OBYWATEL 3(50)/2010

Page 1

(50) 3/2010

dla dobra wspólnego cena 12 zł

(w tym 0% VAT)

państwo podziemne

5 USD

Europa 4,5 EUR USA

index 361569

9 771641 102002

03

ISSN 1641-1021

- reaktywacja?


Kampania „Tiry na tory” prowadzona jest przez Instytut Spraw Obywatelskich, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel. 42 630 17 49, tirynatory@iso.edu.pl


fOt. KatarzyNa reSzKa

EDY TO RIAL

Polska walcząca? Podobno jesteśmy narodem „żołnierskim” i prawie niczym poza wojaczką się w dziejach nie zajmowaliśmy. Podobno opór wysysamy z mlekiem matek, a każdy Polak to urodzony konspirator. Podobno… Bez wątpienia mamy świetne tradycje tego rodzaju. Ale czy coś z nich zostało? Czy poza chwilowymi wzruszeniami z okazji rocznic wielkich zrywów rzeczywiście żyje w nas duch walki? Czy sporadyczne momenty mobilizacji – jak w czasie niedawnej żałoby narodowej – pozwalają mówić o polskiej waleczności, odwadze, niezłomności? Czy stać nas na heroizm, czy jedynie na buńczuczność? Czy polskie męstwo to coś więcej niż przyjemne złudzenie, łechczące jednostkową próżność, lecz w wymiarze zbiorowym przesłaniające lichotę faktycznych postaw? Zapewne nie ma na te pytania prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Jednak kierując się intuicyjnym przekonaniem, że ów obrazek nie jest różowy, pochyliliśmy się nieco nad tą problematyką. Joanna Szalacha i Tomasz Jarmużek, w artykule otwierającym niniejszy numer, proponują odświeżenie pamięci o polskim Państwie Podziemnym i sięgnięcie po tamte doświadczenia jako inspirację. Zamiast narzekań, że jacyś „oni” sprawili, iż nam jest źle, autorzy wzywają do organizowania się, do walki o interesy wspólnoty, w której żyjemy. Zapewne orężem nowego państwa podziemnego nie

będą butelki z benzyną, a dzisiejsi żołnierze niekoniecznie muszą się wykrwawiać w bitwach i potyczkach, jednak zapał, odwaga i nieustępliwość będą tak samo przydatne. Bo że nie jest idealnie, zaświadcza choćby analiza kondycji polskiego przemysłu i jego szans rozwojowych, którą Andrzej Karpiński prezentuje w naszym stałym dodatku „Gospodarka Społeczna”. „Polska wola mocy” to natomiast zbiór wartych przypomnienia tekstów archiwalnych. Nawet jeśli sytuacja jest diametralnie odmienna od tej z czasów okupacji czy zaborów, to jednak każde wielkie dzieło, również to realizowane w czasach pokoju, wymaga siły charakterów, musi bazować na ugruntowanej woli walki. Takiej, jaką wykazał się bohaterski rotmistrz Witold Pilecki, o którego upamiętnienie dopomina się na naszych łamach Michał Tyrpa. Jakie formy miałaby przybierać owa walka? Choćby takie, jak w prezentowanych na kolejnych stronach inicjatywach obywatelskich. Dziś bowiem bój toczy się nie w huku salw karabinów, lecz w mniej malowniczej scenerii batalii z urzędnikami czy decydentami – ale to ta sama batalia o godność i podmiotowość,

o zmuszenie opornych do dbałości o wspólne dobro. Tym zajmują się tzw. organizacje strażnicze, za pomocą których obywatele patrzą na ręce instytucjom różnych szczebli – opisuje to Michał Sobczyk. Również w innych tekstach wskazujemy mechanizmy, za pomocą których owo „patrzenie na ręce” może się dokonywać w czasach pokoju, w demokratycznym państwie. Zobaczymy, jak władze powinny konsultować ze społeczeństwem decyzje w kontrowersyjnych sprawach, m.in. na przykładzie inwestycji ingerujących we wspólną przestrzeń. Dowiemy się też – z rozmowy z Kubą Wygnańskim – na czym polegają i z czego wynikają m.in. słabości polskich działań zbiorowych. To oczywiście nie wszystkie tematy, które prezentujemy. Zachęcam zatem do lektury, ale także – do obywatelskiego działania, bo na samych słowach niczego jeszcze nie zbudowano. Remigiusz Okraska

P.S. Numer, który właśnie czytacie, jest w pewnym sensie jubileuszowy, gdyż to 50. edycja „Obywatela”. Nie świętujemy jej jednak jakoś szczególnie, gdyż wkrótce czeka nas jubileusz znacznie poważniejszy – kolejne wydanie ukaże się w dziesiątą rocznicę utworzenia pisma. Bądźcie wtedy z nami.

3


4

w numerze 8

8

Państwo Podziemne potrzebne od zaraz – dr Tomasz Jarmużek, dr Joanna Szalacha

13

Społeczeństwo w poszukiwaniu obywateli – rozmowa z Kubą Wygnańskim

22

Oddolne Izby Kontroli – Michał Sobczyk, Magdalena Wrzesień

Nic nie służy państwu tak dobrze, jak oddolny nadzór i konstruktywna krytyka ze strony obywateli.

Co zrobić ze społeczeństwem? – dr Piotr Stankiewicz

Nie chodziło więc o rzeczywiste otwarcie na postulaty i kontr-propozycje, lecz o to, by „dać się ludziom wygadać” i skanalizować w ten sposób protesty. Okazało się jednak, że raz uruchomionej lawiny nie uda się tak łatwo zatrzymać.

38

Setki działających grup, dziesiątki niszowych pism i tysiące lokalnych inicjatyw, spojone wizją wspólnego dobra i interesu, którego mainstream nie widzi i realizować nie zamierza – to potencjalny zaczyn przyszłej zmiany. Nowe Państwo Podziemne nie jest tworem nielegalnym, lecz alternatywnym w stosunku do oficjalnej atrapy i fasady.

Przestrzeń w rękach obywateli – dr inż. arch. Małgorzata Hanzl

13

b n d mahlNeSS, httP://www.flicKr.cOm/ PhOtOS/ahlNeSS/3082058096

Udane inicjatywy mogą stać się szkołą demokracji, skłaniając obywateli do aktywnego udziału w życiu lokalnej społeczności. Podstawowym celem partycypacji społecznej w planowaniu przestrzennym, obok utożsamiania się ludzi z projektem oraz polepszenia jego jakości, jest budowanie więzi międzyludzkich i kształtowanie społeczeństwa miejskiego – civitas.

W Polsce deficyty społeczeństwa obywatelskiego dotyczą głównie umiejętności dialogowania, robienia czegoś razem, kooperowania. Tutaj potrzeba najwięcej pracy i czasu, bo to jest coś, co dotyczy podstaw języka, narracji, nawyków, umiejętności, podczas gdy instytucjonalny wymiar społeczeństwa obywatelskiego buduje się stosunkowo szybko i obecnie wygląda on nie najgorzej.

44

Jeśli nie można dużo, to dajmy choć trochę – rozmowa z dr. hab. Bohdanem Aniszczykiem

Po piętnastu latach starań ok. 50-70% domów spełnia standardy w sposób sztucznie wymuszony. Jednocześnie gmin nie stać na tworzenie niezbędnych nowych placówek. Prowadzi to do sytuacji, w której mamy standard dla 1,5 tysiąca bezdomnych, ale drugie półtora tysiąca nie ma żadnego standardu, bo żyje na ulicy.

51

Stara bieda – Rafał Bakalarczyk

Nie wystarczą techniczne rozwiązania, czyli podwyższenie wieku emerytalnego. Jeśli nie będzie mu towarzyszyć tworzenie nowych, godziwych miejsc pracy, odpowiednich dla osób starszych, część zaawansowanych wiekowo pracowników, którym odbierze się prawo do emerytury, po prostu trafi na bezrobocie, zasilając szeregi ubogich seniorów.

51

b n gOaNdgO, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/gOaNdgO/371152403/

31


SPIS TRE ścI 57

5

Smacznie, zdrowo, drogo – Konrad Malec

Żywność ekologiczna jest „droga”, bo składa się z tego, z czego powinna. Kupujący kiełbasę za 8 zł, kupują coś, czym ów produkt nie jest. Ci ludzie powinni sami sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcą być oszukiwani.

63

Skuteczni – Odpowiedzialni – Kompetentni – Grzegorz Mazurek

Zabiegi te przybliżają formację do likwidacji. MSWiA chce zapewnić dodatkowe zyski właścicielom firm ochroniarskich, wśród których jest wielu byłych milicjantów, policjantów i innych eks-pracowników tego resortu. W obliczu wielomilionowych kontraktów, bezpieczeństwo obywateli staje się kwestią ulotną i drugorzędną.

66

Z potrzeby serca

87

Przyszłość polskiego przemysłu – dr hab. Andrzej Karpiński

Wyższy poziom rozwoju osiągnęły u nas głównie przemysły wytwarzające wyroby technologicznie prymitywne, a zatem zdolne konkurować tylko ceną, nie zaś innowacyjnością. Jest to zjawisko niekorzystne. Konkurowanie ceną wymaga bowiem ścisłej kontroli i hamowania wzrostu wszystkich elementów kosztów, w tym również płac. To zaś ogranicza możliwości poprawy sytuacji materialnej społeczeństwa. b n threedOtS, httP://www.flicKr.cOm/ PhOtOS/threedOtS/158140922/

– Anna Sobótka Grupa pasjonatów uczyniła ze swojego hobby formę niesienia pomocy innym ludziom. Tak powstała Społeczna Krajowa Sieć Ratunkowa.

71

Chłopcy specjalnej troski – Gavin Knight

Policjanci przywiązani do tradycyjnych metod nie mogli się nadziwić, że na grupę odurzonych narkotykami zabójców można wpłynąć, odwołując się do ich sumienia. Kryminolodzy byli zaskoczeni, że można powstrzymać falę zabójstw, przestępstw popełnianych często pod wpływem impulsu, po prostu przez zadawanie pytań.

77

Trzęsienie sumienia – Maciej Krzysztofczyk

94

Interwencjonizm w dobie kryzysu

W jaki sposób Haiti stało się krajem, który w obliczu kataklizmu nie jest w stanie zapewnić obywatelom nawet elementarnej opieki? Haiti kilka lat temu otrzymało od Banku Światowego „propozycję nie do odrzucenia”. W zamian za pożyczkę w wysokości 61 mln dolarów, wymagał on rozwoju tzw. partnerstwa publiczno-prywatnego w edukacji i służbie zdrowia, innymi słowy – by prywatne firmy prowadziły szkoły i szpitale.

Nowoczesne państwo to państwo silne i kompetentne oraz o sprawnej gospodarce. W obecnych warunkach kryzysu szczególnie ważne jest zrozumienie, w jaki sposób państwo poprzez swoje wydatki stabilizuje gospodarkę, oddziałuje na nią antycyklicznie, a więc w sytuacji spadku gospodarczego przeciwdziała mu.

83

99

Na tropach zaginionej pamięci – rozmowa z Michałem Tyrpą

Nie znaczy to, że wymiar heroiczny został całkowicie zagłuszony przez konsumpcjonizm, ludyczność, mieszczańskie ciepełko i globalnie sformatowane „narracje”. Spotkałem wielu „zwykłych ludzi”, od licealistów do emerytów, dla których Witold Pilecki, ów – rzec można – „bohater ekstremalny”, stał się kimś naprawdę bliskim.

– dr hab. Jerzy Żyżyński

Siła złego na jednego – rozmowa z dr. Piotrem Chomczyńskim

Zasięg mobbingu powiązany jest z sytuacją na rynku pracy. W momencie, gdy mamy do czynienia z „rynkiem pracownika”, trudno sobie wyobrazić mobbing na szeroką skalę. Istnieje możliwość wyboru, w związku z czym, statystycznie rzecz biorąc, więcej osób go dokonuje. Natomiast w przypadku „rynku pracodawcy”, kiedy przedsiębiorcy dyktują warunki, pracownik pozostawiony jest w większym stopniu sam sobie i musi nieraz godzić się na trudną sytuację.


6

105 Pracować mniej – żyć lepiej

128 Opór kontra oportunizm

– Michał Juszczak W społeczeństwach postindustrialnych reżim 8-godzinnej pracy przez pięć dni w tygodniu traci rację bytu. Ograniczenie intensywności płatnej pracy przez tych, którzy ją posiadają, prowadziłoby do bardziej sprawiedliwej dystrybucji tego dobra w ramach społeczeństwa, tj. do spadku poziomu bezrobocia.

109 Credit Unions w czasach Wielkiego Kryzysu – Dominik Bierecki

gospodarka społeczna

Obywatele amerykańscy, widząc nieudolność banków, zwrócili uwagę ku innemu, bardziej stabilnemu systemowi kredytowo-oszczędnościowemu. Nie tylko zaczęli wpłacać pieniądze do kas kredytowych, stali się również promotorami idei Credit Unions w swoich środowiskach. Wielu pracowników kas było wolontariuszami.

114 Czarna skrzynka czy czarna dziura? – Bartosz Pilitowski NIK zbadał próbę 10% przedsiębiorstw państwowych, których upadłość ogłoszono pomiędzy 2001 a 2006 rokiem. Zaledwie 12% funduszy uzyskanych ze sprzedaży majątku tych firm trafiło do wierzycieli, tymczasem aż 82% (!) pochłonęły koszty postępowań.

– Derrick Jensen Dysponujemy znacznie większymi możliwościami działania niż oni, a najlepsze, na co nas stać, to segregowanie śmieci. Świat przyrody jest systematycznie wyniszczany, a wielu obrońców środowiska ciągle wierzy, że masowe przesiadanie się na rowery coś tutaj zmieni.

130

Nasze tradycje: Historia posłuszna

woli ludzkiej

– Adam Skwarczyński Oto żywa i czynna wiara tych ludzi, wola i wytężona praca uczyniła ten cud, że ich dorobek wrósł korzeniami w rzeczywistość, zdołał zapanować nad przyszłością. Praca ich ofiarna i jej rzetelne wyniki stały się sprawcami tego bardziej rzadkiego zjawiska: posłuszeństwa historii wobec woli ludzkiej.

134

Nasze tradycje: Wola polskiej mocy

– Stanisław Brzozowski Świadoma myśl polska ma przed sobą dzisiaj tę jedyną drogę: stać się organem stwarzającej samą siebie i utrzymującej się nieustannym wysiłkiem woli polskiej mocy, i budować na tym nie podlegającym żadnym wywłaszczaniom fundamencie.

137

Nasze tradycje: Miej ambicję!

– Ludwik Krzywicki

119 Cywilizacja życia – dr Stanisław Jaromi OFMConv.

b n JuStmaKeit, httP://www.flicKr.cOm/ PhOtOS/rachelPaSch/4456466757

Zajmowała się projektami socjalnymi, walcząc o prawa dla rolników i reformy rolne. Zasłynęła z obrony praw rdzennych mieszkańców Amazonii i z walki o ocalenie dżungli przed rabunkowym wyrębem. Pomimo gróźb, w których straszono ją śmiercią, nie opuściła swej placówki. Po ponad 38 latach misyjnej służby została zamordowana.

Miej wielką ambicję! Wiem, iż krzyż ciężki kładę na twe barki. Radzę ci wyrzec się poklasku, który przecież nie tylko upaja, ale i podnieca, prowadzę cię na ścieżki samotne, kędy tylko myśl o sądzie nad tobą Przyszłości będzie przewodniczką i towarzyszką.

okładka: Projekt: Szymon Surmacz wykonanie: magdalena warszawa Redakcja: rafał górski, Konrad malec, remigiusz Okraska (redaktor naczelny), michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz

123 Kościoły przyjazne naturze – Bartosz Wieczorek „Eko-chrześcijaństwo” to nie tylko działania kościołów instytucjonalnych, ale i oddolne inicjatywy inspirowane religijnie. Celem nadrzędnym jest życie skromne, zgodne z chrześcijańskimi cnotami.

Stali współpracownicy: rafał Bakalarczyk, dr Karolina Bielenin, marcin domagała, Joanna duda-gwiazda, Bartłomiej grubich, maciej Krzysztofczyk, dr hab. rafał Łętocha, dr hab. Sebastian maćkowski, anna mieszczanek, dr arkadiusz Peisert, dr Joanna Szalacha, dr Jarosław tomasiewicz, Karol trammer, Bartosz wieczorek, Krzysztof wołodźko, marta zamorska, dr andrzej zybała, dr Jacek zychowicz Rada Honorowa: Jadwiga chmielowska, prof. mieczysław chorąży, Piotr ciompa, prof. leszek gilejko, andrzej gwiazda, dr zbigniew hałat, Bogusław Kaczmarek, marek Kryda, Jan Koziar, Bernard margueritte, mariusz muskat, dr hab. włodzimierz Pańków, zofia romaszewska, dr zbigniew romaszewski, dr adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, prof. Jacek tittenbrun, Krzysztof wyszkowski, marian zagórny, Jerzy zalewski

OBYWATEL TWORzOnY jEsT W 99% spOłEczniE

Kwartalnik „Obywatel” nr 3 (50)/2010


SPIS TRE ścI

7

139

z Polski rodem: Chrześcijański socjalizm

Karola Ludwika Konińskiego

– dr hab. Rafał Łętocha

z polski rodem

139

Nawet heroiczne miłosierdzie indywidualno-społeczne chorobę społeczną, którą nazywa się nędzą mas, leczy objawowo a nie przyczynowo; nie przykłada siekiery do samego korzenia zła. A zatem: Jałmużny? Tak. Fundacje dobroczynne i składki na te fundacje? Tak. Ale obok tego i ponad to polityczny instytucjonalizm w duchu sprawiedliwości społecznej.

145

receNzja: Młot na neoliberałów

– Remigiusz Okraska

150

receNzja: Demokracja bez fikcji

Arcybiskup Marx przekonuje, że zaniechanie instytucjonalnych wysiłków na rzecz wyrównywania rozpiętości socjalnych skutkuje zmniejszaniem zakresu realnej wolności. Biedny nie jest bowiem wolny – nie posiada możliwości realizacji wielu potrzeb materialnych i kulturowych. Tego rodzaju „wolność”, jaką większości społeczeństwa oferuje neoliberalizm, jest wolnością człowieka, któremu do nogi przywiązano ciężką kulę – zapewne zrobi kilka kroków, ale nie zajdzie zbyt daleko, choć przecież w ogóle poruszać się może.

Demokracja nie różni się od innych ustrojów politycznych tym, że daje szczęście, lecz tym, iż relacje pomiędzy władzą a obywatelami są w jej ramach przede wszystkim wzajemne. W tym cały problem z demokracją, że musi być ona odpowiednio kształtowana, ale musi też kształcić. Najlepsze nawet prawo, z rozbudowanymi narzędziami demokracji bezpośredniej, nie „uczyni” demokracji w społeczeństwie biernych jednostek.

154

145

AuTORzY TEksTóW, fOTOgRAfii ORAz REdAkTORzY niE pOBiERAją WYnAgROdzEniA zA pRAcę pRzY gAzEciE

b a Karued92, httP://de.wiKiPedia.Org/wiKi/datei:reiNhardmarx.JPg

Adres redakcji: Obywatel, ul. więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel./faks: (42) 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: kooperatywa.org internet: www.obywatel.org.pl w całej Polsce „Obywatela” można kupić w sieciach salonów prasowych empik, ruch, inmedio, relay. wybrane teksty z „Obywatela” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem. Nakład: 2700 egz.

receNzja: Sens i tożsamość „Solidarności”

– Krzysztof Wołodźko Znamienne, że przy równoczesnym odrzuceniu terminu „komunizm”, próbowano przewartościować treść słowa „socjalizm”, odbierając je „uzurpatorskiej” władzy i nadając mu znaczenie zgodne z dyskursem „Solidarności”.

© PiOtr ŚwidereK, www.BardzOfaJNy.Net

recenzja

– Bartłomiej Grubich


8

Państwo Podziemne

potrzebne od zaraz

dr Tomasz Jarmużek, dr Joanna Szalacha

Nawiązanie do idei republikańskich oraz do naprawdę oddolnej działalności społecznej – to właśnie możliwe, rodzące się Państwo Podziemne. O wspólnocie i państwie Zawsze żyjemy w jakiejś wspólnocie. Ponieważ jest ona w stanie działać ponadpokoleniowo, w sposób ciągły tworzy i zabezpiecza instrumenty przetrwania i rozwoju jednostek. Współcześnie ramy takiej wspólnotowości ma tworzyć państwo i jego instytucje. Powinno ono zabezpieczać fundamenty indywidualnej działalności, pokoju, ma dawać podstawy dla stworzenia określonej tożsamości zbiorowej. Takie są założenia – że razem, także w sensie historycznym, jest po prostu lepiej i bezpieczniej, zwłaszcza gdy poza granicami państwa co rusz mają miejsce różne zawieruchy. Państwo to potencjalny, wspólny interes jednostek. To zinstytucjonalizowana wspólnota z poczuciem terytorialnej autonomii, której ośrodki władzy są jasno postrzegane zarówno przez inne państwa, jak i przez własnych obywateli. Co ma jednak zrobić zbiorowość, której przypadło w historycznym spadku państwo ledwo tylko spełniające te oczekiwania? Co może zrobić wspólnota, której tożsamość określają ramy państwa-fasady i do pewnego stopnia fikcja zmiany sytuacji poprzez wybory? Zawsze można ten stan zaakceptować. Można jednak także – wspólnotowo – pracować nad alternatywą.

państwa interesu We współczesnych, silnych państwach europejskich, o pozycji ugruntowanej przez wieki, społeczność zwykle utożsamia się przede wszystkim z państwem, zaś dopiero w drugiej kolejności – z partiami politycznymi. Partie się zmieniają, a państwo trwa. Na osobnym, ale bardzo ważnym planie znajdują się takie struktury, jak rodzina, społeczność lokalna (dom, osiedle, miasto itd.), przywiązanie do nich nie wyklucza jednak przywiązania do państwa. Wręcz odwrotnie, to ono spaja wielość pozostałych organizacji

i instytucji, i to ono jest punktem odniesienia, czyli ostateczną makrotożsamością obywateli. Mogą więc zmieniać się władze, waluta, a nawet podział administracyjny (co w państwach historycznie okrzepłych natrafia na silny sprzeciw), ale z punktu widzenia obywateli jest to wciąż to samo państwo. Jego tożsamość, czyli terytorium, mit i kultura – jest bowiem tożsamością jednostek. We współczesnych silnych demokracjach partyjni działacze rekrutują się ze społeczeństwa w pewnym sensie stojącego na straży swojego państwa. Siła tych krajów bierze się nie tylko z ich historycznego sukcesu, ale również z partycypacji w nim obywateli, wiążących częściowo lub w znaczącej mierze swój indywidualny sukces z pomyślnością całej struktury państwowej. Utożsamiać się bowiem z czymś, to znaczy wiązać z tym własny interes, gdy wiedzie się temu dobrze, oraz własną stratę, kiedy wiedzie się źle. Silne państwa to państwa powiązane wspólnym interesem obywateli – to państwa interesu. W państwie interesu można odsunąć na stałe polityka, który narazi się wyborcom. Zresztą sam polityk będzie starał się dmuchać na zimne. W państwach opartych o interes nie trzeba mówić o lojalności, patriotyzmie czy właśnie – dbaniu o wspólny interes; wszystkie te cechy obywatel wysysa z mlekiem matki. Kiedy głosuje, podejmuje publiczne decyzje lub robi zakupy, wewnętrzna busola każe mu wybierać rozwiązania nie kolidujące z interesem całości. W takich państwach nie trzeba nieustannie artykułować ram działania politycznego i gospodarczego – tego, jaki kształt procesu legislacyjnego jest korzystny dla ogółu, jaki sposób myślenia powinny kreować media, gdzie powinny płacić podatki firmy i w którą stronę świata kierować swoje „Drang nach Osten”. To się po prostu dzieje.


9 W państwie z dominującą makrotożsamością nawet pluralizm polityczny jest w pewnym sensie fikcją. Oczywiście partie polityczne etykietują się tradycyjnymi formułami. Wewnątrz rynku wyborczego grają o głosy wyborców, którzy ze sobą polemizują, szacują, oceniają. Jednak bez względu na to, czy mamy do czynienia z „lewicą”, z „prawicą” czy z „centrum”, na zewnątrz zawsze dominuje jeden czynnik – interes państwa, albo grup interesu zlokalizowanych w tym państwie. Wszelkie ponadpaństwowe sojusze służą zaś głównie temu, aby zmobilizować zasoby pozapaństwowe, ale na rzecz własnego państwa. Działanie tej zasady łatwo dostrzec obserwując choćby pobieżnie zmagania polityczne w Europie. W europarlamencie linie podziałów przebiegają rzekomo zgodnie z poglądami, a nie pochodzeniem posłów. Faktycznie jednak deputowani z państw interesu prawie nigdy nie głosują przeciwko interesom swojego państwa. Przy tym najczęściej to oni definiują problemy i stosunek do nich pozostałych kolegów ze swoich frakcji. Przewagę daje im zarówno liczebność, jak i czynnik językowy – w Parlamencie Europejskim mówi się tylko językami etnicznymi dominujących państw. Znakomitym przykładem tego mechanizmu jest inicjatywa upamiętnienia rotmistrza Pileckiego, której nie poparło wielu polskich deputowanych, kierując się zapewne tym, co uznali za słuszne ich niemieccy koledzy. Państwo interesu co jakiś czas podlega zmianom, np. pod wpływem tej czy innej ideologii. Etykiety nie zmieniają jednak jego rdzenia: państwem takim mniej lub bardziej rządzi fundamentalny interes wspólnoty, nawet gdy wewnętrznie dochodzi do walk pewnych grup posiadających interesy partykularne.

siła państwa, siła obywateli Tam, gdzie choć raz powstało państwo, a potem w toku dziejów doszło do jego załamania, upadku i dominacji obcych rządów, będzie miało miejsce dążenie do restauracji jego struktur, które trwać może nawet wiele pokoleń. Znamienny jest przykład II Rzeczpospolitej: po 123 latach nieobecności Polski na mapie Europy, była ona kolejną inkarnacją państwa polskiego. Jej liderów („wskrzesicieli”) oraz rzesze obywateli zaangażowanych w odzyskiwanie niepodległości łączył wspólny mit o I Rzeczypospolitej, której nikt z nich przecież nie oglądał. Pamięć wspólnotowa była tu wystarczającym impulsem państwotwórczym. Nawet zresztą tam, gdzie nigdy państwa nie było, często istnieje podobnie silny impuls, oparty o wspólnotę samych wyobrażeń, czego najlepszą ilustracją są wszelkie ruchy separatystyczne. Siła państw interesu nie jest jednak żadną mistyczną właściwością. Mechanizmy państwotwórcze, państwozachowawcze i państworozwojowe biorą się z od wieków wpojonej w elity i szerokie kręgi społeczne danego kraju skłonności do jego wzmacniania oraz z zapobiegawczej

antycypacji działań skierowanych przeciwko jego możliwej słabości. Choć może tak się zdawać, te rozproszone działania nie mają w sobie nic z romantyzmu. Dbanie o siłę swojego państwa zarówno na poziomie lokalnym, jak i na arenie międzynarodowej, zwraca się w postaci siły, którą jednostki otrzymują w zamian. Wysokie płace, świadczenia socjalne, własne think thanki, własne firmy, narodowe inwestycje – to premia i busola dalszych działań, wspierające indywidualną makrotożsamość w państwach silnych. Strategia kooperacji pomiędzy obywatelem a strukturą władzy jest tam wpisana w długi termin działania. Historyczna skuteczność i stała renta dla członków organizacji potwierdzają właściwy kierunek rozwoju, a wszelkie potknięcia są interpretowane jako jednostkowe, nieudane próby na wielkim poligonie ekspansji i testowania sposobów rozwoju własnej podmiotowości.

fasadowe państwa europejskie Niezależnie od ich deklaracji, nie wszystkie państwa w Europie są państwami interesu. Niektóre boją się nawet deklarować posiadanie własnych interesów, aby w poprawno-politycznym odbiorze nie zostało to poczytane za nacjonalizm. Dotyczy to również państw, które nigdy nie były zarzewiem konfliktów, a nawet same padały ofiarą imperialnych zapędów innych krajów. Jakaś siła kontrolująca (wewnętrzna czy zewnętrzna – zasługuje to na oddzielne studium) nie pozwala tym krajom wyartykułować własnego interesu oraz wdrukować go obywatelom w ich działania, a jednocześnie każdy akt uległości każe interpretować jako zwycięstwo na rzecz globalnego ładu. Polska nie jest naturalnie państwem upadłym na miarę Nigerii czy Sudanu, jednak poziom upadku i fasadowości powinniśmy mierzyć odpowiednimi punktami odniesienia. Dla naszego kraju powinna być nim „wielka trójka” Europy, a nie szary, smutny i na pewno nie zasługujący na swój los koniec świata. Fasadowość Polski sprowadza się do słabości i niewydolności każdej z trzech władz opisanych przez Monteskiusza, a także zbyt częstej nielojalności wobec wspólnoty ze strony władzy czwartej. Zarówno władza wykonawcza, jak i legislacyjna w Polsce często reprezentują – przy najbardziej życzliwej interpretacji – co najwyżej własny interes. Z kolei władza sądownicza sprzyja reprodukcji nepotyzmu i niszczeniu dorobku republiki, poprzez aplikowanie prawa tak, jak się tego od niej oczekuje w lokalnym oraz medialnym środowisku. Brak lojalności mediów wobec państwa ma początki w ich strukturze właścicielskiej. Porównanie zagadnienia własności mediów lokalnych i ogólnokrajowych w państwach „wielkiej trójki” z analogicznymi realiami w Polsce, nie pozostawia żadnych złudzeń w tej kwestii. Choć tam również ma miejsce znacząca koncentracja własności (np. w Wielkiej Brytanii ¾ prasy regionalnej kontrolują zaledwie cztery koncerny), jest to jednak koncentracja biznesu narodowego. Można


10 założyć, że w takiej sytuacji interes firm medialnych jest bardziej zbieżny z interesem całej wspólnoty narodowej. Zadajmy retoryczne przykładowe pytanie – czy brytyjska prasa nawoływała w 1984 r., by Margaret Thatcher nie walczyła o tzw. rabat w składce do EWG, bo „tak nie wypada”, bo trzeba być solidarnym z innymi członkami Europejskiej Wspólnoty? Warto dodać, że Żelazna Dama ostatecznie doprowadziła do przyznania swojemu krajowi wspomnianego upustu, jako jedynemu państwu członkowskiemu. W polskim przypadku zbyt rzadko wspomniane cztery władze dawały wyraźne sygnały, że dbają o podmiotowe interesy państwa. Zarówno w sprawie odrodzenia się dużego polskiego kapitału, budowy kapitału lokalnego czy wreszcie obrony interesów mniejszości polskiej, w tak dużej ilości rozsianej po państwach ościennych – przykładem może tu być kwestia Jugendamtów, niemieckich urzędów ds. nieletnich, które od wielu lat zakazują polskim rodzicom mówić w ojczystym języku do swoich dzieci, gdy po rozwodzie trafiają one pod opiekę niemieckiego rodzica. Także w sprawie wszelkich antypolskich wystąpień (np. „polskie obozy koncentracyjne”), mimo wielu ofiar i najgorszych doświadczeń Polaków ze strony totalitarnych systemów XX wieku, nie widać zdecydowanych i trwałych działań krajowych władz, mających ku temu niezbędny potencjał.

Makrotożsamość polaków Z państwem słabym i fasadowym wielu utożsamiać się już nie chce, ich makrotożsamość jest więc pusta. Jakie alternatywy czekają nas w tak słabym kraju? Dla wielu jedyną możliwością ekonomicznego przetrwania jest emigracja i praca w charakterze tańszej siły roboczej. Ich potomstwo być może się zasymiluje i zdobędzie nową makrotożsamość, pozostali muszą trwać w obecnym, neokolonialnym systemie, stanowiącym atrapę państwa. Problem wyboru makrotożsamości nie dotyczy wcale wąskiej grupy ludzi. Stają przed nim ci, którzy „załapali się” na intratne posady w różnych sektorach państwa fasadowego (politycy, dziennikarze, menedżerowie czy celebryci). Ponieważ stanowią oni grupę najbardziej wpływową, korzystając ze swoich wyjątkowych zasobów, definiują obecną sytuację jako właściwą. Za dobrą monetę przyjmuje się w tej definicji wizję Nowego Wspaniałego Świata, gdzie wszelkie problemy zostaną załatwione działaniami jakiejś dalekiej, pozapaństwowej centrali, która wszystko wie lepiej. Wśród członków naszej wspólnoty jest jednak jeszcze wielu takich, którzy ostatecznie nie zdecydowali. Są wreszcie i tacy, którzy nadal wierzą w to, iż możemy odbudować własne państwo i przekonać resztę, że ten rodzaj tożsamości jest nam historycznie najbliższy i w związku z tym stanowi jedyny sposób na sprawne funkcjonowanie – że makrotożsamość może przynieść nam najwięcej korzyści, planowanych i niezależnych od woli innych wspólnot.

państwo fasadowe: możliwy rozwój sytuacji Europejskie państwa fasadowe to kraje na tzw. dorobku. Nic dziwnego, że należą do nich głównie państwa postkomunistyczne. Ich rozwój zależy niemal wyłącznie od scenariusza rozwoju Unii Europejskiej jako takiej. Państwa te są bowiem zewnątrzsterowne, ponieważ posiadają zbyt mało reprezentujących je, znaczących elit na każdym poziomie czterech wymienionych wcześniej rodzajów władzy. To samo dotyczy też władzy kapitału, czyli siły ekonomicznej, dającej możliwość finansowania działalności społecznej, wpływania na trendy społeczne, płacenia podatków do budżetu państwa i budżetów lokalnych, wreszcie zatrudniania pracowników na uczciwych zasadach oraz ekspansji gospodarczej na rynki innych krajów. Każdy z możliwych scenariuszy rozwoju sytuacji w Europie jest też scenariuszem rozwoju Polski. Na pierwszy rzut oka – przy założeniu braku jakichś kataklizmów lub globalnych konfliktów – rysują się następujące alternatywy: neokolonializmu ciąg dalszy lub jakaś forma zmiany obecnej postaci Unii Europejskiej. Neokolonializm oznacza pogłębianie dominacji państw interesu nad państwami fasadowymi. W najlepszym wypadku będzie się wiązał z jakąś humanitarną w sensie społecznym, ale już nie gospodarczym i kulturowym, postacią Generalnej Guberni, wraz z całym repertuarem powierzchownej poprawności politycznej i ostatecznym drenażem ekonomicznym ludności i instytucji lokalnych. Może też zakończy się – wskutek realizacji unijnej polityki regionalnej – jakąś formą autonomii części terytoriów państw fasadowych, które staną się formalnie niezależne, ale faktycznie podległe państwom silniejszym. Jest i druga możliwość. Autonomizującej się biurokracji unijnej nie zniosą państwa najsilniejsze i Unia zacznie się w jakimś sensie rozsypywać. Może zostanie w niej to, co najlepsze, wedle interesu wszystkich tworzących ją silnych państw. Na pewno jednak uchroni się przed utraceniem zajętych pozycji tzw. administracja brukselska. W tym scenariuszu państwa europejskie, zwłaszcza te dominujące, zaczną postępować zupełnie swobodnie, kierując się wyłącznie własnym interesem, tak jak w wielu przypadkach ma to miejsce i teraz. Jednak urzędnicy europejscy będą udawać, że nic się nie stało i dalej będą utrzymywać wywalczone stanowiska, suto opłacane przez podatników. W tym wariancie fasadowość nowego państwa europejskiego będzie jednak ewidentna. Prawdziwe życie społeczne i polityczne będzie się rozgrywać poza kontrolą urzędników, którzy będą cieszyć się z tego, iż nikt oficjalnie nie próbuje zmienić systemu administracji w Europie. Żaden z tych scenariuszy nie wydaje się dla nas korzystny. Drugi zdaje się stwarzać pewne możliwości wejścia do grona państw interesu. Pierwszy je uniemożliwia, gdyż jego realizacja wymaga, abyśmy pozostali państwem fasadowym, przechwyconym.


b n SzymON Surmacz

11

Nie wiemy, jak sprawy się potoczą. Jednak ten, kto uważa, iż jego działania nie mają wpływu na rzeczywistość, takiego wpływu ostatecznie się pozbawia.

Marzenia o własnym państwie Czym było Państwo Podziemne, wie właściwie każdy. Jednak w szerszym planie warto przypomnieć o micie pozytywistycznym. Wiele pisano i mówiono o micie romantycznym, przez wrogą propagandę ilustrowanym fałszywym obrazem ułana nacierającego z lancą na niemieckie czołgi. Zbyt mało opisywano zaś codzienne, pozytywistyczne w duchu, funkcjonowanie polskich struktur. Państwo Podziemne to nie tylko najlepiej zorganizowana konspiracyjna struktura cywilnego oporu w okupowanej Europie, wyrażająca się w setkach publikacji, tajnym nauczaniu, samopomocy, a nawet podziemnych sądach i wojsku. Państwo Podziemne to także rozproszone idee, które zmienione w czyn skutkowały w czasach braku oficjalnego państwa organiczną pracą na rzecz przyszłego państwa realnego. Chociaż sama nazwa „Państwo Podziemne” nawiązuje do historii XX w., to śmiało można ją rozszerzyć na działania wcześniejsze. W czasach, gdy państwa zachodnie przechodziły proces modernizacji, nam nie było to dane. Skąd jednak wziął się sukces i rozkwit II Rzeczpospolitej, jak nie właśnie z pracy organicznej, z pisania „ku pokrzepieniu serc”, ze spotkań towarzyskich, ze wspominania, jak państwo niegdyś wyglądało i jak wyglądać by mogło?

Niezliczone ilości zgromadzeń publicznych, pism, ugrupowań, dyskusji, instytucji i przedsięwzięć gospodarczych były zalążkiem tego, co po 123 latach braku państwa pojawiło się naraz. Ktoś powie, że nie był to twór doskonały. Zgoda, lecz w sprzyjających warunkach pojawił się natychmiast, nie był wymuszony. Czekał na zakiełkowanie i możliwy rozkwit, bo jego ziarno było długo i intensywnie przygotowywane we wszystkich kręgach społecznych. Kto wie, do jakiej postaci by dojrzał, gdyby nie poczucie zagrożenia, które swoim potencjałem wywołał w zaborczych sąsiadach. Nie przypadkiem w Rosji carskiej uważano, że Polacy kontrolują funkcjonowanie kolei i handel cukrem. Mimo braku własnego państwa potrafili oni bowiem budować struktury równoległe oraz „wżerać się” i realizować własny interes nawet w ramach struktur państwa wrogiego.

nowe państwo podziemne Mówiąc dziś o potrzebie makrotożsamości i pytając, czym miałaby ona być w realiach państwa-atrapy, odpowiedzi można szukać w rozproszonych działaniach na miarę naszych czasów i możliwości. Nawiązanie do idei republikańskich oraz do naprawdę oddolnej działalności – to właśnie możliwe, rodzące się Państwo Podziemne. Setki działających grup, dziesiątki niszowych pism i tysiące lokalnych inicjatyw, spojone wizją wspólnego dobra i interesu, którego mainstream nie widzi i realizować nie zamierza – to potencjalny zaczyn przyszłej zmiany. Nowe


12 Państwo Podziemne, którego obraz jest tu kreślony, nie jest tworem nielegalnym (w przeciwieństwie do państw podziemnych, do których świadomie nawiązuje), lecz alternatywnym w stosunku do oficjalnej atrapy i fasady. Żadne z jego działań nie koliduje z prawem, choć może rządzić się innymi zasadami. W społeczeństwie tkwi ogromny potencjał. Można go rozmienić na drobne, ale także – uruchomić i zaktualizować. Tym, co mogłoby go zamienić w działanie na rzecz wspólnego dobra, jest wspólna wizja. Przecież w strukturach każdego z czterech rodzajów władzy są ludzie, którzy samotnie i od lat próbują stworzyć podmiotowość zbiorową. Ich działania są jednak wyizolowane, pozbawione oparcia, a być może także szerszej wizji. Są wśród nas ludzie o ambicjach politycznych, samorządowcy, lokalni liderzy i młodzi działacze, o których istnieniu nawet nie wiemy. Odpowiednich osób nie brakuje także na wydziałach prawa, nie wszystko jeszcze zostało skażone nepotyzmem. Również, a może zwłaszcza w mediach, nawet najbardziej korporacyjnych, zdarzają się ludzie, którzy powoli zaczynają rozumieć wspólny interes, a w każdym razie dostrzegają fasadowość dotychczasowych „ścieżek rozwoju” (pokazały to choćby wywiady z polską kadrą zarządzającą korporacji w dokumencie z cyklu „System 09”). Istnieje – i cały czas powstają nowe – wiele mediów lokalnych i niszowych, które z definicji zależą wyłącznie od swoich właścicieli, a nie od odległych akcjonariuszy i zarządów, których makrotożsamość jest już dawno ustalona i zgoła niekorespondująca z naszym interesem. Z trudem, nieodpowiednio wspierany (jeśli nie hamowany) przez atrapę państwa, odradza się lokalny biznes. Osobnym i prawdopodobnie najważniejszym czynnikiem jest tzw. trzeci sektor, w którym olbrzymia ilość organizacji i nieformalnych inicjatyw zdaje się jedynie czekać na powiązanie ich jednym spoiwem. Zalążki lepszego państwa już więc istnieją! Są one wprawdzie jeszcze słabe, ale mają szansę istotnie wpłynąć na dalszy bieg historii wspólnoty. Spoiwem tych wszystkich bytów społecznych powinna stać się rama, dzięki której poszczególne działania nabiorą ogólniejszego sensu. Nie są tu problemem różnice w szczegółowych poglądach grup czy jednostek, ale właśnie brak metafory, która by dała wspólny fundament i pokazała, iż działamy razem, choć na różnych polach. To ona pozwoliłaby odczuć, że robimy coś razem, chociaż osobno, bo mamy wspólną makrotożsamość. Na tyle odległą, że ogarnie nas wszystkich, ale i na tyle bliską, aby traktować ją jako własną i wyłącznie własną. W czasach, kiedy oficjalne systemy atomizowały zbiorowość, każdy publiczny gest sprzeciwu pokazywał jednostkom, że nie są same, że jest nas więcej. Także dzisiaj jest nas zapewne więcej, niż może się wydawać, a smutny okres żałoby narodowej – będący następstwem śmierci wielu ludzi, którzy prawdopodobnie sympatyzowaliby z opisywanymi ideami – na naszych oczach wydobywa takie osoby ze społecznego mroku, dając im odwagę, by mówić i działać.

W zgniłym systemie jest wiele jednostek, które jego zgniliznę wyraźnie widzą. Należą do nich ludzie różnych zawodów, ulokowani niekoniecznie w Polsce, którzy poprzez pracę organiczną oraz powtarzane regularnie impulsy są w stanie włączyć się na różnych poziomach w rozproszone działania Państwa Podziemnego. Nasz potencjał to właśnie ludzie, często przekonani o swojej niemocy i odizolowani od siebie, ale połączeni wspólną ideą. Nasz potencjał to także pamięć tego, czym byliśmy i wizja tego, czym być możemy, kiedy przekroczymy masę krytyczną. Może on jednak eksplodować tylko wtedy, gdy wszystkie wspomniane elementy zaczną działać pod wspólną etykietą. Grupy i organizacje, które uzyskałyby wspólną makrotożsamość, mogłyby nie tylko skuteczniej działać w zakresie swoich celów. To z nich rekrutowałyby się nowe elity, to one wpływałyby na kształt i wdrażanie systemu prawa oraz norm społecznych, a także zajmowały się propagowaniem haseł i rozwojem instytucji, które stopniowo zmobilizują nas do przejmowania kontroli nad atrapą państwa, do odbudowania tego, czego brak za fasadą obecnej Polski, a co powinno być jej rdzeniem. To zadanie na lata, powolny proces, który możemy świadomie rozpocząć, gdy wymyślimy spajającą i chwytliwą metaforę, która zostanie spopularyzowana i zaakceptowana. Metafora ta musi być naturalna, a jednocześnie mieć w sobie coś świeżego. Jej wybór nie może być pochopny, a dyskutowane prototypy nie powinny widzieć światła dziennego. Prawdopodobnie popularyzacja oraz siła tej metafory powinna wziąć się z sieciowego charakteru Internetu, jak zresztą koordynacja i rekrutacja do wspólnych działań. Być może pomysłem na taką metaforę jest idea państwa jako wspólnego przedsięwzięcia, biznesu, którego wszyscy jesteśmy akcjonariuszami, a nasze codzienne działania wpływają na „wysokość kursu” tych akcji. Słowem – jeśli nie dbasz o markę swojej firmy, o jej „dobry PR”, nie płacisz tu podatków i nie kupujesz tutejszych produktów, to nie licz na wysoką dywidendę za parę lat… Żadne państwo nie jest produktem finalnym, lecz jak wszystko we Wszechświecie podlega stałej zmianie i dostosowaniom. Również punkt, do którego powinniśmy dążyć, nie jest więc stały, lecz powinien zmieniać się wraz ze zmianą punktu odniesienia. Tymczasowym punktem odniesienia powinny być państwa silne i nasz mit założycielski oraz pamięć wspólnotowa takich choćby faktów, jak Konstytucja 3 Maja czy praca organiczna w czasie, gdy nie mieliśmy nawet państwa-atrapy. Przecież nasz interes trwa już 1000 lat! Trzeba go jednak na bieżąco modyfikować, w zależności od aktualnej sytuacji; na miarę naszych sił, ale głupstwem byłoby go porzucić całkowicie. Wszak nie wyrzuca się do rzeki złota tylko dlatego, że jacyś głupcy chwilowo przekonali resztę, iż to tylko tombak. Być może tylko niemądrze mówią, a może mają w tym swój ukryty interes, sprzeczny z naszym. dr Tomasz jarmużek, dr joanna szalacha


13

Społeczeństwo

w poszukiwaniu obywateli – z Kubą Wygnańskim rozmawia Michał Sobczyk

Od dwudziestu lat stale słyszymy slogany o konieczności budowy społeczeństwa obywatelskiego. Jakie cechy musi posiadać społeczeństwo, by zasłużyć na przymiotnik – „obywatelskie”? Kuba Wygnański: Jeszcze w okresie „okrągłego stołu” tego określenia właściwie się w Polsce nie używało – były „strona społeczna” i „strona rządowa”. Co prawda zwolennicy tego terminu upatrują momentu jego renesansu gdzieś na połowę lat 70. i przypisują go głównie działaniom opozycji z Europy Środkowej i Wschodniej, jednak dopiero później dowiedzieliśmy się, że to, co się tutaj działo przed rokiem 1989, daje się określić w tych kategoriach. Ten termin był i jest bardzo popularny, przy czym na początku wydawał się mieć szczególny urok, był jednocześnie kategorią opisu i rodzajem programu politycznego. To był jednocześnie i cel, i metoda. Było to bardzo uwodzicielskie i miało dodatkowy walor: wszystkim się wydawało, że mówią mniej więcej o tym samym. Później się okazało, że niekoniecznie. Póki bowiem jest „strona rządowa” i „strona społeczna”, dość łatwo postawić znak równości między tą ostatnią a społeczeństwem obywatelskim, natomiast później okazuje się ono być bardzo różnorodne, na tym polega jego istota. Niektórzy twierdzą nawet, że właśnie ze względu na pluralistyczny charakter społeczeństwa obywatelskiego nie jest ono możliwe do jednoznacznego zdefiniowania. Prób definicji jest tak wiele, że można wręcz połączyć je w „grupy”. Najprostsze jest rozumienie „rzeczownikowe”: społeczeństwo obywatelskie to grupa podmiotów, takich jak stowarzyszenia, fundacje (choć w niektórych tradycjach te ostatnie nie są uznawane za „kanoniczną” część

społeczeństwa obywatelskiego w rozumieniu emancypacyjnym, gdyż nie ma tam domniemania ani koniecznej praktyki demokratycznego zarządzania), partie polityczne, związki zawodowe, media, kościoły itd. Wszystko to są bowiem instytucje, które z zasady nie działają dla zysku, lecz dla zrealizowania jakiejś wizji. Za każdą z nich stoi jakoś rozumiane wyznanie wiary. W Polsce z różnych powodów następowały „związki i rozstania” między ruchem politycznym i związkowym a Trzecim Sektorem. Myślę zresztą, że to ciekawy problem: przecież wiele formacji politycznych przed 1989 r. i nawet trochę później przyjmowało formę stowarzyszeń i związków zawodowych, wszystko to był ten sam żywioł społeczno-obywatelski. Później te drogi bardzo się rozeszły i warto zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało i czy istnieje jakaś szansa na to, żeby się gdzieś ponownie spotkały. Społeczeństwo obywatelskie w znaczeniu „rzeczownikowym” da się policzyć, zmierzyć. Mam jednak do tego pewien dystans, bo wiem, że z samego liczenia tych podmiotów niewiele musi wynikać. Z samej ich mnogości niekoniecznie da się wywieść jakość społeczeństwa obywatelskiego. Pouczającym w tym względzie przykładem jest fakt, że w Republice Weimarskiej istniała prawdopodobnie największa gęstość różnego rodzaju organizacji, a jednak stało się to, co się stało. Okazuje się bowiem, że tzw. instytucje pośredniczące mogą działać zarówno jako „opornik”, jak i „przewodnik” dla działań władzy; pielęgnować różnorodność, być rodzajem „systemu immunologicznego” na wypadek działań autorytarnych, ale w pewnych sytuacjach historycznych mogą być także jedną z dróg „ucieczki od wolności”.


14 W ramach ujęcia „rzeczownikowego” pojawia się pytanie o to, do jakiej kategorii należą przedsięwzięcia, które bardziej da się kwalifikować jako ruchy społeczne? Myślę, że są one niezwykle ważne z punktu widzenia drugiego sposobu rozumienia społeczeństwa obywatelskiego, który potocznie można nazwać „przymiotnikowym”. Ten przymiotnik oznacza, że nie jest to społeczeństwo „w ogóle”. Tu pojawia się pewien wektor – normatywne założenie, że „obywatelskie” to znaczy inne, w dodatku lepsze niż społeczeństwo „w ogóle”. Jakie jego cechy stanowią podstawę wspomnianego rozróżnienia? K. W.: Nie mam tutaj dobrej odpowiedzi, poza intuicją, że społeczeństwo obywatelskie to społeczeństwo odrębne, suwerenne, zdolne do samoorganizacji, poszukujące jednak debaty, rozmowy, przyzwolenia na różnorodność. Jego przeciwieństwem jest natomiast społeczeństwo homogeniczne, „skoszarowane”, całkowicie podporządkowane władzy. Ale i tu nie mamy jasności – to, co dla jednych będzie przykładem autentycznego ruchu społecznego, dla innych stanowi przykład działań antyobywatelskich. Taka ambiwalencja dotyczy np. działań Ruchu Radia Maryja. Sprawa jest złożona, jeśli wziąć pod uwagę różnorodność funkcji, jakie pełni. W kategoriach konfesyjnych jest to, jak sądzę, ruch niezwykle ważny i pożyteczny, tam natomiast, gdzie zwalnia ludzi z myślenia, czyni z nich marionetki – jest w moim przekonaniu groźny. Żeby było jasne: ten rodzaj protekcjonalizmu w stosunku do obywateli i odmawianie im zdolności samodzielnego myślenia drażni mnie tak samo, a może bardziej jeszcze, we wszystkich innych mediach, zwłaszcza tych, które próbują przekonywać do swojej oświeceniowej proweniencji. No i wreszcie trzecie rozumienie, które nazywam „czasownikowym”: społeczeństwo obywatelskie jest pewną przestrzenią i kulturą debaty. To ujęcie jest bardzo ulotne, ale wydaje mi się z pewnego punktu widzenia najciekawsze, jest mi także po tych dwudziestu latach osobiście najbliższe. Akcentuje ono przede wszystkim „to, co pomiędzy”; ma to zasadnicze znaczenie z punktu widzenia szans na bardziej partycypacyjny i deliberatywny model rządzenia w Polsce. Dla każdego z tych sposobów widzenia społeczeństwa obywatelskiego inna jest waga poszczególnych typów podmiotów, np. dla tego trzeciego kardynalne znaczenie posiadają media, które w pozostałych, zwłaszcza w pierwszym, nie mają aż takiej wagi. To dlatego tak ważne jest to, czy media w Polsce będą tworzyć kulturę debaty, czy ją demolować. Dodatkowej wagi temu zagadnieniu nadaje fakt, że – jak się wydaje – w Polsce deficyty społeczeństwa obywatelskiego dotyczą głównie właśnie trzeciej z wymienionych sfer, tzn. umiejętności dialogowania, robienia czegoś razem, kooperowania. Tutaj potrzeba najwięcej pracy i czasu, bo to jest coś, co dotyczy podstaw języka, narracji, nawyków, umiejętności, podczas gdy ten pierwszy, instytucjonalny

wymiar społeczeństwa obywatelskiego buduje się stosunkowo szybko i obecnie wygląda on już nie najgorzej. Współtworzy Pan „tkankę” społeczeństwa obywatelskiego od początku lat 80., od czasu liceum. K. W.: Jakkolwiek może to zabrzmieć śmiesznie i pretensjonalnie, jestem z Żoliborza, a do pewnego stopnia jesteśmy złożeni z miejsc, w których się wychowywaliśmy. Mieszkałem przez trzydzieści lat przy ul. Felińskiego – ci, którzy są z Warszawy, wiedzą, że to parafia św. Stanisława Kostki, w której ks. Jerzy Popiełuszko wygłaszał swoje słynne kazania i gdzie odbywały się comiesięczne Msze za Ojczyznę. Do moich mentorów w jakimś sensie mogę zaliczyć jednocześnie bardzo różne osoby: Adama Strzembosza, Annę Radziwiłł, Pawła Czartoryskiego, ale też Jacka Kuronia. Myślę, że to było bardzo ważne, że w tamtym czasie dorastałem w takim środowisku, mogłem przyglądać się pewnym rzeczom z bliska i nieuchronnie aspirować do tego, aby jakoś się w nich odnaleźć. W liceum byłem szefem samorządu – pierwszego w Polsce, który przyjął rodzaj karty praw ucznia (w tej chwili samorząd uczniowski to standard, ale wtedy wcale nie było to takie oczywiste); to był rodzaj praktyki obywatelskiej. Wspominam okres Pierwszej „Solidarności” jako bardzo radosny, euforyczny. Pamiętam moment, kiedy Wałęsa wszedł na bramę stoczni, kiedy się kończył strajk, i mówił, że mamy wolne związki zawodowe, a resztę sobie wywalczymy. Zresztą tak działał ten związek, który był czymś więcej niż reprezentacją pracowników – tworzył jakby wehikuł instytucjonalny do „rozpychania się” społeczeństwa obywatelskiego. Tak właśnie pamiętam historię tego ruchu społecznego, którego z racji wieku byłem raczej obserwatorem niż uczestnikiem. Później nadszedł ten strasznie ciemny czas. Robiłem wtedy to, co wielu ludzi w szkołach średnich w Warszawie: podejmowaliśmy różnego rodzaju działania samopomocowe i samokształceniowe. To był taki nasz „Uniwersytet Latający”. Jak wielu innych, których znałem, uczestniczyłem w kolportażu, drukowaniu i miałem wrażenie, że wszyscy konspirują, choć oczywiście to wcale nie było aż tak powszechne. Wydawało nam się, że powoli powstaje równoległe, niezależne społeczeństwo, co zresztą po części się sprawdziło. To pokazuje, jaki był wtedy porządek myślenia. Nam się chyba naprawdę przez chwilę wydawało, że państwo jest niepotrzebne: istniały struktury samopomocy, charytatywne, niezależna kultura, wymiana myśli politycznej itd. Do 1989 r. uczestniczyłem w różnego rodzaju przedsięwzięciach (pracując dla „Solidarności” głównie z Andrzejem Celińskim i Henrykiem Wujcem) i jakoś tak się zdarzyło, że znalazłem się przy „okrągłym stole”, jako jeden z najmłodszych uczestników, przy tzw. stoliku młodzieżowym, który m.in. dotyczył kwestii stowarzyszeń, a szczególnie rejestracji NZS-u i demonopolizacji harcerstwa.


15 Jak wyobrażał Pan sobie wtedy dalszy rozwój ruchu stowarzyszeniowego? K. W.: Miałem wrażenie, że skoro uzyskaliśmy możliwość swobodnego zrzeszania się w dowolne grupy, z całą resztą damy sobie radę: uwolnione społeczeństwo niemal natychmiast spontanicznie zorganizuje się i zagospodaruje tę przestrzeń wolności. Niedługo później zaczęło się „koncesjonowanie” tych, którzy mogą używać słowa „Solidarność”, oraz to, co w moim przekonaniu najgorsze, czyli rozwiązanie ruchu komitetów obywatelskich – uważam, że to był kardynalny błąd oraz „grzech założycielski” III RP. Może byliśmy dziecinni, naiwni, ale wiele osób, zwłaszcza ci młodsi, nie mogło zrozumieć, jak to jest możliwe i czy naprawdę „wojna na górze” to konieczność. Wtedy wziąłem rozwód z polityką w rozumieniu partyjnym i uznałem, że funkcjonuje przecież pozapartyjna przestrzeń, w której istnieje pojęcie wspólnej pracy, dobra publicznego. Myślę, że wiele osób z mojego pokolenia podobnie to pamięta. Często pojawia się zarzut apolityczności czy wręcz antypolityczności ruchu pozarządowego – traktuje się to jako dowód jego słabości, braku wyrazistości, „bezzębności”. Tymczasem dla wielu osób, w tym dla mnie, to była cnota, wyrzeczenie, swoiście rozumiana abstynencja. Nie chcę przez to powiedzieć, iż partie nie są potrzebne, czy że żywię złudzenia, że można się bez nich obyć. Nie uważam, by system demokratyczny w przewidywalnej przyszłości mógł się bez nich obejść. One same jednak wymagają reformy – powinny się wewnętrznie demokratyzować, ukorzeniać, być transparentnymi. Omawianie składowych współczesnego społeczeństwa obywatelskiego rozpocznijmy od poziomu makro. Jak miewają się w Polsce ruchy społeczne? K. W.: Dobrze znam i bardzo cenię działalność np. fundacji pracujących na rzecz niepełnosprawnych, powstaje wszakże pytanie, od kiedy wolno użyć pojęcia „ruch”. Na pewno trudno dzisiaj uświadczyć ruchy takie, jak kiedyś ruch praw człowieka, ruchy emancypacyjne czy abolicjonistyczne. Pytanie jednak, czy obecnie koniecznie trzeba załatwiać takie sprawy przy pomocy ruchu? Na wszystkim, co teraz się dzieje, ciąży pewien rodzaj incydentalności, ze względu na liczbę kwestii, którymi jesteśmy bombardowani. Większość z nas nie może albo nie jest gotowych podjąć się wyboru, np. takiego, że oto poświęci życie na walkę o zniesienie niewolnictwa (większość z nas pewnie nie wie, że ono dalej istnieje). Część zaangażowania społecznego odbywa się wręcz w Internecie: ludzie wchodzą na różne strony i „sygnalizują”, że dany problem ich w ogóle interesuje. To są takie nieprzewidywalne „zagęszczenia” i „rozgęszczenia”, uczestniczymy w olbrzymiej ilości przedsięwzięć, ale często w sposób bardzo płytki; dotyczy to również zaangażowania w organizacje pozarządowe. Widzę zatem tę

WY gnAń SkI Kuba Wygnański (ur. 1964) – socjolog (absolwent uniwersytetu warszawskiego oraz uniwersytetu yale), autor licznych badań ruchu pozarządowego oraz jego animator, wcześniej zaangażowany w ruch Komitetów Obywatelskich. współzałożyciel m.in. Stowarzyszenia Klon/Jawor, forum inicjatyw Pozarządowych, fundacji „Bez względu na Niepogodę”, Biura Obsługi ruchu inicjatyw Samopomocowych (BOriS); związany z wieloma organizacjami obywatelskimi, m.in. członek zarządu Stowarzyszenia Bank drugiej ręki, przewodniczący rady fundacji rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, przez kilka lat członek zarządu Polskiej akcji humanitarnej. Obecnie działa w ramach Pracowni Badań i innowacji Społecznych „Stocznia”. współtwórca ustawy o działalności pożytku publicznego i wolontariacie, współprzewodniczący rady działalności Pożytku Publicznego; konsultant wielu organizacji i instytucji, także zagranicznych i międzynarodowych. Odznaczony m.in. Orderem Odrodzenia Polski oraz Nagrodą im. andrzeja Bączkowskiego, przyznawaną za krzewienie idei służby publicznej.

bardziej uwrażliwioną część społeczeństwa jako swoiste repozytorium możliwych impulsów, które od czasu do czasu wydaje coś z siebie. Nie widzę natomiast zbyt wielu klasycznie rozumianych ruchów społecznych. Pytając o to, miałem na myśli także umiejętność kooperacji organizacji o zbliżonym profilu, np. ekologicznych czy związkowych. Jak częste jest wspólne rzecznictwo zbiorowych interesów? K. W.: Problemy z współpracą zaczynają się u nas już na najniższym, interpersonalnym poziomie, co oczywiście przekłada się następnie na instytucje. Mam cały czas nadzieję, że to jest raczej brak umiejętności, a nie brak intencji, że nie jesteśmy z urodzenia egoistami, nieczułymi na sprawy publiczne. W Polsce na sprawy wspólnoty jesteśmy wrażliwi w szczególny sposób: zdarzają nam się emocjonalne erupcje wspólnotowości, natomiast w codziennym, długodystansowym biegu, w sprawach, które nie dotyczyłyby bezpośrednio nas i naszych najbliższych ani rzeczy tak wielkich jak Polska, jesteśmy słabi. Ten brak umiejętności,


16 nawyków, odpowiednich sposobów komunikowania zaczyna się już na poziomie przedszkola. To nie jest coś, co zdarzyło się ostatnio. Przypominam sobie taki cytat z Norwida, że Polska jest to ostatnie na planecie społeczeństwo i pierwszy na planecie naród. Ciekawe są też spostrzeżenia Abramowskiego, którego teksty wznowił niedawno „Obywatel”. Mówił on o kooperatyzmie jako „zmowie powszechnej przeciwko rządowi”. Ta tradycja jest u nas bardzo silna, mamy tak świetnie wdrukowaną opozycję wobec instytucji państwa, że nawet nie rozróżniamy, czy to jest państwo obce, czy własne. We wspólnym przeciwstawianiu się państwu jesteśmy naprawdę dobrzy, znacznie gorzej jest w przypadku kooperacji poziomej. Bardzo szybko od różnicy zdań (nazwijmy ją – poziomej), nawet w najprostszych sprawach, przechodzimy do konkluzji, że ktoś jest lepszy, a ktoś gorszy (pionowej). Społecznie jesteśmy często niemotami. Nie mamy opanowanych narzędzi kooperacji. Często też używamy narzędzi zgoła nieadekwatnych, zaczerpniętych z innego kontekstu. To czasem wygląda śmiesznie, a czasem jest groźne. Istnieje problem „braku akulturacji do kooperacji”, nie zapominajmy jednak, że każda z organizacji pozarządowych powstała z ugody osób, które stwierdziły, iż będą coś razem robić. Oczywiście, ruch ten przechodzi proces wewnętrznej strukturyzacji i pewnie to jeszcze sporo będzie trwało. Część osób do tej pory ma chyba bardzo silne przekonanie, że jakiekolwiek formy sfederowania się, realizowania wspólnych przedsięwzięć na poziomie tak rozumianych struktur, są nieomal sprzeczne z naturą społeczeństwa obywatelskiego. Nie zmienia to faktu, że w Polsce różnych porozumień istnieje chyba z 300, wśród bardzo różnych organizacji, i to wcale nie jest źle. Po dwudziestu latach moim zdaniem powoli krystalizuje się mechanizm reprezentacji i kooperacji wewnątrz sektora, chociaż jest on znacznie bardziej sprawny, jeśli chodzi o część „techniczną”, infrastrukturalną, niż rzecznictwo społecznych interesów. Czasem na przeszkodzie staje rozbudowane ego liderów organizacji. Zdarza się, że instytucje takie nie potrafią obiektywnie analizować swoich interesów i układać się z innymi dla wspólnych spraw. Jest też niestety sporo przypadków „jazdy na gapę”, tzn. chęci do korzystania z dorobku innych bez gotowości włączania się w wypracowywanie tego, co wspólne. Na jakim etapie drogi do społeczeństwa obywatelskiego jesteśmy, jeśli chodzi o samoorganizację w formie stowarzyszeń? K. W.: Nie ma żadnego wzoru który mówiłby, jaka jest optymalna liczba organizacji pozarządowych. Ich gęstość jest w Polsce niższa niż w krajach UE, do których aspirujemy – Anglii, Holandii czy państwach skandynawskich, ale jednocześnie znajdujemy przewrotną pociechę, gdy spoglądamy na Białoruś czy Ukrainę. Pod względem tworzonych przez socjologów wskaźników rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, których podstawą jest skala wolontariatu,

członkostwo w stowarzyszeniach, uczestnictwo w ruchach politycznych czy protestach – znajdujemy się na samym dole europejskiej tabeli. To tworzy dość kłopotliwą sytuację jeśli chodzi np. o fakt, że w trakcie polskiej prezydencji w 2011 r. obchodzony będzie Europejski Rok Wolontariatu. Stowarzyszenie Klon/Jawor w swoich badaniach zawsze pyta o to, co organizacje definiują jako swoje podstawowe problemy. Poza pieniędzmi, o których wszyscy mówią bez końca, co zrozumiałe, od bardzo dawna drugim zmartwieniem jest brak ludzi, którzy byliby skłonni bezinteresownie angażować się w działania organizacji. To chyba podstawowy problem dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego – zwłaszcza, że nie znika on, gdy pieniędzy jest więcej (a teoretycznie środków na działalność społeczną jest coraz więcej), a wręcz może się nasilać. W niektórych przestrzeniach, zwłaszcza w dostarczaniu usług publicznych, sektor pozarządowy musi się profesjonalizować, zatrudniać ludzi, ale to nie zmienia faktu, że jeśli gubi bezinteresownie działających wolontariuszy, dzieje się coś bardzo niedobrego. Mam nadzieję, że w związku z Europejskim Rokiem Wolontariatu uda się coś zmienić w tej kwestii. Sektor obywatelski pozbawiony członkostwa i wolontariatu traci bowiem naturalny papierek lakmusowy sensowności własnych działań. Mechanizm jest prosty: jeśli ludzie przychodzą do organizacji, bo tego po prostu chcą – nie dostają bowiem za to pieniędzy – oznacza to, że muszą otrzymywać gratyfikacje symboliczne, uważać dane działania za ważne i sensownie robione. Częściowym wytłumaczeniem dla braku wolontariuszy może być sposób komunikowania się organizacji z ludźmi. Kiedy apelują do nas z plakatów, to mówią „daj mi swoje pieniądze”. Powiem dosadnie i proszę mi to wybaczyć, ale czasem wydaje mi się, że przydałaby się kampania, w ramach której ktoś napisze: „Mam w dupie Twoje pieniądze, tak naprawdę potrzebuję choć 1% Twojego czasu”. To byłoby bliższe istocie tego, na czym powinien polegać ruch pozarządowy. Kiedy brak wolontariuszy i członków, cała teoria organizacji pozarządowych jako instytucji pośredniczących, które zajmują się agregowaniem, wyrażaniem i rzecznictwem interesów – bierze w łeb. Organizacje muszą sobie zdać sprawę, że deficyt wolontariatu nie jest tylko problemem „podaży”, nie oznacza, że wszyscy nagle stali się egoistami, ale jest to też problem mało inteligentnego i zorganizowanego „popytu”, a zatem tego, jak się walczy o wolontariuszy, co się im daje do wykonania, jak ich motywuje. Co roku Klon/Jawor robi duże badania, w których średnio 80% respondentów deklaruje, że w zeszłym roku nie zaangażowali się w jakikolwiek wolontariat. Zapytałem ich „dlaczego” i okazało się, że istotna grupa, poza tymi, którzy mówią: „nie mam czasu, muszę pomyśleć przede wszystkim o rodzinie”, mówi: „nikt mnie o to nie poprosił”. Organizacje często nie wiedzą, co zrobić z wolontariuszami, nie walczą o nich, a tłumaczą się tym, że przecież nikt nie chce być wolontariuszem. Kiedy się rozmawia z organizacjami naprawdę silnymi, wyrazistymi i misyjnymi, najczęściej mówią: „nigdy nie mieliśmy problemu z brakiem wolontariuszy”. Oczywiście nie wszystkie


czasem wydaje mi się, że przydałaby się kampania, w ramach której ktoś napisze: „Mam w dupie Twoje pieniądze, tak naprawdę potrzebuję choć 1% Twojego czasu” organizacje mają oferty ciekawe dla wolontariuszy i z tym też trzeba się pogodzić. Częstym wytłumaczeniem relatywnie niewielkiej aktywności stowarzyszeniowej Polaków jest dziedzictwo PRL-u, w którym państwo dążyło do podporządkowania sobie wszelkich przejawów działalności społecznej, przez co odbiera się ją jako nieautentyczną, a same organizacje traktuje w sposób roszczeniowy. K. W.: Rzeczywiście, wiele rzeczy tłumaczy się u nas historią. Myślę jednak, że powinno się na tę kwestię spojrzeć dwojako: okres PRL-u jest zarówno przyczyną, jak i łatwym rozgrzeszeniem wielu niedomagań społeczeństwa, szczególnie jeśli chodzi o naszą relację do państwa. Wielkim problemem, przed jakim stoimy, jest konieczność przeformułowania zasadniczej, przyjętej przez nas kiedyś i wdrukowanej antagonistycznej definicji społeczeństwa obywatelskiego i państwa. PRL nauczył nas opierać się wymuszonej kolektywizacji, ale wykształcił też w nas umiejętność spontanicznej samopomocy, współpracy, solidarności. Pozostała po nim jednak pochwała sprytu, przekonanie, że skoro państwo nie jest nasze, to wykiwanie go, życie na jego koszt, jest w porządku. Moim zdaniem, jesteśmy zakładnikami PRL-u w takim sensie, że wyrobił on nawyk opozycji wobec państwa. To prawda, bez niego nie zdarzyłaby się „Solidarność”. Ale to, co było chwalebnym i podziwianym przez innych konceptem bezkrwawej rewolucji i współdziałania, nie może być mylone z indywidualnym „sprytem”, obchodzeniem reguł i przyzwoleniem na działania sprzeczne z interesem wspólnym. Niską aktywność społeczną tłumaczy się także tym, że polskie społeczeństwo znajduje się w fazie akumulacji, że

ludzie chcą po prostu się najpierw dorobić. Innymi słowy, że nie jesteśmy wcale post-sowieccy, ale raczej pre-kapitalistyczni. Problem konsumpcjonizmu jest w Polsce naprawdę dość dotkliwy. Są wreszcie duże teorie socjologiczne, starające się wyjaśnić takie zjawiska. Jedną z nich jest teoria Alberta Hirschmana,, mówiąca o dwudziestoletnich cyklach zainteresowania sprawami publicznymi. Właśnie mija te dwadzieścia lat i trzeba mieć nadzieję, że wahadło zawraca. Mój kolega Janek Herbst pisze doktorat, w którym zdaje się chce sprawdzić, czy Hirschman „miał rację”. Różnych wyjaśnień i rozgrzeszeń można pewnie znaleźć bardzo dużo. Pamiętajmy też, że na specyficznie polskie wyjaśnienia nakładają się zmiany społeczne na poziomie globalnym. Skąd czerpać inspirację podczas prób przezwyciężania wspomnianych zaszłości i niekorzystnych nowych tendencji? K. W.: Środowisko, z którym jestem związany, chce „grzebać przy korzeniach”. Realizujemy np. oddzielny program, który nazywa się Miasto Społeczne Warszawa. W jego ramach staramy się przybliżyć mieszkańcom stolicy „rodowody niepokornych”. Udało nam się namówić do współpracy osoby takie jak Bohdan Cywiński, Stefan Bratkowski, Andrzej Mencwel. Stworzyliśmy internetowy przewodnik, opisujący wybrane historyczne przedsięwzięcia obywatelskie ważne dla miasta, dostępny pod adresem www.miastospoleczne.pl. To jest szczególnie ważne w Warszawie, która jak dotychczas koncentruje się przede wszystkim na kultywowaniu wątków martyrologicznych. Utrwaliło się już, że jest Godzina „W”, wszyscy stajemy na baczność, żebyśmy się nauczyli

b n gOaNdgO, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/gOaNdgO/371152403/

17


18 pielęgnować wrażliwość i dowodzić naszej troski o to, co było historycznie wielkim poświęceniem. Chciałbym, żebyśmy wykształcili w sobie taki zwyczaj, że to, co jest dla nas ważne, podtrzymujemy nie tylko poprzez chwilę ciszy, zapalenie świeczki czy wywieszenie flagi, lecz przez konkretną działalność społeczną, np. czas poświęcony na rzecz Warszawy. Z jakich osiągnięć w zakresie aktywności obywatelskiej w ostatnich latach możemy być, jako społeczeństwo, dumni? K. W.: Choć czasami wypowiadam się dość krytycznie na ten temat, na pewno nie zapisuję się do legionu tych, którzy mówią, że to były zmarnowane dwie dekady itd. Mam olbrzymi szacunek wobec tego, co nam się razem udało osiągnąć, nawet jeśli nie jest tego tak wiele i dokładnie to, o czym marzyliśmy. Być może wtedy grzeszyliśmy pychą i naiwnością? Kiedy myślę o rozwoju tzw. Trzeciego Sektora to mimo wszystkich ograniczeń, jakie on napotyka, jest to w „rachunku ciągnionym” poważny sukces. Na co dzień pewnie tego nie doceniamy, ale dokonaniem ostatnich lat jest choćby to, że sam fakt istnienia sektora organizacji pozarządowych przedarł się do opinii publicznej, nawet jeśli stało się to wolniej niż oczekiwaliśmy. Ja osobiście mam wrażenie, że summa summarum zwycięstwem jest to, co zdarzyło się przy okazji ustawy o działalności pożytku publicznego. Choć relacje z administracją pozostawiają wiele do życzenia, sam fakt, że w każdym samorządzie współpraca z organizacjami pozarządowymi nie może być tak łatwo ignorowana i zaniechana, to coś, czego wiele krajów (w szczególności tego regionu) może nam zazdrościć. To samo dotyczy systemowych (np. podatkowych) zachęt dla filantropii. Choć skromnie z nich korzystamy i traktujemy już jako oczywistość, warto pamiętać, że w porównaniu z innymi krajami są one istotne. Ogólnie biorąc, cały układ regulacyjny, choć nie pozbawiony wad, jest jednak względnie zadowalający. Rzecz jasna, sfera regulacji może – i powinna – ułatwiać, a w każdym razie nie przeszkadzać w działaniach obywatelskich, ale sama ich nie zastąpi ani nie wygeneruje. Mimo iż dynamika ruchu pozarządowego nie jest tak wielka, jak na początku (inna sprawa, że tamta sytuacja była stanem dość wyjątkowym), to jednak mam wrażenie, że ten sektor przybiera na rozmiarach, choć mówiąc nieco prowokacyjnie wolałbym, żeby nieco bardziej „poszło w mięśnie”, zamiast w „sadło”. W aktywność obywatelską wliczałbym także działalność mediów – dużo na nie ostatnio narzekamy, że często rujnują debatę publiczną zamiast ją budować, ale mimo tych ograniczeń wydaje się, że tworzą one rodzaj „kontrapunktu” dla władzy. Pytanie, które się pojawia, dotyczy granic „czwartej władzy”. Często mam wrażenie, że media nie tyle kontrolują rządzących, co w pośredni sposób zaczynają ich zastępować i dyktują im warunki. Ale to już zupełnie osobny temat. Wracając do osiągnięć – istnieje ogromna liczba konkretnych spraw, w wielu dziedzinach, które udało się załatwić

dzięki oddolnym działaniom. Może jakiejś wielkiej rewolucji nie zrobiliśmy, ale posiadamy znaczące osiągnięcia w tysiącu drobnych kwestii. Nie mam zatem poczucia historycznej porażki, co najwyżej lekcji osobistej pokory, że rzeczy dzieją się po prostu dłużej i są nieco bardziej skomplikowane. Stosunkowo nowym zjawiskiem jest wąsko pojęty Trzeci Sektor, nie działający dla zysku, jednak oparty przede wszystkim o pracę odpłatną, zajmujący się profesjonalnym dostarczaniem usług społecznych na zlecenie administracji centralnej czy samorządów – w założeniu bardziej efektywnym, innowacyjnym etc. Jaki powinien być podział zadań między państwem, rynkiem a Trzecim Sektorem? K. W.: W polskich warunkach i w polskiej tradycji podział pracy powinna wyznaczać zasada pomocniczości [nakazuje rozwiązywanie problemów społecznych na najniższym możliwym szczeblu, przy wsparciu ze strony wyższych – przyp. red.]. Jesteśmy zresztą jednym z nielicznych krajów, który ma to wpisane do konstytucji. Jest to pewnym osiągnięciem, aczkolwiek bardzo długo zajmuje edukowanie opinii publicznej i rządzących na temat tego, co w praktyce zasada ta oznacza. Usłyszałem kiedyś np. taką interpretację, że organizacje pozarządowe są po to, żeby pomagać rządowi… To jest głębokie nieporozumienie. Jest dużo pracy do wykonania w tym względzie, a sprowadza się ona głównie do tego, że państwo powinno po prostu bardziej zaufać obywatelom. W Polsce polityka wciąż jeszcze uprawiana jest w „leninowskim” stylu „zarządzania na szczytach”, zgodnie z wiarą, że państwo powinno się reformować przede wszystkim od góry. Tymczasem ja mam wrażenie, że większość wyzwań, jakie stoją przed Polską, wymaga czegoś w rodzaju umów społecznych między administracją a obywatelami. Bo specyficznie w Polsce obywatele mają fantastycznie opanowany rodzaj społecznego „veta”. Czy będzie to kwestia korupcji, bezpieczeństwa, wykluczenia społecznego, zorganizowania Euro 2012 czy choćby segregacji odpadów – to wszystko są sprawy, których nie da się załatwić na zasadzie kar i nagród. Wszystkie one wymagają zaangażowania obywateli i ich współodpowiedzialności. Problem w tym, że aby obywatele mogli się zaangażować, muszą uwierzyć w sensowność i szczerość propozycji formułowanych przez władzę, a do tego potrzebne jest elementarne zaufanie do niej. Zaufania tego bardzo brakuje, przy czym mam wrażenie, że niedobór ten jest obustronny. Często mówi się, że w Polsce panuje deficyt kapitału społecznego, ale trzeba pamiętać, że ma on kilka wymiarów. Słyszymy, że jest niski, bo nie mamy do siebie wzajemnie zaufania, lecz w teorii kapitału społecznego jest również oś, która ma charakter nie poziomy, dotyczący nie tego, jacy dla siebie jesteśmy jako bliźni czy sąsiedzi, a tego, w jakich relacjach pozostajemy w stosunku do władzy (tzw. kapitał łączący). Tutaj korozja zaufania jest bardzo głęboka i nie da się tego łatwo naprawić żadną, nawet najlepszą legislacją.


