywatnemu, przechodzi do r¹k zorganizowanych spo¿ywców. W miarê dalszego rozrostu Zwi¹zku da siê pomyœleæ nie tylko ju¿ produkcja artyku³ów gotowych, ale i niezbêdnych surowców i maszyn potrzebnych do fabrykacji itd. W ten sposób obok wszechw³adnych dawniej przedsiêbiorstw kapitalistycznych staje coraz wiêcej przedsiêbiorstw spó³dzielczych, zatrudniaj¹cych coraz wiêksz¹ liczbê robotników. Coraz wiêksza czêœæ rocznego zysku i coraz wiêksza czêœæ kapita³u narodowego z prywatnego przekszta³ca siê na kapita³ wspólny. Z ustroju kapitalistycznego, opartego na wspó³ubieganiu siê [konkurencji], krok za krokiem przechodzimy do ustroju spó³dzielczego, opartego na powszechnej solidarnoœci. Spó³dzielcy s¹ w lepszej sytuacji ni¿ prywatni handlowcy, gdy¿ nie musz¹ za wszelk¹ cenê eskalowaæ zysku w krótkim okresie (to nie zysk jest motywem przewodnim ich dzia³alnoœci), a przede wszystkim – maj¹ mo¿liwoœæ konsumpcji i produkcji planowej. O ile prywatne przedsiêbiorstwo wytwarza towary „na oœlep”, nie mog¹c przewidzieæ koniunktur, wahañ popytu, kryzysów, wp³ywu konkurencyjnych producentów itp., o tyle spó³dzielczoœæ, bazuj¹ca na cz³onkostwie (nie zaœ na przypadkowym i zmiennym ruchu klientów) i potrafi¹ca oszacowaæ wynikaj¹cy st¹d popyt, dostosowuje zamówienia i produkcjê do faktycznego zapotrzebowania. S³abym punktem jest jedynie niskie morale cz³onków, czyli dokonywanie zakupów poza spó³dzielczoœci¹. Gdy ju¿ znamy te zasady,
³atwiej nam zrozumieæ niemal kaznodziejski ton, jakim Mielczarski wzywa³ do stworzenia hurtowni spó³dzielczej, do ³¹czenia ma³ych spó³dzielni w wiêksze zwi¹zki, do jednoœci wszystkich spo¿ywców, do „zakupowej dyscypliny” cz³onków spó³dzielni, dlaczego za tak wa¿ne uwa¿a³ tworzenie w³asnego sektora produkcyjnego itp. Wszystko to mia³o jeden jedyny cel – krach kapitalizmu. „Spo¿ywcy ³¹czcie siê, aby staæ siê w³asnymi kupcami i fabrykantami!” – oto nasze has³o. Kooperacja nie odk³ada przebudowy spo³ecznej do czasów przysz³ych i nie uzale¿nia jej od jakiegoœ przewrotu, który ma rozsypaæ w proch kapitalizm. Kooperatyœci nie œpiewaj¹ „my nowe ¿ycie stworzym sami” [fragment pieœni „Czerwony Sztandar” – przyp. R. O.], lecz tworz¹ to nowe ¿ycie dziœ, zaraz – mówi³ w 1917 r.
*** /…/ w ostatnich czasach czêsto narzeka³ na brak si³, mówi³, ¿e dni jego s¹ policzone, ale nie da³ siê sk³oniæ ku odpoczynkowi: nie jestem malowanym dyrektorem, muszê iœæ do biura, nie mogê dawaæ z³ego przyk³adu pracownikom. I szed³ do biura, chwiej¹c siê na nogach. Dnia 30 marca 1926 r. przesta³o biæ jego serce – pisa³ Wojciechowski rok po œmierci swego przyjaciela i wspó³pracownika. I dodawa³: To, co dziœ wydaje siê takie jasne i proste na utorowanej przez niego drodze, w pocz¹tkach jego dzia³alnoœci uwa¿ane by³o niemal za utopiê /…/. Jak¿e mo¿na marzyæ przez organizacjê robotników i w³oœcian, w po³owie analfabetów, nie maj¹cych ¿adnego pojêcia o handlu, stworzyæ w Polsce najwiêksz¹ instytucjê handlow¹? A jednak Mielczarski przez 17 lat swojej dzia³alnoœci wychowawczej, organizatorskiej i handlowej tego w³aœnie dokona³: zostawi³ po sobie Zwi¹zek, obejmuj¹cy 828 spó³dzielni z 550000 cz³onków /…/.
Remigiusz Okraska
Bibliografię do tekstu zamieszczamy z braku miejsca tylko w wersji internetowej „Obywatela”.
ANTYKWA PÓ£TAWSKIEGO Dzia³y „Nasze tradycje” oraz „Z Polski rodem” zosta³y z³o¿one Antykw¹ Pó³tawskiego – czcionk¹ zaprojektowan¹ w latach 1923-1928 przez polskiego grafika i typografa Adama Pó³tawskiego. Jest to pierwszy polski krój pisma zaprojektowany od podstaw. Antykwa Pó³tawskiego bywa nazywana „polskim krojem narodowym”.
Wiêcej informacji o tradycjach polskiej typografii oraz elektroniczne wersje czcionki mo¿na znaleźæ na stronie internetowej: http://nowacki.strefa.pl/
AUTO RZY NUMERU
168
Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – student polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim, założyciel Koła Myśli Krytycznej, początkujący publicysta (m.in. prowadzi bloga pod adresem www.wwwrbakalarczyk.redakcja.pl). Interesuje się gerontologią i edukacją, jest miłośnikiem książek Żeromskiego. Członek zespołu redakcyjnego portalu lewicowo.pl. Stały współpracownik „Obywatela”. Phillip Blond (ur. 1967) – anglikański teolog, filozof, myśliciel polityczny i publicysta. Krytyk liberalizmu obyczajowego i fundamentalizmu rynkowego; pochodzi z wielodzietnej rodziny robotniczej z Liverpoolu, skutki thatcheryzmu odczuł na własnej skórze. W Demos, niezależnym think tanku z siedzibą w Londynie, kieruje wzbudzającym na Wyspach duże zainteresowanie programem Progressive Conservatism Project, przygotowuje też książkę na temat konserwatyzmu radykalnego społecznie. Jego komentarze na tematy religijne i polityczne publikują m.in. „International Herald Tribune”, „The Independent” i „The Guardian”. Irena Dryll – z wykształcenia dziennikarz i socjolog. Związana z „Nowym Życiem Gospodarczym”, współpracuje z „Dialogiem” i „Służbą Pracowniczą”. Podejmuje szeroko rozumianą tematykę społeczno-gospodarczą, szczególnie interesuje się problemami robotników, w tym partycypacją pracowniczą, dialogiem społecznym oraz konfliktem przemysłowym. Zaangażowana w robotnicze sprawy kobiet (w lutym 1971 r. jako jedna z nielicznych dziennikarek była obecna przy negocjacjach strajkujących włókniarek z fabryki im. Marchlewskiego z ówczesnym premierem Piotrem Jaroszewiczem). Za twórczość prasową otrzymała wyróżnienie w II edycji Dziennikarskich
Nagród Związkowych OPZZ w 1998 r. W 2007 r. nominowana do Nagrody im. E. Kwiatkowskiego za „fachowe komentarze dotyczące rynku pracy, spraw pracowniczych oraz polityki społecznej”. Mieszka w Warszawie. Agnieszka Ellis (ur. 1979) – z wykształcenia jest politologiem. Pochodzi z Elbląga, obecnie wraz z mężem Ronem prowadzi niewielką firmę usługową w Portsmouth, gdzie mieszka od czterech lat. Chętnie angażuje się w inicjatywy społeczne, zwłaszcza w kampanie nagłaśniające nadużycia wielkich korporacji. Marcin Gerwin (ur. 1975) – z wykształcenia politolog, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Gdański). Współzałożyciel Grupy „Ochrona Ziemi” (Earth Conservation), działającej na rzecz zrównoważonego rozwoju (więcej: www.ziemia.org). Działa także w Sopockiej Inicjatywie Rozwojowej, która promuje lokalnie demokrację uczestniczącą. Fan leśnych ogrodów i permakultury. Leszek Gilejko (ur. 1932) – socjolog, profesor doktor habilitowany, pracownik naukowy Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku, członek Komitetu Nauk o Pracy i Polityce Społecznej PAN. Od wielu lat zajmuje się socjologią przemysłu i struktur społecznych, ruchami społecznymi (w tym ruchem robotniczym), związkami zawodowymi, kwestiami samorządu pracowniczego i akcjonariatu pracowniczego. Jest autorem licznych książek i artykułów naukowych na te tematy oraz redaktorem wielu prac zbiorowych. Był członkiem PZPR do jej rozwiązania, na fali „odwilży” roku 1956 włączył się w działania na rzecz tworzenia samorządu pracowniczego,
brał udział w tworzeniu zapisów ustawy o samorządzie załogi przedsiębiorstwa (uchwalonej w wrześniu 1981 r.), uczestniczył w obradach „okrągłego stołu” z ramienia strony rządowej. Po roku 1989 był członkiem-założycielem Solidarności Pracy, następnie pełnił funkcje doradcze w Unii Pracy. Przewodniczący Naukowej Rady Programowej Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog” przy Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – student socjologii i filozofii (UAM). W związku ze studiami mieszka w Poznaniu, choć wciąż przede wszystkim jest z Bydgoszczy. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie stara się zrozumieć zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolności oraz koncepcje J. Habermasa – to wszystko, by zrozumieć, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: bgrubich@interia.pl. Stały współpracownik „Obywatela”. Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, zastępca Dyrektora w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikował m.in. we „Frondzie”, „Glaukopisie”, „Nomosie”, „Nowej Myśli Polskiej”, „Państwie i Społeczeństwie”, „Pro Fide Rege et Lege”, „Studiach Judaica”,
169 „Templum Novum”. Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z tego zadowolony. Stały współpracownik „Obywatela”. Ilona Majewska (ur. 1983) – antropolożka (absolwentka Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Łódzkiego), feministka. Od roku zawodowo związana ze Zgierskim Uniwersytetem Trzeciego Wieku, który koordynuje z ramienia Wydziału Kultury Urzędu Miasta Zgierza; w ramach sekcji kulturoznawczej prowadzi wykłady z zakresu antropologii i gender studies. Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”. Mirosław Matyja (ur. 1961) – politolog i ekonomista. Ukończył Akademię Ekonomiczną w Krakowie i Studia Europejskie na Uniwersytecie w Bazylei. Doktorat obronił na Wydziale Ekonomiczno-Społecznym Uniwersytetu we Freiburgu (Szwajcaria). Studiował również nauki ekonomiczne na Uniwersytecie w Bernie. Pracował m.in. jako asystent na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz w Ministerstwie Ubezpieczeń Prywatnych, w Ministerstwie Rolnictwa i w Federalnym Archiwum Konfederacji Szwajcarskiej w Bernie. Obecnie jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu w Bernie. Specjalizuje się głównie w problematyce elit w procesie integracji europejskiej, mikropaństw w Europie, federalizmu, lobbingu w Unii Europejskiej oraz w etyce giełd finansowych. Publikował m.in. w paryskiej „Kulturze”, „Studiach Politycznych”, „Przeglądzie Stosunków Międzynarodowych”, „Sprawach Międzynarodowych”, „Przekroju”, „Osteuropa”, „Berliner Osteuropa Info”, „Eu-
ropaische Zeitung”, „Oesterreichische Osthefte” oraz w internetowym portalu Arabia.pl. Od 20 lat mieszka w Szwajcarii. Żonaty, ma dwóch bliźniaczych synów, których wychowuje w tradycji i kulturze polskiej i szwajcarskiej. Alpinista i himalaista. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor niemal 500 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od połowy lat 90. związany z polskim ruchem ekologicznym, od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego radykalnej obronie przyrody. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej nato-
miast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Kamil Pachałko (ur. 1983) – z wykształcenia biotechnolog, ale zamiast siedzieć w laboratorium – działał w samorządzie studenckim i tłumaczył materiały dla organizacji Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI. Pracował z ludźmi z upośledzeniami fizycznymi i psychicznymi w Anglii – poczuł się spełniony służąc innym i został. Obecnie studiuje na kierunku praca socjalna. Współzałożyciel Transition Westcliff. Na co dzieł aktywny w życiu społecznym swojej miejscowości, jeździ rowerem walcząc o przetrwanie na angielskich ulicach i tęskni za ścieżkami rowerowymi i zielenią Gdańska. Arkadiusz Peisert (ur. 1978) – dr socjologii, autor pracy doktorskiej na temat samorządności obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych. Działa w Transparency International Polska. Wiceprzewodniczący Sekcji Studenckich Kół Naukowych Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Skarbnik Korporacji Akademickiej „Welecja”. Żonaty. Konsekwentnie niezmotoryzowany, rowerzysta, żeglarz, miłośnik gór i Kaszub.