19 Tu pomóc mogą tylko przykłady i zbliżanie się krok po kroku. Pierwszy krok powinna uczynić władza, bowiem to ona dysponuje „rentą pozycji” i to ona powinna w szczególny sposób dokonywać „małych abdykacji” i starać się zachęcać obywateli do zajmowania terytorium większego niż dotychczas oraz – co najważniejsze – do przyjmowania za nie współodpowiedzialności. Wracając do podziału pracy, który jest bardzo ważny: mam wrażenie, że często popadamy ze skrajności w skrajność, od skłonności do nadmiernego etatyzmu i przekonania, że to państwo powinno rozwiązać wszystkie problemy społeczne bardzo szybko uciekamy w kierunku komercjalizacji i prywatyzacji. Mało jest natomiast myślenia w kategoriach uspołecznienia – bardziej się chce upaństwowić społeczeństwo, niż uspołecznić państwo. Jest to widoczne w wielu dziedzinach – czy weźmiemy służbę zdrowia, czy edukację, to udział sektora pozarządowego w wykonywaniu usług jest stosunkowo mizerny. Mamy swoje, nazwijmy to, monopole, takie jak np. opieka nad bezdomnymi, ale myślę, że nie bardzo ktokolwiek chce nam ten monopol odbić. To jest zresztą bardzo konkretny przykład. W sensie ustrojowym opieka ta stanowi obligatoryjne zadanie własne samorządu, a mimo to organizacje, które pracują z bezdomnymi, z największym trudem wydobywają od niego pieniądze, a muszą jeszcze konkurować między sobą tym, ile same zebrały. Tak utrwala się w administracji niebezpieczne przekonanie, że główną kompetencją sektora pozarządowego jest to, iż taniej zaspakaja on różne potrzeby. Co prawda może zdarzyć się, że organizacje społeczne są tańsze, bo potrafią np. korzystać z pracy wolontariuszy czy wsparcia filantropijnego, ale to powinien być co najwyżej dodatkowy, a nie zasadniczy argument za współpracą z nimi. Główna kompetencja organizacji pozarządowych polega na tym, że mają charakter misyjny, że uczestniczą w nich pasjonaci, że są bardziej „empatyczne”, że starają się rozwiązywać problemy swoich podopiecznych, a nie uzależniać ich od siebie.

lub bardziej sensowne szkolenia, istnieją też pieniądze na tzw. infrastrukturę społeczną. Przyjęło się u nas, że tworzy ją wyłącznie administracja. To jest głębokie nieporozumienie, gdyż np. hospicjum prowadzone przez organizację pozarządową w sposób oczywisty jest częścią infrastruktury społecznej, mimo że właścicielem w sensie nominalnym nie jest tutaj państwo. Zaliczyłbym do niej nawet organizowanie przestrzeni do działań o charakterze publicznym. Wydaje mi się, że prawne warunki do tego, żeby te proporcje w podziale pracy zmienić, istnieją, ale często pozostają niewykorzystane. Nie przyjmuję – w polskich warunkach – argumentu, że państwo używa sektora pozarządowego do tego, aby wycofywać się z jakichś działań; musiałbym zobaczyć trochę przykładów. Wiem, że tak się dzieje w innych krajach, np. na Węgrzech wprowadzenie „jednego procenta” ewidentnie było rodzajem umowy z sektorem pozarządowym, że państwo zacznie się wycofywać z różnych rzeczy. Co więcej, właśnie po wprowadzeniu wspomnianego mechanizmu odebrano organizacjom inne przywileje, związane z filantropią, uznając go za rodzaj nagrody pocieszenia. W Polsce dwa czy trzy razy pojawiły się tego rodzaju pomysły, ale natychmiast zostały utrącone. Nie widzę zbyt wielu przypadków, w których organizacje pozarządowe służą państwu za zasłonę dymną do unikania odpowiedzialności, zresztą obywatele, bądźmy szczerzy, nie oczekują aż tak wiele od tego sektora, żeby państwu udało się skorzystać z tego rodzaju wykrętu. Raczej uważają, że za wiele rzeczy powinno ono odpowiadać bezpośrednio. W badaniach, które prowadzi Klon/Jawor, stosunkowo dużą popularność ma np. zdanie: „Gdyby administracja była lepiej zorganizowana, wolontariat nie byłby potrzebny”. Smutne.

Organizacjom, o których mówimy, zarzuca się czasem, że ich istnienie stanowi dla państwa pretekst, by wycofywać się z tradycyjnych obowiązków względem społeczeństwa.

Profesjonalizacji działalności organizacji pozarządowych (np. stosowaniu nowoczesnych narzędzi marketingowych w kampaniach społecznych), częstokroć znacznie zwiększającej jej skuteczność, towarzyszy instytucjonalizacja działań, które wcześniej były realizowane oddolnie i nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby czekać z nimi, aż uzyska się dotację.

K. W.: Pomiędzy tym, że państwo posiada ustrojowe zobowiązanie do rozwiązywania danego problemu, a tym, że miałoby ono być bezpośrednim wykonawcą wszystkich niezbędnych działań, jest olbrzymia różnica. Tu pojawia się problem „domniemania pierwokupu” po stronie administracji i tu właśnie najpoważniejsze są naruszenia zasady pomocniczości. Ów pierwokup jest szkodliwy i przybiera formę samospełniających się proroctw: organizacjom nie powierza się zadań, bo są za słabe, kiepsko wyposażone, nie mają dość personelu itd., jednak jeśli się tego nie będzie robić, na zawsze takie pozostaną. Kiedy patrzymy na fundusze unijne, to trzeba pamiętać, że poza tzw. miękkimi pieniędzmi z Europejskiego Funduszu Społecznego, z których organizacje często żyją i prowadzą różnego rodzaju mniej

K. W.: Operowanie dużym kwantyfikatorem „Trzeci Sektor” bywa często mylące, bo on składa się z bardzo różnych frakcji i pełni bardzo różne funkcje. Zupełnie inaczej widzę rolę podmiotów o charakterze dostarczyciela usług publicznych, czym innym są organizacje, których istotą jest patrzeć władzy na ręce, a jeszcze inna jest funkcja tych, które generują niezależne idee, klasycznych think tanków, czym innym wreszcie są organizacje, które „przyklejają ludzi do siebie”, realizują ich wspólne pasje, czasem tylko dla zabawy, ale to akurat ma gigantyczne znaczenie z punktu widzenia tworzenia i podtrzymywania więzi społecznych. Ten sektor ma wiele „podsektorów”, a często myśli się o nim jako o czymś monolitycznym. Dopiero teraz odkrywamy np. organizacje społeczności lokalnych – to, co w Stanach


20 Zjednoczonych nazywa się community-based organizations czy grassroots. Ja nazywam to czasem z sympatią „planktonem obywatelskim” i uważam, że jest on nadzwyczajnie potrzebny, gdyż z punktu widzenia kapitału społecznego może stworzyć znacznie więcej, niż te wszystkie wielkie struktury i organizacje. Od jakiegoś czasu rosną możliwości stałego utrzymywania się z działań w ramach organizacji pozarządowych. Czy ktoś, kto zawodowo zajmuje się działalnością pożytku publicznego, może być nadal uznawany za społecznika – a może to pojęcie jest nieadekwatne do dzisiejszych realiów? K. W.: Na pewno zdarza się „zła profesjonalizacja”, traktowanie działalności w Trzecim Sektorze jako zawodu jak każdy inny, podejmowanie jej bez jakiegokolwiek powołania. Używam terminu „powołanie”, bowiem jest to, a w każdym razie powinien być, zbiór instytucji mimo wszystko misyjnych. Widać to szczególnie we wspomnianych organizacjach typu usługowego. Jednocześnie nie wszystkie instytucje, szczególnie prowadzące działania o charakterze ciągłym, mogą bazować wyłącznie na wolontariuszach czy entuzjastach. Między organizacjami opartymi wyłącznie o pracę społeczną, a takimi, które w dużej mierze bazują na płatnym personelu, powstają oczywiście pewne napięcia, ale jedne i drugie są potrzebne. Czy ci ludzie są społecznikami? To trudne pytanie. Wydaje mi się, że ta granica rozstrzygana jest „w środku głowy”. To, że ktoś bierze pieniądze, moim zdaniem nie przekreśla go automatycznie jako społecznika. Myślę, że bycie społecznikiem jest bardziej związane z określonymi intencjami, postawą, z poczuciem posłannictwa. To, że pojawiają się pieniądze, może być przeszkodą, ale niekoniecznie stanowi czynnik dyskwalifikujący. Powiedzmy sobie szczerze: gdyby ich nie było, wielu rzeczy nie dałoby się zrobić, bo nie każdego z nas – a wręcz tylko stosunkowo małą grupę – stać byłoby na to, żeby z pasją poświęcać tak dużo czasu działalności dla dobra wspólnego, nie mogąc jednocześnie zarabiać na utrzymanie. Oczywiście, jak w każdym systemie, tu też występują sytuacje zupełnie patologiczne, tzn. organizacje, w przypadku których w ogóle nie może być mowy o misji społecznej, a nazwa „fundacja” czy „stowarzyszenie” używana jest wyłącznie instrumentalnie i wizerunkowo. Trzeba mieć nadzieję, że to jedynie margines Trzeciego Sektora. Organizacjom pozarządowym zarzuca się nieraz, że swoją działalność dostosowują nie tyle do najpilniejszych problemów społecznych, co do możliwości zdobycia środków, a wręcz nieco sztucznie wymyślają potrzeby społeczne, na które miałyby odpowiadać. K. W.: Pytanie o suwerenność organizacji pozarządowych jest jednym z najtrudniejszych. Warto zwrócić uwagę, co się

stało, gdy pojawiły się „pieniądze europejskie”. One mają swoje etykiety, są zawsze „na coś”. No i bardzo często jest tak, że instytucje, szczególnie te, które zatrudniają personel, nagle się orientują, że filantropia jest za płytka, składki członkowskie nie wystarczają, działalności gospodarczej nie chcą albo nie potrafią prowadzić – i stają się poniekąd zakładnikami samego swojego istnienia. Żeby zdobyć pieniądze, podtrzymać „metabolizm” instytucji, skłonne są nawet zabierać się za rzeczy, o których zupełnie nie mają pojęcia, robiąc to tylko dlatego, że ktoś ogłosił konkurs w danym obszarze. Psuje to reputację sektora, bo to nie jest elastyczność, dostosowywanie się do potrzeb, lecz czysty oportunizm. To można jakoś zrozumieć w planie ludzkim, że każdy chce jakoś żyć itd., ale koniec końców nie przysparza nam to chwały. Kluczem do przetrwania wielu organizacji w tego rodzaju „ekosystemie” staje się adaptacyjność instytucji, ale za to też trzeba ponieść cenę i ów społeczny darwinizm wytwarza gatunki niekoniecznie odpowiadające klasycznemu rozumieniu organizacji misyjnych; misją staje się przetrwanie. Z drugiej strony, problemem jest mała liczba źródeł finansowania. Spójrzmy, jaki jest tłok przy istniejących „wodopojach”, np. do Funduszu Inicjatyw Obywatelskich zgłaszanych jest 3000 wniosków i to w dużej mierze takich, które mogłyby i powinny być finansowane lokalnie. Podobnie wygląda sytuacja w wielu konkursach dotyczących pieniędzy unijnych (szczególnie EFS). Bardzo często zwycięstwo w tego rodzaju konkursach nie jest niestety efektem autentycznych kompetencji, lecz technicznych umiejętności pisania wniosków, a rezultaty, które są w te wnioski wpisywane i działania, które organizacje prowadzą, mają bardzo często charakter pozorny. Potrzebna jest radykalna zmiana w myśleniu o funduszach europejskich, refleksja nad tym, jak powiązać ich wydatkowanie z osiąganiem autentycznych rezultatów. To jest materiał na całkiem inną i bardzo poważną rozmowę. Bez zmiany w tej dziedzinie, środki z UE nie tylko nie rozwiążą żadnego z problemów organizacji i ich podopiecznych, ale jest ryzyko, że wręcz je pogłębią. Teoria mówi, że sektor pozarządowy szybciej niż ktokolwiek inny zauważa problemy, nazywa je, reaguje; że organizacje są elastyczne, wrażliwe społecznie i innowacyjne. To nie zawsze prawda, ale to nie jest wyłącznie efekt sztucznego tworzenia potrzeb, lecz również braku refleksyjności tego ruchu. Dużym problemem jest brak autentycznego rozpoznawania problemów społecznych i badania skuteczności własnych działań. Myśli się o tym, czy zebraliśmy dość podpisów na liście beneficjentów, tworzy się tony raportów i pozorne ewaluacje, co do których my i sponsor jesteśmy zainteresowani, żeby wykazały, iż wszystko było w porządku. Natomiast nie zawsze znajduje się dość czasu, żeby przystanąć i zastanowić się, czy to wszystko rzeczywiście ma sens. Organizacje zabiegane w tym pisaniu wniosków, w polowaniu na środki, a następnie w ich rozliczaniu, czasami gubią samosterowność i cel działań. Kiedy rozmawiam z ludźmi z redakcji portalu ngo.pl, to oni często mają


21 wrażenie, że użytkownicy nie są szczególnie zainteresowani ich publicystyką, że dla wielu organizacji kontakt z portalem sprowadza się po prostu do przeglądania tablicy ogłoszeń na temat tego, gdzie się pojawiają pieniądze „do wzięcia”. Jaką ocenę wystawiłby Pan tym, którzy powinni odgrywać czołową rolę w promowaniu kultury obywatelskiej: mediom, inteligencji, środowisku nauczycielskiemu i akademickiemu? K. W.: Mam tu dość radykalne poglądy, szczególnie jeśli mowa o tzw. inteligencji. Mój przyjaciel Piotr Gliński głosi wręcz tezę o zdradzie elit. Coś jest tu na pewno na rzeczy. To nie jest tak, że tylko jacyś nuworysze i ludzie prości nagle zachłysnęli się tym, że można mieć więcej i rzucili się do zdobywania, zarabiania i konsumpcji. Mam wrażenie, że „ukąszenie materialistyczne”, a także „ukąszenie władzą” dotyczy również sporej część inteligencji. Wiem, że może to zabrzmieć nieco arogancko, ale wydaje mi się, że mamy „problem” z polską inteligencją. Spotykam różnego rodzaju mądre głowy, profesorów itd., którzy ograniczają się do recenzowania społeczeństwa obywatelskiego, najchętniej udzielając mu różnego rodzaju połajanek. Taka protekcjonalna postawa jest bardzo wygodna, warto jednak spytać o ich własne zaangażowanie społeczne. Gdy patrzę na swoje pokolenie, na ludzi, którzy przed 1989 r. kończyli studia i pewnie aspirowali do tego, żeby traktować swoje wykształcenie jako zobowiązanie o charakterze społecznym – później bardzo niewielu z nich wybrało taką ścieżkę. Istnieje zatem pewien kłopot, jeśli chodzi o etos inteligencji, który jest w końcu czymś zupełnie innym niż po prostu bycie wykształconym. Polacy co prawda dokonali największego chyba znanego w historii skoku edukacyjnego, rozumianego jako inwestowanie we własne wykształcenie, ale nie mam wrażenia, żeby faktycznie przybyło inteligencji. Bycie inteligentem wymaga czegoś więcej – powiązane jest z pewnym rodzajem służby publicznej. Tego zaangażowania zbyt wiele nie widzę. Pracownia Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”, która powstała niedawno i zrzesza głównie doktorantów Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, ma być czymś w rodzaju instytucjonalnej platformy, miejsca, w którym kompetencje jej członków, ich wiedza, szybkość myślenia i działania mogą się spotkać z przestrzenią autentycznej i pożytecznej aktywności obywatelskiej. To pewnie bardzo długo potrwa, ale pocieszające jest, że coraz więcej ludzi bardzo dobrze wykształconych lgnie – nawet za cenę niższych zarobków – do miejsc, które dają im gwarancję albo przynajmniej nadzieję, że to, co robią, ma sens. Gdy się spojrzy na II Rzeczpospolitą i ówczesną rolę, mnogość i różnorodność działań społecznych, inteligenckich, i porówna z tym, co jest teraz, to coś każe zapytać, dlaczego jest aż tak bardzo inaczej. I wtedy trzeba sobie uświadomić, ilu ludzi straciliśmy podczas wojny. W Polsce na każde tysiąc osób zginęło ponad dwieście. Po wojnie

b n eyeccd, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/26175824@N02/4519516954

staliśmy się w dużej mierze homogenicznym, chłopskim społeczeństwem, „wypłukanym” przez wojnę z niezwykle cennych składników. Odtwarzanie tego, co straciliśmy, zajmie wiele czasu. Co do środowiska akademickiego, jeszcze jako student pisałem pracę o etosie uniwersyteckim, o tradycyjnym rozumieniu idei uniwersytetu, który miał być oazą przestrzeni publicznej, laboratorium ucierania się różnych publicznych spraw. Nie miejscem, które zamknęło się w wieży z kości słoniowej i bardzo często ogranicza się do protekcjonalnego i nierzadko fałszywego opisywania tego, co dzieje się naokoło. Mam cały czas nadzieję, że uniwersytet wróci do swojej pierwotnej funkcji, do swego powołania. A co z niższymi szczeblami systemu edukacji? K. W.: Nieszczęście polega na tym, że jest straszliwie zorientowany na podejście konkurencyjne i indywidualistyczne, że „programuje” do strategii rywalizacyjnych, a nie kooperacyjnych. Smutne, że w polskim systemie edukacji dominuje takie właśnie odczytanie „znaków czasu”. W praktyce naszego szkolnictwa prawie nie występują zadania, które uczniowie powinni rozwiązywać wspólnie. Problem zresztą zaczyna się często wcześniej, już na poziomie przedszkola. To tam kształtują się pierwsze dyspozycje do komunikowania się z innymi i współdziałania. „Bo jakie początki, takie wszystko”, jak napisał w XVII w. Jan Amos Komeński. Nic się w tej sprawie nie zmieniło. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 9 maja 2010 r.


22

Oddolne Izby Kontroli Michał Sobczyk, Magdalena Wrzesień

Nic nie służy państwu tak dobrze, jak oddolny nadzór i konstruktywna krytyka ze strony obywateli. uzbrojeni i pożyteczni Wnikliwa obserwacja życia publicznego, zwłaszcza działalności instytucji, oraz podejmowanie interwencji (np. nagłaśnianie negatywnych zjawisk), gdy wymaga tego interes społeczny, określane są mianem działań strażniczych. Ich celem jest nie tylko wykrywanie nadużyć oraz zwiększanie przejrzystości działań administracji, lecz przede wszystkim trwała poprawa funkcjonowania monitorowanych podmiotów, dzięki identyfikacji ich słabych punktów, przepisów utrudniających im pracę itp. Organizacje podejmujące takie inicjatywy, zwane z angielskiego watchdogami, działają jawnie, a jedną z ich głównych broni są zapisy Konstytucji i innych aktów prawnych. Warunkiem wstępnym wszelkiej kontroli społecznej nad instytucjami państwa jest posiadanie niezbędnych informacji. Prawo przyznaje obywatelom dostęp do bardzo szerokiego ich zakresu. Pytać możemy niemal o wszystko, a urzędnicy mogą nam odmówić jedynie niektórych informacji, np. stanowiących tajemnicę państwową czy dotykających prywatności. Mamy prawo choćby do szerokiego zakresu informacji związanych z majątkiem gminy, np. nazwisk (ale już nie adresów) osób, którym umorzyła ona podatki. – W art. 61 Konstytucji jest wskazane, że obywatel ma prawo do informacji o działalności instytucji publicznych. Jeśli patrzymy na urząd jako całość, to możemy zapytać o każdą jego czynność, czy będzie to podpisana przez ten urząd umowa, czy np. kalendarz burmistrza. Ograniczenia w dostępie do informacji publicznej możliwe są wyłącznie wtedy, gdy służą ochronie praw innych osób czy podmiotów, bezpieczeństwa lub ważnego interesu państwa, bądź porządku publicznego – mówi Szymon Osowski, koordynator Pozarządowego

Centrum Dostępu do Informacji Publicznej, istniejącego od czterech lat. – Często instytucje oświadczają, że nie udostępnią informacji np. „ze względu na ochronę danych osobowych”. Tymczasem takie decyzje muszą spełniać określone kryteria, zwłaszcza zawierać pełną podstawę prawną – dodaje. W skład arsenału środków stosowanych przez strażników wchodzą m.in. analiza dokumentów, stron internetowych urzędów, skarg i wniosków, obserwacje, wywiady. Ale także – rzadziej stosowane w Polsce – różne formy prowokacji. Ponieważ monitoring nie jest celem samym w sobie, lecz służy poprawie funkcjonowania danego obszaru, opracowanie raportu z działania danej instytucji powinno znaleźć ciąg dalszy w postaci lobbingu, rzecznictwa, a jeśli nie przyniesie to skutku – prób wywierania nacisku poprzez kampanie medialne, zbiórki podpisów, masowe pisanie listów czy akcje bezpośrednie. Strażnik nie powinien z gruntu odrzucać metod „pokojowych”, jak rozmowy robocze, ale i liczyć się z koniecznością wejścia na drogę administracyjną czy – jeżeli stwierdzi jakieś przestępstwa – złożenia doniesienia do prokuratury. Niezwykle istotne jest dopasowanie metod do sytuacji, np. specyfiki lokalnej. – W jednym środowisku nacisk zewnętrzny jest skutecznym narzędziem wpływu na funkcjonowanie instytucji. W innym – przyczynia się do usztywnienia stanowiska, a ci, którzy posłużyli się tym mechanizmem, są postrzegani jako zdrajcy i nikt już nie reaguje na ich inicjatywy – mówi dr Ryszard Skrzypiec, socjolog Trzeciego Sektora, a zarazem autor instrumentów do monitorowania instytucji publicznych oraz koordynator projektów strażniczych, w tym ogólnopolskich, jak „Przejrzysta Gmina”. Z kolei Anna Kuliberda ze Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich (SLLGO), koordynatorka Szkoły Inicjatyw Strażniczych, akcentuje podejście kompleksowe i metodyczne, stosowanie zobiektywizowanych narzędzi oraz stwarzanie instytucjom możliwości przedstawienia własnego oglądu sytuacji – wszystko to pozwala uniknąć


23 oskarżeń o stronniczość. – Pójście do urzędu i przeprowadzenie ankiety nt. zadowolenia petentów to za mało. Pełne działanie strażnicze jest możliwe, gdy uzyska się całościowy obraz sytuacji: porozmawia także z pracownikami instytucji, zweryfikuje dokumentację wykonywania interesujących nas zadań, przyjrzy się prawu. Bo np. niezadowolenie z czasu oczekiwania na załatwienie sprawy może wynikać zarówno z wewnętrznego regulaminu urzędu, braków w jego zasobach, jak i z wadliwych regulacji, którym on podlega – mówi. Wśród ważnych zasad, do których powinny stosować się organizacje strażnicze, znajduje się także m.in. bezpośrednie włączanie w ich programy obywateli oraz każdorazowe formułowanie praktycznych rekomendacji dla monitorowanych instytucji. Ryszard Skrzypiec przypomina, że działalność strażnicza nie polega na wyszukiwaniu „haków” – jeśli jakaś instytucja działa dobrze, wówczas należy to nagłośnić. Zadaniem watchdogów jest bowiem troska o dobro wspólne, a nie walka z państwem czy instytucjami samorządu.

Obywatele chcą wiedzieć Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy BONA FIDES z Katowic przygląda się od kilku lat udostępnianiu informacji publicznej przez sto kilkadziesiąt śląskich urzędów gmin i miast. – W 2007 r. przebadaliśmy wszystkie Biuletyny Informacji Publicznej, nie tylko pod kątem tego, co jest wymagane ustawą o dostępie do informacji publicznej, ale także ich przejrzystości – oraz tego, co według nas, mieszkańców, byłoby w nich przydatne. Po opublikowaniu raportu wiele urzędów nawiązało z nami kontakt i wspólnie pracowaliśmy nad tym, żeby te biuletyny poprawić. Poza tym kilka urzędów zrobiło szkolenia dla wszystkich pracowników, bo okazuje się, że oni często w ogóle nie znają ustawy. Dzięki naszym działaniom także szeregowi urzędnicy dowiedzieli się, że jest takie prawo i że trzeba je realizować – mówi Grzegorz Wójkowski, prezes i koordynator projektów strażniczych stowarzyszenia. Już pobieżna analiza zmian bezpośrednio po publikacji raportu pokazała, że program był strzałem w dziesiątkę – ok. 60 gmin wprowadziło mniejsze lub większe poprawki w swoich biuletynach – dlatego ma być powtórzony. Z kolei w 2008 r. organizacja zbadała, jak poszczególne urzędy udzielają informacji publicznej na wniosek pisemny lub telefoniczny. – Tematyka jest mało medialna, a żeby zaszły jakieś zmiany, trzeba nimi najpierw zainteresować opinię publiczną. Naszym sposobem był ranking gmin, od najlepszej do najgorszej. Potem cała masa małych, lokalnych gazet pisze: „Nasza gmina jest na 130. miejscu, a sąsiednia na 14. Panie wójcie, dlaczego?”. I ludzie zaczynają na ten temat rozmawiać – wyjaśnia Wójkowski. Oporne gminy „dopingowano” do zaprzestania łamania prawa podawaniem ich do sądu administracyjnego, dzięki czemu kilkanaście urzędów zmieniło swoje statuty lub zarządzenia związane z dostępem do informacji publicznej. Ponadto w „rodzinnych” Katowicach organizacji udało się wywalczyć imienne głosowania w Radzie Miasta oraz prawo zgłaszania przez

Pierwszy Sektor pod lupą – rozmowa z Jakubem Ryszardem Stempniem Jak na użytek Pańskich badań zdefiniowano organizację strażniczą? Jakub Ryszard Stempień: Organizacje strażnicze to wszystkie organizacje pozarządowe, które pełnią funkcję kontrolną – to ujęcie szersze. W badaniu, o którym mówimy, wykorzystywana była definicja o węższym zakresie, silnie związana z teorią demokratyczną. Możemy spojrzeć na demokrację przedstawicielską jako na układ zleceniodawca-wykonawca. Zleceniodawcą jest społeczeństwo, wykonawcami zaś – politycy i urzędnicy. Tak jak w przypadku każdej delegacji uprawnień (na przykład kiedy wynajmujemy malarza, by odnowił nam mieszkanie), także i tu pojawia się problem konieczności kontrolowania działań wykonawcy. Jego interesy nie muszą być bowiem zbieżne z interesami zamawiającego. Nierzadko stara się on ograniczać własne wysiłki i wcale nie dba o optymalizację kosztów (na przykład materiałów) – ponosi je bowiem zleceniodawca. I w tym kontekście potrzebne są właśnie pozarządowe organizacje strażnicze. W myśl tego badania są to organizacje, które w sposób systematyczny monitorują działalność administracji publicznej – zarówno samorządowej, jak i centralnej. Ta definicja wyklucza np. konsumenckie organizacje kontrolne, gdyż w tym przypadku mamy do czynienia z monitoringiem organizacji Trzeciego Sektora wobec Drugiego Sektora. Nacisk został zatem położony na relacje Trzeciego i Pierwszego Sektora. Jak często działalność strażnicza wyznacza charakter organizacji? J. R. S.: Z badań wynika, że organizacji stricte strażniczych praktycznie w Polsce nie ma, choć zdarzają się takie, które większość czasu poświęcają na strażnictwo. Wiele organizacji działających na rzecz społeczności lokalnej w ramach tej aktywności decyduje się np. na monitorowanie urzędu gminy, bo coś im się nie podoba w budżecie. Najczęstsza jest zatem działalność łączona. W ankiecie pytałem organizacje, jaką część swoich zasobów (czas, pieniądze, ogół energii


24 i wysiłków) zużytkowały w poprzednim roku na działania strażnicze – przeważnie odpowiadały, że ok. 3035%. Wiele organizacji ekologicznych podejmuje taką aktywność, mają one zresztą najdłuższą tradycję działań strażniczych – można powiedzieć, że byli to pierwsi strażnicy w PRL-u, oprócz ruchów na rzecz praw człowieka. Również one mają jednak zwykle szerszy profil – prowadzą działania edukacyjne, akcje społeczne, które nie mają charakteru monitoringowego itp. Jak bardzo rozwinięte są w Polsce działania strażnicze, w stosunku do potrzeb? J. R. S.: Jak pokazują badania Trzeciego Sektora, na całym świecie jest na ogół bardzo mało organizacji działających w obszarze kontrolowania administracji publicznej, stanowią one margines. Nie musi to jednak oznaczać, że nie spełniają swej funkcji należycie. Wydaje się, że nie musi ich być wcale dużo; być może wystarczyłoby, żeby w Polsce było trzysta watchdogów. Z moich badań wynika, że województwa wschodnie to regiony w dużej mierze pozbawione organizacji strażniczych. To wynika, jak mi się wydaje, z upośledzenia całego Trzeciego Sektora na tamtych obszarach. Ale nie jest też tak, że tamtejsze instytucje są całkowicie pozbawione oddolnej kontroli – czasem organizacje z innych województw prowadzą projekty ponadwojewódzkie, które obejmują tamte regiony. I to jest bardzo ciekawe.

mieszkańców obywatelskich projektów uchwał. Na 2011 r. planuje ona rozpocząć szkolenia dla przedstawicieli regionalnych organizacji pozarządowych w zakresie monitoringu pracy sądów i prokuratury. Metodologię i doświadczenia śląskiej organizacji wykorzystało Stowarzyszenie „Razem dla Innych” z Morąga. Zbadało warmińsko-mazurskie BIP-y na wszystkich trzech poziomach samorządu. – Każdy podmiot otrzymał list z konkretnymi wskazówkami, co jest źle. Część z nich „od ręki” wprowadziła zmiany. Niektóre samorządy, które były na etapie uruchamiania nowych serwisów, przesyłały nam nowe BIP-y do audytu społecznego przed umieszczeniem ich w Internecie – mówi Aneta Pierzchała-Tolak, wiceprezes stowarzyszenia. Dodaje, że zaczęli się do niego zwracać mieszkańcy, i to niekoniecznie z regionu, pytając, jak wyegzekwować od urzędników informację publiczną. – W tym roku chcemy sprawdzić, na ile ta zmiana, którą wierzymy, że zapoczątkowaliśmy, jest wdrażana – ponownie będziemy monitorować samorządy, tym razem wybrane. Poprzednim razem otrzymaliśmy na nasze działania dotację, teraz będziemy to robić zupełnie społecznie – mówi p. Aneta. Jej organizacja ma na koncie także inny, niezwykle ciekawy projekt

Jaką część administracji są w stanie objąć swoim oglądem organizacje strażnicze? J. R. S.: Oczywiście nie całość, bo wtedy każdy polityk czy urzędnik musiałby mieć swojego pozarządowego asystenta, który patrzyłby mu na ręce. Pytanie powinno zatem brzmieć: na ile instytucje publiczne czują na plecach oddech organizacji strażniczych. Pytałem przedstawicieli tych organizacji o skuteczność – na ile są w stanie doprowadzać do usunięcia patologii, które stwierdzają, nie tylko działań niezgodnych z prawem, ale także tych niezgodnych z interesem publicznym, jak nepotyzm. Wyniki były bardzo smutne – do rzadkości należały organizacje, które deklarowały, że w większości przypadków są w stanie wymusić zmianę. Co gorsza, w Trzecim Sektorze możemy mieć do czynienia z problemem działań pozornych, do których moim zdaniem zachęca „metoda projektowa”. We wnioskach o dotacje mamy zadeklarowane rezultaty: tzw. miękkie, które są praktycznie niemierzalne, więc nimi nie musimy się tak bardzo przejmować, oraz twarde, jak np. raport (którego może nikt nie przeczytać) lub konferencja (na którą przyjdzie dwadzieścia osób). Na poziomie rezultatów wszystko się więc zgadza (opublikowano raport, zorganizowano

b n a t. magNum, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/35075971@N00/2569423078/


25 strażniczy – monitoring realizacji obietnic wyborczych samorządowców z powiatu ostródzkiego, prowadzony przez miejscową młodzież licealną. Z kolei Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego z Krakowa zrealizowała projekt „Klucz do informacji”. Zbadała usługi internetowe o charakterze publicznym pod kątem dostępności dla słabowidzących i niewidomych, korzystających z Internetu w zupełnie inny sposób, zwłaszcza przy użyciu specjalnych programów udźwiękawiających. Światowym standardem przy tworzeniu stron WWW urzędów czy aplikacji wykorzystywanych w kontaktach z nimi, jest stosowanie rozwiązań przyjaznych dla osób z dysfunkcjami wzroku. Niestety, w Polsce powszechny jest brak świadomości bądź lekceważenie tej problematyki, co wykazał Instytut w swoim raporcie. – Większość instytucji, które zadeklarowały zmiany na swoich stronach WWW w celu ułatwienia korzystania z nich przez osoby niewidzące, rzeczywiście je wprowadziło, choć nie zawsze w takim stopniu, jak zapowiedziały – mówi Marcin Patoczka, który koordynował projekt. Zdarzają się także w naszym kraju inicjatywy polegające na monitoringu budżetów lokalnych. W 2007 r. SLLGO realizowało ogólnopolski projekt pod nazwą „Laboratorium Monitoringu Budżetu”, którego celem było polepszenie dialogu i współpracy między instytucjami samorządowymi a organizacjami społecznymi i mieszkańcami w zakresie gospodarowania finansami publicznymi (m.in. poprzez organizowanie cyklicznych konsultacji budżetowych). W jego ramach przeanalizowano budżet dzielnicy Warszawa-Wola pod kątem włączania mieszkańców w proces jego tworzenia, oraz zorganizowano spotkanie z władzami dzielnicy, na którym dyskutowano m.in. na temat jej statutu. Warszawska Grupa Obywatelska, w której społecznie udzielają się członkowie stołecznych organizacji zainteresowanych nadzorem nad władzami publicznymi, podjęła się także innych ciekawych inicjatyw, jak stworzenie Pozarządowej Inspekcji Lokalowej (kontrola przyznawania lokali komunalnych w trybie pozakonkursowym), monitoring finansowania samorządowej kampanii prezydenckiej w Warszawie, czy też – na prośbę członków Klubu Seniora „Baśniowa” na Ochocie – analiza podziału środków na działalność tego typu placówek. Trwałym efektem wielu projektów strażniczych są publikacje oraz zestawy metod działania (np. w zakresie monitoringu), w większości dostępne za pośrednictwem portalu www.watchdog.org.pl. Przykładowo, w ramach „Laboratorium…” powstał elektroniczny poradnik dla mieszkańców „Budżet gminy bez tajemnic”.

Mieć na nich oko – Społeczna kontrola sądownictwa ma w Polsce bardzo wyrywkowy charakter. Z jednej strony istnieje pewna liczba aktywnych organizacji broniących praw uczestników postępowań sądowych. Z drugiej, absolutna większość rozpraw odbywa się przy pustych ławach dla publiczności. Z uwagi na to, mamy

konferencję), w związku z czym projekt mamy rozliczony. Rzeczywiste oddziaływanie, skuteczność projektu, mogą być jednak marne. Problem ten, w konsekwencji upowszechniania się metody projektowej, będzie narastał. Myślę natomiast, że organizacje lokalne, działające na rzecz określonej społeczności, mogą być szczególnie upartymi obrońcami spraw publicznych. W jakich obszarach działają organizacje strażnicze, w jakich zaś ich nie ma, choć byłoby to dla nich naturalne pole aktywności? J. R. S.: Popularne są działania z zakresu ochrony środowiska, zarówno w sensie liczby, jak i spektakularności. Dobrym przykładem, zresztą również przykładem skuteczności, jest tutaj protest w sprawie Doliny Rospudy. To nie była tylko akcja bezpośrednia z przykuwaniem się do drzew, tam były wykorzystywane analizy prawne, wskazujące na nielegalność podejmowanych decyzji. Kontrola wydatkowania środków publicznych (tzw. budget watch) też jest dość „lubiana” przez polskie orga nizacje. I jeszcze jeden obszar, który od niedawna odkrywają: dostęp do informacji publicznej – tutaj sporo projektów było realizowanych w zakresie nadzorowania Biuletynów Informacji Publicznej, które generalnie działają źle. Warto wyróżnić jeszcze coś takiego, jak ogólny monitoring danej instytucji. To działanie dotyczy głównie szczebla lokalnego, zresztą organizacje strażnicze w ogóle mają skłonność do kontrolowania przede wszystkim jednostek samorządu terytorialnego – sfera rządu i władzy ustawodawczej jest praktycznie wolna od obywatelskiego nadzoru. Niechętnie zajmują się także działaniami antykorupcyjnymi, jest ich stosunkowo niedużo. Z czego wynika brak działań strażniczych na poziomie centralnym? J. R. S.: Wydaje mi się, że niechętnie kontrolowane są instytucje, które mają bardzo silnie przypisaną etykietę polityczną, gdyż z definicji obarczone jest to ryzykiem uznania takiej działalności za polityczną, a organizacje pozarządowe boją się takich konotacji. Jeżeli spojrzymy na to, z kim współdziałają, to z jakimikolwiek ugrupowaniami politycznymi współpracuje bodaj co osiemdziesiąta. Druga przyczyna to dobre, wystarczające pełnienie funkcji strażniczych w tym obszarze przez opozycję polityczną i media. Jak wiele organizacji strażniczych prowadzi stały monitoring np. pracy wybranego urzędu? J. R. S.: Wydaje się, że dominują działania akcydentalne, bez dalszego ciągu. W swoim badaniu skupiłem się


26 na beneficjentach programu Działania Strażnicze, prowadzonego przez Fundację Batorego. Dla wielu z tych organizacji było to pierwsze działanie strażnicze, albo jedno z pierwszych, natomiast część z nich po jego zakończeniu podjęła bardziej regularną działalność tego typu. Znakomitym przykładem będzie tutaj Stowarzyszenie Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich, które zaczynało od jednego projektu, a później wyspecjalizowali się i zaczęli szkolić inne watchdogi, prowadzą też poświęcony im portal internetowy. Jak dobrze, w świetle Pańskich badań, organizacje strażnicze są przygotowane do swojej roli? J. R. S.: Zapytałem te z nich, które zgodziły się na udział w ankiecie, czy zatrudniają osoby reprezentujące świat polityki, zasiadające we władzach samorządowych itd. – odpowiedzi twierdzące były sporadyczne, więc elementarny poziom niezależności jest tu zachowany. Możemy też mówić o jawności jako pewnym standardzie, co również stanowi wymiar profesjonalizmu: większość organizacji uprzedza daną instytucję albo instytucję zwierzchnią, że będzie prowadzony monitoring. Gdy porównujemy tę kategorię organizacji z ogółem Trzeciego Sektora, widzimy, że są naprawdę profesjonalne, wyraźnie mocniejsze kadrowo (zdecydowanie częściej zatrudniają pracowników, korzystają z pomocy wolontariuszy), mają znacznie więcej pieniędzy, sprzętu, własne siedziby. Jakie są zatem główne bariery w ich funkcjonowaniu? J. R. S.: Mimo wszystko – brak pieniędzy. Organizacje te rzadziej niż inne korzystają ze środków publicznych, gdyż ograniczałoby to ich niezależność. To, że organizacje strażnicze w niewielkim stopniu są w stanie doprowadzać do zmiany zastanej rzeczywistości, z jednej strony może wynikać z ich słabości, z drugiej – z bezczelności instytucji, w których stwierdza się nieprawidłowości. To jest odbijanie się od muru, gdy np. przedstawiony raport jest ignorowany, a skarga do organów kontrolnych nie przynosi rezultatu. Bariery nie stanowi na pewno kwestia profesjonalizmu – jest dużo dostępnej literatury, są szkolenia, metody i standardy działania nie stanowią tajemnicy. Ile organizacji zostało objętych badaniem? J. R. S.: Nie ma zgody co do tego, ile jest w Polsce organizacji strażniczych. Są tacy, którzy mówią, że jest ich kilkanaście, kilkadziesiąt… Naprawdę trudno to określić, ponieważ w statystykach one nie figurują, poza tym oczywiście problematyczne są kwestie definicyjne. Jeśli szukamy „czystych” strażników, znajdziemy ze

kontrolę o charakterze interwencyjnym – działającą w przypadkach rażących, w których poszkodowany dostrzega i zgłasza swoją krzywdę. Brak natomiast kontroli nad tysiącami rozpraw, które uchodzą społecznej uwadze. Stąd pomysł na ruch, w którym sposobem oddziaływania na pracę sądów – przestrzeganie przez nie procedur, ale także niepisanych społecznych norm – jest obserwowanie przebiegu rozpraw przez wolontariuszy z różnych grup społecznych – mówi Bartosz Pilitowski, socjolog z Zakładu Interesów Grupowych Instytutu Socjologii UMK, założyciel Fundacji Court Watch Polska, która niedawno rozpoczęła działalność. Dodaje on, że poszkodowani mogą nie być świadomi swoich praw, obawiać się interweniowania lub po prostu nie widzieć sensu zgłaszania uchybień. – Stąd wyrasta potrzeba monitorowania działalności sądów przez osoby nie związane ani ze stronami poszczególnych postępowań, ani z samym sądem – mówi. Podkreśla, że w badaniach przeprowadzonych w USA nawet sami sędziowie przyznawali, że obecność wolontariuszy pozytywnie wpływa na jakość rozpraw, w tym zwłaszcza na poziom przygotowania prokuratorów i obrońców z urzędu. Pilitowski dodaje, że dotychczas obywatelski monitoring pracy sądów realizowany był „akcyjnie”, np. przez Helsińską Fundację Praw Człowieka; po zakończeniu takich programów ustawał, a ławy dla publiczności znów świeciły pustkami. – Długoterminowym celem naszej fundacji jest, aby sędziowie nie spotykali się z obserwacją rozpraw jedynie w sporadycznych i głośnych przypadkach. Swoją rolę widzimy we wspieraniu sądownictwa w realizowaniu jego społecznej funkcji, poprzez integrowanie go ze społeczeństwem. W tym celu będziemy zachęcać zwykłych ludzi do osobistego poznawania pracy sądów i przekazywania im swoich oczekiwań – mówi Pilitowski. Znacznie dłuższą tradycję mają w Polsce działania strażnicze organizacji ekologicznych. Pracownia na rzecz Wszystkich Istot z Bielska-Białej, od dwóch dekad walcząca o ochronę dzikiej przyrody, wyspecjalizowała się m.in. w społecznym monitoringu procedur dotyczących planowanych inwestycji. – Przyglądamy się gminom pod kątem planów zagospodarowania przestrzennego oraz decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach inwestycji, nagłaśniając sprawy wiążące się z ewidentnymi naruszeniami prawa, jak też takie, które kształtują obraz pewnych zjawisk w oczach społeczeństwa oraz administracji, np. precedensowe wyroki – mówi Radosław Ślusarczyk, prezes Pracowni. Po tym, jak na stokach Czarnego Gronia w Beskidzie Małym inwestor bez żadnych pozwoleń wybudował duży ośrodek narciarski (sprawa jest badana przez prokuraturę, m.in. dzięki staraniom ekologów), organizacja ujawniła, że został on zwolniony z opłat za wycinkę ponad 600 drzew. – Wyliczyliśmy, że społeczność lokalna straciła na tym 4 miliony złotych, które można by przeznaczyć na sensowne cele społeczne. Ta sprawa jest badana i podnoszona jako przykład tego, jak władze samorządowe idą inwestorom na rękę – informuje szef Pracowni. Podkreśla, że kluczem do sukcesu


27 działań strażniczych jest dobra znajomość prawa i procedur administracyjnych. – Jeżeli uda się połączyć umiejętność posługiwania się prawem z rzetelną dokumentacją przyrodniczą, że coś zostało zniszczone lub jest zagrożone, to sąd nie może takiej organizacji nie potraktować poważnie – dodaje Ślusarczyk. Konsekwentne i kompetentne działania przynoszą efekty. – Na poziomie planowania przestrzennego lub planowania inwestycji, które szkodzą przyrodzie, widoczna jest zmiana podejścia gmin na bardziej ostrożne i przemyślane. Ten obraz poprawia się niemal z dnia na dzień w dużej mierze dzięki działaniom organizacji ekologicznych na rzecz przestrzegania przepisów polskich i unijnych – uważa. Z kolei oświęcimskie Towarzystwo na rzecz Ziemi podjęło się monitoringu przedsięwzięć hydrotechnicznych oraz uczestnictwa w dotyczących ich postępowaniach administracyjnych – w celu ochrony przyrody, ale także sprawdzenia racjonalności wydatkowania publicznych pieniędzy. Dziełem organizacji jest również kompleksowa analiza regulacji prawnych w zakresie ochrony środowiska pod kątem zapisów, które stanowią okazję do zachowań korupcyjnych; zbadała także przepisy związane z wydobywaniem kruszywa z koryt rzek, a następnie przygotowała propozycję zmian ustawowych. – Jak dotąd nie udało nam się doprowadzić do przegłosowania większości z postulowanych przez nas zmian prawnych – przyznaje Piotr Rymarowicz, prezes towarzystwa. – Odnosimy za to sukcesy na poziomie lokalnym, polegające na zablokowaniu inwestycji zatwierdzonych niezgodnie z prawem. Prawdziwym sukcesem jest aktywizacja ludzi, którzy następnie już samodzielnie kontynuują walkę, a my możemy iść dalej, pomagać w innej części Polski.

Obywatelska reduta Niektóre rodzaje działań strażniczych wymagają profesjonalnej wiedzy oraz dużych nakładów czasu. Dlatego podejmowane są głównie przez wyspecjalizowane organizacje, zatrudniające płatny personel. – Nawet jeśli ktoś ma wysokie kompetencje, ale działalność w obronie interesu wspólnego prowadzi „po godzinach”, będzie miał mniejsze szanse na sukces – komentuje dr Skrzypiec. Bywa jednak, zwłaszcza w sprawach wymagających raczej tzw. miękkich kompetencji niż „twardej” wiedzy prawno-administracyjnej, że więcej atutów mają nie-zawodowcy. – Czasami społecznicy, którzy potrafią na zasadzie empatii odczytać intencje i interesy poszczególnych stron, są o wiele skuteczniejsi niż profesjonalni działacze, którzy postępują według utartych schematów – mówi badacz. Przykładem jest Lech Michalski, który nazwał się Strażnikiem Praw Obywatelskich w Gminie Szerzyny (okolice Jasła). – Spędziłem 25 lat na emigracji politycznej. Kiedy wróciłem i zobaczyłem, co tu się dzieje, zwłaszcza na poziomie samorządu lokalnego, ogarnęło mnie przerażenie. Postanowiłem się temu jakoś sprzeciwić – opowiada. Odkąd ujawnił, jaką tematyką się interesuje, zgłaszają się do niego mieszkańcy z rozmaitymi skargami na miejscowe władze. – Dla przykładu: przychodzi do mnie człowiek, który nie ma

dwóch albo trzech w kraju, w rodzaju Amnesty International Polska czy Transparency International Polska. Na drugim biegunie mamy organizacje, które zajmują się różnymi rzeczami, zatrudniają np. sto osób, a do projektu strażniczego oddelegowały dwie. Niełatwo rozstrzygnąć, czy zaliczyć je do strażników, czy nie. Swoim badaniem objąłem ponad 90 projektów strażniczych realizowanych w latach 2004-2008 w ramach wspomnianego programu Fundacji Batorego. Ponadto wystosowana została ankieta internetowa do 60 watchdogów uczestniczących w tym programie. Na pewno nie są to wszystkie organizacje tego typu w Polsce. Zresztą traktowanie każdej organizacji z tej grupy w jednakowy, „egalitarny” sposób również jest wadliwe, bo z jednej strony mamy organizacje malutkie, lokalne, z drugiej – potężne, z dużym doświadczeniem, renomą i siłą oddziaływania, prowadzące monitoring w skali ogólnokrajowej. Nie sądzę, aby to badanie, którego wyniki obecnie są jeszcze opracowywane, miało charakter wyczerpujący, natomiast myślę, że zbadanych zostało na tyle dużo przedsięwzięć i organizacji strażniczych, iż na tej podstawie można dokonywać pewnych uogólnień. Jaka wyłania się z nich prognoza na przyszłość w kwestii działań strażniczych w Polsce? J. R. S.: Niełatwo o przewidywania, wydaje mi się jednak, że ten subsektor będzie się rozwijał, a zapotrzebowanie na jego działania – rosło. Jest to bardzo ważny element systemu współczesnych demokracji. Myślę, że narasta świadomość, iż media nie są dobrym strażnikiem, bo jest to gracz, który ma swoje interesy i dużą siłę przebicia, natomiast nie zawsze jest w stanie traktować pozyskane informacje tak, jak byśmy sobie tego życzyli. To, co robią media, to nie jest czysto obywatelski monitoring – myślę, że sprawa Rywina jest tutaj dobrym przykładem. Wystarczy przypomnieć, że z przyczyn politycznych – nieważne, czy uznamy je za sensowne, czy za bezsensowne – opóźniono ujawnienie afery. Z punktu widzenia obywatelskiej kontroli, takie zachowanie jest nieprofesjonalne. Problemem oczywiście są pieniądze, których nie ma i niekoniecznie będą. Proszę zwrócić uwagę, że fundusze unijne również należy traktować jako źródło „zatrute”, ponieważ są dystrybuowane bądź przez urzędy marszałkowskie, bądź przez wojewódzkie urzędy pracy – instytucje publiczne, od których organizacje strażnicze nie powinny brać pieniędzy, bez względu na to, kto fizycznie jest tutaj darczyńcą. Myślę zatem, że bariera finansowa będzie się utrzymywać. Z drugiej strony mam nadzieję, że wzrośnie zainteresowanie tematyką strażniczą, spopularyzowaną między innymi za sprawą wspomnianego programu, który jest prowadzony siódmy rok. Przeszliśmy od


28 postrzegania Trzeciego Sektora jako obszaru hobbystycznego czy związanego wyłącznie ze świadczeniem usług opiekuńczych, w stronę sektora w pełni obywatelskiego, odpowiadającego podmiotowemu statusowi społeczeństwa w systemie demokratycznym, nie traktowanego w sposób paternalistyczny przez administrację państwową, która jedynie daje mu pieniądze, by zajął się tym, z czym sama nie jest w stanie sobie poradzić, jak miało to miejsce w latach 90. Łódź, 29 kwietnia 2010 r. Rozmawiał M. Sobczyk

Jakub Ryszard Stempień – doktorant w instytucie Socjologii uniwersytetu Łódzkiego, koordynator projektu badawczego „Obywatelski monitoring władzy państwowej i samorządowej w działalności wybranych organizacji pozarządowych”. autor tekstów publikowanych w „Obywatelu” i „Przeglądzie Politycznym”.

dojazdu do domu, mimo że jest to droga gminna. Gdy zacząłem się tym interesować, okazało się, że wydatkowano gminne pieniądze, w rachunkach stoi, że oni wiele zrobili, a on dalej dojazdu nie ma. Dostałem upoważnienie i pomagam pisać do prokuratury, do Samorządowego Kolegium Odwoławczego, gdzie tylko mogę, żeby zmusić władze do jakiegoś działania – mówi Michalski. Wyjaśnia, że jego ambicją jest, by władza zaczęła mieć się na baczności. – Bo o ile na poziomie ogólnokrajowym nad pewnymi sprawami czuwają media, to na poziomie lokalnym nie ma kto zwracać uwagi, więc urzędnicy czują się zupełnie bezkarni. Z kolei mieszkaniec Warszawy, podpisujący się jako Michał Pretm, stoi za jedną z najciekawszych inicjatyw strażniczych w Polsce. Jest to imponujący blog poświęcony rządom ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz w stołecznym Ratuszu. Na jego łamach (www.hgw-watch.pl) regularnie publikowany jest przegląd artykułów z prasy lokalnej i ogólnopolskiej, poświęconych działaniom władz Warszawy, znaleźć można także obietnice Pani Prezydent, usunięte z jej strony po wygranych wyborach. – Poprzez umieszczenie programu wyborczego liczę, że przed następnymi wyborami ktoś, kto natrafi na tę stronę, będzie mógł sam ocenić, czy obietnice były realizowane – mówi Pretm. Autor bloga komentuje aktualne wydarzenia, odnosząc je do różnych wcześniejszych deklaracji włodarzy miasta, a także analizuje oficjalne dokumenty (np. zarządzenia), by – jak mówi – oddzielić public relations od rzeczywistości. – Staram się zwrócić społeczną uwagę na kwestie kontrowersyjne lub takie, które nie są opisywane w mediach. Gdy Ratusz ogłosił zamrożenie rekrutacji na stanowiska urzędnicze,

przez następne dwa miesiące regularnie przedstawiałem za pomocą danych z Biuletynu Informacji Publicznej, że ich obsadę zwiększono tuż przed datą tego „zamrożenia”. Podobnie jest w przypadku analizy wydatków (wyniki przetargów, sprawozdania z wykonania budżetu) – chodzi o to, by pokazać, jak wydawane są publiczne pieniądze – opowiada. Pretm, który pracuje jako informatyk, regularnie występuje o udostępnienie mu informacji publicznych, śledzi doniesienia medialne i oficjalne dokumenty, ale także np. interpelacje radnych i projekty uchwał. Mrówcza, społeczna praca przynosi wymierne rezultaty. – W grudniu 2007 r. opisałem dwa przypadki tzw. ustawianych konkursów na wolne stanowiska urzędnicze. Chodziło o takie przygotowanie listy wymaganych kwalifikacji, aby możliwy był wybór tylko wcześniej wskazanych osób. Po opisaniu sprawy przez media, Najwyższa Izba Kontroli rozpoczęła postępowanie kontrolne. Potwierdziło ono, że w Urzędzie m.st. Warszawy ograniczono zasadę konkurencyjności przy formułowaniu kryteriów naboru. Antykorupcyjna Koalicja Organizacji Pozarządowych wymieniła w jednym ze swoich raportów sprawę ustawianych konkursów jako przykład nieprzestrzegania procedur. Zmieniono również ustawę, która była powodem takich praktyk. Rok później blogger wytropił pozorowany przetarg na limuzynę dla szefa Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania; zawiadomiony przez niego Urząd Zamówień Publicznych potwierdził naruszenie przepisów. Wśród drobniejszych sukcesów warto wymienić nagłośnienie przetargu na prenumeratę prasy dla urzędników, gdzie wśród czasopism ponoć niezbędnych im w pracy znalazły się… „Elle”, „Twój Styl” i „Pani”. – Po zainteresowaniu mediów i radnych, Ratusz wykreślił te czasopisma ze specyfikacji zamówienia. Nie była to duża oszczędność, lecz element przywracania zdrowego rozsądku – komentuje Michał Pretm.

ciężki kawałek chleba Choć nie zostały jak dotąd opublikowane bodaj żadne przekrojowe badania działalności strażniczej w Polsce (dlatego trudno ocenić np. w jakich sferach najbardziej jej brakuje), dominuje pogląd, że jej skala i zasięg są zbyt małe w stosunku do potrzeb. – Nawet przyjmując najszerszą definicję, że organizacja strażnicza to podmiot prowadzący działalność kontrolno-monitorującą, interwencyjną i rzeczniczą, naliczylibyśmy ich może kilkaset. Jak na prawie 40-milionowe społeczeństwo i państwo, w którym jest ok. 3 tys. samorządów, to niewiele – ocenia Ryszard Skrzypiec. Moi rozmówcy są zgodni: główną barierą dla rozwoju obywatelskiego monitoringu instytucji publicznych są w Polsce pieniądze. Ogromna część organizacji działających lokalnie ma oparcie w finansowaniu z samorządu – gdy chcą objąć go obserwacją, powinny zrezygnować z dotacji, jeśli mają być w tej roli wiarygodne. Podobnie jest z dużymi organizacjami, które chcą monitorować działalność instytucji centralnych, np. ministerstw. W innych krajach niezależność od pieniędzy publicznych umożliwiają sponsorzy prywatni oraz datki od osób indywidualnych; u nas nie


29 istnieje jeszcze świadomość konieczności wspierania organizacji pozarządowych innych niż charytatywne czy edukacyjne. – W Polsce źródła finansowania dostępne dla strażników, publiczne i prywatne, to kropla w morzu potrzeb. Zwłaszcza, że niektóre środki są dostępne tylko dla dużych organizacji, np. ze względu na wysokość wymaganego wkładu własnego – zwraca uwagę dr Skrzypiec. Jego zdaniem, powinien powstać całościowy system finansowania aktywności, która w jakimś sensie stoi w opozycji do instytucji państwa, ma charakter kontrolny lub interwencyjny. – Błąd leży po stronie samych organizacji, że nie został on wypracowany, a co gorsza – w ogóle nie toczy się środowiskowa dyskusja na ten temat, w ramach której byłyby postawione konkretne tezy, oparte o wcześniejsze ekspertyzy – mówi. Dziś niejednokrotnie pozostaje organizacjom przemycanie działalności strażniczej we wnioskach o dofinansowanie projektów o innym charakterze lub próbuje się prowadzić monitoring na zasadzie pracy czysto społecznej. A to oznacza nawet nie tyle, że nie otrzymuje się za swoje wysiłki wynagrodzenia, ale wręcz trzeba do nich dopłacać. – Jeśli otrzymaliśmy pismo, iż żądana przez nas informacja nie ma charakteru publicznego, jedyną dostępną drogą jest skarga do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, która generuje koszt w wysokości 100 zł. Jeśli ktoś złożył kilka wniosków, bo chciał b n d lucaderavigNONe.cOm, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/xdera/3271450107/

b n a JacOB whittaKer, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/JacOBwhittaKer/439046462/

uzyskać do analizy kompleksową informację, koszty rosną. Dlatego ludzie rezygnują – mówi Osowski. To właśnie praktyka (nie)udostępniania informacji publicznej stanowi kolejną istotną barierę rozwoju strażnictwa. – Istniejące regulacje w tym zakresie w zasadzie sprzyjają strażnikom, gorzej wygląda wypełnianie przez instytucje ich ustawowych obowiązków, zwłaszcza jeśli chodzi o zawartość Biuletynów Informacji Publicznej. W założeniu miało być tam bardzo dużo informacji, m.in. związanych z wydatkowaniem publicznych pieniędzy, jednak przez to, że przepisy nie są skonkretyzowane, instytucje różnie je wykonują. Utrudnia to strażnikom dostęp do informacji – mówi A. Kuliberda. Nakładają się na to nierzadkie przypadki niezrozumienia potrzeb strażników, nieufności („ale po co wam to?”), a nawet złej woli ze strony instytucji publicznych. Te ostatnie zachowania przybierają często formę utrudniania weryfikacji obliczeń czy porównywania danych z różnych źródeł. – Załóżmy, że ktoś sprawdza budżet lokalny. Załącznik do niego w postaci tabelek z kwotami zwykle jest strażnikom udostępniany, bo taki jest obowiązek, ale nie ma go w BIP-ie, więc trzeba po niego pójść. Na miejscu okazuje się, że nie możemy go dostać w oryginalnej formie arkusza kalkulacyjnego, a jedynie pliku tekstowego czy wręcz kserokopii. Z takim załącznikiem, który potrafi składać się ze 100 stron cyfr, niewiele b JONNy2lOve, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/JONNy2lOve/4384521363/

b n d a3Sthetix, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/34289491@N03/3266013003/


30 można zrobić „z automatu”, dlatego strażnikowi dochodzi dodatkowa, żmudna praca – wyjaśnia Kuliberda. – Często widać, że urzędnicy bardzo dobrze znają ustawę i potrafią to wykorzystać dla mnożenia proceduralnych trudności – mówi koordynator Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej. Urzędy postrzegają bowiem organizacje strażnicze jako zagrożenie lub natrętnego petenta, nie zaś sprzymierzeńca w wysiłkach na rzecz poprawy jakości usług. – Instytucje, które zadeklarowały wprowadzenie stosownych zmian przy okazji modernizacji swoich stron internetowych, ostatecznie tego nie zrobiły. Myślę, że ich deklaracje były wyłącznie grzecznościowe, ponieważ nie wypadało odmówić – ocenia Patoczka. Praca stowarzyszenia z Morąga również została jedynie częściowo wykorzystana przez urzędników. – Naprawdę z entuzjazmem zareagował może co czwarty samorząd. Najwięcej było reakcji na zasadzie: serdecznie dziękujemy za przesłane uwagi… – mówi Pierzchała-Tolak. Do poświęcenia się strażnictwu zniechęca też niewdzięczna natura tego rodzaju działań: wymagających dużej wiedzy i benedyktyńskiej cierpliwości, rzadko dających szybkie efekty, związanych z koniecznością błądzenia po urzędowej rzeczywistości i narażania się na nieprzyjazne reakcje, ograniczających możliwości pozyskiwania środków na inne przedsięwzięcia. Strażnicy mówią, że czują się wykluczeni, że męczą ich oskarżenia o pieniactwo czy ukrywanie interesów osobistych lub politycznych, podczas gdy w rzeczywistości zależy im na interesie publicznym. – Wypalenie jest w ich przypadku ogromnym zagrożeniem – mówi Kuliberda. Jak celnie napisała w jednym z tekstów: Nie każdy chce się czuć jakby bez przerwy walił głową w mur. To coś zupełnie innego niż walka o dofinansowanie kolonii dla dzieci. Obie aktywności są potrzebne, jednak uśmiech dziecka jest niewątpliwie przyjemniejszą nagrodą niż dziwaczny grymas burmistrza. Powołanie strażnika wymaga dużej cierpliwości. – Najpierw pismo do prezydenta, decyzja jedna, druga, potem Samorządowe Kolegium Odwoławcze, Wojewódzki i Naczelny Sąd Administracyjny, prokuratura… Wygrałem proces, a Pan Prezydent nadal odmawia mi dostępu do informacji. Nie stać mnie już na kolejne trzy lata procesowania się i sobie to odpuszczam, natomiast nadaję sprawie bieg w Internecie – mówi Lechosław Lerczak, działający w kilku poznańskich stowarzyszeniach, któremu urzędnicy odmówili dostępu do szczegółów decyzji ws. warunków zabudowy dla planowanej spalarni śmieci. – Te sprawy ciągną się bardzo długo, wymiana pism trwa nieraz trzy miesiące. Ale ja jestem uparty, więc piszę i piszę. Założyłem stronę internetową, gdzie publikuję wymianę tych pism, umieszczam też materiały na YouTube. Sporo ludzi to codziennie ogląda – twierdzi z kolei Michalski. Praktycy działalności strażniczej wskazują także na systemowe ograniczenia dla jej rozwoju, jak brak odpowiedzialności finansowej urzędników za nieprzestrzeganie

prawa. Pozostaje możliwość wytaczania im spraw karnych, co wiąże się z dużymi niedogodnościami i kosztami, a szanse na zwycięstwo są znikome, bo zwykle trudno udowodnić, że funkcjonariusz publiczny świadomie złamał przepisy. – Problemem jest brak pośrednich instytucji. W pewnym momencie po decyzji o odmowie udostępnienia informacji możemy znaleźć się w sądzie powszechnym, np. jeśli to była odmowa ze względu na tajemnicę przedsiębiorstwa. I wtedy realizacji konstytucyjnego prawa musimy dochodzić w zwykłej procedurze cywilnej – przedstawiać dowody itp. – co dla zwykłego obywatela, a nawet dla organizacji strażniczej, która nie ma doświadczenia sądowego, jest trudne – mówi Szymon Osowski.

na straży dobra wspólnego Mimo tych wszystkich przeszkód, działalność strażnicza w Polsce rozwija się i przynosi coraz lepsze efekty. Anna Kuliberda twierdzi, że coraz więcej organizacji pozarządowych zaczyna odkrywać działania strażnicze jako możliwe narzędzie wywoływania zmian w obszarach, którymi się zajmują. – Najczęściej jest tak, że organizacja wyspecjalizowana w danym temacie, świetnie poruszająca się w przepisach, znająca skomplikowaną strukturę instytucji – widząc dziury w systemie, podejmuje działanie strażnicze. Mamy dużo więcej organizacji podejmujących działania strażnicze niż organizacji stricte strażniczych – przekonuje. Przykładem może być choćby Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom z Ukrytymi Niepełnosprawnościami im. Hansa Aspergera „Nie-Grzeczne Dzieci”, które zrealizowało projekt „Wszystko jasne. Dostępność i jakość edukacji dla uczniów niepełnosprawnych w Warszawie”. Praca koncepcyjna i analityczna podczas opracowywania raportu została wykonana społecznie – przez mamę dwóch chłopców w wieku szkolnym. Z kolei Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”, które często współpracuje z domami kultury, sprawdzało efektywność ich funkcjonowania w miejscowościach woj. mazowieckiego, poprzez m.in. analizę dokumentów, wywiady z liderami oraz ankiety skierowane do uczniów. Pod lupą znalazły się takie kwestie, jak sposób komunikowania z lokalną społecznością, oferta zajęć, finansowanie placówek i ich wydatki, a efektem projektu były praktyczne rekomendacje dla instytucji tego rodzaju. Radosław Ślusarczyk ocenia, że podejście organów administracji zauważalnie ulega zmianie. – Gdy jakiś czas temu robiliśmy monitoring i rozesłaliśmy do ponad 150 gmin dokument z prośbą o odpowiedź na kilka ważnych pytań, odpowiedziała co dziesiąta. Ale gdy zaczęliśmy dochodzić swoich praw na poziomie sądu, czyli Samorządowego Kolegium Odwoławczego, stosując konkretne paragrafy, odpowiedzi przesłało 90%. Teraz na nasze pisma naprawdę niewielki odsetek gmin nie odpowiada w terminie albo odpowiada nierzetelnie. Nauczyły się, że społeczeństwo należy traktować poważnie – mówi. Michał sobczyk, Magdalena Wrzesień


Co zrobić ze społeczeństwem? O władzy, polityce i (bio)technologii dr Piotr Stankiewicz

w lipcu 2003 r. dwadzieścia tysięcy Brytyjczyków zamiast grillować w ogródkach wzięło udział w otwartych spotkaniach poświęconych wykorzystywaniu genetycznie modyfikowanych organizmów (gmO) w produkcji żywności. w ciągu dwóch tygodni w całym kraju odbyło się ponad 600 dyskusji, zorganizowanych w ramach kampanii „gm Nation?”, której celem była debata publiczna o przyszłości biotechnologii w wielkiej Brytanii. inicjatorem akcji nie była żadna z organizacji ekologicznych, próbujących mobilizować społeczeństwo do sprzeciwu wobec gmO, lecz rząd, który sfinansował te działania kwotą 500 tys. funtów. Wspomniana kampania jest uważana za podręcznikowy przykład „dialogowego” stylu prowadzenia konsultacji społecznych w sprawach niosących ze sobą ryzyka nowego typu, jak właśnie rozwój biotechnologii czy wykorzystywanie energii jądrowej, lub też – w skali lokalnej – budowa spalarni odpadów. Ten typ konsultacji, oparty na otwartej debacie z udziałem przedstawicieli różnych środowisk, doprowadził do powstania nurtu określanego mianem uczestniczącego lub zaangażowanego. Zakorzeniony jest on w bogatej tradycji demokracji deliberatywnej, a w odniesieniu do rozwoju nauki opiera się na przekonaniu, że decyzje dotyczące rozpowszechniania kontrowersyjnych technologii powinny być podejmowane przy udziale społeczeństwa. Przełomowość tego sposobu myślenia staje się wyraźnie widoczna na tle nadal dominującego podejścia do konsultacji społecznych, którego istotę dobrze oddaje wypowiedź biotechnologa prof. Tomasza Twardowskiego. Komentując wyniki sondażu, w którym większość Polaków wypowiedziała się z obawą o spożywaniu GMO, żachnął się, że o rozwoju gospodarczym nie można decydować w plebiscycie1. Pomijając arystokratyczną manierę profesora, sprowadzającego procedury demokratyczne do „plebiscytu”, można by powiedzieć: model uczestniczący tym właśnie różni się od tradycyjnego, że zakłada, iż o rozwoju

należy decydować w „plebiscycie”, pozwalając dojść do głosu przedstawicielom różnych środowisk i grup społecznych.

przemysł stosuje, człowiek się dostosowuje Model uczestniczący zrodził się pod koniec XX w. jako reakcja na podejście, które można nazwać mianem technokratycznego. Opierało się ono na założeniu, że postęp naukowo-techniczny jest niekwestionowaną wartością, w związku z czym prowadzący do niego rozwój nowych technologii powinien być wyłączony ze sfery demokratycznego podejmowania decyzji. O tym, jakie technologie powinny być rozwijane, jakie dziedziny nauki wspierane, jaki użytek robiony z osiągnięć biotechnologii czy postępu w medycynie – o tym wszystkim decydować mieli eksperci. Dominowało przekonanie, że są to problemy zbyt skomplikowane, by laicy mogli zabierać głos przy ich rozstrzyganiu. Taka praktyka podejmowania decyzji dominowała do momentu, gdy zaczęły narastać niepokoje społeczne dotyczące rozwoju niektórych technologii. Przede wszystkim energetyka jądrowa była tym tematem, wokół którego skupiały się rosnące w siłę nowe ruchy protestu. W latach 80. na scenę wkroczyła biotechnologia, a wraz z nią wizje

31


32 masowego klonowania ludzi, przemysłowej produkcji embrionów, tworzenia nieznanych przyrodzie organizmów itp. W obliczu tych obaw, podzielanych przez coraz szersze kręgi opinii publicznej, zaczął chwiać się fundament technokratycznej władzy ekspertów. Ponieważ z rozwojem biotechnologii wiązano równocześnie ogromne nadzieje na przełom w medycynie i produkcji żywności, ta rozbieżność w ocenie szans i zagrożeń z nią związanych zapowiadała nowy konflikt społeczny. Z perspektywy decydentów nie można było do niego dopuścić, a tym bardziej pozwolić, by rozwój biotechnologii został utrudniony przez opór społeczeństwa w podobny sposób, jak stało się to w przypadku energetyki atomowej. Zdecydowano się więc sięgnąć po środki zaradcze, mające zdusić konflikt w zarodku. Oparto się na założeniu, że przyczyną oporu społeczeństwa wobec rozwoju m.in. biotechnologii jest swoisty „analfabetyzm naukowy”: brak zrozumienia istoty krytykowanych technologii i faktycznego stopnia ryzyka – w końcu podobno najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. W takiej sytuacji naturalnie nasuwającym się sposobem rozwiązywania konfliktów było edukowanie społeczeństwa. Licznych specjalistów zaprzęgnięto do finansowanych przez rządy i prywatne firmy kampanii informacyjno-edukacyjnych, mających na celu zdobycie akceptacji dla nowych technologii poprzez przekonanie ludzi, że ich lęk jest bezpodstawny. W ten sposób powstał nowy nurt polityki naukowej, zajmujący się „społecznym rozumieniem nauki”, mający korzenie w Wielkiej Brytanii i tamtejszym Towarzystwie Królewskim (Royal Society). Do niekwestionowanych fundamentów tego podejścia należy założenie o konieczności zapewnienia warunków dla nieograniczonego rozwoju nauki i technologii. To założenie opierało się bezpośrednio na utrzymującej się od XIX w. idei determinizmu technologicznego, zgodnie z którą postęp naukowotechniczny jest autonomiczny wobec procesów społecznych, przebiega według swych immanentnych praw, ucieleśnianych przez pozytywistyczną wizję nauki, i stanowi źródło rozwoju społeczeństw. Nie należy mu się przeciwstawiać ani nawet próbować wpływać na jego kierunek – jest niczym potężna rzeka, nie dająca się uregulować; możemy tylko pozwolić jej płynąć i korzystać z jej prądu lub odsunąć się na bok. Ten deterministyczny sposób myślenia dobrze oddaje hasło Wystawy Światowej w Chicago w 1933 r., o wiele mówiącej nazwie „Stulecie Postępu”: „Nauka odkrywa, przemysł stosuje, człowiek się dostosowuje”. Model rozwiązywania konfliktów oparty na owym determinizmie posługiwał się w celu przekonania przeciwników kontrowersyjnych technologii różnymi strategiami argumentacyjnymi, które również dziś odnajdujemy w naszych rodzimych dyskusjach. Do klasycznych należy porównywanie różnych rodzajów zagrożeń. Na przykład dowodzono, że ryzyko związane z paleniem tytoniu czy jeżdżeniem samochodem jest o wiele większe niż to związane z mieszkaniem w sąsiedztwie elektrowni atomowej.

Odwoływano się przy tym do neoliberalnego założenia o wolności wyboru jednostki, rozumianego dwutorowo: z jednej strony mielibyśmy mieć prawo do ryzykowania i np. spożywania produktów zawierających GMO, z drugiej – możliwość unikania ryzyka („nikt nikomu nie każe tego jeść”). Wykorzystywano przy tym również slogany takie, jak „postępu nie da się zatrzymać”, „wszyscy korzystamy z dobrodziejstw postępu”, „przecież nie możemy wrócić do jaskiń”.

Warto rozmawiać Okazało się jednak, że quasi-propagandowe kampanie informacyjne, stanowiące rdzeń powyższego modelu, nie prowadzą do powszechnej akceptacji rozwoju kontrowersyjnych technologii. W miejsce jednokierunkowego edukowania społeczeństwa postanowiono wtedy otworzyć się na rozmowę o pożądanym charakterze i kierunku rozwoju kluczowych technologii, wymianę argumentów, poglądów i obiekcji. O ile dotąd laicy pełnili bierną rolę, będąc jedynie informowanymi przez ekspertów, o tyle w nowym ujęciu stali się czynnymi współ-aktorami. Zostali dopuszczeni do głosu wraz ze swoimi światopoglądami, wartościami, sposobami widzenia nauki – także tymi uznawanymi za „błędne”, „irracjonalne”, pozbawione oparcia w wiedzy naukowej. Nie chodziło więc już tylko o to, czy ludzie rozumieją daną technologię, lecz jak ją rozumieją. Model dialogowy miał pokazać różne możliwe sposoby postrzegania zjawisk z obszaru nauki i technologii oraz uwidocznić, w jaki sposób łączą się one z określonymi wartościami, wizjami przyszłości, modelami dobrego życia itd. Demokratyzacja procesów decyzyjnych w tym modelu przejawia się w stosowaniu szeregu metod konsultacji społecznych (patrz ramka). Wszystkie te formy dialogu służą angażowaniu przedstawicieli różnych grup społeczeństwa w dokonywanie oceny, wyboru i współdecydowanie o wdrażanych innowacjach technologicznych. Przykładem zastosowania takich metod jest wspomniana kampania opierająca się na otwartym dialogu tzw. zwykłych ludzi z ekspertami ds. biotechnologii. Model dialogowy był pewnym ustępstwem w obliczu nieskuteczności kampanii informacyjno-edukacyjnych, z założenia jednak miał służyć podobnym celom: uzyskaniu akceptacji dla podejmowanych decyzji. Nie chodziło więc o rzeczywiste otwarcie na postulaty i kontr-propozycje, lecz – ujmując rzecz brutalnie – o to, by „dać się ludziom wygadać” i skanalizować w ten sposób protesty. Okazało się jednak, że raz uruchomionej lawiny nie uda się tak łatwo zatrzymać: podejście dialogowe dokonało pewnej wyrwy w dominującym modelu technokratycznym. Wraz z dopuszczeniem do głosu przedstawicieli różnych środowisk, zaczęły się pojawiać pytania o użytek czyniony z wniosków z przeprowadzanych dyskusji, o losy dokonywanych ustaleń i zgłaszanych postulatów. Wprost zaczęto domagać się od władz państwowych i samorządowych respektowania wyników


33

nawet najlepsi eksperci nie są w stanie oszacować wszystkich konsekwencji pewnych technologii b n a OufOxy, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/OufOxy/4037057936, b n a Pierre J., httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/7969902@N07/508029953

przeprowadzanej debaty publicznej. Tak zrodziło się podejście zaangażowane, zdecydowanie wykraczające poza sferę edukacji – w obszar polityki. Na jakich przesłankach opiera się podejście zaangażowane, w którym dialog publiczny nie służy już tylko „uświadamianiu” i torowaniu drogi dla podjętych decyzji, lecz jest metodą podejmowania decyzji? Przede wszystkim należy podkreślić przeplatanie się wymiaru edukacyjnego z politycznym. Stanowisko zaangażowane nie oznacza prostego odejścia od edukacji na rzecz wspólnego podejmowania decyzji. Jest jednocześnie jednym i drugim: uczestnicy debat poznają zagadnienie, by móc podjąć decyzję, przy czym to uczenie się nie polega na prostym przyswajaniu gotowych treści, aplikowanych przez specjalistów, lecz na wyrabianiu sobie opinii na dany temat poprzez dyskusję i poznawanie różnych punktów widzenia. Uczą się więc nie tylko „laicy”, lecz także eksperci, którzy poznają w ten sposób pozatechniczne aspekty zagadnienia. Z współczesnymi technologiami łączy się bowiem splot różnych typów problemów, czego najlepszym przykładem są GMO. Obok kwestii bezpieczeństwa dla zdrowia konsumentów i środowiska naturalnego, występują tu pytania o wpływ globalnych koncernów na gospodarkę poszczególnych krajów, konsekwencje dla tradycyjnych form uprawy ziemi, kształt i funkcję obszarów wiejskich, eliminację alternatyw rozwojowych (np. rolnictwo ekologiczne) itd. Większość z tych

nie-technicznych zagadnień w sposób naturalny umyka oglądowi eksperckiemu, dlatego tak ważne jest zaoferowanie głosu innym grupom, jak rolnicy, ekolodzy, badacze społeczni. W dominującym modelu konsultacji społecznych, dobrze znanym z naszego podwórka, sprowadzają się one do uzyskania odpowiedzi typu „tak” lub „nie”, ewentualnie zgłoszenia uwag do gotowego projektu ustawy, wywieszanego na stronie internetowej jakiegoś ministerstwa i wysyłanego do wybranych podmiotów. Tym, co w wymiarze politycznym wyróżnia podejście zaangażowane, jest wykroczenie poza „perspektywę referendum”, w którym obywatele mogą co najwyżej wyrazić swą zgodę lub sprzeciw, ale nie mają wpływu na treść propozycji.

Lepiej późno niż wcale? Podejście uczestniczące ma służyć wypracowywaniu decyzji od podstaw, otwieraniu, a nie kończeniu dyskusji – debata musi się więc rozpoczynać odpowiednio wcześnie. To zresztą jeden z zarzutów wysuwanych wobec „GM Nation?”, która odbyła się kilkanaście lat za późno, gdy charakter rozwoju biotechnologii został już ukształtowany, a cały jej potencjał zawłaszczyły globalne koncerny, jak Monsanto, BASF czy Pioneer. Z obietnic powstania nowej metody walki z głodem, pokonania trapiących ludzkość chorób czy choćby produkcji zdrowszej żywności, pozostały tylko


34 puste hasła. Najbardziej opłacalne ekonomicznie okazały się modyfikacje genetyczne uodparniające rośliny paszowe (soja i kukurydza) na szkodniki i pestycydy. W efekcie, biotechnologia przerodziła się pod koniec lat 90. z potencjalnie rewolucyjnej metody produkcji żywności w kolejne narzędzie powiększania zysków przez redukcję kosztów. Odbywająca się w roku 2003 brytyjska debata, w ramach której obywatele powszechnie wyrażali swój niepokój i brak zgody na masowe wykorzystywanie biotechnologii, nie mogła mieć w tym układzie żadnego wpływu na jej kształt, gdyż ten był już zdeterminowany przez wcześniej obraną ścieżkę rozwoju. Można było jedynie zadać klasyczne pytanie „tak czy nie?”, nie satysfakcjonujące zwolenników angażowania obywateli w podejmowanie decyzji o rozwoju technologicznym. Ich zdaniem, przyczyną obrania takiego kierunku rozwoju biotechnologii było zdominowanie tego sektora przez wielkie koncerny. Ani opinia publiczna, ani rządy państw, ani organizacje międzynarodowe czy też nauka finansowana ze środków publicznych – nie miały możliwości wywarcia istotnego wpływu na charakter kolejnych kroków w rozwoju biotechnologii. Wbrew bowiem opinii niektórych radykalnych przeciwników GMO, nie jest to technologia zła sama w sobie.

Słynny „złoty ryż” (mający pomóc w walce ze ślepotą) czy ułatwienie walki z głodem na świecie nie są zwykłymi kłamstwami, lecz niewykorzystanymi możliwościami biotechnologii. Niewykorzystanymi, gdyż nieopłacalnymi z perspektywy głównych aktorów. Cała rzecz w tym, mówią więc zwolennicy angażowania społeczeństwa, by poszerzyć krąg aktorów mających wpływ na ustanawianie kierunku rozwoju danej technologii, włączając weń przedstawicieli organizacji społecznych, środowisk lokalnych i regionalnych itd. Aby jednak tak mogło się stać, debata powinna rozpoczynać, a nie wieńczyć rozwój nowych technologii.

zaufaj mi, jestem ekspertem Należy także zwrócić uwagę na wielowymiarowość modelu uczestniczącego, w ramach którego wyróżnia się czasami trzy płaszczyzny. Płaszczyzna instrumentalna odnosi się do procedur podejmowania decyzji i sprowadza się do przedstawionego wyżej założenia leżącego u źródeł podejścia dialogowego, że dzięki jego zastosowaniu łatwiej będzie zrealizować pewne działania. Innymi słowy, podejście uczestniczące pozwala uniknąć wyjaławiających konfliktów (takich jak np. ten z Doliny Rospudy) i osiągnąć porozumienie. Płaszczyzna substancjalna obejmuje natomiast treść podejmowanych decyzji. Zakłada się tutaj, że dzięki

Wybrane przykłady metod uczestniczących sondaż deliberatywny. udział bierze reprezentatywna grupa kilkuset osób, które spotykają się na debacie na określony temat. uczestniczą w niej także przedstawiciele kluczowych podmiotów, których dany problem dotyczy. Na uczestnikach przeprowadza się badania ankietowe przed i po debacie. Wywiady grupowe (fokusy). moderowana dyskusja 7-9 osób, poświęcona jednemu zagadnieniu. Jej celem nie jest uzyskanie konsensusu, lecz ukazanie różnych opinii, skojarzeń, wartości, z którymi łączy się dyskutowany problem. treść wypowiedzi może być analizowana w celu ustalenia czynników wpływających na określone postrzeganie zagadnienia. kawiarnia naukowa. Nieformalne forum wymiany opinii w miłej atmosferze, przy stolikach z przekąskami (często w prawdziwej kawiarni), z udziałem osób z różnych środowisk. Przy każdym stoliku omawiany jest inny aspekt problemu, a uczestnicy zmieniają stoliki w trakcie spotkania. jury obywatelskie. trwająca nawet kilka dni procedura polegająca na ocenie przez nie-ekspertów („laików”) prezentacji ekspertów. uczestnicy panelu mogą zlecać referentom przedstawienie dodatkowych informacji dotyczących konkretnych aspektów sprawy. Na koniec zadaniem panelu jest przedstawienie rekomendacji

opartych na własnej ocenie sytuacji, wypracowanej na podstawie uzyskanej wiedzy. konferencja konsensusowa. Procedura zbliżona do jury obywatelskiego, angażująca również kilkunastu przedstawicieli różnych niefachowych środowisk. Od poprzedniej metody różni się większą skalą i zasięgiem działania: uczestnicy najpierw spotykają się prywatnie, by ustalić, jakich zagadnień ma dotyczyć konferencja. Następnie, podczas trwającej trzy dni fazy publicznej, w której udział biorą także media i zaproszona publiczność, wysłuchiwani i przepytywani są eksperci. w fazie końcowej grupa inicjatywna przygotowuje raport z konferencji. dialog interesariuszy. Podejście polegające na zebraniu i umożliwieniu dialogu między przedstawicielami grup posiadających różne, często sprzeczne interesy. interesariuszami mogą być lokalni mieszkańcy, urzędnicy, przedsiębiorcy, politycy, reprezentanci organizacji pozarządowych itp. dialog internetowy. wykorzystanie Sieci do prowadzenia dialogu między różnymi środowiskami. zastosowanie znajdują tutaj fora, blogi, chaty, interaktywne strony internetowe, jak również ankiety on-line, mogące posłużyć do szybkiego zebrania informacji i opinii na dany temat.


35

Ryzyk-fizyk…

b n a OufOxy, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/OufOxy/4037057724

zaangażowaniu przedstawicieli szerokich kręgów społeczeństwa decyzje będą generalnie lepsze: trafniejsze, uwzględniające interesy różnych środowisk. Z kolei płaszczyzna normatywna wywodzi się z założenia, że jest to podejście słuszne, gdyż realizuje podstawowe założenia demokracji i społeczeństwa obywatelskiego, pozwalając ludziom mieć realny wpływ na decyzje ich dotyczące. Istnieje szereg argumentów krytycznych względem podejścia opartego na ekspertach. Po pierwsze, nawet najlepsi eksperci nie są w stanie oszacować wszystkich konsekwencji pewnych technologii. Wynika to przede wszystkim ze wzrostu poziomu niepewności związanej z nowymi technologiami. Przykładowo, właściwie niemożliwym jest ustalenie „z góry” możliwego wpływu uprawy roślin GM na ekosystem, gdyż ilość i gęstość powiązań, jakie mogą tutaj zachodzić, nie pozwalają się replikować w laboratorium. Do tego dochodzi problem tzw. późnych skutków, mogących uwidaczniać się dopiero po wielu latach – najlepszym przykładem są liczne leki, wycofywane z produkcji po dostrzeżeniu skutków ubocznych, występujących nieraz dopiero w następnym pokoleniu. Trudno zatem przewidzieć, jakie konsekwencje będzie miała w przyszłości powszechna uprawa roślin genetycznie modyfikowanych, które już teraz rosną na ponad 100 mln hektarów. Można by powiedzieć, że nigdy nie będziemy mieć absolutnej pewności w odniesieniu do żadnej technologii, a mimo wszystko musimy działać i podejmować decyzje. Jednak w przypadku wielu obecnie rozwijanych technologii problemem jest potencjalny zasięg ich konsekwencji, związany ze skalą rozpowszechnienia. Wystarczy sobie wyobrazić, jakie następstwa na skalę globalną miałby fakt wywoływania przez telefony komórkowe np. raka mózgu po kilkunastu latach ich użytkowania. Mogłoby się okazać, że najbardziej aktywne osoby, na których w dużym stopniu opiera się rozwój gospodarczy poszczególnych krajów, zostałyby nagle w kwiecie wieku, u szczytu swych możliwości, na masową skalę „wyeliminowane z gry”. Dostrzeżenie tych problemów leżało u podstaw sformułowanej przez niemieckiego socjologa Ulricha Becka koncepcji „społeczeństwa ryzyka”. Jego zdaniem, jednym z podstawowych wyróżników naszych czasów jest nieredukowalna niepewność w kwestii możliwych skutków postępu naukowo-technicznego. Ta cecha sytuacji, w której znajdują się dziś społeczeństwa rozwinięte, wymaga odejścia od tradycyjnych reguł gry, w tym przede wszystkim od procedur opartych na zawierzeniu ekspertom. Drugim uzasadnieniem dla poszukiwania podejścia alternatywnego względem opartego na władzy ekspertów jest ich uwikłanie w konflikty interesów. U podstaw modelu technokratycznego leży przekonanie o bezstronności ekspertów, wynikające z bardziej ogólnego wyobrażenia o autonomiczności nauki. Jednak biorąc pod uwagę postępującą prywatyzację badań naukowych, niezależność uczonych staje pod znakiem zapytania – szacuje

się, że ok. 64% badań na świecie jest finansowanych przez prywatne firmy, a prawie 70% z nich jest wykonywanych w ramach tych firm. Eksperci z założenia powinni być bezstronni i obiektywni, a przede wszystkim niezaangażowani osobiście w opiniowane sprawy. Jednocześnie powinni mieć jak najwyższe kwalifikacje. W praktyce trudno pogodzić te wymagania, gdyż wysoko wykwalifikowani naukowcy pracują zazwyczaj także dla przemysłu. Stoją oni często przed koniecznością dokonania wyboru między interesem publicznym a interesem prywatnych firm, które finansują ich badania. Sytuacja staje się szczególnie niepokojąca, gdy mowa o naukowcach pełniących funkcje rządowych doradców.

nauka jest polityczna Trzecim argumentem za odejściem od modelu eksperckiego jest polityczny charakter decyzji dotyczących rozwoju naukowo-technologicznego. Choć zwolennicy „czystej nauki” często twierdzą, że nie można mieszać porządku politycznego z naukowym, nie dostrzegają oni (lub nie chcą dostrzegać) faktu, że wiele problemów naukowych ma charakter polityczny, a tych dwóch porządków nie da się rozdzielić. Można jedynie sztucznie podtrzymywać fikcję „autonomicznej, niezależnej nauki”, jak czyni to np. Zarząd Krakowskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Biochemicznego w liście do premiera RP, dotyczącym planów wprowadzenia zakazu upraw i importu GMO. Czytamy tam: Administracyjne decyzje, oparte na nieuzasadnionych obawach, to z jednej strony niedopuszczalne ingerencje w sprawy nauki, z drugiej zaś pozbawione podstaw naukowych i ekonomicznych działania.


36

Polecane strony W W W

Decyzja o dopuszczeniu do stosowania w sektorze rolnym nowej, kontrowersyjnej technologii uprawy roślin, będącej prywatną własnością kilku potężnych międzynarodowych korporacji, staje się w ten sposób „niedopuszczalną ingerencją w sprawy nauki”. Próbuje się tutaj tworzyć wrażenie, że decyzja o zakazie uprawy GMO jest decyzją polityczną, ograniczającą rozwój nauki – a czy decyzja o zgodzie na takie uprawy nie byłaby polityczna, lecz „naukowa”, bo zgodna z interesami sektora biotechnologicznego? Wymiaru politycznego i naukowego nie da się oddzielić zwłaszcza w przypadku technologii o znaczeniu strategicznym z punktu widzenia interesów państwa. Przykładem może być tutaj energetyka jądrowa, w odniesieniu do której absurdem byłoby twierdzić, że mamy do czynienia z problemem czysto naukowym. Podobnie jest z wykorzystywaniem biotechnologii, która może mieć wpływ na charakter nie tylko polskiego rolnictwa, ale także wielu powiązanych z nim sektorów. Z tych powodów pozostawianie decyzji jej dotyczących wyłącznie w gestii naukowców wydaje się poważnym błędem. Szczególnie w przypadku dyskusji o GMO wyjątkowo często możemy słyszeć, że to eksperci powinni się wypowiedzieć, ocenić i podjąć decyzję. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że w ten sposób w ręce uczonych oddawana jest decyzja dotycząca nie tylko wybranych dziedzin wiedzy, lecz całokształtu kierunków rozwoju społeczno-gospodarczego państwa, do czego zresztą wydają się dążyć sami przedstawiciele nauki. Interes gospodarczy kraju nie jest więc definiowany w debacie publicznej przez obywateli, lecz wynika w sposób konieczny z logiki rozwoju i jest tożsamy z nieograniczonym postępem nauki. Takie podejście jest ściśle związane z założeniem determinizmu technologicznego, zgodnie z którym charakter rozwoju nie jest zależny od woli społeczeństwa, lecz wynika z jakichś wyższych, niezmienialnych praw. Jak pisze wspomniany prof. Twardowski, produkcja GMO będzie się rozwijać – z nami lub… bez nas. Jednak z całą pewnością będziemy konsumować produkty GM, bowiem nie ma od tego ucieczki. W żywotnym interesie naszego społeczeństwa jest, abyśmy byli nie tylko konsumentami, lecz również producentami, którzy potrafią wytwarzać majątek i tworzyć nowe miejsca pracy 2. Notabene, gdyby jakikolwiek ekonomista czy socjolog z taką samą łatwością i nonszalancją wypowiadał się na temat inżynierii genetycznej, jak biolog Twardowski czyni to na temat interesów ekonomicznych Polski, zostałby szybko wyśmiany.

Podejście uczestniczące jest więc wyciągnięciem konsekwencji z faktu powiązania technologii z polityką i potraktowaniem decyzji ich dotyczących jako właśnie decyzji politycznych. Oznacza to zerwanie z dominującym przez lata postrzeganiem sfery nauki i techniki jako wyłączonych spod demokratycznej kurateli społeczeństwa – autonomicznych obszarów zastrzeżonych dla ekspertów. Dostrzeżenie zależności między kształtem poszczególnych technologii a rozwojem społecznym stało się okazją do włączenia w decydowanie o nich tych, którzy są najbardziej zainteresowani przyszłością kraju: samych obywateli.

najlepsze, ułomne narzędzie Strategia angażowania „zwyczajnych ludzi” w rozstrzyganie problemów dotyczących kontrowersyjnych technologii nie jest jednak i nie powinna być traktowana jako bezproblemowa. Z jej wykorzystywaniem wiąże się bowiem szereg potencjalnych trudności, typowych dla demokracji deliberatywnej. Akcentując znaczenie wypracowywania kompromisu na drodze dyskusji, podejście to stawia społeczeństwu jako całości bardzo wysokie wymagania i obarcza je ogromną odpowiedzialnością za podejmowane decyzje. Wymienić tutaj należy przede wszystkim: 1) Problem z włączeniem różnorodnych grup społecznych w procedury podejmowania decyzji. Na przeszkodzie wydaje się stać nie tylko względnie niski poziom rozwoju naszego społeczeństwa obywatelskiego i niewielkie doświadczenie w zbiorowym podejmowaniu decyzji, ale także brak zaufania elit wobec społeczeństwa. Podejście technokratyczne wydaje się w Polsce dominować nie tylko w praktyce instytucjonalnej, ale przede wszystkim w mentalności zarówno polityków, jak i publicystów i tzw. autorytetów. Przytoczone na początku tekstu święte oburzenie prof. Twardowskiego na pomysł pytania społeczeństwa o opinię na temat GMO, nie jest odosobnione. Żeby daleko nie szukać, Konrad Niklewicz z „Gazety Wyborczej” komentuje te same wyniki sondażu w następujących słowach: Potrzebujemy […] rzetelnej debaty o roślinach i żywności genetycznie modyfikowanej […] potrzebna jest kampania informacyjna i edukacyjna na skalę całego kraju 3. Wydaje się, że różnica między „kampanią informacyjną i edukacyjną” a „rzetelną debatą” jest oczywista. Chyba że traktujemy własne społeczeństwo jako zbyt głupie, by mogło mieć własne zdanie i chciało je artykułować. Dalej redaktor GW proponuje, by to przemysł i lobby zainteresowane wprowadzeniem GMO na polski rynek (sic!) zajęły się ową kampanią informacyjną: To one

the danish Board of technology: People and Participation: citizen Participation in Science and technology (ciPaSt): living Knowledge – the international Science Shop Network: Participation.net – Participation resource centre: cafe Scientifique:

www.tekno.de www.peopleandparticipation.net www.cipast.org www.livingknowledge.org www.pnet.ids.ac.uk www.cafescientifique.org


37 powinny wziąć odpowiedzialność (a jednocześnie zapłacić) za informowanie Polaków i w ogóle Europejczyków o szansach i zagrożeniach GMO. W reprezentowanym przez Niklewicza technokratycznym sposobie myślenia nie istnieje nawet cień podejrzenia, że kampania edukacyjna prowadzona przez lobby biotechnologiczne może nie do końca bezstronnie informować o zagrożeniach związanych z GMO, a tym samym nie stanowić najlepszej formy „rzetelnej debaty”. W podobnym tonie wypowiada się prof. Włodzimierz Zagórski, który rozpoczyna swój artykuł „Nowa magia pokarmowa” takim oto stwierdzeniem: Przeciwnicy żywności modyfikowanej genetycznie to nowe plemię dzikusów wierzących nie w naukę, lecz w magię 4. Czy jeśli już na samym początku określimy jakąś grupę społeczną mianem „plemienia dzikusów”, to możemy traktować jej poglądy poważnie? 2) Zakorzenienie w technokratycznej metodzie podejmowania decyzji. Wydaje się ono być kolejnym czynnikiem kształtującym dominujący w Polsce sposób myślenia o polityce wobec nowych technologii, utrudniającym przyjęcie się podejścia uczestniczącego. W krajach Europy Zachodniej i Ameryki Północnej już w latach 70. zaczęto tworzyć sieci instytucji umocowanych przy parlamencie lub rządzie, zajmujących się tzw. technology assessment, czyli oceną nowych technologii. Pełnią one do dziś funkcje doradczoeksperckie w sprawach związanych z akceptacją i ograniczeniami dotyczącymi innowacji technologicznych. O ile na początku były silnie zakorzenione w podejściu technokratycznym, to wraz z opisanymi wyżej zmianami zaczęły przyjmować model coraz bardziej uczestniczący (wzorcowym przykładem jest tutaj Danish Board of Technology), przyczyniając się do jego stopniowego włączania w praktykę polityczną swoich krajów. W Polsce nie mamy niestety tradycji instytucjonalnego szacowania skutków rozwoju technologicznego, przez co wdrażanie modelu uczestniczącego jest dodatkowo utrudnione. Problemem może być także przeforsowanie reguły przestrzegania przez władze ustaleń debaty publicznej, która to reguła jest podstawowym wyróżnikiem modelu uczestniczącego. 3) Problem kompetencji osób nie będących naukowcami do pełnoprawnego uczestnictwa w kształtowaniu rozwoju naukowo-technologicznego. Model zaangażowany opiera się w bardzo dużym stopniu na założeniu upodmiotowienia obywateli, które dzieli z paradygmatem społeczeństwa obywatelskiego. Niestety, dzieli z nim także jego problemy i słabości. Kłopoty z włączaniem nie-ekspertów do decydowania o kwestiach naukowych mogą prowadzić do wystąpienia swoistego paraliżu naukowego, tj. sytuacji, w której nie będzie możliwe podjęcie żadnych konstruktywnych decyzji. Przyczynić się do tego może brak proporcji między uwzględnianymi korzyściami i stratami, prowadzący do dominacji postaw zachowawczych, niechętnych wobec rozwijania nowych technologii. Zamiast ukierunkowania rozwoju w zgodzie z interesem publicznym, nastąpi jego zablokowanie.

4) Zagrożenie zdominowaniem procesów podejmowania decyzji przez nieformalne grupy interesów. Szczególnie w sytuacji, gdy z rozwojem technologicznym łączą się ogromne interesy ekonomiczne i polityczne silnych podmiotów gospodarczych, zagrożenie próbą podjęcia nieformalnych działań, mogących wpływać na treść podejmowanych decyzji, wydaje się być dość duże. Konieczne byłoby wypracowanie nowych metod zabezpieczania przed takimi niebezpieczeństwami, na wzór tych już funkcjonujących w polityce, jak np. regulacje dotyczące lobbingu i konfliktu interesów, zakaz łączenia stanowisk państwowych z posadami w prywatnych firmach, konieczność składania oświadczeń majątkowych itp. 5) Różnorodność interesów. Model uczestniczący obejmuje zaangażowanie przedstawicieli różnych grup i środowisk, zainteresowanych kontrowersyjnym problemem. Należą do nich – obok tzw. ludzi z ulicy – reprezentanci przemysłu, administracji państwowej, partii politycznych, organizacji pozarządowych. Problem pojawia się w momencie, gdy trzeba znaleźć wspólną płaszczyznę analizowania interesów wszystkich uczestników konfliktu, które przecież mają najczęściej przeciwstawny charakter. Powstaje pytanie o to, czy metody demokracji deliberatywnej są w stanie uporać się z taką sprzecznością interesów. Istotnym problemem może być np. postulowana zasada symetryczności interesów: czy interesom każdego podmiotu powinna być przypisywana taka sama waga, czy też powinny być one w jakiś sposób zhierarchizowane – a jeśli tak, to według jakich kryteriów? Widzimy więc, że model uczestniczący nie pozostaje wolny od wielu, często fundamentalnych, wątpliwości. Trudno zatem byłoby traktować go jako gotowe narzędzie rozwiązywania sporów o nowe technologie i decydowania o kierunku rozwoju technologicznego. Tym niemniej ogólny kierunek poszukiwań, cechujący się odchodzeniem od skupionego wokół ekspertów, paternalistycznego podejścia technokratycznego, wydaje się warty zainteresowania. dr piotr stankiewicz

Przypisy: 1.

K. Niklewicz, Polacy boją się żywności genetycznie modyfikowanej, gazeta.pl 12.03.2008, http://www.gazetawyborcza.pl/gazetawyborcza/2029020,75248,5013822.html, dostęp 13.03.2008.

2.

t. twardowski, Żywność genetycznie modyfikowana. Za i przeciw, „laboratorium” nr 9/2007, s. 40, http://www.laboratorium.elamed.pl/strona-numer-9-2007-724.html, dostęp 20.01.2008.

3.

K. Niklewicz, Ktoś musi zapłacić za rozmowę o GMO, gazeta.pl 12.03.2008, http://www.gazetawyborcza.pl/gazetawyborcza/2029020,75968,5013894.html, dostęp 13.03.2008.

4.

w. zagórski, Nowa magia pokarmowa, „gazeta wyborcza” z dn. 9.03.2006.


38

Przestrzeń w rękach obywateli b n d mahlNeSS, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/ahlNeSS/3082058096

dr inż. arch. Małgorzata Hanzl

Partycypacja społeczna ma za zadanie zapobieganie powstawaniu antagonizmów. decyzja podjęta z udziałem lokalnej społeczności jest wyrazem woli większości, uzgodnionej jako wynik debaty. Staje się zatem najlepszym gwarantem realizacji ustaleń. Grupa osób potencjalnie zainteresowanych planowaniem, dotyczącym skomplikowanych nieraz zagadnień związanych z formą i funkcjonowaniem osiedli ludzkich, pokrywa się z gronem użytkowników i bezpośrednich twórców przestrzeni – mieszkańców, właścicieli nieruchomości, inwestorów, planistów, urzędników i polityków. Ich interesy nie są tożsame, więcej – bardzo często bywają nie do pogodzenia. Konflikt jest zatem w nierozerwalny sposób związany z zagospodarowaniem ograniczonych dóbr, jakimi są powierzchnia Ziemi i przestrzeń, dlatego też stanowi nieodłączny element procesu planowania. Henry Sanoff wskazuje, że siła podejścia uczestniczącego leży w stawaniu się ruchem, który przecina tradycyjne profesjonalne bariery i uwarunkowania kulturowe. Jego korzeni szukać można w ideałach demokracji uczestniczącej, gdzie kolektywne podejmowanie decyzji jest w dużym stopniu zdecentralizowane i odbywa się we wszystkich odłamach społeczności, tak iż wszystkie jednostki zdobywają umiejętności niezbędne do brania udziału w życiu publicznym i mogą w sposób efektywny uczestniczyć w różny sposób w podejmowaniu wszystkich decyzji, które ich dotyczą.

Kształtowanie opinii i celów pojedynczych osób nie odbywa się niezależnie, lecz przez interakcję z innymi jednostkami. Mówi się wręcz o tzw. inteligencji zbiorowej – wspólnym poglądzie, będącym czymś więcej niż suma poglądów indywidualnych. Współcześni ludzie mają różne potrzeby i oczekiwania, które mogą być kształtowane nie tylko poprzez dystrybucję środków materialnych, ale również za pomocą oddziaływania na świadomość. Poruszanie w publicznych dyskusjach problemów dotyczących danej społeczności ma wpływ na kształtowanie świadomości mieszkańców. Zadaniem planisty działającego w ramach takiego procesu jest wysłuchanie różnych opinii oraz pomoc w opracowaniu wspólnej wizji. Zadaniem organów administracji jest tworzenie poczucia współwłasności i współodpowiedzialności wśród użytkowników terenu. Judith E. Innes i David E. Booher wyróżnili cztery modele planowania w praktyce planistycznej. Różnice dotyczą samej koncepcji planowania, a także doboru informacji źródłowych, roli społeczności lokalnej oraz stopnia uwzględnienia interesów grup wchodzących w jej skład.


39 Racjonalistyczny model planowania. Bardzo popularny, stosowany powszechnie we wszystkich biurokracjach. Podstawowym zagadnieniem przy opracowywaniu planu jest uzyskanie pełnego obrazu rzeczywistości, do czego niezbędne jest stworzenie kompletnej i aktualnej bazy danych o interesującym nas obszarze. Kolejny etap to opracowanie wariantów projektu i wybór tych, które najlepiej spełniają cele planu. Do zadań planisty należy również opracowanie analiz finansowych i prognozy wpływu proponowanych rozwiązań na środowisko oraz przygotowanie wytycznych, pozwalających decydentom na wybór sposobu działania. Założenia planu miejscowego przyjmowane są a priori przez organ władzy lokalnej. W teorii i praktyce planowania obowiązuje wiara w możliwości minimalizowania konfliktów przez – jak pisze Zbigniew J. Kamiński – kompleksowe planowanie przestrzenne, w tym wszechstronną analizę danego obszaru oraz optymalizowanie lokalizacji. W tym modelu planiści postrzegają partycypację społeczną jako wymóg wynikający z przepisów prawa. Udział mieszkańców wykorzystywany jest jako metoda poznania celów i hierarchii wartości społeczności w celu uzupełnienia założeń przyjętych przez władze samorządowe. Niektórzy planiści postrzegają konsultacje jako coś uciążliwego, jedynie w niektórych przypadkach widoczna jest wola wykorzystania lokalnej znajomości problemów. Informacje zdobyte w ten sposób traktowane są zazwyczaj ze sceptycyzmem. Mieszkańcy nie mają dostępu do danych źródłowych ani wpływu na metody działania, które są określane przez planistów. Zdanie mieszkańców bywa brane pod uwagę przy wyznaczaniu celów – na początku procesu planowania oraz przy wyborze ostatecznej wersji projektu planu. Wychodzi się tu z założenia, że udział społeczności lokalnej w opracowywaniu planu byłby czynnikiem zmniejszającym neutralność analiz. W teorii planowania odwrót od tego modelu rozpoczął się w latach 60., jest on jednak wciąż obecny w praktyce planistycznej. Planowanie oparte o wpływy polityczne. Z tzw. modelem wpływu politycznego spotykamy się powszechnie. Plan stanowi tu zestawienie projektów, które są odpowiedziami na żądania grup silnych politycznie. Decydent pełni funkcję osoby zatwierdzającej projekty, a elity, z którymi współpracuje, odwzajemniają się lojalnością i wsparciem dla jego polityki. Rozmowy prowadzi się niejawnie, a opinie pozostałych członków społeczności nie są brane pod uwagę. Dwa pierwsze modele planowania często występują równolegle, skutecznie wprowadzając w błąd opinię publiczną. Nie pozwala to na dialog i rzeczywiste zaangażowanie mieszkańców. Omawiany model został szczegółowo przebadany i opisany jako teoria elit. Według niej, każda zbiorowość posiada grupę wpływowych obywateli, kontrolujących większość interesów na danym terenie. Elita jest grupą, która w rzeczywistości „rządzi”, choć dzieje się to w sposób niejawny i z pominięciem oficjalnych procedur.

O ruchu społecznym mówimy, gdy jednostki lub grupy obywateli nie posiadające wpływu na kształtowanie rzeczywistości, zbierają się dla osiągnięcia wyznaczonego celu. Działalność ruchów społecznych spowodowała wytworzenie mechanizmów udziału społeczności lokalnej w podejmowaniu decyzji planistycznych. Liczba osób oraz ich zorganizowanie stanowią argument, dzięki któremu możliwe staje się wywieranie presji na decydentów. Podstawą działania ruchu społecznego jest utrzymanie wewnętrznej integralności. Może on angażować wielu mieszkańców, ale nie reprezentuje wszystkich punktów widzenia; nie jest możliwa współpraca z tymi, którzy uważani są za wrogów. Zdarza się, że powstające samorzutnie organizacje sąsiedzkie przeistaczają się w organizacje społeczne – fundacje i stowarzyszenia. Takie grupy mogą stać się silnymi graczami, reprezentującymi większość społeczności lokalnej. Najczęstszym powodem organizowania się ruchów społecznych jest protest przeciwko lokalizacji nowych inwestycji lub wymianie zabudowy: tzw. postawa NIMBY (not in my back yard, byle nie na moim podwórku) bądź LULU (locally unwanted land use, zagospodarowanie przestrzeni nieakceptowane w bliskim sąsiedztwie). Tego rodzaju działania oznaczają dla władzy lokalnej znaczne koszty i komplikacje. Pod pojęciem planowania opartego na współpracy (collaborative planning; inna definicja mówi o planowaniu poprzez dialog) rozumiemy wypracowanie wspólnego stanowiska, wyrażającego interesy wszystkich zainteresowanych. Do tej grupy zaliczane są metody o charakterze eksperymentalnym, stosowane w USA i krajach Europy Zachodniej przez organy władzy samorządowej równolegle z metodami tradycyjnymi oraz działania podejmowane ad hoc, poza formalną procedurą. Wśród technik partycypacji wykorzystywanych przez władze lokalne można wyróżnić kilka grup: → techniki formalne → techniki edukacyjne → badania opinii publicznej i sondaże → współczesne formy partycypacji Jak podkreśla Sanoff, chcąc uzyskać efektywną partycypację, należy indywidualnie rozpatrywać każde zadanie, w którym uznana zostanie potrzeba zaangażowania mieszkańców. Współcześnie teoria opisuje udział społeczności lokalnych w planowaniu bardziej pragmatycznie niż w latach 60. Dążenie do uzyskania władzy przez mieszkańców zostało zastąpione potrzebą wymiany informacji, rozwiązywania konfliktów oraz uzupełniania projektów i planów lokalną znajomością problemów. W programach uczestnictwa podkreślana jest podmiotowa rola mieszkańców. Hasło „partycypacja społeczna” (community participation) zostało zastąpione przez community driven actions albo community controlled actions – działania podejmowane przez społeczność. Na całym świecie, również w Polsce, pojawiają się przykłady samorzutnej współpracy w dziedzinie planowania.


40 Wymiana informacji i uczenie się odbywają się tu w dwóch kierunkach: obywatele mogą korzystać z informacji źródłowych oraz sprawdzać stan zaawansowania projektu, a planiści i urzędnicy – korzystać z lokalnej wiedzy. W wyniku dyskusji i wspólnego działania uczestnicy zdobywają nowe umiejętności oraz pogłębiają wiarę we własne możliwości. Opinie obywateli odgrywają ważną rolę w dyskusjach oraz w decyzjach podejmowanych wspólnie z samorządem. Koncepcja proponowanych nowych sposobów postrzegania uczestnictwa społecznego wynika z obserwacji, że udana współpraca wytwarza powiązania sieciowe, które trwają długo po zakończeniu debaty, generują kolejne dyskusje oraz przyczyniają się do umacniania wszystkich uczestników. W Stanach Zjednoczonych popularność zyskuje idea demokracji deliberatywnej. Pojęcie to oznacza metodę kolektywnego podejmowania decyzji, stosowaną w praktyce działania władz lokalnych. Polega ona na analizowaniu przez mieszkańców faktów z różnych punktów widzenia oraz wspólnej ocenie propozycji rozwiązań. Dyskusja sprzyja powstawaniu nowych pomysłów i wzbogaca rozumienie omawianych problemów. W modelu tym projekty podejmowane z udziałem społeczności są inicjowane dla rozwiązania konkretnego problemu przez władzę lokalną, organizacje pozarządowe lub przez ludność. Podmiotami biorącymi udział w projektach wspólnie z samorządem są fundacje i stowarzyszenia, uczelnie wyższe, organizacje sąsiedzkie. Do najczęściej spotykanych akcji należą te na rzecz ochrony środowiska oraz programy rewitalizacji dzielnic śródmiejskich. Przedmiotem zainteresowania teoretyków planowania jest opracowanie technik, które pozwoliłyby na podejmowanie decyzji w sposób demokratyczny, przy udziale reprezentatywnej grupy mieszkańców, oraz doprowadzenie do sytuacji, w której wspólne decyzje miałyby rzeczywisty wpływ na kształt planu1. Gama technik prowadzenia spotkań bezpośrednich obejmuje te zakładające całkowitą wolność wyboru dla ich uczestników, którzy mogą w dowolnym momencie opuścić zebranie, nie zakłócając jego przebiegu („prawo dwóch stóp”), aż po metody całkowicie sformalizowane, z posiadaniem znaku towarowego włącznie oraz wyposażone w specjalne, gotowe do kupienia zestawy – jak w metodzie Planning for Real, proponowanej przez Neighbourhood Initiatives Foundation. Wśród technik stosowanych w USA dużą popularnością cieszy się metoda charrette 2. Planning charrette – w wolnym tłumaczeniu klauzura planistyczna – to rodzaj warsztatów, przypominających te stosowane w uczelniach architektonicznych, a więc kończących się w określonym czasie, gdy praca nad projektem zostanie zamknięta. Cykl spotkań, w których biorą udział grupy mieszkańców, profesjonaliści różnych branż oraz inne zainteresowane strony, trwa na ogół 3-7 dni, jednak przygotowania trwają znacznie dłużej – od 6 tygodni do 9 miesięcy – i obejmują: profilowanie (określenie grupy adresatów projektu), propagowanie informacji o zamiarach

rozpoczęcia pracy, organizację procesu, gromadzenie informacji i zagadnienia związane z logistyką planowania. Ten okres jest bardzo ważny i służy przygotowaniu lokalnej społeczności. Spotkania mają na celu przyjrzenie się obszarowi opracowania, wyobrażenie sobie różnych wizji oraz wypracowanie strategii ich osiągania. Idea powstaje jako wynik wspólnej pracy nad projektem. Charrette obejmuje trzy etapy: pierwszy – tworzenie idei – związany jest z wymianą wiedzy pomiędzy zaangażowanymi stronami; drugi – podejmowanie decyzji – wymaga dialogu dotyczącego prezentowanych idei; ostatni – rozwiązywanie problemów – polega na opracowywaniu zaleceń i propozycji. Bardzo ważne jest również upublicznienie efektów wspólnej pracy, tak, aby nikt nie mógł powiedzieć, że o podejmowanych działaniach nie wiedział i nie miał szansy w nich uczestniczyć. Innym dobrym przykładem angażowania mieszkańców w działania na rzecz kształtowania przestrzeni są francuskie Strefy Ochrony Dziedzictwa Architektury, Urbanistyki i Krajobrazu, obejmujące obszary o różnej randze wartości krajobrazowych. Działanie odbywa się w ramach specjalnie opracowanego programu operacyjnego, który wdrażany jest w momencie podjęcia inicjatywy utworzenia strefy i trwa do chwili uruchomienia systemu organizacyjnego. Decyzja o utworzeniu strefy pozostaje w kompetencjach gminy, niezależnie od tego, kto jest pomysłodawcą przedsięwzięcia. Na wstępie powołuje się szefa operacji i grupy roboczej, w skład której wchodzą radni, przedstawiciele administracji i eksperci. Nadzór nad działaniami grupy sprawują merowie i państwowy konserwator zabytków. Celem jej działania jest przygotowanie raportu określającego walory i stan obszaru oraz podającego uzasadnienie dla utworzenia strefy. Podział zadań w grupie roboczej wygląda następująco: eksperci przygotowują dane, dostarczają argumentów, proponują koncepcje rozwiązań. Podejmowanie decyzji należy do reprezentantów samorządu. Do inwentaryzacji angażowane są również grupy mieszkańców gminy, dzieci i młodzież. Dzięki temu tworzenie raportu, trwające minimum rok, staje się jednocześnie procesem edukacyjnopromocyjnym. Oprócz prac inwentaryzacyjnych są w gminie organizowane imprezy promujące lokalne walory krajobrazowe, urbanistyczne i architektoniczne. W programie biorą udział szkoły i organizacje pozarządowe. Imprezy służą popularyzacji celów związanych z tworzeniem strefy, równocześnie z promocją innych działań lokalnych. Uczestnictwo w pracach inwentaryzacyjnych, jak również organizowane imprezy, pomagają mieszkańcom dostrzec wartość dziedzictwa i krajobrazu gminy, pozwalają na zapoznanie się z ideą utworzenia strefy, a także stwarzają możliwość wpływu na opracowywany program działania. Proces tworzenia raportu pozwala na harmonijne wprowadzenie statusu strefy, związanego z ograniczeniem uprawnień właścicieli w zakresie dysponowania ich nieruchomościami.


b n a aNgela raduleScu, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/walKiNgthedeePfield/2378291195/

41

Raport jest jednym z trzech elementów dokumentacji strefy. Kolejny stanowi tzw. księga nakazów, zawierająca regulamin strefy. Przygotowaniem tej części dokumentacji zajmują się eksperci, jej uchwalenie leży w gestii samorządu. Ostatnim dokumentem jest księga zaleceń, w której zamieszczony jest materiał merytoryczny, dotyczący rewaloryzacji strefy. Adresatem zaleceń są mieszkańcy strefy, przedsiębiorcy oraz ludzie, którzy podejmują działania na jej terenie. Księga zawiera m.in. zbiór przykładów rozwiązań służących pogodzeniu podejmowanej aktywności z obowiązującymi uwarunkowaniami ochronnymi. W ramach programu przygotowania obszaru do wprowadzenia ochrony organizowane są również szkolenia skierowane do osób, które chciałyby wykorzystać walory strefy dla prowadzenia działalności gospodarczej (głównie dotyczy to promocji oraz obsługi ruchu turystycznego, generowanego uznaniem obszaru za atrakcyjny krajobrazowo). Strefa Ochrony Dziedzictwa Architektury, Urbanistyki i Krajobrazu staje się bytem prawnym dopiero wówczas, gdy uczyniono już wszystko co możliwe, aby społeczność lokalna postrzegała ją jako własny pomysł, własny sukces i własny powód do dumy. Właśnie na tej kolejności zdarzeń polega podstawowa różnica pomiędzy tą partycypacyjną metodą a metodami stosowanymi zwykle w Polsce, gdzie najpierw odgórnie narzuca się status ochronny, a potem próbuje stosować przymus lub o wiele za późno szukać akceptacji społecznej – podsumowuje Krystyna Pawłowska.

Uczestnictwo społeczności lokalnej w planowaniu posiada liczne zalety. Proces planistyczny z udziałem mieszkańców jest w swoich założeniach pluralistyczny i stwarza szanse uwzględnienia wartości ważnych dla różnych grup społecznych. Pozwala na dostrzeżenie i zaspokojenie rzeczywistych potrzeb mieszkańców, które bywają ignorowane ze względu na dominację interesów dużych organizacji i instytucji oraz biurokratyzację samorządów lokalnych. Uczestnictwo społeczne w planowaniu zwiększa poczucie wpływu mieszkańców na ich środowisko życia, a także świadomość konsekwencji podejmowanych decyzji. Cele ustalone wspólnie zajmują miejsce indywidualnych dążeń. Projekty przewidujące udział mieszkańców przyczyniają się także do zwiększenia zaufania dla organów władzy lokalnej. Inną korzyścią wynikającą z wykorzystania znajomości miejscowych problemów oraz uzyskania poparcia społecznego, mogą być znaczące oszczędności finansowe. W społecznościach wymagających aktywizacji, uczestnictwo w planowaniu może przyczynić się do podniesienia poziomu wiedzy i poczucia własnej wartości. Udane inicjatywy mogą stać się szkołą demokracji, skłaniając obywateli do aktywnego udziału w życiu lokalnej społeczności. Praca w grupie przyczynia się do rozwoju więzi społecznych i powiązań, które funkcjonują później niezależnie od projektu. Podstawowym celem partycypacji społecznej w planowaniu przestrzennym, obok utożsamiania się ludzi z projektem oraz polepszenia jego


42 jakości, jest budowanie więzi międzyludzkich i kształtowanie społeczeństwa miejskiego – civitas. Tradycyjne metody partycypacji są powszechnie krytykowane. Nie stanowią źródła wiedzy o społeczności lokalnej, a sformalizowana procedura wyłożenia planu i dyskusji publicznych nie sprzyja spontanicznym debatom i wspólnemu, twórczemu podejmowaniu decyzji. Tradycyjne metody partycypacji postrzegane są przez wielu planistów i urzędników samorządowych jako strata czasu. W USA w dyskusji publicznej na poziomie lokalnym zwykle uczestniczą tylko zdeklarowani zwolennicy i przeciwnicy zmian, które dotyczą ich osobiście, zaangażowane okazjonalnie grupy interesu oraz poplecznicy rady miasta albo obserwatorzy pracy komisji. Podobnie dzieje się w innych krajach. Udział w rytuałach wymyślonych dla wypełnienia wymogów prawa, jak określają to Innes i Booher, nie wzbudza zainteresowania tematyką planowania. Zebrania są czasochłonne, a procedury formalne nie gwarantują reprezentatywności dla całej społeczności. Dodatkowo sposób prowadzenia spotkań – wytaczanie przez uczestników przeciwstawnych argumentów – przyczynia się do antagonizowania lokalnej społeczności oraz nie pozwala na opracowanie wspólnego stanowiska. Niewiele się to różni od sytuacji w Polsce, gdzie dodatkowo o wspomnianych powyżej rytuałach nikt, poza najbardziej zainteresowanymi właścicielami nieruchomości i inwestorami, nic nie wie. Udział mieszkańców w planowaniu przestrzennym, mimo potencjalnych zalet, w praktyce może pociągać za sobą szereg zagrożeń. Idealistyczne podejście reprezentowane przez teoretyków planowania napotyka na bariery będące pochodnymi procesów socjologicznych. Przede wszystkim, ze względu na sprzeczności interesów różnych grup i jednostek nie zawsze jest możliwe osiągnięcie w drodze negocjacji idealnego, trwałego konsensusu. Problem polega też na luce pomiędzy retoryką a podejmowanymi działaniami. W praktyce często zdarza się, iż plan, który został przez

wszystkich zaakceptowany, nie zostaje zrealizowany. Proces partycypacji wydłuża uchwalenie planu, co może stwarzać wrażenie stagnacji i prowadzić do zniechęcenia uczestników. Interesy niektórych obywateli mogą zostać pominięte nawet w najlepiej zaprojektowanym procesie uczestnictwa. Dzieje się tak, ponieważ w wyniku obrad kształtuje się wspólne stanowisko, które nie musi stanowić wypadkowej interesów wszystkich obecnych. Współpraca może doprowadzić do nieoczekiwanych propozycji, które generują nowe, wcześniej nie przewidziane, interesy. Aktywni mieszkańcy bywają absorbowani w struktury władzy w wyniku zacierania się granic pomiędzy władzą polityczną i społecznością – efektem jest brak partycypacji. Projekt przewidujący udział mieszkańców może zakończyć się sukcesem pod warunkiem, że zaangażowanie społeczności lokalnej będzie jego integralną częścią, niezbędną dla realizacji przedsięwzięcia, a nie jedynie dodatkiem.3 Działania partycypacyjne muszą być starannie zaplanowane. Dla wyboru metody partycypacji niezbędna jest analiza przedmiotu, metod i celu działań oraz profilu uczestników. Plan projektu należy skonstruować w taki sposób, aby sprzyjał wymianie poglądów, debacie i współpracy. W tym celu potrzebne jest stworzenie odpowiednich kanałów komunikacji, a informacje o możliwościach uczestnictwa w działaniach planistycznych powinny na bieżąco trafiać do mieszkańców. Bardzo ważnym elementem w procesie partycypacji jest świadomość ludzi biorących w nim udział. Wszyscy uczestnicy powinni posługiwać się tym samym językiem, choć każda z osób bazuje na innych doświadczeniach. Techniki partycypacji stosowane w USA w latach 60. w ramach pierwszych spotkań przewidywały opracowanie wspólnego zestawu pojęć dla wszystkich obecnych. Zadaniem urbanisty jest edukowanie pozostałych uczestników procesu, czym jest ład przestrzenny oraz jakie mechanizmy umożliwiają jego wprowadzenie i utrzymanie. Dialog, który ma

jak poprawić mobilność w miastach? Polecamy:

Serwis o transporcie miejskim: transport publiczny, strefy piesze, rowery aktualności, dobre praktyki ekspertyzy i opinie

dr hab. Jacek wesołowski:

Miasto w ruchu

Przewodnik po dobrych praktykach w organizowaniu transportu miejskiego

pobierz bezpłatny e-book: http://www.miastowruchu.pl/info/publikacje


43 miejsce przy tej okazji, pozwala na ujawnienie oczekiwań uczestników. Inicjatywy mieszkańców w zakresie zagospodarowania przestrzeni mają duże szanse powodzenia ze względu na większą niż w przypadku profesjonalistów świadomość uwarunkowań lokalnych. Mieszkańcy powinni być wspierani w rozwijaniu pożądanej przez nich wizji swego otoczenia. Posługując się terminem „mieszkańcy”, mamy na myśli dwie grupy: właścicieli nieruchomości, bezpośrednio zainteresowanych przebiegiem wydarzeń, oraz ludzi, którzy mieszkają na danym terenie i są na ogół marginalizowani przy podejmowaniu decyzji. Interesy obu grup nie są tożsame. Mieszkańcy angażują się w planowanie z następujących powodów: gdy skutki planowanych działań bezpośrednio ich dotyczą (w ich wyniku zyskają albo stracą); jeśli muszą utrzymać lub zwiększyć dostęp do infrastruktury lub usług, oraz gdy dostrzegają zagrożenie zdrowia lub środowiska, a także gdy przedmiot decyzji dotyka przekonań religijnych lub politycznych. Stopień zaangażowania zależy również od możliwości poświęcenia czasu danemu zagadnieniu. Proces planistyczny powinien rozpoczynać się od inwentaryzacji atutów danego obszaru i znalezienia sposobów na ich wykorzystanie. Faza podejmowania decyzji poprzedzona jest kształtowaniem świadomości i percepcją środowiska przez wszystkich uczestników procesu. Projekt tworzony wspólnie w oparciu o ustalone priorytety służy za punkt wyjścia dla pracy profesjonalistów, którzy opracowują szczegółowo jeden lub kilka jego wariantów. Proces powstawania projektu związany jest z wzajemnym uczeniem się i podejmowanymi wspólnie akcjami. Rozwiązanie stanowi efekt współpracy, w której planista przedstawia swoje stanowisko, dostarcza informacji technicznej, rozważa konsekwencje różnych rozwiązań, podczas gdy mieszkańcy wyrażają opinie i wnoszą wiedzę o miejscu. Skutki decyzji powinny być zrozumiałe dla ludzi, którzy je podejmują. W celu maksymalizacji uczenia się, proces powinien być jasny, komunikatywny i otwarty – transparentny. Doświadczenia wskazują, że głównym źródłem satysfakcji uczestników partycypacji nie jest stopień, w jakim ich potrzeby zostały zaspokojone, lecz poczucie realnego wpływu na kształtowanie otoczenia. Dla wprowadzenia idei w życie potrzebna jest obecność lidera oraz poparcie ze strony władz. Możliwość uczestnictwa jest rzeczywista wtedy, gdy została poparta możliwością współdecydowania o finansach, dostępem do aktualnych informacji oraz profesjonalnej wiedzy, efektywną organizacją, a także dostępem do mediów. Aby działania były skuteczne, niezbędna jest osoba odpowiedzialna za organizację, która przez cały okres trwania projektu będzie czuwać nad jego przebiegiem. Jak przekonują Innes i Booher, obecność lidera opinii znacznie przyspiesza wypracowanie wspólnego stanowiska. Warunkiem powodzenia jest także dobranie odpowiedniej wielkości zamierzenia. Zbyt mały obszar może

spowodować jednorodność grupy, która może np. przeciwstawić się lokalizacji niewygodnego dla niej obiektu. Za duży zakres – skala miasta – nie pozwala natomiast na kontakty sąsiedzkie i stanowi zaprzeczenie idei oddolnego uczestnictwa w planowaniu. W literaturze wielkość jednostki sąsiedzkiej, w ramach której daje się rozwijać budowanie wspólnoty, określa się na ok. 6000 mieszkańców. Dla większych projektów jednostki mogą współdziałać, jednak przy zachowaniu odrębnej tożsamości. Jak podkreśla Henry Sanoff, Zadaniem profesjonalisty nie jest przygotowanie zakończonego i nie podlegającego zmianom rozwiązania, ale opracowanie rozwiązań na podstawie trwającego nieprzerwanie dialogu z tymi, którzy będą wykorzystywać jego pracę. Końcowa decyzja nie jest końcem procesu. Projekt trzeba prowadzić, rozwijać i zmieniać w zależności od zmieniających się potrzeb. Bardzo ważne jest kształtowanie świadomości mieszkańców na początku procesu, podczas gromadzenia danych i analiz. Równie ważny jest etap implementacji rozwiązania. Odpowiedzialność ludzi wykreowana w początkowej fazie projektu powinna być podtrzymywana aż do jego zakończenia, dzięki temu będą mogli obserwować rezultaty swoich wysiłków. dr inż. arch. Małgorzata Hanzl

Przypisy: 1.

Spory zbiór przykładów technik uczestnictwa społecznego w planowaniu można znaleźć na stronie internetowej communityplanning.net

2.

więcej na temat tej metody można przeczytać w materiałach National charrette institute: www.charretteinstitute.org

3.

wnioski i zalecenia dotyczące formalnego procesu planowania, który w ocenie autorki powinien być obecny w polskiej procedurze opracowywania planów i studiów, zawiera prezentacja: http://mojemiasto.org.pl/urbanistyka/Partycypacja%20spo%B3eczna%20w%20planowaniu%20przestrzennym.pdf cytowana literatura:

innes Judith e., Booher david e., Public Participation in Planning: New Strategies for the 21st Century, university of california at Berkeley, institute of urban and regional development, working Paper 2000-07; źródło: http://www-iurd.ced.berkeley.edu/pub/ wP-2000-07.pdf

Kamiński zbigniew J., Pojęcie konfliktu w planowaniu przestrzennym, „architektura” z. 40; Politechnika Śląska, zeszyty Naukowe nr 1553, wydawnictwo Politechniki Śląskiej, gliwice 2002.

Pawłowska Krystyna, Percepcja krajobrazu i partycypacja społeczna w działaniach na rzecz krajobrazu /w:/ Pawłowska K. (red.), Architektura krajobrazu a planowanie przestrzenne. Praca zbiorowa; Politechnika Krakowska, Kraków 2001, ss. 270-282.

Sanoff henry, Editorial of Special issue on participatory design, „design Studies” volume 28, issue 3, may 2007, pp. 213-215.


44

Jeśli nie można dużo, to

dajmy choć trochę – z dr. hab. Bohdanem Aniszczykiem, przewodniczącym Zarządu Głównego Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, rozmawia Rafał Bakalarczyk

W przyszłym roku minie 30 lat od powstania Towarzystwa. Jak wtedy, u schyłku poprzedniego systemu, wyglądała kwestia bezdomności? Bohdan Aniszczyk: Ks. Kard. Henryk Gulbinowicz, ojciec-założyciel Towarzystwa, jeszcze przed jego powstaniem rejestrował i opisywał przypadki bezdomnych, którzy przychodzili do kurii z prośbą o pomoc. Na początku lat 80., kiedy prowadził rozmowy w komitecie wojewódzkim PZPR w sprawie zajęcia się tym problemem, miał już w zanadrzu spisane różne historie osób, które nazwał „kombatantami socjalizmu”. Okazało się to skuteczną prowokacją. Sekretarze początkowo się obruszyli, ale on im tłumaczył, że chodzi o osoby, które przez kilkadziesiąt lat krążyły od jednej do drugiej „wielkiej budowy socjalizmu”, poczynając od Nowej Huty. Był zaciąg, najmowali się do pracy i osiedlali w wielkich hotelach robotniczych (bo te budowy powstawały często „w polu”, z dala od zabudowań). Często się rozpijali, bo poza wspólnym piciem innych rozrywek zazwyczaj nie było. Część po drodze zakładała rodziny i gdzieś na stałe osiadała, ale część – nie. I gdy po którejś z kolei budowie rozpili się na dobre, wyrzucano ich i zostawali już bez niczego – bez historii, rodziny, zabezpieczenia. Tacy ludzie, którzy się pogubili w życiu, stanowili na początku naszej działalności większość podopiecznych. Bo „za komuny” nie było czegoś takiego, jak bezrobocie; był wręcz urzędowy obowiązek pracy. Ale żeby pracować, trzeba było spełniać minimalne wymogi trzeźwości, może nie permanentnej, ale przynajmniej w pracy. Dlatego dużą część bezdomnych stanowili ewidentni alkoholicy. W pierwszej połowie lat 80. wśród naszych podopiecznych wykonano badania pod kierownictwem psychiatry, dr. S. Sidorowicza. Wynikało z nich, że większość ma głęboki syndrom

wyalienowania i uzależnienia, nie jest to tylko lekka dewiacja społeczna, którą wystarczy skorygować. Do tego potem doszli wychowankowie domów dziecka. Ta instytucja zajmowała się dzieckiem zanim ukończyło 18 lat. Jeśli się dalej uczyło, to otrzymywało jeszcze pewne wsparcie, a jeśli nie – dostawało wyprawkę i jechało w Polskę. Te pieniądze wystarczały na to, by przez pierwsze miesiące czuć się jak pan. Jeśli jednak ktoś nie miał zmysłu, że trzeba coś sobie zorganizować, finanse szybko się kończyły. A ci ludzie często nie mieli wzorców zaradności. Do dziś jednym z elementów krytyki takich placówek jest to, że dzieci nie nabywają w nich samodzielności, bo jest tam pani, która pierze, taka, która gotuje itd. Człowiek taki po opuszczeniu domu dziecka, jeśli nie trafił na dobre środowisko, stawał się często bezdomnym. Poza tymi grupami, w PRL-u w bezdomność nie popadało się zbyt często, gdyż jak już mówiłem, o pracę było dość łatwo: jeśli ktoś podpadł w jednym miejscu, jechał trochę dalej. Potem zrobiło się gorzej, zaczęto likwidować hotele robotnicze, a o pracę stało się trudno. Nie było już subwencji i właściciele przedsiębiorstw musieli bardziej uwzględniać rachunek ekonomiczny. Ujawniły się nadwyżki zatrudnienia, a ich likwidowanie często prowadziło do bezdomności. Czy nie spotykały Was w tym pierwszym okresie utrudnienia w prowadzeniu działalności? Obnażała ona przecież niedoskonałości ówczesnego systemu społecznego. B. A.: Na początku, w 1981 r. mieliśmy zaledwie dwa domy. Pierwsze schronisko we Wrocławiu zaczęło działać w Wigilię. Wcześniej, w marcu, powstało niezależne koło


45 w Warszawie, które nie mając osobowości prawnej, przyłączyło się do naszego. Potem, stopniowo, koła powstawały w kolejnych miastach. Kamyczkiem, który uruchomił tę lawinę, były artykuły ks. Jerzego Marszałkowicza w „Tygodniku Powszechnym”. To było wtedy jedyne miejsce, w którym w miarę swobodnie można było pisać o bezdomnych, a także o działaniach podejmowanych w związku z nimi. Jedna z dyrektyw wprowadzonych w ramach stanu wojennego mówiła, żeby wszyscy szli do pracy; fakt istnienia bezdomnych, którzy nie pracowali, był dla władzy nieprzyjemny. Ciekawostką jest to, dlaczego nie zostaliśmy zdelegalizowani. Odpowiedź jest prosta: za późno byliśmy zarejestrowani, dopiero 2 listopada 1981 r., tymczasem listy organizacji do zamknięcia były gotowe już wcześniej. I tak przetrwaliśmy stan wojenny, jako jedna z niewielu niezależnych instytucji. Z czasem okazało się, że bezdomność zdarza się wszędzie, nie tylko w dużych miastach. Stopniowo środowiska katolickie, których przedstawiciele już wcześniej mieli z nią styczność, zaczęli tworzyć nowe koła w ramach naszej organizacji. Inteligenckie środowiska katolickie to była ta grupa, która jednocześnie rozumiała wagę problemu oraz miała możliwość częściowego rozwiązywania go, np. udostępniając lokum, bo zwykle to była główna bariera dla możliwości świadczenia pomocy. Pierwsze schroniska wykorzystywały stare probostwa, tak powstały nasze wiejskie ośrodki. W miastach bywało różnie. Szukaliśmy budynków, które władza mogłaby dać i z reguły nie było z tym problemu, gdy już było zrozumienie samego zagadnienia. Towarzystwo bezpośrednio nie angażowało się w politykę, choć byliśmy mocno związani z „Solidarnością”, a w początkowym okresie od jej podziemnych struktur dostaliśmy spore pieniądze na to, co robiliśmy we Wrocławiu. Sympatia była więc po wiadomej stronie, ale mocno podkreślaliśmy, że organizujemy się dla rozwiązywania problemu, a nie dla „wielkiej polityki”. Problemu, który dotykał przede wszystkim mężczyzn, którzy zagubili się w życiu – ale przecież nie tylko ich. B. A.: W połowie lat 80. pojawiły się także pierwsze domy dla kobiet, głównie na wsiach. Dla księży to wyzwanie było od dawna oczywiste. Kiedy nieletnia dziewczyna spodziewała się dziecka, nierzadko uciekała z domu i rodziła u nas, bo na wsi była bardzo źle widziana. Potem zazwyczaj wracała, bo dziadkowie dziecka – jej rodzice, widząc sytuację, byli skłonni przyjąć ją z powrotem. Kolejny problem, który zaczął się pojawiać, a na który nie ma do dziś dobrego rozwiązania, to starzy, samotni ludzie na wsi. Otóż na wsi było kiedyś tak, że gdy starsza osoba przepisała rodzinie majątek, to zaczynała być traktowana jako balast. Jeśli krewni nie mieli instynktu opiekuńczego, to taka osoba lądowała w stodole albo w ogóle była wyganiana z chałupy. Czasem też sama uciekała, o czym

AnI SzczYk Bohdan Aniszczyk (ur. 1952) – działacz społeczny i samorządowy, wykładowca akademicki. z wykształcenia matematyk, był związany m.in. z Politechniką wrocławską i instytutem matematycznym PaN. Pracował jako dyrektor miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej we wrocławiu, był członkiem zarządu tego miasta odpowiedzialnym za oświatę (1993-2002) oraz sekretarzem gminy Brzeg dolny. Od 1990 r. nieprzerwanie pełni mandat radnego rady miejskiej wrocławia, obecnie jest przewodniczącym Komisji edukacji i młodzieży. z towarzystwem Pomocy im. św. Brata alberta związany od 1989 r., od 1995 r. jego lider. Przewodniczący wrocławskiego Szkolnego związku Sportowego, członek kilku innych stowarzyszeń. Odznaczony medalem św. Brata alberta za działalność charytatywną na rzecz osób bezdomnych i niepełnosprawnych umysłowo.

ze wstydu nikomu nie mówiła. To nadal jest problem, choć teraz młodzi często w ogóle nie chcą gospodarstwa, tylko sami uciekają do miast. Starsza osoba zostaje wtedy sama, właściwie z niczym. Na stronie internetowej Towarzystwa znaleźć można motto: „Każdemu głodnemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież. Jak nie można dużo, to mało”. Który z rodzajów pomocy odgrywa największą rolę w realizacji Waszej misji? B. A.: Misją towarzystwa od początku była pomoc osobom bezdomnym, w dalszej kolejności – zakładanie miejsc, gdzie ubodzy będą mogli się pożywić. Od czasów transformacji także inne organizacje zaczęły się podejmować prowadzenia kuchni, my zaczęliśmy troszkę ograniczać ten nurt działalności, nie otwieramy już nowych. Postanowiliśmy, że skoncentrujemy się na bezdomnych. Przede wszystkim na mężczyznach, bo okazało się, że kobiety są „wdzięczniejszym” tematem: kiedy nastała wolność, wiele instytucji zaczęło się zajmować bezdomnymi kobietami, zwłaszcza z dziećmi. Bezdomni mężczyźni stają się tematem medialnym dopiero, gdy któryś z nich komuś naubliża, coś zbroi, ukradnie albo zamarznie.


46 Prowadzimy obecnie pięćdziesiąt placówek dla mężczyzn: schroniska, ogrzewalnie, noclegownie, od niedawna także readaptacyjne mieszkania socjalne. Okazało się bowiem, że potrzeby są szersze, niż myśleliśmy. Początkowo wydawało się, że wystarczy dach nad głową i posiłek – nawet w ustawie o pomocy społecznej zapisano, że gmina jest zobowiązana do zapewnienia noclegu, wyżywienia i odzieży. Jeśli oficjalnie zapytać władze samorządowe, odpowiedzą, że problem bezdomności na swoim terenie rozwiązały, skoro zapewniają te trzy elementy. Otóż nie! Nasza praktyka pokazuje, że bezdomny to często człowiek na tyle zaburzony, iż tego rodzaju wsparcie jest jedynie krokiem pierwszym, najbardziej elementarnym, ale na pewno niewystarczającym. Żeby cokolwiek „rozwiązać”, trzeba zacząć pracować z bezdomnym, by wpłynąć na jego sposób myślenia. Tymczasem zapisy ustawowe i inne regulacje niestety nie zobowiązują władz publicznych do takich działań. Gdy ktoś trafia do schroniska, wszyscy myślą, że służby społeczne już się nim zajmą. B. A.: Schroniska są bardzo niedoinwestowane jeśli chodzi o kadry. Kiedy od różnych kół Towarzystwa słyszę: „Gdybyśmy mieli psychologa, załatwilibyśmy połowę problemów”, słucham tego z uwagą, ale i z uśmiechem niedowierzania. Kiedy pojawia się pierwszy psycholog, zawsze okazuje się, że potrzeby są znacznie większe. Na każdą osobę może on poświęcić do pół godziny tygodniowo – jeśli człowiek kilkanaście lat był bezdomny, taka rozmowa niewiele załatwia, pokazuje jedynie ogrom pracy, jaką należałoby wykonać. Ci, którzy już mają u siebie psychologa, szybko się orientują, że trzeba by mieć i terapeutę, i pracownika socjalnego… Tylko zespół specjalistów może coś załatwić. Podopieczni mają często poważne trudności i psychiczne, i somatyczne. Bywali u nas ludzie, którym trudno było zdjąć skarpetę, bo ona już wrosła w ich ciało b n d waNderiNghOme, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/eliJah/478065936/

i trzeba było oderwać kawał skóry. To są rzeczy nie do wyobrażenia, jeśli się tego nie widziało. Były też zupełnie dramatyczne sytuacje, kiedy kogoś oporządziliśmy, umyliśmy, a ten człowiek umierał po kilku dniach, bo nie był w stanie żyć w nowych warunkach – pozbawiliśmy go kawałka jego osobowości… Gdyby taka osoba została w swej „norze”, może żyłaby dłużej. Inna rzecz, w jakich warunkach… Gdy mowa o bezdomności, zawsze pojawia się dylemat: starać się zapewnić wszystkim bezdomnym godne warunki egzystencji czy koncentrować wysiłki na tym, by możliwie najwięcej osób dostało szansę trwałego wyjścia z bezdomności? Jak by Pan ulokował TPBA na osi łączącej obydwa podejścia? B. A.: Ponieważ kieruję towarzystwem kilkanaście lat, widziałem już dużo, naeksperymentowaliśmy się. Te eksperymenty są często wymuszane przez sytuację. Kiedyś w Rzeszowie w krótkim czasie wypuściliśmy do mieszkań komunalnych trzech bezdomnych. Jeden nie wytrzymał miesiąca i wyjechał w nieznane, drugi wytrzymał trzy miesiące (i zrobił z mieszkania melinę), tylko trzeci utrzymał się dłużej. Działo się tak pomimo tego, że nie wybraliśmy pierwszych z brzegu, tylko postawiliśmy na tych, którzy najlepiej rokowali na samodzielność. Jak widać, mieszkanie to często zbyt mało, ale bez niego reszta jest tylko teorią. Jakieś 10 lat temu, w Łodzi, dali nam 20 lokali jednego roku. Można powiedzieć: rewelacja. Koniec bezdomności! Po pierwszych doświadczeniach okazało się, że to trudniejsze, niż myśleliśmy. Bardzo cieszymy się, gdy niektóre samorządy gwarantują, że dostarczą nam mieszkania – dwa, trzy rocznie. To jednak rzadkość. Jeśli uda nam się pozyskać 30-40 mieszkań rocznie w skali Polski, to już się cieszymy. Jest trochę krajów w Europie, które wierzą, że mogą zwalczyć zjawisko b a let ideaS cOmPete, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/queStiON_everythiNg/1656764507/


47 bezdomności – my w większości nie mamy takiej nadziei. W krajach, gdzie władze przejęły się problemem, a niedobór mieszkań nie jest barierą dla walki z nim, powiedziano sobie: jeśli człowiek wpada w bezdomność, to trudno go potem wyciągnąć, więc zróbmy coś, żeby w nią nie wpadał. A jeśli on już tam się znalazł, próbujmy natychmiast go wyciągnąć i stworzyć mu takie warunki, by się w niej nie pogrążył. Na Zachodzie przyjęto filozofię inwestowania w tych, którzy są wykluczeni krótko. Im krócej, tym większa szansa, że z tego wyjdą. A co robić z tymi, którzy w bezdomności są już długo? Jak sobie radzą inne kraje? B. A.: To trudna sprawa. Mieszkanie zdaje egzamin w przypadku „młodych”, czyli tych, którzy są bezdomni od niedawna. Tu mała dygresja. Bezdomnym można się u nas stać w różnym wieku. Wśród naszych podopiecznych znajdzie Pan cały przekrój grup społeczno-demograficznych. Mieliśmy lekarzy, człowieka, który w schronisku pisał doktorat – ale i takich, którzy kilkanaście lat spędzili w więzieniach. Od każdego z nich można oczekiwać czegoś innego. Irlandia wymyśliła kilka lat temu, że do 2011 r. zlikwiduje bezdomność. Tu u nas się z tego śmieją, że tamci nie wiedzą, o czym mówią. Otóż pewnie wiedzą, tylko myślą o swojej bezdomności, nie o naszej, która jest inna. Podliczyli, że mają dwa tysiące trzysta iluś bezdomnych, z dokładnością do jednej osoby, podczas gdy my nie jesteśmy w stanie zdiagnozować skali zjawiska z dokładnością do 10 tysięcy… Oczywiście pozostaje pytanie, co konkretnie policzyli. Moglibyśmy ugrzęznąć w dyskusjach teoretycznych na temat tego, kogo powinniśmy określać mianem bezdomnego. Wracając do Europy Zachodniej, to przyjęto tam rządowe strategie rozwiązywania problemu bezdomności, za którymi stoi front organizacji pozarządowych, samorządów b n a vlaStula, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/vlaStula/501598638/

i innych instytucji. Ich główny pomysł bazuje na zasadzie: żadnych dużych schronisk. Nawet jeśli w schronisku jest pracownik socjalny czy psycholog, to oni zajmują się bezdomnym przez cztery godziny (co i tak jest dużo jak na przeciętne możliwości), a resztę czasu nasz podopieczny spędza z kolegami, którzy pozostają w bezdomności. Przekazują mu wzorce, jak w niej trwać, a nie – jak wyjść z tego stanu. Jaka jest alternatywa dla dużych schronisk? B. A.: Duńczycy zainicjowali program „Freak Houses for Freak People” (Zwariowane mieszkania dla zwariowanych ludzi). Idea jest następująca: zbudujmy 400 domków jednorodzinnych, do każdego niech trafi 8-10 ludzi, którzy są bezdomni lub jakoś inaczej „sfiksowani”. Pozwólmy im mieszkać w normalnym domu, w normalnej okolicy, zaopatrując ich w różne rzeczy i dając dozór pracowników socjalnych. Jest warunek – mają być nieuciążliwi. Mogą rządzić się sami, mogą nawet popijać, dopóki nie będą robić awantur. W Danii uznano, że nawet jeśli któryś z nich sobie za te publiczne pieniądze popije, to wówczas nie będzie przynajmniej kraść czy żebrać. Próbuje się tam bezdomnych traktować jak normalnych ludzi. Ale czy takie podejście pomaga przezwyciężyć bezdomność, czy może raczej uzależnia od pomocy socjalnej? B. A.: Zapewne niektórzy się usamodzielnią, inni – nie. Główna myśl była taka: twórzmy im warunki, by wykazali minimum samodzielności, odpowiedzialności. I to jakoś funkcjonuje. Podobnie działają Brytyjczycy. Gdy bezdomny zwraca się o pomoc, od razu umieszczany jest w zwykłym mieszkaniu i poddawany pracy psychologów, którzy zachęcają go do różnego rodzaju aktywności. To na początku drogo kosztuje, ale istnieje duża szansa, że wydatki będzie się ponosić przez 3 lata zamiast trzech dekad. b n d KcNicKerSON, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/KcNicKerSON/1286479412/


48 W Polsce działalność na rzecz bezdomnych bardzo ogranicza brak środków. Kiedy rozpoczął się unijny program EQUAL, uznano, że należy promować głównie kształcenie zawodowe. My w schronisku patrzymy na tych decydentów jak na wariatów. Jak wytłumaczyć urzędnikowi, że połowa bezdomnych po prostu nie nadaje się do pracy, ze względu na starość czy choroby? Kiedy się nimi zajmujemy, zaczynają jako tako wyglądać, co przysparza im tylko kłopotów. Państwo na nich patrzy i nieraz widzi tężyznę, a to tylko pozory. Podobnie jest z mieszkaniami, nie wszyscy się do tego nadają. Początkowo jak się pojawiły, każdy chciał. Ale gdy zobaczyli, że jeden ich kolega, który dostał, „popłynął”, potem drugi – zaczęli się zastanawiać, że może nie są gotowi. Mówią: „Ja tu mam przynajmniej obowiązki i pan, kierowniku, za mną stoisz”. Albo: „Co ja zrobię z tą kasą, przecież pójdę się zapić”. Pracownik jednego z Waszych ośrodków wspomniał kiedyś, że przewiduje, iż coraz większy będzie odsetek osób, które w bezdomność wpędził nie alkohol, a narkotyki, co wpłynie na strukturę wieku pensjonariuszy i stworzy nowe wyzwania. B. A.: Jest Monar – duża organizacja wyspecjalizowana w tej problematyce, dlatego powiedzieliśmy sobie, że my jej nie ruszamy. Jeśli jest podejrzenie, że chodzi o narkotyki, to próbujemy taką osobę skierować tam, gdzie będzie miała bardziej efektywną pomoc. Jeśli ktoś chce się leczyć, Monar jest lepszym rozwiązaniem: ma umowę z NFZ, doświadczenie, specjalistów. Jeśli ktoś jest uzależniony, ale nie zamierza się leczyć, to prawdopodobnie trafi do nas. Tyle, że u nas ćpać nie może. Tak samo jest z alkoholem. Jak ktoś jest alkoholikiem, ale u nas jest trzeźwy, to zostaje w schronisku. Mamy u siebie takich, którzy mówią: „Panie kierowniku, potrzebuję trzy dni wolnego”. Kierownicy pozwalają. Wiedzą, że on potrzebuje się napić, że będzie chciał wrócić, ale bez zrobienia sobie przerwy może nie wytrwać w walce z nałogiem. Potem często zdarza się, że taki człowiek powraca po tygodniu, w beznadziejnym stanie, po alkoholowym ciągu, ale gotowy, by wrócić do trzeźwości w schronisku. Ostatnia zima była szczególnie sroga. Czy w takich kryzysowych sytuacjach Towarzystwo uruchamia jakieś szczególne instrumenty? B. A.: W „kryzysie zimowym” jesteśmy praktycznie co roku, choć tej zimy było trochę gorzej. Mróz wypycha z zajmowanych siedlisk kolejne grupy bezdomnych; najpierw tych, którzy są na działkach, potem tych z piwnic. W schroniskach na 90-100 miejsc przebywa zimą 150 osób, ale kiedy chętnych jest 220, to już nie da się wytrzymać. We Wrocławiu udało się przekonać władze, by pozwoliły uruchomić

dodatkową placówkę, na terenie szpitala. My możemy działać, ale potrzebujemy, żeby samorząd dał miejsce. W dużych miastach, gdzie mamy kilka placówek, z każdego weźmiemy jedną osobę i można utworzyć kolejne. Gorzej jest tam, gdzie placówek jest mało lub są pojedyncze, wtedy trudno bez szkody dla funkcjonowania tych już istniejących delegować pracowników do kolejnych. Jaki sposób finansowania wydaje się optymalny dla prowadzenia tego rodzaju długotrwałej działalności? B. A.: Głównym finansującym jest samorząd, zapewnia ponad połowę środków. Kilkanaście procent stanowią środki podopiecznych, gdyż jeśli ktoś ma dochody, wówczas uczestniczy w koszcie prowadzenia schroniska, noclegowni czy nawet kuchni. Środki od administracji centralnej stanowią 5-8% budżetu. Ponieważ to, co robimy, jest zadaniem własnym samorządu, to oczywiście powinno być finansowane w pierwszej kolejności ze środków lokalnych. Zostaje pytanie o wielkość tego udziału: czy powinno to być 50% tak jak teraz, czy może np. 80%. Obecny poziom finansowania pozwala właściwie tylko na przetrwanie. Na pewno nie pozwala na to, do czego jesteśmy obecnie zmuszani. Przykładowo, po pożarze w lokalu socjalnym w Kamieniu Pomorskim zebrały się liczne komisje, których przedstawiciele sprawdzają przestrzeganie standardów w różnych ośrodkach. Mimo że spalił się komunalny dom socjalny, kontrolerzy chodzą po naszych placówkach, bo łatwiej wymagać od kogoś, kto jest „obcy”, niż od własnej administracji. Wspomniał Pan podczas jednej z konferencji, że jako organizacja pozarządowa działacie na nieco innych prawach niż placówki samorządowe zajmujące się pomocą społeczną. Jakie korzyści, a jakie trudności płyną z faktu prowadzenia tego rodzaju działalności w formule organizacji pozarządowej? B. A.: Samorząd musi się kurczowo trzymać przepisów, a prowadzenie domów pomocy okazuje się wtedy bardzo drogie. Ministerstwo próbuje zmuszać samorządy, by zapewniały zatwierdzone standardy, jednak te, tłumacząc się brakiem środków, opierają się. Po piętnastu latach starań ok. 50-70% domów spełnia standardy w sposób sztucznie wymuszony. Jednocześnie gmin nie stać na tworzenie niezbędnych nowych placówek. Wspomniane standardy są zbyt wygórowane? Przecież ich brak lub obniżenie mogłoby uderzyć w warunki bytowe podopiecznych. B. A.: Standardy nie są wygórowane, ale przy ich ustalaniu nie można abstrahować od wysokości posiadanych środków. Prowadzi to bowiem do sytuacji, w której mamy standard


49

b d hiKiNgartiSt.cOm, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/hiKiNgartiSt/4498299874/

dla 1,5 tysiąca bezdomnych, ale drugie półtora tysiąca nie ma żadnego standardu, bo żyje na ulicy. Wracamy do pytania, co lepsze: full service dla wybranych czy objęcie pomocą szerszej grupy. Gdy badałem z koleżankami ze studiów wybrane Wasze placówki (Wrocław, Przemyśl, Warszawa), naszą uwagę zwróciło znaczne zróżnicowanie standardu poszczególnych ośrodków, przekładające się m.in. na nastawienie pensjonariuszy. B. A.: Te różnice wynikają często z dostępności środków, a także z tego, że w różnych miejscach są różne potrzeby. Jestem przeciwny bardzo sztywnym, ogólnopolskim standardom. Życie w mieście i na wsi wiąże się z innymi potrzebami i innymi kosztami. Kiedy przeniesiemy człowieka do warunków według nas lepszych, to wcale nie znaczy, że on będzie się czuł lepiej – może uznać, że to nie jego środowisko. Opowiem historię, którą przedstawił mi kierownik jednego z Domów Pomocy Społecznej. Mieli bezdomnego, któremu w dobrej wierze zaoferowano piękny pokój i świeżą pościel, a on codziennie przynosił siano. Oni mu je codziennie wyrzucali, aż w końcu kierownik powiedział: po prostu napchajcie mu siana do pościeli i niech śpi tak, jak jest przyzwyczajony. Problemy od razu się skończyły. Widziałbym to tak, że władze centralne mówią: zapewnienie opieki należy do samorządu i to wy macie to załatwić, nie my. Wy decydujecie, jak to zrobicie, bo wiecie, ile to kosztuje. Dokładamy do jednej waszej złotówki jedną naszą, ale wy robicie sprawozdanie. Po kilku latach można zobaczyć, jak przy danej kwocie poszczególne samorządy zrealizowały określone cele i na bazie dobrych przykładów zbudować standardy. Pokazać, że jedno można zrobić za

takie pieniądze, a coś innego – za takie. Ale tu potrzeba zaufania do samorządu i wiary, że tam są ludzie, którzy nie chcą źle, tylko muszą się liczyć z ograniczeniami. Samorządy często czują, że władza centralna traktuje ich jak oszustów, a przecież i tak będą musieli się rozliczyć. W każdym razie to samorządy powinny finansować opiekę nad bezdomnymi, tak jak obecnie. Pozostaje pytanie, czy tylko na poziomie gminy? Obecnie dominuje podejście: „Wy w gminie się tym zajmujecie, to już jest wasz problem”. Moim zdaniem należy postawić sprawę inaczej. Za nocleg, wyżywienie i odzież bezdomnego odpowiada gmina, ale jeśli temu człowiekowi potrzeba czegoś więcej – pomocy psychologa, terapeuty, pracownika socjalnego – wówczas odpowiedzialność za to powinien wziąć powiat, oczywiście w porozumieniu z gminą. Prowadzenie ośrodków interwencji kryzysowej (a bezdomność jest ewidentnie sytuacją kryzysową) to już zadanie powiatu. Nikt tam bezdomnego nie traktuje jako podmiotu, zanim on tam nie przyjdzie, skoro „są placówki gminne”. Jednak żeby człowiek przyszedł do poradni, trzeba z nim najpierw popracować, aby on w ogóle chciał coś ze sobą zrobić – gdy jest w schronisku lub nawet jeszcze na ulicy. Mam nadzieję, że programy europejskie nam trochę pomogą, bo w Unii przyjęło się, że do danego szczebla samorządu przypisany jest określony katalog usług, a nie cały problem – ten należy rozwiązywać na różnych, powiązanych ze sobą poziomach. Potrzebne jest współdziałanie, a zanim się człowieka przeniesie „dalej”, trzeba z nim wykonać pracę tam, gdzie jest. Niedawno Towarzystwo powołało nową funkcję: rzecznika osoby bezdomnej. B. A.: Pomysł rozwija myśl, o której przed chwilą mówiłem, mianowicie żeby był człowiek, który za osobę


50 bezdomną – a właściwie wraz z nią, po zidentyfikowaniu jej potrzeb – pomyślał, że jest wiele instytucji, które powinny jej pomóc. Najlepiej, by taki rzecznik zaprowadził bezdomnego do odpowiedniej instytucji, albo sprowadził z niej kogoś, kto zaprezentowałby ofertę pomocy. Żeby bezdomny zobaczył, że ten, do kogo ma pójść, to życzliwy i kompetentny człowiek. Gdy zdecyduje się na wizytę, nie będzie się już w tej instytucji czuł całkiem obco, będzie tam kojarzył konkretną osobę. Ci, którzy realizują ten program, mówią, że to się sprawdza. Czy monitorujecie dalsze losy osób, które opuszczają Wasze ośrodki? B. A.: Nie ma systemu, który zapewniałby takie informacje. Mamy fragmentaryczne dane od tych podopiecznych, którzy mają ochotę podtrzymywać więź. Część z osób, które się usamodzielniły, nie chce jednak mieć kontaktu z tym, co wiąże się ze złymi przeżyciami, wspomnieniami. My rozumiemy, że ludzie nie chcą się identyfikować jako „byli bezdomni”… Ale są i tacy, którzy jeszcze później mają kontakt z ośrodkami lub osobami tam działającymi. Bo schroniska działają również jako taka „otoczka” dla ludzi, którzy już wybili się na samodzielność. Można poprosić o żywność, ubranie, sprzęty domowe. Gdy człowiek się usamodzielnia, schronisko stara się mu pomóc w uzyskaniu lokalu, więc te kontakty nadal są. Jeśli sam sobie załatwi lokum i pracę – kontakt zwykle się urywa. Jeśli chodzi o system monitorowania dalszych losów bezdomnych, toczy się na ten temat dyskusja w wielu instytucjach pomocy społecznej, także na poziomie centralnym. Czy tworzyć centralną bazę osób bezdomnych, czy nie? Obrońcy tej koncepcji twierdzą, że pełna informacja pozwoli skuteczniej pomagać. Przeciwnicy zaś mówią, iż jeśli ktoś będzie wiedział, że dany człowiek wyszedł z więzienia, będzie go traktował z mniejszym zaufaniem, niż gdyby zobaczył po prostu bezdomnego, który przyszedł głodny. Nie ma chyba jednej dobrej odpowiedzi. Często się zdarza, że podopieczni wracają do ośrodków? B. A.: Czasem wydaje się, że ktoś już wyszedł na prostą, a potem okazuje się, że jest tylko w innym schronisku, albo wraca do tego samego… Jest też osobna kategoria osób – kiedyś uważano, że najliczniejsza – które tułają się od jednego schroniska do drugiego, od jednej instytucji do innej. Są i tacy, którzy próbują wyjść z bezdomności, usamodzielniają się na pewien czas, ale potem znów wracają. TPBA jest specyficzną strukturą – organizacją społeczną, która jednocześnie działa w skali krajowej

w sposób systemowy, posiada rozbudowaną strukturę. Czy więcej jest w Waszej działalności tradycyjnej filantropii, czy nowoczesnej polityki społecznej? B. A.: W tej sprawie toczy się u nas wewnętrzny spór. Z jednej strony jest pomysł, by kontynuować w niezmienionej formie to, co było, czyli prowadzić działalność charytatywną. Ale są i środowiska, które chcą szerszego podejścia do problemu. Twierdzą, że bez wyjścia poza schroniska tylko łagodzimy sytuację, zamiast rozwiązywać problem. Podział pokrywa się mniej więcej z podziałem na starszych i młodszych. Ta pierwsza grupa ma nierzadko za sobą doświadczenie wieloletniego działania w realiach ograniczonych środków i mało pomocnej władzy. Natomiast młodzi mają często inne horyzonty, oczekiwania i zaplecze, choćby w postaci specjalistycznego wykształcenia (praca socjalna, kuratorzy). Są otwarci na nowe rzeczy, uważają, że stać nas na więcej. Jeśli spojrzymy na działalność św. Brata Alberta, to on był na wskroś nowoczesny. Jego filozofia działania polegała na tym, że w jakich warunkach byśmy się nie znaleźli, nie można doprowadzać do zachowań skrajnych. Trzeba ludzi uczyć pracować, dbać o otoczenie, muszą mieć nadzieję na coś pozytywnego – bo bez nadziei zostanie im już tylko kradzież, bicie i picie. Dlatego Brat Albert zakładał manufaktury, produkował meble, budował drogę na Kalatówki. Prowadził działalność gospodarczą, o czym my byśmy nie pomyśleli. Stoicie u progu czwartej dekady działalności. Co uznałby Pan za największy sukces Towarzystwa, co natomiast za największe wyzwanie? B. A.: Jesteśmy zakorzenieni w różnych środowiskach: wielkomiejskich, małomiasteczkowych i wiejskich. Prowadzimy różne formy pomocy, od schronisk po tzw. streetworking. Pomagamy mężczyznom, kobietom, wychowankom domów dziecka. A także, jako bardzo duża organizacja, mamy możliwość wpływania np. na działania Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Mam nadzieję, że nasze doświadczenia zostaną przekute na rozwiązania prawne, systemowe. Na razie czujemy się odbiorcami czegoś, co nam ktoś urządził i próbujemy się w tym odnaleźć. Myślę, że moglibyśmy być motorem nowych rozwiązań. Tym bardziej, że mamy ku temu społeczny mandat i te trzydzieści lat doświadczenia, początkowo głównie społecznego, następnie zawodowego. A przekrój spraw i środowisk, którymi się zajmujemy, jest szeroki jak w przypadku mało której organizacji. Dziękuję za rozmowę. Wrocław, 16 marca 2010 r.