DOŁĄCZ DO NAS! jest pismem tworzonym społecznie przez ludzi, którzy utożsamiają się z celami i wartościami zebranymi w manifeście „Dla dobra wspólnego”, który znajdziesz na ostatniej stronie gazety. Jeżeli są one bliskie także Tobie, dołącz do nas! Propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl Ilustracje, fotografie: studio@obywatel.org.pl Inne formy wsparcia, wolontariat: biuro@obywatel.org.pl „Obywatel”, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: /042/ 630 17 49
170 John Quinn (ur. 1946) – amerykański konsultant biznesowy, z wykształcenia ekonomista i historyk gospodarczy. Doradzał licznym firmom, których właściciele postanowili sprzedać całość lub część udziałów pracownikom. Autor publikacji z zakresu partycypacji i akcjonariatu pracowniczego, m.in. „Employee Ownership Bibliography” oraz „Employee Ownership: Alternatives to ESOPs”. David Sirota (ur. 1975) – amerykański dziennikarz, pisarz, komentator polityczny, blogger i aktywista. Publikuje w prasie lewicowej (tygodnik „The Nation”; miesięcznik „In These Times”, którego jest redaktorem) oraz głównego nurtu (m.in. „Los Angeles Times”, „New York Times”, „Washington Post”). Autor dwóch bestsellerów, „Hostile Takeover: How Big Money & Corruption Conquered Our Government – And How We Take It Back” (2006) oraz „The Uprising” (2008). Z perspektywy zwykłych obywateli krytykuje neoliberalną globalizację i polityczną dominację potężnych grup interesu; szczególnie chętnie podejmuje tematy ignorowane bądź przemilczane przez polityków i duże media. Wielokrotnie aktywnie angażował się w kampanie wyborcze polityków o prospołecznych poglądach. Współzałożyciel i aktywista oddolnej organizacji eksperckiej Progressive States Network, która zajmuje się forsowaniem lewicowych polityk publicznych na poziomie poszczególnych stanów. Michał Sobczyk (ur. 1981) – dziennikarz obywatelski, z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środowiska. Z „Obywatelem” współpracuje od kilku lat, od 2006 r. wchodzi w skład redakcji pisma, obecnie jest zastępcą redaktora
naczelnego. Radykalny reformista. Od urodzenia mieszka na łódzkich Bałutach. Kontakt: sobczyk@obywatel.org.pl Joanna Szalacha (ur. 1979) – socjolog, absolwentka stosunków międzynarodowych, adiunkt w Wyższej Szkole Bankowej w Toruniu, badacz w zespole prof. Andrzeja Zybertowicza, autorka tekstów analizujących zakulisowe i podmiotowe wymiary globalizacji, m.in. rozprawy doktorskiej „Podmiotowe aspekty globalizacji. Poza-państwowi aktorzy i globalna władza strukturalna”. Aktualnie stara się wypracować intelektualnie „gladwellowskie 10 tys. godzin”, a w sezonie wakacyjnym przejechać 1000 km na swoim ukochanym rowerze. Rafał Towalski (ur. 1971) – ekonomista, doktor nauk ekonomicznych, pracownik naukowy Katedry Socjologii Ekonomicznej w Kolegium Ekonomiczno-Społecznym Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Jego zainteresowania koncentrują się na problematyce dialogu społecznego, stosunków przemysłowych, konfliktów społecznych w społeczeństwach uprzemysłowionych i sposobach ich rozwiązywania. Współautor podręcznika akademickiego „Socjologia gospodarki” oraz podręczników i zeszytów ćwiczeń do historii dla uczniów szkół podstawowych. Ekspert Fundacji F. Eberta i Instytutu Spraw Publicznych. Od wielu lat jest ekspertem krajowym Europejskiego Obserwatorium Stosunków Przemysłowych, prowadzonego przez Europejską Fundację na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy (European Foundation for the Improvement of Living and Working Conditions).
Agnieszka Wasilewska (ur. 1974) – ekonomistka o lewicowych przekonaniach i poglądach na gospodarkę. Pracuje w polskim oddziale jednego z zagranicznych koncernów. Dużo czyta, a ostatnio postanowiła także pisać. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Zeszytach Karmelitańskich”, „W drodze”, „Jednocie”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Posłaniec”. W latach 2000-2002 sekretarz redakcji miesięcznika społeczno-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskiego „Spotkanie” w Warszawie (www.spotkanie.waw.pl). Autor słuchowiska radiowego „Akwarium” zaprezentowanego na Scenie Teatralnej Trójki. Stały współpracownik „Obywatela”. Krzysztof Wołodźko (ur. 1977) – wychował się w Szołdrach, pegeerowskiej wsi w Wielkopolsce, mieszka wraz z Żoną w Krakowie. Doktorant w Zakładzie Filozofii Polskiej w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracownik platformy hostingowej www.salon24.pl, czasem tłumacz, czasem dziennikarz; lubi pisać i mówić o Nowej Hucie. Kontakt: k.wolodzko@iphils.uj.edu.pl. Stały współpracownik „Obywatela”.
Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać… r r r r
globalizacja alternatywna ekonomia niepoprawna politycznie publicystyka ekologia i tradycja
Zapraszamy do sklepu wysyłkowego „Obywatela”. Książki z naszej biblioteki analizują i przestawiają najważniejsze problemy współczesnego świata i Polski, w sposób daleki od utartych schematów. O stale rosnącej, a wciąż niewidocznej władzy międzynarodowych firm nie przeczytasz w masowych gazetach, które także należą do wielkiego kapitału. U nas znajdziesz wydawnictwa publikujące głos najbardziej przenikliwych krytyków globalizacji. Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego państwa tracą suwerenność, duszą się w pętli długów, a ich obywatele mają poczucie, że jest coraz gorzej, mimo, że media huczą, że jest coraz lepiej – sięgnij po „ABC Globalizacji”, „Korporację”, „Tescopol”, „Świat po kapitalizmie” Jeśli interesują Cię problemy współczesnej Polski, niezależna publicystyka, myśl wolna i niepoprawna politycznie – „Poza Układem”, „Gazeta Wyborcza – początki i okolice”, „Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie”, są właśnie dla Ciebie. Wszystkim, którzy zwracają uwagę na to, co jedzą i wspominają, że kiedyś chleb smakował inaczej, polecamy książki o ruchu Slow Food, „Powrót gospodarki żywnościowej do korzeni” oraz bestseller „Nasiona kłamstwa” – jedyną książkę w Polsce o żywności modyfikowanej genetycznie, obnażającą manipulacje i kłamstwa korporacji prowadzących na nas niebezpieczne eksperymenty, w dodatku za nasze pieniądze.
W naszej bibliotece znajdziesz jedyny w swoim rodzaju zbiór lektur obowiązkowych dla każdego Obywatela. Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokładnym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości). Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż byłoby to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł. Książki mozna zamawiać przez Internet, listownie lub telefonicznie: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl Pieniądze prosimy wpłacać na konto: Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001
Zapraszamy na stronę internetową sklepu:
www.obywatel.org.pl/sklep
K1
David C. Korten Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji Biblioteka Obywatela 2002, 300 stron
cena 25 zł Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jednym z najtęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.
K2
Debi Barker, Jerry Mander ABC globalizacji Biblioteka Obywatela 2003, 104 strony
cena 15 zł Elementarz opracowany przez Międzynarodowe Forum ds. Globalizacji. Książka przygotowana pod kierunkiem międzynarodowego zespołu eksperckiego krytycznie nastawionego do skutków procesów globalizacyjnych. W syntetycznej formie ujmuje największe zagrożenia związane z globalizacją: niszczenie rynków lokalnych, dewastację środowiska naturalnego, patologie społeczne itp. Obnaża jej prawdziwe oblicze i motor napędowy: Światową Organizację Handlu, jej reguły, presję i cele. Znakomita krytyka następstw globalizacji i obalenie mitów o jej pozytywnych skutkach.
i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.
K5
Joanna i Andrzej Gwiazda Poza układem Obywatel; 2008, 238 stron
cena 29 zł BESTSELLEER Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i Andrzeja Gwiazdów, współzałożycieli i działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce! Zobacz stronę www ksiązki: www.gwiazda.oai.pl
K-6
Gwiazdozbiór w „Solidarności” Obywatel; 2009, 512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowej
cena 49 zł 44 zł PROMOCJA!
K3
praca zbiorowa, Czy globalizacja pomaga biednym? Biblioteka Obywatela 2003, 130 stron
cena 17 zł Kolejna pozycja ekspertów z Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji obnaża propagandowy slogan, że na globalizacji wszyscy zyskują. Pokazuje, że wiele krajów, regionów, sektorów gospodarki i grup społecznych jest spychanych w nędzę, wyzysk i upodlenie w imię zysku wielkich ponadnarodowych koncernów. Wśród autorów zamieszczonych w tym zbiorze tekstów znajdziemy takie sławy ruchu antyglobalistycznego, jak Vandana Shiva, Martin Khor i Walden Bello. Oprócz obnażenia globalistycznych mitów, książka zawiera także zbiór cytatów obrazujących ciemne strony neoliberalnej gospodarki oraz kalendarium oporu wobec urynkowienia całego świata.
K4
Dave Foreman, Wyznania wojownika Ziemi Biblioteka Obywatela 2004, 282 strony
cena 28 zł BESTSELLEER Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachunku. Wskazuje blaski
NOWOŚĆ Wywiad-rzeka z Joanną i Andrzejem Gwiazdami, współzałożycielami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża oraz liderami Pierwszej „Solidarności”. Te czołowe postaci opozycji demokratycznej na przestrzeni ostatnich dwóch dekad były praktycznie nieobecne w mediach. Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w postulatach rozliczenia systemu komunistycznego, jak i w krytyce polskiego modelu kapitalizmu. Ostro oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy nie tylko z powodu jego dwuznacznych związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez rządy tworzone pod jego patronatem. Publikacja jest zapisem rozmów z tymi legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogaconym o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W barwnych, pełnych anegdot opowieściach Joanny i Andrzeja sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką są oni kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki. Do książki dołączony jest film z obchodów 25. rocznicy powstania pierwszej „Solidarności”
K7
Edward Abramowski Braterstwo, solidarność, współdziałanie Pisma spółdzielcze i stowarzyszeniowe Wspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady Spółdzielczej i Instytutu Stefczyka, 280 stron
cena 24 zł NOWOŚĆ Pierwsze od 18 lat wydanie tekstów słynnego polskiego myśliciela! Zebrane w osobnym tomie wszystkie artykuły Edwarda Abramowskiego poświęcone szeroko rozumianemu kooperatyzmowi oraz oddolnym inicjatywom społecznym (m.in. „Idee społeczne kooperatyzmu”, „Kooperatywa jako sprawa wyzwolenia ludu pracującego”, „Znaczenie spółdzielczości dla demokracji”, „Stowarzyszenia i ich rola”, „Związki Przyjaźni”). Do tego – unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski, redaktora naczelnego „Obywatela”. To nie jest książka tylko o spółdzielczości. To książka o szlachetnej i wizjonerskiej idei Abramowskiego, który akcentował znaczenie prawdziwej demokracji, oddolnej współpracy, braterstwa i przyjaźni, jako dróg ku lepszemu światu, pozbawionemu wad kapitalizmu i marksowskiego socjalizmu. Jeden z najwybitniejszych polskich myślicieli, twórca oryginalnego systemu etycznego, wykłada swoje koncepcje nie za pomocą naukowego żargonu i wizji oderwanych od życia, lecz malowniczym i przystępnym językiem, odwołując się do codziennych ludzkich postaw, problemów społecznych i ekonomicznych oraz sposobów ich rozwiązywania.