51

Stara bieda Rafał Bakalarczyk b Nieve44/la luz, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/Nieve44/2346575422/

Sytuacja polskich seniorów daleka jest od idylli wczasów na hawajskich plażach, którymi mamili akwizytorzy Otwartych funduszy emerytalnych. Choć ludzie w podeszłym wieku nie są u nas grupą statystycznie najbardziej zagrożoną ubóstwem (jesteśmy jednym z nielicznych takich krajów UE), to dla tych z nich, których ono dotyka, jest wyjątkowo trudne do przezwyciężenia. Osoby stare są bowiem szczególnie silnie obciążone także dwoma innymi ryzykami socjalnymi: utratą zdrowia i niezdolnością do pracy z powodu podeszłego wieku. Ostatnio coraz częściej wyszczególnia się osobne, nadzwyczaj przykre, ryzyko niedołęstwa. Tym bardziej istotne staje się, aby na owe trzy ryzyka nie nakładało się kolejne – ubóstwo. Po pierwsze dlatego, że nakładanie się kilku niebezpieczeństw socjalnych sprzyja marginalizacji, zwłaszcza przy nieszczelnym systemie zabezpieczenia społecznego. Po drugie dlatego, że nawet przy przyjaznej starszym pracownikom polityce rynku pracy i postawie pracodawców, takim ludziom trudniej jest o poprawę sytuacji materialnej. Po trzecie zaś dlatego, że wraz z wiekiem zmienia

się struktura potrzeb, a koszty leków i usług medycznych są wyjątkowo wysokie. Z badań EU-SILC (statystyki dotyczące warunków życia w Unii Europejskiej) wynika, że w UE w 2008 r. 19% osób powyżej 65. roku życia znajdowało się poniżej progu ubóstwa względnego (dla całej populacji wskaźnik ten wynosił 17%) 1. 16-milionowa grupa seniorów zagrożonych ubóstwem – badacze mówią bowiem o zagrożeniu ubóstwem, gdyż miara ubóstwa względnego nie jest doskonała i nie mówi wszystkiego o faktycznym wykluczeniu dochodowym jednostek – stanowi poważny problem społeczny, wart głębszego przyjrzenia się.

tab. 1. Odsetek osób powyżej 65. roku życia żyjących w gospodarstwach domowych, w których dochód na osobę wynosi poniżej 60% mediany dochodów na osobę w całej populacji. Łotwa

51

cypr

49

estonia

39

Bułgaria

34

wielka Brytania

30

litwa

29

hiszpania

28

rumunia

26

finlandia

23

grecja

22

malta

22

Portugalia

22

ubóstwo względne w krajach uE

Belgia

21

irlandia

21

Zobaczmy, jak sprawa wygląda w poszczególnych krajach. Na ten temat liczne raporty porównawcze od lat sporządza Asghar Zaidi z European Centre for Social Welfare Policy and Research w Wiedniu. W jego najnowszym raporcie z 2010 r. (wykorzystującym głównie dane z roku 2008) pt. „Poverty risks for older people in EU countries”2, kraje zostały podzielone na trzy grupy pod względem skali ubóstwa w omawianej grupie wiekowej. W statystykach EU-SILC, na które powołuje się autor, granicą

włochy

21

Słowenia

21

dania

18

Szwecja

16

austria

15

Niemcy

15

Polska

12

francja

11

holandia

10

Słowacja

10

czechy

7

luksemburg

5

węgry

4


52 55 50 45

osoby powyżej 65. roku życia między 18. a 64. rokiem życia wszyscy

40 35 30 25 20

eu-27 (powyżej 65. roku życia)

15 10 5 rumunia hiszpania litwa wielka Bryt. Bułgaria estonia cypr Łotwa

dania Belgia irlandia włochy Słowenia grecja malta Portugalia finlandia

0 węgry luksemburg czechy holandia Słowacja francja Polska austria Niemcy Szwecja

ubóstwa względnego był dochód w wysokości 60% mediany, czyli wartości środkowej dochodów (podkreślmy: mediany, a nie średniej, która jest często używana podczas określania stopy ubóstwa przez polskie ośrodki, np. GUS). Wyniki pokazuje tabela 1. Czy dane te pozwalają na daleko idące uogólnienia? Czy można powiedzieć, że w krajach danego regionu lub o danym modelu społecznym jest ewidentnie mniej lub więcej biednych (w ujęciu względnym) seniorów niż w pozostałych? W pierwszej grupie, w której odsetek ubogich w podeszłym wieku waha się między 50 a 25 proc., znajdują się wszystkie kraje nadbałtyckie, niedawno przyłączone do UE Rumunia i Bułgaria, realizująca model liberalny Wielka Brytania, Cypr i Hiszpania. Druga grupa, gdzie procent ubogich seniorów mieści się w przedziale 23-18, jest jeszcze bardziej zróżnicowana: znajdują się w niej dwa kraje nordyckie (Finlandia, Dania), większość krajów pasa śródziemnomorskiego (Malta, Grecja, Portugalia, Włochy), a także Irlandia, Słowenia i Belgia. W skład trzeciej grupy, o niskim wskaźniku ubóstwa seniorów, wchodzą postkomunistyczne kraje tzw. grupy wyszehradzkiej (Czechy, Słowacja, Węgry, Polska), kraje realizujące kontynentalny model dobrobytu (Holandia, Luksemburg, Niemcy, Austria, Francja) oraz Szwecja. Próba pogrupowania państw wedle przyjętego kryterium nie prowadzi więc do jednoznacznych wniosków. Zasadniczo gorzej wypadają kraje pasa śródziemnomorskiego (z rodzinnym modelem polityki społecznej), kraje nadbałtyckie oraz Bułgaria i Rumunia. Nie najgorzej radzą sobie kraje skandynawskie, ale przodują państwa zachodniej Europy kontynentalnej oraz niektóre kraje Europy Środkowo-Wschodniej (w tym Polska). Spójrzmy, jak w tych krajach zagrożenie ubóstwem seniorów przedstawia się na tle reszty społeczeństwa (diagram 1).

ryc. 1. zagrożenie ubóstwem w różnych grupach wiekowych w krajach unii europejskiej

Widzimy, że w większości krajów UE ubóstwo wśród osób starszych jest większe niż wśród ludności ogółem, a także niż ubóstwo ludności w wieku produkcyjnym. Mniejsze jest tylko na Węgrzech, w Luksemburgu i w Polsce, zaś równe wskaźnikowi ubóstwa dla całej populacji – w Czechach, Holandii, Francji i Danii. Można więc stwierdzić, że osoby starsze są w Europie grupą ponadprzeciętnie zagrożoną biedą. Zdziwienie budzą natomiast przykłady tych państw, w których wspomniana grupa wiekowa nie odstaje od całości populacji jeśli chodzi o ryzyko ubóstwa, lub nawet jest nim zagrożona mniej. W przypadku krajów bogatych wytłumaczeniem może być wysoki poziom redystrybucji w ramach systemów emerytalnych. Taka sytuacja zachodzi m.in. w Holandii, gdzie funkcjonuje gwarantowana emerytura minimalna (podobne rozwiązania są praktykowane także w innych krajach, np. w Szwecji), którą osoby starsze otrzymują jedynie z tytułu zamieszkania w tym państwie w okresie życia zawodowego, niezależnie od szczegółowego przebiegu kariery zawodowej. Mimo stosunkowo niedużej wysokości (około 31% średniej

dochodów w kraju), świadczenie to stanowi dla osób w wieku poprodukcyjnym dodatkowe, stałe źródło dochodów – może ono być łączone z innymi źródłami – i tym samym zapobiega ich marginalizacji. Z kolei w krajach Europy Środkowo-Wschodniej niewielka dysproporcja w poziomie zagrożenia ubóstwem przedstawicieli różnych grup wiekowych wynika – oprócz elementu redystrybucyjnego, jaki pozostał w systemach emerytalnych niektórych z tych krajów – także z faktu, że stosunkowo niskie są tam dochody ludzi w wieku produkcyjnym, którzy obecnie funkcjonują na rynku pracy lub wobec braku zatrudnienia są z tego rynku wykluczeni. W efekcie, na ich tle sytuacja materialna seniorów nie wygląda najgorzej; przeciwstawna tendencja występuje w Hiszpanii, gdzie zarobki w okresie poprzedzającym badanie wzrosły na tyle, że w porównaniu z nimi część emerytur zeszła poniżej przyjętego tu progu ubóstwa. Widzimy więc, że do dobrych lub złych wyników poszczególnych państw należy podchodzić z pewnym dystansem, gdyż po części są one skutkiem przyjętej metodologii. W dalszej części tekstu pokażę inne


53 miary, w świetle których sytuacja polskich seniorów jawi się niestety bardziej ponuro.

55

mężczyźni powyżej 65. roku życia

50

kobiety powyżej 65. roku życia

ubóstwo ma wiek i płeć

40

Porównanie ubóstwa relatywnego pomiędzy krajami warto domknąć zwróceniem uwagi na rozkład zagrożenia ubóstwem w zależności od płci dla osób powyżej 65. roku życia. Diagram 2 pozwala na stwierdzenie, że mamy do czynienia z wyraźną feminizacją ubóstwa wśród osób starszych (wyjątki stanowią Węgry, Luksemburg, Holandia, Dania, Francja, Belgia i Malta). Zastanawia bardzo duża dysproporcja między ryzykiem ubóstwa wśród starszych kobiet i mężczyzn, jaka ma miejsce w dwóch z krajów nordyckich (Szwecja i Finlandia), których polityka w wielu innych obszarach często określana jest jako womanfriendly. Przyczyny feminizacji ubóstwa, która ma miejsce w 20 pozostałych krajach, wyrażają się w trzech zasadniczych czynnikach: → funkcjonującym od dawna (choć ulegającym przeobrażeniom) modelu rodziny, w którym głównym żywicielem jest mężczyzna (male breadwinner model). W efekcie wiele kobiet, które obecnie weszły w „trzeci wiek”, w młodości nie pracowało zarobkowo, choć wykonywało ważne prace domowe – nie uwzględniane w systemie płacowym ani emerytalnym, względnie pracowało w mniejszym wymiarze lub przez mniejszą liczbę lat; → konstrukcji niektórych systemów emerytalnych, dających prawa do wcześniejszych emerytur, co wpływało na późniejszą wysokość świadczeń; → gender gap, czyli różnicach w zarobkach między mężczyznami i kobietami (nieraz zajmującymi te same stanowiska), co również nie pozostało bez wpływu na wysokość emerytur.

35

Obecnie w niemal wszystkich krajach tendencje te ulegają przeobra-

45

30 25 20 15

kobiety mężczyźni

10 5 rumunia hiszpania litwa wielka Bryt. Bułgaria estonia cypr Łotwa

dania Belgia irlandia włochy Słowenia grecja malta Portugalia finlandia

węgry luksemburg czechy holandia Słowacja francja Polska austria Niemcy Szwecja

0

ryc. 2. zagrożenie ubóstwem w zależności od płci dla mieszkańców poszczególnych krajów ue powyżej 65. roku życia

żeniom w kierunku większej równości między płciami – w wymiarze kulturowym, a często także zarobkowym i emerytalnym, choć dzieje się to w różnym, nie zawsze zadowalającym tempie. Sytuację materialną obecnych seniorek w znacznej mierze wyznaczył jednak nieco odmienny kontekst wcześniejszych dekad. Zagrożenie ubóstwem okazuje się być zróżnicowane także w podgrupach wyróżnionych z populacji seniorów na podstawie innych kategorii. Takim kryterium jest m.in. wiek – okazuje się, że osoby w grupie wiekowej powyżej 75 lat są średnio bardziej zagrożone ubóstwem niż osoby w wieku 65-75 lat. Z czego to może wynikać, skoro ogólnie rzecz biorąc ludzie bogatsi żyją dłużej niż biedni? Wytłumaczenia tego stanu rzeczy można doszukiwać się w przynajmniej dwóch czynnikach. Po pierwsze, wśród najstarszych członków społeczeństwa jest więcej kobiet niż mężczyzn, a te, jak wspomniano, mają średnio niższe emerytury i częściej padają ofiarami niedostatku. Po drugie, wśród najstarszych mieszkańców krajów UE znajdują się ludzie, którzy wchodzili na rynek pracy zaraz po wojnie – systemy emerytalne obejmowały wówczas mniejszą liczbę

grup społecznych niż w latach późniejszych, co przełożyło się na wysokość świadczeń, gdy poszczególne roczniki weszły w wiek emerytalny. Widzimy zatem, że w odniesieniu do kwestii ubóstwa seniorzy nie są grupą jednorodną, przy czym oprócz wspomnianych czynników zapewne znalazłoby się wiele innych cech różnicujących ryzyko niedostatku.

Bieda, czyli co? Pamiętajmy, że do tej pory cały czas mówiliśmy o ubóstwie względnym. Równie ważne, a może i ważniejsze są miary ubóstwa odwołujące się nie do stratyfikacji dochodowej, lecz bezpośrednio do poziomu potrzeb, które jednostki przy danym dochodzie mogą zaspokoić. Jedną z takich miar jest, uwzględniany także we wspomnianym raporcie, wskaźnik deprywacji materialnej (material deprivation). W badaniach, na które powołuje się autor, jest ona określona jako wymuszona niemożność zapewnienia sobie przynajmniej trzech z dziewięciu elementów, które stanowią 1) możliwość pokrycia niespodziewanych wydatków; 2) zdolność opłacenia jednego tygodniowego wyjazdu na wczasy rocznie; 3) zdolność pokrycia kosztów związanych z zakwaterowaniem;


54 tab. 2. wskaźnik deprywacji materialnej (a) i ubóstwa względnego (b) wśród osób 65+ w poszczególnych krajach ue. a

b

Bułgaria

73

38

rumunia

57

26

Łotwa

53

51

Polska

39

12

litwa

37

29

Słowacja

37

10

węgry

35

4

cypr

33

49

grecja

30

22

Portugalia

28

22

Belgia

8

21

hiszpania

7

28

irlandia

7

21

Niemcy

7

15

uK

5

30

Szwecja

3

16

holandia

3

10

luksemburg

1

5

4) możliwość spożycia pełnego posiłku, zawierającego drób lub rybę co drugi dzień; 5) zdolność adekwatnego ogrzania miejsca, w którym się mieszka; 6) posiadanie pralki; 7) posiadanie kolorowego telewizora; 8) posiadanie telefonu; 9) posiadanie samochodu. Wyniki pokazuje tabela 2. Jak widzimy, relatywnie niskie wskaźniki ubóstwa względnego nie zawsze idą w parze z niskimi wskaźnikami deprywacji materialnej, o czym boleśnie mogą się przekonać m.in. polscy emeryci. Ich dochody na tle reszty społeczeństwa nie są szczególnie niskie, ale aż 39% z nich nie jest w stanie pozwolić sobie na zaspokojenie znacznej części potrzeb, spośród których większość określilibyśmy jako podstawowe. Jeśli chcielibyśmy wysnuć wnioski na temat ubóstwa seniorów na podstawie wskaźnika ich deprywacji materialnej, okazuje się, że

Deklaracja praw seniora z okazji tegorocznego europejskiego dnia walki z wykluczeniem, age Platform europe (europejska sieć zrzeszająca ponad 150 organizacji ludzi w wieku powyżej 50 lat) wystosowała apel do państw członkowskich i Komisji europejskiej, zawierający następujące postulaty: 1) wprowadzenie gwarantowanego prawa do świadczeń minimalnych (obejmujących emerytury), które powinno zostać uznane za fundamentalne prawo jednostki do niezależnego i godnego życia. 2) Stworzenie standardu wysokości minimalnej emerytury gwarantującej przyzwoitą stopę życiową oraz godność osobistą i uwzględniającej także pozamaterialne potrzeby seniorów, np. jakość opieki długoterminowej, dostęp do kształcenia, warunki mieszkaniowe, korzystanie z kultury i rekreacji, szanse pełnego uczestnictwa w życiu społecznym i obywatelskim itp.

3) uznanie seniorów za jedną z grup docelowych w Krajowych Planach działań na rzecz integracji Społecznej i umożliwienie zagrożonym ubóstwem aktywnego uczestnictwa w procesach decyzyjnych. 4) ustalenie krajowych poziomów redukcji ubóstwa odnośnie do wieku i płci w celu stopniowego wyeliminowania ubóstwa wśród seniorów, spotykanego zwłaszcza wśród osób samotnych, starszych kobiet, osób żyjących na wsi, wywodzących się z mniejszości etnicznych lub żyjących na emigracji. 5) Przestrzeganie równouprawnienia płci w dziedzinie zatrudnienia, tak aby zapewnić odpowiedni poziom emerytur dla kobiet – uznawszy, że trudna sytuacja materialna kobiet na emeryturze jest bezpośrednim następstwem ich wcześniejszej dyskryminacji w pracy. 6) Nawiązanie kontaktu z bezradnymi i wykluczonymi seniorami;

najsłabiej radzą sobie państwa postkomunistyczne (nie licząc Czech, które notują wyniki znacznie lepsze niż pozostałe kraje regionu), mimo że należą do europejskich liderów jeśli chodzi o niskie wskaźniki ubóstwa względnego osób w wieku poprodukcyjnym. To chyba najbardziej rzucająca się w oczy obserwacja z porównania tych dwóch miar pomiędzy krajami UE. Kontrast, o którym mowa w przypadku krajów postkomunistycznych, może wynikać z kilku powodów. W owych krajach mamy do czynienia z niewielką – względem potrzeb, jakie powinny pokrywać – wysokością dochodów dużej części gospodarstw domowych, spośród których nawet część z tych, które nie schodzą poniżej statystycznej granicy ubóstwa, nie może sobie pozwolić na zaspokojenie sporej części potrzeb. Ponieważ wiele starszych osób, mimo pozostawania powyżej progu ubóstwa, znajduje się w strukturze

udzielenie im pomocy w dochodzeniu swoich praw, co dotyczy szczególnie osób najstarszych, niepełnosprawnych lub samotnych, jak również seniorów wśród mniejszości etnicznych lub emigrantów. 7) zapewnienie ochrony praw pracowniczych pokolenia 50+ w celu zmniejszenia ryzyka ubóstwa na emeryturze, obejmującej m.in. gwarancje godziwego wynagrodzenia, zakaz wyzysku, a także wspieranie ciągłego rozwoju kariery poprzez dokształcanie i przekwalifikowania zawodowe (w odpowiedzi na zmiany w strukturze i dynamice rynku pracy), mające na celu zachowanie ekonomicznej niezależności pracowników. 8) Promowanie dobrej jakości życia wśród seniorów poprzez dostęp do szerokiej oferty usług socjalnych oraz usług użyteczności publicznej, zwłaszcza wypracowanie trwałych standardów jakości w opiece zdrowotnej krótko- i długoterminowej. Źródło: www.senior.pl


© PiOtr ŚwidereK, www.BardzOfaJNy.Net

55

dochodów dość nisko, deprywacja materialna w znacznej mierze dotyka właśnie ich. Jak już wspomniano, niskie w porównaniu z ogółem populacji wskaźniki względnego ubóstwa seniorów nie wynikają wcale z tego, że w Polsce ludziom starszym wiedzie się tak dobrze, lecz z tego, iż dużej części ogółu społeczeństwa (w tym, jak pokazują badania, zwłaszcza dzieciom) żyje się w sensie materialnym źle.

dwie strony medalu Warto zatem zastanowić się nad trafnością miary, jaką jest stopa ubóstwa względnego. Błędem byłoby jednak pominięcie jej w podejściu do problematyki wykluczenia społecznego, czego życzyłaby sobie część ekonomistów liberalnych. W raporcie „Skąd się bierze bieda?”, zamówionym przez Forum Obywatelskiego Rozwoju, jego autorka, Anna Kurowska, pisze: Obok absolutnych miar biedy, dość często, szczególnie w przypadku analiz dotyczących Unii Europejskiej, stosuje się względne miary ubóstwa. Są to najczęściej miary odzwierciedlające odsetek

osób, których dochody stanowią 60 proc. (ewentualnie 50 proc. lub 40 proc.) mediany dochodów w danym kraju. W rzeczywistości miary te odzwierciedlają skalę zróżnicowania poziomu dochodów w społeczeństwie, a nie to, jaki odsetek osób nie zaspokaja swoich podstawowych potrzeb konsumpcyjnych. Należy wyraźnie rozróżniać względne i absolutne miary ubóstwa. Wykorzystywanie względnych miar biedy do międzynarodowych analiz porównawczych może być mylące i prowadzić do formułowania błędnych wniosków 3 . Nie jest to do końca trafna konkluzja, albowiem na sytuację jednostki wpływa nie tylko jej obiektywne położenie, potrzeby stricte materialne, ale także potrzeby społeczne, te zaś zależne są od pozycji w strukturze społecznego uwarstwienia. Miara ubóstwa relatywnego, związana ze strukturą nierówności społecznych, nie jest więc wskaźnikiem oderwanym od rzeczywistości. Liberalni ekonomiści są skłonni ją bagatelizować i krytykować, gdyż jest to miara

niewygodna dla decyzji, które firmują. Wówczas mogą za to powiedzieć: transformacja w duchu liberalnym jest skuteczna – nierówności dochodowe są drugorzędne, gdyż nawet biedni mogą nabyć więcej produktów niż dawniej, tym samym zaspokajając większą pulę materialnych potrzeb. To błędne myślenie, gdyż w średniozamożnym kraju wysoki poziom nierówności oznaczać musi zepchnięcie znacznej części jednostek poniżej godziwego poziomu życia (która to „godziwość” nie jest miarą absolutną, lecz zależną od etapu rozwoju danego społeczeństwa), a przez to prowadzi do społecznego wykluczenia, nawet jeśli wykluczona osoba może obiektywnie rzecz biorąc zaspokoić więcej materialnych potrzeb niż nieźle sytuowany obywatel w kraju ubogim. Ponadto, jak wynika z przytoczonych w tekście danych, droga liberalna, którą obrała większość krajów postkomunistycznych, nie doprowadziła do zaniku ubóstwa materialnego. Wciąż jest to poważny problem,


56 którego jednym ze źródeł są nierówności wynikające z nierównomiernego rozłożenia korzyści czerpanych ze wzrostu produkcji dóbr i usług, z których część obywateli, w tym emeryci, została wykluczona. Warto więc w ocenie ubóstwa w danym kraju brać pod uwagę równolegle obydwie miary: ubóstwa relatywnego i deprywacji materialnej. Osiąganie korzystnych wskaźników relatywnych, a jednocześnie niekorzystnych materialnych (casus Polski) lub odwrotnie (casus Anglii), wydaje się nie być wystarczająco skuteczne w walce z wykluczeniem społecznym, które ma zarówno aspekt materialny, jak i symboliczny. Przytoczone zestawienia Asghara Zaidiego pokazują, że możliwe jest łączenie zadowalających wyników według obydwu miar. Przykładem są kraje takie jak Holandia czy Szwecja, które zadbały o to, by owoce wzrostu gospodarczego były w miarę sprawiedliwie redystrybuowane w społeczeństwie, również z uwzględnieniem jego najstarszych członków. Jakimi ścieżkami należy podążać, by choć częściowo wcielić w życie ów postulat? Nie możemy poprzestać na samej konstrukcji systemu emerytalnego, gdyż jego skuteczność w znacznej mierze zależy od funkcjonowania rynku pracy. Nie wystarczą techniczne rozwiązania, za jakimi opowiadają się w raporcie „Polska 2030” doradcy premiera – czyli podwyższenie wieku emerytalnego. Jeśli bowiem nie będzie mu towarzyszyć tworzenie nowych, godziwych miejsc pracy, odpowiednich dla osób starszych, część zaawansowanych wiekowo pracowników, którym odbierze się prawo do emerytury, po prostu trafi na bezrobocie, jednocześnie zasilając szeregi ubogich seniorów. Dodatkowo, powiększanie rzeszy wypalonych wcześniejszą pracą, starzejących się bezrobotnych, jeszcze bardziej obniży pozycję przetargową strony pracowniczej względem pracodawców. Tym ostatnim będzie łatwiej obniżać lub nie podwyższać

wynagrodzeń, co z kolei wpłynie negatywnie na wielkość środków na wypłatę emerytur. Dlatego tak ważne jest upowszechnianie zatrudnienia, a także wzrost wysokości wynagrodzeń, zwłaszcza uboższych pracowników – w Polsce 1,6 mln osób należy do kategorii tzw. working poor. Jak wylicza Dorota Janiszewska, w Polsce w 2006 roku zarejestrowano 3,6 mln przedsiębiorców i 15 mln pracowników, a bezrobotnych jest ok. 3 mln osób (w tym tylko 1,7 mln ma prawo do zasiłku). Wystarczyłoby zatem, aby każdy pracodawca zwiększył zatrudnienie o jedną osobę, a bezrobocie mogłoby zniknąć 4 . Na samej woli pracodawców, jak wiemy, polegać nie można – konieczne jest więc dodatkowe zaangażowanie państwa. Starzenie się społeczeństwa, z czym wiąże się rosnący popyt na usługi opiekuńczo-pielęgnacyjne, może tu stanowić swego rodzaju impuls. Tworzenie instytucjonalnej reakcji na niego może się przyczynić do powstania nowych miejsc pracy, w dodatku o dużej użyteczności społecznej. Jak czytamy we wspomnianym już raporcie „Polska 2030”: W perspektywie kolejnych dekad należy jednak oczekiwać wzrostu zaangażowania podmiotów pozarodzinnych i stopniowego urynkowienia (marketyzacji) usług opiekuńczych. Będzie to dotyczyć szczególnie – bardzo słabo rozwiniętej – opieki nad osobami starszymi 5. Samo zastępowanie rodziny przez podmioty pozarodzinne, o ile będą one miały charakter wyłącznie lub głównie rynkowy, jest niewystarczające. Oferta podmiotów nastawionych na zysk i oczekujących za swe świadczenia niemałych opłat, będzie bowiem z natury rzeczy niedostępna dla licznych seniorów, z których część jest, jak pokazaliśmy, zagrożona ubóstwem. Musi tu wkroczyć państwo, zwiększając podaż opieki ponad to, co zaoferują podmioty komercyjne. Póki co zaangażowanie państwa jest w tym względzie niewystarczające:

W stacjonarnych placówkach pomocy społecznej (bez placówek prywatnych) przebywało [w 2007 r.] 0,6% osób powyżej 60. roku życia. Dla porównania w Szwecji było to 7,2%, w Holandii 5%, w Hiszpanii 3,4%, a we Włoszech 2% 6. Dzięki rozbudowie sieci takich placówek wiele osób mogłoby znaleźć pracę (co pozytywnie wpłynęłoby także na kondycję systemu emerytalnego), w tym przede wszystkim kobiety, których sytuacja na rynku pracy jest gorsza, w związku z czym – jak wykazywałem – rośnie ryzyko ich ubóstwa, gdy wchodzą w wiek senioralny. Zwiększenie aktywności państwa w sferze opieki mogłoby ograniczyć to zjawisko. Jak widzimy, ubóstwo osób starszych jest wypadkową wielu powiązanych procesów, z którymi człowiek styka się na długo przed tym, zanim sam wejdzie w starszy wiek. Walka z tą kategorią ubóstwa nie może ograniczać się wyłącznie do pomocy socjalnej seniorom doświadczającym niedostatku, ale musi być realizowana w ramach wielotorowej polityki społecznej. Rafał Bakalarczyk

Przypisy: 1.

http://www.zycie.senior.pl/147,0, alarmujace-dane-wyzsze-zagrozenie-ubostwem-wsrod-starszych-europejczykow-zwlaszcza-kobiet,8051.html

2.

asghar zaidi, Poverty risks for older people in EU countries, European Centre for Social Welfare Policy and Research, Policy Brief, styczeń 2010.

3.

anna Kurowska, Skąd się bierze bieda?, „zeszyty fOr”, warszawa 2008.

4.

dorota Janiszewska, Krucjata Staruszków, „Krytyka Polityczna” nr 20-21, 2010.

5.

Polska 2030. Wyzwania rozwojowe, Kancelaria Prezesa rady ministrów, lipiec 2009.

6.

ibidem.


Smacznie, zdrowo, drogo Konrad Malec

Polskie rolnictwo coraz szybciej upodabnia się do zachodniego sektora agrobiznesu. rosnąca powierzchnia gospodarstw, coraz większe zużycie nawozów sztucznych, środków ochrony roślin i antybiotyków – nie pozostają obojętne dla naszego zdrowia i środowiska. Przeciwwagą mogłoby być rolnictwo ekologiczne. Niestety, ceny jego produktów, nierzadko kilkakrotnie wyższe od standardowych, czynią tę alternatywę niezwykle elitarną. Ekologiczne, czyli jakie? Robiąc zakupy, często trafiamy na wielkie napisy na etykietach: „Z terenów czystych ekologicznie”, „Z Zielonych Płuc Polski” itp. Jednak aby mieć pewność, że kupujemy produkt wytworzony bez „chemii”, metodami neutralnymi dla natury, jego producent powinien posiadać specjalny certyfikat. Obecnie istnieje jedno uniwersalne logo, obowiązujące w całej Unii Europejskiej, które świadczy o ekologiczności produktu. Ekologiczne metody wykluczają stosowanie chemicznych środków ochrony roślin i zwierząt, nawozów syntetycznych, napromieniowywanie żywności, wykorzystywanie organizmów zmienionych genetycznie oraz wiele pomniejszych czynności, szkodliwych dla naszego zdrowia lub środowiska. „Najbardziej chemicznym” środkiem dopuszczonym w tym przypadku do użycia jest… mydło, stosowane np. w walce ze stonką. Dozwolone też jest używanie naturalnych kopalin, np. wapieni, w celu odkwaszenia gleby. – Płody rolne można przetwarzać przez cięcie, mielenie, fermentację – podobnie jak sto lat temu, choć nowocześniejszymi urządzeniami. Wystarczy spróbować ekologicznej kiszonej kapusty, razowego chleba na zakwasie czy świeżego twarogu, by rozpoznać unikalny smak tradycji – przekonuje Karol Przybylak, redaktor naczelny „BioKuriera”, bezpłatnego czasopisma poświęconego produktom ekologicznym. Wśród zasad, którymi kierują się ekorolnicy, ważny jest punkt mówiący o dobrostanie zwierząt, nakazujący m.in. zapewnienie im możliwości swobodnego poruszania się. Tu szczególnie wyraźnie widać różnicę między „konwencją” a gospodarstwami ekologicznymi. – Ekorolnictwo dobrze koresponduje także z ochroną różnorodności biologicznej – przekonuje Przybylak. – Podczas gdy w rolnictwie

konwencjonalnym likwiduje się miedze i inne „przeszkody”, w ekologicznym przywracane są zadrzewienia śródpolne. Sposób prowadzenia upraw oraz chowu zwierząt naśladuje procesy zachodzące w naturalnych ekosystemach. – W zasady gospodarowania zgodnego z naturą wpisane jest zachowanie dziko występujących gatunków, a także ochrona różnorodności genetycznej. Również tej, do której przyczynił się człowiek, toteż m.in. dzięki tym sposobom powracają dawne rasy i odmiany – zachwala pan Karol. Zdaniem Edyty Jaroszewskiej-Nowak, ekorolniczki z Kluczkowa, wiceprzewodniczącej zachodniopomorskiego oddziału stowarzyszenia Ekoland, „niegospodarność” polegająca na dostosowaniu się do natury, zamiast jej maksymalnej eksploatacji, wychodzi gospodarzom na korzyść. – Najlepiej to było widać dwa lata temu, kiedy mieliśmy suszę. Nasz sposób uprawy zaowocował większą warstwą próchnicy, czyli lepszą akumulacją wody. Paradoksalnie, gleba intensywnie nawożona jest pozbawiona składników odżywczych. Kiedy odkrywa się szpadlem ziemię ekologiczną, to widać życie, bogactwo drobnych zwierząt. Pani Edyta zachwala też oczka wodne i zadrzewienia śródpolne: Początkujący ekorolnicy często nie zdają sobie nawet sprawy, jakim są one sprzymierzeńcem. Dzięki nim nie mamy problemów ze szkodnikami, gdyż w tych ostojach mieszkają zwierzęta, które regulują ich liczebność.

skąd ta żywność? Choć zdarzają się wielohektarowe uprawy ekologiczne, jest to raczej domena gospodarstw rodzinnych. – W takim gospodarstwie łatwiej samodzielnie opanować, w ramach rodziny, wszystkie prace. Mniejsze gospodarstwa zazwyczaj cechują się większą różnorodnością biologiczną i zróżnicowanymi

57


58 sposobami upraw – uważa Przybylak. Dorota Metera, prezes firmy Bioekspert, certyfikującej gospodarstwa ekologiczne, uważa jednak, że wielkość ma w tym przypadku znaczenie drugorzędne. – Określa ona typ upraw: w małych gospodarstwach z przyczyn oczywistych uprawia się warzywa, owoce czy zioła, natomiast duże łatwiej zmechanizować, więc częściej specjalizują się w uprawach na potrzeby przetwórstwa. Edyta Jaroszewska-Nowak tłumaczy: Wielki propagator rolnictwa ekologicznego, Zbyszek Przybylak, twierdził, że duże gospodarstwo nie może być ekologiczne. Zdanie zmienił, gdy przyjechał w nasze strony i zobaczył 300-hektarowe, wielokierunkowe gospodarstwo. Według statystyk ministerstwa rolnictwa, przeciętna farma ekologiczna jest dwukrotnie większa od polskiej średniej. Choć ciągle jesteśmy w europejskim ogonie, od wejścia Polski do Unii Europejskiej powierzchnia i liczba gospodarstw ekologicznych szybko rosną. Ma to związek z dopłatami i większą szansą na skorzystanie z programów rolno-środowiskowych. Jednak pieniądze nie są tu jedynym wyjaśnieniem. – Wydaje mi się, że większość ekorolników to ideowcy, nawet jeśli początkowo decydują się na taki sposób prowadzenia gospodarstwa z powodów ekonomicznych. „Dopłatowcy” szybko będą rezygnowali, gdyż takie uprawy czy chów zwierząt są trudniejsze od konwencjonalnych – uważa Przybylak. – To zupełnie inna filozofia prowadzenia gospodarstwa – dodaje Agnieszka Tkaczyk, rolniczka ekologiczna z Radzanowa w woj. mazowieckim. Poważnym problemem, sygnalizowanym przez rolników, jest brak doradców – gospodarze muszą sami borykać się z biurokracją. – Przybywa urzędów mogących dokonać kontroli i do każdego z nich trzeba złożyć inny

Komu, komu… Badania przeprowadzone w 2005 r. w największych polskich miastach przez inez mackiewicz-walczak z Katedry marketingu wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu, wykazały, że nabywcami żywności ekologicznej są osoby młode i w średnim wieku – połowa badanych miała mniej niż 40 lat, a największy był udział 22-latków. Ponad połowa miała wyższe wykształcenie, niemal wszyscy – maturę. Ponad połowa oceniła swoją sytuację materialną jako dobrą i bardzo dobrą, zaś jako złą zaledwie 6% respondentów. z tych samych badań wynika, że kupujący najczęściej rozpoczęli zakupy ekoproduktów z powodów zdrowotnych (56%). dbałość o środowisko była pierwszą przyczyną rozpoczęcia „zielonych” zakupów dla zaledwie 4% badanych. Pierwotne przyczyny bardzo często motywują do dalszych zakupów, np. z powodów zdrowotnych czyni to 69% osób, zaś osoby, dla których przy zakupach decydująca jest ochrona środowiska, stanowią 1%.

raport – skarży się pani Agnieszka. Na dokonanie wpisów do dokumentów rolnik ma 7 dni. – Proszę sobie wyobrazić, jak trudno dotrzymać tego terminu np. w czasie nasilonych prac polowych – komentuje rolniczka. Wśród osób nie dających sobie rady z regulacjami był Ryszard Szymański z Błotnicy (woj. mazowieckie). – Sami inspektorzy zastanawiają się nad interpretacją przepisów, a przecież większość rolników nie jest specjalnie wykształconych. Drobna pomyłka może zaowocować nakazem zwrotu całej dotacji z trzech lat. Kiedy do tych kłopotów dodał słabą opłacalność, zdecydował się przejść na tzw. rentę strukturalną. Nieco lepiej wygląda sytuacja w niektórych przetwórniach. – U nas biurokracją zajmuje się jedna osoba. A samo przetwórstwo jest wręcz prostsze, bo to normalne, stare rzeźnictwo, bez tych wszystkich środków chemicznych i ludzi, którzy się na nich znają – nie kryje zadowolenia Maciej Zdziarski, właściciel Rolmięsu, pierwszej w Polsce ekologicznej ubojni i masarni. Same przetwórnie, a raczej ich brak, są dla rolników sporym problemem. Co prawda przybywa ich w szybkim tempie, jednak wzrost ten jest ograniczony możliwościami producentów. Do efektywnego działania zakładu potrzebne są regularne dostawy większych ilości surowca. – Musieliśmy sprowadzać chmiel aż z Niemiec, podobnie słód jęczmienny. W Polsce nikt nie produkuje go z certyfikatem – skarży się Tomasz Jagiełło, właściciel Browaru Jagiełło, producenta ekologicznego piwa Origo. Innym zmartwieniem jest zbyt. Maciej Zdziarski mówi: Od kilku lat możemy produkować więcej, niestety nie mamy tego gdzie sprzedać. Problemem jest konkurencja ze strony tańszych towarów pseudo-ekologicznych czy niby-tradycyjnych, te wszystkie „szynki babuni” czy „wnuczusia”. Tymczasem nasze wyroby są w pełni ekologiczne, czyli ze świni czy krowy, która przebywała na wolnych wybiegach i która przez całe życie nie spożywała żadnych chemicznych dodatków. Karol Przybylak szans na zmiany upatruje w kolektywnym działaniu. – Rolnictwo ekologiczne stanowi znakomite pole dla rozwoju spółdzielczości. Niestety jest w nas trochę zbyt wiele indywidualizmu, choć są już pierwsze jaskółki współpracy. Choćby wspólne jarmarki na Mazowszu czy w woj. lubelskim, gdzie drobni wytwórcy potrafili się zebrać i wspólnie sprzedają duże partie dyni. Pani Edyta zaznacza, że musi to być proces oddolny. – Niestety pamięć o złych latach komunizmu jest ciągle zbyt żywa. Na Pomorzu jeszcze nie zawiązaliśmy żadnej oficjalnej grupy, ale wspólnie zamawiamy słoiki, organizujemy sprzedaż, może niebawem stworzymy masarnię czy przetwórnię owoców. Podobnie działa nieformalna inicjatywa animowana przez panią Agnieszkę. Szczególnie warto, by takie grupy inwestowały we własne przetwórnie, których jest zaledwie ok. 300 na ponad 17 tys. rolników z certyfikatem. – Muszą być one tak zorganizowane, by zapewnić sobie przetwórstwo przez cały rok, a główny problem leży w zaopatrzeniu. Gdyby nie on, wielu konwencjonalnych producentów chętnie by przeszło na produkcję ekologiczną – uważa dr inż. Mariusz Maciejczak


59

b n a warmeSt regardS, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/warmeStregardS/2790542434

z Katedry Ekonomiki i Organizacji Przedsiębiorstw Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Sami gospodarze ekologiczni różnią się w podejściu do upraw. Bardzo silny jest trend biodynamiczny, kładący nacisk m.in. na zróżnicowanie upraw. Niejako na przeciwległym krańcu znajdują się zwolennicy specjalizacji, np. p. Tkaczyk zajmuje się głównie uprawą truskawek, p. Szymański koncentruje się na marchwi, zaś Robert Kuryluk z lubelskiego postawił na dynię. Nie oznacza to jednak monokultur, jak w przypadku „konwencji”. – Truskawki zajmują ok. 1⁄4 naszego areału. Nigdy też nie uprawiamy ich w jednym miejscu dłużej niż przez 4 lata, z uwagi na choroby i szkodniki. Poza tym mam ogórki i trochę innych warzyw, a także sad jabłoniowy – wyjaśnia Agnieszka Tkaczyk.

Ta cała ekologia to oszustwo? Największe wątpliwości budzą gospodarstwa i przetwórnie łączące produkcję ekologiczną i konwencjonalną. Warunkiem uzyskania certyfikatu jest jednak odseparowanie obu sposobów uprawy pola czy linii produkcyjnych. Browar Jagiełło oprócz jednej marki piwa ekologicznego wytwarza też jego standardowe odmiany, co wymaga dokładnego czyszczenia linii. Podobnie pilnować się muszą w Rolmięsie. – Konwencjonalną produkcję prowadzimy już w ilościach śladowych. Po prostu najpierw robimy produkcję ekologiczną, a potem „konwencję” – wyjaśnia Zdziarski. – Widzę dwa magazyny, ale nie wierzę w to, że oni tego nie mieszają – mówi mi pan Janusz, kierowca ciężarówki, w czasie odbioru

warzyw od producenta stosującego system mieszany. Karol Przybylak wyjaśnia: Jeśli dojdzie do pomyłki, to szybko wyjdzie „w papierach”. Oszuści zdarzają się wszędzie, nawet przy najbardziej rozbudowanych systemach kontroli. Ostatnio w Anglii wybuchła afera z fałszowaniem ekologicznych jajek. Została wykryta, gdyż system kontroli działa bardzo sprawnie. O utrzymaniu w części gospodarstwa „normalnej” produkcji często decyduje twarda ekonomia. – W naszej grupie przy częściowej produkcji konwencjonalnej pozostały te gospodarstwa, które już wcześniej miały tunele z papryką. Nie udało się jej poprowadzić ekologicznie, a w małych gospodarstwach dostarcza ona znacznej części dochodów – relacjonuje p. Tkaczyk. Innego zdania jest p. Jaroszewska: Jeżeli ktoś jest przekonany do rolnictwa ekologicznego, to nigdy nie będzie robił tego samego w „konwencji”. Nie znam ekologicznego rolnika, który robiłby to z przekonania i się nagle wycofał. Jej pogląd znajduje odbicie w zasadach stowarzyszenia Ekoland, które swoim członkom zabrania prowadzenia podwójnego systemu upraw. Inne wątpliwości mogą nasuwać pewne stereotypy. – W świadomości społecznej rolnictwo ekologiczne to taki zacofany sposób gospodarowania, więc kiedy ktoś zobaczy opryskiwacz w polu, to od razu wietrzy oszustwo. Tymczasem my w ten sposób rozpylamy mydło lub rozpuszczalne kopaliny. Rolnictwo ekologiczne wbrew pozorom jest bardzo nowoczesne – tłumaczy p. Tkaczyk. Najlepszym sposobem na sprawdzenie rzetelności rolnika


60

w nadziei, że nie będziemy zmuszeni wozić naszych produktów daleko. Temu celowi służy też zawiązywanie więzi z odbiorcami z regionu. Tymczasem w sklepach często widzimy produkty z drugiego końca świata, dużo droższe niż lokalne – mówi p. Jaroszewska-Nowak.

najsłabsze ogniwo

gdzie to cudo kupić?

Od zachowania wysokich standardów ekologicznych na każdym etapie produkcji jedynym odstępstwem jest transport. Na ile dostępne w Polsce bio-pomarańcze są ciągle ekologiczne, po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów? – Zgodnie z prawem, pestka ekologicznej dyni uzyskana w Chinach jest taką także w Polsce – zauważa Przybylak. Dodaje jednak: Zamiast banana można sięgnąć po jabłko. Żywność ekologiczna powinna być w miarę możliwości lokalna, czyli wszystko to, co uda się uzyskać w danym regionie, powinno z niego pochodzić, a dopiero resztę można importować. Zresztą ekologiczny, zdrowy styl życia powinien uwzględniać nie tylko lokalność, ale też sezonowy charakter poszczególnych produktów w diecie. A. Tkaczyk zauważa pewien problem związany z lokalnymi rynkami i transportem na duże odległości: Wewnętrzny rynek nie jest jeszcze tak chłonny, więc naszą truskawkę eksportujemy. Na lokalny rynek stawia natomiast rolniczka z Kluczkowa. – Dla nas ekologia to nie tylko metoda upraw, ale wszystko, co robimy. Dlatego przykładamy dużą wagę do każdego aspektu, poczynając od recyklingu odpadów, a na produkcji kończąc. Ponieważ zauważamy problemy związane z transportem, staramy się edukować okolicznych mieszkańców,

Początkowo zbyt opierał się o małe sklepiki z szeroko rozumianą tzw. zdrową żywnością. Dziś coraz częściej takie produkty pojawiają się w sieciach delikatesów, w hipermarketach, a nawet w sklepach osiedlowych. Wyspecjalizowane sklepy, którym lepiej się powiodło, coraz częściej umożliwiają podłączenie się pod ich markę na zasadach franczyzy, pojawiają się także zagraniczne firmy oferujące know-how i logo w zamian za opłaty licencyjne. W szybkim tempie przybywa też sklepów internetowych o profilu ekologicznym, dostarczających zamówienia bezpośrednio „pod drzwi”. Wreszcie, rośnie liczba hurtowni, a coraz częściej sklepy i docelowi odbiorcy indywidualni umawiają się wcześniej z producentami, jakie płody rolne chcieliby od nich kupować w kolejnym roku, a rolnik pod kątem zamówień dostosowuje działalność. Dr Maciejczak uściśla, że ok. 50% płodów rolnych sprzedaje się w handlu bezpośrednim, 20% przez specjalistyczne sklepy, zaś zaledwie 2% – w supermarketach. – Jest to rynek, który dopiero się rozwija, ale przykłady z innych państw wskazują, że będzie rósł. Największym dlań zagrożeniem jest brak powiązań pomiędzy poszczególnymi elementami systemu dystrybucji i brak ukierunkowania produkcji.

b n chriS camPBell, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/cgc/966320

jest zapoznanie się z nim. – Jeżeli ktoś obejrzy nasze gospodarstwo i zobaczy, jak to działa, wówczas z pewnością wyzbędzie się podejrzeń – dodaje. Pani Jaroszewska wyjaśnia: To przede wszystkim bardzo odpowiedzialne rolnictwo, do którego potrzebna jest duża wiedza, ale też daje olbrzymią satysfakcję. Dzięki temu mamy czyste sumienie, że nikomu nie szkodzimy, a do tego możemy mówić, że nasza żywność jest lekarstwem na choroby cywilizacyjne. Jest jeszcze coś, silniejsze niż kontrola. Kiedy konsument dzwoni do ekologicznego rolnika i prosi o warzywa, a rolnik widzi tę wiarę innej osoby w czystość swojej produkcji, wówczas porusza to w jego sercu taką dobrą strunę. Takie rzeczy potrafią przekonać nawet takiego gospodarza, który na „eko” przeszedł jedynie dla wyższych dotacji. Każde gospodarstwo i przetwórnia podlegają kontroli przynajmniej raz w roku. Badania są bardzo drobiazgowe, zaś wszelkie odstępstwa od przyjętych zasad – surowo karane. Przykładem może być rolnik, ideowiec, który na początku obecnej dekady utracił certyfikat przez… sąsiada, który opryskiwał swoje pole i wiatr przeniósł niedozwolone środki na ekologiczne uprawy. – Firmy odbierające produkty ze skupu dzwonią do jednostek certyfikujących i potwierdzają ważność naszego certyfikatu – relacjonuje pani Agnieszka. Wysoką jakość procedur wykazał także raport NIK, który rekomendował zaledwie jeden wniosek racjonalizatorski, dotyczący tzw. orzechowców – osób, które korzystając z konstrukcji przepisów uzyskują „zielony certyfikat” na uprawę orzechów włoskich i pobierają szczególnie wysokie dotacje, w żaden sposób nie dbając o drzewka. Poza tym nie znaleziono żadnych uchybień, co jest niebywałą rzadkością w przypadku kontroli dokonywanych przez tę instytucję.


61 Sprzedaż indywidualna przez rolników, choć sama w sobie bardziej zyskowna, nie dla każdego jest atrakcyjna. – Do najbliższego rynku zbytu mamy 100 km, należałoby tam być minimum trzy razy w tygodniu. To niemożliwe do zrealizowania przy pracach gospodarskich – komentuje realia Agnieszka Tkaczyk. Zupełnie inne jest podejście pani Edyty: Najlepiej byłoby kupować prosto od rolnika, a jeśli ktoś nie ma samochodu, to może się skrzyknąć z sąsiadami i wówczas dowieziemy takim osobom żywność do domu, często z zaniesieniem tego do piwnicy. Mamy takich odbiorców nawet w Szczecinie. Boleje jednocześnie nad zanikiem tradycyjnego targu: Dziś zamiast rolników mamy tam handlarzy, nierzadko sprzedających chińszczyznę. Bardzo często sklepy ekologiczne są jednocześnie wegetariańskimi. Kiedy powstawały pierwsze takie placówki, nie było ekologicznych rzeźni i masarni, dlatego jeszcze w pierwszej połowie lat 90. istniał w Polsce tylko jeden „eko-mięsny” sklep. Jest też inna przyczyna: często punkty sprzedaży ekożywności są zakładane przez wegetarian. – Jest to grupa, która w sposób szczególny interesuje się tym, co ma na talerzu – zauważa Edyta Tomala ze sklepu Vege Świat w Bielsku-Białej. Spośród ogółu osób kupujących żywność ekologiczną, 5% zaczęło to robić właśnie z powodu wegetarianizmu. Wiele eko-sklepów nie wprowadza jednak mięs do dystrybucji nie z uwagi na przekonania właścicieli, lecz wskutek trudnego dostępu do tej kategorii produktów. – Wiele rozbija się o nasze przepisy, które tak samo traktują małe gospodarstwa, jak wielkie zakłady przemysłowe. Dla zwykłych gospodarzy są to przepisy właściwie nie do spełnienia. Zresztą ten sam problem występuje przy wszelkim przetwórstwie, wskutek czego rolnicy nie mogą sprzedać np. zrobionego przez siebie dżemu – irytuje się p. Jaroszewska-Nowak. Wielu rolników obchodzi te przepisy i sprzedaje po cichu swoje produkty „z ręki do ręki”, co niestety zawęża obszar ich działania, eliminując oficjalnych dystrybutorów. – Cały czas czekamy na obiecywaną przez ministra rolnictwa ustawę, która ma ułatwić rolnikom sprzedaż własnych wyrobów – mówi p. Jaroszewska. Przetwórstwo w wykonaniu rolników popiera też Tomasz Czubachowski, właściciel Biohurtu, firmy zajmującej się m.in. konfekcjonowaniem i dystrybucją żywności ekologicznej do sklepów detalicznych. – Odbierając od rolnika furgonetką jabłka, mogę załadować półtora tony, z czego mam 150 kg suszu. Gdyby rolnik miał u siebie suszarnię, od razu wziąłbym półtora tony suszu, a to by mu dało możliwość sprzedaży odpowiednio większej ilości jabłek. Podobnie z orkiszem, z którego po oczyszczeniu z łuski odpada 2⁄3 wagi. Jednocześnie zastrzega, że często rolnicy handlują bez stosownych zezwoleń: Jako człowieka mnie to cieszy, ale firmie robi nieuczciwą konkurencję. Rolnik powinien sprzedawać na jarmarkach, lecz w przypadku sprzedaży do sklepów lepiej zdałby się na mnie i nie tracił czasu. Zresztą rolnicy często źle obliczają ceny. Spotkałem rolnika, który sprzedawał ogórki kiszone po 3 zł. Spytałem, jak mu się to opłaca – on podsumował:

1,2 zł słoik, 50 gr nakrętka, reszta to zysk. Nie policzył ogórka, transportu, wody, swojej pracy… Pomimo coraz większego rynku i rosnącej liczby miejsc, gdzie można nabyć żywność tego rodzaju, rolnicy narzekają. – Coraz trudniej nam tę żywność sprzedać – twierdzi Tkaczyk. Pani Agnieszka rozważa wręcz rezygnację z certyfikatu: Do tej pory uprawialiśmy głównie pod przemysł. Co prawda przybyło odbiorców detalicznych, ale nie wypełniło to luki. Rolniczka za ten stan rzeczy obwinia kryzys gospodarczy, który zmniejszył zainteresowanie klientów zagranicznych, głównych odbiorców jej produkcji. – To samo dotyczy innych rolników z naszej grupy – na 30 uczestników niemal nikt nie obsadził nowych powierzchni – twierdzi. Kryzys odbił się też na Biohurcie – Z trudem zamknęliśmy ubiegły rok, na obecny nic szczególnego nie planuję – wzdycha pan Tomasz.

ile cię trzeba cenić? Ekologiczna produkcja wymaga przede wszystkim większych nakładów pracy i czasu. Ponieważ rolnicy ekologiczni rezygnują z maksymalizacji plonów kosztem wyjałowienia gleby, zwykle mają też mniejsze zbiory. – Nie można zapomnieć o znacznie wyższych standardach produkcji w rolnictwie ekologicznym niż w rolnictwie konwencjonalnym – wyjaśnia Dorota Metera. Wszystko to sprawia, że ekoprodukty zwykle są droższe, a przez to postrzegane jako elitarne, dla osób zamożnych. Karol Przybylak uważa, że tak być nie musi. – Biorąc pod uwagę wysokość nakładów, plony ekorolników muszą być droższe, choć koszt ten na pewno nie jest większy o 50 czy 100% – tak jak wygląda to w sklepach. Winą za ten stan rzeczy obarcza zbyt wysokie marże narzucane przez handlowców, zbyt rozproszony system dystrybucji oraz wiążące się z tym koszty transportu. Tomasz Czubachowski ocenia, że oszczędności na transporcie, gdyby udało się zagęścić sieć rolników, umożliwiłyby obniżenie cen detalicznych o 30%. – Niezależnie od tego, czy wiezie się towar za 2 tys., czy 200 zł – koszt transportu jest bardzo podobny. To jedna z ważniejszych przyczyn wysokich cen żywności ekologicznej, gdyż niestety jej transport zwykle dotyczy małych ilości – mówi Jerzy Korgól ze sklepu Biovert w Krakowie. Zwraca także uwagę na wysokie marże, obarczając winą za ten stan nadal niewielką konkurencję na rynku ekologicznych produktów. Zastrzega jednak, że w handlu np. warzywami konwencjonalnymi marże są jeszcze wyższe. – Jakoś nikt nie utyskuje, że w handlu „konwencją” marże sięgają 400% – irytuje się Edyta Tomala. – Na eko-warzywach się nie zarabia, nawet jeśli marża sięga 100%. Po prostu sprowadzamy je dla naszych klientów, ale wyrzuci się drugie tyle i na te wyrzucone również musimy zarobić. Na innych produktach nie mamy aż takich marży, sięgają 30%, a do tego dochodzi jeszcze podatek, czynsz i inne opłaty. Redaktor „BioKuriera” zauważa, że przykłady Niemiec czy Austrii pokazują, że żywność ekologiczna nie musi być towarem elitarnym, choć zawsze pozostanie droższa. Podobnego zdania jest D. Metera: W Danii produkty mleczne


62 z „zielonych” gospodarstw są droższe o około 10%. Zgadza się z tym p. Edyta Jaroszewska: Ta żywność powinna być ciut droższa z uwagi na konieczność włożenia w nią większej ilości pracy i wiedzy, ale nie o tyle, co obecnie. Sprzedając swoje produkty indywidualnym odbiorcom, stosuje ceny wyższe o 10-20% od konwencjonalnych, przy czym należy wziąć pod uwagę, że często dostarcza swoje płody rolne „pod dom”. Dr Maciejczak zwraca uwagę, że choć rzeczywiście produkcja ekologiczna jest droższa, jednocześnie podatnicy europejscy „zrzucają” się na ekorolników za pośrednictwem systemu dopłat. – Nie ma więc podstaw do tego, by produkty ekologiczne były aż o tyle droższe. Inna sprawa, że wielu rolników uważa, iż z racji samego posiadania certyfikatu mogą wziąć więcej, niezależnie od jakości swojego produktu. Nie rozumieją, że oczekiwania dystrybutorów i klientów dotyczą także np. wyglądu. I dodaje: Wiele gospodarstw decyduje się na ekologizację z uwagi na wyższe dopłaty, a następnie pomimo posiadanych certyfikatów sprzedają swoje produkty jako konwencjonalne. Nie wszyscy wierzą, że uda się obniżyć ceny. – To zawsze będzie produkt niszowy, no chyba że kiedyś rolnictwo ekologiczne rozwinie się na znacznie większą skalę – rozważa Tkaczyk. Podobnie uważa Zdziarski. – Nie sposób już zejść niżej, no chyba że przez zwiększenie produkcji. W cenę wyjściową musimy wkalkulować wiele czynników, w tym np. taki, że po 10 świń musimy jechać 500 km – wyjaśnia. Dorota Metera widzi problem zupełnie inaczej: Dlaczego żywność ma być tania? Czemu ludzie godzą się płacić duże pieniądze za samochody czy mieszkania, ale nie za jedzenie? Czemu chcą kupować kiełbasę po 8 zł, skoro w niej prawie nie ma mięsa, jest tylko soja i zmielone odpady mięsne? Żywność ekologiczna jest „droga”, bo składa się z tego, z czego powinna. Nawet w lepszej kiełbasie obecne są sole fosforowe, które zatrzymują wodę. Kupujący kiełbasę za 8 zł, kupują coś, czym ów produkt nie jest. Ci ludzie powinni sami

sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcą być oszukiwani. Ekspertka zwraca uwagę na wysoką rzeczywistą cenę taniej żywności: Rolnictwo konwencjonalne nie ponosi kosztów zewnętrznych swego funkcjonowania, np. rolnik, który wylewa gnojowicę do rzeki, nie płaci za to – to społeczeństwo musi zapłacić. Gdyby te koszty uwzględnić, cena normalnej żywności byłaby znacznie wyższa. Często zdarza się, że ludzie „oszczędzają” na jedzeniu dobrej jakości, narażając się tym samym na choroby spowodowane niewłaściwą dietą, a później znacznie większe pieniądze wydają na koszty leczenia. Znawcy tematu upatrują sposobów na obniżenie kosztów m.in. w targowiskach. Jarmarki ekologiczne, 1-2 razy w miesiącu, odbywają się w Warszawie, Lublinie, Wrocławiu i Toruniu. I na pewno będzie ich przybywać, np. Holandii odbywają się regularnie w każdym średnim i dużym mieście. – Popyt już teraz jest większy niż krajowy rynek jest w stanie zaspokoić, więc w znacznej mierze niedobory są pokrywane importem. Przed rolnictwem ekologicznym otwierają się nowe możliwości, także w nowych branżach, np. kosmetycznej. Duże marki już otwierają swoje linie ekologiczne – mówi Mariusz Maciejczak. Produkcja żywności ekologicznej szybko się rozwija, wraz ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Czy uda nam się uwypuklić te drugie, niwelując te pierwsze? Czy żywność ekologiczna będzie powszechnie dostępna dla każdego obywatela? Wiele zależy od nas, konsumentów – i naszych wyborów. Niestety, wiele także pozostaje w gestii niewybieralnych urzędników i ich politycznych mocodawców, na których znacznie większy wpływ mają różnej maści lobbyści. Warto więc, by konsumenci zorganizowali się w ruch nacisku, mogący wymusić korzystne zmiany. konrad Malec współpraca Liliana Milewska

Portal www.koniczynka.org to zebrane w jednym miejscu najważniejsze wydarzenia, inspirująca publicystyka i najciekawsze nowiny naukowe z dziedzin takich, jak: ochrona środowiska ochrona przyrody zrównoważony rozwój ekologiczny styl życia

Spójrz na świat z innej, zielonej strony!


Skuteczni Odpowiedzialni Kompetentni Grzegorz Mazurek

16 lutego br. rada ministrów przyjęła projekt ustawy o zmianie ustawy o transporcie kolejowym. zakłada on likwidację specjalistycznej, uzbrojonej formacji zajmującej się ochroną życia i zdrowia ludzi oraz mienia na terenach kolejowych. Jedno szybkie „cięcie” polityków może spowodować zagrożenie dla bezpieczeństwa podróżnych. i nieważne stało się, że od 2006 r. na rozpatrzenie czeka projekt ustawy dokonującej przekształcenia Straży Ochrony Kolei. Tak niewielu, tak niezbędni Służby ochrony kolei mają w Polsce długą historię (patrz ramka). W okresie po transformacji ustrojowej istotnym punktem zwrotnym był rok 1997. Formacji tej przywrócono nazwę Straż Ochrony Kolei i zmieniono umundurowanie, wzorując je na wojskowym. W 2001 r. Straż Ochrony Kolei, na podstawie ustawy z dnia 8 września 2000 r. o komercjalizacji, restrukturyzacji i prywatyzacji PKP, włączono w struktury PKP Polskie Linie Kolejowe S.A., zachowując jednak samodzielność organizacyjną służby. Podstawowym aktem prawnym, na którym SOK opiera działalność, jest ustawa o transporcie kolejowym z dnia 28 marca 2003 r. W Polsce istnieje obecnie ponad 19 000 km linii kolejowych, na których znajdują się m.in. obiekty o znaczeniu strategicznym, jak mosty, tunele, wiadukty itp. Ten ogromny obszar jest dodatkowo powiększony o teren stacji osobowych i towarowych. Przyjmując liczbę 3 tys. funkcjonariuszy pełniących służbę w terenie, średnio jeden funkcjonariusz przypada na 25 km linii kolejowej (19 000 : 3000 = 6,5 km x 4 zmiany turnusowe 12-godzinne). Z tego należy wyłączyć jeszcze funkcjonariuszy pełniących służbę porządkową w pociągach – w ciągu doby wykonywanych jest ponad 300 patroli, co oznacza średnio 600 funkcjonariuszy – oraz osoby pozostające na zwolnieniach lekarskich i urlopach wypoczynkowych. Szacunkowo przyjmuje się, że jeden funkcjonariusz pilnuje ponad 30 km linii kolejowej w ciągu 12 godzin służby. Przedstawiając to bardziej

obrazowo, wygląda to mniej więcej tak, że na odcinku Warszawa – Kraków zaledwie 10 funkcjonariuszy pilnuje bezpieczeństwa podróżnych. Ta niewielka liczba osób pilnuje także urządzeń kolejowych, sieci trakcyjnej, chroni przesyłki towarowe (m.in. węgiel, paliwa i wiele innych cennych produktów) oraz zapewnia porządek na dworcach. Mimo tak znacznych ograniczeń kadrowych, Straż Ochrony Kolei prowadzi całkiem skuteczną walkę z przestępczością. W roku 2009 na terenie kolejowym zaistniało 13379 wydarzeń zarejestrowanych przez SOK, czyli średnio 37 w ciągu doby, których sprawców wykryto w 4169 przypadkach (31%). Wśród zaistniałych zdarzeń zarejestrowano 57 przestępstw o charakterze bandytyzmu, w przypadku 33 z nich SOK wykryła sprawców, co daje aż 58% skuteczności. Spośród zaistniałych 5609 kradzieży – w większości dokonywanych przez dobrze zorganizowane grupy przestępcze – ujawnionych zostało 1116 sprawców (20%). Kolejną zmorą podróżnych są różnego rodzaju wybryki chuligańskie (6627), których sprawców w prawie co czwartym przypadku udaje się zatrzymać (1518). W wyniku podjętych działań dokonano również ujęcia ponad 200 osób w związku z przemytem towarów bez polskiej akcyzy (odzyskano towary o wartości niemal 1,2 miliona zł). Natomiast wartość odzyskanego mienia podczas wszystkich działań Straży Ochrony Kolei w ub. roku to prawie 2,5 mln zł.

63


64

11

listopada 1918 r. nadszedł czas odbudowy zdezorganizowanego państwa polskiego. Już tydzień później powołano do życia Straż Kolejową. warto podkreślić, iż Policja Państwowa została utworzona dopiero 9 stycznia 1919 r., co oznacza, że służby ochrony kolei posiadają tradycję dłuższą nawet od policji! Organizacja, stworzona na wzór wojskowy, była jedynym organem wykonawczym na terenach kolejowych. Odpowiadała również za ochronę transportów i obiektów wojskowych. wobec zwiększenia zakresu obowiązków, formacja nie mogła funkcjonować jako organizacja cywilna. 28 kwietnia 1919 r. ministerstwo Spraw wojskowych przejęło Straż Kolejową na czas wojny pod swoje rozkazy. mimo iż w nazwie nosiła przymiotnik „wojskowa”, straż trzymała pieczę nie tylko nad transportem i majątkiem wojskowym, ale także nad egzekwowaniem przepisów kolejowych, prawidłowym funkcjonowaniem kolei i zabezpieczeniem mienia tej branży. Przed przyjęciem przez sejm projektu wcielenia Straży Kolejowej do Policji Państwowej (lipiec 1919 r.) w prasie ukazało się wiele głosów przeciwnych takiemu rozwiązaniu. Przeciwnicy likwidacji wojskowej Straży Kolejowej wykazywali, że decyzja ta spowoduje zmniejszenie sprawności i pogorszenie wyników pracy służby. Krytyczne artykuły, a nawet sprzeciw ministerstwa Kolei Żelaznych, nie przyniosły rezultatu. Sejm przyjął projekt rządu i z dniem 1 lutego 1920 r. całość zadań związanych z utrzymaniem ładu i porządku przejęła Policja Państwowa, która zatrudniła również część personelu przygotowanego i przeszkolonego do działania na kolei. decyzja spowodowała gwałtowny wzrost przestępczości na kolei. Policja nie była w stanie zapanować nad tak rozległym obszarem. Kradzieże towarów oraz urządzeń sterowania ruchem, układanie przeszkód na torach, napady na podróżnych w pociągach i na dworcach – stały się codziennością. Sytuacja ta trwała 14 lat. w 1935 r. utworzono Straż Ochrony Kolei. funkcjonariusze otrzymali solidne uprawnienia, m.in. prawo nakładania grzywien w drodze doraźnych nakazów karnych, prawo legitymowania i zatrzymywania oraz noszenia i użycia broni palnej. Przyjęcie nowych aktów prawnych przyczyniło się do stopniowej poprawy stanu bezpieczeństwa na kolei. tuż przed wybuchem wojny (lipiec 1939 r.) ukazało się zarządzenie o organizacji Straży Ochrony Kolei Państwowych. Na mocy rozkazu naczelnego dowódcy wojska Polskiego, pod koniec 1946 r. Służba Ochrony Kolei przejęła w całości ochronę linii kolejowych w najbardziej zagrożonych rejonach. SOK zatrudniała ok. 40 tys. pracowników. Kolejne lata to ciągłe zawirowania w zakresie bezpieczeństwa terenu kolejowego. Nie przyniosło efektów utworzenie w latach 50. Kolejowej milicji Obywatelskiej, która przejęła ponad 3 tys. funkcjonariuszy, broń oraz pomieszczenia. wobec tego powrócono do sprawdzonego systemu, kolejny raz powołując osobną Służbę Ochrony Kolei.

zlikwidować czy doskonalić? Wspomniany na wstępie projekt likwidacji SOK zakłada, że trzyipółtysięczna formacja zostanie zastąpiona tysiącem funkcjonariuszy nowo powstałego pionu policji. Służba ta, borykająca się z problemami finansowymi, miałaby się zająć patrolami w pociągach i na stacjach. Ponieważ z tego tysiąca funkcjonariuszy trzeba będzie zapewne odliczyć działy „dochodzeniowców”, „wykroczeniowców”, służby dyżurne, kontrolne, kierownictwo komisariatów kolejowych – niewielu policjantów kolejowych faktycznie wyruszy prowadzić walkę z przestępczością. W tym samym czasie rzesza funkcjonariuszy SOK, posiadających doświadczenie w pracy na kolei, wiedzę o urządzeniach sterujących ruchem kolejowym oraz systematycznie szkolone umiejętności w zakresie technik interwencyjnych – nie pozostaje w kręgu zainteresowań MSWiA. Z kolei specjalistyczną infrastrukturę kolejową mają w myśl projektu ustawy ochraniać prywatne agencje ochrony, czyli osoby posiadające doświadczenie w nadzorowaniu… kas w hipermarketach lub bram parkingowych. Jak nazwać zatrudnienie ludzi nieposiadających doświadczenia pracy w terenie kolejowym, w szczególnych warunkach? To tysiące kilometrów szlaków kolejowych, z dojazdami ukrytymi w lasach, ze specyficznymi urządzeniami sterującymi ruchem. Nietrudno sobie wyobrazić, że w efekcie powstanie chaos, spowodowany niezależną i nieskoordynowaną działalnością wielu formacji, wobec których funkcjonowania nierzadko pojawiają się wątpliwości w mediach i raportach instytucji kontrolnych. Należy zastanowić się, czy ważniejsze jest ukaranie osoby palącej papierosa w miejscu do tego niewyznaczonym, czy udaremnienie działań wyspecjalizowanych grup przestępczych, które usiłują kraść na kolei wszystko, co można sprzedać, w tym sieć trakcyjną i inne elementy infrastruktury których kradzież, zniszczenie lub unieruchomienie może doprowadzić do katastrofy. Grupy te nie przebierają w środkach do tego stopnia, że niezbędne bywa nawet użycie broni palnej. Przykładem mogą być wydarzenia z 14 stycznia br., kiedy w okolicach Zabrza funkcjonariusze SOK użyli broni wobec złodziei, którzy próbowali przejechać samochodem interweniujących strażników czy też wydarzenia z 6 kwietnia br., gdy w Dąbrowie Górniczej grupa piętnastu nastolatków dokonała napadu na patrol SOK (obrzucony kamieniami samochód służbowy został poważnie uszkodzony), próbując „odbić” wspólnika ujętego podczas kradzieży. Dlaczego ustawodawcy chcą ten ciężki i odpowiedzialny „kawałek” pracy zostawić prywatnym firmom ochroniarskim? Dlaczego nie chcą wziąć odpowiedzialności za to, co państwowe i ważne dla zbiorowego życia oraz dla bezpieczeństwa obywateli? Prywatna firma ochraniać będzie państwowy podmiot, natomiast państwowa Policja Kolejowa ma ochraniać prywatny interes przewoźników, o różnym charakterze własności – spółek takich jak Koleje Mazowieckie, Szybka Kolej Miejska czy Intercity. Do tej pory zarówno bezpieczeństwem w pojazdach kolejowych,


b archiwum SOK

65

jak i ochroną infrastruktury zajmowała się Straż Ochrony Kolei. Formacja ta lepiej wywiązywałaby się z powierzonych jej zadań, gdyby posiadała takie uprawnienia, jak możliwość przeszukania (sokista nie ma prawa zajrzeć do pozostawionego bagażu – choć może się tam znajdować np. ładunek wybuchowy), dostęp do bazy PESEL w celu potwierdzania danych osób popełniających przestępstwa, dostęp do policyjnej bazy osób poszukiwanych, możliwość oznaczania samochodów służbowych niebieską sygnalizacją świetlną jako samochody uprzywilejowane itp. Do tego policja postanowiła pozbawić funkcjonariuszy SOK możliwości posiadania na służbie broni palnej, która niejednokrotnie ratuje życie. Ciekawe, ilu funkcjonariuszy policji zdecydowałoby się na służbę w zagrożonym terenie bez broni palnej? SOK wygrała proces w tej sprawie w sądzie administracyjnym, niestety po raz kolejny policja odwołała się, skutecznie blokując wydawanie broni nowo zatrudnionym funkcjonariuszom.

Ochrona prywatnych interesów Kuriozalne zabiegi MSWiA coraz bardziej utrudniają służbę w SOK i siłą rzeczy przybliżają tę formację do likwidacji. Główną przyczyną jest zapewne fakt, że od 2006 r. PiS-owski projekt ustawy o Straży Kolejowej (wprowadzający wyżej postulowane zmiany), pilotowany w chwili obecnej przez posła Janusza Piechocińskiego (PSL), jest coraz bliżej II czytania w Sejmie. Dopracowany projekt jest niestety skutecznie blokowany przez resort spraw wewnętrznych. Skoro obecny rząd uważa, że projekt jest zły, dlaczego wciąż blokuje poddanie go pod głosowanie w Sejmie? Teraz przynajmniej naocznie widać, co zamierza osiągnąć MSWiA: chce zapewnić dodatkowe zyski właścicielom firm ochroniarskich, wśród których jest wielu byłych milicjantów, policjantów i innych eks-pracowników tego resortu. W obliczu wielomilionowych kontraktów, bezpieczeństwo obywateli staje się kwestią ulotną i drugorzędną. Należy zwrócić uwagę, że jeszcze w ubiegłym roku w projekcie MSWiA stworzenia Policji Kolejowej była mowa o automatycznym przejęciu przez nią wszystkich

funkcjonariuszy SOK, po złożeniu oświadczenia o chęci wstąpienia w szeregi nowej służby oraz odbyciu 3-letniej służby przygotowawczej. W tej chwili policja chce przyjąć już tylko 1000 osób i to po pełnej selekcji, co w efekcie spowoduje, że znaczna część funkcjonariuszy SOK zasili armię bezrobotnych. Zapis mówiący, że strażnicy SOK-u, którzy nie przejdą do policji kolejowej, będą mogli otrzymać licencję pracownika ochrony fizycznej I lub II stopnia na preferencyjnych zasadach (po obowiązkowych badaniach, ale bez konieczności odbywania szkoleń i zdawania egzaminu), stanowi jawną próbę zminimalizowania kosztów prywatnych firm ochroniarskich. Nie dość, że otrzymają od państwa bardzo intratne kontrakty – to w dodatku również wyspecjalizowanych pracowników, za których szkolenie i egzaminy nie będą musiały zapłacić. Ponadto MSWiA sugeruje, że Policja Kolejowa mogłaby skuteczniej dbać o bezpieczeństwo i porządek publiczny, gdyby spółka PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. użyczyła jej pomieszczeń. Zastanawiające jest, dlaczego PKP PLK ma użyczyć obiekty używane obecnie przez funkcjonariuszy SOK nowo tworzonej Policji Kolejowej, która będzie ochraniać dworce i pasażerów, natomiast nie ma zamiaru ochraniać infrastruktury, za którą odpowiadać będzie PKP PLK. Przecież gdy spółka zdecyduje się utworzyć własną, wewnętrzną służbę ochrony, to umieści ją właśnie w obecnie używanych obiektach. A może zapis w ustawie o przekazaniu obiektów Policji Kolejowej ma zniechęcić PKP PLK do tworzenia własnej służby, gdyż w takim przypadku na jej potrzeby musiałaby wygospodarować dodatkowe pomieszczenia, co oznacza eskalację kosztów takiej inicjatywy? Jest to kolejny zadziwiający zapis w projekcie MSWiA.

Mądry polak przed szkodą? Obecnie druk sejmowy nr 510, czyli poselski projekt ustawy o Straży Kolejowej, oczekuje na kolejne posiedzenie wspólnych Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych oraz Komisji Infrastruktury. Warto zauważyć, iż w całej 91-letniej historii tej formacji wielokrotnie likwidowano i przekształcano Straż Kolejową. Efektem takich „reform” było zwykle pogorszenie bezpieczeństwa i wzrost przestępczości na terenie kolejowym. Nie powinniśmy popełniać kolejny raz tych samych błędów, lecz wzorując się na sprawdzonych rozwiązaniach powierzyć ochronę bezpieczeństwa na kolei Straży Kolejowej, jako podstawowej wyspecjalizowanej formacji państwowej. grzegorz Mazurek

Pisząc powyższy tekst opierałem się na wiadomościach z ogólnodostępnych stron internetowych, książce Kazimierza mazura „Straż Ochrony Kolei. wczoraj i dziś 1918-2008” (drukarnia Kolejowa w Krakowie, warszawa 2008), informacjach od wspierających mnie współpracowników oraz własnych doświadczeniach zawodowych.


66

Z potrzeby serca Anna Sobótka

zaczęło się od tego, że grupa pasjonatów cB-radia uczyniła ze swojego hobby formę niesienia pomocy innym ludziom. tak powstała Społeczna Krajowa Sieć ratunkowa. w czasach, gdy posiadanie telefonu komórkowego było rzadkością, inicjatywa ta umożliwiała szybkie informowanie odpowiednich służb o wypadku, pożarze czy nagłym ataku choroby. dziś setki lokalnych jednostek SKSr obejmują cały kraj, a tworzący ją ludzie pozostali wierni idei oddolnej, bezpłatnej samopomocy obywatelskiej, nieraz daleko wykraczającej poza ratownictwo medyczne. sieć dobrej woli Zalążek idei Sieci narodził się nad mazurskim jeziorem, pod koniec lat 80. Pewnego lata wydarzył się wypadek – jeden z pływających w jeziorze doznał zawału serca. Reanimacja chorego trwała kilka godzin, mimo decyzji lekarza o zaprzestaniu akcji ratowniczej. Wyłącznie dzięki uporowi Jerzego Płókarza (ratownika, obecnie prezesa Zarządu Głównego SKSR) i pomocy innego lekarza (z ponownie wezwanego ambulansu), udało się uratować życie mężczyzny. Wówczas pojawił się kolejny problem – jak bezpiecznie przetransportować chorego do szpitala? Przypadkiem rozmowę ratowników w punkcie medycznym, w którym znajdowała się radiostacja, usłyszał w eterze pilot helikoptera i zaoferował pomoc. Skoro zatem radiostacja odegrała w tym przypadku tak ważną rolę, ratując ludzkie życie w sytuacji, wydawałoby się, bez wyjścia, to może należałoby wykorzystać możliwości, które dawał jedyny wówczas szeroko dostępny kanał komunikacji – i stworzyć zorganizowany system informacyjny? Nie bez trudności, oporu ze strony władz i administracji dawnego ustroju, pan Jerzy, wspólnie z grupą amatorów CB-radia, powołał prężne stowarzyszenie. Na pierwszy jego sejmik przybyli przedstawiciele prawie wszystkich województw w kraju. Rozpierała ich energia, pragnęli pomagać innym, wykorzystując swoją pasję, już legalnie. – Wreszcie każdy mógł wezwać pogotowie ratunkowe, bo wprowadziliśmy dyżury, wyznaczyliśmy kanał ratunkowy – dziewiąty. Tysiące ludzi się poświęcało i siedziało, nasłuchiwało na tym kanale, a potem przekazywali wezwania do pogotowia ratunkowego, do policji czy straży pożarnej. W sumie w tamtych latach było około stu tysięcy akcji ratunkowych rocznie – wspomina Płókarz.

Kiedy nadszedł czas telefonii komórkowej, umożliwiającej bezpośredni kontakt ze służbami ratowniczymi z dowolnego miejsca w kraju, wiele osób wyrażało przekonanie, że CB-radio odejdzie do lamusa. Okazało się jednak, że choć kanał ratunkowy przestał być niezbędny na co dzień, to nie stracił zastosowania w sytuacjach klęsk żywiołowych. Podczas powodzi w 1997 r. pozostawał ostatnią deską ratunku, gdy zawodziły wszelkie inne sposoby komunikacji. Przede wszystkim jednak nie straciła racji bytu sama Społeczna Krajowa Sieć Ratunkowa. Nadal pomaga w sytuacji zagrożenia ludzkiego zdrowia i życia, pojawiły się nawet nowe możliwości jej rozwoju – działa profesjonalna Krajowa Sieć Alarmowa, reagująca na sygnały wysyłane przez urządzenia zainstalowane w danym lokalu. Centrala jest natychmiast informowana o takich niebezpieczeństwach jak pożar, ulatniający się gaz, napad, włamanie czy atak choroby stwarzający bezpośrednie zagrożenie życia – i kieruje wezwanie do odpowiednich służb. Chory nie zawsze ma siłę, aby dojść do telefonu, wybrać numer, poczekać na zgłoszenie i powiedzieć, co mu dolega. Zwykle jednak może nacisnąć przycisk w małym breloczku, który zawsze nosi przy sobie – informuje stowarzyszenie na swojej stronie internetowej. Liczba osób podłączonych do sieci jest niejawna, jednak J. Płókarz mówi, że można je liczyć w tysiącach. SKSR założyła również fundusz finansujący instalację systemów alarmowych u osób, których nie stać na taki wydatek. Organizacja przyszła z pomocą m.in. pani Kindze Szymańskiej. Media przedstawiały jej historię – trzyletni synek pani Szymańskiej, Krystian, dwukrotnie uratował mamie życie, dzwoniąc pod numer 112, gdy cierpiąca na cukrzycę kobieta straciła przytomność. SKSR podarowała chorej zestaw alarmowy, aby ponownie nie dochodziło do tak ekstremalnych sytuacji. Od chwili otrzymania


67

b n americaN red crOSS OregON trail chaPter, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/redcrOSSPdx/2616353634/

breloczka pani Kinga mogła poczuć się bezpiecznie – zyskała możliwość łatwego i szybkiego zasygnalizowania, że potrzebuje pomocy medycznej. Na organizację SKSR składa się w sumie ponad trzysta jednostek terenowych, sztabów lokalnych działających w ramach ogólnokrajowej struktury, ale jednocześnie zachowujących autonomię, także w zakresie wyboru głównej sfery działania. Ta struktura zrzesza około dziesięciu tysięcy zarejestrowanych ratowników.

Wyjść na ulice Wiele sztabów lokalnych, po upowszechnieniu się telefonii komórkowej i spadku znaczenia CB-radia dla łączności między obywatelami i służbami ratunkowymi, postawiło na ratownictwo. Część jednostek, które powstały w latach późniejszych, rozpoczęła działalność właśnie od aktywności na tym polu. W tym obszarze zawsze jest wiele do zrobienia. Członkowie sztabów po przejściu odpowiednich kursów zabezpieczają imprezy masowe na swoim terenie, zapewniają opiekę przedmedyczną uczestnikom tych wydarzeń, często również organizują w szkołach pokazy udzielania pierwszej pomocy. W ten sposób funkcjonuje na przykład sztab w Częstochowie. – Jego początki sięgają czasów, gdy działała „brać CB-radia” – informuje Tomasz

Jaworski, obecny zastępca szefa sztabu. Pomysł powołania tej jednostki terenowej narodził się, gdy pomoc CB-istów okazała się niezastąpiona podczas powodzi w 1997 r. i pojawiła się chęć kontynuacji działań na rzecz innych ludzi także po ustaniu kataklizmu. Wówczas pan Zbigniew Sady utworzył jednostkę SKSR na terenie Częstochowy. Gdy nastał czas gwałtownego rozwoju telefonii komórkowej, a kanał 9 stracił na znaczeniu, w Częstochowie uformowała się grupa „nasłuchowców”, która postanowiła „wyjść zza biurka na ulicę”. Dziś sztab koncentruje swoją aktywność przede wszystkim na trosce o bezpieczeństwo pątników tłumnie napływających na Jasną Górę. Sytuacje zasłabnięć czy omdleń uczestników pielgrzymki to chleb powszedni działań młodych ludzi, z których głównie składa się dziś częstochowska jednostka SKSR. Podczas szczytów pielgrzymkowych wędrują po jasnogórskich Błoniach wśród tysięcy osób, ubrani w odblaskowe kamizelki, z radiotelefonami. Udzielają podstawowej pomocy, w trudniejszych przypadkach wzywają karetkę pogotowia, a także wspomagają informacjami zagubionych pielgrzymów. Obecnie wszyscy członkowie sztabu są uczniami bądź studentami szkół medycznych, również wyższych. Zaczynali jako nastolatki szukające w tłumie pielgrzymów osób, które potrzebowały porady medycznej. Stopniowo, dzięki kursom pierwszej pomocy, nieodpłatnie organizowanym przez kierownika wezwań częstochowskiego pogotowia, Tomasza Czecha, a także szkoleniom w innych sztabach Sieci (np. legnickim), osiągnęli pewien stopień profesjonalizacji. Działalność w sztabie SKSR przesądziła o wyborze ich drogi życiowej. – Finałem tej przygody ze sztabem ratownictwa będzie praca w pogotowiu – mówi p. Jaworski. Członkowie jednostki, po planowanym uzyskaniu wykształcenia niezbędnego do wykonywania zawodu ratownika medycznego, nie zamierzają jednak porzucić działalności społecznej. Mają wiele planów, myślą przede wszystkim o organizowaniu w szkołach kursów pierwszej pomocy. Ratownictwo medyczne to również podstawa aktywności działającego coraz prężniej sztabu SKSR w Żaganiu. Młoda jednostka, której szefuje Mariusz Zastawny, powstała w lipcu 2006 r., a pierwszą jej akcją było zabezpieczenie miejscowej imprezy masowej – Jarmarku Michała. Obecnie chroni zdrowie i życie uczestników niemal wszystkich uroczystości gromadzących wiele osób, prowadzi kursy pierwszej pomocy, organizuje pokazy w szkołach. W wypowiedziach przedstawicieli obu jednostek terenowych Sieci powtarzało się nazwisko Dariusza Stańka, szefa Sztabu Ratownictwa SKSR w Żarach. To on wspierał działania oddziału częstochowskiego i asystował przy narodzinach jednostki żagańskiej – Mariusz Zastawny był początkowo ratownikiem w Żarach i zachęcony przez ówczesnego przełożonego, postanowił założyć sztab w swoim mieście. Dariusz Staniek jest od wielu lat bardzo oddany działaniom organizacji. – Skąd wziął się u mnie ten bakcyl, jak ja to nazywam? – pyta sam siebie. I zaraz wyjaśnia: podczas


68 odbywania zastępczej służby wojskowej na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala wojskowego napatrzył się na ludzkie cierpienie. A wystarczyłoby przecież w odpowiednim momencie np. udrożnić drogi oddechowe, a pacjent trafiałby pod opiekę lekarza w dużo lepszym stanie i miałby większe szanse na przeżycie czy pełne wyzdrowienie. – Tak mnie to męczyło, że zacząłem szukać jakichś możliwości udzielania się – wspomina. Zdecydował się wraz z kolegami założyć jednostkę SKSR, której animowanie jest dla niego obecnie ważnym elementem poczucia sensu życia. Dziś, po dwunastu latach, tylko on pozostał z dawnego składu. Jednak sztab, liczący obecnie 14 członków aktywnych na co dzień i wielu działających podczas różnych akcji, pracuje pełną parą. Realizuje podstawowe zadania ratownicze – zabezpieczanie rozmaitych imprez organizowanych w Żarach, od Sylwestra miejskiego i festynu Dni Żar po Przystanek Woodstock. Sztab prowadzi cenione kursy pierwszej pomocy, także dla kandydatów do pracy w wojsku, ponadto organizuje pokazy ratownictwa z użyciem zestawu sztucznych ran, zakupionego przez Starostwo Powiatowe w Żarach. Wszystko to jednak dopiero początek listy zrealizowanych pomysłów pana Stańka na ulepszanie małego świata lokalnego.

Trochę ciepła Jeśli pan Dariusz dostrzeże jakiś palący problem społeczny, nie zazna spokoju, dopóki nie przekona władz, by interweniowały lub wsparły pomocowe działania oddziału SKSR. Tak było m.in. z ogrzewalnią w 2006 r. Podczas zimowych patroli okazało się, że w Żarach jest wielu bezdomnych, których członkowie sztabu znajdowali przy trzydziestostopniowym mrozie w wieżach ciśnień czy w pobliżu pergoli śmietnikowych. Rozpoczęła się wędrówka po urzędach, nikt jednak nie kwapił się do poważnej interwencji. Przełom dokonał się, gdy p. Staniek sfotografował osoby bezdomne – zdjęcia unaoczniały stan, w jakim się znajdowały. Już następnego dnia sztab otrzymał propozycję prowadzenia ogrzewalni. Lokal ofiarowało miasto, jednak to pan Dariusz i jego grupa własnymi rękami doprowadzili go do stanu używalności. Dziś osoby nie posiadające dachu nad głową mogą w okresie zimowym, w godzinach 18.00-8.00 schronić się w przyjaznym, pomalowanym na ciepłe kolory lokalu, skorzystać z prysznica, pralki, posilić się, otrzymać artykuły pierwszej potrzeby (zakupione przy wsparciu lokalnych instytucji, również mieszkańców, np. ze zbiórki zorganizowanej przez studentów Łużyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej) – ale i „wygadać się”, otrzymać wsparcie psychiczne. Jeśli tylko to możliwe, pan Dariusz interweniuje w konkretnych, jednostkowych przypadkach – przykładowo, jednemu z bezdomnych mężczyzn pomógł w uzyskaniu lokalu socjalnego. Od dwóch lat Sztab SKSR w Żarach działa na kolejnej płaszczyźnie. W szkołach organizowane są zajęcia

instruktażowe – jak należy się zachować w przypadku napotkania agresywnego psa. Podobnie jak pozostałe rodzaje aktywności sztabu, cieszą się powszechnym uznaniem, a organizacja – zaufaniem. Wyrazem tego jest choćby przyznanie 11 listopada 2009 r. jej liderowi medalu za zasługi na rzecz mieszkańców miasta. – „W noclegowni potrzebna jest pralka” – mówię. – „Idź do sklepu, wybierz, my zapłacimy” – podsumowuje pan Dariusz współpracę z władzami samorządowymi.

Ratownicy obywatelscy Składki członkowskie pozwalają Krajowemu Sztabowi Ratownictwa SKSR w Łodzi funkcjonować bez zabiegania o dotacje czy sponsorów. Otwiera to szerokie pole do działania, nie tylko ratunkowego. Do kogo może się zwrócić szary obywatel, gdy zawodzą służby państwowe, urzędnicy? Jeśli prosi o pomoc, a zostaje odprawiony z kwitkiem lub nawet doznaje krzywdy ze strony organów władzy, których przedstawiciele uważają, że piastowane stanowisko zabezpiecza ich przed poniesieniem konsekwencji? W demokratycznym państwie taką funkcję może spełniać organizacja społeczna. Jednak dopiero, gdy posiada pełną niezależność finansową, jest w stanie publicznie napiętnować urzędników łamiących prawo, choćby publikując ich nazwiska na tzw. czarnej liście na swojej stronie internetowej (w „elitarnym” gronie znajdują się m.in. komendanci policji, prezydent miasta, prokurator, politycy różnych opcji). Dopiero wówczas, bez obaw o swój byt, może stanąć w obronie mężczyzny bezprawnie przeszukanego przez policjantów czy też człowieka, któremu negatywnie rozpatrzono wniosek o odszkodowanie za pracę w ciężkich warunkach. – To urzędnicy są dla nas, zatrudniani za pieniądze z naszych podatków – komentuje J. Płókarz. – Policjant musi pamiętać, że przyzwoity obywatel to jego pracodawca. My to jednoznacznie uświadamiamy i nazywamy, wręcz mówiąc panu ministrowi: „Panie ministrze, proszę pamiętać, że słowo »minister« pochodzi od »ministranta«, czyli z łaciny – »służącego«. Pan ma służyć nam – społeczeństwu”. To się nie wszystkim podoba – dodaje. Nie chodzi jednak o to, by skupić się wyłącznie na krytyce działań administracji czy jej zastępowaniu. Zarówno urzędnicy, jak i organizacje społeczne istnieją po to, by działać dla dobra wspólnego wszystkich obywateli – sęk w tym, by nie konkurować, wzajemnie się zwalczać, lecz uzupełniać się i podejmować współpracę. Zdaniem p. Jerzego, organizacja społeczna funkcjonuje na innych zasadach niż urzędnik, który działa w pewnych ramach i nie może przejść do poziomu czy stylu działania organizacji społecznej. Siłą rzeczy, w cywilizowanym świecie struktury państwowe mają pewne luki w obszarze swojej aktywności i tych luk nie da się wypełnić inaczej niż dzięki aktywności społeczników. Jeżeli powstaje „czarna dziura”, której struktura państwowa nie jest w stanie wypełnić, to tam jest miejsce dla organizacji pozarządowej.


69 z wiatrem i pod wiatr Członkowie SKSR wierzą w siłę organizacji społecznych. Wierzą, że mają dość zapału i umiejętności, by na różne sposoby pomagać ludziom. Czy inaczej podejmowaliby trud nie tylko bezinteresownego poświęcania czasu i energii, kawałka własnego życia, na rzecz innych, ale i uciążliwego zabiegania o wsparcie ze strony władz? Niejednokrotnie zdarza im się uderzać głową w biurokratyczny mur. Bywa, że przedstawiając się urzędnikom jako członkowie stowarzyszenia działającego nieodpłatnie dla dobra wspólnego, słyszą odpowiedź w rodzaju: A co wy, z Marsa przylecieliście? – jak to się przydarzyło członkom sztabu częstochowskiego. Mariusz Zastawny posunął się nawet do smutnego stwierdzenia, że niestety w Polsce organizacje społeczne są postrzegane jako „bandy wariatów”, które nie mają co zrobić z wolnym czasem. Być może dlatego wciąż borykają się z problemami finansowymi, lokalowymi i formalnymi. Młody sztab żagański posiada swoją siedzibę w prywatnym mieszkaniu, bo władze miasta nie są w stanie wygospodarować pomieszczenia dla organizacji. Podobny problem trapi ratowników SKSR z Częstochowy – stracili możliwość korzystania z lokalu w dobrym punkcie, ponieważ od młodych, uczących się ludzi, którzy sami siebie nie byli jeszcze w stanie utrzymać, wymagano płacenia czynszu. Szef sztabu żarskiego również podnosi kwestię ciągłych, nieodzownych zabiegów o pieniądze na każde przedsięwzięcie. Jeśli nawet organizacja otrzymała od miasta sprzęt w postaci defibrylatora, to nie mogła z niego korzystać podczas imprez masowych poza Żarami bez zestawu elektrod, a ten nabyła dopiero po uzyskaniu dodatkowych funduszy, pochodzących od sponsorów. Dużym utrudnieniem w funkcjonowaniu sztabów jest także ilość wszelakich dokumentów, które trzeba wypełniać, mnóstwo formalności przytłaczających niewielkie inicjatywy, nie posiadające w swoich szeregach specjalistów obeznanych z tego typu kwestiami. Bywa, że nakładają się terminy złożenia różnych wniosków i sprawozdań, wtedy członkowie sztabu, zamiast koncentrować się na właściwej działalności, pogrążają się w morzu papierów. Zdaniem D. Stańka, ustawa o organizacjach pożytku publicznego tak samo traktuje olbrzymie fundacje i małe, lokalne stowarzyszenia, a przecież ich potrzeby i możliwości dzieli przepaść – nie każda organizacja jest nawet w stanie wnieść do swoich przedsięwzięć wymagany przez urzędników wkład własny. Warunki funkcjonowania pogarszają się jeszcze bardziej, gdy formalne ustalenia stają na przeszkodzie realizacji zadań społecznych. W przypadku oddziału SKSR w Żarach problem stanowią sztywne terminy rozliczeń finansów związanych z prowadzeniem ogrzewalni, co skutkuje koniecznością zwrotu niewykorzystanych kwot w chwili, gdy są najbardziej potrzebne. Może się zdarzyć, że akurat w okresie, gdy niespożytkowane fundusze z poprzedniego roku muszą być oddane, a organizacja nie otrzymała

jeszcze kolejnego zastrzyku finansowego, do ogrzewalni trafi większa liczba osób bezdomnych ze względu na pogorszenie się warunków pogodowych… Nie oznacza to, że lokalne sztaby SKSR nie otrzymują pomocy od władz miasta lub regionu, czy innych publicznych instytucji. Może czasem jest ona niewystarczająca, ale jednak warto podkreślić jej znaczenie. Oddziały w Żaganiu i Częstochowie, choć nie otrzymały własnych siedzib, to jednak uzyskały wsparcie innego rodzaju: pierwszy z nich – finansowe ze strony starostwa powiatowego, drugi natomiast dzięki życzliwości pogotowia ratunkowego ma do dyspozycji własny samochód. Sztab SKSR w Żarach otrzymuje od władz miasta fundusze na utrzymanie ogrzewalni, posiada także dzięki nim defibrylator. Natomiast powiat sfinansował kupno zestawu sztucznych ran, niezbędnego przy profesjonalnych pokazach pierwszej pomocy.

To trzeba mieć w sercu Dlaczego niektórym sztabom lokalnym udaje się efektywnie funkcjonować, podczas gdy aktywność innych ustaje? Być może, jak mówi pan Dariusz, zależy to od lidera – niestrudzonego w wysiłkach, oddanego sprawie. – Nie zadziała to w ten sposób, że powiem: „Słuchajcie, mamy zabezpieczenie na sobotę – jedźcie, zabezpieczcie, gdy wrócicie to sprzęt zdajcie, a ja sobie będę siedział, oglądał jakiś fajny film”. Lider musi pociągnąć ludzi za sobą – podkreśla Staniek. Sami członkowie organizacji również muszą zaangażować swoje najlepsze cechy, by spełniać misję pracy na rzecz wspólnoty. Zdaniem szefa żarskiego sztabu, dobry ratownik powinien kochać ludzi, pomoc im traktować jako najistotniejszą – ważniejszą niż nagrody, podziękowania ważnych osobistości czy prestiż. Pan Staniek odwołuje się do etosu społecznika, mówiąc o określonych zachowaniach, którymi powinien wyróżniać się ratownik również na co dzień, poza działalnością w organizacji. Z wypowiedzi członków SKSR wynika, że to wartościowi ludzie stanowią najcenniejszy skarb organizacji, jej trzon. – Naszym marzeniem byłoby, żebyśmy zebrali grupę dziesięciu osób, które naprawdę to czują. Nie chodzi o pieniądze, tak naprawdę to nie jest nasz największy problem – podkreśla Tomasz Jaworski. To ludzie, którym zależy na samej działalności, a nie towarzyszącym jej osobistym korzyściom, choćby niewymiernym, będą prawdziwie pracować dla dobra innych. Człowiek skupiony na dowartościowywaniu się poprzez myślenie: „jestem ratownikiem, mam czerwoną kamizelkę i radiotelefon, jestem ważny”, odwraca swoją uwagę od tego, co najistotniejsze. Jak stwierdził Mariusz Zastawny: To trzeba mieć w sercu. O czym marzą członkowie SKSR, jej centrali i sztabów lokalnych? Zapewne słowa p. Tomasza oddają to, co w ich duszach gra: Żeby dostrzegano w nas zapaleńców, a nie intruzów, którzy szukają dziury w całym. Anna sobótka


b a Steve PuNter, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/SPuNter/2872359423/

70

Chłopcy

specjalnej troski

Gavin Knight

Karyn mccluskey stanęła na czele kontrowersyjnego programu, który miał powstrzymać przemoc gangów w glasgow. wydaje się on być skuteczny, ale czy wystarczy politycznej woli, by wdrożyć go na terenie całego kraju? Gdy w 2002 r. McCluskey rozpoczynała pracę w wywiadzie kryminalnym policji w regionie Strathclyde, czuła się przytłoczona. Przyszła z policji z West Mercia, z pięknej, słabo zaludnionej wiejskiej okolicy, gdzie zdarzają się przestępstwa przeciwko własności i średnio dwa zabójstwa na rok. W Strathclyde było ich 71 – większość w Glasgow, co czyni z niego najbardziej brutalne miasto w Europie. Gdy w 2005 r. liczba ta spadła do 55, współpracownicy Karyn ogłosili, że jest to najlepszy wynik od 13 lat. McCluskey była zszokowana. – Mieliśmy bardzo dobre wyniki, jeśli chodzi o wykrywalność zabójstw. Sprawców wykrywano w 98% przypadków. – Nie byliśmy im jednak w stanie zapobiegać. Zabójstwa miały swe źródło w subkulturze gangów z rozległych, ponurych osiedli Glasgow, takich jak Easterhouse. Do gangów należała biała młodzież mieszkająca w okolicy. Ofiarą typowego zabójstwa mógł paść szesnastolatek, który wcześniej próbował uspokoić nerwy alkoholem,

oddalił się na mniej niż pół mili od swojego mieszkania i został zabity w pojedynku na noże. Terytorium znaczone było przy pomocy graffiti; osoby, które zabłąkały się poza własny obszar, ryzykowały napaść ze strony konkurencyjnego gangu. Jak wynika z danych wywiadu kryminalnego, istniało tam 170 gangów, do których należało 3,5 tys. osób w wieku od 11 do 23 lat. W piątkowe wieczory w centrum Glasgow bądź na mostach na rzece Clyde dochodziło do bitew na maczety i metalowe pręty. W sierpniu ub. r. podczas poświęconej przestępczości konferencji w Londynie, McCluskey pokazała zgromadzonym nagranie z kamery przemysłowej. Doświadczeni policjanci byli zszokowani. Ich oczom ukazał się widok grupy chłopców szarżujących wzdłuż Sauchiehall Street, głównej ulicy Glasgow, atakujących swoich rywali przed zatłoczonym centrum handlowym, a następnie biegnących z powrotem. Jedna z ofiar zniknęła za


71 samochodem, gdy spadł na nią deszcz ciosów maczetą. – Nazwaliśmy to przemocą rekreacyjną – mówi McCluskey. – Walczyli, gdyż tego chcieli. Szukali w ten sposób wrażeń. Nie było to jedyną niepokojącą rzeczą w tym nagraniu. Starsi ludzie mijali walczących niewzruszeni. Policja ze Strathclyde próbowała poradzić sobie z tym problemem. Zaostrzono politykę wobec pijaństwa i przestępstw z użyciem noży, zwiększono liczbę pieszych patroli i przeszukań. Te metody były jednak skuteczne na krótką metę. Uwięzienie ważnego członka gangu prowadziło do rywalizacji między młodszymi i ambitnymi, którzy chcieli zająć jego miejsce. Proponowany zakaz dystrybucji taniego wina Buckfast – popularnego wśród młodych mieszkańców Glasgow – doprowadził do wzrostu sprzedaży tego trunku. Jak wynika z jednego z badań, „Operacja Ostrze” (Operation Blade), czyli amnestia dla posiadaczy noży, trwająca przez cztery tygodnie w 1993 r., nie przyniosła długofalowych efektów. Strach przed odwetem na terytoriach opanowanych przez gangi sprawiał, że 70% przestępstw nie było zgłaszanych. Tylko lekarze ambulatoryjni wiedzieli, jak naprawdę wygląda sytuacja. Mieli oni do czynienia z 300 próbami zabójstw rocznie i poważnymi urazami twarzy co 6 godzin. Obrażenia te związane były głównie z działalnością gangów. Czyniono starania, by stawić czoła przyczynom przemocy. Wielu członków gangów dorastało w świecie przemocy domowej, zostało wyrzuconych ze szkoły, wychowywało się w rodzinach bez mężczyzn mogących stanowić wzór do naśladowania. Środki prewencyjne opracowywano z myślą o rodzicach i szkołach, koordynowanie tych wszystkich działań sprawiało jednak dużą trudność. Z kolei inne przedsięwzięcia, które mogłyby pomóc trzymać młodych ludzi z dala od gangów, prowadzone były w pewnej próżni. Place zabaw zamykano o 17:00, przy złej pogodzie odwoływano zajęcia sportowe. Potrzebne było podejście bardziej radykalne. Sytuacja w Glasgow jest reprezentatywna dla centrów innych brytyjskich miast, które borykają się z problemem gangów. W 2007 r. zaniepokojenie opinii publicznej osiągnęło szczyt po serii głośnych zabójstw. W Liverpoolu Rhys Jones, lat 11, został zastrzelony, gdy wracał z treningu piłkarskiego. Billy Cox, lat 15, padł od kul na progu własnego domu w londyńskim Clapham. We wrześniu 2007 r. rząd zainaugurował Program Zapobiegania Przestępczości Gangów (Tackling Gangs Action Programme), kładący nacisk na bardziej surowe egzekwowanie prawa i przeszukiwanie przez policję osób zatrzymanych na ulicy [na początku 2010 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł, że przeszukiwanie ludzi bez żadnych podstaw jest nielegalne – przyp. tłum.]. Mimo tego, w 2008 r. liczba zabójstw popełnionych przez młodocianych wzrosła w Londynie do 29. Jedną z ofiar był Rob Knox, 19-letni aktor filmów o Harrym Potterze, zasztyletowany przed jednym z barów w Sidcup. Niektóre media ogłosiły, że jest to początek problemów z gangami, podobnych do tych w Stanach

Zjednoczonych. Niedawno Chris Grayling, minister spraw wewnętrznych w gabinecie cieni, przyrównał brytyjskie osiedla do pełnych przestępczości blokowisk Baltimore, znanych z amerykańskiego serialu telewizyjnego „Prawo ulicy” (The Wire).

gangi Bostonu i „Operacja Rozejm” Karyn McCluskey była zaskoczona, że nikt nie zwrócił uwagi na grupowy aspekt gangów. – To dynamika grupy jest tym, co naprawdę toksyczne – przekonuje, zwracając uwagę na to, do jakich przerażających czynów zdolne są w grupie jednostki, które w pojedynkę zachowują się racjonalnie. Karyn czytała o oryginalnym pomyśle ze Stanów Zjednoczonych, o nazwie „Operacja Rozejm” (Operation Ceasefire). Prowadził ją David Kennedy, nauczyciel akademicki z Harvardu. Chciał zostać pisarzem (interesowała go literatura faktu), ale widząc, co kokaina zrobiła z blokowiskami Bostonu w latach 80. XX w., poświęcił się badaniu nowych strategii walki z przestępczością, zorientowanych na społeczności lokalne. Pod koniec lat 80. i na początku 90. Boston nawiedziła prawdziwa narkotykowa epidemia, a liczba zabójstw związanych z działalnością młodzieżowych gangów wzrosła o 230%. W tamtym czasie w Stanach Zjednoczonych stawiano na bezwzględne egzekwowanie prawa, a sądy skazywały przestępców na długie lata więzienia. Jak ustalił Kennedy, w 1996 r. w Bostonie działało 61 gangów narkotykowych, do których należało 1300 osób. Było to wprawdzie mniej niż w Glasgow, ale za to większość ich członków była bardzo aktywnymi przestępcami. 75% ofiar zabójstw i 77% sprawców było wcześniej notowanych, a każdy z nich był średnio prawie dziesięciokrotnie aresztowany. Pod przewodnictwem Kennedy’ego policja, pracownicy socjalni i inni zaangażowani w projekt zaczęli skrupulatnie badać zjawisko przemocy. Kto atakował kogo? Którzy członkowie gangu byli w więzieniu? Badanie trwało rok. Gdy zostało zakończone, następne posunięcie polegało na wykorzystaniu dynamiki grupy przeciwko samemu gangowi. Kennedy zgromadził członków gangów na spotkaniach twarzą w twarz (tzw. call-ins), w których mogli być zobowiązani uczestniczyć w ramach wymogów zwolnienia warunkowego. Pierwsze takie forum odbyło się w Bostonie w maju, drugie we wrześniu 1996 r. Uczestników tych spotkań nie traktowano jak psychopatów, ale jak racjonalnie myślących dorosłych ludzi. Całość odbywała się w uprzejmej atmosferze i przypominała spotkanie biznesowe. Celem było moralne zaangażowanie zgromadzonych. Powiedziano im, że to, co robią, wyrządza ogromne szkody ich rodzinom oraz społecznościom i że przemoc musi się skończyć. Policja ostrzegła, że jeśli dojdzie do kolejnego aktu agresji, cała grupa zostanie ukarana. Lokalni mieszkańcy, krewni ofiar i byli przestępcy w emocjonalnym tonie mówili o skutkach działalności gangów. Pracownicy socjalni zapewnili zaś, że osoby chcące zerwać z dotychczasowym życiem, będą mogły


72 liczyć na pomoc w poszukiwaniu pracy oraz mieszkania, podnoszeniu kwalifikacji i leczeniu uzależnień. Członków gangów wiąże kodeks ulicy, podobny do kodeksu pseudokibiców, zgodnie z którym reputację zyskuje się przez akty przemocy. Odpowiedzią na najdrobniejszy przejaw braku szacunku musi być brutalny odwet, gdyż tylko w taki sposób można zachować twarz. Konflikty toczą się zwykle wokół spraw osobistych, o dziewczyny, szacunek i terytorium. Jak mantrę powtarza się, że przyjaciele z gangu są gotowi za siebie zginąć lub iść do więzienia. – W ich kodeksie – powiedział mi Kennedy – chodzi o męstwo i honor. Jak w „Romeo i Julii”. Jak w „West Side Story”. Podczas spotkań Kennedy miał na celu pokazanie, że ów kodeks to stek bzdur. Ich uczestnikom opowiedziano o strzelaninie z samochodów, podczas której od zabłąkanej kuli zginęła 13-letnia dziewczynka. – Ręka w górę kto sądzi, że w porządku jest zabijanie 13-letnich dziewczynek? – pytano. Aby podważyć ich wiarę we wzajemną lojalność, podawano przykłady konfliktów między członkami gangu. Padały pytania: Czy twoi przyjaciele odwiedzą cię w więzieniu?, Ile dni minie zanim ktoś z twoich znajomych prześpi się z twoją dziewczyną, gdy będziesz siedział za kratami? Jeden z chłopaków wykrzyknął: Dwa. Zrobił to mój kuzyn. Stopniowo, punkt po punkcie, demaskowano obłudę kodeksu ulicy. Głęboko zakorzenione jest wśród członków gangów przekonanie, że nie powinni bać się śmierci. Teksty piosenek wykonawców tzw. gangsta rapu, jak 50 Cent czy 2Pac, wzmacniają wyobrażenie, że życie członka gangu musi być niebezpieczne, pełne okrucieństwa i krótkie. Aby zmienić ten sposób myślenia, potrzebne było coś, co zrobi na młodych przestępcach duże wrażenie. Kennedy pamięta spotkanie w Cincinnati, gdzie zostali oni postawieni twarzą w twarz z matką jednej z ofiar: Było tam wielu skrajnie niebezpiecznych ludzi, niechlujnie ubranych, ewidentnych wykolejeńców. Panowała przerażająca atmosfera. Przed budynkiem w gotowości pozostawała specjalna jednostka policji. Matka zamordowanego chłopca wstała i zaczęła mówić: Wiem, że nie boicie się śmierci. Mój syn także się jej nie bał. On jednak nie żyje. Minęło już trochę czasu odkąd go nie ma. Byłam w kuchni, gdy zadzwonił telefon. Krzycząc upadłam na podłogę. Załamałam się. Straciłam męża. Zaczęłam pić i brać narkotyki. Mam jeszcze dwóch synów – bardzo ich kocham. Byłam jednak w takim stanie, że nie potrafiłam się nimi należycie zaopiekować. Ich rany nigdy się nie zabliźnią. Jeśli dacie się zabić, wasza matka będzie tu stała. Zajmie moje miejsce. Pod koniec tego wystąpienia wielu chłopców miało łzy w oczach. Wewnątrz grupy wytworzyła się wzajemna presja, by skończyć z przemocą. Gang zaczął sam się kontrolować. Po spotkaniu policja wypróbowała nową strategię. W momencie, gdy któryś członek gangu dokonał zabójstwa, ścigani byli także pozostali jego członkowie, jeśli dopuścili się przestępstwa: handlowali narkotykami bądź je zażywali, posiadali broń, naruszyli zasady zwolnienia warunkowego

albo probacji, ciążył nad nimi niewykonany nakaz aresztowania itp. Zazwyczaj po zabójstwie policja czyni starania, by sprawca trafił do końca życia za kratki; nie ściga zaś raczej przyjaciół zabójcy tylko dlatego, że mają niezarejestrowany samochód. Nowa strategia zadziałała. W ciągu pięciu miesięcy, które dzieliły pierwsze dwa spotkania, nastąpił 71-procentowy spadek liczby zabójstw wśród młodocianych. Zanim „Rozejm” wystartował w 1996 r., w Bostonie dochodziło średnio do 100 zabójstw rocznie. Do 1999 r. liczba ta spadła do 31. Gdy analogiczna strategia została zastosowana w Chicago, liczba zabójstw spadła w ciągu 18 miesięcy w niektórych dzielnicach nawet o 37%. Dziewięć miesięcy po pierwszym spotkaniu, w Cincinnati liczba zabójstw związanych z działalnością gangów spadła o połowę. „Operacja Rozejm” rzuciła wyzwanie tradycyjnym sposobom walki z przestępczością. Podała w wątpliwość twierdzenie, że środki przewidziane przez prawo karne skutecznie odstraszają potencjalnych sprawców. Policjanci przywiązani do tradycyjnych metod nie mogli się nadziwić, że na grupę odurzonych narkotykami zabójców można wpłynąć, odwołując się do ich sumienia. Kryminolodzy byli zaskoczeni, że można powstrzymać falę zabójstw, przestępstw popełnianych często pod wpływem impulsu, po prostu przez zadawanie pytań. Wszystko to wywołało żywe dyskusje wśród naukowców, którzy nie byli w stanie uwierzyć w rezultaty programu.

dynamika gangów w Wielkiej Brytanii Gangom brytyjskim brakuje broni palnej, której posiadanie jest legalne w Stanach Zjednoczonych. Przyczyny przestępczości – brak właściwej opieki rodzicielskiej, rozbite rodziny, bezrobocie wśród młodych, wykluczenie ze szkoły – są jednak takie same po obu stronach Atlantyku. Jak wynika z badania przeprowadzonego w 2004 r. przez brytyjski resort spraw wewnętrznych, 6% osób między 10. a 19. rokiem życia należało w Anglii i Walii do gangu, a 10% deklarowało przynależność do tych grup przestępczych. W ostatnich latach liczba osób związanych z gangami rosła, a średnia wieku ich członków – spadała. Wprawdzie pozostało jeszcze wiele niewiadomych, ale nowe badania pozwalają nam lepiej zrozumieć istotę brytyjskich gangów. W 2008 r. Judith Aldridge, kryminolog z Manchester University, opublikowała raport opracowany na podstawie 107 wywiadów i obserwacji trwających 26 miesięcy. Jej zespół badawczy stwierdził, że handel narkotykami nie jest zajęciem, wokół którego kręci się życie gangu, ale raczej działalnością o charakterze indywidualnym. Członkowie gangu równie często utrzymują się pracując, prowadząc własny biznes lub ze świadczeń socjalnych. Mieszkanie z innymi bez płacenia czynszu jest postrzegane jako klucz do przeżycia. Aldridge odkryła również, że przemoc nie była zazwyczaj związana z handlem narkotykami, lecz wynikała ze sporów dotyczących miłości i przyjaźni. Napięcia na tle etnicznym również okazały się nie być istotnym powodem jej występowania. Wbrew wyobrażeniu


o gangu jako miejscu, w którym można liczyć na lojalność i ochronę, badacze natknęli się na liczne przypadki wewnątrzgrupowych konfliktów, powodowanych zazdrością lub długami. Zasadniczym źródłem przemocy były vendetty, chęć pomszczenia zabójstw sprzed kilku lat lub nawet dziesięcioleci. Badanie z 2007 r., poświęcone gangom w Waltham Forest, w północno-wschodnim Londynie, John Pitts oparł na dwóch ankietach i 54 wywiadach. Jego raport pt. „Gangsterzy mimo woli” (Reluctant Gangsters) podważył przeświadczenie, że członkowie gangów świadomie decydują się na takie życie. Pitts stwierdził, że w jednej trzeciej przypadków uczestnictwo w gangu nie było całkowicie dobrowolne. Młodzi ludzie zamieszkujący obszar w strefie wpływów jakiegoś gangu zmuszani byli do wstąpienia w jego struktury lub nosili ze strachu broń. Gdy żądano od nich popełnienia przestępstwa, a oni odmówili, konsekwencje mogły być tragiczne. Jeden z pracowników socjalnych opowiedział taką historię: Było sobie rodzeństwo; on miał 15 lat, ona 14. Nigdy nie sprawiali problemów. Powiedziano im, że mają dokonać rozboju. Oni jednak powiedzieli – nie. Chłopiec został pobity, dziewczynka zgwałcona. W zwalczaniu działalności brytyjskich gangów sięgano, mimo ich względnej nieskuteczności, po tradycyjne metody – surowe kary za posiadanie noża i coraz częstsze rewizje. W Manchesterze spróbowano jednak czegoś innego. W 2001 r., w ekspertyzie zamówionej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Nick Tilley, kryminolog z University College London, zalecił wdrożenie „Rozejmu”. Manchester miał poważne problemy z gangami, zwłaszcza w ubogiej części miasta o nazwie Moss Side. Tilley był przekonany, że są tam idealne warunki, by skorzystać z amerykańskiego pomysłu. Dominujące gangi, Goochowie [gooch to slangowe określenie krocza – przyp. redakcji „Obywatela”] i Doddingtonowie, toczyły w Alexandra Park, oddzielonym od reszty świata drogą szybkiego ruchu, trwającą od 20 lat wojnę. Wdrażając „Rozejm”, manchesterska policja zmodyfikowała strategię opracowaną przez Kennedy’ego. Najważniejszy jej element – spotkania z członkami gangów – został całkowicie pominięty. Stworzono program zorientowany na społeczność, oparty o współpracę wielu instytucji, ale został on obsadzony przez policję. Pozostali policjanci traktowali ów projekt jako coś, co ma głównie pomóc im w pracy wywiadowczej. Czujni członkowie gangów trzymali się z dala od całego przedsięwzięcia i policja musiała przymuszać ich do uczestnictwa. – Manchester nie zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdził Kennedy. Darren Shenton, inspektor z manchesterskiego wydziału zajmującego się przestępczością zorganizowaną, powiedział: Rozważaliśmy organizację takich spotkań, ale gdy udasz się do Bostonu i Los Angeles, liczba osób należących do gangów jest ogromna i dokładnie wiadomo, kto gdzie przynależy. Przeprowadziliśmy pewne działania mediacyjne na niskim szczeblu, ale nie zorganizowaliśmy spotkań, chociaż mogłoby to zadziałać. Tu

b d BlacK Scratchy liNeS, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/mrtOmlONg/1322683193/

73

w Manchesterze sytuacja wygląda inaczej niż w Stanach Zjednoczonych. Tam dostęp do broni palnej jest zupełnie inny.

zawieszenie broni w glasgow Karyn McCluskey wiedziała o projekcie realizowanym w Manchesterze oraz o innych, innowacyjnych programach wprowadzanych w Wielkiej Brytanii i reszcie Europy. Problem gangów w Szkocji był jednak bardziej ekstremalny i głębiej zakorzeniony. Potrzebowała rozwiązań, o których wiadomo, że działają – takich jak „Rozejm”. Wielu jej współpracowników zgłaszało wątpliwości, wskazując na różnice pomiędzy Bostonem a Strathclyde. W Bostonie działalność gangów była częściowo związana z kontrolą nad rynkiem narkotyków, powszechnie używano broni palnej, a większość członków stanowili Afroamerykanie. W Glasgow tego nie było, ale McCluskey wierzyła, że wewnętrzny kodeks i dynamika grupy są w obu miejscach takie same. Odwiedzając Boston, udała się na rozprawę sądową, by obserwować jeden z procesów gangów. Okazało się, że w przypadku większości konfliktów i zabójstw chodziło o szacunek. Spory nie dotyczyły kontroli nad rynkiem narkotyków. Walczono o dziewczyny. O terytorium. Okazałeś mi brak szacunku. Wkroczyłeś na mój teren. Dokładnie z tym samym mamy do czynienia w Glasgow. McCluskey była zdeterminowana, by wdrożyć model amerykański – w pełnej jego postaci – w największym mieście Szkocji.


74 W 2007 r. spotkała się z Kennedym, który przebywał teraz w Nowym Jorku, pełniąc funkcję dyrektora Centrum Zapobiegania i Kontroli Przestępczości w John Jay College. Zaprosiła go do Strathclyde, żeby spotkał się z jej współpracownikami. Kennedy’emu, świetnemu mówcy, udało się przekonać sceptyków. Pięć milionów funtów, które było potrzebne na sfinansowanie całego przedsięwzięcia, zostało zgromadzone. Szkocki rząd zaoferował łącznie 1,6 miliona w ciągu dwóch lat, a pozostałe 3,4 mln udało się wygospodarować ze środków już posiadanych przez odpowiednie instytucje. McCluskey stworzyła projekt, przy którym współpracowały osoby związane z wymiarem sprawiedliwości, administracją, mieszkalnictwem, rynkiem pracy, szkolnictwem oraz ochroną zdrowia, a także pracownicy socjalni i zwyczajni mieszkańcy. Po 18 miesiącach przygotowań policja w Strathclyde była gotowa na pierwsze spotkanie z członkami gangów, które miało odbyć się na wschodnim krańcu Glasgow. Zgromadzenie miało miejsce 24 października 2008 r. w sądzie okręgowym; otworzył je sędzia, co przypominało otwarcie rozprawy. Przez kordon czterech stojących u wejścia policjantów na koniach, 120 chłopaków zostało wprowadzonych do sali sądowej pod eskortą

funkcjonariuszy w strojach ochronnych. Śmigłowiec krążył nad budynkiem, a w górę i dół rzeki Clyde pływały łodzie z policjantami. – Szef policji wstaje jako pierwszy. Zaczyna mówić zdecydowanym tonem – relacjonuje McCluskey. – Zdjęcia gangów są wyświetlane na ekranach. Wiemy, kim jesteście, z kim jesteście powiązani, z kim walczycie. Gdybyśmy tylko chcieli, policjanci zapukaliby do waszych drzwi. Trzeba było zobaczyć ich twarze, byli zszokowani. Niektórzy z nich myśleli, że my się takimi rzeczami nie zajmujemy. Następnie głos zabrali członkowie społeczności lokalnej. Starszy mężczyzna opowiadał, że był przerażony, gdy mijał młodych w drodze po odbiór emerytury. Pracownik ambulatorium wyjaśnił, ile problemów nastręcza opatrywanie ran zadanych nożem. Jedna z matek opowiedziała, że jej syn w wieku 13 lat został zaatakowany maczetami przez jeden z gangów. Obrażenia, których doznał chłopiec, były tak poważne, że nie dało się go poznać. Próbował osłonić twarz dłońmi i na skutek tego stracił palce. – Niektórzy członkowie gangów płakali. Obojętnie, czy ich rodzice są dobrzy czy źli – ci chłopcy kochają swoje mamy – twierdzi McCluskey. – Zarówno w Stanach, jak i tutaj były to najbardziej uderzające momenty.

b n a Szczel, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/57976131@N00/2536940380/

b a Steve PuNter, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/SPuNter/2873164790/

b n d POtatOJuNKie, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/POtatOJuNKie/3507754112/

b n d .:: liNuz ::., httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/liNuz90/1329623779/


75 Następnie przemówił mężczyzna o imieniu Gary, który w wieku 18 lat dokonał zabójstwa i od 11 lat przebywa w więzieniu. – On czuje ogromny wstręt do samego siebie – wyjaśnia McCluskey. – Opowiadał o nieludzkich, wstrząsających stronach życia w więzieniu, spędzaniu swoich najlepszych lat za kratami, o tym, że to ktoś inny decyduje za niego, kiedy może skorzystać z toalety, kiedy może coś zjeść. Sposób, w jaki Gary wyraził skruchę, przemówił do tych chłopaków.

A co z resztą kraju? Wciąż jest za wcześnie, by ocenić stopień skuteczności całego przedsięwzięcia. Na pierwszy rzut oka wydaje się jednak, że „Rozejm” zdaje egzamin także w Strathclyde. Podobnie jak w USA, członkom gangu podano bezpłatny numer telefonu, pod który mogą zadzwonić, jeśli chcą zerwać z dotychczasowym życiem. W ciągu 24 godzin od momentu nawiązania kontaktu telefonicznego, pracownik socjalny spotykał się z chłopcami, żeby ocenić, czy potrzebują leczenia odwykowego. Udzielano im następnie pomocy w dostępie do edukacji, służby zdrowia, doradztwa zawodowego i świadczeń socjalnych. Po czterech miesiącach 119 członków gangów skorzystało z tej możliwości. Niedawno zasięg programu został rozciągnięty także na północną część Glasgow. „Rozejm” okazał się jak na razie najskuteczniejszym sposobem walki z przestępczością związaną z działalnością gangów. Dlatego projekt ten powinien być wdrożony również w innych miastach Wielkiej Brytanii. Potrzebuje on jednak silnego lidera i jak do tej pory tylko w Strathclyde udało się ten warunek spełnić. Stephen Moore, główny nadinspektor policji hrabstwa Merseyside, był gorącym zwolennikiem „Rozejmu” i zaprosił nawet Kennedy’ego, by ten odwiedził jego jednostkę. – Ciężko było przekonać policjantów do tego pomysłu – powiedział Moore w sierpniu ub. r., tuż przed przejściem na emeryturę. – Myśleli, że mogą poradzić sobie ze wszystkim za pomocą samych aresztowań. W Liverpoolu jak dotąd nie zorganizowano żadnego spotkania z członkami gangów. W trzech dzielnicach Londynu prowadzony jest program o nazwie „Ścieżki” (Pathways), który rzekomo ma opierać się na „Rozejmie”; Kennedy twierdzi, że wykorzystywana jest tam jedynie nazwa. Martin Hewitt, komendant londyńskiej policji metropolitalnej, powiedział: Istnieje wiele różnych sposobów organizowania spotkań z członkami gangów; na przykład odwiedzając ich w domach, aranżując „konferencję” z udziałem niewielkiej liczby uczestników w miejscu zebrań społeczności mieszkańców. Wszystko to jest jednak odległe od intensywnych sesji grupowych na sali rozpraw. Wyzwaniem dla rządu jest wdrożenie pomysłów Kennedy’ego bez ich nadmiernej komplikacji ani rozmiękczania. „Rozejm” bazuje na wsparciu płynącym ze społeczności. Choć Partia Pracy kładła nacisk na potrzebę ściślejszej współpracy policji ze społecznościami lokalnymi, zbyt często kończyło się na wysłaniu na ulice większej liczby

strażników miejskich [community support officers – umundurowane patrole obywatelskie, otrzymujące za swoją służbę wynagrodzenie – przyp. red.]. – W Bostonie policja i służby publiczne naprawdę współdziałają – stwierdza Simon Antrobus, autor „Przynależeć za wszelką cenę” (Dying to Belong), przekrojowej publikacji na temat gangów ulicznych, wydanej w lutym 2009 r. przez Ośrodek Sprawiedliwości Społecznej (Centre for Social Justice), think tank założony przez Iaina Duncana Smitha [parlamentarzysta, w latach 2001-2003 przewodniczący torysów – przyp. redakcji „Obywatela”]. Antrobus wezwał do wdrażania „Rozejmu”, czemu miałoby towarzyszyć stworzenie przy Urzędzie Rady Ministrów wydziału ds. zapobiegania przestępczości gangów, który wskazywałby obszary z największymi problemami i dokonywał oceny efektów prowadzonych działań. Inni ludzie z prawej strony sceny politycznej także wykazali zainteresowanie. W 2008 r. ukazał się raport pt. „Bez pudła w przemoc – skuteczna polityka wobec broni palnej, gangów i noży” (Going Ballistic – dealing with guns, gangs and knives) opracowany przez Pracownię Polityk Publicznych (Policy Exchange), organizację nazywaną niekiedy ulubionym think tankiem Davida Camerona. W raporcie tym także chwalono „Rozejm”. Również w publikacji Komisji Specjalnej Spraw Wewnętrznych Izby Gmin, dotyczącej przestępstw z użyciem noża, doceniono osiągnięcia McCluskey. Sceptycy podkreślają różnice między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi. W Wielkiej Brytanii obowiązek przyjścia na spotkanie nie może być jednym z wymogów zwolnienia warunkowego. Policja w Strathclyde musiała wywrzeć presję na rodziców chłopców – mimo tego, udało się zgromadzić na pierwszym spotkaniu 120 osób. Inni krytycy twierdzą, że niemożliwe jest skuteczne skoordynowanie działań wszystkich podmiotów uczestniczących w programie. Tutejsza policja ma własne strategie, więc zastępowanie ich radykalnym podejściem, opracowanym w USA, nie będzie łatwe. Przyszły rząd torysów może mieć problemy z wdrożeniem „Rozejmu” w pozostałych częściach kraju, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ich oddanie idei lokalizmu. McCluskey stwierdziła, że w Strathclyde w pewnym momencie wszyscy mieli już dosyć przemocy i odłożyli swoje ambicje na bok. Ze względu na opór urzędników miejskich i innych instytucji – mających własne interesy – w innych brytyjskich miastach może nie być tak łatwo. Jak to ujął Kennedy: Wiemy już, jak radzić sobie z niegrzecznymi chłopcami. Teraz musimy wymyślić, jak radzić sobie z tymi grzecznymi. gavin knight tłum. Mateusz Batelt

tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Prospect” w listopadzie 2009 r. Strona internetowa pisma: www.prospectmagazine.co.uk.


76

Trzęsienie sumienia Maciej Krzysztofczyk

haiti, na które na początku roku zwróciły się oczy całego świata, w stanie humanitarnej klęski jest nieprzerwanie od wielu lat. dzieje się tak przy istotnym współudziale państw, które teraz, w blasku kamer, spieszyły mu z pomocą. Styczniowe trzęsienia ziemi na wyspie pochłonęły ponad 230 tys. ofiar śmiertelnych. Przyniosły również niewyobrażalne zniszczenia materialne. Jeden z najbiedniejszych krajów globu stanął nagle przed koniecznością wyżywienia i zakwaterowania wielkiej liczby osób, które tragedia pozostawiła bez środków do życia. Z różnych krajów natychmiast popłynęła pomoc, której ogromną część stanowiły transporty z USA. W sytuacji, gdy każda para rąk była na wagę złota, nie wypadało narzekać, że żołnierze armii Stanów Zjednoczonych przeważnie ograniczają się do zapewnienia spokoju, a pomoc przez nich dostarczana nie jest adekwatna do ogromu wydatków, jakie poniósł rząd tego kraju wysyłając ich na Haiti. Wiele źródeł wskazuje ponadto, iż militarna obecność USA w początkowym okresie po trzęsieniu ziemi zablokowała sporą część pomocy przekazywanej drogą lotniczą. Biorąc pod uwagę, że obecność wojsk Stanów Zjednoczonych w różnych zakątkach świata jest od kilku dekad stałym elementem geopolitycznego krajobrazu, a także iż wydaje się ona w wielu przypadkach ograniczona momentem osiągnięcia przez rząd USA własnych celów, można podać w wątpliwość deklarowaną przez ten kraj chęć pomocy w odbudowie suwerennego, lepiej prosperującego państwa haitańskiego. Wątpliwości nasilają się, gdy zdamy sobie sprawę ze skutków interwencji zbrojnej, przeprowadzonej tu przez USA na początku ubiegłego stulecia. Natomiast wszelkie złudzenia zaczynają znikać po prześledzeniu ekonomicznospołecznych skutków kilkudziesięcioletnich nacisków politycznych ze strony Waszyngtonu oraz dokonywanych w ich wyniku „reform”. Analiza ta pozwala zrozumieć, w jaki sposób Haiti stało się krajem, który w obliczu kataklizmu nie jest w stanie zapewnić obywatelom nawet elementarnej opieki.

zadłużone od urodzenia Kolonialna historia Haiti rozpoczęła się w 1492 r., gdy jako Hispaniola stało się ono częścią hiszpańskiego imperium. Wpływy królestwa poczęły maleć po upływie nieco ponad stu lat, wraz z podbojem terenów bardziej obfitujących w cenne surowce. W rezultacie, pod koniec XVII w. Hispaniola stała się kolonią francuską, tym razem nazwaną SaintDomingue. Wprowadzając na wyspie duże uprawy tytoniu, bawełny, kakaowca i kawy, Francja uczyniła z Saint-Domingue jedną ze swych najbardziej dochodowych kolonii. Naturalnie, ów „sukces gospodarczy” został okupiony nieludzkim traktowaniem setek tysięcy niewolników, których import na Haiti stanowił ówcześnie mniej więcej trzecią część całkowitego handlu „tanią siłą roboczą” z Czarnego Lądu. W tym okresie pierwotna populacja Haiti, Tainowie, praktycznie przestała istnieć, zdziesiątkowana przez akty agresji osadników i przyniesione przez nich choroby. W ostatniej dekadzie XVIII w., częściowo z inspiracji rewolucyjnymi wydarzeniami we Francji, a po części z powodu jaskrawych niesprawiedliwości społeczno-rasowych, rozpoczęła się rewolucja haitańska. Pomimo ostatecznego pozbycia się francuskich władz i wojsk oraz proklamowania w 1804 r. niepodległości, Francja uznała niezawisłość swej byłej kolonii dopiero po upływie kolejnych 20 lat, pod warunkiem zapłacenia przez Haiti 150 milionów franków za utraconą „własność” (ziemia, niewolnicy itd.); kwotę tę później zredukowano do 90 milionów. Przez kilka następnych dekad miało na wyspie miejsce wewnętrzne ścieranie się ośrodków władzy, co doprowadziło m.in. do zjednoczenia Haiti pod jednym rządem w 1822 r., a 22 lata później do odłączenia się wschodniej części wyspy jako Republiki Dominikańskiej. Okres ten naznaczony był powiększaniem się zadłużenia względem Francji. Aby móc je spłacać,


77 rząd Haiti musiał zaciągnąć kolejne pożyczki, dodatkowo uzależniając się od państw zewnętrznych. Kraj osiągnął względną stabilizację polityczną i gospodarczą dopiero w 1874 r., by niebawem spłacić Francji swój dług. Okres relatywnego dobrobytu trwał do 1911 r., gdy rozpoczęła się seria powstań owocujących częstymi zmianami rządu. Cztery lata później wojska na Haiti wysłał prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson, powodowany nie chęcią zaprowadzenia tam pokoju (jak oficjalnie głoszono), lecz naglony skargami napływającymi z banków, wobec których kraj był mocno zadłużony, oraz od korporacji, którym haitański parlament uniemożliwiał wykup ziemi. Dalszy rozwój sytuacji do złudzenia przypomina scenariusz znany ze współczesnego Iraku czy Afganistanu. Prezydentem Haiti został wyznaczony przez Stany Zjednoczone Philippe Sudré Dartiguenave, który przekazał kontrolę nad najważniejszymi dziedzinami w ręce urzędników z USA. Rozwiązano Zgromadzenie Narodowe, napisano nową konstytucję, przeforsowaną następnie w wysoce niedemokratyczny sposób, umożliwiającą obcokrajowcom posiadanie ziemi na terenie wyspy. Ponadto wprowadzono dla biednej ludności obowiązek pracy na cele publiczne (tzw. szarwark), co sprowadzało się do przywrócenia niewolnictwa. Choć wojska Stanów Zjednoczonych zostały wycofane z wyspy w 1934 r., kraj ten sprawował kontrolę nad jej finansami przez kolejne 13 lat, a w pośredni sposób robi to do dzisiaj. W momencie przejęcia kontroli nad Haiti przez USA, zadłużenie względem zarówno Stanów, jak i Francji zostało szybko spłacone kosztem dochodu narodowego wyspy. Należy również pamiętać, iż była to okupacja zbrojna, której skutek stanowiła śmierć dużej liczby tubylców, a także rozkwit represji w wykonaniu dyktatorskich rządów. Nic

zatem dziwnego, że Haitańczycy odnoszą się z podejrzliwością do żołnierzy z USA, przybyłych tuż po trzęsieniu ziemi. Tym bardziej, iż wielu haitańskich cywilów zginęło z rąk nie tylko Marines, lecz także żołnierzy oenzetowskich, biorących udział w tzw. misjach stabilizacyjnych. Represje wobec ludności nasiliły się wraz z przybyciem kolejnych kontyngentów wojsk Narodów Zjednoczonych po wspieranym przez Waszyngton puczu w 2004 r. – ówczesny prezydent, pomimo przywrócenia go na stanowisko, okazał się dla USA niewystarczająco skłonny do prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw.

chcemy jedynie pomóc Do 1957 r. Haiti było targane politycznymi przewrotami, spowodowanymi głównie przez trudności ekonomiczne. Okres brutalnej dyktatury Françoisa Duvaliera (1957-1971), a następnie jego syna Jean-Claude’a (1971-1986) naznaczony był stale pogarszającą się sytuacją gospodarczą. Po kolejnych kilku latach braku stabilizacji politycznej, w 1991 r. władzę przejął w efekcie wyborów Jean-Bertrand Aristide, którego rząd został niecały rok później obalony w wyniku zamachu stanu. Po krótkim czasie spędzonym na wygnaniu, Aristide powrócił do kraju, aby dokończyć kadencję. W 1996 r. ustąpił fotela prezydenckiego René Prévalowi, ponownie przejmując funkcję głowy państwa w roku 2001. Jego druga prezydentura została przerwana w 2004 r. przez bunt, po którym utworzono rząd tymczasowy, natomiast w roku 2006 prezydentem ponownie wybrano Prévala. Rola Aristide’a w kreowaniu polityki Haiti jest pełna kontrowersji. Z jednej strony jest on oskarżany o łamanie praw człowieka, bogacenie się na korupcji, handlu narkotykami i defraudacjach środków publicznych oraz o fałszowanie wyborów. Z kolei zwolennicy byłego prezydenta

zamiast wyjaśniania odbiorcom przyczyn biedy na Haiti, a co za tym idzie podatności infrastruktury kraju na załamania, widzimy urywki filmowe, na których Haitańczycy wiwatują „usA!”, gdy paczki z żywnością są wwożone do ich zdewastowanej stolicy. b n d uNited NatiONS PhOtO, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/uN_PhOtO/4280911914/


78 wskazują na zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w sponsorowanie zamachu stanu, mającego na celu zainstalowanie władz realizujących interesy Białego Domu. Sam Aristide twierdzi, że przyczyną fatalnego stanu haitańskiej gospodarki są działania Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, które narzucają uprzywilejowaną pozycję kredytodawcy, nie zważając na historię zadłużenia kraju i jego tragiczną sytuację finansową, nieustannie zmuszają rząd do cięć wydatków publicznych, między innymi na edukację. Co dzieje się z biednymi krajami, które przyjmują zasady wolnego handlu? W 1986 r. importowaliśmy na Haiti 7000 ton ryżu, będącego najważniejszą spośród podstawowych upraw w kraju […] W drugiej połowie lat 80. Haiti zaczęło stosować zasady wolnego handlu, popierane przez międzynarodowe instytucje kredytowe – i zniosło cła na import tego towaru. Natychmiast wpłynął do kraju tani ryż ze Stanów Zjednoczonych, gdzie jego produkcja jest subsydiowana. Co ciekawe, zniesienie ochrony rynku haitańskiego zbiegło się z uchwaleniem nowej ustawy rolnej w USA (Food Security Act, 1985), która zwiększała dotacje do uprawy ryżu, tak że do 1987 r. 40% dochodów producentów tej rośliny pochodziło od rządu. Wiejscy rolnicy na Haiti nie byli w stanie z tym konkurować. W 1996 r. Haiti importowało już 196 000 ton zagranicznego ryżu rocznie, kosztem 100 milionów dolarów. Jego produkcja na Haiti została zaniedbana, ponieważ była nieopłacalna. Kiedy proces uzależniania od zagranicznego ryżu został zakończony, ceny poczęły rosnąć, wydając Haitańczyków, zwłaszcza miejską biedotę, całkowicie na pastwę rosnących światowych cen zbóż – tak były prezydent opisuje zmiany dokonane przed ponad dwudziestu laty. Gdy w 2000 r. Haiti wymierzyło amerykańskim producentom ryżu karę w wysokości 1,4 miliona dolarów za rzekome unikanie opłat celnych, Stany Zjednoczone odpowiedziały zamrożeniem 30 milionów dolarów pomocy… Mamy więc do czynienia w przypadku Haiti z tak zwaną przemocą strukturalną, polegającą na długofalowym podtrzymywaniu niedorozwoju i nierówności. Jak pisze Mark Schuller: Wielu Haitańczyków wskazuje na niemal całkowite wybicie miejscowej populacji trzody chlewnej przez USAID (Amerykańską Agencję ds. Rozwoju Międzynarodowego) w następstwie epidemii afrykańskiego pomoru świń, jako na punkt zapalny kryzysu żywnościowego. Chłopi traktowali świnie lokalnej rasy niczym konta bankowe, tak więc cała akcja spowodowała swego rodzaju „krach na giełdzie”, przyczyniając się do usunięcia z urzędu Jean-Claude’a Duvaliera w lutym 1986 r. Pod wojskowym nadzorem USA zastąpiono go wtedy juntą, której minister finansów Delatour wprowadził m.in. dewaluację waluty, liberalizację handlu i otwarcie rynków rolnych dla producentów z USA. Dziś gospodarka Haiti uważana jest za najbardziej „otwartą” na swojej półkuli. Aristide uważa, iż społeczność międzynarodowa i jej instytucje finansowe nigdy nie umożliwiły Haiti samostanowienia i ustalania własnych norm funkcjonowania

gospodarki. Wedle niego, mogłyby się one opierać na wykształconych przez stulecia mechanizmach współpracy organizowanej oddolnie, dzięki której biedna większość społeczeństwa była w ogóle zdolna przetrwać. Zamiast tego, Haiti jest systematycznie uzależniane od finansowej „pomocy”, co pozwala udzielającym jej kontrolować wydatki tego państwa.

Więcej niż klątwa Biedę potęgują kataklizmy naturalne. W samym tylko roku 2008 na Haiti uderzyły aż cztery huragany. W poświęconym krajowi odcinku brytyjskiego programu „Unreported Truth” (Nieznana prawda) prowadzący stwierdził ze zdziwieniem, że pomimo, iż znajduje się 90 minut lotu od Miami, widzi biedę podobną do afrykańskiej. Rolnicy skarżą się w filmie, że mają dość oenzetowskich datków, utrzymujących ich przy życiu na granicy ubóstwa – woleliby środki na odbudowę gospodarstw. Ci z nich, którym udaje się uzyskać plony, nie są w stanie ich korzystnie sprzedać ze względu na zalew rynku znacznie tańszymi, subwencjonowanymi produktami – cena ryżu importowanego z USA jest o połowę niższa od lokalnego. Zmuszeni przez 70-procentowe (sic!) bezrobocie, Haitańczycy masowo wycinają drzewa i sprzedają je na opał. Ma to katastrofalne skutki ekologiczne: klimat staje się mniej wilgotny, co utrudnia uprawy (hamowane także przez postępującą erozję), a regularne wstrząsy sejsmiczne stają się coraz bardziej niebezpieczne z powodu braku naturalnej bariery dla osunięć terenu, jaką stanowią lasy. Zwiększa się także niebezpieczeństwo podtopień. Kraj przeklęty przez Boga? Jak piszą Marie Kennedy i Chris Tilly, można wybaczyć widzom i czytelnikom z USA wnioskowanie, iż jakaś niewyjaśniona klątwa skazała Haiti na skorumpowane i niestabilne rządy, bezproduktywne rolnictwo oraz wszechobecny analfabetyzm. […] Jednak diabelskie sztuczki niewiele mają wspólnego z zacofaniem tego kraju. Miejsce zbrodni aż roi się od dowodów świadczących przeciwko tradycyjnym aktorom: Francji, a w późniejszym okresie – Stanom Zjednoczonym. Za jeden z najbardziej wyniszczających elementów schedy po francuskim panowaniu autorzy uważają opartą na kolorze skóry hierarchizację społeczeństwa. To m.in. w niej należałoby upatrywać przyczyn drastycznych nierówności społecznych – według Marka Schullera, w 2008 r. Haiti było na świecie drugim krajem pod tym względem. Aristide podaje w swojej książce, iż 1% tamtejszej populacji posiada 45% bogactwa narodowego.

neoliberalne trzęsienie ziemi Kennedy i Tilly wskazują na wyniszczającą Haiti od ponad 30 lat presję ekonomiczną ze strony USA. Wymusza ona neoliberalne „reformy”: otwarcie kraju na zmasowany import, prywatyzację państwowych przedsiębiorstw, faworyzowanie eksportu kosztem produkcji na lokalny rynek. Efekty do złudzenia przypominają rezultaty stosowania tego systemu w innych miejscach świata.


b n d uNited NatiONS PhOtO, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/uN_PhOtO/4348919458/

79

stany zjednoczone wykorzystują tragiczną sytuację po trzęsieniu ziemi, pogłębiając uzależnienie Haiti od pomocy z zewnątrz

Nieustannie maleje liczba samowystarczalnych rolników, którzy zasilają szeregi biedoty zamieszkującej prowizoryczne domostwa w dużych aglomeracjach miejskich. W wyniku skrajnego osłabienia możliwości produkcyjnych, kraj jest zmuszony dostosowywać gospodarkę do wymagań państw, od których jest zależny, co w przypadku Haiti oznacza rozwój upraw luksusowych, przy wykorzystaniu taniej siły roboczej. Wspomniana dwójka autorów uważa, iż Stany Zjednoczone wykorzystują tragiczną sytuację po trzęsieniu ziemi, pogłębiając uzależnienie Haiti od pomocy z zewnątrz. Na przykład odmawiają kupna i dystrybucji ryżu i mąki wyprodukowanych na miejscu, w celu rozprowadzenia ich za darmo (zamiast tych samych produktów, ale pochodzących z USA), co z pewnością pomogłoby nieco lokalnej gospodarce. Neoliberalizm na Haiti przejawia się także w niezwykłym uprzywilejowaniu inwestorów zagranicznych. Wychodząc z założenia, że przy tak ograniczonej suwerenności gospodarczej brak jest innego wyboru, jak tylko zaakceptować oferowaną „pomoc” w postaci miejsc pracy, rząd m.in. przyznaje im znaczące ulgi podatkowe. To właśnie w tych koncernach znajduje bardzo nisko opłacane zatrudnienie znacznej części ludności, która zmuszona była porzucić pracę na roli, nierentowną wskutek de facto dumpingowego importu.

dwa długi Od momentu powstania republiki po dziś dzień, kraj jest mocno zadłużony. Pomimo częściowych spłat i umorzeń, wymuszonych działaniami oddolnych inicjatyw w rodzaju Jubilee USA Network, w ubiegłym roku dług Haiti wynosił,

jak podaje David Roodman z Center for Global Development, ponad miliard dolarów. Roodman przekonuje, iż skupianie się na długu, gdy jest on już w pewnej części zmniejszony, byłoby dla Haiti szkodliwe, biorąc pod uwagę fakt, że w zaistniałej sytuacji i tak żaden z wierzycieli nie zamierza egzekwować należności. Jego zdaniem, taka orientacja działań oznacza po pierwsze złe ukierunkowanie pomocy – marnowanie jej na sprawy mniej ważne, w tym na samą obsługę zadłużenia. Po drugie, system pożyczkowy działa w ten sposób, iż kraje, które się nieustannie zadłużają i posiadają przez to system obsługi długu, mają szansę na otrzymywanie lepszej pomocy. Mając na uwadze powyższe, Roodman uważa, iż pozostała część długu nie powinna zostać unieważniona, lecz rozłożona na pięć lat, w ciągu których Haiti miałoby stanąć na nogi. Spłatę zobowiązań zgodziły się już przesunąć do roku 2012 MFW i Bank Światowy. Roodman argumentuje propozycję przesunięcia w czasie spłaty zadłużenia tym, iż przekonanie instytucji tego pokroju do unieważnienia długu byłoby niezwykle trudne, a w dodatku – jak twierdzi – aktualny poziom odsetek nie jest dla Haiti dużym obciążeniem. Wychodzi z założenia, że bogate państwa chcą dać krajom nisko rozwiniętym szansę docenienia kapitału oraz nauczyć je długoterminowego planowania, w czym według niego przeszkadza postawa rządzących, którzy wydają pieniądze na cele doraźne. Obraz malowany przez Roodmana nie uwzględnia możliwości, że pożyczkodawcy chcą się wzbogacić na biednym kraju. Trudno oczekiwać, by tego rodzaju rozwiązania, bez zasadniczej zmiany polityki gospodarczej, miały trwale położyć kres destabilizacji i umożliwić usamodzielnienie państwa. To właśnie trywializowanie długu ze względu na


80 jego pozorną znikomość może być szkodliwe. Aktualne zadłużenie (rozmowy o umorzeniach trwają) stanowi mniej więcej piątą część haitańskiego PKB. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której Haiti musi płacić surową cenę za błędy popełniane przeważnie pod presją z zewnątrz, nie mogąc jednocześnie liczyć na wynagrodzenie krzywd doznanych od niegdysiejszych prześladowców. Prof. Tunku Varadarajan z New York University jest zdania, że w obliczu haitańskiej tragedii oczywistym rozwiązaniem jest spłata przez Francję długu narzuconego bezprawnie Haiti przed prawie dwustu laty. Zwraca on uwagę na szkody, jakie owe roszczenia wyrządziły wówczas wyspiarskiej gospodarce oraz na fakt, iż aby wymóc podpisanie porozumienia, Francja uciekła się do szantażu interwencją zbrojną oraz zacieśnieniem i tak już dającego się we znaki Haitańczykom od ponad dwóch dekad embarga ekonomicznego. Już w 2004 r. Aristide wysunął wobec Francji żądanie zwrotu 22 miliardów dolarów. Kraj ten nie powziął jednak zdecydowanych kroków, aby poważnie zająć się problemem, tworząc jedynie komisję, której członkowie podkreślali konieczność respektowania umów międzynarodowych. Niedługo po tym rząd Aristide’a został obalony, a przywódcy kolejnych zaniechali – zdaniem prof. Varadarajana, pod presją Francji – żądań wobec dawnej potęgi kolonialnej. Naukowiec przekonuje, że zwrot wspomnianej kwoty nie spędzi snu z powiek francuskim władzom. W dobie rozporządzania wielomiliardowymi subwencjami celem ratowania instytucji bankowych, suma 22 miliardów bynajmniej nie wprowadzi nikogo w konsternację. Dla Haiti jednak byłaby ona niczym dar z niebios – mówi.

Reforma niejedno ma imię Co do jednego należałoby się zgodzić z D. Roodmanem: znacznie ważniejsze od umorzenia długów są reformy. Doraźnie pomóc mogłaby reforma restrykcyjnej polityki emigracyjnej USA, która umożliwiłaby części Haitańczyków zdesperowanych na tyle, aby opuścić kraj – co zresztą od lat wielu mieszkańców zachodniej części Hispanioli próbuje robić nielegalnie – przynajmniej czasowy wyjazd do Stanów. Reforma może się jednak okazać trudna do przeforsowania. Jak twierdzi Noam Chomsky, jedną z pierwszych decyzji, które podjął rząd USA tuż po trzęsieniu ziemi, było wzmocnienie straży przybrzeżnej. Wiele na temat możliwości przebywania Haitańczyków na terenie USA mówi też fakt, że liczba ofiar tragedii przewiezionych na leczenie do tamtejszych, świetnie wyposażonych placówek medycznych, chociażby w pobliskim Miami, jest znikoma, co zresztą część amerykańskiego środowiska medycznego uznała za skandal. Według Chomsky’ego, realne zmiany mogą nastąpić, gdy ruchy solidarnościowe w USA wywrą wystarczającą presję na swój rząd, aby ten wstrzymał dotychczas stosowane zabiegi ekonomiczne. Jego zdaniem, państwa mające wpływ na Haiti nie są zainteresowane przekazaniem

krajowi kontroli nad jego gospodarką, czego wyrazem jest chociażby brak dyskusji na ten temat na spotkaniach grupy G7. Jednym z pierwszych kroków mogłaby również być zmiana zasad dystrybucji pomocy dla Haiti, która zamiast do przedsiębiorców czy organizacji pozarządowych powinna trafiać wprost do instytucji społecznych. Na razie jednak krajowi zagrażają „reformy” idące w dokładnie przeciwnym kierunku. Chodzi o zjawisko tzw. kapitalizmu kataklizmowego. W miejscach, gdzie doszło do klęski, jego propagatorzy dążą do wykorzystania trudnego położenia społeczności, aby omijając proces demokratyczny wprowadzać zmiany, dla których poparcie w normalnych warunkach byłoby znikome. Typowym przykładem rezultatów działania kapitalizmu kataklizmowego jest wyparcie małych osad z wybrzeży Tajlandii, Sri Lanki, Indii, Indonezji oraz Malediwów zaraz po uderzeniu fal tsunami w 2004 r., aby na ich miejsce mogli pojawić się deweloperzy kurortów [pisaliśmy o tym w „Obywatelu” nr 40 – przyp. red.]. Jak ujmuje to Naomi Klein, kataklizmowi kapitaliści wykorzystują pokryzysowy chaos, aby przeforsować pakiet wolnorynkowych reform działających raczej w interesie decydentów niż na rzecz ofiar. Kapitalizm kataklizmowy żeruje na desperacji i strachu spowodowanych przez katastrofę, aby zainicjować radykalną inżynierię socjo-ekonomiczną. Na tym froncie przemysł rekonstrukcyjny działa tak szybko i skutecznie, że prywatyzacje i przejęcia ziemi są zwykle sfinalizowane zanim miejscowa ludność zdoła się zorientować, co ją spotkało. Niejednokrotnie już w wyniszczonych krajach, jak Afganistan, Irak czy Timor, firmy z USA otrzymywały wielomiliardowe kontrakty dotyczące prywatyzacji usług publicznych. Natomiast pieniądze pomocowe, zamiast bezpośrednio do organizacji publicznych, wędrowały do funduszy powierniczych, z których Bank Światowy wypłacał środki rządom zrujnowanych krajów dopiero wówczas, gdy dowiodły, iż spożytkują je w oczekiwany sposób, czyli wedle neoliberalnych recept. Samo Haiti kilka lat temu, tuż po odsunięciu od władzy Aristide’a, otrzymało od Banku Światowego „propozycję nie do odrzucenia”. W zamian za pożyczkę w wysokości 61 mln dolarów, wymagał on rozwoju tzw. partnerstwa publiczno-prywatnego w edukacji i służbie zdrowia, innymi słowy – by prywatne firmy prowadziły szkoły i szpitale. Klein zwraca uwagę, że niemal natychmiast po tragicznym wydarzeniu instytucje w rodzaju neoliberalnego think tanku Heritage Foundation rozpoczęły lobbing związany z wprowadzaniem reform na Haiti. Już w połowie lutego firmy z USA, jak np. konglomerat GEO Group Inc. zajmujący się więziennictwem, otrzymały na wyspie bezprzetargowe kontrakty.

promyk nadziei Mimo tych wszystkich zagrożeń, szansa, że Haiti wyjdzie ze swojego tragicznego położenia, oczywiście istnieje. Przede wszystkim, deklaracje umorzenia oraz odroczenia długów nigdy nie były tak daleko idące. Pewnym optymizmem


81 może napawać fakt, że Wenezuela postanowiła całkiem unieważnić swoją, sporą część długu, oraz to, iż podczas posiedzenia w Izbie Reprezentantów USA w marcu br. większość obecnych wydawała się zgadzać co do konieczności odciążenia Haitańczyków w spłacie zadłużenia. Z drugiej strony, sytuacja ekonomiczna kraju jeszcze nigdy nie była tak tragiczna. Haiti obecnie niemal całkowicie zależy od pomocy zewnętrznej. Rolnictwo zostało zdewastowane do tego stopnia, że raz po raz wybuchają kryzysy żywnościowe. ONZ ocenia, że aby kraj wyszedł z zapaści, czyli zdołał odbudować szpitale, szkoły, drogi i porty oraz zasilić podstawowe instytucje gospodarcze, niezbędne będą prawie 4 miliardy dolarów, co stanowi 120% rocznego PKB; prezydent Préval stara się o wspomożenie Haiti większą sumą (ok. 20 mld). Organizowana zbiórka pieniędzy jest oczywistym sposobem rozwiązania doraźnych problemów, jednak aby kraj mógł zacząć normalnie prosperować w dłuższej perspektywie, potrzebne są przede wszystkim gruntowne zmiany w stosunkach gospodarczych pomiędzy Haiti a państwami od lat kreującymi te stosunki. Choć i doraźnie przesyłanej pomocy należałoby się dokładniej przyjrzeć. Roger Leduc, haitański prezenter radiowy oraz aktywista organizacji KAKOLA, wskazuje na trudności w dysponowaniu sumą 10 mld dolarów, jaka ma być przekazana Haiti w ciągu kolejnych trzech lat: Wydaje się, że to strasznie dużo pieniędzy, jednak gdy tylko przyjrzymy się szczegółom, zdamy sobie sprawę, iż niewiele się zmieni, a cały proces utrudnią ponownie agencje i mechanizmy służące do rozdzielania pieniędzy pomiędzy małymi państwami. Dobrze już wiemy, co to oznacza. Ponad połowa tych pieniędzy znajdzie się w kieszeniach specjalistów z krajów ofiarujących datki. Wiemy także, iż duża część środków powędruje do organizacji pozarządowych sponsorowanych przez te kraje, co także oznacza powtórkę z rozrywki – rząd haitański, przy całej swojej słabości, dostanie jednego centa na każdego dolara przekazanego dla Haiti.