KO1
Jarosław Urbański, Globalizacja a konflikty lokalne Federacja Anarchistyczna sekcja Poznań 2002,
.
KO6
Chris Maser Nowa wizja lasu PNRWI 2003, 284 strony,
cena 25 zł Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, ukazuje związki między gospodarowaniem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospodarki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologiczne, które pozwoli zachować cenne obszary leśne i ochronić bioróżnorodność. Książka napisana przystępnym językiem, zawiera wiele przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotografii ilustrujących opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między człowiekiem a przyrodą.
KO10 Colin Barclay-Smith Dlaczego wciąż brak nam pieniędzy? Fundacja w Służbie Życia, 90 stron
cena 7,5 zł Australijski dziennikarz i ekonomista przedstawia wyniki 25letnich prac Instytutu Badań Monetarnych. Tłumaczy z wielką jasnością, jak działa kapitalistyczny system finansowy, jak powstaje publiczny dług narodowy i dlaczego wciąż nieustannie rośnie. Zwraca uwagę na fakt tworzenia przez banki prawie wszystkich pieniędzy krążących w społecznym obiegu i pokazuje w jaki sposób banki tworzą kredyt finansowy drogo sprzedawany społeczeństwu. Ukazuje w jaki sposób można drastycznie zmniejszyć podatki, inflację i deficyt budżetowy poprzez odebranie bankom monopolu na tworzenie pieniędzy. Dowodzi, że mamy szansę wyjść z pętli rosnącego zadłużenia, jeśli odzyskamy nasze suwerenne prawo do tworzenia pieniądza w sposób nie-zadłużony.
100 stron
cena 13 zł Ciekawa analiza, autorstwa socjologa i działacza ruchów społecznych, poświęcona wpływom globalizacji na lokalne społeczności. Autor opisuje, jak globalizacja wpływa na życie codzienne, przywołuje kilkadziesiąt przykładów konfliktów między mieszkańcami a wielkim biznesem, głównie z terenu Wielkopolski.
KO2
José Bové, Francois Dufour, Świat nie jest towarem Wydawnictwo Andromeda 2002, 296 stron,
cena 27 zł Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolników-antyglobalistów, z których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.
KO14 Theodore Kaczynski (Unabomber) Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownika Wydawnictwo „Inny Świat” 2003, 170 stron
cena 19 zł Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za zamachy bombowe. Radykalna krytyka cywilizacji technologicznej, ukazanie jej słabości i błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi. Żadnych banałów, sloganów i recept znanych z nudnych książek przedstawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a nawet przeciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tekstów końca XX w.
KO18 Muzyczne dzikie życie PNRWI 2004, 128 stron
cena 15 zł
Zbiór rozmów z zespołami muzycznymi, poświęconych problemom ekologicznym i ochronie przyrody. Wywiady te ukazały się w latach 1998-2003 na łamach ekologicznego miesięcznika „Dzikie Życie”. Wśród rozmówców wykonawcy rockowi, punkowi, folkowi, z nurtu poezji śpiewanej, spod znaku dub itp.: Hey, Dezerter, Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Jacek Kleyff, Orkiestra św. Mikołaja, Włochaty, Karpaty Magiczne, Wszystkie Wschody Słońca, Czeremszyna, Janusz Reichel, Matragona, Stiff Stuff. Rozmowy przeplatane są opisem najważniejszych problemów ekologicznych Polski, całość jest bogato ilustrowana.
Komiks autora znanego Czytelnikom „Obywatela” z serii przygód Redaktora Szwędaka. To już czwarty zeszyt o perypetiach Likwidatora – radykalnego bojownika przeciwko wynaturzonej cywilizacji przemysłowej i konsumpcyjnej. Krew leje się hektolitrami, trupów jest co niemiara, a wszystko to w obronie Ziemi przed jej niszczycielami. Wartka akcja, świetne rysunki i głębokie przesłanie, które bije na głowę większość komiksów. Oczywiście należy czytać i oglądać całość z przymrużeniem oka oraz chronić przed dziećmi. Patronat medialny: „Magazyn Obywatel”.
KO25 Margrit Kennedy Pieniądz wolny od inflacji i odsetek. Jak stworzyć środek wymiany służący nam wszystkim i chroniący Ziemię? Zielone Brygady, Kraków 2004, 142 strony
cena 13 zł
KO20 Andrzej Zybała Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie Wydawnictwo Dolnośląskie 2004, 267 stron
cena 28 zł Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospodarka okazała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczną kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich krajach, jak Polska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ globalizacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w pogoni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.
KO23 Hakim Bey Millennium Wydawnictwo Inny Świat, 2005, 96 stron
cena 13 zł Polski przekład pracy jednego z ciekawszych myślicieli współczesnego radykalnego undergroundu. Postmodernistyczny anarchizm, który odcina się od politycznej poprawności i lewackiej paplaniny, a sojuszników do walki z Globalnym Kapitałem upatruje w adeptach dziedzictwa religijnego (nieortodoksyjny Islam) i tożsamości etnicznej ludów całego świata. Książka nieszablonowa, odważna, pobudzająca do refleksji i burząca wiele dogmatów i stereotypów. Nietzsche, Allach i plebejska rewolta kontra Che Guevara, Mamona i korporacyjny kapitalizm. Przeczytaj koniecznie – rozruszaj umysł!
Książka poświęcona patologiom współczesnego systemu finansowego oraz alternatywom wobec niego. Pokazuje niebezpieczeństwa finansowego monopolu państwa oraz scentralizowanego kapitalizmu. Propaguje nowatorskie podejście do pieniądza, jego kreacji i roli w gospodarce. Wskazuje na możliwości eliminacji wielu patologii społecznych poprzez reformy systemu ekonomicznego, m.in. wprowadzenie lokalnych walut. Napisana bardzo przystępnie, jasno i precyzyjnie. Ukazuje, że oprócz „wolnego rynku” i państwowego interwencjonizmu istnieją inne, bardziej przyjazne ludziom i ekosystemowi modele ładu społeczno-gospodarczego.
KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie Wydawnictwo Rectus 2005, 176 stron
cena 25 zł, u nas najtaniej! Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjologów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jednak łatwych i przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.
KO27 Waldemar Bożeński Pęknięty witraż. Człowiek w pułapce globalizmu Andromeda 2000, 280 stron, twarda okładka, cena 18 zł
KO24 Ryszard Dąbrowski Likwidator i Zielona Gwardia Zin Zin Presss, Poznań 2005, 80 stron A-4
cena 15 zł
Obszerny esej filozoficzny poświęcony kondycji współczesnego człowieka i społeczeństwa. Autor z perspektywy humanistycznej krytykuje wiele aspektów ideologicznych oraz konkretnych zjawisk „Nowego Wspaniałego Świata”. Sednem wywodu jest obro-
na zwykłych ludzi i wartościowych elementów egzystencji przed totalitaryzmami, w tym przed najnowszym - rynkową cywilizacją globalną. Książka ładnie wydana, w sam raz na mądry prezent.
KO28 Helena Norberg-Hodge, StevenGorelick Powrót gospodarki żywnościowej do Korzeni Zielone Brygady; 2007, 134 strony
cena 15 zł Znakomita książka krytykująca proces globalizacji na przykładzie przemysłu rolno-spożywczego oraz wskazująca alternatywy wobec patologii związanych z „nowoczesnym rolnictwem”. Autorzy wskazują, jak wiele problemów społecznych i ekologicznych wiąże się z globalizacją rolnictwa, przetwórstwa i handlu żywnością. Z książki dowiesz się, ile naprawdę kosztuje „tania żywność”, dlaczego „ekologiczna żywność” często jest antyekologiczna, ile nieszczęść niesie ze sobą przemysłowe rolnictwo, jak wiele płacisz za niszczenie własnego zdrowia kupując importowane produkty rolne itp. Poznasz także alternatywy wobec takich problemów. Książka konkretna, dobrze udokumentowana, daleko wykracza poza problem rolnictwa i produkcji żywności. Udowadnia to,że alternatywą dla globalizacji nie jest “alterglobalizacja”, lecz lokalność produkcji, samowystarczalność, samorządność, kontrola społeczeństwa nad własnymi zasobami i systemem gospodarczym. Patronat medialny: „Obywatel”.
KO29 Joel Bakan Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą Wydawnictwo Lepszy Świat 2006, 254 strony
nej współpracy i jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncepcjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włączono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.
KO31 Stanisław Remuszko Gazeta Wyborcza – początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!) Warszawa 2006, 344 strony
cena 40 zł BESTSELLEER Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka objęta współczesną cenzurą - prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezentacja dokumentów – fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.
KO33 Jeffrey M. Smith Nasiona kłamstwa Oficyna 3.49; 2007, 304 strony
cena 32 zł BESTSELLEER
cena 29 zł, u nas najtaniej! Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współczesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z niepozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udowadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.
Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku polskim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związanych organizmami modyfikowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.
KO 35 Wojciech Giełżyński Inne światy, inne drogi Oficyna Wydawnicza Branta, Bydgoszcz-Warszawa 2006, 384 strony
KO30 Piotr Kropotkin Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju Biblioteka Klasyków Anarchizmu 2006, 230 stron
cena 20 zł Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowol-
cena 34 zł Pasjonująca książka o różnorodności kulturowej świata, o wadach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.
KO 36 Andy Singer AUTOkarykatury Carbusters Press 2007, 108 stron
cena 9 zł
KO 40 Andrew Simms Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco Wydawnictwo CKA; 2007, 314 stron
Zabawna karykatura społeczeństwa uzależnionego od samochodu. Komiks w ironiczny i prowokacyjny sposób pokazuje to, jak negatywną rolę odgrywa samochód w naszym życiu. Rysunki opatrzone cytatami oraz krótkimi esejami na temat rozwoju motoryzacji i lobby samochodowego. Znakomite, bardzo śmieszne rysunki obrazują problemy związane z nadmiernym rozwojem motoryzacji: niszczenie miast i przestrzeni publicznej, „zawłaszczanie” miejsca dotychczas przeznaczonego dla ludzi, niszczenie środowiska, alienację społeczną, marnotrawstwo ogromnych kwot z budżetu, uzależnienie od lobby naftowego itp. Świetna lektura zarówno dla wielbicieli komiksów, jak i zwolenników rozrywki o charakterze poznawczym ze szczyptą ironii. Masz szansę pośmiać się co niemiara i bardziej krytycznie spojrzeć na samochodowe szaleństwo.
KO 37 Carlo Petrini Slow Food. Prawo do smaku Twój Styl 2007, 367 stron
cena 27 zł
cena 30 zł Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.
KO 42 Peter C. Dienel Grupy planowania w społeczeństwie obywatelskim PPH exall; 2008
BESTSELLEER Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych antyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez… kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodniczej krajów i regionów. Na naszych talerzach skupia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki refleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!