Telewizja… mija się z prawdą Wiele zależy od zmiany świadomości społeczeństw krajów rozwiniętych gospodarczo. Sporym problemem na drodze do tej zmiany jest oficjalny obraz medialny, tworzony głównie przez instytucje rodem z USA. W obrazie tym rządy państw bogatej Północy są prezentowane przeważnie jako czcigodni propagatorzy zasad demokracji oraz wolnego rynku, których podstawowym problemem odnośnie do pomocy wyspie jest opór materii związany z nieprzystosowaniem Haitańczyków do nowoczesnych form administrowania państwem. Bazując na informacjach płynących z mediów głównego nurtu można zatem odnieść wrażenie, iż podstawową przyczyną tragicznej sytuacji Haiti jest trudna specyfika tego kraju, z którą nobliwi liderzy krajów wysoko rozwiniętych, wraz ze wspomagającymi ich instytucjami, próbują niestrudzenie walczyć, co utrudniają im niesprzyjające warunki przyrodnicze.

W jakże charakterystyczny sposób przeprosił niedawno Haitańczyków za swoje błędy b. prezydent USA, obecnie specjalny wysłannik na Haiti z ramienia ONZ, Bill Clinton. Mówił on: od roku 1981 do nie dalej jak 2009, Stany Zjednoczone stosowały politykę polegającą na założeniu, iż my, bogate kraje, powinnyśmy sprzedawać część swojej wysokiej produkcji Haiti, co miało pozwolić na odciążenie kraju z konieczności produkcji własnej żywności, tak by mógł wreszcie wkroczyć w erę industrialną. Polityka ta nie zadziałała. Być może była korzystna dla niektórych farmerów z Arkansas, ale w szerszej perspektywie nas zawiodła. To była po prostu pomyłka. Co więcej, sam do niej doprowadziłem. Nie będę na nikogo wskazywał palcem. To moja wina. Każdego dnia muszę żyć z konsekwencjami zaprzepaszczonej możliwości produkcji żywności na Haiti. Dobicie rolnictwa na wyspie za pomocą narzucanych przez USA reform miałoby zatem być wynikiem niewystarczającej umiejętności przewidywania, która towarzyszyła szczytnym celom światowych liderów. Nawet jednak, jeśli USA i Francja popełniały błędy, dawno wyciągnęły z nich wnioski. Teraz już wiedzą, jak pomagać – i robią to, ucząc Haitańczyków szacunku do pieniądza poprzez umożliwianie im zadłużania się oraz spłaty tegoż zadłużenia poprzez dalsze zadłużanie się… Od kilku dekad dają także Haiti lekcję wolnego handlu, polegającą na stosowaniu zasad, których żaden z rozwiniętych krajów nie stosuje u siebie, czyli na całkowitym otwarciu rynku oraz niemal zupełnej redukcji własnego rolnictwa. Zwiększenie w bogatych krajach społecznej świadomości strukturalnych przyczyn dramatu Haiti umożliwi zmiany na lepsze, dzięki uważniejszemu patrzeniu rządom na ręce. Nie będzie to jednak łatwe w dobie wszechobecności w mediach zjawiska nazwanego przez Davida Sirotę „pornografią kataklizmu” (disaster porn). Tak jak pornografia seksualna, pornografia kataklizmu epatuje obrazem w celu wywołania silnych emocji, bazując na podstawowych instynktach. Nie ma natomiast na celu sprowokowania do myślenia czy też głębszego odczuwania, gdyż jej przekaz nie zawiera żadnych poważniejszych treści. Liczą się dobre zdjęcia oraz bezpośrednia relacja z miejsca tragedii. David Sirota konkluduje: Zamiast wyjaśniania odbiorcom przyczyn biedy na Haiti, a co za tym idzie podatności infrastruktury kraju na załamania, widzimy urywki filmowe, na których Haitańczycy wiwatują „USA!”, gdy paczki z żywnością są wwożone do ich zdewastowanej stolicy. Zamiast stawiania pytań o to, w jaki sposób bieda sprawiła, iż Haiti jest w tak minimalnym stopniu przygotowane do operacji ratunkowych, twórcy pornografii kataklizmu posłusznie stosują się do słów George’a W. Busha, który bynajmniej nie bezinteresownie stwierdził, iż „trzeba jakoś radzić sobie z całą tą rozpaczliwą sytuacją, nie można natomiast problemu upolityczniać”. […] Wszystko, co wykracza poza ramy epatowania kataklizmowym hard porno – może bowiem zrujnować znakomite ujęcie. Maciej krzysztofczyk


82

Na tropach

zaginionej pamięci – z Michałem Tyrpą

rozmawia Krzysztof Wołodźko

Jaka jest geneza inicjatywy na rzecz przywrócenia pamięci o Witoldzie Pileckim? Michał Tyrpa: Hasło zainaugurowanej w 2008 r. akcji brzmi „Przypomnijmy o Rotmistrzu” (w wersji angielskiej „Let’s Reminisce About Witold Pilecki”) i taka, a nie inna forma czasownika „przypominać” została wybrana nieprzypadkowo. Podkreśla, że istnieje jakieś „my”. Wspólnota, której członków powinno łączyć konsekwentne przypominanie zepchniętej w niepamięć postaci Bohatera. Przypominanie przez tych, którzy identyfikują się ze wspólnotą, dla której rtm. Pilecki poniósł najwyższą ofiarę, ale także tym wszystkim, którzy do owego „my” nie należą – wypływa z dwóch źródeł. Z jednej strony jest to przekonanie, iż w sensie moralnym i metafizycznym jesteśmy dłużnikami bohaterów. Z drugiej – zawstydzająca konstatacja, że dziś, 20 lat po upadku PRL, nazwisko Rotmistrza wciąż jest niemal powszechnie nieznane. Niejednokrotnie miałem okazję przekonać się, że Witold Pilecki nie kojarzy się z niczym wziętemu lekarzowi, pułkownikowi Wojska Polskiego, adwokatom, nauczycielom, studentom, licealistom… A przecież dokonania twórcy konspiracji w KL Auschwitz powinny być w Polsce znane co najmniej tak dobrze, jak data bitwy pod Grunwaldem! Tym bardziej, że losy rtm. Pileckiego stanowią apogeum i podsumowanie losów wielu osób z jego pokolenia. Jakie były pierwsze kroki podjęte w ramach kampanii? Z jakiego rodzaju narzędzi ona korzysta? M. T.: Sam pomysł zrodził się pod koniec 2007 r. Akcja społeczna „Przypomnijmy o Rotmistrzu” ostateczny pod względem koncepcyjnym kształt uzyskała w styczniu

2008 r. Zasadnicze cele, o których realizację walczymy to upowszechnienie tzw. Raportu Witolda z 1945 r. (od 25 maja 2008 r. promujemy w Internecie także angielski przekład tego dokumentu), lobbing na rzecz superprodukcji filmowej, opowiadającej losy „ochotnika do Auschwitz” (od listopada 2007 r. staramy się pozyskać do tego Mela Gibsona), oraz ustanowienie rocznicy zamordowania Rotmistrza – 25 maja – europejskim Dniem Bohaterów Walki z Totalitaryzmem. Ta ostatnia sprawa w lutym 2010 r., po zeszłorocznym skandalu z głosowaniem, wróciła na forum Parlamentu Europejskiego. Najważniejszym narzędziem, z którego korzystamy, jest Internet: opiniotwórcze fora dyskusyjne, popularne serwisy społecznościowe, komunikatory itd. O postępach w sprawie, o którą walczymy, informuję także dziennikarzy, którym jednak – co trzeba podkreślić – brakuje czasu lub ochoty na zainteresowanie naszym projektem. Jednak niektóre z wydarzeń związanych z akcją zostały odnotowane przez media głównego nurtu: agencje prasowe, telewizje, gazety. O tym, że nasze „przypominanie o Rotmistrzu” odbywa się nie tylko w sferze wirtualnej, można przekonać się na podstawie dokumentacji dostępnej w materiałach publikowanych od dwóch lat pod adresem www.michaltyrpa.blogspot.com. Jakie sukcesy w przywracaniu pamięci o Rotmistrzu udało się osiągnąć? M. T.: Za największy uważam ujawnienie się ogromnego potencjału dobrej woli ze strony tzw. zwykłych ludzi. Osób, które na co dzień nie zajmują się historią, eschatologią, polityką, wielkimi ideami, i które pomimo miałkości i cynizmu polityczno-medialnych celebrytów nie zatraciły owej


83 staropolskiej intuicji, iż zawsze możliwa jest rozumna troska o dobro wspólne. Że każdy, a nie tylko „zawodowi” politycy, może mieć w niej udział. I że horyzontem zamierzeń i działań nie musi być mamona… W naszą akcję włączyło się kilkaset osób z kilku kontynentów. Siedmiu byłych więźniów Auschwitz oraz 750 internautów podpisało apel do europosłów w sprawie europejskiego święta 25 maja (zob. www.petycje.pl/4376). Moralnego poparcia udzieliło nam kilkadziesiąt podmiotów instytucjonalnych z kraju i zagranicy. Osiągnięciem akcji jest dotarcie z postacią Rotmistrza aż do Parlamentu Europejskiego. Satysfakcję daje życzliwe zainteresowanie, z jakim nasza inicjatywa spotkała się m.in. ze strony Prezydenta Republiki Czeskiej, Przewodniczącego Rady Europejskiej, premierów Szwecji i Hiszpanii, przedstawicieli Komisji Europejskiej, poprzedniego i obecnego Przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, a także Prymasa Polski, stowarzyszeń i samorządów. Za sukces można uznać opublikowanie w Internecie, dokładnie w 60. rocznicę śmierci Rotmistrza, angielskiego przekładu „Raportu Witolda” (zob. www.witoldsreport. blogspot.com). Wielokrotnie mogłem przekonać się, jak ogromne wrażenie robi ów dokument na internautach z całego świata, szczególnie tych bez polskich korzeni. Do osiągnięć akcji należy także zaliczyć pozytywne odpowiedzi władz lokalnych na nasze wnioski o nadanie imienia Witolda Pileckiego skwerowi w Katowicach i ulicom w Poznaniu, Zakopanem, Zamościu, Rzeszowie, Łodzi, Olsztynie, Wadowicach i innych miejscowościach. Jednak z drugiej strony mam poczucie, że wciąż jesteśmy na początku drogi.

TY RPA Michał Tyrpa (ur. 1973) – działacz społeczny, publicysta, prezes fundacji Paradis Judaeorum, inicjator akcji społecznej „Przypomnijmy o rotmistrzu (let’s reminisce about witold Pilecki)”. Pomysłodawca ustanowienia 25 maja europejskim dniem Bohaterów walki z totalitaryzmem i wprowadzenia „raportu witolda” z 1945 r. do kanonu lektur w unii europejskiej, autor listu do Benedykta xvi z prośbą o rozważenie beatyfikacji rotmistrza. Studiował prawo na uniwersytecie warszawskim. Pracował m.in. w organizacjach pozarządowych, ubezpieczeniach, bankowości, mediach. Publikował m.in. w „rzeczpospolitej”, „Nowym Państwie”, „Pressjach”, londyńskim „dzienniku Polskim” i „Nowym czasie”, torontońskiej „gazecie”, chicagowskim „Kurierze codziennym”, wiedeńskich „Polonikach”, niemieckim „zarysie”, japońskiej „asahi”, a także w różnych miejscach w internecie.

Na jakie problemy napotkała kampania? M. T.: Największym rozczarowaniem okazała się niechętna naszemu przedsięwzięciu postawa naczelnych władz Rzeczypospolitej oraz ważnych instytucji odpowiedzialnych za dziedzictwo i narodową pamięć. Muszę przyznać, że z tej strony liczyłem na coś więcej, niż całkowity brak zainteresowania wobec oddolnej inicjatywy obywatelskiej. Tym bardziej, że informacje i zaproszenia wielokrotnie kierowałem pod adresem prezydenta, premiera, marszałków parlamentu. Jak się okazało, prędzej można doczekać się odpowiedzi na e-maile wysłane do nie-polskich wysokich urzędników unijnych oraz głów i szefów rządów obcych państw, niż na priorytetowe listy polecone kierowane do naszych oficjeli! Natomiast szczególnie przykre jest to, że akcja „Przypomnijmy o Rotmistrzu” nie mogła liczyć na współpracę z Muzeum Powstania Warszawskiego, Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz Instytutem Pamięci Narodowej. Ze strony ostatniej z wymienionych instytucji spotkaliśmy się wręcz ze zwalczaniem… Okazało się, że akurat od tych urzędników, którzy w podobnej sprawie powinni być największymi sojusznikami, inicjatywy obywatelskie mogą spodziewać się w najlepszym wypadku protekcjonalnego lekceważenia.

Proszę skomentować relacje z elitami kulturalnymi i politycznymi, ludźmi kształtującymi opinię publiczną. Jak Pan ocenia ich reakcje, bilans dotychczasowego wsparcia dla akcji? M. T.: Z perspektywy ponad dwuletnich doświadczeń można pokusić się o stwierdzenie, iż współczesna Polska jest krajem, którego ustrój to – wbrew konstytucji i zaklęciom gazetowo-telewizyjnych mędrców – nie tyle demokratyczne państwo prawne, co „postkomunistyczny feudalizm”. Jest to ustrój, który harmonijnie łączy najgorsze cechy „komuny” i feudalizmu. Charakteryzuje go niespotykane w dojrzałych demokracjach zadufanie rozmaitych panów na urzędach, szczera pogarda dla zwykłego człowieka, traktowanego li tylko jako wyborcze mięso armatnie, cynizm i dewaluacja języka sfery publicznej oraz partyjniackie zacietrzewienie. Doświadczenia naszej akcji wiele mówią o rzeczywistym stanie relacji władzaobywatel. Chodzi przy tym o elity polityczno-urzędniczomedialne. Za charakterystyczną ilustrację można w tym kontekście uznać np. nasze zabiegi o współpracę z IPN, Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau i Muzeum Powstania Warszawskiego. A także przemilczenie przez


84 media takich wydarzeń, jak apel byłych więźniów Auschwitz w sprawie europejskiego Dnia Bohaterów Walki z Totalitaryzmem, albo list byłych więźniów obozu, Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Rodzin Oświęcimskich, Fundacji Paradis Judaeorum i europosłów do „La Repubblica” z żądaniem zadośćuczynienia za określenie „polski obóz” w Auschwitz. Bilans wsparcia dla akcji ze strony tych, którzy mogą więcej niż zwykli obywatele, nie wypada zbyt pięknie.

dokument, ale zachęcili do tego kilku znajomych, a ci kolejne osoby; kiedy listy z poparciem otrzymuję od studentów, licealistów, kombatantów, nauczycieli, kuratorów oświaty, samorządowców, przedstawicieli władz lokalnych – przekonuję się, że zapotrzebowanie na autentyczną kulturę i żywą pamięć narodową wciąż istnieje. Że mimo wysiłków polityków i mediów nie do końca jeszcze udało się zdławić czy upartyjnić to, co nazywamy społeczeństwem obywatelskim.

A odzew społeczny?

Jest Pan również prezesem fundacji Paradis Judaeorum. Dlaczego uważa Pan kwestię relacji polsko-żydowskich za tak istotną? Proszę opowiedzieć o misji fundacji i sposobach jej działania.

M. T.: Krzepiące jest to, że akcję „Przypomnijmy o Rotmistrzu” poparło wiele osób i środowisk. Warto w tym miejscu podkreślić, że nasza inicjatywa w stu procentach opiera się na wolontariacie. To naprawdę wspaniałe, że bez politycznej „koncesji”, ogromnych środków i medialnego wsparcia, w realizację tego celu włączyło się tak wielu ludzi dobrej woli. Są to osoby o różnych biografiach, z różnych pokoleń, a nawet z różnych kontynentów. Nie zamierzam oczywiście przeceniać skali oddziaływania naszej akcji. Ale kiedy od Amerykanki z Kalifornii, głęboko poruszonej lekturą „Raportu Witolda”, dowiaduję się, że Polska historia jest niezwykle ciekawa; kiedy nieznani mi osobiście ludzie piszą, że nie tylko sami przeczytali ten

M. T.: Wynika to ze względów historycznych. Fundacja Paradis Judaeorum zrodziła się z podziwu dla zjawiska unikatowego w historii naszego kontynentu, jakim był trwający setki lat rozwój różnych grup etnicznych, które przybyły na ziemie Piastów i Jagiellonów wskutek niedostatku lub prześladowań. Obok m.in. Ormian, Tatarów, Niemców, Holendrów, Karaimów czy Szkotów, szczególnie wyrazistą grupę stanowili Żydzi. W XVI w. krakowski rabin Mojżesz Isserles nazwał Polskę „rajem Żydów” (paradis Judaeorum). Dwa wieki później hasło to

Ochotnik do Auschwitz Witold pilecki urodził się 13 maja 1901 r. w Ołońcu na północy rosji, w rodzinie ziemiańskiej. Jego dziadek, Józef Pilecki, spędził siedem lat na zesłaniu na Syberii za udział w powstaniu styczniowym. w 1910 r. witold rozpoczął naukę w wilnie, gdzie związał się z zakazanym przez władze rosyjskie skautingiem. Na przełomie 1918/19 r. wraz z grupą starszych harcerzy wziął udział w obronie miasta, następnie walczył w oddziale ułanów dowodzonym przez rtm. Jerzego dąmbrowskiego „Łupaszkę”. Ponownie w szeregi wojska Polskiego wstąpił wraz z wybuchem wojny polskobolszewickiej, wziął udział m.in.


85 powtórzyła Wielka Encyklopedia francuskiego Oświecenia. Dzisiaj, po dwudziestowiecznych kataklizmach, mało kto w Polsce, a prawie nikt poza nią zdaje sobie sprawę z wielowiekowego dziedzictwa polskiej gościnności wobec Żydów. Z faktu, iż przez setki lat wybierali oni właśnie Polskę jako „miejsce, w którym można odpocząć” (Po-lin). To w ramach owej szczególnej kultury polityczno-prawnej, której symbol stanowi parlamentaryzm I Rzeczypospolitej i postaci takich władców, jak Bolesław Pobożny, Kazimierz Wielki, Kazimierz Jagiellończyk, Zygmunt August, Stefan Batory, Jan Sobieski, możliwa była unikalna w Europie autonomia narodu w diasporze, z gminami, kahałami, ziemstwami i Sejmem Czterech Ziem na czele. Te doświadczenia należy dziś przypomnieć. Są one naszym wkładem w dziedzictwo Europy i powinny stać się jednym fundamentów, na których oparty jest międzynarodowy dialog. Tymczasem dziś, o czym pisałem na łamach „Rzeczpospolitej”, jedyną perspektywę dyskursu o relacjach polsko-żydowskich wyznacza dokonane przez Niemców ludobójstwo. Celem, który stawia sobie nasza fundacja, jest poszerzenie tak zawężonego spektrum i pogłębienie powszechnej świadomości. A ponieważ nie dysponujemy własną gazetą i wpływowymi lobbystami, w realizacji tej misji korzystamy ze „środków ubogich”, przede wszystkim z Internetu.

w Bitwie warszawskiej; dwukrotnie odznaczony Krzyżem walecznych. w 1922 r. rozpoczął studia na uniwersytecie im. Stefana Batorego. Jako właściciel rodzinnego majątku Sukurcze prowadził działalność społeczną (założył m.in. kółko rolnicze i mleczarnię, rozwijał opiekę społeczną), za którą otrzymał w 1938 r. Srebrny Krzyż zasługi. we wrześniu 1939 r. walczył w wojnie obronnej jako dowódca plutonu. Po przejściu do konspiracji został jednym z założycieli i dowódców tajnej armii Polskiej. wobec wzmagającej się fali aresztowań żołnierzy podziemia niepodległościowego, we wrześniu 1940 r. podjął się ochotniczo misji przedostania się do obozu koncentracyjnego auschwitz w celu zorganizowania na jego terenie ruchu oporu (późniejszy

Relacje polsko-żydowskie są trudnym, niebezpiecznym gruntem. Jakie są Pańskie dotychczasowe doświadczenia w tej dziedzinie? Przykładowo, jak Polacy reagują na działalność fundacji, a środowiska żydowskie – na akcję przywracania pamięci o Rotmistrzu? Z jakiego rodzaju niezrozumieniem czy atakami się Pan spotkał? M. T.: Można tu mówić o całej palecie reakcji. Od pełnego poparcia, przez rezerwę, niezrozumienie, uporczywy brak woli zrozumienia, aż po lekceważący paternalizm i agresję. Parę lat temu pozbierałem co bardziej malownicze komentarze i pomieściłem w tekście pt. „Fundacja Paradis Judaeorum – to jest zawsze podejrzane”. Daje on pogląd, co to znaczy znaleźć się w sytuacji Chestertonowskiej – jak przeczytałem w komentarzu umieszczonym pod tym tekstem w Salonie24: Jeśli jeden mówi panu, że jest pan zdecydowanym kurduplem, a drugi, że jest pan bez wątpliwości za wysoki, to jest szansa, że jest pan średniego wzrostu, a to oni mają problem. Jeśli chodzi o „Przypomnijmy o Rotmistrzu”, zaproszenie do niej przyjęło kilkadziesiąt bardzo różnych polskich podmiotów instytucjonalnych. Jest wśród nich również „Obywatel”, co bardzo sobie cenię. Natomiast, pomimo moich starań, w inicjatywę nie włączyła się żadna z instytucji reprezentujących środowiska żydowskie w Polsce.

związek Organizacji wojskowej) oraz zdobycia wiarygodnych danych o skali niemieckich zbrodni. gdy w 1943 r. rozpoczęły się aresztowania jego najbliższych współpracowników, wraz z dwoma współwięźniami podjął udaną próbę ucieczki z obozu. w 1944 r. brał udział w tworzeniu organizacji „Nie”, walczył w powstaniu warszawskim. w następstwie upadku powstania trafił do niemieckiej niewoli (obóz w Łambinowicach, a następnie w murnau). Po wyzwoleniu walczył w 2. Korpusie Polskim we włoszech, gdzie spisał najobszerniejszy ze swych raportów oświęcimskich. w październiku 1945 r. Pilecki na rozkaz gen. andersa powrócił do Polski i rozpoczął tworzenie siatki wywiadowczej oraz działalność w ramach powstającej organizacji wolność i Niezawisłość. Nie zareagował

na rozkaz andersa, polecający mu opuszczenie ojczyzny w związku z zagrożeniem aresztowaniem, 8 maja 1947 r. wpadł w ręce urzędu Bezpieczeństwa. Poddany brutalnemu, wielomiesięcznemu śledztwu, skazany w procesie pokazowym na karę śmierci za szpiegostwo, 25 maja 1948 r. rotmistrz witold Pilecki został zamordowany strzałem w tył głowy w celi śmierci mokotowskiego więzienia, a następnie pochowany potajemnie w nieznanym do dziś miejscu. w 1990 r. Sąd Najwyższy uniewinnił rtm. Pileckiego. Publikacja pełnego tekstu raportów „witolda” miała miejsce dopiero w 2000 r. (w Prl nazwisko Pileckiego objęte było ścisłą cenzurą). w lipcu 2006 r. Prezydent lech Kaczyński odznaczył rotmistrza pośmiertnie Orderem Orła Białego.


86

bna aKuataJa, httP://www.flicKr.cOm/PhOtOS/39099231@N02/3594314379/

Co stanowi o współczesnej tożsamości kultury polskiej – czy nawiązuje ona do tradycji przedwojennych, czy to zupełnie nowa jakość? Ma charakter mono- czy multikulturowy? W którym kierunku, Pańskim zdaniem, powinna być kształtowana? M. T.: Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie. Pomimo katastrof dwudziestowiecznych totalitaryzmów, zaborów, strat biologicznych, materialnych i kulturowych, z których skali nie zdajemy sobie sprawy, polska tożsamość zachowuje ciągłość. Jest kontynuacją tej sprzed stu, dwustu, pięciuset lat. Doskonale widać to w momentach przełomowych, takich jak żałoba narodowa po Tragedii Smoleńskiej. Polskość, polski modus trwa pomimo kataklizmów. Oczywiście współczesny Polak więcej ma pewnie wspólnego z tym z okresu ogólnego rozprzężenia za króla Sasa, niż z pokoleniem „Kolumbów”. Nie znaczy to jednak, że ów wymiar heroiczny został całkowicie zagłuszony przez konsumpcjonizm, ludyczność, mieszczańskie ciepełko i globalnie sformatowane „narracje”. Spotkałem wielu „zwykłych ludzi”, od licealistów do emerytów, z różnych środowisk, dla których Witold Pilecki, ów – rzec by można – „bohater ekstremalny”, stał się kimś naprawdę bliskim. Kimś, kto stanowi punkt odniesienia w prywatnych, życiowych decyzjach. Ten rosnący społeczny „kult” postaci, która uosabia najszlachetniejsze polskie tradycje, świadczy o tym, iż niemieckim narodowym socjalistom, sowieckim komunistom i globalnym mamonistom nie udało się zabić w Polakach wrażliwości, którą zawdzięczamy poprzednikom. Jeśli miałbym się pokusić o jakieś projekty na przyszłość, chciałbym, aby jednym z fundamentów, na których opiera się tożsamość nowoczesnych Polaków i Europejczyków stał się „Raport Witolda”. Dokument, który w moim najgłębszym przekonaniu jest dla kultury polskiej jednym z najważniejszych tekstów. Również z tego względu już w 2008 r. podjęliśmy starania o wprowadzenie „Raportu Witolda” do polskiego i europejskiego kanonu lektur szkolnych.

Co będzie dla Pana miarą sukcesu podjętych działań? Proszę opowiedzieć o celach, które stanowią horyzont działań akcji „Przypomnijmy o Rotmistrzu” oraz Fundacji. Wspominał Pan o filmie poświęconym Pileckiemu. M. T.: Wierny prawdzie historycznej film, przy tym zrealizowany z hollywoodzkim rozmachem, niewątpliwie bardzo by pomógł sprawie, o którą uczestnicy akcji walczą. Sukces takich produkcji, jak „Braveheart”, „Szeregowiec Ryan”, „Kompania Braci” czy „The Pacific”, pozwala sądzić, że i „Ochotnik do Auschwitz” byłby filmowym przebojem. Natomiast o prawdziwym sukcesie akcji można by mówić wówczas, gdyby przeciętny Polak, Europejczyk, mieszkaniec globalnej wioski, zaczął kojarzyć nazwisko Witolda Pileckiego. Gdyby polski polityk, dziennikarz, działacz społeczny, nauczyciel, lekarz, policjant, wojskowy etc. pamiętał słowa epilogu „Raportu Witolda” i takie jego fragmenty, jak te, w których Autor opisuje egzekucję „z okazji” narodowego święta czy Wigilię w Auschwitz. Gdyby na planie każdego polskiego miasta można było znaleźć ulicę lub plac imienia Rotmistrza Witolda Pileckiego. Byłbym również rad, gdyby chrześcijańscy duchowni zaczęli mówić o Rotmistrzu z ambon, a Kościół katolicki rozważył jego beatyfikację (o którą zabiegamy od 17 września 2008 r.). Z kolei miarą sukcesu fundacji byłoby upowszechnienie w Europie, Ameryce i wszędzie indziej faktów historycznych o tym, któremu z krajów i narodów Żydzi zawdzięczają najwięcej. Sukcesem byłoby również wyeliminowanie ze światowych mediów określeń typu „polskie obozy koncentracyjne”. Tego rzecz jasna nie da się osiągnąć z dnia na dzień. Na krótką metę pełną satysfakcję dałoby mi ukoronowanie ponad dwuletnich starań uczestników akcji „Przypomnijmy o Rotmistrzu” – ustanowienie 25 maja Międzynarodowym Dniem Bohaterów Walki z Totalitaryzmem. Dziękuję za rozmowę. Kraków, 13 kwietnia 2010 r.


GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 5 MMX

dodatek ekonomiczny do kwartalnika „Obywatel”

Przyszłość polskiego przemysłu dr hab. Andrzej Karpiński W polskiej debacie publicznej zwraca uwagę nieobecność problematyki rozwoju przemysłu. Stronią od tego media i politycy. Dlaczego tak się dzieje, skoro w innych krajach tematyka ta jest silnie obecna w dyskursie społecznym? Głos zabierają wybitni politycy, m.in. Nicolas Sarkozy, Jacques Chirac, Gerhard Schroeder, Oskar Lafontaine i Gordon Brown. W wielu krajach mówi się wręcz o „nowej dynamice przemysłu”. Wprawdzie żyjemy dziś w epoce postprzemysłowej, ale oznacza to tylko tyle, że przemysł nie jest już głównym czynnikiem napędowym rozwoju. Funkcję tę przejęły nauka i informacja. Jednak nadal wyroby przemysłu stanowią główną płaszczyznę konkurencji w wymianie z zagranicą, a przemysł jest nadal jedynym producentem masowych dóbr materialnych, zaspakajających nasze potrzeby. Zachowa tę dominującą funkcję również w przyszłości. Brak debaty na temat przemysłu na pewno nie wynika z faktu, że już rozwiązaliśmy problemy rozwoju przemysłowego. Wręcz przeciwnie, właśnie w tej dziedzinie napotykamy na największe zagrożenia i problemy. W okresie transformacji ustrojowej w Polsce nastąpiła najgłębsza dezindustrializacja w powojennej Europie, może z wyjątkiem byłej NRD. Zatrudnienie w przemyśle spadło ze szczytowego poziomu 5,2 mln osób w 1980 r. do 2,8 mln osób w 2003 r. Oznaczało to utratę 2,4 mln miejsc pracy w przemyśle – równowartości 3-krotnego zatrudnienia w przemyśle Polski przedwojennej (859 tys., dane z 1937 r.). Jednocześnie w krajach najwyżej rozwiniętych przemysł bynajmniej nie zanika.

W wydaniu: Przyszłość polskiego przemysłu .............................

i

Interwencjonizm w dobie kryzysu ...............

viii

Siła złego na jednego ..........................

xiii

Pracować mniej – żyć lepiej ................................

xix

Credit Unions w czasach Wielkiego Kryzysu ......... xxiv Czarna skrzynka czy czarna dziura? ....... xxviii


88 III

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

bna Gualterio Pulvirenti, httP://www.flickr.com/Photos/malaqa/3182355664/

Dotyczy to jedynie przemysłu tradycyjnego, zwanego „dymiącym” (smokestack industry). W jego miejsce kraje te rozwijają nowy przemysł, w dużej mierze oparty na wykorzystaniu wiedzy i informacji. Wątków przemysłowych, które wymagałyby debaty, jest wyjątkowo dużo. Trzeba bowiem odpowiadać na podstawowe pytania, np. o poziom zależności naszego przemysłu od eksportu na rynki Unii Europejskiej, o pogodzenie suwerenności konsumentów dóbr przemysłowych i ich wolności wyboru z wymogami racjonalności ogólnospołecznej, o konkurowanie polskiego przemysłu (cenami czy innowacyjnością?), o rolę państwa w promowaniu procesu modernizacji przemysłu (jak to miało miejsce w większości krajów rozwiniętych), o opracowanie i konsekwentną realizację w długim okresie polityki strukturalnej państwa. A także o zdolność do przezwyciężania wciąż jeszcze półkolonialnego charakteru naszych powiązań z rynkiem światowym. Sytuacja w polskim przemyśle i jego obecna struktura są skutkiem dziedzictwa przeszłości sięgającej co najmniej 150 lat wstecz, nie zaś wynikiem ostatniego 20-lecia czy też związków z UE. Niemniej jednak postęp pod tym względem w ciągu minionych dwóch dekad był wyraźnie niedostateczny. Nie ma zatem prostej odpowiedzi na postawione na wstępie pytanie o przyczyny braku tematyki związanej z kondycją przemysłu w debatach nad przyszłością. Na pewno można jednak wskazać na niezrozumienie roli przemysłu we współczesnym procesie rozwojowym. Ma to miejsce częściowo pod wpływem ortodoksji neoliberalnej i stanowi poważny błąd, który może wywrzeć

NR 5

bardzo ujemny wpływ na dalsze losy naszego kraju. Konieczne wydaje się dokonanie reorientacji pod tym względem. Najpierw jednak powinniśmy odpowiedzieć na kluczowe dla naszych perspektyw pytanie o pozycję Polski w rozwoju przemysłowym w stosunku do innych krajów Unii oraz o charakter naszych powiązań z UE i rynkiem światowym w wymianie dóbr przemysłowych. Istnieje wiele metod oceny potencjału przemysłowego kraju i charakteru jego powiązań międzynarodowych. Poniżej posłużę się metodą, która polega na porównaniu potencjałów przemysłowych Polski i grupy 15 krajów UE, które są najwyżej rozwinięte i na które orientujemy nasz rozwój. Potencjał przemysłowy Polski stanowi w przybliżeniu ok. 3,1% całego potencjału przemysłowego 15 krajów Unii, dla których dysponujemy najbardziej pełnymi danymi dla roku 2002. To wynik szacunkowego przeliczenia naszego poziomu produkcji w przemyśle według jednolitego kursu walutowego na euro. W poniższej analizie za silne polskie branże przemysłowe uznajemy te, w przypadku których osiągamy wyższy poziom udziału w unijnej produkcji niż wspomniane 3,1%. Z kolei za słabiej rozwinięte przemysły uznajemy te, w przypadku których ów wskaźnik jest niższy. W rezultacie możemy uszeregować metodą rankingu poszczególne przemysły, określając ich miejsce w stosunku do średniego poziomu UE. Jest to obliczenie tylko przybliżone i orientacyjne, jednak porównanie to ma tak istotne znaczenie poznawcze, że zasługuje na podjęcie pomimo ryzyka błędów. Istnieje ono zwłaszcza w odniesieniu do pozycji najbardziej szczegółowych, gdzie relacje cen mogą najbardziej odbiegać od kursu euro do złotego. Zestawienie 25 najsilniejszych branż przemysłowych w Polsce (tabela 1) rodzi kilka wniosków – część z nich wyda się zapewne zaskakująca. Otóż okazuje się, że Polska posiada największy potencjał przemysłowy w dziedzinach uznawanych w literaturze za „nierozwojowe”, tj. pozbawione szerszych i bardziej długookresowych tendencji rozwojowych1. Rozróżnia się 3 kategorie takich przemysłów 2: a) Zanikające lub schyłkowe (określane angielskimi terminami declining lub failing 3), w których z reguły następuje spadek produkcji. b) Stagnacyjne (stagnating), w których produkcja utrzymuje się na tym samym poziomie. c) O trwałym niskim tempie wzrostu produkcji (low growth sectors). Na 25 branż przemysłowych wymienionych w tabeli, aż 15 to przemysły uznawane za „schyłkowe” lub „stagnacyjne”. Są to przemysły wymienione w rankingu w następujących pozycjach: 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 10, 12, 13, 14, 16, 17, 20, 24. Oznacza to pośrednio, że polski przemysł jest najbardziej konkurencyjny w stosunku do UE w przemysłach nierozwojowych. Tabela pokazuje również, że w grupie


NR 5

IIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

najsilniejszych branż znajdują się branże przemysłów o charakterze surowcowym lub wytwarzających półfabrykaty o niskim stopniu przetworzenia surowców wyjściowych (pozycje w rankingu 1, 3, 5, 6, 7, 8, 10, 13, 14, 17, 22). Natomiast brakuje nam branż wytwarzających wyroby finalne o wyższym stopniu przetworzenia surowców. Tylko przemysł elektroniki konsumpcyjnej i sprzętu oświetleniowego (pozycje w rankingu 11 i 15) wytwarzają produkty o wyższym stopniu przetworzenia. Przedsiębiorstwa z tych branż to jednak głównie montownie. W Polsce mamy większy niż w krajach wysoko rozwiniętych udział montowni. Dotyczy to także branży maszynowej i chemicznej (konfekcjonowanie wyrobów z surowców importowanych). W tej grupie wyrobów zwraca również uwagę dominacja branż, w których popyt jest stagnacyjny lub mało dynamiczny.

Niemal wszystkie pozycje wymienione w tabeli to przemysły o słabym tempie wzrostu popytu na rynkach światowych. Wyjątkiem są tylko przemysły zajmujące pozycje 11, 15, 21 i 22. W zasadzie nie ma natomiast wśród nich przemysłów o szybkim wzroście popytu (high growth sectors). Nasze branże silniej rozwinięte to te, z których rozwoju kraje UE się wycofują. Ma to miejsce z różnych względów, m.in. z powodu ich niekorzystnego wpływu na środowisko lub niskiej efektywności ekonomicznej (pozycje rankingu 2, 4, 5, 12, 16, 17, 22, 24, 25). Ponadto w tabeli widzimy przemysły o wyjątkowo wysokiej pracochłonności, jak przemysł węglowy i stoczniowy (pozycje 3 i 16 w rankingu). W poniższym zestawieniu nie ma ani jednej branży wysokiej techniki. W krajach nowocześniejszych od naszego, rozwijają się one najszybciej. Potwierdza to tezę

tabela 1. najsilniej rozwinięte branże przemysłowe w stosunku do unijnych branż miejsce w rankingu

symbol klasyfikacji PkD

Produkcja w Polsce w 2006 r. jako procent produkcji ue 2002 b)

rodzaj przemysłu c)

1

13.2

górnictwa metali nieżelaznych

373,1

2

23.1

koksowniczy

274,1

3

10.1

górnictwa węgla kamiennego

58,6

4

40.3

elektrociepłownie

27,7

5

10.2

górnictwa węgla brunatnego

15,7

6

14.4

soli

11,4 10,1

7

14.3

surowców chemicznych

8

20.2

płyty wiórowe i spilśnione

9

27.4

hutnictwa metali nieżelaznych i szlachetnych

9,8 a)

9,7

10

31.3

kablowy

9,6

11

32.3

elektroniki konsumpcyjnej

9,5

12

18.1

odzieży skórzanej

9,0

13

20.5

wyrobów z drewna i wikliny

8,3

14

26.8

wyrobów mineralnych pozostałych

8,2

15

31.6

sprzętu oświetleniowego

8,2

16

35.1

okrętowy

8,1

17

20.4

opakowań drewnianych

8,0

18

15.2

rybny

7,7

19

15.1

mięsny

7,4

20

27.1

hutnictwa żelaza

7,2

21

34.3

części samochodowych

6,9

22

36.1

meblarski

6,9

23

25.1

gumowy

6,8

24

18.3

wyrobów futrzarskich

6,7

25

15.9

napojów alkoholowych i bezalkoholowych

6,5

a) w tym srebra – 232,4, miedzi – 19,7; b) 15 krajów ue, c) nazwy uproszczone

89


90 IV

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

o głębokim niedorozwoju tych przemysłów w Polsce. Ranking wskazuje również, że relatywnie wyższy poziom rozwoju osiągnęły u nas głównie przemysły wytwarzające wyroby technologicznie prymitywne, a zatem zdolne konkurować tylko ceną, nie zaś innowacyjnością. Jest to zjawisko niekorzystne. Konkurowanie ceną wymaga bowiem ścisłej kontroli i hamowania wzrostu wszystkich elementów kosztów, w tym również płac. To zaś ogranicza możliwości poprawy sytuacji materialnej społeczeństwa. W kolejnej tabeli zestawiamy branże przemysłowe, w których nasz dystans do UE jest największy. Sytuację w nich można uznać za przejaw naszego opóźnienia rozwojowego. Jest ono również widoczne wobec faktu, że nasze przedsiębiorstwa z tych branż osiągają udział w unijnej produkcji od 0,1 do 1,7%, przy udziale ludności Polski ponad 10% w stosunku do ludności grupy omawianych tu 15 krajów Unii.

NR 5

W poniższym zestawieniu należy zwrócić uwagę na kilka faktów. Otóż potwierdza ono, że wśród branż najsłabiej u nas rozwiniętych w stosunku do Unii, dominują wyraźnie przemysły wysokiej techniki. Na 25 ujętych w nim branż, aż 11 stanowią właśnie te przemysły (dotyczy to pozycji zajmujących w rankingu miejsca 1, 4, 6, 7, 8, 9, 11, 12, 20, 24, 25). Dwie trzecie naszych branż w tej kategorii znajduje się w stanie głębokiego niedorozwoju, co wyraża nasze zapóźnienie technologiczne (technology gap). Podkreślić jeszcze dodatkowo trzeba, że w niektórych z tych przemysłów relacje potencjałów Polski i Unii były korzystniejsze dla naszego kraju w 1989 r. niż dziś. Dotyczy to szczególnie przemysłu informatycznego, sprzętu telekomunikacyjnego, elektroniki profesjonalnej, urządzeń dla elektrowni, aparatury naukowo-badawczej, przemysłu farmaceutycznego i lotniczego. Silne oznaki opóźnienia rozwojowego występują także w przemysłach o istotnym znaczeniu jako baza dla

tabela 2. Branże przemysłowe w Polsce o najmniejszym udziale w produkcji ue miejsce w rankingu

symbol PkD

rodzaj przemysłów

Produkcja w Polsce 2006, ue 2002 = 100

1

23.3

przetwórstwa paliwa jądrowego

0,1

2

28.4

usług obróbki metali i metalurgii proszkowej

0,2

3

33.5

zegarów i zegarków

0,3

4

30.0

maszyn biurowych i komputerów

0,4

5

28.5

usług nakładania powłok na metale

0,5

6

35.3

lotniczy i kosmiczny

0,5

7

22.2

poligraficzny

0,6

8

33.4

sprzętu optycznego i fotograficznego

1,0

9

32.2

sprzętu telekomunikacyjnego

1,0

10

24.9

biotechnologiczny

1,1

11

27.5

odlewniczy

1,1

12

24.2

środki ochrony roślin

1,1

13

33.2

aparatury pomiarowej

1,1

14

17.1

przędzalni

1,2

15

29.4

obrabiarkowy i narzędziowy

1,2

16

24.6

wyrobów chemicznych osobno niewymienionych

1,2

17

31.2

aparatury elektrycznej rozdzielczej i sterowniczej

1,3

18

28.9

wytwórnie pary

1,3

19

19.1

garbarni

1,3

20

32.1

elektroniki profesjonalnej

1,3

21

17.2

tkalnie w przemyśle włókienniczym

1,4

22

22.2

wydawniczy

1,6

23

36.2

jubilerski

1,6

24

24.4

farmaceutyczny

1,6

25

33.1

aparatury medycznej

1,7


GOSPODARKA SPOŁeCZNA

przemysłu maszynowego; dotyczy to zwłaszcza przemysłu obrabiarkowego (pozycje 2, 5, 11, 15). Rozwój przemysłu elektromaszynowego w Europie był zaś jednym z przejawów współczesnych przemian strukturalnych w przemyśle i gospodarce. Zwraca uwagę bardzo niski poziom produkcji w przypadku pozycji 16 w rankingu: „wyroby chemiczne osobno niewymienione”. Obejmuje ona bowiem produkcję najbardziej opłacalnych, a zarazem charakteryzujących się najwyższym tempem wzrostu popytu, a więc najbardziej cennych wyrobów, tzw. chemii specjalizowanej (special chemicals); niedorozwój tego sektora może być przyczyną wyjątkowo wysokiej u nas zależności od importu w przemyśle chemicznym. Bardzo niekorzystny jest poziom omawianych relacji również w przemyśle włókienniczym i skórzanym, co może świadczyć, że likwidacja zakładów w tym przemyśle poszła za daleko. W sumie zmiany w strukturze przemysłu z punktu widzenia potrzeb jej modernizacji i poprawy pozycji na rynkach były wyraźnie niedostateczne i nie spełniły oczekiwań. Taka struktura nie sprzyja osiąganiu wysokiego tempa wzrostu produkcji. Zestawienie w tabeli 2 pozwala na stwierdzenie, że struktura polskiego przemysłu i struktura naszej wymiany handlowej z zagranicą są wciąż charakterystyczne dla krajów, które uznaje się za pół-peryferyjne czy quasi-peryferyjne w stosunku do państw uznawanych za centra rozwoju. Wspomniałem już, że obecny stan rzeczy jest wynikiem długiego, co najmniej 150-letniego okresu opóźnienia rozwojowego. Ale jednocześnie w minionym 20-leciu nie nastąpił odczuwalny postęp pod tym względem. Stało się tak z uwagi na cztery cechy, które są w literaturze przedmiotu przypisywane właśnie krajom quasi-peryferyjnym: a) Większe wykorzystanie skali rynku wewnętrznego przez zagranicznych eksporterów na ten rynek niż przez producentów rodzimych. Świadczy o tym jeden z najwyższych we współczesnej Europie wskaźnik penetracji naszego rynku przez import. Udział importu w sprzedaży krajowej sięgał w roku 2006 prawie 54%, podczas gdy udział produkcji wytworzonej w kraju (łącznie z firmami zagranicznymi) tylko 46%. Tak więc z wielkości naszego rynku wewnętrznego korzystali głównie zagraniczni producenci na ten rynek. Wpływało to ujemnie na poziom zatrudnienia w kraju, a czasem miało wręcz charakter importu bezrobocia. b) W produkcji i wymianie z zagranicą miał miejsce wyjątkowo wysoki udział surowców i półfabrykatów o niskim stopniu obróbki. Nadaje to przemysłowi w Polsce charakter zaplecza surowcowo-kooperacyjnego dla krajów najwyżej rozwiniętych. Utrwala się pozycja Polski jako „podwykonawcy”, z czym wiąże się niechęć i niezdolność do konkurowania na najkorzystniejszych rynkach – produktów finalnych.

V

b n threeDots, httP://www.flickr.com/Photos/threeDots/158140922/

NR 5

c) Całkowita niemal zależność od importu w zaspakajaniu zapotrzebowania kraju na wyroby i usługi najwyższej techniki i nowoczesne technologie. d) Wyjątkowo duże nasilenie emigracji zarobkowej (w roku 2007 prawie 20% zatrudnionych w kraju), co powoduje, że Polska stała się głównym źródłem napływu dobrze przygotowanej zawodowo, bo mającej już za sobą pracę w przemyśle, a relatywnie taniej siły roboczej dla wyżej od nas rozwiniętych krajów Wspólnoty, co oznacza eksport pracy, a nie jej wyrobów, i zwiększa zagrożenie bezrobociem. Powyższe spostrzeżenia wydają się w pewnych aspektach przesadne. Ale niedostrzeganie, a tym bardziej negowanie tych faktów, byłoby niebezpieczne. Bez zmiany sytuacji nie moglibyśmy bowiem w pełni wykorzystać rzeczywiście historycznych korzyści i szans, jakie wynikają z członkostwa w UE. Właśnie ono stwarza najlepsze warunki dla przezwyciężenia naszej obecnej, niekorzystnej pozycji na rynkach przemysłowych. Udział w UE stanowić może parasol ochronny na okres uzyskiwania przez nas zdolności do ekspansji na rynkach zagranicznych w produkcji dóbr i usług najwyższej techniki, odznaczających się najwyższym tempem wzrostu popytu na rynkach światowych. Od tego zaś zależeć będą dalsze losy przemysłu w Polsce. Kolejnym wnioskiem, jaki można wyciągnąć z doświadczeń 20-lecia, jest niespełnienie się oczekiwań modernizacji polskich branż przemysłowych dzięki inwestycjom kapitału zagranicznego. Tylko nieliczne przykłady można uznać za pozytywne (przemysł samochodowy, celulozowo-papierniczy), co jednak nie daje podstawy do

91


92 VI

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

rozwoju tych przemysłów nie można osiągnąć rzeczywistej modernizacji gospodarki. W tej sytuacji za poważny błąd należy uznać rezygnację z jakichkolwiek prób sterowania napływem kapitału (chanelling). Mamy także podstawy do wniosku, że Polska nie uczestniczyła w minionym dwudziestu latach w procesach głębokiej modernizacji struktur przemysłowych, które dokonały się w tym okresie w krajach najwyżej rozwiniętych w Europie i na świecie. Ich istotą było z jednej strony tworzenie od podstaw sektora informacyjnego w przemyśle, opartego na najbardziej nowoczesnych technologiach informacyjnych (ICT), z drugiej zaś tworzenie nowego przemysłu ekologicznego, zaspokajającego gwałtownie rosnący popyt na nowe wyroby i technologie w związku z koniecznością zahamowania procesu degradacji środowiska naturalnego oraz podjęcia ochrony klimatu. W Polsce udział przemysłów wysokiej techniki wynosił w 1989 r. 4,6%, a po niemal 20 latach prawie tyle samo, bo 4,3%. Polska znalazła się więc poza zasięgiem procesów modernizacji struktur przemysłowych na rzecz przemysłów wysokiej techniki. W żywiołowych procesach konkurencji i grach rynkowych przemysł w Polsce nie zawsze wychodził zwycięsko z konfrontacji z bardziej doświadczonymi rywalami. Mechanizmy rynkowe sprzyjały bowiem bardziej likwidacji struktur przestarzałych niż tworzeniu nowych. b n d sweens308, httP://www.flickr.com/Photos/sweens308/2096333330/

zmiany oceny ogólnej. Ekspansja tego kapitału prowadziła natomiast w szeregu przypadków nawet do destrukcji niektórych ogniw struktury, o istotnym znaczeniu z punktu widzenia modernizacji przemysłu. Państwo nie sterowało jego napływem, a procesy spontaniczne zawiodły wiązane z nimi nadzieje. Rzecz w tym, że kapitał zagraniczny napływający do przemysłu nie wykazywał z reguły zainteresowania rozwojem w Polsce przemysłów wysokiej techniki. Literatura przedmiotu rozróżnia dwa typy strategii ekspansji kapitału zagranicznego w obcych krajach. W Polsce całkowicie dominowała orientacja na opanowanie rynku wewnętrznego (market-seeking strategy), a nie bardziej dla nas korzystna strategia poprawy efektywności (efficiency seeking). Kapitał zagraniczny w przemyśle w Polsce nastawiony był głównie na uzyskanie silnej pozycji i opanowanie rynku, zwłaszcza wyrobów codziennego użytku, gwarantujących trwały i masowy popyt. Jednocześnie musimy zdawać sobie sprawę, że konieczny jest udział kapitału zagranicznego i włączenie go do rozwiązywania problemów rozwoju naszych przemysłów najwyższej techniki. Nie jesteśmy bowiem w stanie zapewnić sobie ekspansji tych przemysłów wyłącznie w oparciu o własne zasoby – z powodu ograniczonych możliwości kapitałowych i technologicznych. Wymagają one największych nakładów myśli, innowacyjności i kapitału. A bez

NR 5

W żywiołowych procesach konkurencji i grach rynkowych przemysł w Polsce nie zawsze wychodził zwycięsko z konfrontacji z bardziej doświadczonymi rywalami.


NR 5

VIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

W Polsce dość ograniczony zasięg – mniejszy niż w innych krajach – miało równocześnie powstawanie nowych zakładów przemysłowych i inwestycji przemysłowych na nowych placach budów typu inwestycje od podstaw (greenfield investments). Pod wpływem tych procesów powstało zjawisko, które w literaturze polskiej zyskało nazwę „uwstecznienia struktury”. Termin ten wprowadził do naszej literatury K. Marczewski 4. W rezultacie nadal w pełni aktualna jest ocena sformułowana przez M. Perczyńskiego już w 1997 r.: Analiza przemian w obrotach zagranicznych Polski na tle przeobrażeń zachodzących w produkcji wskazuje na to, że eksport do UE nie odegrał jeszcze znaczącej roli w przebudowie struktury przemysłowej kraju i nie stworzył silnych impulsów do głębszej modernizacji potencjału eksportowego przemysłu. Jak stwierdziliśmy, najwyższy poziom elastyczności eksportowej dotyczył dziedzin raczej tradycyjnych, a eksport był oparty na przewagach komparatywnych dnia dzisiejszego. Utrzymywał on przy życiu wiele dziedzin przemysłu i zmniejszał skalę recesji, nie odegrał natomiast pozytywnej roli w kreacji nowoczesnych dziedzin wytwórczości 5. Przemysł i konkurencyjność w przemyśle odgrywać będą bardzo ważną rolę w rozwoju gospodarczym i to jeszcze przez wiele lat, chociaż jego struktura będzie ulegać zasadniczej zmianie. Nasz sukces będzie zależał także od spełniania nowych wyzwań stających przed przemysłem. Naszym narodowym zadaniem dziś i w perspektywie do 2050 r. jest wprowadzić Polskę w erę cywilizacji informacyjnej. Postęp w tym kierunku zadecyduje o dalszych losach naszej gospodarki i szansach zbudowania w Polsce społeczeństwa informacyjnego, a więc o tym, czy uda nam się wejść w nową, wyższą fazę rozwoju cywilizacyjnego, która powstaje na naszych oczach. Z tego wynika konieczność realizacji czterech celów w przemyśle, które muszą być uznane za cele narodowe, ogólnospołeczne. Ich realizacja wykracza zasadniczo poza zasięg i możliwości poszczególnych regionów czy branż. Wymaga bowiem koordynacji działań w skali gospodarki narodowej i całego kraju, koncentracji wysiłku narodowego i długookresowej konsekwencji i determinacji w tych działaniach, jak również wykorzystania źródeł finansowania wykraczających poza możliwości akumulacji środków w regionach czy sektorach. Cele te są następujące: 1. Dostosowanie przemysłu w Polsce do potrzeb wynikających z procesu wchodzenia Polski w nową fazę rozwoju cywilizacyjnego, a więc budowa gospodarki opartej na wiedzy. Wymaga to zasadniczej rozbudowy tych dziedzin przemysłów w sferze produkcji sprzętu (hardware) oraz usług (software), które stanowią bazę materialną tej gospodarki, warunkującą upowszechnienie nowoczesnych technologii informacyjnych (ICT) w całej gospodarce. 2. Gruntowna przebudowa przemysłu w Polsce pod kątem dostosowania go do potrzeb ochrony środowiska i klimatu. W najbliższym 50-leciu rozwój przemysłu

ekologicznego stwarzać będzie największe szanse w gospodarce światowej, które muszą być maksymalnie wykorzystane także przez Polskę. Wymaga to z jednej strony budowy od podstaw przemysłu ekologicznego w naszym kraju, a więc zasadniczej rozbudowy tych dziedzin produkcji i usług, które obsługują procesy ochrony środowiska i klimatu. Z drugiej zaś zmian w metodach gospodarowania, aż do korekty niektórych kanonów gospodarki rynkowej, aby radykalnie zmniejszyć obciążenie środowiska skutkami działalności człowieka (footprint). 3. Przemysł w Polsce, jak i cała gospodarka, muszą być w tym celu przestawione na nowe, niewęglowe źródła energii, eliminujące zagrożenia związane z tradycyjnym spalaniem węgla dla celów przemysłowych i bytowych. Rekonstrukcja pod tym kątem będzie wymagała znacznie większych nakładów niż w innych krajach ze względu na wyjątkową rolę węgla w naszej gospodarce, jedną z największych w Europie. Wymagać to będzie z jednej strony przebudowy profilu produkcji i źródeł energetycznych wszystkich dziedzin przemysłowych, a z drugiej strony zasadniczego rozwoju wykorzystywania energii atomowej oraz ze źródeł odnawialnych, a także rozwoju produkcji sprzętu i technologii stosowanych w tych dziedzinach. 4. Polska, a zwłaszcza jej przemysł, musi być wprowadzana w erę rozwoju nanotechnologii, która będzie największym przełomem technologicznym w I połowie XXI w. Wymaga to rozwoju tej najbardziej nowoczesnej technologii, opartej na miniaturyzacji w skali molekularnej, i zdyskontowania go we wszystkich przemysłach i dziedzinach usług, w których znajdzie ona zastosowanie. Jak już wspomniano, są to wszystko zadania przerastające możliwości poszczególnych sektorów branżowych i regionów. Wymagają koncentracji wysiłku narodowego i wykorzystania szans i zasobów całego kraju. Od realizacji tych zadań będzie zależała przyszłość naszego kraju i nowe miejsce Polski we wspólnocie europejskich narodów. dr hab. Andrzej Karpiński

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w zmienionej wersji w kwartalniku „Dialog” nr 3-4/2009 (jesień-zima). więcej o piśmie: www.cpsdialog.pl Przypisy: 1.

Patrz np. „volkswirtschaftliche Gesamtrechnungen”, fachseite 18, reihe s. 18, Ergebnisse für wirtschaftsbereich 1960-1991 oraz u nas prace prof. s. szukalskiego.

2.

Patrz szerzej: a. karpiński, Przemiany strukturalne w procesie transformacji Polski – 1989-2003-2005, warszawa 2008, s. 16.

3. „the economist” z 6 maja 2000 r., s. 23. 4.

Gospodarka polska w latach 1990-1992, warszawa 1992, s. 120.

5.

Szanse i zagrożenia na drodze do Unii Europejskiej, warszawa 1997, s. 68.

93


94 VIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

NR 5

Interwencjonizm w dobie kryzysu dr hab. Jerzy Żyżyński Światowy kryzys ekonomiczny wywołał szeroką dyskusję o roli państwa we współczesnej gospodarce, zwłaszcza w sytuacji takiej jak obecna, gdy załamanie systemów finansowych prowadzi do spowolnienia w wielu krajach. Jest to dyskusja ważna, gdyż od początku lat 80. ma miejsce dominacja poglądów o niszczącej dla gospodarki roli państwa, którego interwencje mają jakoby nieuchronnie prowadzić do negatywnych skutków. Tezy te są od lat powtarzane zarówno przez ludzi bez solidnego wykształcenia ekonomicznego, jak i niestety przez niektórych powierzchownie podchodzących do tej ważnej kwestii profesjonalnych ekonomistów, którzy poddają się modom i skłonnościom do idealizowania. Oddziaływanie współczesnych państw na gospodarkę, które możemy interpretować jako interwencję w jej funkcjonowanie, jest realizowane w trzech obszarach.

Obszar 1 Obejmuje interwencje makroekonomiczne, które dotyczą kształtowania procesów pieniężnych pod kątem poziomu stóp procentowych i wielkości podaży pieniądza (co jest domeną banku centralnego) oraz stymulowania przez państwo poprzez budżet i szeroko rozumianą politykę fiskalną zarówno popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego, jak i podaży; ogólnie oba te nurty oddziaływania na gospodarkę – politykę pieniężną i fiskalną – określa się wspólnym mianem policy mix. Doktryna keynesowska koncentrowała uwagę na popycie, gdyż wychodziła od dokonanego przez J. M. Keynesa odkrycia, że dla koniunktury gospodarczej kluczowe znaczenie ma popyt i to on jest motorem rozwoju gospodarczego. Realizowane przez państwo i przedsiębiorców prywatnych (motywowanych tym, że istnieje popyt na ich produkty) inwestycje dają dochody, generują popyt i oszczędności, dlatego w relacji między inwestycjami a oszczędnościami te pierwsze stanowią impuls pierwotny, a nie jak domniemywano w ekonomii klasycznej – te drugie. W latach 70. zakwestionowano ten kierunek oddziaływania państwa na gospodarkę i w miejsce doktryny stymulowania jej poprzez popyt koncentrowano się na warunkach dla przedsiębiorczości, zgodnie z inspiracją

doktryny „ekonomii strony podaży” (supply-side economics), a także na stabilnym systemie pieniężnym (ekonomia monetarystyczna).

Obszar 2 Stanowi go prawna regulacja systemu i kontrola przestrzegania reguł. Państwo z jednej strony formułuje prawo, do przestrzegania którego zobowiązuje podmioty gospodarcze. Z drugiej zaś kontroluje, czy rzeczywiście się mu one podporządkowują – co oczywiście wiąże się z kosztami, ale przecież samo formułowanie zasad bez systemu kontroli nie miałoby sensu. W latach 80. uznano, że poziom regulacji jest za wysoki, krępuje rozwój gospodarczy i wymaga ponoszenia zbyt dużych kosztów, dlatego jednym z podstawowych haseł tzw. rewolucji neoliberalnej lat 80. stała się deregulacja. Zapomniano jednak, że w rzeczywistości rynek pozostawiony sam sobie, a więc w wyniku swej naturalnej dynamiki, ujawnia szereg wad i niedoskonałości (market imperfections). Podstawowe niesprawności i obszary zawodności rynku to: • funkcjonowanie rynków niekonkurencyjnych i działanie czynników powodujących zakłócenie konkurencji. Należą do nich tendencje do monopolizacji rynków i utrwalania sytuacji monopolistycznej przez tworzenie różnych barier wejścia i wyjścia z rynku; • niekompletność rynków i istnienie tzw. efektów zewnętrznych (szkody lub korzyści, jakie pojawiają się u innych podmiotów, konsumentów lub producentów, w wyniku działania danego podmiotu, za które nie ponosi on żadnej opłaty, ani nie uzyskuje zapłaty); • istnienie dóbr publicznych i dóbr pożądanych społecznie (dóbr społecznych). Pojęcia te zostaną dalej wyjaśnione, stanowią one rację istnienia sektora publicznego i organizowania się społeczeństw w struktury państwowe; • wysokie koszty transakcji i asymetria informacyjna (sytuacja, gdy strony transakcji dysponują innymi informacjami o jej przedmiocie); • wadliwe mechanizmy kształtowania dochodów, polegające na tym, że ma miejsce asymetria w zakresie decyzji o wynagrodzeniach: osoby znajdujące się u szczytu hierarchii zarządzania mogą dość swobodnie decydować o poziomie swoich wynagrodzeń, albo mają na


NR 5

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

decyzje o wynagrodzeniu formalny bądź nieformalny wpływ, w rezultacie czego ich dochody osiągają poziom nawet drastycznie wysoki i nie uzasadniony ani wartością pracy, ani sytuacją na rynku pracy, podczas gdy osoby z dołu hierarchii, czyli szeregowi pracownicy, nie mają na poziom swoich poborów żadnego wpływu; • naturalna niestabilność i cykliczność gospodarki kapitalistycznej i wynikające z nich zakłócenia parametrów makroekonomicznych stają się szczególnym czynnikiem w zasadniczy sposób wywołującym niesprawność i zawodność rynku, gdyż w zróżnicowany sposób oddziałują na podmioty gospodarcze: jedne uzyskują nieuzasadnioną premię, inne podlegają restrykcjom, nawet w formie wyeliminowania z rynku poprzez bankructwo. Podstawowe makroekonomiczne przejawy niestabilności gospodarki kapitalistycznej to bezrobocie, inflacja, nierównowaga płatnicza i niedorozwój gospodarczy, których nie można wyjaśnić bezpośrednio w kategoriach klasycznych mikroekonomicznych niesprawności rynku. Ostatnia z tych niesprawności jest uzasadnieniem dla interwencji makroekonomicznej na drodze stosownych działań banku centralnego i państwa poprzez politykę fiskalną. Pozostałe uzasadniają regulacje prawne korygujące naturalną dynamikę rynku tam, gdzie pojawiają się jego niedoskonałości. I wokół tej roli państwa jako kreatora reguł rodzi się najwięcej nieporozumień. Tymczasem, jak trafnie zauważa K. Sobczak, nie ma w Europie państwa, w którym organy władzy publicznej nie formułowałyby jakichś reguł zachowania dla podmiotów gospodarczych 1. T. Kowalik 2 trafnie pisze, że nie da się zaprzeczyć, iż regulatorem współczesnej nowoczesnej gospodarki jest nie tylko wolny rynek i przeciwstawiając się opiniom dyletantów (publicystów i polityków), którym media chętnie udzielają głosu, dodaje, że przecież jeśli instytucje państwa funkcjonują źle i rodzi się potrzeba uzdrowienia państwa, to nie sposób tego dokonać, jeśli uporczywie traktuje się je jako coś z gruntu złego, gorszego od rynku i działalności prywatnej, i uparcie twierdzi się, że za wszelką cenę należy je minimalizować, bo „pożera zbyt wielką część dochodu”, jak głosi obiegowa prawda publicystyczna ekonomicznych laików. Profesjonalna analiza ekonomiczna wymaga, by instytucje publiczne i całe państwo oceniać ze względu na cele, jakie powinny realizować, a udostępniona im część dochodu narodowego powinna pokryć koszty niezbędne dla realizacji tych celów. Znamiennym przykładem wewnętrznej dynamiki systemu rynkowego, która prowadzi do niesprawności rynku, a nawet jego „zabicia”, jest powstawanie monopoli (pierwsza ze wspomnianych niesprawności), gdy w drodze dumpingu cenowego, przejęć, różnych zabiegów eliminujących konkurencję, jeden podmiot albo ich zorganizowana grupa uzyskują dominację na rynku. Przykładem tego

IX

jest powstanie handlu supermarketowego, który eliminuje drobną konkurencję, ofertę rynkową sprowadza do jednego standardu, de facto odbierając klientowi podstawowy atrybut rynku, jakim jest wolność wyboru. Współczesne państwo, nowoczesne i dbające o interes publiczny, stara się zabezpieczyć społeczeństwo przed nadmiernym, niekontrolowanym rozwojem monopoli i niszczeniem przez nie konkurencji – służą temu wszelkie regulacje antymonopolowe i chroniące rynek, a instytucjonalnym narzędziem państwa są w tym zakresie urzędy antymonopolowe.

Obszar 3 Trzecim obszarem interwencji współczesnego państwa jest jego świadome oddziaływanie w kierunku technologicznego rozwoju gospodarki. Nauka i technologia są tym szczególnym obszarem, gdzie rynek działa słabo, a przedsiębiorstwa dysponujące technologiami i osiągające dzięki nim przewagę rynkową zazdrośnie ich strzegą, a nawet blokują rozwój technologii konkurencyjnych poprzez instytucje ochrony patentowej. Innymi słowy, w specyficzny sposób prowadzą do powstania asymetrii informacyjnej, a państwo czasami wspiera je w tym dla podtrzymywania korzyści, jakie ma przemysł rodzimy (są to swoiste działania stabilizacyjne). W dziedzinach nowatorskich, ale o dużym potencjale rozwojowym, cechą nauki i badań technologicznych jest ich wysoki koszt i ryzyko. Przykład tego stanowi przemysł kosmiczny – nie rozwinąłby się, gdyby nie wsparcie z budżetu centralnego, a korzyści dla pozostałych dziedzin i rozwój przemysłu, podlegającego już w miarę normalnym mechanizmom rynkowym, nastąpiły kilkadziesiąt lat po rozpoczęciu bardzo kosztownych programów rządowych. Bez nich, bez dokonanej przez państwo inicjacji podboju kosmosu, nie mielibyśmy dzisiaj tych wszystkich korzyści, jakie daje on całej gospodarce (przede wszystkim łączność, badania geograficzne, zasobów surowcowych itd.). Oddziaływanie państwa na postęp technologiczny jest realizowane poprzez ulgi podatkowe (tax incentives), mobilizujące do wydatków na badania i rozwój, a także przez zakupy rządowe, ukierunkowane na produkty wysokich technologii. Obszarami, gdzie zamówienia publiczne inspirują rozwój nowoczesnych technologii, są wojsko, lotnictwo, przemysł stoczniowy, przemysł stalowy, przemysł maszynowy, badania kosmiczne, telekomunikacja, bezpieczeństwo, ale też rolnictwo3. Znamiennym przykładem na to, jak zlecenia rządowe sprzyjały rozwojowi nowoczesnych technologii, jest Dolina Krzemowa w USA, która stanowi centrum amerykańskiego przemysłu tzw. nowych technologii (technopolis), głównie przemysłu komputerowego. Dolina Krzemowa (Silicon Valley) to nazwa nadana północnej części Doliny Santa Clara, położonej w północnej

95


96 X

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

części stanu Kalifornia. Korzystne warunki – zarówno klimatyczne (deszcz pada tylko zimą, temperatura nie spada poniżej 15 °C, natomiast latem nie przekracza 30 °C, nie jest więc ani za gorąco, ani za zimno), jak i dla rozwoju przedsiębiorczości oraz niskie ceny gruntów przyczyniły się do dynamicznego rozwoju tej okolicy. Wokół lokalnego uniwersytetu – Stanford University (założonego w 1885 r. koło Palo Alto przez gubernatora Kalifornii, Lelanda Stanforda), zaczęły w okresie II wojny światowej powstawać najsilniejsze amerykańskie ośrodki technologiczne i badawcze (Stanford Industrial Park – 1951), po części przenoszone ze względów strategicznych ze Wschodniego Wybrzeża. Sprowadzono tam najwybitniejszych fachowców, którzy pracowali na potrzeby armii, ale z czasem powstawało coraz więcej firm rozwijających idee naukowców – powstały też inne uniwersytety 4. Pracowano zatem głównie nad zaawansowanymi technologiami przemysłowymi, m.in. tu zaczęła się produkcja półprzewodników. W roku 1980 istniało 90 firm zatrudniających 25 tys. osób, w 1985 r. znajdowało się tam ponad 2500 zakładów, które zatrudniały ponad 220 tys. pracowników; obecnie istnieją tysiące przedsiębiorstw 5, zatrudnionych jest 225,5 tys. wyspecjalizowanych pracowników, a Dolina jest trzecim co do wielkości amerykańskim ośrodkiem wysokich technologii (dwa pierwsze to obszary metropolitalne Nowego Jorku6 i Waszyngtonu). Związek między zleceniami rządowymi a rozwojem gospodarki można przestawić tak jak na rys. 1. Zlecenia rządowe inspirują rozwój przedsiębiorstw wysokich technologii i intensyfikują ich związki z nauką, badania naukowe także dostają impulsu rozwojowego, a jednocześnie wynalazki realizowane na potrzeby rządu (armii, badań kosmicznych itd.) promieniują na całą gospodarkę, znajdują wiele cywilnych zastosowań, przyczyniając się do ogólnego rozwoju gospodarki7.

Zlecenia rządowe

Przedsiębiorstwa wysokich technologii

nauka

Gospodarka

rys. 1. wpływ państwa na rozwój gospodarki poprzez zlecenia rządowe Rozwój technologii staje się dzisiaj kluczowym czynnikiem uzyskiwania przez kraje konkurencyjnej pozycji w rywalizacji w zglobalizowanym świecie. Polityka realizowana przez państwo musi wypływać przede wszystkim z potrzeby kształtowania miejsca kraju w tym świecie, godnego

NR 5

aspiracji jego obywateli. Jednym z kluczowych elementów decydujących o randze kraju jest coś, co nazywa się „pozycją konkurencyjną” w relacji z innymi krajami.

Wymagania podstawowe 1. instytucje 2. infrastruktura 3. równowaga makroekonomiczna 4. Zdrowie i podstawowa edukacja Czynniki proefektywnościowe 5. wyższe wykształcenie i doskonalenie zawodowe 6. efektywność rynku dóbr 7. efektywność rynku pracy 8. Poziom rozwoju rynku finansowego 9. Dojrzałość technologiczna Czynniki innowacyjności i rozwoju 10. Jakość środowiska biznesowego 11. innowacyjność

rozwój indukowany przez podstawowe czynniki wytwórcze PkB do $2000/cap

rozwój indukowany przez inwestycje PkB $3000-9000/cap

rozwój indukowany przez innowacje PkB pow. $17 000/cap

rys. 2. filary konkurencyjności gospodarek Źródło: opracowanie własne na podstawie: Xavier sala-i-martin, Jennifer Blanke i inni, Global Competitiveness Index: Measuring the Productive Potential of Nations

Konkurencyjność jest pojęciem złożonym, odnosi się ją na przykład do zdolności przedsiębiorstw do umacniania swojej pozycji na rynku, natomiast w kontekście pozycji kraju interpretuje się ją jako zdolność państwa do zapewnienia długookresowego wzrostu gospodarczego. Ale w ogólniejszym znaczeniu konkurencyjność zależy od wielu czynników. Autorom pracującym dla Światowego Forum Ekonomicznego (World Economic Forum, WEF) udało się zidentyfikować i uporządkować 12 takich czynników, nazywanych filarami konkurencyjności (pillars of competitiveness)8. Ilustruje je rys. 2. Wszystkie te „filary konkurencyjności” są silnie powiązane i wzajemnie się wzmacniają, co jednak istotne, w zasadniczy sposób zależą od polityki państwa, a więc swoistej jego interwencji. Aczkolwiek niektóre mogą być elementem polityki rozwojowej przedsiębiorstw prowadzących świadomą długofalową strategię kształtowania swej globalnej pozycji na bazie zasobów wewnątrzkrajowych i umacniania pozycji w państwach, w których chcą osiągnąć długofalową stabilną pozycję. Taka polityka przedsiębiorstw wymaga jednak nie tylko dojrzałości i mądrości


NR 5

XI

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

zarządów, ale i oderwania od krótkookresowych motywacji, narzucanych przez charakter współczesnego rynku finansowego. Ten podział czynników konkurencyjności pozwala dokonać kategoryzacji krajów ze względu na ich pozycję konkurencyjną. Okazuje się, że najbiedniejsze są kraje, które wykorzystują głównie podstawowe czynniki wytwórcze. Kraje o średnim poziomie zamożności wykorzystują czynniki inwestycyjne zwiększające wydajność pracy. Natomiast w krajach najbogatszych kluczowe znaczenie odgrywają czynniki związane z tworzeniem i wdrażaniem innowacji – są to zarówno rozwój technologiczny, jak i czynniki organizacyjne, w tym nowoczesne techniki biznesowe. W krajach pierwszej grupy rozwój oparty jest zatem na wykorzystywaniu niewykwalifikowanej siły roboczej i zasobów naturalnych. Przedsiębiorstwa konkurują niskimi cenami, konkurencyjność osiąga się dzięki niskiemu poziomowi życia ludności. Utrzymanie konkurencyjności jest zależne od dobrze funkcjonujących instytucji prywatnych i publicznych, odpowiedniej infrastruktury, stabilnej struktury makroekonomicznej, ale też siły roboczej posiadającej kwalifikacje o podstawowym charakterze, której sprawny system służby zdrowia zapewnia właściwą opiekę. Kraje drugiej grupy opierają wzrost gospodarki na inwestycjach zwiększających jej efektywność, uzyskują rezultaty w postaci wzrostu wskaźników wydajności pracy. Przedsiębiorstwa nastawione są na poprawę efektywności produkcji i polepszenie jakości produktów. Istotne znaczenie ma tu jakość kapitału ludzkiego, wynikająca z wyższego wykształcenia i wyszkolenia pracowników. Dla gospodarki kluczowe znaczenie ma zdolność do wykreowania efektywnego rynku dóbr, ukształtowania dobrze działającego

rynku pracy, jak i rozwiniętych instytucji rynku finansowego. Przedsiębiorstwa potrzebują dużego rynku krajowego lub zagranicznego i umiejętności wykorzystania istniejących technologii. Trzecia grupa to kraje najnowocześniejsze, o najwyższym poziomie życia, które konkurencyjność osiągają dzięki temu, że są w stanie forsować rozwój poprzez innowacje technologiczne i organizacyjne. To są podstawowe czynniki, które pozwalają utrzymać wyższe płace i zapewnić ludności wysoki standard życia. Kluczowe znaczenie ma zdolność przedsiębiorstw do konkurowania nowymi i wyróżniającymi się produktami i technologiami – nazywamy to zdolnością do innowacyjności. Badania naukowe prowadzą do jednoznacznego wniosku, że nowoczesne gospodarki w nowym globalnym świecie mogą osiągnąć konkurencyjność tylko łącząc zdolność przedsiębiorstw do kreowania i wdrażania innowacji z elastycznością rozwiązań instytucjonalnych i polityką państwa nastawioną na kształtowanie infrastruktury i dostarczanie dóbr publicznych, takich jak dobre szkolnictwo, dobra opieka zdrowotna i wspieranie nauki. Nowoczesne konkurencyjne państwo to zatem państwo silne i kompetentne oraz państwo o sprawnej gospodarce. W obecnych warunkach kryzysu szczególnie ważne jest zrozumienie, w jaki sposób państwo poprzez swoje wydatki stabilizuje gospodarkę, oddziałuje na nią antycyklicznie, a więc w sytuacji spadku gospodarczego przeciwdziała mu. Mechanizm ten ilustruje rys. 3. Obecny kryzys miał swoje pierwotne źródło w załamaniu finansów, ale jego bezpośrednim makroekonomicznym skutkiem był spadek konsumpcji – niekoniecznie wynikający ze spadku dochodów, aczkolwiek ten także miał miejsce.

KRYZYS

Dochody t mniejsze t < B – deficyt

inwestycje i mniejsze

wydatki B większe

s < i – nadwyżka oszczędności oszczędności s większe finansowanie deficytu wzrost inwestycji wzrost dochodów wzrost konsumpcji

rys. 3. oddziaływanie kryzysu na gospodarkę.

wzrost dochodów budżetu

spadek deficytu

Pobudzenie gospodarki

spadek konsumpcji

97


98 XII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

Spadek konsumpcji to obniżenie aktywności gospodarczej. Mniejsze wydatki na zaspokojenie potrzeb to mniejsze dochody producentów i sprzedawców, spadek zysków, spadek zdolności do regulowania zobowiązań i spadek motywacji do inwestowania – z tym bezpośrednio związany był spadek dostępności kredytów, gdyż znajdujące się w kryzysie banki i inne instytucje finansowe zaczęły wstrzymywać się z ich udzielaniem niepewnym kontrahentom. Rezultatem było zmniejszenie inwestycji, stało się to, co w ekonomii nazywamy brakiem zrównania inwestycji z oszczędnościami: te drugie stały się wyższe od tych pierwszych. Taka sytuacja oznacza, że pieniądz nie wraca do gospodarki, zostaje „zamrożony” w instytucjach finansowych, ich zobowiązania rosną w stosunku do aktywów, których wartość spadła na skutek kryzysu. Spadek dochodów i konsumpcji oznaczał zmniejszenie poziomu wpływów z podatków pośrednich i bezpośrednich, zatem drugim bezpośrednim skutkiem kryzysu musiała być narastająca luka między dochodami a wydatkami budżetów państw, czyli wzrost deficytu. Deficyt budżetowy musi być sfinansowany przez ściągnięcie tej nadwyżki oszczędności, która nie została zainwestowana. Nieczynny pieniądz, który nie został wydany na konsumpcję ani na inwestycje, zostaje poprzez finansowanie deficytu budżetowego skierowany z powrotem do gospodarki. Finansowanie deficytu oznacza zatem wzrost ogólnej puli dochodów w gospodarce i wzrost konsumpcji, w rezultacie więc niekorzystne tendencje „zwijania” koniunktury gospodarczej zostają osłabione – na tym polega antycykliczność deficytu budżetowego. Schemat ten wyjaśnia zatem, w jaki sposób finansowanie deficytu, polegające na ściągnięciu nadwyżki oszczędności i przekształceniu jej w wydatki budżetowe, a w konsekwencji dochody sfery budżetowej i przedsiębiorstw realizujących kontrakty rządowe, mobilizuje do wzrostu inwestycji i w ten sposób przeciwdziała kryzysowi.