KO 39 Michael Albert Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”; 2007, 324 strony
cena 29 zł Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego o maksymalizację zysku i brutalną konkurencję. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.
cena 19 zł Choć nigdy w historii demokracja nie była tak rozpowszechniona, wszelkie badania wskazują, że coraz mniej osób odczuwa, iż ma jakikolwiek wpływ na procesy zachodzące w ich państwie. Nasza rola sprowadza się do wrzucania kartki do głosowania raz na jakiś czas. Jeśli obywatel chce zaproponować zmiany, natrafia na mur biurokratycznych procedur lub gęstą sieć niejasnych powiązań. Jak więc osiągnąć realny udział społeczeństwa w podejmowaniu kluczowych decyzji? To całkiem proste, przez… losowanie! Wyobraźmy sobie, że zawsze kiedy mamy do rozwiązania jakiś ważny problem, decyzję w jego sprawie powierzamy „obywatelskiej ławie przysięgłych”: kilkunastu osobom wylosowanym z puli wszystkich obywateli. Szaleństwo? A czy szaleństwem nie jest oddawanie swoich losów w ręce polityków? Utopia? Być może, ale taka, która nieźle funkcjonuje w niektórych miejscach globu i to nie tak odległych czy egzotycznych, jak by się mogło wydawać.
KO 43 Immanuel Wallerstein Utopistyka Bractwo Trójka; 2008, 100 stron
cena 16,5 zł Wydanie Utopistyki jest być może, symptomem rozchwiania, utraty stabilności, hegemonii kulturowej, definiowanej przez pojęcia: neoliberalizm, teoria modernizacji, „wolny rynek” Późna twórczość Wallersteina, a do niej należy prezentowana książka, to próba wskazania wagi myślenia teoretycznego. Wallerstein nie popada przy tym w akademickie złudzenia i pychę. Nie jest postacią spod znaku „kanapowych rewolucjonistów” gdzie myślenie akademickie uzurpuje sobie rolę rewolucyjnego podmiotu. Jego propozycje mają charakter reform strukturalnych, podparte są drobiazgową analizą historyczną i stanowią konkretną propozycję zmiany. Ze Wstępu Andrzeja W. Nowaka
4×
+
Warto, bo:
+
Czytelniku Zaprenumeruj „Obywatela”!
Zamawiając prenumeratę, zapłacisz taniej. Wesprzesz przy tym finansowo nasze społeczne inicjatywy (pośrednicy pobierają od nas aż do 50% ceny pisma!) Masz szansę na ciekawe i cenne nagrody Często dostaniesz drobny upominek dołączony do numeru Prenumerata to wygoda – „Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej Przy zamawianiu prenumeraty, wybrany archiwalny numer dostaniesz gratis (do wyboru nr 7, 10, 13, 14, 16-18, 20-23, 26-29, 31-33, 36-43)
Nagrodzeni
w bieżącym numerze: Rafał Pacanowski z Włoszczowy, Jacek Kozyrys z Orłowa Murowanego, Jakub Kruczek z Tychów otrzymują książkę Tomasza Boruckiego „Prawda w sporze o Tatry”. Andrzej Roszkowski z Nowiny otrzymuje książkę Noama Chomsky’ego „Rok 501. Podbój trwa”. Krzysztof Abram z Kołobrzegu, Wioletta Wawer z Kazimierza Dolnego, Zbigniew Waśko z Pokośna, Stanisław Krawczyk z Sopotu, Justyna Walenta-Mazurkiewicz z Kamienicy Polskiej, Ryszard Kostecki z Ząbek, Ireneusz Zieliński z Wrocławia, otrzymują książkę Joanny i Andrzeja Gwiazdów „Poza układem”. Jacek Bierła ze Starogardu Gdańskiego, Wojciech Sys z Warszawy, Piotr Woźniak ze Skierniewic, Karolina Busk z Warszawy, Grzegorz Drygała z Dąbrowy Górniczej, Łukasz Walczuk z Aleksandrowa Łódzkiego, Bartłomiej Pielas z Łodzi, Mariusz Sikora z Połańca, Zenon Perka z Józefowa Widawskiego, Dariusz Rudyj z Wałbrzycha, Marcin Małyska z Warszawy, Zbigniew Biebrzański z Warszawy otrzymują najnowszą z wydanych przez nas książek – zbiór tekstów Edwarda Abramowskiego pt. „Braterstwo, solidarność, współdziałanie. Pisma spółdzielcze i stowarzyszeniowe”.
Dla wszystkich prenumeratorów mamy upominek: egzemplarz „Dzikiego Życia”, najlepszego pisma poświęconego ochronie przyrody w Polsce.
Prenumerata naprawdę się opłaca! Chcesz dołączyć do prenumeratorów i otrzymywać obywatelskie prezenty? Opłać roczną prenumeratę w banku lub na poczcie i czekaj, aż „Obywatel” sam do Ciebie przywędruje :-). Możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie www.obywatel.org pl/sklep Wpłat w wysokości 42 zł należy dokonywać na rachunek: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Prenumeratę można rozpocząć w dowolnym momencie, od wybranego numeru.
dla dobra wspólnego Celem, do którego dążymy, jest państwo, społeczeństwo i kultura zorganizowane wokół idei dobra wspólnego. Przyświecają nam następujące wartości: Samorządność, czyli faktyczny udział obywateli w procesach decyzyjnych we wszelkich możliwych sferach życia publicznego. (Re)animacja społeczeństwa. Sprzeciwiając się zarówno omnipotentnemu państwu, jak i liberalnemu egoizmowi, dążymy do odtworzenia tkanki inicjatyw społecznych, kulturalnych, religijnych itp., dzięki którym zamiast biernych konsumentów zyskamy aktywnych obywateli. „Demokracja przemysłowa”. Dążymy do zwiększenia wpływu obywateli na gospodarkę, poprzez np. akcjonariat pracowniczy, ruch związkowy, rady pracowników. 1/3 życia spędzamy w pracy – to zbyt wiele, aby nie mieć na nią wpływu. Sprawiedliwe prawo i praktyka jego egzekwowania, aby służyło społeczeństwu, nie zaś interesom najsilniejszych grup. Media obywatelskie, czyli takie, które w wyborze tematów i sposobów ich prezentowania kierują się interesem społecznym zamiast oczekiwaniami swoich sponsorów. Wolna kultura. Chcemy takiej ochrony własności intelektualnej, która nie będzie ograniczała dostępu do kultury i dorobku ludzkości. Rozwój autentyczny, nie pozorny. Kultowi wskaźników ekonomicznych i wzrostu konsumpcji, przeciwstawiamy dążenie do podniesienia jakości życia, na którą składają się m.in. sprawna publiczna służba zdrowia, powszechna edukacja na dobrym poziomie, wartościowa żywność i czyste powietrze. Ochrona dzikiej przyrody, która obecnie jest niszczona i lekceważona w imię indywidualnych zysków i prymitywnie pojmowanego postępu. Jeśli mamy do wyboru nową autostradę i nowy park narodowy – wybieramy park. Solidarne społeczeństwo. Egoizmowi i uznaniowej filantropii przeciwstawiamy społeczeństwo gotowe do wyrzeczeń w imię systemowej pomocy słabszym i wykluczonym oraz stwarzania im realnych możliwości poprawy własnego losu. Sprawiedliwe państwo, czyli takie, w którym zróżnicowanie majątkowe obywateli jest możliwie najmniejsze (m.in. dzięki prospołecznej polityce podatkowej) i wynika z różnicy talentów i pracowitości, skromne dochody nie stanowią bariery w dostępie do edukacji, pomocy prawnej czy opieki zdrowotnej. Gospodarka trójsektorowa. Mechanizmom rynkowym i własności prywatnej powinna towarzyszyć kontrola państwa nad strategicznymi sektorami gospodarki, sprawna własność publiczna (ogólnokrajowa i komunalna) oraz prężny sektor spółdzielczy. Nie zawsze prywatne jest najlepsze z punktu widzenia kondycji społeczeństwa. Gospodarka dla człowieka – nie odwrotnie. Zamiast pochwał „globalnego wolnego handlu”, postulujemy dbałość o regionalne i lokalne systemy ekonomiczne oraz domagamy się, by państwo chroniło interesy swoich obywateli, nie zaś ponadnarodowych korporacji i „zagranicznych inwestorów”. Przeszłość i różnorodność dla przyszłości. Odrzucamy jałowy konserwatyzm i sentymenty za „starymi dobrymi czasami”, ale wierzymy w mądrość gromadzoną przez pokolenia. Każdy kraj ma swoją specyfikę – mówimy „tak” dla wymiany kulturowej, lecz „nie” dla ślepego naśladownictwa.
Gwiazdozbiór w „Solidarności”
Dwudziesta rocznica wyborów z czerwca 1989 r. to idealny moment, by przedstawić opinie, które w wolnej Polsce były wielki związek zawodowy, wypowiedzieliśmy wojnę dwóm marginalizowane. Temu ma służyć m równocześnie. Komunizmowi oraz dzikiemu kapitalizmowłaśnie wtedy zdobywał Zachód, wypowiadając śmiertelwydana właśnie książka „Gwiazdozbiór związkom zawodowym. Tej wojny nie mogliśmy wygrać. ość” została pokonana, ale broniliśmy–jej, jak tylko mogliw Solidarności” wywiad-rzeka z Joanną eciwnicy działali w porozumieniu i zaangażowali takie siły i Andrzejem Gwiazdami, założycielami że nie daliśmy rady. Teraz jeszcze wyraźniej widać, że poprzetrwanie „Solidarności” przez półtora roku było niesłyWolnych Związków Zawodowych Wybrzeża sukcesem. oraz liderami Pierwszej „Solidarności”.
1 Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie
w rozmowie z Remigiuszem Okraską
nęliśmy celów, dla których poświęcaliśmy czas, sen, wysiniądze. Przez wiele lat harowaliśmy jak osły i przegrywaliśmy lojalni wobec towarzyszy walki, którzy potem zdradzali małych korzyści. nas atrakcje i wygody, których „Solidarności” Te Ominęły czołowe postaci Pierwszej ludzie płynący z prądem, ale mieliśmy inne przygody. Cena, aciliśmy za zaangażowanie w słusznejostatnich sprawie, nie jest zbyt na przestrzeni dwóch dekad Samotne wędrówki po górach pozwoliły nam przetrwać były praktycznie nieobecne gorszej kondycji fizycznej i psychicznej, chociaż nie były tow mediach. . Ostatnio się to zmienia, jednak ich poglądy
Andrz absolw wy tej i Grud uczeln Wraz z Robot W Sier wego K stulat „S wojen jąc mu władz ści” jes na sta intern jedena kach. Roboc
przywoływane są bardzo wybiórczo. Nic dziwnego: Gwiazdowie byli równie konsekwentni w postulatach rozliczenia systemu komunistycznego, jak i w krytyce dołączona jest bezpłatna płyta polskiego modelu kapitalizmu. Ostro rezentującym niezależne, alternatywne . rocznicy powstania „Solidarności”. oceniali historyczną rolę Lecha Wałęsy e były w roku współorganizowazez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz tylko z powodu jego dwuznacznych iniejszej książkinie – pismo „Obywatel”. Cena zł związków ze Służbą Bezpieczeństwa, ale także z uwagi na niedemokratyczny sposób kierowania „Solidarnością” 9 788392 600817 oraz zdradę interesów środowisk pracowniczych przez 1 rządy tworzone pod jego patronatem.
t książki)
4 czerwca 2009 r., dokładnie dwadzieścia lat od wyborów będących konsekwencją porozumień Okrągłego Stołu, ukazuje się zapis rozmów z legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W ich barwnych, pełnych anegdot opowieściach sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki.
Do książki dołączona jest bezpłatna płyta DVD z filmem prezentującym niezależne, alternatywne obchody 25. rocznicy powstania „Solidarności”. Obchody te były w roku 2005 współorganizowane m.in. przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz pismo „Obywatel”.
gdańs W stan dzienn „Robot (– wione ). życ” ( tel”. Krz
Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską 512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowej Cena 49,00 zł (w księgarniach); 44,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony): Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (042) 630 17 49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 z dopiskiem „Gwiazdozbiór w »Solidarności«” Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu +48 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej malec@obywatel.org.pl Więcej o książce i autorach, oraz zamówienia w Internecie:
www.gwiazda.oai.pl