NR 5

Jednym z bezpośrednich skutków kryzysu jest spadek zamówień w wielu przemysłach wysokich technologii. Realizując swe wydatki (nie tylko w sferze wysokich technologii), wbrew naiwnemu postulatowi często wysuwanemu przez dyletantów, że „jak jest kryzys, to trzeba oszczędzać, musimy zacisnąć pasa”, państwo nie tylko przeciwdziała kryzysowi, ale nadaje gospodarce impuls rozwojowy. dr hab. Jerzy Żyżyński

Przypisy: 1.

k. sobczak, Działalność gospodarcza. Uregulowania prawne, warszawa 2001, s. 63.

2. 3.

t. kowalik, Pochwała państwa, „rzeczpospolita”, 13.04.2006 r. Por. J. stiglitz, Ekonomia sektora publicznego, warszawa 2004, ss. 396-419.

4.

university of california, california institute of technology, san José state university, santa clara university, silicon valley university i inne.

5.

w tym spośród najbardziej znanych: adobe systems, apple inc., atari, Google, hewlett-Packard, iBm almaden research center, intel, logitech, mcafee, memorex, netscape, oracle, symantec, tesla motors, Yahoo.

6.

w rejonie nowego Jorku działa na przykład new York state foundation for science, technology and innovation.

7.

r. harmoza, Zagadnienia transferu technologii w procesie rozwoju i produkcji systemów uzbrojenia, wojskowe centrum normalizacji, Jakości i kodyfikacji, Zeszyt 95/2005, ss. 53-59.

8.

Xavier sala-i-martin, Jennifer Blanke, margareta Drzeniek hanouz, thierry Geiger, irene mia, fiona Paua, The Global Competitiveness Index: Measuring the Productive Potential of Nations [w:] The Global Competitiveness Report, 2007-2008, world economic forum 2007.

9.

P. a. krugman, Myths and Realities of U.S. Competitiveness, „science”, vol. 254, 8.11.1991 r., ss. 811-815.

Nowoczesne konkurencyjne państwo to państwo silne i kompetentne oraz państwo o sprawnej gospodarce


NR 5

XIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

Siła złego na jednego – z dr. Piotrem Chomczyńskim rozmawia Rafał Górski

Wokół zjawiska mobbingu narosło wiele nieporozumień. Zacznijmy więc od sprecyzowania znaczenia tego terminu. Piotr Chomczyński: Został on spopularyzowany przez Heinza Leymanna w latach 80. Leymann, z zawodu psychiatra, zdefiniował mobbing jako uporczywe, intencjonalne nękanie określonej osoby, mające miejsce przez minimum pół roku z częstotliwością przynajmniej raz na tydzień. Obecnie narosło wiele kontrowersji wokół tej definicji, przede wszystkim dlatego, że wcale nie trzeba kogoś nękać przez pół roku, żeby ten ktoś poczuł się ofiarą; również wspomniana częstotliwość jest kwestią dyskusyjną. Poza tym, zarówno w tej definicji, jak i w definicjach prawnych, nie bierze się pod uwagę subiektywnych odczuć osób narażonych na mobbing, tymczasem dwie osoby eksponowane na oddziaływanie tego samego bodźca mogą reagować na niego odmiennie. Kontrowersje wynikają również z tego, że mobbing stał się terminem bardzo popularnym, medialnym, w związku z czym zdarza się, że jest mylony z konfliktem, jednorazowym aktem agresji czy z dyskryminacją. Tak naprawdę, do mobbingu nie dochodzi zbyt często, w zdecydowanej większości firm on nie występuje. Jeżeli już jednak ma miejsce, jest to spektakularne. Czy mobbing może zachodzić tylko w relacji szef – podwładny? P. C.: Etymologia tego słowa zaczyna się od mob, czyli tłum; stąd rozróżnienie pomiędzy mobbingiem a bullyingiem, dziś nieco zatarte. Mobbing to z definicji działania zbiorowe, wymierzone przeciwko jednej osobie. Podobne mechanizmy obserwuje się w przyrodzie, np. kiedy jakiś intruz podchodzi do ptasiego gniazda, inne ptaki, kierowane solidarnością, atakują go. Natomiast bullying, od słowa bull (byczek), ma charakter „jeden na jeden”. W takiej relacji jedna osoba jest silniejsza od drugiej, niekoniecznie fizycznie, ale np. poprzez umiejscowienie wyżej w strukturze organizacyjnej. Jak odróżnić szefa wymagającego od znęcającego się? Czy można obiektywnie wyznaczyć tę granicę? P. C.: Jeżeli mobbing definiujemy jako długotrwałe, uporczywe, intencjonalne nękanie pracownika, to wbrew

pozorom możemy łatwo odróżnić szefa wymagającego od mobbującego. Ten pierwszy w momencie, kiedy pracownik w terminie wykona dobrze swoją pracę, jest zadowolony i to okazuje, a kryteria oceny efektów pracy stosuje identyczne wobec wszystkich zatrudnionych. Ten aspekt odróżnia oba wspomniane typy pracodawców: szef mobbujący przyjmuje „specjalne” kryteria dla nielubianego pracownika, właśnie po to, by go nękać, dołować, ośmieszać, rozsiewać plotki, poniżać, izolować itd. Czy mobbing to zjawisko nowe? A jeśli nie – co zdecydowało o tym, że tak dużo i często mówi się o nim w ostatnich latach? P. C.: Mobbing jest zjawiskiem starym jak świat. Jeśli przyjrzymy się np. „fali” w wojsku i wszelkich innych formacjach, również niezmilitaryzowanych, to jest to zjawisko bliskie mobbingowi. W zakładach pracy zawsze byli nielubiani pracownicy, którym się dokuczało. Obecnie, kiedy otworzyliśmy się na Zachód, ten mechanizm został po prostu inaczej nazwany i stał się przedmiotem refleksji nie tylko akademickiej. Termin jest nowy i choćby dlatego przyciąga uwagę mediów, ale samo zjawisko absolutnie nie jest nowe. Kiedy spojrzymy na wieczorne wydanie „Faktów” lub na okładkę „Faktu”, to mamy tam przede wszystkim historie, w których jakiemuś człowiekowi przydarzyło się nieszczęście. Mobbing idealnie pasuje do tego wzoru przyciągania uwagi publicznej, bo ktoś jest krzywdzony, a inni albo o tym wiedzieli i nie sprzeciwili się, albo wręcz w tym uczestniczyli. Jest szef, przedstawiany w sposób negatywny, jest bezbronny pracownik – media lubią tego typu wiadomości. Jaka jest faktyczna skala mobbingu w Polsce? P. C.: Znam wyniki różnych badań, prowadzonych wedle rozmaitych metodologii, trudno mi więc podać jedną, precyzyjną odpowiedź. Jedna z polskich badaczek podaje, że 60% osób w zakładach pracy jest mobbowanych czy doświadczyło mobbingu, w co mi się absolutnie nie chce wierzyć; inne statystyki oscylują wokół poziomu kilkunastu procent, w zależności od firmy. Na pewno szczególnie narażeni są zatrudnieni w przedsiębiorstwach państwowych, z których generalnie trudno zwolnić pracownika

99


100 XIV

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

i w związku z tym liczy się raczej na to, że on sam – pod wpływem nacisku – złoży wymówienie. Na pewno zasięg zjawiska mobbingu powiązany jest z sytuacją na rynku pracy. W momencie, kiedy mamy do czynienia z „rynkiem pracownika”, trudno sobie wyobrazić mobbing na szeroką skalę. Istnieje możliwość wyboru, w związku z czym, statystycznie rzecz biorąc, więcej osób go dokonuje. Natomiast w przypadku „rynku pracodawcy”, kiedy to przedsiębiorcy dyktują warunki, pracownik pozostawiony jest w większym stopniu sam sobie i musi nieraz godzić się na trudną sytuację. Pozostawanie ofiarą mobbingu zależy w dużym stopniu od indywidualnej sytuacji pracownika: jeżeli jest wykształcony, posiada określone kompetencje, doświadczenie – wtedy znacznie łatwiej będzie mu znaleźć inną pracę. Z drugiej strony, istotna jest kwestia subiektywnego postrzegania swoich szans na rynku zatrudnienia. Jeżeli tworzę sobie „psychiczne więzienie” poprzez utwierdzanie się w myśli, że to jest moja jedyna praca i żadnej innej nie potrafię znaleźć / wykonywać, to pomimo występowania alternatywy nie biorę jej pod uwagę, bo ona nie wchodzi w zakres mojego myślenia o sobie samym. Jak się ma częstotliwość występowania mobbingu w Polsce do sytuacji w krajach Europy Zachodniej? P. C.: Spotkałem się z wynikami badań, w których podawano, że w krajach Europy Zachodniej, w tym w Skandynawii, notowany jest wyższy poziom mobbingu niż ten

NR 5

deklarowany w Polsce. Stwierdzenie, że jest on tam większym problemem niż u nas byłoby jednak błędną interpretacją. W tamtych krajach ludzie są znacznie bardziej uświadomieni, rozumieją sedno zagadnienia, dlatego pracownicy częściej zgłaszają wnioski o poprawę własnej sytuacji, tymczasem u nas mobbing jest zjawiskiem ciągle nieznanym, mylonym z innymi, a wiele osób nie chce się przyznać, gdy go doświadczają. Proszę zauważyć jak niewiele jest w Polsce spraw sądowych o mobbing. W krajach zachodnich pracownicy lepiej potrafią się bronić. Nie wiem tego na pewno, dlatego nie chciałbym się na ten temat wypowiadać w sposób kategoryczny, natomiast moje podejrzenie jest takie, że ludzie po prostu boją się utraty pracy, boją się angażować inne osoby z miejsca pracy do roli świadków w przypadku rozprawy sądowej, nie znają istoty procesu, odstrasza ich także przekonanie o opieszałości polskich sądów, o tym, że sprawy będą się ciągnęły latami. Jakiego rodzaju bezprawne bądź nieakceptowane na Zachodzie zachowania Polacy tolerują, choć podpadają one pod definicję mobbingu? P. C.: Mam wrażenie, że np. sama agresja słowna, pewne zwroty, spotykają się u nas z akceptacją większą niż na Zachodzie. Może to wynikać z faktu, że jako społeczeństwo jesteśmy przyzwyczajeni do pewnej dyscypliny, posłuszeństwa, do braku własnego zdania, do braku dbałości o własną godność, również w miejscu pracy. Pamiętajmy, że pracodawca kupuje naszą pracę, a nie nas samych. Znam przykład szwalni, gdzie pracodawca zatrudniał „na czarno” i żeby wziąć urlop, trzeba było przed nim uklęknąć i prosić go o wolny dzień przy wszystkich pozostałych pracownicach, a czasami nawet klientach! To są sytuacje ekstremalne, które zdarzają się bardzo rzadko, natomiast kiedy już do nich dochodzi, to nie da się ich pomylić z konfliktem, złym dniem, jednorazowym aktem agresji itd. Termin „mobbing” powinien być zarezerwowany właśnie dla tych skrajnych sytuacji, bywa natomiast nadużywany. Jakie są skutki tego „prawdziwego” gnębienia w miejscu zatrudnienia – na poziomie jednostki, zakładu pracy, społeczeństwa? P. C.: Na poziomie jednostki są to przede wszystkim skutki psychiczne. Człowiek, który jest gnębiony w miejscu pracy, często nie wytrzymuje nerwowo. Nieraz dochodzi do konsekwencji zdrowotnych: na skutek ciągłego stresu taki pracownik może cierpieć na migreny, mieć osłabiony układ immunologiczny, a zatem częściej chorować. Poza tym spory odsetek osób mobbowanych staje się nieprzydatnych na rynku pracy, trudno jest im się gdziekolwiek zatrudnić. Jeżeli chodzi o konsekwencje mobbowania na poziomie zakładu i na poziomie państwa, to widzę tutaj

b n toni (encontranDo la insPiracion :) ), httP://www.flickr.com/ Photos/valenciano_76/2915482151/, b n lucia ferri, httP:// www.flickr.com/Photos/51744546@n00/365789515/


NR 5

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

przede wszystkim duże koszty – leczenia, absencji pracowników, wysokiej fluktuacji zatrudnionych, ponownych szkoleń, rekrutacji i selekcji. Wiążą się z tym same negatywne skutki. Pracodawcy mają świadomość kosztów generowanych w przypadku występowania mobbingu? P. C.: Wierzę w racjonalność przedsiębiorców. Jeśli ktoś zatrudnia pracownika i widzi, że ta osoba jest gnębiona i w związku z tym dochodzi do pewnych niekorzystnych zjawisk – pracownik nie przychodzi do pracy, pracuje mniej efektywnie, jest zdemotywowany – to nie będzie pozwalał na tego typu sytuacje. Natomiast w przypadku przełożonego, który w przeciwieństwie do pracodawcy nie musi sporządzać rachunku ekonomicznego, sprawa wygląda zgoła inaczej. Na tę kwestię zwraca uwagę Marie-France Hirigoyen, która przeprowadzała badania we Francji i stwierdziła, że do sytuacji mobbingowych zdecydowanie częściej dochodzi w firmach państwowych, gdzie nikt się nie przejmuje, że danego pracownika nie ma lub że istnieją pewne koszta mobbingu, które poniesie cała organizacja. Jaka jest społeczna świadomość zjawiska, o którym mówimy? P. C.: Nie badałem tego problemu, natomiast wydaje mi się, że jest raczej niska. Być może dzięki obecności w mediach znany jest sam termin; niewykluczone, że ludzie zaczęli go już kojarzyć ze złą sytuacją w pracy, z szefem, który nęka pracowników. Jest to jedynie cząstka zjawiska, ale i tak mam nadzieję, że możemy czuć już pewien komfort, że ten stopień świadomości został osiągnięty. Nie zmienia to faktu, że ludzie generalnie nie są zorientowani w temacie. Kto według Pana powinien zająć się podnoszeniem tej świadomości? P. C.: To zadanie dla rzetelnego dziennikarstwa. Przyznam, że nie mam zbyt dużego zaufania do dziennikarzy, ponieważ wielu z nich niedbale wykonuje swoje obowiązki. Natomiast rzetelni dziennikarze, którzy nie przychodzą na wywiad z ukutą już tezą, tacy, którzy chcą poznać istotę problemu, powinni wziąć na siebie obowiązek popularyzacji pewnych zjawisk oraz standardów etycznych. Wydaje mi się, że istotna jest również rola środowiska naukowego. Dysponując rzeczowymi badaniami i obiektywizmem, powinno ono analizować mechanizm powstawania sytuacji mobbingowej oraz jej konsekwencje, zarówno natury psychicznej, ekonomicznej, jak i socjologicznej. Powinno dojść do szerokiej współpracy pomiędzy sferą przedsiębiorstw a uniwersytetami czy ośrodkami akademickimi, które są w stanie zgromadzić i w odpowiedni sposób przekazać taką wiedzę.

XV

Chom CzyŃ ski Dr Piotr Chomczyński (ur. 1980) – socjolog, związany z katedrą socjologii organizacji i Zarządzania uniwersytetu Łódzkiego. Doktorat z socjologii poświęcił zjawisku mobbingu, w ramach prowadzonych badań zatrudnił się w jednej z fabryk. naukowo zajmuje się m.in. zarządzaniem zasobami ludzkimi oraz public relations. członek european sociological association, sekcji socjologii Jakościowej i symbolicznego interakcjonizmu przy Polskim towarzystwie socjologicznym, stowarzyszenia antymobbingowego „Godność” przy instytucie medycyny Pracy oraz zespołu doradczego „Przeglądu socjologii Jakościowej”. autor książki „mobbing w pracy z perspektywy interakcyjnej: proces stawania się ofiarą” (2008).

Proszę o wskazanie uwarunkowań sprzyjających zachowaniom mobbingowym. Zacznijmy od tych wiążących się z cechami indywidualnymi prześladujących i prześladowanych. P. C.: Jeśli ktoś jest z natury samotnikiem, nie ma kompetencji interakcyjnych, jest osobą zamkniętą, w zdecydowany sposób odróżnia się od pozostałych pracowników na korzyść lub na niekorzyść – taka osoba z większym prawdopodobieństwem doświadczy mobbingu. Podobnie dzieje się, gdy pracownicy są zbyt ambitni, za mało ambitni, nielojalni, uwikłani w zbyt bliskie relacje z szefem i na dodatek faworyzowani przez niego. Może się zdarzyć, że takie osoby będą wykluczane. Do takiej sytuacji może dochodzić również wtedy, gdy trafiamy do zespołu dobrze zintegrowanego, do grona ludzi, którzy są nieufnie nastawieni wobec każdego nowego pracownika, zwłaszcza jeśli wyróżnia się on np. wiekiem. Jeżeli chodzi o osobę mobbera, to przyznam, że nie robiłem takich badań, natomiast natura człowieka jest taka, że jeżeli nie czuje on żadnego oporu wobec swoich działań, to wtedy się one nasilają. Jeżeli szef postąpi wobec pracownika w sposób bardzo agresywny i zarówno ofiara tego ataku, jak i pozostałe

101


102 XVI

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

zatrudnione osoby nie zareagują, to gdzieś tam zakoduje sobie, że takie zachowanie wobec podwładnego jest możliwe. Wolałbym zresztą unikać słowa „szef ” i zastąpić je zwrotem „mobber”. Mobber kieruje się pewną strategią. Trudno jest zaatakować pracownika, który dobrze się broni, jest lubiany, popularny, wykształcony, doświadczony, kompetentny – wiadomo, że w razie ataku na taką osobę bardzo szybko może nastąpić sprawna obrona i mobbing będzie nieefektywny. Łatwiej jest mobbować kogoś, za kim i tak nikt się nie ujmie, kogoś, kto jest osobą wycofaną z życia pracowniczego. Są mobberzy, którzy mobbują po prostu „dla sportu”. O takim przypadku informował mnie przewodniczący jednego z łódzkich związków zawodowych – miał on do czynienia z szefem, który zawsze wybierał jakąś ofiarę i tak długo ją mobbował, aż zwalniała się z pracy. Pobudki mogą być naprawdę bardzo, bardzo różne. Czy daje się wychwycić różnice w nasileniu zjawiska mobbingu w zależności od wielkości zakładu pracy lub charakteru zatrudnienia większości pracowników? P. C.: Na pewno znacznie łatwiej jest mobbować w dużych zakładach, gdzie interesy poszczególnych pracowników giną w masie spraw i ludzi; prawdopodobieństwo jest większe również w przypadku osób zatrudnionych na czas nieograniczony, które trudno jest zwolnić. W mniejszych firmach relacje mają charakter w większym stopniu osobisty; postępy w pracy są monitorowane, realizowane są czyjeś interesy i kierownik czy pracodawca może łatwiej dostrzec problem, zwłaszcza jeżeli zna się ze swoimi pracownikami. Badania pokazują, że mobbing często pojawia się np. w transporcie, szpitalach czy w policji. W tym ostatnim przypadku mamy formację formalnie zorganizowaną, zhierarchizowaną, w której przełożony dysponuje bardzo dużą władzą, gdzie istnieje obowiązek posłuszeństwa, a umowę podpisuje się na czas nieokreślony. Razem składa się to na warunki sprzyjające powstawaniu mobbingu. Czy mógłby Pan pokrótce opisać proces stawania się ofiarą oraz wymienić warunki powodzenia ataku, ale i obrony? P. C.: Proces ten jest bardzo rozłożony w czasie. Na samym początku jest punkt zwrotny – pierwszy atak, który ofiara odbiera jako atak na siebie. Poszkodowany zazwyczaj stara się ocenić, czy jest traktowany w specjalny sposób, czy zdarzył się po prostu jakiś przypadek lub splot różnych przypadków. Pewne mechanizmy zaczynają uruchamiać się dopiero w chwili, gdy ofiara, poprzez porównanie swojej sytuacji do sytuacji innych pracowników, dochodzi do wniosku, że potraktowano ją w sposób szczególny. Zazwyczaj ma wtedy miejsce jedno z czterech działań: działanie obronne zakończone sukcesem, działanie zakończone porażką,

NR 5

działanie paraobronne lub brak działania. Działania obronne zakończone sukcesem mają miejsce wtedy, gdy dochodzi do przerwania sytuacji mobbingowej i nie ma mowy o procesie stawania się ofiarą. W przypadku działań zakończonych porażką możliwe są dwa scenariusze. W pierwszym, mimo że obrona zakończyła się porażką, mobber odpuszcza, ponieważ zobaczył, że dana osoba postawiła czynny opór. W drugim – ofiara zmienia zakład pracy albo godzi się z sytuacją, pozostając w miejscu pracy, gdzie doświadcza mobbingu. Celem działań paraobronnych jest przekonanie mobbera w sposób pośredni, żeby dał nam spokój, np. jeszcze bardziej intensywna praca, jeszcze większe zaangażowanie, płacz w celu wzbudzenia litości. W przypadku braku działań obronnych mamy do czynienia z dostosowywaniem się do sytuacji, czyli np. niezwracaniem uwagi na szefa, zobojętnieniem, nabieraniem przekonania, że „tak już musi być”. Tutaj ważna jest rola rodziny, która czasem oferuje niewłaściwą pomoc – pociesza taką osobę, która pokrzepiona psychicznie i zachęcana przez bliskich idzie z powrotem do pracy, gdzie znowu dochodzi do mobbingu. To błędne koło – gnębiony wraca się wyżalić, rodzina znowu mu współczuje, ale powtarza: „no widzisz, musi tak być, takiego masz pracodawcę”. Pomoc właściwa ukierunkowana jest na zmianę sytuacji, zakłada oddziaływanie na mobbera, zmianę warunków pracy albo po prostu zmianę miejsca zatrudnienia. W pracach prof. Fredmunda Malika stawiana jest teza, że jednym z kluczowych czynników sprzyjających rozwojowi mobbingu jest niska jakość kształcenia zawodowego w obszarze kierowania ludźmi, np. motywowania i doceniania pracowników. P. C.: Mam wrażenie, że osoby, którym przychodzi kierowanie innymi, bywają do tego nieprzygotowane. Są osoby, które potrafią to efektywnie robić w naturalny sposób, gdyż mają charyzmę, autorytet. Takie osoby zdarzają się jednak rzadko, nie każdy jest urodzonym liderem, przywódcą, kierownikiem. Jeżeli ktoś nie posiada tego typu umiejętności, to w moim przekonaniu powinien podlegać procesowi kształcenia w tym zakresie. Musi wiedzieć, w jaki sposób motywować, jak wytyczać cele, nagradzać, oceniać, przeprowadzać rozmowę, wyciągać wnioski, udzielać informacji zwrotnych, wreszcie – w jaki sposób postrzegać zjawisko mobbingu i być uczulonym na jego ewentualne ślady. Tymczasem na szkoleniach z zarządzania przeważnie dominuje perspektywa techniczna, która może dawać wrażenie, że wszyscy pracownicy są mniej więcej podobni, że wystarczy zaaplikować podobne procedury i ludzie będą się podobnie zachowywać. A przecież człowiek jest tylko człowiekiem – gdy się budzimy, nie wiemy, w jakim będziemy nastroju w ciągu dnia, jak będziemy reagować, jak więc możemy przewidzieć, jak ktoś inny będzie reagował? Procedury zarządzania nie powinny być zupełnie uniwersalne,


GOSPODARKA SPOŁeCZNA

metod postępowania z jednej firmy nie da się stosować z podobnym powodzeniem w innej, o odmiennym profilu działalności, potrzebach i zadaniach. Właściwe kształcenie osób zarządzających powinno się koncentrować na przykładaniu większej wagi do czynnika ludzkiego. Skoro człowiek jest najważniejszym „zasobem” w firmie, to dlaczego o niego nie zadbać? Słyszy się czasem, że oskarżenia o gnębienie psychiczne, podobnie jak zarzuty molestowania seksualnego, są wygodnym narzędziem zemsty, gdyż trudno w takich przypadkach udowodnić własną niewinność. P. C.: Z tego co wiem, zgodnie z polskim prawodawstwem to pracodawca musi udowodnić, że nie dyskryminuje, natomiast pracownik musi udowodnić, że jest mobbowany. Czyli to osoba, która jest mobbowana, musi przedstawić tego dowody: nagrane rozmowy, decyzje na piśmie, zeznania pracowników poświadczające o tym, że pracodawca uwziął się na danego pracownika. Trudno mi wyobrazić sobie sytuację, kiedy mobbing jest wyssany z palca, a pracownik znalazł pomimo tego dużo dowodów świadczących o winie pracodawcy. Mam wrażenie, że nie możemy mówić o masowej skali tego rodzaju nadużyć ze strony pracowników.

XVII

b Dominique sancheZ, httP://www.flickr.com/Photos/Bakou67/864366055

NR 5

Jak oddolne mechanizmy społeczne, np. jak solidarność międzyludzka czy działalność stowarzyszeń antymobbingowych, dają sobie radę z przypadkami mobbingu?

A jaka może być rola związków zawodowych w walce z mobbingiem? Czy zetknął się Pan z ich profesjonalnym podejściem do wspierania pracowników w tym obszarze?

P. C.: Solidarność koleżeńska pojawia się często wtedy, gdy mobbowany jest osobą popularną w grupie, zaś mobber nie posiada nad tą grupą zdecydowanej przewagi, gdyż np. jest na równorzędnym stanowisku lub pozostali pracownicy mu nie podlegają. Ważne jest tutaj zachowanie ofiary, która nie zamyka się przed innymi ze swoim problemem, lecz stara się szukać sprzymierzeńców. Nie mogę jednoznacznie stwierdzić, jak bardzo efektywne są towarzystwa antymobbingowe, gdyż nigdy tego nie badałem. Miałem natomiast kontakt z osobami, które działają w takich organizacjach i na pewno mogę powiedzieć, że są to ludzie kompetentni. Mam jednocześnie wrażenie, że trzeba liczyć w głównej mierze na aktywność samej osoby mobbowanej – pierwszy krok w poszukiwaniu fachowej pomocy musi należeć do niej. Kiedy już to nastąpi, odpowiedni specjalista poradzi jej, w jaki sposób postępować z mobberem, jak zbierać materiał dowodowy, jak radzić sobie ze stresem. Ten pierwszy krok musi jednak poprzedzać wysoka świadomość, i tu kluczowa odpowiedzialność, jak już wspomniałem, ciąży na dziennikarzach, środowiskach naukowych, ale także na zrzeszeniach pracodawców. Poza tym państwo powinno w odpowiedni sposób zadbać o prawodawstwo.

P. C.: Formalnie – mobbing musi być przedmiotem zainteresowania związków zawodowych, gdyż są one po to, by bronić zatrudnionych. Niestety czasami jest tak, że związki są skupione w głównej mierze na sobie, a jeśli jest ich w przedsiębiorstwie kilka, to często są wzajemnie skonfliktowane i wtedy kwestia problemów pojedynczego pracownika gdzieś ulatuje. Są też związki zawodowe, które w dużym stopniu biorą stronę pracodawcy, gdyż mają w tym pewien interes, ale nie chcę w tym miejscu wnikać w tego typu kwestie. W każdym razie, problem mobbingu powinien być przedmiotem zainteresowania związków zawodowych czy też rad pracowników, skoro są to organizmy, które funkcjonują pomiędzy pracodawcą a pracobiorcą. Jakie działania profilaktyczne rekomendowałby Pan pracownikom i pracodawcom, którzy chcą ustrzec się mobbingu? P. C.: Jeżeli dostrzegamy pierwsze oznaki, że ktoś nas źle traktuje, to nie możemy się na to godzić. Utrata pracy to jeszcze nie jest najgorsza z sytuacji, jakie nam grożą. Nie bierzmy zresztą od razu pod uwagę czarnego scenariusza, że jeżeli w sposób aktywny, zdecydowany przeciwstawimy się niedopuszczalnym praktykom, to od razu zostaniemy

103


104 XVIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

zwolnieni. Natomiast mam wrażenie, że natychmiastowa reakcja, reakcja asertywna, nie niegrzeczna, a stanowcza, jest w stanie mobbing zahamować. Jeżeli kierownik mówi do mnie „to teraz spadaj”, odpowiadam: „Panie kierowniku, nie podoba mi się sposób, w jaki Pan do mnie mówi, proszę się w ten sposób do mnie nigdy więcej nie odzywać. Jest Pan kierownikiem, akceptuję ten fakt, natomiast nie pozwolę na to, aby mnie Pan tak traktował”. Możemy to nawet powiedzieć publicznie i wtedy, o ile ktoś nie jest furiatem czy typem osobowości wynaturzonej, to zrozumie, że z tym pracownikiem w ten sposób nie można postępować. Po prosu reakcja musi być zdecydowana, nie można kłaść uszu po sobie i udawać, że wszystko jest OK. Jest pewne, że jeżeli reakcją będzie bierność, to mobber sobie zakoduje, że tak można, że gnębiona osoba jest w stanie zaakceptować fakt złego traktowania. Jeśli chodzi o zapobieganie mobbingowi, to ważne jest również, żeby dużo rozmawiać, mieć dobre kontakty ze współpracownikami. Możemy wtedy na nich liczyć nie tylko w sytuacjach wykonywania obowiązków. Nie bądźmy sami – jeśli wszyscy idą na stołówkę, to my też pójdźmy, porozmawiajmy, pośmiejmy się, pożartujmy. Lubianego pracownika trudno jest mobbować. Pracodawca, który chce uniknąć mobbingu w swoim zakładzie, powinien tworzyć więcej możliwości i okazji do spotykania się i rozmawiania pracowników? P. C.: Tak myślę. Niech to nie będzie pracodawca „zza biurka”, zamknięty w gabinecie. Niech przejdzie się po

NR 5

zakładzie; jeżeli pracownicy mają przerwę na papierosa, to niech on też tam pójdzie i porozmawia; jeżeli pracownicy jedzą drugie śniadanie na stołówce, to niech pójdzie też tam. Niech pracodawca będzie obecny, niech dba o pracowników, niech się interesuje – nie chcę, by zabrzmiało to źle – ich życiem prywatnym. Warto wiedzieć, że np. pan Stanisław ma syna, który właśnie zdał egzamin na prawo jazdy, a pani Jadzia ma 20-letnią wnuczkę. Bardzo trudno jest mobbować u takiego pracodawcy, który dba o relacje, który jest widoczny i w związku z tym jest w stanie dostrzec pierwsze symptomy złej sytuacji i ją wyhamować już na samym początku. Z mobbingiem jest jak z chorobą – im szybciej ją wykryjemy, tym mniejsze ryzyko, że doprowadzi ona do destrukcji. Podsumowując – radzę jak najczęściej rozmawiać z pracownikami, spotykać się, wyczuwać klimat, reagować, natomiast unikałbym nadmiernego chwalenia jednej osoby i koncentrowania się wyłącznie na niej, bo to są idealne warunki, aby ten pracownik był naprawdę źle traktowany przez pozostałych. Chciałbym też dodać, że mobbing jest zjawiskiem niesamowicie skomplikowanym i wymaga wzięcia pod uwagę bardzo wielu okoliczności. Zajmuję się tym tematem już cztery lata, a ciągle jestem zaskakiwany różnego rodzaju sytuacjami. Dziękuję za rozmowę. Łódź, 29 marca 2010 r.

POLECAMY

Wiem, jaka jest strategia firmy Wiem, czy przedsiębiorstwo nie kuleje finasowo Wiem, czy nie planują zwolnień grupowych

Wiem – jestem w radzie pracowników

Rady Pracowników.info b Vase PetroVski

wszechstronna pomoc dla rad

Centrum wspierania rad pracowników • rady@iso.edu.pl • tel. (42) 630 17 49 Projekt jest realizowany przy wsparciu udzielonym przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego oraz budżetu Rzeczypospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.


NR 5

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

XIX

Pracować mniej – żyć lepiej Michał Juszczak Analitycy brytyjskiej New economics Foundation ostrzegają: jeśli ideologia nieustannego wzrostu gospodarczego oraz dyktat rynku i jego zasad nie zostaną zakwestionowane, światu grozi społeczna i ekologiczna katastrofa. Remedium może stanowić wypracowanie nowego modelu ekonomicznego, bazującego na znacznym skróceniu czasu pracy.

Pogromcy dogmatów Opublikowany przez NEF na początku 2010 r. raport „21 hours”, mający stanowić punkt wyjścia do ogólnonarodowej debaty, postuluje stopniowe ograniczanie przeciętnego tygodniowego czasu płatnej pracy, aż do tytułowych 21 godzin. W obliczu kryzysu finansowego, rosnących nierówności społecznych oraz wyczerpywania zasobów naturalnych, koniecznością staje się bowiem radykalne zrewidowanie rozpowszechnionych przekonań na temat pracy zawodowej, jej miejsca w życiu człowieka i relacji do dochodów, oraz dostosowanie systemu ekonomicznego do potrzeb społecznych i ograniczeń środowiska. Współczesny globalny kapitalizm, oprócz enklaw dobrobytu i nadkonsumpcji, pochłaniających olbrzymie ilości energii, generuje także obszary biedy i wykluczenia. Raport NEF zwraca uwagę, że dla zachowania stabilności społecznej i ekologicznej niezbędna jest bardziej sprawiedliwa redystrybucja dochodu (własności) oraz znaczne ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do atmosfery, co wymagać będzie m.in. skrócenia czasu płatnej pracy. Mogłoby ono także doprowadzić – zdaniem autorów – do zmiany dominującego obecnie modelu kultury, promującego rywalizację kosztem współpracy i wymiany społecznej, a także do bardziej sprawiedliwego podziału pracy między kobiety i mężczyzn. Mniejsze obciążenie pracą zarobkową, przy zachowaniu możliwości utrzymania się na godziwym poziomie, skutkowałoby bowiem zwiększeniem ilości czasu dla gospodarstwa domowego, zwłaszcza na opiekę nad dziećmi i innymi członkami rodziny, a także na rozwój zainteresowań i pracę wolontaryjną na rzecz wspólnoty. Jak zauważają autorzy raportu, w obecnych ustawowych regulacjach czasu pracy nie ma nic „naturalnego” – stanowią one historyczne dziedzictwo przemysłowego kapitalizmu (40-godzinny tydzień pracy zaczął być postrzegany jako „normalny” na przełomie lat 30. i 40. XX w.). W społeczeństwach postindustrialnych reżim 8-godzinnej pracy przez pięć dni w tygodniu traci rację bytu. Opracowanie kwestionuje także inne twierdzenia uznawane za pewniki, np. przekonanie wiążące wartość pracy z rynkową wysokością wynagrodzenia za nią.

Eksperci NEF argumentują, że powinna być ona oceniana w oparciu o szereg wzajemnie powiązanych czynników, m.in. długoterminowy wpływ na stan społeczeństwa oraz środowiska naturalnego. Po uwzględnieniu tych kryteriów istnieją podstawy, by stwierdzić, że wiele z nisko opłacanych prac generuje większą wartość i przynosi znacznie mniej destrukcyjnych efektów niż szereg najwyżej opłacanych zawodów. Czołowi pracownicy brytyjskiego sektora bankowego zarabiają rocznie od 500 tys. do 10 mln funtów, wśród kadry kierowniczej przemysłu reklamowego zarobki sięgają od 50 tys. do 12 mln, natomiast w przypadku doradców podatkowych wynoszą 75-200 tys. funtów. Jak wynika z szacunków NEF, na każdy funt wartości generowanej przez pracowników tych branż przypada odpowiednio 7, 11 i 47 funtów strat (społecznych, ekologicznych i in.). Dla porównania, każdy funt zarobiony przez osoby opiekujące się dziećmi, pracowników służb pomocniczych szpitali czy zajmujących się recyklingiem odpadów (otrzymujących wynagrodzenia niewiele wyższe od płacy minimalnej), generuje od 7 do 12 funtów wartości. Ta sama analiza wykazała również, że wzrost płac kadry zarządzającej przedsiębiorstw nie znajduje proporcjonalnego odzwierciedlenia w zwiększeniu ich ekonomicznej efektywności. Z Time Use Survey, badania obejmującego całość populacji w wieku produkcyjnym (16-64 lata dla mężczyzn, 16-59 u kobiet), wynika, że Brytyjczycy spędzają na pracy zarobkowej średnio 19,6 godziny w tygodniu – statystyka ta obejmuje zarówno pracujących, jak i bezrobotnych oraz rencistów. Liczba ta bliska jest liczbie godzin proponowanej przez NEF – problemem pozostaje zatem bardziej sprawiedliwa dystrybucja pracy. Zatrudnieni na pełen etat pracują obecnie w Wielkiej Brytanii co najmniej 35 godzin w tygodniu. Górny limit czasu pracy, wynoszący 48 godzin, ustanawia dyrektywa UE (jak pokazują statystyki, w 2007 r. taką liczbę godzin tygodniowo spędzało w pracy aż 13,1% Brytyjczyków). Według danych Eurostatu, brytyjskie kobiety spędzają średnio na pracy zarobkowej 16,8 godziny w tygodniu, natomiast aż 29,75 godziny na pracy nieodpłatnej.

105


106 XX

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

W przypadku mężczyzn mamy do czynienia z niemal odwrotną sytuacją – odpowiednio 29,16 i 16,1 godziny. Wśród badanych krajów największa dysproporcja między płciami w całkowitym czasie pracy została zanotowana we Włoszech, gdzie kobiety pracują o 9,5 godziny dłużej (w Szwecji, gdzie różnice w tym względzie są najmniejsze, kobiety pracują tylko 56 minut dłużej). Autorzy raportu dokonali także szacunkowej pieniężnej wyceny prac domowych oraz opieki nad dziećmi i osobami starszymi w oparciu o minimalną, gwarantowaną stawkę za godzinę (4,85 funta). Z przeprowadzonych wyliczeń wynika, że całkowita wartość nieodpłatnej pracy wykonywanej przez kobiety i mężczyzn wyniosła w 2005 r. aż 253,7 mld funtów, równowartość 21% brytyjskiego PKB (nieodpłatna praca kobiet stanowiłaby odpowiednik 14% PKB).

Trzy ekonomie Postulowany 21-godzinny tydzień pracy (lub jego miesięczny bądź roczny godzinowy ekwiwalent) doprowadziłby do zasadniczej zmiany w relacjach między pracą a wynagrodzeniem oraz poziomem i charakterem konsumpcji. W innym opracowaniu, „Green Well Fair” (gra słów, nawiązująca do ekologii i sprawiedliwości, ale także welfare, czyli dobrobytu), analitycy New Economics Foundation wyróżniają trzy ekonomie, których harmonijne współdziałanie stanowi warunek zrównoważonego rozwoju: ekonomię środowiska (zasobów naturalnych), zasobów ludzkich (tworzących i podtrzymujących relacje społeczne) oraz rynkową. Argumenty przemawiające za znaczącym skróceniem tygodnia pracy mieszczą się w trzech kategoriach, odpowiadających wyróżnionym przez badaczy ekonomiom. 1. Ochrona środowiska naturalnego. Wyczerpywanie się zasobów planety stwarza konieczność znacznego ograniczenia konsumpcji oraz oparcia gospodarki na mniej energochłonnych technologiach. Do osiągnięcia tego celu niezbędne jest zrewidowanie społecznych wyobrażeń na temat tego, co czyni życie „dobrym” i jak wiele środków potrzeba na zaspokojenie podstawowych potrzeb materialnych. Bardziej egalitarna kultura, w której narodzinach mogłoby pomóc wymuszenie ograniczenia liczby godzin płatnej pracy oraz zmniejszenie zróżnicowania płac, zredukowałaby napędzający nadmierną konsumpcję lęk przed utratą uzyskanego statusu materialnego, określającego pozycję w społeczeństwie. Jak podkreślają autorzy raportu, wiele wyborów konsumenckich dokonywanych jest w imię wygody oraz dla zaoszczędzenia czasu (wysoko przetworzona żywność, urządzenia elektryczne, pojazdy mechaniczne). Mniejsze obciążenie pracą zarobkową oraz towarzyszące mu obniżenie dochodów mogłyby skłonić członków wysoko rozwiniętych społeczeństw do zachowań bardziej przyjaznych środowisku, np. naprawy sprzętów domowych zamiast zakupu nowych, podróżowania transportem publicznym

NR 5

zamiast samochodem itp. Prowadziłoby to do znaczącego zmniejszenia presji na środowisko naturalne i jego zasoby. 2. Sprawiedliwość społeczna i powszechny dobrobyt. Obecnie około 2,5 mln Brytyjczyków poszukuje pracy i nie jest w stanie jej znaleźć. Eksperci NEF zwracają uwagę na rosnące nierówności między rodzinami, w których oboje partnerzy pracują zarobkowo, a tymi, w których żadna z osób nie ma stałej pracy. Ograniczenie intensywności płatnej pracy przez tych, którzy ją posiadają, prowadziłoby do bardziej sprawiedliwej dystrybucji tego dobra w ramach społeczeństwa, tj. spadku poziomu bezrobocia. Dodatkowo, powiązanie mniejszej liczby godzin płatnej pracy z wyższą stawką minimalną za godzinę doprowadziłoby do zredukowania nierówności społecznych. Wraz z napływem kobiet do pracy zarobkowej, w ciągu ostatnich trzech dekad znacznie wzrosło ich obciążenie pracą, przy zachowaniu różnic w statusie materialnym między płciami (na porównywalnych stanowiskach nadal zauważalne są dysproporcje dochodów). Krótszy tydzień pracy stworzyłby możliwość bardziej zrównoważonego podziału pracy (płatnej i niepłatnej) między kobietami a mężczyznami, a także poprawił jakość życia rodzinnego poprzez zwiększenie ilości czasu, który rodzice mogliby poświęcać wychowaniu dzieci. Raport NEF szczególnie akcentuje konieczność większego zaangażowania ojców w proces wychowawczy, przełamywania barier między światem dzieci i dorosłych oraz pracy edukacyjnej, mającej na celu rewizję utrwalonych wyobrażeń na temat podziału ról w społeczeństwie i gospodarstwie domowym. Skrócenie czasu pracy doprowadziłoby także do podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę. Przy mniejszym obciążeniu pracą, w dodatku mniej stresującą, seniorzy mogliby dłużej pozostawać aktywni zawodowo, zaangażowani i czerpiący satysfakcję z pracy i związanych z nią relacji społecznych. Pozwoliłoby to zarówno zredukować negatywne skutki zdrowotne nagłego przejścia na emeryturę, jak i zmniejszyć obciążenia podatkowe. Jak podają autorzy raportu, na Wyspach ok. 6 mln osób angażuje się w pracę wolontaryjną, opiekując się chorymi i potrzebującymi pomocy. Z przeprowadzonych szacunków wynika, że wykonywanie nieodpłatnej pracy przez wolontariuszy generuje dla brytyjskiego systemu opieki społecznej oszczędności rzędu 87 mld funtów rocznie. Mniejsze obciążenie pracą zarobkową uczyniłoby łatwiejszym godzenie pracy płatnej i nieodpłatnej, stwarzając szerokim rzeszom możliwość większego zaangażowania się w opiekę nad krewnymi, przyjaciółmi czy sąsiadami, z nieocenioną korzyścią dla całego społeczeństwa. Ograniczenie czasu pracy zarobkowej otworzyłoby także pole dla działalności obywatelskiej, uczestnictwa w organizacjach pozarządowych i nieodpłatnej pracy na rzecz wspólnoty lokalnej czy narodowej. Jak podkreślają autorzy raportu, solidna demokracja wymaga wysokiego poziomu


GOSPODARKA SPOŁeCZNA

XXI

107 b n a monkeYc.net, httP://www.flickr.com/Photos/monkeYc/322654818

NR 5

uczestnictwa w decyzjach politycznych, tak poprzez udział w wyborach, jak i w konsultacjach społecznych. Na bycie świadomym, aktywnym obywatelem potrzeba jednak odpowiedniej ilości wolnego czasu, dlatego też zdaniem ekspertów NEF zmniejszenie liczby godzin pracy zarobkowej prowadziłoby do rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, poprzez stymulowanie wyższego poziomu zaangażowania społecznego. Od powstania państwa opiekuńczego w połowie lat 40. XX w. jego rozwój był ściśle związany ze wzrostem gospodarczym, generującym wpływy z podatków dla sfinansowania coraz doskonalszych usług publicznych. Obecnie jednak mają miejsce dwa istotne zjawiska. Zagrożenie katastrofą ekologiczną wymusza spowolnienie tempa rozwoju gospodarczego i zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych. Z kolei kryzys ekonomiczny skutkuje redukcją wydatków budżetowych, dlatego utrzymanie dotychczasowego poziomu usług publicznych wymaga sięgnięcia po nowe, niedostatecznie dotąd wykorzystane zasoby ludzkie (takie jak czas, energia, wiedza, doświadczenie itp.). To one właśnie stanowią klucz do uczynienia państwa opiekuńczego stabilnym także w przyszłości. Na ów „rdzeń ekonomii” składają się indywidualne oraz społeczne kapitały, obejmujące zasoby materialne, kulturowe i emocjonalne, z których ludzie korzystają na co dzień w ramach budowania i pielęgnowania relacji społecznych, wzajemnej opieki, wychowywania dzieci. Uwolnienie tych zasobów mogłoby nastąpić w konsekwencji znaczącego skrócenia tygodnia pracy,

zostawiającego jednostkom więcej czasu na aktywności nie związane z zarobkowaniem, a prowadzące do „współtworzenia dobrobytu” i włączające w działania zarezerwowane dotąd dla zawodowych pracowników służb społecznych (generując jednocześnie oszczędności budżetowe w tym obszarze). 3. Solidna i dobrze prosperująca gospodarka. Skrócenie tygodnia pracy mogłoby także przynieść liczne korzyści dla efektywności gospodarczej przedsiębiorstw. Przykładowo, poprzez bardziej równomierną dystrybucję nieopłacanego czasu pracy między płciami, potencjał zawodowy kobiet mógłby zostać lepiej wykorzystany. Przezwyciężenie dominującej kultury konsumpcjonizmu na skutek przewartościowania pracy zarobkowej i nieodpłatnej, doprowadziłoby do uniezależnienia gospodarstw domowych od łatwych kredytów konsumpcyjnych, a w konsekwencji do ich stopniowego oddłużenia. To zaś zwiększyłoby poczucie bezpieczeństwa socjalnego, a w wymiarze makroekonomicznym poskutkowało zatrzymaniem mechanizmu „sztucznego” wzrostu gospodarczego, napędzanego przez kredyty. Bardziej równomierna dystrybucja zatrudnienia i podniesienie wieku emerytalnego pozwoliłyby znacznie zmniejszyć wydatki budżetowe na zasiłki dla bezrobotnych i emerytury. Jak sugerują eksperci NEF, zaoszczędzone środki publiczne mogłyby zostać przeznaczone na unowocześnienie gospodarki: inwestycje w mniej energochłonne technologie i strategie prowadzące do bardziej zrównoważonego rozwoju.


GOSPODARKA SPOŁeCZNA

b n [ henninG ], httP://www.flickr.com/Photos/muehlinGhaus/3726667177

108 XXII

Problemy okresu przejściowego Skrócenie tygodnia pracy do postulowanych przez NEF 21 godzin musiałoby doprowadzić do obniżenia poziomu życia. Efekt ten dotknąłby w największym stopniu pracowników o najniższych zarobkach, które w całości wydawane są przez nich na zaspokojenie bieżących, elementarnych potrzeb. Aby uniknąć tego problemu, redukcja czasu pracy musi być dokonywana ewolucyjnie oraz iść w parze ze stopniowym wzrostem stawek godzinowych, wynikającym ze zwiększania wydajności pracy. W trakcie wprowadzania zmian należy spodziewać się sprzeciwu zarówno ze strony pracodawców, jak i pracobiorców. Obecne uregulowania rynku pracy nakłaniają tych pierwszych nie do zatrudniania nowych osób – głównie z uwagi na wiążące się z tym koszty (pensje, ubezpieczenia zdrowotne, szkolenia) – lecz do możliwie intensywnego wykorzystywania obecnych pracowników. Konieczne dla zachęcenia pracodawców do powiększania personelu będą zmiany systemu podatkowego i ubezpieczeniowego, które pozwoliłyby uniknąć „karania” przedsiębiorców za taką politykę (jak ma to miejsce obecnie). Możliwy sprzeciw pracowników autorzy opracowania wiążą z nieuniknionym obniżeniem dotychczasowego standardu życia i konsumpcji. Przewidują jednocześnie, że rozpowszechnione obecnie wzory konsumpcji będą podlegały zmianie wraz z dokonującym się przeobrażeniem modelu kulturowego na bardziej egalitarny. Poza tym należy pamiętać, że spadek dochodów gospodarstw domowych, w których pracę zarobkową wykonuje jeden

NR 5

z partnerów, może zostać przynajmniej częściowo zrekompensowany większymi możliwościami zatrudnienia drugiego z nich.

Bez czego ani rusz? Eksperci NEF przyznają, że ich wizja jest radykalna – stanowi ona jednak nie tyle gotowy projekt nowego systemu, lecz swoistą prowokację, eksperyment myślowy, mając na celu wywołanie fermentu intelektualnego. Postulat ograniczenia liczby godzin płatnej pracy jest jednym z elementów projektowanego przez brytyjski think tank modelu ekonomicznego, zapewniającego większą równość i sprawiedliwość społeczną, opartego na „gospodarce bez wzrostu” i zastąpieniu obecnych technologii bardziej przyjaznymi środowisku. Autorzy raportu wyszczególniają warunki, które muszą zostać spełnione, aby proponowana zmiana przyniosła więcej korzyści niż strat: 1. Skrócenie czasu pracy • Jak już wspomniano, stopniowe zmniejszanie liczby płatnych godzin pracy musi łączyć się ze wzrostem wysokości stawek godzinowych; proces ten powinien zachodzić na drodze negocjacji pracodawców z organizacjami pracowniczymi. • Muszą zaistnieć zmiany w organizacji i standaryzacji pracy, mające na celu kontrolowanie nadgodzin oraz gwarantujące przejmowanie godzin zwolnionych przez obecną siłę roboczą przez nowych pracowników. • Konieczne będzie organizowanie przez państwo i pracodawców kursów i szkoleń dla nowo przyjmowanych pracowników, szczególnie w sektorach wymagających wykwalifikowanej siły roboczej. • Zmiany nie będą możliwe bez stworzenia systemowych zachęt skłaniających pracodawców do przyjmowania nowych pracowników (zmiana systemu ubezpieczeń, ulgi podatkowe, dotacje na szkolenia). • Wprowadzenie bardziej elastycznych warunków zatrudnienia ułatwi godzenie pracy zarobkowej z nieodpłatną, np. na rzecz społeczności. • NEF zaleca ujęcie pracy na własny rachunek w ramy prawne, najlepiej według zasad duńskiego systemu flexicurity (łączącego elastyczność zatrudnienia, ochronę socjalną i aktywną politykę rynku pracy) [patrz „Obywatel” nr 42 – przyp. red.]. 2. Zagwarantowanie godziwego poziomu życia, co umożliwi: • Bardziej sprawiedliwa redystrybucja dochodu i majątku (poprzez progresywny system podatkowy, podatek spadkowy, wzrost płacy minimalnej). • Udoskonalenie i zwiększenie świadczeń socjalnych w celu częściowego zrekompensowania spadku


NR 5

XXIIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

dochodów z pracy zawodowej (dodatki rodzinne, dodatek mieszkaniowy). • Rozwój usług publicznych (opieka zdrowotna, szkolnictwo, opieka nad dziećmi i osobami starszymi, transport publiczny, wywóz śmieci). Większa ilość powszechnie dostępnych – tanich lub bezpłatnych – usług ułatwiłaby życie na niższych poziomach dochodu. Część usług mogłaby być rozwijana w ramach pomocy wzajemnej, jak tzw. banki czasu [o tej idei szerzej pisaliśmy w „Obywatelu” nr 26 – przyp. red.]. • Zmiana modelu aktywności i konsumpcji – większa ilość wolnego czasu stwarza możliwość poświęcenia uwagi takim społecznie korzystnym działaniom, jak samodzielne przygotowywanie posiłków, podróżowanie pieszo lub rowerem, naprawa sprzętów domowych i ubrań zamiast wymiany ich na nowe, dzielenie się z innymi wiedzą i umiejętnościami (za które w przeciwnym razie należałoby zapłacić). 3. Zapewnienie większej równości między płciami i podniesienie jakości życia rodzinnego, do czego niezbędne będą: • Bardziej elastyczne warunki zatrudnienia, pozwalające na bardziej sprawiedliwy podział obowiązków domowych między partnerami (m.in. płatne urlopy opiekuńcze dla ojców). • Wprowadzenie powszechnego, wysokiej jakości systemu opieki nad dziećmi.

• Zrównanie wysokości zarobków kobiet i mężczyzn na tych samych stanowiskach. • Napływ mężczyzn do zawodów związanych z opieką nad dziećmi (w celu przezwyciężenia stereotypów dotyczących zawodów „męskich” i „kobiecych”). • Rozwój opieki nad dziećmi i osobami starszymi w ramach modeli opartych na współpracy społecznej. Jak konkludują autorzy raportu, postulowana zmiana modelu ekonomicznego na bardziej zrównoważony społecznie i przyjazny środowisku naturalnemu nie będzie możliwa bez zmiany norm kulturowych i oczekiwań społecznych, związanych z oceną pracy zarobkowej i wolontaryjnej oraz pożądanym statusem materialnym i poziomem konsumpcji. Jakkolwiek normy społeczne uważane są powszechnie za silnie zakorzenione i trwałe, historia dostarcza przykładów szybkich, radykalnych zmian w tym zakresie (np. prawa wyborcze kobiet). Zmiany przekonań społecznych w poszczególnych kwestiach dokonywały się zarówno pod wpływem zmieniających się okoliczności, jak i prowadzonych kampanii informacyjnych. I w tym fakcie należy upatrywać nadziei na zmianę status quo. Michał Juszczak

raport w formie elektronicznej można bezpłatnie pobrać ze strony www.neweconomics.org.

polecamy

Czy lewica to PZPR, UB, łagry, Stalin, „dzieła Marksa i Lenina”? Czy socjalizm to ZSRR, Bierut, Gomułka i Moczar? Czy „polska droga do socjalizmu” to cukier na kartki, cenzura i strzelanie do robotników?

Poznaj inną lewicę!

Pierwszy i jedyny portal internetowy poświęcony tradycjom i dorobkowi polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej www.lewicowo.pl • Abramowski • Daszyński • Limanowski • PPS • spółdzielczość • związki zawodowe • Moraczewski • Mickiewicz • Brzozowski • Thugutt • Sempołowska • Żeromski • Krahelska • Hołówko • Ossowski • Zaremba • Ciołkoszowie • Próchnik • Pragier • Zygielbojm • Barlicki • Perl • Niedziałkowski • Krzywicki… i wiele innych materiałów. Kilka razy w tygodniu nowe teksty, w tym unikatowe, niewznawiane od kilkudziesięciu lat.

109


110 XXIV

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

Credit Unions w czasach Wielkiego Kryzysu Przyszli historycy będą odnosić się do dzisiejszych czasów podobnie jak do lat trzydziestych XX w. Zapewne powstanie odpowiednia nazwa, zbliżona do terminu „wielki kryzys”, dla etapu historii, który został zapoczątkowany w listopadzie 2008 r., w chwili upadku banku Lehman Brothers. Czasy kryzysu to ciężki rozdział w życiu każdego człowieka, ludziom żyje się gorzej, trudniej jest przetrwać zarówno fizycznie, jak i psychicznie, szczególnie, gdy przypominają sobie poprzednie, tłuste lata. Stają się wówczas mniej ufni wobec instytucji państwowych i prywatnych, tracą również wiarę w panujący system. Francis Fukuyama w wywiadzie dla tygodnika „Wprost” powiedział: mamy także ograniczoną wiarę w banki i kapitalizm, jako taki. Myśl ta oddaje nastroje, które panują na świecie i w Polsce. W takich sytuacjach społeczeństwo traci z reguły wiarę w „sprawdzone” sposoby funkcjonowania instytucji publicznych, a także w sens pewnych idei, na przykład związanych z oszczędzaniem pieniędzy. Wydaje się, że podobna sytuacja miała miejsce w czasach Wielkiego Kryzysu. Upadek istniejących instytucji stworzył jednak wtedy miejsce dla nowych przedsięwzięć gospodarczych i społecznych. W latach trzydziestych XX w. w USA przestrzeń powstałą wskutek porażki banków zapełniły kasy kredytowe, Credit Unions. Krajowe Biuro Rozwoju Kas Kredytowych (Credit Union National Extension Bureau, CUNEB) powołano w lipcu 1921 r. Była to instytucja, która powstała po to, by stworzyć krajową organizację kas kredytowych. Jej zadaniem była pomoc w tworzeniu nowych Credit Unions, wspieranie już istniejących oraz agitacja na rzecz utworzenia instytucji o charakterze ogólnonarodowym. W dobie Wielkiego Kryzysu prezesem CUNEB był Roy Frederick Bergengren, z wykształcenia prawnik, syn imigranta ze Szwecji. Wiosną 1920 r. został on zatrudniony przez Edwarda Filene’a – amerykańskiego biznesmena, twórcę idei Credit Unions w USA. Po latach Bergengren opisał nastroje społeczne bezpośrednio przed kryzysem w swojej książce „Crusade” (Krucjata). Pisał w niej, że każdy Amerykanin, od pucybuta do milionera, grał na giełdzie: nieprzytomnie, bez strachu o pieniądze i nie mając pojęcia o możliwych konsekwencjach. Wtedy, tak jak i osiemdziesiąt lat później, ofiarami, ale po części również sprawcami kryzysu byli zwykli ludzie, którzy starali się tylko poprawić warunki swego życia. Teoretycznie nadejście wielkiego kryzysu powinno oznaczać koniec kas. Ich członkami byli głównie pracownicy fizyczni lub osoby wykonujące takie zawody, jak np. nauczyciel. Innymi słowy, ludzie, których dochody nie były

NR 5

Dominik Bierecki

oszałamiające. Depresja ekonomiczna powodowała obniżkę ich pensji lub wręcz utratę pracy. To zaś doprowadzało do osłabienia Credit Unions. Członkowie kas wycofywali udziały, co było bezpośrednią przyczyną redukcji kapitału organizacji. Paradoksalnie, wycofywanie udziałów z Credit Unions nie poprawiało sytuacji finansowej ofiar kryzysu, ponieważ prowadziło do wysychania jedynego źródła, z którego poszkodowani mogli czerpać pieniądze. Pomimo utraty dużej liczby członków, kasy wyszły jednak zwycięsko z okresu kryzysu gospodarczego. Stało się tak głównie dzięki działaniom Bergengrena. Jego aktywność i nieustępliwość doprowadziły do przegłosowania ustaw o Credit Unions w parlamentach poszczególnych stanów. Na początku 1931 r. w 16 stanach nie istniało prawo dotyczące kas kredytowych. Stronnikom Credit Unions trudno było uzyskać poparcie w kongresach stanowych. Działo się tak ze względu na ogromną ilość różnego rodzaju projektów ustaw przeznaczonych do walki z kryzysem. Legislatury, przygniecione nawałem pracy, nie zajmowały się ustawami o kasach kredytowych, nadając im niski priorytet. Jednak po pewnym czasie liczba zwolenników uchwalenia praw o kasach kredytowych wzrosła, gdyż Credit Unions odnosiły największe sukcesy w walce z kryzysem. Ohio było pierwszym stanem, w którym przegłosowano ustawę o kasach kredytowych. W jego ślad poszły parlamenty w Arkansas, Colorado, Tennessee, Indianie i stanie Nowy Jork. Nowych praw nie udało się uchwalić w stanach Waszyngton, Oklahoma, Pensylwania i Connecticut. Bergengren nie zraził się tymi niepowodzeniami. Zamierzał do skutku forsować przejście ustaw przez proces legislacyjny. W stanie Waszyngton próby uchwalenia ustawy były podejmowane od 1925 r. Przyjęcie nowego prawa blokował gubernator Roland H. Hartley, którego Bergengren podejrzewał o sympatie wobec konkurencji Credit Unions. Jednak w 1932 r. Hartley nie został wybrany na następną kadencję i w 1933 r. ustawa o kasach kredytowych została przegłosowana bez większych trudności. Podobna sytuacja miała miejsce w stanach Pensylwania i Oklahoma. Do końca 1933 r. ustawy o kasach kredytowych zostały przegłosowane w 38 stanach. Kolejnym osiągnięciem Bergengrena na płaszczyźnie politycznej było zaliczenie Credit Unions do grupy instytucji finansowych, które mogły być wspierane pożyczkami z Narodowego Funduszu Odbudowy (Reconstruction Finance Corporation, RFC). Była to niezależna agencja rządu USA, powstała w 1932 r. W sumie RFC przeznaczyła dwa miliardy dolarów na pomoc dla rządów stanowych i samorządów


NR 5

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

terytorialnych oraz na pożyczki dla instytucji finansowych, rozbudowę infrastruktury i rozwój różnego rodzaju firm. Jedną z głównych trudności, jakie napotykał Bergengren, była kwestia finansowania budżetu CUNEB. Z powodu wycofywania kapitałów przez członków kas, należało znaleźć inne źródło, z którego można by czerpać pieniądze. W tej sytuacji większą niż dotychczas ilość funduszy pozyskiwano z instytucji zwanej Funduszem Dwudziestego Wieku (Twentieth Century Fund, TCF). Została ona założona w 1919 r. przez Edwarda Filene’a jako Liga Spółdzielcza (The Cooperative League). Zmiana nazwy nastąpiła w 1922 r. Misją organizacji było polepszanie sytuacji ekonomicznej obywateli oraz rozwój systemu edukacji finansowej. Stanowiła ona ciało doradcze dla Filene’a, który z jej pomocą rozdzielał fundusze pomiędzy poszczególne organizacje. Mimo iż prezesem Funduszu był twórca Credit Unions w USA, Bergengren napotykał liczne trudności w kontaktach z tą instytucją. Filene uważał, że prezes Credit Unions żąda zbyt wielkich kwot na rozwój swojego przedsięwzięcia. W 1929 r. Bergengren otrzymał 50 tys. dolarów, co stanowiło o 12,5 tys. mniej niż oczekiwał. Ponadto członkowie TCF usiłowali uzyskać większy wpływ na działania kas kredytowych. W maju 1931 r. Filene i inni członkowie organizacji zażądali, aby Bergengren sporządził plan rozwoju kas na rok 1932 i 1933. Plan musiał być zatwierdzony przez dyrektorów Funduszu, a Bergengren nie miał możliwości odejścia od wytycznych. Między Filenem a Bergengrenem zaczęły powstawać różnice związane z koncepcją dalszego rozwoju kas kredytowych. Ten pierwszy nalegał, aby Bergengren szukał poparcia dla rozwoju organizacji wśród przedsiębiorców. Miał nadzieję, że przychylne nastawienie przedstawicieli biznesu zachęci zatrudnionych przez nich ludzi do tworzenia Credit Unions. Bergengren nie był zwolennikiem takiej taktyki. Uważał, że przyszłość kas kredytowych stanowią pracownicy, a nie pracodawcy. To właśnie pochylenie się nad problemami przeciętnych Amerykanów i zrozumienie trudności ich życia było najlepszym posunięciem Bergengrena. Aby ponownie zachęcić ludzi do gromadzenia oszczędności, nakazał on dyrektorom kas przyjmowanie nawet najmniejszych kwot. Wyszedł z następującego założenia: im cięższe nastają czasy, tym bardziej wartościowy staje się każdy pojedynczy cent. Credit Unions akceptowały wpłaty, które były mikroskopijne z punktu widzenia prezesa siedzącego w bogato zdobionym gabinecie, lecz niemałe dla zwykłego człowieka, któremu zawalił się świat. Bergengren uważał, że organizacja musi być elastyczna i różnorodna, powinna być odpowiednia dla rolników, robotników, różnych grup społecznych i wyznaniowych. Uznał, że siła całej instytucji leży w poszczególnych kasach. Twierdził, iż każda z nich musi być zbudowana na właściwych fundamentach, czyli na odpowiedniej edukacji członków oraz na wysiłku liderów, którzy będą rozumieli misję Credit Unions, posiadali wiedzę niezbędną do zarządzania kasami, umiejętność komunikowania się z ważnymi dla danego stanu

XXV

osobami i poruszania się po obowiązującym systemie prawnym. Bergengren w takim stopniu zaangażował się w tworzenie poszczególnych kas, że wywołał gniew Filene’a, który oskarżył go o marnowanie czasu i energii. Poza zakładaniem pojedynczych kas kredytowych, Bergengren podkreślał konieczność tworzenia stanowych organizacji, lig Credit Unions, które stanowiłyby części związku krajowego. W roku 1930 istniało jedenaście organizacji, które można było nazwać ligami. Jednak tylko organizacja w Massachusetts odpowiadała standardom, jakie wyznaczył Bergengren. W tym stanie liga była samowystarczalna i świetnie zorganizowana. Zajmowała się niesieniem pomocy, edukacją i potrafiła wywierać wpływ na kongres stanowy. Bergengren chciał, aby w przynajmniej piętnastu stanach powstały organizacje podobne do tej. Zaczął więc przygotowania do ożywienia struktur, które do tej pory istniały tylko na papierze. Stworzył zbiór norm, które musiała zaakceptować każda z lig stanowych. Następnie zaczął odwiedzać interesujące go stany i objaśniać swój plan. Liga stanowa w Minnesocie została zreorganizowana w czerwcu na podstawie zarządzeń Bergengrena. Po wyjeździe z Minneapolis udał się on do Des Moines, stolicy stanu Iowa. Po dość burzliwych dyskusjach mieszkańcy Iowa zaakceptowali plan Bergengrena, zgodzili się wyłożyć pieniądze na biuro stanowe i przegłosowali zaciągnięcie pożyczki w wysokości 2 tysięcy dolarów z CUNEB. Kolejnymi przystankami na trasie były Missouri, Illinois i Indiana. Przed końcem 1930 r. zdołano jeszcze zorganizować ligi w Karolinie Północnej, Wirginii, w stanie Georgia, Alabamie i Michigan. Ich działania nie przyniosły jednak oczekiwanych rezultatów. Obserwując nowo powstałe ligi, Bergengren określił ich funkcjonowanie jako niepewne i stwierdził, że żadna nie ma liczby kas wystarczająco dużej do efektywnego działania. Wiosną 1932 r. uznał, że tylko pięć stanów – Massachusetts, Nowy Jork, Minnesota, Missouri i Illinois – posiada ligi spełniające założone standardy. W 1929 r. Bergengren wyraził nadzieję, że wkrótce każdy członek Credit Unions będzie mógł w swojej kasie złożyć depozyt, otrzymać pożyczkę i wykupić ubezpieczenie. W zakresie sprzedaży ubezpieczeń pionierem była liga z Massachusetts. W 1930 r. menedżer przedsiębiorstwa Plymouth Cordage Company, który zorganizował dla swoich pracowników kasę kredytową, utworzył przy niej towarzystwo ubezpieczeń na życie. W krótkim czasie zostały wydane polisy o łącznej wartości 400 tysięcy dolarów. Ten sposób działania zaakceptowali przedstawiciele ligi z Massachusetts i przy kasach kredytowych zaczęły powstawać organizacje sprzedające ubezpieczenia. Liga stanowa z Illinois oferowała ubezpieczenia dla kredytobiorców jako przedstawiciel pokrewnej instytucji. Bergengren wierzył, że te działania to zwiastun trwałego związku kas kredytowych z ubezpieczalniami. W 1932 r. w Massachusetts powstał Centralny Fundusz Kas Kredytowych (Central Credit Union Fund – CCUF). Instytucja ta miała za zadanie zrzeszać kasy kredytowe. Każda

111


112 XXVI

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

z nich mogła uzyskać członkostwo poprzez zainwestowanie przynajmniej pięćdziesięciu dolarów. Maksymalna granica inwestycji wynosiła 20 tysięcy dolarów lub dwa tys. udziałów, jednak żadna z kas nie mogła zainwestować więcej niż 5% swojego kapitału. Celem Funduszu było finansowe wspieranie Credit Unions i ubezpieczalni z nimi powiązanych. Zarządzały nim władze wybrane przez członków organizacji. Pierwszym prezesem został Bergengren. CCUF znajdował się pod kontrolą Stanowego Departamentu Bankowości. Idea i metody działania kas kredytowych były rzadko spotykane w pierwszej połowie XX w. Żadna inna instytucja finansowa nie poświęcała tyle uwagi sytuacji społecznej swoich klientów. Credit Unions były, i są nadal, organizacją nie nastawioną na zysk. Ich celem jest niesienie pomocy ludziom oraz edukacja finansowa. Na podstawie takich założeń z pewnością nie funkcjonowały banki. Oprócz tworzenia kas kredytowych przy zakładach pracy, Bergengren chciał organizować rolnicze Credit Unions. Taki rodzaj kas kredytowych stanowił podstawę spółdzielni kredytowych w Europie. Rolnicy stanowili większość członków w kasach Raiffeisena i Stefczyka. Jednak w USA liczba kas rolniczych i parafialnych była niewielka. Liderzy farmerów nie wierzyli, że sposób funkcjonowania Credit Unions jest odpowiedni dla rolników. Sekretarz wykonawczy Amerykańskiej Federacji Związków Farmerów (American Farm Bureau Federation – AFBF) pisał w 1933 r., że rolnicy nie zaciągają wysoko oprocentowanych zobowiązań u firm zajmujących się małymi pożyczkami. Tymczasem, po przeprowadzeniu badań, okazało się, że w samym tylko stanie Iowa 20% członków AFBF zaciągnęło takie kredyty, padając ofiarą lichwy. Te rewelacje doprowadziły do zmiany nastawienia liderów federacji do Credit Unions. Poparcie dla kas kredytowych zostało również udzielone przez dwie inne organizacje rolników – Związek Farmerów (Farmers Union) i Gospodarstwo Krajowe (National Grange). Bergengren wiedział, że rozwój Credit Unions jest uzależniony od odpowiedniej promocji idei kas kredytowych. Największą siłą tego ruchu było zaangażowanie ludzi, tych zaś należało najpierw przekonać do zasad Credit Unions. We wrześniu 1932 r. Bergengren wpadł na pomysł promocyjnej podróży. Chciał, aby Filene odbył objazd po Środkowym Zachodzie. W czasie tego tournée miał spotkać się z działaczami kas i wygłosić wykłady na temat spółdzielczego kredytu. Na spotkaniach miał również poruszać kwestię utworzenia ogólnokrajowej organizacji. Bergengren uważał, że takie przedsięwzięcie podniesie popularność społeczną Credit Unions. Poza tym chciał pokazać rozwój kas kredytowych samemu Filene’owi. Do końca roku Filene i jego asystent Charles W. Wood przygotowali dziewięć przemówień i kilkanaście pomniejszych wykładów. Bergengren sugerował, by Filene mówił bezpośrednio i omawiał rozwiązania problemów, z jakimi ludzie muszą się borykać. Uznał, że słuchaczy nie będą interesowały ogólne idee Credit Unions. Ludzie

NR 5

pragnęli wiedzy praktycznej, gdyż to ona mogła poprawić warunki ich życia. Pierwszym przystankiem na trasie było Indianapolis. Filene wraz z Bergengrenem przybyli do stolicy stanu Indiana 12 stycznia 1932 r. Tego dnia wygłosił wykład na temat biznesowych celów finansowania mas. Później omówił istotę kredytu w wykładzie pt. „Czym i dlaczego jest kredyt”. W ciągu następnych 20 dni Filene wygłosił 36 przemów w 12 miastach. Jego słuchaczami byli przedstawiciele kas, przedsiębiorcy, studenci, robotnicy i farmerzy. Ponadto, w czasie podróży Filene przemawiał na posiedzeniach trzech stanowych kongresów. Poza mówieniem o finansach, poruszał również inne tematy, np. „Wysoka płaca jako remedium na bezrobocie”. Jednak niezależnie od głównego tematu przemowy, starał się przekazać jedną wiadomość – amerykańska gospodarka potrzebuje zmian. Potrzebna była zmiana w produkcji i dystrybucji towarów, nowe instytucje finansowe, a przede wszystkim większa troska o dobrobyt społeczeństwa. Filene przekazywał słuchaczom, że dopóki te warunki nie zostaną spełnione, przyszłość kapitalizmu jest zagrożona. Jego argumenty trafiły do słuchaczy i spodobały się ludziom, którzy wkraczali w trzecią zimę kryzysu. Na spotkania przybywały tłumy. Bergengren oszacował, że łącznie wykładów „kupca z Bostonu” wysłuchało pięć tysięcy osób. Wiele tysięcy innych poznało treść jego przemów dzięki gazetom i radiu. Podczas podróży Filene poruszył również kwestię utworzenia organizacji o charakterze ogólnokrajowym. Do realizacji tego przedsięwzięcia doszło w 1934 r. podczas spotkania w Estes Park, w stanie Colorado. W miejsce CUNEB powstało CUNA (Credit Union National Association), czyli Narodowe Stowarzyszenie Kas Kredytowych. Pierwszym prezesem CUNA został Roy Bergengren. Nie ograniczał on swojego działania tylko do terytorium USA. W 1932 r. parlament kanadyjskiej prowincji Nowa Szkocja uchwalił prawo pozwalające na działanie kas kredytowych. Rok wcześniej Bergengren przyjechał do tej prowincji na zaproszenie ks. Jamesa J. Tompkinsa. Duchowny poprosił go, by przedstawił idee kas kredytowych tamtejszym obywatelom. Przyjazd prezesa kas kredytowych był bezpośrednią przyczyną działań parlamentarzystów z Nowej Szkocji. Jednak Kanadyjczycy już wcześniej prowadzili działalność podobną – zwłaszcza, jeśli idzie o edukację – do aktywności Credit Unions. Warunki życia rolników, rybaków i robotników we wschodniej Kanadzie w latach 20. były ciężkie. Gdy nadeszły czasy kryzysu, sytuacja mieszkańców tych terenów stała się wręcz opłakana. Jeszcze przed 1929 r. ks. dr M. M. Coady razem z Angusem MacDonaldem, który później został przewodniczącym związku Credit Unions w Kanadzie, podjął próbę polepszenia sytuacji ekonomicznej w Nowej Szkocji. Ich praca i działania zostały nazwane „ruchem z Antigonish”. Nazwa pochodzi od miasta, w którym znajdowała


NR 5

XXVII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

się uczelnia stanowiąca bazę dla ruchu – St. Francis Xavier University. M. M. Coady zawarł poglądy, zarówno własne jak i ruchu z Antigonish, w książce „Masters of Their Own Destiny” (Kowale własnego losu). Już sam tytuł tego dzieła jest wykładnią poglądów Coady’ego, MacDonalda, ks. Jimmy’ego Tompkinsa i Hugh MacPhersona – ludzi, których należy uznać za ówczesną elitę naukową Nowej Szkocji. Ks. Coady szukając winnych ciężkiej sytuacji ekonomicznej obywateli, obarczył odpowiedzialnością ich samych. Uznał, że ludzie uważają gospodarkę oraz sprawy finansowe za magiczne siły, znajdujące się poza ich zasięgiem. Ich brak wiedzy sprawiał, że stawali się podatni na różnego rodzaju oszustwa finansowe. Nie posiadali również umiejętności zarządzania dochodami. Przedstawiciele ruchu z Antigonish założyli, że drogę do lepszej, stabilniejszej gospodarczo Nowej Szkocji należy zacząć od powszechnej edukacji w tych kwestiach. Wizyta Bergengrena dała im możliwość bardziej efektywnej pracy. Gdy Bergengren przedstawił sposób działania i idee kas kredytowych, Moses Coady wraz z innymi przedstawicielami ruchu zrozumiał, że ta organizacja idealnie pasuje do jego teorii. Bergengren został poproszony o stworzenie projektu ustawy o kasach. Prezes amerykańskich Credit Unions miał nadzieję, że Nowa Szkocja będzie przykładem dla reszty Kanady, że dynamiczny rozwój kas kredytowych w jednej prowincji zainteresuje ludzi podobnych do Coady’ego w innych regionach. Poza pracą w Kanadzie Bergengren korespondował z promotorami idei kas kredytowych z wielu zakątków świata. Nawiązał kontakt ze swoimi odpowiednikami z Filipin, Szwajcarii oraz Wielkiej Brytanii. Ponadto twierdził, że miał udział w powstaniu banku spółdzielczego w Palestynie. Najważniejszym czynnikiem, bodźcem umożliwiającym rozwój kas kredytowych, było zaangażowanie zwykłych ludzi. Obywatele amerykańscy, widząc nieudolność banków, zwrócili uwagę ku innemu, bardziej stabilnemu systemowi kredytowo-oszczędnościowemu. Nie tylko zaczęli wpłacać pieniądze do kas kredytowych, stali się również promotorami idei Credit Unions w swoich środowiskach. Wielu pracowników kas było wolontariuszami. W Dystrykcie Kolumbii żaden z liderów Credit Unions nie pobierał pensji. W tym samym regionie USA zwykli Amerykanie przyczynili się do przegłosowania ustawy o kasach. W 1932 r. sprawa po raz drugi trafiła do Kongresu. Banki, z pomocą senatora L.J. Dickinsona, próbowały zablokować lub przynajmniej opóźnić postępowanie legislacyjne. Działanie to spotkało się z ostrym protestem społecznym. Senator J. J. Blaine stając w obronie kas kredytowych wspomniał dotychczasowe sukcesy owej instytucji, ponadto zwrócił uwagę na nieprzeciętne poparcie społeczne dla ustawy. Proces legislacyjny zakończył się 11 kwietnia jej przegłosowaniem. Jedną z osób, które miały wielki wpływ na rozkwit Credit Unions, był Claude R. Orchard. Jego historia jest przykładem, w jaki sposób ludzie odkrywali ideę kas kredytowych,

a następnie zatracali się w jej realizacji. W 1903 r. Orchard rozpoczął pracę w firmie z branży mięsnej, Armour and Company, która znajdowała się w mieście Omaha, w stanie Nebraska. W trakcie pracy zrozumiał problemy finansowe robotników i przyczyny ich powstawania. Biedni, niewykształceni pracownicy najemni padali ofiarą nieuczciwych „rekinów pożyczkowych”, którzy udzielali im kredytów na ogromny procent. Po raz pierwszy Orchard usłyszał o Credit Unions w 1929 r. od Henry’ego Meyera,, prawnika wysłanego przez Bergengrena do Nebraski z misją tworzenia kas kredytowych. Orchard opowiedział Meyerowi o problemach robotników, zaś prawnik nakreślił mu idee Credit Unions. Przekonał Orcharda, że organizacja, którą reprezentuje, odpowiada potrzebom ludzi pracujących w Armour and Company. Niedługo potem wspólnie zorganizowali kasę kredytową przy zakładzie. Ich przedsięwzięcie okazało się sukcesem. Orchard rozpoczął podróż po kraju, której celem było zakładanie kas przy innych zakładach Armour and Company. W 1931 r. przy tych fabrykach istniało 17 kas kredytowych, a do 1933 r. liczba ta wzrosła do siedemdziesięciu. Zaangażowanie ludzi takich jak Claude R. Orchard prowadziło do rozwoju organizacji, która stanowiła miejsce zarówno dla potrzebujących pomocy, jak i pomagających. Wydaje się, że sukces Credit Unions, i to nie tylko w czasach Wielkiego Kryzysu, ale również dzisiaj, zależy od poświęcenia ludzi i ich solidarności. Każda pojedyncza osoba jest ważna dla ruchu, a każdy członek ma wpływ na losy całej organizacji. Triumf kas nad kryzysem został osiągnięty dzięki oddanym sprawie wolontariuszom, których największym marzeniem było doprowadzenie do zmiany. Ich pragnieniem było zbudowanie organizacji, w której najwyższą wartością jest człowiek, a nie pieniądz. Amerykańskie Credit Unions należy postawić obok najskuteczniejszego pogromcy Wielkiego Kryzysu, czyli interwencjonizmu. O ile jednak program reform „Nowego Ładu” (New Deal) był głównym lekarstwem dla gospodarki, to kasy kredytowe okazały się zbawieniem dla społeczeństwa, dawały mu poczucie bezpieczeństwa i nadzieję. Istnieje wiele podobieństw pomiędzy kryzysem z lat 30. XX w. a dzisiejszym. Badania tego zjawiska podjęło się wielu historyków i ekonomistów. John Paul Rossi (historyk wykładający w The Behrend College, który jest filią Pennsylvania State University) uważa, że obecna sytuacja jest wynikiem powtórzenia błędów z lat 20. Wniosek nasuwa się zatem jeden: podobną chorobę należy leczyć za pomocą sprawdzonego leku. Dominik Bierecki

Powyższy artykuł jest skróconą wersją tekstu, który pierwotnie ukazał się w kwartalniku naukowym „Pieniądze i więź” nr 4(45)/2009. strona czasopisma: www.p-i-w.edu.pl

113


114 XXVIII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

Czarna skrzynka czy czarna dziura? Podobnie jak inne instytucje wolnego rynku, system upadłościowy jest dla większości osób swoistą „czarną skrzynką” – wiemy, że w razie potrzeby zadziała, ale niekoniecznie wnikamy, jak to robi. Teoretycznie upadłości dotyczą tylko marginesu polskiej gospodarki. Co roku w Polsce ogłaszana jest upadłość zaledwie kilkuset firm. Nie jest to dużo, biorąc pod uwagę liczbę przedsiębiorstw działających w kraju. Ale nie jest to też mało, jeśli wiemy, że upadłość (czyli usankcjonowana prawnie konsekwencja bankructwa) ogłaszana jest w praktyce wyłącznie w przypadku dużych firm. Łączna wartość majątków przedsiębiorstw, które trafiają do systemu upadłościowego, sięga miliardów złotych, a liczba pracowników zatrudnianych przez te firmy to tysiące osób. Są jednak ważniejsze powody, dla których konsekwencje działania systemu upadłościowego przenoszą się na całą gospodarkę. System upadłościowy powinien z jednej strony dawać dłużnikowi możliwość legalnego i bezpiecznego wyjścia z nieudanego biznesu. Z drugiej zaś, powinien zapewniać wierzycielom niewypłacalnego przedsiębiorcy odzyskanie należności dzięki wyprowadzeniu go na prostą lub poprzez sprzedaż jego majątku. System upadłościowy stanowi więc jedną z fundamentalnych instytucji gospodarki wolnorynkowej. Zapewnia porządek i bezpieczeństwo obrotu gospodarczego na wypadek wystąpienia stanu niewypłacalności u któregoś z jego uczestników. Działa jednak nie tylko w interesie podmiotów zainteresowanych bezpośrednio. Funkcją systemu upadłościowego, z punktu widzenia całej gospodarki, jest zapobieganie efektowi domina. Kiedy kłopoty finansowe jednej firmy, poprzez niespłacanie przez nią zobowiązań, mogą przenieść się na innych uczestników rynku, system musi zadziałać możliwie najszybciej, przerywając nieuchronną reakcję łańcuchową. Ogłaszanie w odpowiednim momencie upadłości niewypłacalnych firm i eliminowanie ich z rynku jest zatem korzystne dla całej gospodarki. Dlatego, wbrew pozorom, duża liczba upadłości nie oznacza dla niej wyroku. Wręcz przeciwnie – najbardziej niebezpieczna jest nieznana liczba firm, które stały się niewypłacalne, ale nie ogłoszono ich upadłości. Sprawnie działający system upadłościowy zwiększa bezpieczeństwo obrotu gospodarczego oraz ogranicza koszty związane z zabezpieczeniem i windykacją należności.

NR 5

Bartosz Pilitowski

Dlatego przedsiębiorcy działający na rynku wyposażonym w ułomny system upadłościowy muszą się liczyć z większym ryzykiem i ponosić wyższe koszty obsługi prawnej i ubezpieczeniowej. Ryzyko ogranicza skłonność do inwestowania – przedsiębiorcy zamrażają wtedy więcej środków w funduszach zapasowych. Zamiast w rozwój firmy, prace badawczo-rozwojowe czy produkcję, są bardziej skłonni lokować zarobione pieniądze w nieruchomości, obligacje czy nawet inwestować za granicą, gdzie dojrzalsze instytucje rynku zapewniają większe bezpieczeństwo środków. Wolniej rozwija się więc lokalna gospodarka, powstaje mniej miejsc pracy i okazji biznesowych, mniejsze są wpływy z podatków. Tracimy na tym wszyscy, dlatego nieefektywny system upadłościowy to problem nie tylko dla gospodarki. Gdy nie gwarantuje on zaspokojenia wierzytelności z tytułu niezapłaconego podatku, traci bezpośrednio Skarb Państwa, a pośrednio podatnicy. Jeśli nie zapewnia spłaty zaległych wynagrodzeń – koszty spadają na całe społeczeństwo, pracownicy mają bowiem prawo do świadczeń z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, zasilanego z obowiązkowych składek na ubezpieczenie społeczne. To wszystko teoria – odpowiedź na pytanie, czemu służy system upadłościowy i jakie są konsekwencje jego wadliwego działania. Czy Polski system upadłościowy dobrze spełnia swoją rolę? Zacznijmy od porównania owoców jego pracy z innymi systemami w Europie. Podobnie jak w innych krajach, liczba postępowań upadłościowych zmienia się w Polsce wraz ze zmianami koniunktury: rośnie ze spadkiem dynamiki PKB i maleje, gdy gospodarka się ożywia. Zmiany liczby upadłości dla każdego z krajów Starego Kontynentu nie przekraczają kilkunastu procent rocznie. Pod tym względem nasz system zachowuje się w równie przewidywalny sposób, jak systemy w całej Europie. Tym, co wyróżnia Polskę w statystykach międzynarodowych, jest niezwykle mała liczba ogłaszanych upadłości. W roku ubiegłym ogłoszono ich nieco ponad 600. Dla porównania, w Niemczech ogłasza się co roku 40 tysięcy upadłości. Średnia liczba upadłości w Europie wynosi 52 rocznie na każde 10 tys. firm działających w danym kraju. Dla Polski wartość tego wskaźnika nie przekracza 2 i jest on najniższy w całej Unii Europejskiej. Nie bierze się on ani z rewelacyjnej rentowności polskich przedsiębiorstw, ani nie wynika tylko z dużej liczby (niewielkich) firm. W trzykrotnie mniejszej gospodarce Węgier ogłasza się każdego roku dwudziestokrotnie więcej upadłości niż u nas. Skąd tak dramatyczne różnice? Dlaczego na jedną upadłość w Polsce przypada


NR 5

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

67 upadłości w Niemczech, skoro polski system upadłościowy jest wzorowany na niemieckim? Dlaczego, choć wydaje się, że korzystamy z takiej samej „czarnej skrzynki”, jak inne gospodarki rynkowe, otrzymujemy zupełnie inne wyniki jej pracy? Socjologowie wykorzystują kategorię „czarnej skrzynki” jako metaforę instytucji, która w społecznej świadomości jest znana wyłącznie z wypełnianej funkcji – traktujemy ją jako działający automatycznie mechanizm i zapominamy np. o jej ludzkim pierwiastku. Proponuję zajrzeć do czarnej skrzynki w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czemu polski system upadłościowy może zawdzięczać wspomnianą odmienność rezultatów i krytyczne oceny. Proponuję także, aby analiza nie ograniczała się do aspektów prawnych i ekonomicznych, lecz wzięła również pod uwagę przemilczane składniki społeczne systemu. Wspomniana już, niezwykle niska liczba rozpatrywanych pozytywnie wniosków o upadłość, ujawnia dwie słabości polskiego systemu upadłościowego. Pierwsza z nich to niewielka w stosunku do rzeczywistych wymogów prawa liczba zgłaszanych wniosków o ogłoszenie upadłości. Większość firm, mimo spełnienia przesłanek zawartych w przepisach, nie wypełnia obowiązku zgłoszenia wniosku do sądu upadłościowego. W wielu przypadkach wynika to z niskiej świadomości prawnej wśród właścicieli firm, szczególnie tych małych. Często jednak wnioski nie są zgłaszane świadomie, z przyczyn zdroworozsądkowych. Aktualna ustawa określająca reguły rządzące systemem upadłościowym – Prawo upadłościowe i naprawcze z dnia 28 lutego 2003 r. (Dz.U. z 2009 r. nr 175, poz. 1361, ze zm.), nakłada obowiązek zgłoszenia wniosku w terminie 14 dni od dnia, w którym właściciel lub członek zarządu powziął informację, że firma znajduje się w stanie niewypłacalności – zobowiązania przedsiębiorstwa przekraczają wartość jego aktywów lub nie płaci ono zobowiązań wymagalnych w stosunku do co najmniej dwóch wierzycieli. Problem w tym, że w takiej sytuacji stale lub co jakiś czas znajduje się według różnych szacunków mniej więcej 3⁄4 firm w Polsce. Innymi słowy, w ciągu najbliższego roku zgodnie z prawem powinny do sądów upadłościowych wpłynąć prawie 3 miliony wniosków o ogłoszenie upadłości. Większość z nich sądy musiałyby rozpatrzyć pozytywnie. Prawna definicja niewypłacalności nie przystaje do kultury ekonomicznej naszego kraju i trudno się dziwić, że normą jest lekceważenie przez przedsiębiorców obowiązku wynikającego z zapisów ustawy. Druga przyczyna także częściowo wyjaśnia niewielką liczbę wniosków, ale żeby zrozumieć, w jaki sposób bezpośrednio obniża liczbę upadłości, należy powiedzieć, że upadłość nie jest ogłaszana automatycznie po zgłoszeniu uzasadnionego wniosku. Prawo upadłościowe stawia wymogi w dostępie do instytucji postępowania upadłościowego. Kiedy wierzyciel lub dłużnik informuje sąd o zaistniałej niewypłacalności i zgłasza wniosek o ogłoszenie upadłości

XXIX

dłużnika, sąd rozpatrując wniosek ocenia nie tylko, czy rzeczywiście zaprzestał on regulowania zobowiązań pieniężnych lub jego zobowiązania przekraczają wartość majątku, ale także ocenia ten majątek pod kątem zdolności pokrycia kosztów samej upadłości. Ustawa pozwala ogłosić upadłość wyłącznie, gdy sąd uzna, że wartość majątku upadłego jest wystarczająca do pokrycia tych kosztów. Podstawowym problemem, który leży u podstaw niewielkiej liczby ogłaszanych upadłości, są wyjątkowo wysokie koszty przeprowadzenia upadłości. To dlatego większość wniosków, które składają lub powinni składać dłużnicy, nie może być rozpatrzonych pozytywnie. To dlatego również wielu wierzycieli nie korzysta z możliwości złożenia wniosku o wszczęcie postępowania upadłościowego. Wiedzą, że z uwagi na wysokie koszty i formalizm postępowania, upadłość jest bardzo nieefektywną metodą windykacji. Przedsiębiorcom bardziej opłaca się dochodzić swoich należności indywidualnie. Nie korzystając z systemu upadłościowego, nie uruchamiają systemu bezpieczeństwa, który w takim momencie powinien zadziałać, zapobiegając efektowi domina. Z badań Banku Światowego, przeprowadzonych metodą delficką (tj. na drodze badań ankietowych wśród praktyków), wynika, iż w Polsce koszty modelowej upadłości konsumują 40% funduszy uzyskanych ze sprzedaży majątku bankruta. Średnia dla krajów OECD wyniosła 10%, a wśród krajów z najsprawniejszymi systemami upadłościowymi były takie, gdzie koszty postępowania to zaledwie kilka procent wartości funduszy masy upadłości. Co ważne, w tych krajach efektywność systemu, czyli procent wartości majątku dłużnika, który trafia ostatecznie do kieszeni wierzycieli, dochodzi do 90%. Dla Polski ten sam wskaźnik nie przekracza 30%. Dane zebrane przez Najwyższą Izbę Kontroli na podstawie rzeczywistych upadłości ujawniają jeszcze bardziej ponury obraz sprawności naszego systemu upadłościowego. NIK zbadał próbę 10% przedsiębiorstw państwowych, których upadłość ogłoszono pomiędzy 2001 a 2006 rokiem. Zaledwie 12% funduszy uzyskanych ze sprzedaży majątku tych firm trafiło do wierzycieli, tymczasem aż 82% (!) pochłonęły koszty postępowań. Główną przyczyną wysokich kosztów postępowań jest wpisany w instytucję upadłości konflikt ról, w jakim znajduje się syndyk przedsiębiorstwa. Syndyk to powoływany przez sąd upadłościowy menedżer, który z chwilą ogłoszenia upadłości likwidacyjnej przejmuje zarząd nad majątkiem bankruta, nazywany od tej chwili masą upadłości. Upadłość likwidacyjna nie jest jedyną formą postępowania, jakie może odbywać się przed sądem upadłościowym, ale w praktyce forma upadłości z opcją układową oraz postępowanie naprawcze stosowane są w Polsce sporadycznie. Celem pracy syndyka jest likwidacja, czyli spieniężenie majątku i przekazanie wierzycielom środków z powstałego w ten sposób funduszu masy upadłości. Syndyk

115


GOSPODARKA SPOŁeCZNA

NR 5

b n a Great BeYonD, httP://www.flickr.com/Photos/tonYJcase/3264041670/

116 XXX

Kiedy kłopoty finansowe jednej firmy, poprzez niespłacanie przez nią zobowiązań, mogą przenieść się na innych uczestników rynku, system musi zadziałać możliwie najszybciej, przerywając nieuchronną reakcję łańcuchową. nie przestaje być jednak samodzielnym przedsiębiorcą i jak każdy przedsiębiorca ma prawo i obowiązek dążyć do maksymalizacji swoich korzyści jak najmniejszym kosztem. W odróżnieniu do menedżera zatrudnianego przez właścicieli przedsiębiorstwa, wynagrodzenie syndyka jest dość swobodnie powiązane z wynikami jego pracy. Ustawa każe ustalać wynagrodzenie syndyka jako procent środków uzyskanych przez niego ze sprzedaży majątku, nie zaś jako procent od wartości środków przekazanych wierzycielom. Nie zachęca to do optymalizacji kosztów i zwiększania efektywności postępowania. Wręcz przeciwnie – zachęca do walki w sądach o każdy rzeczywisty lub domniemany składnik majątku przedsiębiorstwa, który następnie będzie można spieniężyć. Teoretycznie jest to zgodne z interesami masy upadłości, ale w rzeczywistości prowadzi do przedłużania się postępowań upadłościowych i wzrostu kosztów. Wbrew pozorom, przedłużanie postępowania może być w interesie syndyka. Decyduje on o kontynuowaniu – lub nie – działalności upadłego, zatrudnieniu pracowników i zlecaniu usług na koszt masy upadłości. Wszystkie wydatki wpisane przez syndyka do kosztów upadłości są zaliczane do najbardziej uprzywilejowanej kategorii wierzytelności i pokrywane z funduszu masy w pierwszej kolejności. Pozwala to osobie występującej w roli syndyka dysponować majątkiem

i uzyskanymi z jego sprzedaży środkami w taki sposób, aby utrzymać wokół siebie sztab ludzi na koszt prowadzonych upadłości. Syndyk dokonuje wyboru osób i firm świadczących usługi na rzecz upadłości, dysponując de facto nie swoim majątkiem. Poprzez zatrudnienie w masie upadłości, pracownicy syndyka mogą być wynagradzani także za prace nie związane z upadłością. Najbardziej kuriozalną praktyką jest zatrudnianie syndyków przez siebie nawzajem jako pełnomocników procesowych. Jeden syndyk argumentuje sędziemu konieczność zatrudnienia pełnomocnika z uwagi na brak czasu, a następnie zostaje zatrudniony przez swojego pełnomocnika lub syndyka z nim związanego do pełnienia roli pełnomocnika w procesach tego drugiego. Wśród upadłości skontrolowanych przez NIK były takie, w których łączne wynagrodzenie pełnomocnika syndyka przekroczyło kwotę 300 tysięcy zł. Co ciekawe, tej samej osobie sąd upadłościowy przyznał jednocześnie wynagrodzenie za reprezentowanie w sprawie upadłego – czyli za nadzór nad pracą syndyka. Występowanie w sytuacji konfliktu interesów nie jest więc domeną wyłącznie syndyków. Wszystko to odbywa się w granicach prawa i za przyzwoleniem sędziów kontrolujących postępowania. Prawo upadłościowe nie reguluje i nie zabezpiecza relacji pomiędzy dwoma rolami, w jakich występuje osoba syndyka. W jego gestii pozostaje, czy poszczególne decyzje


NR 5

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

podejmować będzie bardziej z uwagi na interes swój czy wierzycieli. Ustawa nie wiąże interesu syndyka z interesami wierzycieli. Syndyk nie jest funkcjonariuszem publicznym i ustawa nie zabrania mu działania w sytuacji konfliktu interesów. Trudno się dziwić, że skoro jest to legalne, syndycy wykorzystują możliwość obciążania masy upadłości korzystnymi dla siebie zleceniami i nie mają sobie w tej sprawie nic do zarzucenia. Można domniemywać, że powyższa możliwość jest istotną zachętą do podejmowania pracy w charakterze syndyka, motywatorem równie ważnym, jak wysokie wynagrodzenie. Charakterystycznym przykładem może tu być odpowiedź syndyka Stoczni Gdańskiej, który zapytany przez dziennikarzy o ujawniony przez NIK fakt, iż do obsługi prawnej Stoczni wynajął za ponad 1,5 mln zł kancelarię, której był w tym czasie udziałowcem, zaskoczony odpowiedział, że przecież po to właśnie został syndykiem tego przedsiębiorstwa. W założeniu, kontrolę nad prawidłowością i racjonalnością ekonomiczną postępowania sprawuje „przełożony” syndyka, tj. wyznaczony przez sąd upadłościowy sędziakomisarz. Jest to najczęściej jeden z sędziów składu podejmującego decyzję o przyjęciu lub odrzuceniu wniosku o ogłoszenie upadłości. Sędzia-komisarz kieruje tokiem postępowania, sprawuje nadzór nad czynnościami syndyka, nadzorcy sądowego lub zarządcy, oznacza czynności, których tym osobom nie wolno wykonywać bez jego zezwolenia lub bez zgody rady wierzycieli. Zwraca także uwagę na popełnione przez te osoby uchybienia. Decyduje o włączeniu i wyłączeniu poszczególnych elementów majątku do masy upadłości. Decyduje, czy i jak długo upadły i jego bliscy mogą mieszkać w lokalu, który wszedł do masy upadłości. Określa także warunki przetargu na sprzedaż mienia, nadzoruje prowadzenie przetargu przez syndyka i dokonuje zatwierdzenia wybranej przez niego oferty. Może także stosować środki przymusu wobec upadłego oraz upomnieć, ukarać lub odwołać syndyka, nadzorcę lub zarządcę sądowego. Mimo dużych uprawnień, sędzia-komisarz sprawuje w zasadzie funkcję nadzorczą – w większości spraw nie podejmuje decyzji, a jedynie zatwierdza lub odrzuca decyzje syndyka. Ustawa nie reguluje wpływu sędziego na treść i formę prowadzenia czynności przez syndyka. Sposób, w jaki wykonywana jest w praktyce funkcja sędziego-komisarza, jest więc zależny w dużym stopniu od zwyczajów panujących w danym sądzie oraz od inicjatywy samego sędziego. Tak podstawowa kwestia, jak fizyczny kontakt sędziego-komisarza z przedsiębiorstwem, którego upadłość prowadzi, nie jest w żaden sposób formalnie uregulowana. Sędzia sam decyduje, czy dla właściwego wypełnienia obowiązków wynikających z ustawy powinien udać się do siedziby upadłego, zapoznać z dokumentami firmy, skontrolować działania syndyka na miejscu, a może nawet brać udział w negocjacjach dotyczących sprzedaży przedsiębiorstwa. Może równie dobrze nadzorować upadłość „zza

XXXI

biurka” – tylko na podstawie dostarczanych przez syndyka sprawozdań; ustawa nie wymaga od niego niczego więcej. Szczególnie w tym drugim przypadku jakość sprawowanego nadzoru jest uzależniona od jakości sprawozdań. Osobną kwestią są możliwości sędziów w zakresie kompetentnej analizy sprawozdań poza ich aspektami prawno-formalnymi. Ustawodawca wyposażył więc sędziego-komisarza w poważne uprawnienia, ale wątpliwe jest, czy zatroszczył się odpowiednio o to, aby sędzia faktycznie chciał i umiał z nich korzystać dla dobra realizacji celów ustawy. Sędziowie z pewnością wykonują swoje obowiązki, bo bez ich wykonywania żadne postępowanie nie mogłoby się odbyć. Problem w tym, że formalne wykonywanie obowiązków wynikających z ustawy nie ma związku z efektywnością ekonomiczną postępowania. Ustawodawca do kontroli działań, które mają w dużej mierze charakter biznesowy, wyznaczył osoby, które nie muszą mieć w tym zakresie ani wiedzy, ani doświadczenia. Z ustawy nie wynika również żadna odpowiedzialność sędziego-komisarza za wynik postępowania. Trudno się więc dziwić, że w sytuacji zupełnej swobody kontrola ze strony sędziów sprowadza się do kwestii zgodności działań syndyka z procedurą. Natomiast kluczem doboru syndyków przez sądy nie jest ich efektywność w zaspokajaniu roszczeń wierzycieli (poprzez sprzedaż majątku po jak najlepszej cenie, minimalizację kosztów, szybkie zakończenie postępowania), lecz sprawność w bezproblemowej realizacji procedury. W rezultacie takiego unormowania postępowań upadłościowych powstał system, w którym fundamentalną rolę odgrywa tandem sędzia-syndyk. Ta nieformalna instytucja jest faktycznym podmiotem polskiego systemu upadłościowego. Z punktu widzenia optymalizacji wysiłków mających na celu wypełnianie obowiązków komisarza, sędziom opłaca się dobrać sobie do współpracy pulę sprawdzonych syndyków, którzy dają gwarancję działań zgodnych z procedurą i współpraca z nimi nie będzie wymagała dużych nakładów pracy. System jest tak skonstruowany, że na sędziego poza osobistą satysfakcją nie czekają żadne korzyści wynikające z wysokiej efektywności postępowań (jak i konsekwencje w przypadku sytuacji przeciwnej). Z powodu braku innych zachęt, motywacja związana z ograniczeniem wysiłków i redukcją ryzyka może odgrywać kluczową rolę zarówno przy wyborze syndyka, jak i prowadzeniu postępowania. W tym miejscu kluczowym elementem współpracy między sędzią i syndykiem staje się wzajemne zaufanie. Sędzia musi ufać, że syndyk nie przysporzy mu dodatkowej pracy, postępując niezgodnie z prawem, natomiast syndyk musi wierzyć, że sędzia odwdzięczy mu się za bezproblemowe prowadzenie postępowania przychylnością przy zatwierdzaniu kosztów i wynagrodzenia. Doświadczony przewodniczący jednego z sądów upadłościowych stwierdził w rozmowie ze mną, że „komisarz i syndyk to jest duet, który musi sobie ufać”.

117


118 XXXII

GOSPODARKA SPOŁeCZNA

Dzięki pracy w tandemach osiągana jest z pewnością wymagana przez prawo zgodność realizowanej upadłości z procedurą. Skutkiem ubocznym jest neutralizacja kierowniczej i nadzorczej roli sędziego w procesie upadłościowym. Jest ona realizowana co do zasady, ale w przypadkach konkretnych uchybień wzajemna zależność, którą rodzi praca w tandemie, utrudnia stosowanie dostępnych sędziemu sankcji wobec syndyka. Jeśli spełnia on podstawowy wymóg ze strony sędziego-komisarza – nie generuje dodatkowej pracy – to dla dobra współpracy warto przymknąć oko na uchybienia lub zaniedbania nie mające dużego wpływu na sam przebieg postępowania. Jest to racjonalne wytłumaczenie skali nieprawidłowości, jaką odkryła NIK w trakcie kontroli z 2007 r. W zaledwie 1⁄4 postępowań nie dopatrzono się uchybień, pozostałe zawierały mniej lub bardziej poważne błędy, do których dopuszczali sędziowie kierujący postępowaniami. Izba stwierdziła jednoznacznie, że nie istnieje efektywny system kontroli i nadzoru nad działaniami syndyków związanymi z prowadzeniem upadłości przedsiębiorców. Neutralizacja kontrolnej funkcji sądów przez zinstytucjonalizowanie się tandemów sędzia-syndyk sprzyja także nieprawidłowościom, które wykraczają poza granice prawa lub co do których można domniemywać, że miały korupcyjny charakter. W jednej z badanych przeze mnie spraw relacje syndyka z sądem były tak zaburzone, że udało mu się uzyskać klauzulę wykonalności na nieprawomocnym wyroku sądu, dzięki czemu przejął nieruchomość o wartości 8 milionów złotych. Pomimo tego, że ostatecznie sąd uznał klauzulę za nieważną, konsekwencje dla okradzionych osób są nieodwracalne. Cały szereg podobnych przypadków opisywała prasa kilka lat temu w związku z ujawnieniem nieprawidłowości w stołecznym sądzie upadłościowym. Od tamtej pory przewodniczącego wydziału zmieniano co najmniej dwukrotnie. Jeden z nich po dyscyplinarnym usunięciu z warszawskiego sądu zrzucił togę, ale nadal pełni szereg eksponowanych funkcji w instytucjach środowiska prawniczego. Drugi pracuje obecnie dla wspominanej już kancelarii, która prowadziła obsługę prawną Stoczni Gdańskiej. Zmiany nie przyniosły zadowalających rezultatów. Nadal występują nieprawidłowości, które mogą mieć miejsce tylko przy rażącej niefrasobliwości lub świadomym udziale sędziego-komisarza. Celem zobrazowania, jakie mechanizmy mogą posłużyć do transferu środków poza masę upadłości, podam przykład z jednego z aktualnie prowadzonych tamże postępowań. Syndyk sprzedał spółkę-córkę upadłego przedsiębiorstwa za kilkadziesiąt tysięcy złotych, a następnie uznał roszczenia tej spółki wobec byłego właściciela w wysokości kilku milionów złotych. W ciągu roku od sprzedaży syndyk zdążył przekazać z funduszu masy upadłości do spółkicórki kwotę kilkakrotnie przewyższającą tę, którą uzyskał z jej sprzedaży. Tak jak inne tego typu decyzje, również ten transfer środków wymagał zgody sędziego-komisarza.

NR 5

Ta sama sędzia już we wcześniejszych postępowaniach nie karała syndyka np. za sprzedaż upadłego przedsiębiorstwa przed uzyskaniem od niej zgody na tę transakcję. Syndyk i sędzia tworzyli więc zgrany tandem także w innych postępowaniach. Niestety miarą jego „zgrania” było przyzwolenie na łamanie procedur oraz wyprowadzanie majątku z masy upadłości. Podobnie jak te, większość patologii systemu upadłościowego nie osiąga nigdy nagłośnienia medialnego. Nie są to bowiem nieprawidłowości polegające na łamaniu prawa, lecz na legalnym wykorzystywaniu jego zapisów w sposób niezgodny z intencją ustawodawcy i interesem społecznym. Istnienie instytucji tandemu sędzia-syndyk stanowi wyjaśnienie, dlaczego system ten trwa w obecnej formie od początku lat 90. Przywracając swobodę obrotu gospodarczego, wrócono do stosowania przedwojennego prawa upadłościowego. Rozporządzenie Prezydenta Ignacego Mościckiego z 1934 r. obowiązywało do 2003 r., kiedy zostało zastąpione nową ustawą. Jednak mimo wiedzy o dysfunkcjonalności tego prawa i nieprawidłowościach, jakie umożliwiło, nie uległo ono znaczącym zmianom. Fakt, iż w obliczu kryzysu i lawinowo rosnącej liczby upadłości ustawa jedynie petryfikowała istniejący system, oznacza, że musi on mieć silne oparcie w kluczowych instytucjach władzy. W tym przypadku – trzeciej władzy. Potwierdza to np. obecny status odwołanego dyscyplinarnie przewodniczącego stołecznego sądu upadłościowego, z którym wiąże się najwięcej ujawnionych afer upadłościowych. Mimo niekorzystnego wyroku sądu dyscyplinarnego, do dziś jest on prezesem warszawskiego oddziału Zrzeszenia Prawników Polskich, kanclerzem prywatnej uczelni kształcącej m.in. personel urzędów centralnych oraz redaktorem programowym „Gazety Sądowej”. Świadczy to (nie)najlepiej o stosunku środowiska sędziowskiego do patologii polskiego systemu upadłościowego, których były sędzia jest wręcz personifikacją. Zmiany w tym systemie nie interesują kluczowych dla niego grup interesu, ponieważ jest on podstawą ich egzystencji i każda ingerencja w ten system powoduje dla nich niepożądaną konieczność przystosowania się do nowych warunków. Nie można więc oczekiwać, że sędziowie lub syndycy wyjdą naprzeciw problemom i sami zaproponują pożądaną społecznie zmianę. Prawdziwa reforma – prowadząca do większej efektywności postępowań upadłościowych i uzdrawiająca w konsekwencji stosunek przedsiębiorców do tej instytucji – jest w interesie jedynie najbardziej rozproszonych grup nacisku. Są nimi mali i średni przedsiębiorcy oraz pośrednio wszyscy podatnicy. Nie pozostaje zatem nic innego, jak budować społeczną świadomość wokół tego, jak istotny jest sprawny system upadłościowy i jak wiele tracimy biernie akceptując fakt, iż obecnie przypomina on bardziej czarną dziurę niż czarną skrzynkę. Bartosz Pilitowski


Cywilizacja życia dr Stanisław Jaromi OFMConv.

często mówimy o pomocy innym: trzeba dać wędkę, a nie rybę. kościół stara się dawać i jedno, i drugie. „Rybą” jest działalność typu Caritas: zasiłki ubogim, żywność głodnym, leki i opieka medyczna chorym, grupy wsparcia dla samotnych, ośrodki pomocy w kłopotach rodzinno-społecznych itd. „Wędką” jest natomiast aktywność typu Iustitia et Pax, zadająca pytania o źródła niesprawiedliwości i niepokojów w świecie, podejmująca kwestie pojednania społecznego i troski o dobro wspólne. Wędka jednak na nic się nie przyda, gdy jezioro wyschło lub jest zatrute. Taką sytuację Kościołowi i całemu światu ukazał kryzys ekologiczny, jaskrawo widoczny m.in. na przykładzie Amazonii.

Światełko w cieniu O zjawisku kryzysu ekologicznego zaczęto szerzej mówić od chwili ogłoszenia w 1969 r. Raportu sekretarza generalnego ONZ U Thanta, który jasno i mocno stwierdzał: …po raz pierwszy w historii ludzkości pojawił się kryzys o zasięgu ogólnoświatowym, obejmujący zarówno kraje rozwinięte, jak i rozwijające się – kryzys dotyczący stosunku człowieka do środowiska. Refleksję nad tymi kwestiami podjęli również ludzie Kościoła. Wśród nich szczególne miejsce zajmuje myśl papieża Jana Pawła II. Jan Paweł II zwykle używa klasycznego, greckiego znaczenia terminu „kryzys” – jako momentu przesilenia i początku powrotu do zdrowia. Przyczyny współczesnego kryzysu ekologicznego, które wymienia Papież, są różnorakie: jedne wynikają z bezkrytycznego stosowania w praktyce zdobyczy naukowych i technologicznych, z ciągłego rozwoju przemysłu i wielkich aglomeracji miejskich; inne z lekkomyślnego niszczenia zasobów środowiska naturalnego, egoizmu bogatych i uprzywilejowanych w eksploatacji dóbr naszej planety, niesprawiedliwości społecznej i pogłębiającego się rozdźwięku pomiędzy Północą i Południem, krajami wysoko uprzemysłowionymi i ubogimi. Efektem są m.in. zagrożenia powodowane przez odpady przemysłowe, substancje powstające przy spalaniu kopalin, herbicydy, substancje chłodzące i aerozole, a w konsekwencji trudne

do przewidzenia zmiany klimatyczne. Niekontrolowana eksploatacja bogactw naturalnych niszczy delikatną równowagę ekologiczną oraz powoduje zagładę niektórych gatunków zwierząt i roślin. Natomiast wykorzystywanie ubogich przez zamożnych niesie ze sobą różnorodne ataki na ludzkie życie i wiąże się czasem z prawdziwą pogardą dla człowieka. Brak szacunku dla życia jest według Papieża najgłębszą i najpoważniejszą implikacją moralną kwestii ekologicznej. Charakteryzuje go wiele zachowań sprzecznych z zasadami ochrony środowiska i ekologii człowieka, np. priorytet interesów ekonomicznych i potrzeb produkcji przed godnością ludzi i dobrem całych społeczności, lekceważenie podstawowych zasad ekologicznych i etycznych przy manipulacjach genetycznych czy ingerencje w ludzki embrion. Choć w opinii Papieża pogłębiający się kryzys może spowodować „zagładę ekologiczną”, to podstawowe przesłanie Jana Pawła II opiera się na przekonaniu, iż przyszłość świata nie jest zdeterminowana, lecz zależy od naszej zdolności do zmiany kierunku rozwoju. Świadomość zagrożeń nie powinna paraliżować, ale zachęcać do sprawnego i kreatywnego działania. Wiele jest dróg wyjścia z impasu, jednak świat dostrzeże skuteczność działań, gdy powstaną nowe sojusze i koalicje efektywne w realizacji najważniejszych zadań, takich jak ochrona środowiska czy walka o sprawiedliwość ekonomiczną; gdy życie publiczne zdominują ludzie stawiający czoła wyzwaniom czasu, z pomysłowością i wiarą w przyszłość. Mówiąc o współczesnym kryzysie ekologicznym, Jan Paweł II każe spojrzeć na świat, który jawi się naszym oczom jakby w „światłocieniu”. Jest to bowiem kryzys o tak wielkich rozmiarach, że rodzi lęk przed zagładą środowiska naturalnego. Wraz z nim pojawiła się jednak nowa wrażliwość na problemy środowiska naturalnego i postawa jego czynnej obrony. Kryzys ekologiczny łączy Papież z innymi „cieniami” współczesności, z upokorzeniem ludzi przez nietolerancję, przemoc i wojny, z głodem i nędzą milionów. Do „świateł” zalicza natomiast rozwój nowej globalnej solidarności i świadomości praw człowieka, przeciwstawianie się przemocy i budowanie kultury pokoju, troskę o ubogich i zepchniętych na margines.

119


120 Anioł Stróż z Amazonii Opisany sposób myślenia znalazł swe odbicie w praktyce duszpasterskiej. Szczególnie dobrze widać go w działalności misyjnej, np. w aktywności siostry zakonnej Dorothy Stang w brazylijskiej Amazonii. Od 1948 r. należała ona do zgromadzenia sióstr od Najświętszej Panny z Namur, pracując głównie jako szkolna nauczycielka i katechetka. Do Brazylii z rodzinnego Ohio przybyła w sierpniu 1966 r., mając 35 lat. Mieszkała w zachodniej części stanu Pará, w regionie lasów tropikalnych na północy kraju. Zajmowała się projektami socjalnymi, walcząc o prawa dla rolników i reformy rolne. Zasłynęła z obrony praw rdzennych mieszkańców Amazonii i walki o ocalenie dżungli przed rabunkowym wyrębem. Pomimo gróźb, w których straszono ją śmiercią, nie opuściła swej placówki. Po ponad 38 latach misyjnej służby została zamordowana 12 lutego 2005 r. w Anapu w Amazonii. Miała wtedy 74 lata. Za działalność na rzecz praw człowieka i ochrony środowiska w lasach Amazonii wielokrotnie otrzymywała międzynarodowe nagrody. Została też uhonorowana pośmiertnie przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Przeżyła swe życie zgodnie z Ewangelią, trwała w modlitwie i oddaniu wspólnocie. Głosiła Bożą dobroć i miłość biednym, wstawiała się za nimi, a szczególnie za kobietami i dziećmi w najbardziej opuszczonych miejscach – czytamy w rezolucji Izby Reprezentantów. Podróżując po Amazonii w czerwcu i lipcu 2007 r., w wielu miejscach widziałem plakaty z portretem siostry Stang – zdobiły zarówno biura katolickich parafii, jak i stowarzyszeń ekologiczno-obywatelskich. Niedawno w Polsce ukazała się jej biografia „W dżungli zabija się anioły”, autorstwa Binki Le Breton. Ona sama we wspomnieniach podkreśla znaczenie kilku ważnych momentów w jej życiu. Po pierwsze było to zamieszkanie wśród ludzi skrajnie biednych i upośledzonych społecznie. Starając się być „Kościołem ubogich”, siostry nie tylko pracowały z ubogimi, ale też żyły ubogo. Poznając w podstawowych wspólnotach parafialnych codzienność mieszkańców, zaczynały wiązać treści biblijne z praktycznymi interpretacjami sprawiedliwości społecznej i uświadamiać sobie ich prawo do czystej wody, opieki zdrowotnej, edukacji i ziemi. Po drugie – spotkanie z przemocą, reprezentowaną zarówno przez wielkich właścicieli ziemskich, zagraniczne korporacje, agencje rządowe i wojsko, jak i przez biedaków przybywających za pracą i chlebem, którzy zaborczo karczowali dziewiczy las amazoński. Wreszcie, po trzecie, była to duchowa refleksja nad poznaną rzeczywistością. Dokonywała się stopniowo w ramach zebrań grup i organizacji kościelnych, pracujących na rzecz sprawiedliwości i pokoju, a także na zakonnych spotkaniach formacyjnych. Kluczowy był tu, jak mówiła, półroczny kurs duchowości na Uniwersytecie Najświętszego Imienia w Kalifornii na przełomie lat 1991 i 1992, którego głównym tematem była refleksja nad Bożym stworzeniem w całej jego obfitości: ludźmi, roślinami, zwierzętami,

wodą, powietrzem i ziemią. Wzmocniło to jej przekonanie, że jedynie głęboka przemiana naszego stylu egzystencji, naszych wartości i postaw, może przynieść światu nowe życie, a naszej planecie – ocalenie. Idee te głosiła wkrótce na tzw. Szczycie Ziemi w Rio de Janeiro, wspierając uchwaloną tam Kartę Ziemi. Po powrocie do swej misji zaczęła przekonywać osadników do zachowania naturalnego środowiska i ochrony lasów skazanych na wycinkę. Walczyła o zmianę ich mentalności, tłumaczyła działanie ekosystemu lasów tropikalnych i przekonywała do idei rozwoju ekologicznego, pokazy wała, że zamiana dżungli na pastwiska nie jest jedyną drogą rozwoju ekonomicznego, projektowała rezerwaty leśne. Naraziła się tym miejscowym władzom i okolicznym właścicielom ziemskim. Jeden z nich, któremu siostra Stang zarzucała wykorzystywanie ludzi do niewolniczej pracy oraz nielegalny wyrąb lasów, wynajął płatnych zabójców. Żadna z osób zamieszanych w zabójstwo s. Dorothy nie przypuszczała jednak, że ta śmierć będzie tak naprawdę zwycięstwem Misjonarki i głoszonych przez nią idei, że stanie się ona symbolem walki o sprawiedliwość, pokój i ochronę przyrody w Amazonii.

Misja: ochronić Miałem szczęście dotrzeć w samo serce brazylijskiej Puszczy i bezpośrednio poznać tamtejsze problemy. Zrozumiałem, że ważne jest mówienie o Amazonii, ale nie wystarczy podejmowanie tego tematu jedynie w kontekście globalnej ekologii. To za mało powtarzać o „Płucach Świata”, „przyrodniczym dziedzictwie ludzkości”, ogromnych lasach tropikalnych itp. Koniecznie trzeba zejść z wyżyn wszystkich, nawet słusznych tez, do lokalnych, realnych problemów. Moja wyprawa była konkretnym doświadczeniem złożonej rzeczywistości brazylijskiej Amazonii. Samo to, że po wielogodzinnej podróży samolotem ostatni odcinek to ponad 40-godzinna wyprawa rzeką, czyli 2 noce i półtora dnia na małym stateczku, na hamaku, wśród ogromu tamtejszej przyrody, daje niezapomniane wrażenia i koryguje wszystkie przeczytane wcześniej książki i artykuły o Amazonce. Celem wyprawy było Juruá, ponad 5-tysięczne miasto leżące nad rzeką o tej samej nazwie, która też wyznacza wszystkie połączenia komunikacyjne z innymi osadami – stąd port nad rzeką ma tu specjalne znaczenie: jest jedyną bramą do świata. Do Manaus drogą wodną jest ponad 1200 km. W pobliżu jest wprawdzie miejsce przygotowane na lądowisko dla niewielkich samolotów, ale regularnych połączeń nie ma. W miasteczku, czystym i bezpiecznym, jest kilka samochodów, sporo motorowerów oraz mnóstwo rowerów. Tutaj znajduje się franciszkańska misja – wyjątkowa z wielu powodów. Oprócz egzotycznej lokalizacji, jest ona szczególna choćby dlatego, że obejmuje obszar przyrodniczego terenu chronionego, który został utworzony oddolnie, we współdziałaniu z tamtejszą ludnością. Plan ochrony tego cennego obszaru zakłada szeroką współpracę z lokalnymi wspólnotami. Ich członkowie są potomkami


b n Justmakeit, httP://www.flickr.com/Photos/rachelPasch/4456466757

121

tubylców i przyjezdnych robotników, przybyłych tu przed laty do zbioru kauczuku. Dziś mocno podkreślają, że to dzięki Kościołowi katolickiemu uświadomili sobie własną godność i tożsamość obywatelską. Zaangażowanie ludzi Kościoła w społeczne wyzwolenie bez przemocy, w tworzenie małych wspólnot i kształcenie lokalnych liderów, przyniosło dobre owoce. Sprawiło, że dziś mieszkańcy czują się gospodarzami tej ziemi, chcą współdecydować o jej losach i dalej prowadzić tradycyjny sposób życia. Obszar chroniony „Reserva extrativista do Baixo Juruá” został utworzony w 2001 r., ma obszar 188 tys. ha i oprócz rzeki z dopływami oraz lasów tropikalnych obejmuje 12 wsi i 3 małe osady. Ustanowienie terenu ochrony przyrodniczej pozwala zachować zarówno tutejszą fantastyczną przyrodę, jak i jej mieszkańców. Mają oni prawo korzystania z bogatych zasobów dzikiej flory i fauny, ale wyłącznie na swoje potrzeby. Zabroniona jest wszelka komercyjna eksploatacja, co chroni jednocześnie te tereny przed inwazją firm i korporacji z zewnątrz. Mieszkańcy są zaangażowani we wszystkie projekty ochronne; z każdej mieszkającej tu rodziny jedna dorosła osoba pracuje na rzecz ochrony przyrody przynajmniej 2 dni w tygodniu. Dodatkowo pracują też, gdy złamią statut terenu chronionego.

Życie za życie Dwa główne problemy północnej Brazylii to ziemia i woda. Wokół nich zapętla się lokalna polityka, gospodarka i działalność społeczna, one też kształtują sytuację ekologiczną. O znaczeniu kwestii rolnej i dostępu do wody

dla rozwiązania nabrzmiałych od stuleci problemów społeczno-ekologicznych mogłem się przekonać w północno-wschodniej części kraju, podróżując po stanie Bahia. Jest to dorzecze Rio São Francisco – trzeciej co do wielkości rzeki w Brazylii, liczącej 3160 km długości, o dorzeczu obejmującym 641 tys. km2. Użyźnia i nawadnia olbrzymi obszar, dając życie milionom stworzeń. Rządowe agencje dążą do realizacji gigantycznych projektów hydrologiczno-melioracyjnych, zmieniających całkowicie ekosystem rzeki. W powszechnej opinii owe projekty, korzystne dla centralnej władzy, dużych przedsiębiorców i wielkich właścicieli ziemskich, zniszczą naturalne środowisko życia milionów ludzi i wywołają katastrofę ekologiczną w północno-wschodniej części kraju. Realizacja rządowego programu naruszy i tak już zniszczony ekosystem i wpłynie bardzo negatywnie na warunki życia mieszkańców dorzecza, głownie rybaków i rolników. Ta rzeka już jest „w stanie krytycznym i potrzebuje leczenia” – mówią miejscowi ekolodzy. I przedstawiają konkretne propozycje działań. Wśród nich alternatywny projekt, przygotowany przez Narodową Agencję Zasobów Wodnych, który uwzględnia nie tylko korzyści dla „wielkich tego świata”, ale i rozwiązania, na których skorzysta nawet 12 milionów rodzin. Projekt ten przewiduje budowę cystern, które pozwolą na gromadzenie i przechowywanie wody deszczowej, a także odwiercanie studni głębinowych. Koszt projektu będzie o połowę niższy, a on sam w swym zakresie o wiele szerszy i skuteczniejszy, gdyż nie wymaga wielkich nakładów na funkcjonowanie. Ważna jest też


122

b n d (BY) (nc) (nD) GreenPeace esPeranZa, httP://www.flickr.com/Photos/GreenPeace_esPeranZa/2842715148

edukacja i zmiana mentalności, prowadzące do bardziej oszczędnego i ekologicznego patrzenia na zasoby wodne Brazylii: „Trzeba szanować każdą kroplę wody, aby wystarczyło jej dla wszystkich”. Przypominają o tym biskupi okolicznych diecezji oraz liderzy lokalnych społeczności. Najbardziej znanym z nich jest Luís Cappio OFM, biskup diecezji Barra, który dał się poznać ze szczególnej wrażliwości na sprawy ekologii. Widząc zbliżającą się katastrofę społeczno-ekologiczną, podjął protest w formie strajku głodowego. W dniach 25 września – 6 października 2005 r. oraz 27 listopada – 20 grudnia 2007 r. dwukrotnie głodował w obronie prawa do godnego życia miejscowych ludzi oraz w obronie wielkiej rzeki. Pierwszy strajk głodowy miał miejsce w jednej z kaplic wiejskich w Cabrobó, w stanie Pernambuco nad rzeką Świętego Franciszka, gdzie rozpoczynano realizację rządowego projektu. Poprzedziły go liczne, wcześniejsze starania, petycje i protesty. Uzasadniając swą decyzję, biskup Cappio napisał list „Uma vida pela vida” (Życie za życie), w którym deklarował gotowość kontynuowania protestu aż do śmierci głodowej, chyba że brazylijskie władze porzucą zamiary zniszczenia ekosystemu. „Życie za życie” – życie pasterza ofiarowane w obronie tubylców i rzeki. Działalność biskupa spotkała się z wielkim rozgłosem i poparciem. Prymas i przewodniczący Konferencji Episkopatu Brazylii, kardynał Geraldo Majella Agnelo w przesłaniu skierowanym do bp. Luísa 28 września 2005 r. stwierdził, iż jest to decyzja skrajna, ale bardzo szlachetna. W świecie, który tak często żyje w zakłamaniu i jest nastawiony na konsumpcję i egoizm, Twoja zdecydowana postawa i obrona najuboższych jest znakiem ewangelicznego pójścia za Chrystusem – napisał kardynał. Zapewnił głodującego biskupa o solidarności i modlitwie całego episkopatu i poprosił, aby Duch Św. oświecił rząd i społeczeństwo brazylijskie tak, by trudne problemy społeczne zostały rozwiązane.

Protest zakończył się porozumieniem z prezydentem Luizem Inácio da Silvą (zwanym Lulą) oraz postanowieniami, które przewidywały m.in. podjęcie szerokiego dialogu ze społeczeństwem, przygotowanie projektu zrewitalizowania dorzecza rzeki Świętego Franciszka oraz opracowanie nowego, lepszego projektu. Porozumienie zostało zawarte w czasie poprzedzającym kampanię wyborczą prezydenta, który nie chcąc stracić popularności poszedł na ustępstwa. Jednak zaraz po wygranych wyborach rząd zaniechał debaty i górę wzięły interesy ekonomiczne. W rejon Cabrobó wjechało wojsko, by rozpocząć realizację projektu. Biskup oraz rozmaite organizacje pozarządowe podejmowali starania, by postanowienia zostały dotrzymane, jednak rząd pozostał nieugięty. Drugi protest w obronie mieszkańców dorzecza São Francisco miał miejsce w Sobradinho, w wiejskiej kaplicy pod wezwaniem św. Franciszka, położonej nieopodal rzeki. Tutaj dobrze było widać, jak bardzo rzeka jest zniszczona przez nieodpowiedzialne działanie człowieka. Po rozpoczęciu głodówki bp Luís wystosował list otwarty do społeczeństwa północno-wschodniej części Brazylii, w którym wyjaśniał motywy decyzji o podjęciu strajku głodowego oraz informował o alternatywnych projektach rozwojowych. Wraz z upływem dni głodówki biskupa Cappio, rosła aprobata społeczna dla jego postawy. Mimo iż media, zwłaszcza komercyjne, przemilczały protest, codziennie do Sobradinho przyjeżdżały setki ludzi, zwłaszcza rybacy i rolnicy, którzy w prostych gestach i słowach wyrażali poparcie. Protest Cappio miał również wielkie poparcie organizacji pozarządowych, zarówno brazylijskich, jak i międzynarodowych. Na jego adres napłynęło ponad 140 oficjalnych dokumentów w tej sprawie, a za pośrednictwem Internetu tysiące osób i grup przesłało wyrazy solidarności zarówno z biskupem, jak i ze sprawą, której broni. Protesty stały się symbolem obrony interesów ludzi prostych i biednych, rybaków i rolników przed zachłannością korporacji i agencji rządowych. Zawsze kończyły się obietnicami władz, później niedotrzymywanymi.

Być głosem nie mających głosu Podsumowując, można powiedzieć, że największym problemem Amazonii są jej wyjątkowe bogactwa. Trwa wyścig do kolejnych złóż ropy i gazu. W Ekwadorze i Peru działki roponośne zajmują już ponad dwie trzecie puszczy amazońskiej. W Boliwii i zachodniej Brazylii ich powierzchnia jest nieco mniejsza, ale państwa te zabiegają o jej powiększenie. Wschodnia część Amazonii, zwłaszcza należąca do Brazylii, boleśnie odczuła ciężar wydobycia ropy. W wielu miejscach puszcza już dawno przestała być dziewicza, głównie z powodu wyrębu dużych połaci lasu pod platformy wiertnicze i sieć dróg. Część tych ziem należy do plemion indiańskich, spośród których wiele nie miało jeszcze kontaktu z cywilizacją. Zagrożeni są zatem i rdzenni mieszkańcy, i wiele gatunków zwierząt, w tym takie jak jaguar czy ocelot. Niektórzy przyrodnicy twierdzą, że pola naftowe mogłyby


123 zostać udostępnione firmom pod warunkiem wdrożenia technik wydobywczych obywających się bez dróg dojazdowych, jednak spełnienie takiego wymogu wydaje się obecnie mało realne. Porażek szykuje się więcej – niektóre przygotowuje rząd Brazylii. Wśród nich są budowa pierwszej wielkiej utwardzonej drogi z Amazonii przez Andy do peruwiańskich wybrzeży Oceanu Spokojnego oraz projekty nowych wielkich zapór i elektrowni wodnych na wielkich dopływach Amazonki – Santo Antônio i Jirau na rzece Madeira oraz Belo Monte na rzece Xingu, która ma być trzecią największą elektrownią na świecie. Te trzy inwestycje, w których chcą wziąć udział zagraniczne koncerny energetyczne, będą kosztować w sumie 18 mld dolarów, ale mają zaspokoić 15% zapotrzebowania Brazylii na energię elektryczną. Projekty te wywołują gwałtowne protesty. Indianie znad Xingu demonstrują przeciw budowie elektrowni Belo Monte, która grozi zniszczeniem 150 km biegu rzeki i zalaniem 450 km 2 lasu, będącego środowiskiem ich życia. Tu ich głosem stał się miejscowy biskup katolicki, Erwin Kräutler. Plany ekspansji przemysłu w głąb amazońskiego interioru oznaczają, że prezydent Inácio Lula da Silva, pod którego rządami Brazylia utrzymuje wysokie tempo wzrostu gospodarczego, a który dotąd godził troskę o Amazonię z potrzebami gospodarki, ugina się pod naciskiem

polecamy

plantatorów, hodowców i inwestorów. Prezydent mający ambicje wprowadzenia swego kraju do elity światowych gospodarek, coraz chętniej przychyla się do opinii, że ochrona środowiska musi ustąpić przed wymogami rozwoju, modernizacji i wzrostu zatrudnienia. – Nie możemy myśleć o Amazonii jak o jakiejś świątyni – oświadczył. W ten sposób wszystkie projekty ochrony Amazonii zmierzają do wielkiej porażki. Wydaje się, że jej ocalenie będzie możliwe jedynie, gdy my, w Pierwszym Świecie, ograniczymy swą konsumpcyjną zachłanność, jeśli zmienimy trendy rozwoju świata i styl życia na mniej materiałoi energochłonny. Niestety, trudno tu być optymistą. Zniszczenie Amazonii to również katastrofa dla jej mieszkańców. Ubóstwo dla wielu ludzi oznacza nie tylko głód, chorobę czy brak pracy – to również pogarda i lekceważenie, z jakimi są traktowani. Zwrócił na to uwagę Ryszard Kapuściński w jednej ze swych ostatnich publicznych wypowiedzi, w czasie spotkania z włoską młodzieżą w Bolzano. – Ubóstwo to stan niemożności wypowiedzenia się – przekonywał. Dlatego potrzeba innych, aby zabierali głos w imieniu bezbronnych ubogich. Tak swoją rolę widzieli s. Stang czy bp Cappio. Tak swą rolę widzi wielu misjonarzy i ludzi Kościoła. Niestety, wielki świat zwykle nie chce ich słuchać… dr Stanisław Jaromi OFMConv.


124

Kościoły

przyjazne naturze

Bartosz Wieczorek

kościoły i wspólnoty chrześcijańskie bardzo powoli, ale wyraźnie włączają do swojej praktyki troskę o świat stworzony. Daleko jeszcze, by mówić o „ekologicznym nawróceniu” w chrześcijaństwie, jednak ilość inicjatyw, które mają na celu nie tylko wąsko pojętą ochronę środowiska naturalnego, ale i zmianę świadomości – jest całkiem spora. rośnie też wśród chrześcijan przekonanie, że problematyka ekologiczna to jedna z palących kwestii społecznych i moralnych, wobec której nie można pozostać obojętnym. Wspólna sprawa Trwające od dłuższego czasu, coraz silniejsze zaangażowanie Kościoła katolickiego (ale też innych odłamów chrześcijaństwa) w działalność prośrodowiskową, budzi zdziwienie ekologów. Ci ostatni często postrzegają Kościół jako instytucję jeżeli nie wrogą, to przynajmniej obojętną wobec tego rodzaju aktywności. Taki trend wywołuje jednak dezorientację również u wiernych i hierarchów bardziej tradycjonalistycznie postrzegających rolę Kościoła, jako troszczącego się jedynie o sprawy duszy i zbawienia. Reakcje te są po części zrozumiałe, gdyż Kościół faktycznie (ale w zgodzie ze swym wielowiekowym doświadczeniem) nieśpiesznie otwiera się na rzeczy nowe, najpierw starając się wybadać, co tkwi u źródeł danego zjawiska i jak ma się ono do tradycji. U początków współczesnego ruchu ekologicznego zrodził się niezdrowy antagonizm między ludźmi Kościoła a obrońcami przyrody, zazwyczaj surowo oceniającymi postawę tego pierwszego wobec środowiska naturalnego czy wręcz oskarżającymi całe chrześcijaństwo o zapoczątkowanie cywilizacji przemysłowej i doprowadzenie do wyniszczenia naszej planety. Katolicy nierzadko widzieli w ekologii nowy rodzaj ideologii czy wręcz idolatrii, która ubóstwia przyrodę kosztem człowieka i jest ruchem z zasady wrogim religii.

Dziś po obu stronach takie zarzuty są już w dużej mierze przebrzmiałe. Ludzie Kościoła i obrońcy środowiska dostrzegają, że ważniejsze od sporów ideowych jest praktyczne współdziałanie w ochronie dziedzictwa natury. Dodatkowo, jedni i drudzy powoli dostrzegają, iż „wróg”, z którym należy walczyć, jest gdzie indziej, a pokonać go można tylko wspólnymi siłami. Zagadnienie tzw. ekologii to bowiem w pierwszym rzędzie nie troska o segregację odpadów czy oszczędzanie wody (choć na tym, niestety, często się poprzestaje), ale kwestia fundamentalnej zmiany świadomości człowieka. Z postawy konsumpcyjnej – beztroskiego używania dóbr – na postawę odpowiedzialności za świat, który został nam i przyszłym pokoleniom powierzony. Ta priorytetowa kwestia moralna okazuje się spoiwem wysiłków ekologicznych, podejmowanych przez najróżniejsze środowiska, w tym chrześcijańskie. Kościół zdaje się bowiem zaczynać dostrzegać, iż problemy takie jak zmiany klimatu, degradacja unikalnych przyrodniczo rejonów Ziemi czy genetyczne modyfikowanie żywności, powiązane są z poważnymi konsekwencjami społecznymi – wobec których nie może być obojętny – jak głód, bezrobocie, nierówności społeczne, wyzysk. Coraz częściej słychać też głosy, iż postawa ekologiczna jest naturalną konsekwencją wiary chrześcijańskiej.


125 Kościoły odpowiedzialne za świat (natury) Choć głosy zrozumienia dla problematyki ekologicznej są w Kościele coraz częstsze, a płyną także z samego Watykanu, długa jest jeszcze droga do „ekologicznej duchowości”, którą zaleca chociażby jezuita i profesor Joseph A. Tetlow z uniwersytetu w St. Louis. Mówi on: Jak możemy być współpracownikami Boga, gdy beztrosko zanieczyszczamy powietrze, ograbiamy nasze puszcze, zanieczyszczamy nasze rzeki i jeziora? Kościół na pewno mógłby się mocniej angażować w działalność ekologiczną, szczególnie na poziomie parafii. Wiele jest jeszcze do zrobienia, szczególnie w zakresie uświadamiania wiernym, że wobec świata stworzonego przez Boga mają pewne obowiązki, których nieprzestrzeganie obarcza ich poważną winą moralną. Jednocześnie, powinniśmy docenić to, co już się dzieje w kwestii relacji Kościoła katolickiego i innych kościołów chrześcijańskich do natury. Inicjatyw ekologicznych w ich łonie jest na tyle dużo, że powoli, małymi krokami, troska o naturę staje się elementem powszechnej praktyki chrześcijan. Przykłady na to można znaleźć na całym Starym Kontynencie. W 1998 r. powstała Europejska Chrześcijańska Sieć na rzecz Środowiska (ECEN), której celem jest nawiązywanie kontaktów pomiędzy kościołami i chrześcijańskimi grupami ekologicznymi we wspólnym wysiłku opieki nad światem stworzonym przez Boga1. Przy Światowej Radzie Kościołów, grupującej 349 kościołów, działa zespół „Sprawiedliwość, diakonia, odpowiedzialność za stworzenie” 2, który zajmuje się kwestiami takimi, jak ochrona środowiska, zmiany klimatu, biotechnologia, rolnictwo. W Niemczech największe kościoły chrześcijańskie zwróciły uwagę na problemy ekologiczne, inicjując projekt „Kupowanie przyszłości”, którego celem jest sprawienie, by stały się bardziej przyjazne naturze 3. Projekt jest traktowany jako długofalowy. Był testowany do lata 2009 r., a od połowy tego roku ma być wdrażany. – Ma obejmować zarówno kwestię kwiatów do wystroju ołtarza, jak i instalację oszczędzających energię urządzeń i ogrzewania – zapowiedział Hans-Jürgen Hörner, jeden z kierowników programu. – Kościoły niemieckie, mając około dwóch milionów współpracowników, stanowią wielką siłę, która może realnie wpłynąć na zmianę stosunku do środowiska naturalnego – podkreśla. Główny nacisk w projekcie jest położony na sprawy takie, jak prąd ze źródeł przyjaznych środowisku, ograniczanie zużycia papieru, żywność ekologiczna i tzw. sprawiedliwy handel. W 2003 r. Ekumeniczna Rada Kościołów w Austrii (ÖRKÖ) doprowadziła do podpisania przez czternaście kościołów chrześcijańskich wspólnej deklaracji o tematyce społecznej (Sozialwort)4. Za ważną sprawę uznano problemy ekologiczne, zachęcając, by przy dokonywaniu zakupów parafie kierowały się miejscem pochodzenia produktów i ich wpływem na środowisko, oraz zwracały uwagę na efektywne wykorzystanie energii i inne ekologiczne koszty

swojej działalności. Zalecono także, by w parafiach analizowano kwestię stylu życia i potrzeby zmian nawyków konsumpcyjnych, aby nie ograniczać zasobów Ziemi. W Polsce najmocniej w ochronę środowiska angażuje się Ruch Ekologiczny św. Franciszka z Asyżu (REFA). Jest to wspólnota studentów i profesorów, uczniów i nauczycieli, przyrodników i franciszkanów, mieszkańców wsi i miast z różnych rejonów Polski i Europy, którzy jako chrześcijanie angażują się w trudne wyzwania współczesności w sytuacji kryzysu ekologicznego 5 . REFA organizuje konferencje naukowe o etycznych aspektach genetycznego modyfikowania żywności, warsztaty ekologiczne na terenie parków krajobrazowych, tworzy także mapę chrześcijańskich inicjatyw ekologicznych w celu odnawiania czy nawet tworzenia przyjaznych naturze terenów przykościelnych i parafialnych.

Zielony potencjał parafii W 2005 r. w katolickiej diecezji Monachium i Fryzyngi wystartował projekt „Eko-bilans parafii”, który ma zwrócić uwagę wiernych na potrzebę rozbudzania świadomości ekologicznej i podejmowania działań na rzecz środowiska6. Nie jest to przypadek odosobniony. Wiele parafii troszczy się o ograniczenie swego wpływu na środowisko, jak np. jedna z parafii metodystycznych w USA, w której działa specjalny zespół ekologiczny. Zajmuje się on ograniczaniem emisji dwutlenku węgla do atmosfery, zaleca zakup ekologicznej żywności, przestawienie się na bardziej oszczędny i prosty styl życia czy wreszcie zachęca do przychodzenia na nabożeństwa piechotą7. Także przy katolickiej diecezji w Kansas powołany został tzw. zielony zespół 8. Na wielu chrześcijańskich stronach internetowych możemy znaleźć porady, jak zredukować tzw. ślad ekologiczny (ecological footprint) pozostawiany przez kościół czy parafię, m.in. poprzez instalację energooszczędnego oświetlenia i maksymalne wykorzystywanie światła dziennego, stosowanie energii odnawialnej do ogrzewania świątyń i budynków parafialnych, kontrolę zużycia papieru przez kancelarię, recykling, założenie ogrodu bądź sadu na terenach kościelnych, nie używanie plastikowych opakowań. Ślad ekologiczny można w przybliżeniu obliczyć za pomocą specjalnych „kalkulatorów” dostępnych w Internecie9. W parafii pod wezwaniem Dobrego Pasterza w Linzu uzbierano od diecezji i władz miasta 2,6 mln szylingów na zamontowanie baterii słonecznych, co sprawiło, iż prawie całą energię czerpie ona ze źródła odnawialnego. Parafia angażuje się w pomoc krajom afrykańskim, krzewi także ideę sprawiedliwego handlu10. Również anglikańska diecezja w Ottawie w intensywny sposób propaguje działania ekologiczne na swoim terenie, wyróżniając najbardziej aktywne parafie Green Church Award (Nagrodą dla Zielonego Kościoła). Zaleca m.in.: oszczędzaj energię; redukuj ilość zanieczyszczeń;


126 wybierając się do kościoła korzystaj z możliwości jazdy z innymi; umieść stojak dla rowerów przed kościołem; unikaj używania jednorazowych naczyń; zorganizuj segregację odpadów; stwórz ogród przykościelny 11. W marcu 2007 r. w Anglii liderzy wielu kościołów, w tym katolickiego i anglikańskiego, zaprezentowali książeczkę „Dla wiary i stworzenia: prosty przewodnik, jak stać się bardziej zielonym kościołem”, która ma pomóc wspólnotom religijnym na terenie Londynu prowadzić bardziej ekologiczną politykę. – Ta ekumeniczna inicjatywa, realizowana przez londyńskie kościoły, pokazuje jasno, iż jako naśladowcy Jezusa wszyscy mamy do odegrania rolę w rozbudzaniu świadomości szkodliwych skutków zmian klimatycznych dla ludzkiego życia i całego świata stworzonego – mówił Cormac Murphy-O’Connor, arcybiskup Westminster. Książka, którą rozesłano do 4000 londyńskich kościołów, jest też dostępna w Internecie 12. Przewodnik radzi, jak prostymi sposobami zredukować wysokość rachunków za energię, jak segregować odpady, jak uczyć dzieci systematycznej dbałości o stan natury.

Chrześcijaninie – patrz, co kupujesz „Eko-chrześcijaństwo” to nie tylko działania kościołów instytucjonalnych, ale i oddolne inicjatywy inspirowane religijnie. Ciekawym przykładem organizacji, której celem jest zarówno wprowadzanie ekologicznych idei do życia kościołów, jak i chrześcijańskich idei do świeckiego ruchu ekologicznego, jest Christian Ecology Link (CEL)13. Jeden z programów ruchu to EcoCELL. Przeznaczony jest on dla małych wspólnot, grup czy gospodarstw domowych i opiera się na nieskomplikowanych zasadach. Celem nadrzędnym jest życie skromne, zgodne z chrześcijańskimi cnotami. Punkt wyjścia jest prosty, wskazuje go hasło: „Zacznij z miejsca, w którym się znajdujesz”. Po rozpoznaniu stanu wyjściowego możemy zacząć powoli zmieniać swój styl życia, aby stawał się drogą do Boga. Przyjrzyjmy się modułowi programu poświęconemu zakupom i jedzeniu. Po wprowadzeniu, zawierającym wskazówki na temat racjonalnych zakupów, zasady zdrowego odżywania, a także analizę mechanizmów

Głowy kościoła o ekologii 2 maja 1989 r., w homilii podczas mszy św. w Zamościu, Jan Paweł ii zwrócił się do wiernych z napomnieniem, by uświadomili sobie, że istnieje ciężki grzech przeciwko środowisku naturalnemu, obciążający nasze sumienia, rodzący poważną odpowiedzialność przed Bogiem-Stwórcą. wezwał wówczas, powołując się na piękno polskiej ziemi, do zachowania jej dla przyszłych pokoleń. Jeśli kochacie tę ojczystą ziemię, niech to wołanie nie pozostanie bez odpowiedzi! Zwracam się w szczególny sposób do tych, którym powierzona została odpowiedzialność za ten kraj i za jego rozwój, aby nie zapominali o obowiązku chronienia go przed ekologicznym zniszczeniem! Niech tworzą programy ochrony środowiska i czuwają nad ich skutecznym wprowadzaniem w życie! Niech kształtują nade wszystko postawy poszanowania dobra wspólnego, praw natury i życia! Niech wspierają organizacje, które stawiają sobie za cel obronę dóbr naturalnych! W rodzinie i w szkole nie może zabraknąć wychowania do szacunku dla życia, dla dobra i piękna. Wszyscy ludzie dobrej woli winni współdziałać w tym wielkim dziele. Każdy z uczniów Chrystusa niech weryfikuje styl swego życia, aby słuszne dążenie do pomyślności nie zagłuszyło głosu sumienia, które waży to, co słuszne i prawdziwie dobre. wielkim momentem dowartościowania problematyki ekologicznej, obecnej w wielu miejscach w nauczaniu Jana Pawła ii, było orędzie na Światowy Dzień Pokoju z 1990 r., zatytułowane „Pokój z Bogiem stwórcą, pokój z całym stworzeniem”, w którym papież

stwierdza, iż należy traktować odpowiedzialność za ład wewnątrz stworzenia i swoje obowiązki względem natury i Stwórcy jako element swojej wiary. — Z kolei biskup Gianfranco Girotti, przewodniczący Penitencjarii apostolskiej, w 2008 r. powiedział: Obrażasz Boga nie tylko wtedy, gdy kradniesz, bluźnisz czy pożądasz żonę bliźniego swego, ale także wtedy, gdy niszczysz środowisko, przeprowadzasz wątpliwe moralnie eksperymenty lub pozwalasz na modyfikacje genetyczne, które zmieniają DNA lub zagrażają embrionom. — w latach 80. biskupi henryk muszyński i roman andrzejewski opracowali wzór „ekologicznego rachunku sumienia”. Przykładowo, punkt v dotyczy współczesnej urbanizacji: 1. Czy wykonując pracę, np. budowniczego, projektującego, liczę się z ochroną środowiska naturalnego, środowiska wokół osiedli mieszkaniowych, zakładów pracy, biur itd., przeznaczając odpowiednie tereny na zieleńce, parki itp.? 2. Czy do budowy pomieszczeń mieszkalnych nie używałem tanich, ale szkodliwych dla zdrowia materiałów? 3. Czy składając materiały na budowę – szczególnie szkodliwe dla zdrowia – postarałem się o właściwe ich zabezpieczenie? cały wspomniany tekst znaleźć można na stronie www.prezbiter.kielce.opoka.org.pl/ekologia.htm


127 funkcjonowania współczesnych supermarketów oraz ich wpływu na lokalny rynek, możemy przystąpić do dzieła – po pierwszych zakupach, w zaciszu domowym powinniśmy sprawdzić, ile punktów zdobyliśmy, wedle poniższej tabelki.

Świeże warzywa lub owoce

1

Świeże, nieprzetworzone mięso lub ryba

3

Dodaj do każdego z powyższych, jeśli produkt pochodził z zagranicy

3

nie ugotowane rośliny strączkowe, ziarna, makaron etc.

1

Dodaj do każdego z trzech powyższych produktów, jeśli kupiłeś go w opakowaniu

3

Jedzenie z puszki

3

mrożonki

4

Przetworzone mięso

6

wszystkie inne produkty

3

Dodaj, jeżeli byłeś na zakupach samochodem

5

Dodaj, jeżeli pojechałeś po zakupy dalej niż 5 kilometrów od domu

5

odejmij, jeżeli wszystko kupiłeś u lokalnych sprzedawców

5

Otrzymany wynik powinniśmy podzielić przez liczbę zakupionych towarów. Oczywiście im niższy będzie wynik, tym lepiej. Dla każdego miesiąca warto zrobić podsumowanie, w celu śledzenia swoich postępów. Najważniejszą sprawą jest dokonywanie świadomych zakupów, czyli stawianie sobie zawsze kilku pytań. Czy naprawdę potrzebuję danej rzeczy? Czy kupuję coś pod wpływem reklamy lub tylko dlatego, że sprzedawane jest w promocyjnej cenie? I tak dalej. W podobnym duchu funkcjonuje brytyjski projekt „Eko-kongregacje”. Jest to narzędzie, które ma pomóc kościołom uwzględniać problematykę ekologiczną w ich codziennej praktyce 14. Te z nich, które zechcą przystąpić do programu, powinny łączyć w swym nauczaniu kwestie religijno-duchowe ze środowiskowymi, w praktyce realizować ekologiczne postulaty, a także współpracować na niwie środowiskowej z innymi lokalnymi wspólnotami. Ponadto, ufundowana została specjalna Eco-Congregation Award, przyznawana kościołom, które odznaczają się dobrymi praktykami w proekologicznym zarządzaniu majątkiem kościelnym. W 2009 r. nagrodę tę po raz drugi otrzymała parafia w angielskim Preston, za stworzenie rynku rolnego, na którym można kupić świeże warzywa i owoce. – Jesteśmy bardzo dumni z ponownego otrzymania nagrody. Bycie eko-kongregacją pomaga nam trafiać z naszą misją do lokalnej społeczności, jak i do szerszego kręgu ludzi. Nasza koncentracja na sprawiedliwości społecznej, zrównoważonym rozwoju i ochronie środowiska płynie z naszej chrześcijańskiej

wiary, która wzywa nas, by cieszyć się światem stworzonym przez Boga i chronić go – mówił Jacqui Crosby z kościoła w Preston.

Ekologiczne nawrócenie W czasie audiencji generalnej 17 stycznia 2001 r. Jan Paweł II powiedział: Trzeba więc pobudzać i popierać „nawrócenie ekologiczne”, które w ostatnich dziesięcioleciach sprawiło, że ludzkość stała się bardziej wrażliwa na niebezpieczeństwo katastrofy, do jakiej zmierzaliśmy. Człowiek, który zamiast być „sługą” Stwórcy, stał się niezależnym despotą, zaczyna rozumieć, że musi się zatrzymać w obliczu otchłani. „Należy z zadowoleniem powitać także wzrost zainteresowania jakością życia oraz ekologią, jaki nastąpił zwłaszcza w społeczeństwach o wysokim stopniu rozwoju, w których ludzie dążą już nie tyle do zapewnienia sobie podstawowych środków do życia, ile do globalnego polepszenia warunków życia” (Evangelium vitae, 27). Ma być to więc nie tylko „fizyczna” ekologia, starająca się o ochronę środowiska rozlicznych istot żywych, lecz również ekologia „ludzka”, która będzie czynić ich życie bardziej godnym, chroniąc istotne dobro życia we wszystkich jego formach i przygotowując przyszłym pokoleniom środowisko bliższe zamysłowi Stwórcy. Jeżeli potrzeba „nawrócenia ekologicznego”, do którego wzywał papież, zostanie uświadomiona przez ludzi chcących swoim życiem naśladować Chrystusa, to włączą oni do własnego postępowania ów nowy wymiar ekologiczny. Nie jest on niczym innym, jak troską o zachowanie świata stworzonego przez Boga – po to, by mógł on służyć wszystkim ludziom i pokoleniom, świadcząc swym pięknem i harmonią o wielkości Stwórcy. Bartosz Wieczorek

Przypisy: 1.

http://www.ecen.org/

2.

http://www.oikoumene.org/en/programmes/justice-diakoniaand-responsibility-for-creation.html

3.

http://www.zukunft-einkaufen.de/

4.

http://www.sozialwort.at/

5.

http://www.refa.franciszkanie.pl/index.php?id=onas/onas

6.

http://www.erzbistum-muenchen.de/emf127/emf012612.asp

7.

http://www.firstumchurch.org/earthstewards.html

8.

http://www.diocese-kcsj.org/content/offices_and_agencies/ human_rights/ministry_areas/environmental_issues/

9.

http://www.footprintnetwork.org/en/index.php/Gfn/

10. http://www.dioezese-linz.at/redsys/index.php?action _new=read&article_iD=105879&page_new=10311 11. http://www.ottawa.anglican.ca/ecotheology.html 12. http://www.ekklesia.co.uk/content/forcreedandcreation.pdf 13. http://www.christian-ecology.org.uk/ecocells.htm 14. http://ew.ecocongregation.org/about


128

Opór kontra

oportunizm

Derrick Jensen

Już czas – przyłącz się lub zejdź nam z drogi! Dziś – jak co dzień – kolejne 120 gatunków zniknęło z powierzchni Ziemi. Myślę o nich jak o swoich krewnych. I właśnie dlatego nie zamierzam bezczynnie przyglądać się temu, jak stopniowo wszystko, co żywe na tej planecie, obraca się wniwecz. Wielu z tych krewnych wciąż żyje i chcę ich bronić do upadłego. Ludzi, którym również nieobojętny jest ich los, wzywam: „dołączcie do mnie!”. Takich jest niemało, ale wielu jest i takich, których z im tylko znanych powodów zupełnie nie obchodzi nadchodząca katastrofa. Martwię się o nich. Bardziej martwię się jednak o tych, którym nie jest wszystko jedno, a mimo tego postanowili nie podejmować walki. Często tłumaczą swój wybór twierdząc, że indywidualna zmiana stylu życia jest jedyną możliwą odpowiedzią na systematyczną eksterminację życia na Ziemi. Ich argumenty sprowadzić można do kilku sloganów, których używają szczególnie często: Opór nie jest możliwy. Opór nigdy nie skutkuje. Tymczasem dziś – jak co dzień – kolejne 120 gatunków zniknęło z powierzchni Ziemi. Myślę o nich jak o swoich krewnych. Istnieją zrozumiałe osobiste powody, dla których ludzie chcą wierzyć, że obecny opresyjny system jest nie do pokonania. Jeśli człowiek przekona sam siebie, że nie sposób zwyciężyć w tej walce – znikną przesłanki, by podjąć żmudny, czasem niebezpieczny, ale zawsze potrzebny trud przygotowań do rozbrojenia systemu. Natomiast jeśli potrafi wmówić sobie, że system jest niezniszczalny, może z czystym sumieniem znaleźć dla siebie możliwie wygodne miejsce w jego ramach, pozwalając mu na dalsze funkcjonowanie. Oczywiste są przyczyny, dla których ludzie u władzy pragną, abyśmy postrzegali ich jako niezwyciężonych. Systemy opresyjne – od najprostszych do najbardziej wyrafinowanych, od grupy rodzinnej po struktury społeczne, polityczne czy religijne – funkcjonują najsprawniej, gdy ich ofiary i świadkowie prześladowań nadzorują się wzajemnie. A tym, co najskuteczniej potrafi skłonić

ofiary i świadków do wzajemnej kontroli, jest ich głęboko zakorzenione osobiste przekonanie, że z prześladowcami nie da się wygrać. Jeśli uznają to za jedyną prawdę, będą starali się powstrzymać każdego, kto zagrozi „małej stabilizacji” w układzie prześladowcy – ofiary – świadkowie. W międzyczasie, jak co dzień, 120 gatunków zniknęło z powierzchni Ziemi. W błędzie są ci, którzy wierzą, że potęga ciemiężycieli i ich reżimów jest niezachwiana. Systemy władzy tworzone są przez ludzi i przez ludzi mogą zostać obalone. Ci, którzy są dziś u władzy, nie dysponują nadnaturalnymi mocami ani nie są nieśmiertelni i w każdej chwili mogą zostać od tej władzy odsunięci. Zdarzało się, że ludzie, którzy wspólnie mieli dużo mniej, niż Ty sam – Czytelniku, walczyli i wygrywali ze swoimi hegemonami. Nie ma powodów, dla których mielibyśmy nie wziąć z nich przykładu. Trzeba jedynie pamiętać, że opór zaczyna się w chwili, gdy uwierzymy, że jest możliwy, a nie wówczas, gdy szukamy argumentów „przeciw” i zarażamy nimi innych. Historia dostarcza licznych dowodów, że opór może być skuteczną formą działania. Irlandzcy separatyści, abolicjoniści, sufrażystki – mógłbym wypełnić całą szpaltę podobnymi przykładami. Ostatnio Ruch Wyzwolenia Delty Nigru (MEND – Movement for the Emancipation of the Niger Delta) dzięki atakom na rurociągi naftowe i porwaniom pracowników korporacji spowodował ograniczenie wydobycia ropy w Nigerii o 40%, co spowodowało, że niektóre kompanie paliwowe stanęły w obliczu konieczności wycofania się z tego regionu. Gdyby ci z nas, którzy są głównymi beneficjentami światowego systemu wyzysku, mieli chociaż jeden procent ich odwagi i zaangażowania w obronę własnej ziemi i praw swoich społeczności, bylibyśmy równie, a może nawet bardziej skuteczni. Dysponujemy znacznie większymi możliwościami działania niż oni, a najlepsze, na co nas stać, to segregowanie śmieci. Świat przyrody jest systematycznie wyniszczany, a wielu obrońców środowiska ciągle wierzy, że masowe przesiadanie się na rowery coś tutaj zmieni.


129 Niektórzy utrzymują, że samym oporem niczego nie osiągniemy. Ich zdaniem, należy najpierw przeprowadzić rewolucję w obszarze fundamentalnych wzorców naszej kultury, dlatego też główny nacisk postulują położyć na pracę u podstaw. Pomijam już nawet fakt, że niekiedy ludzie, organizacje bądź instytucje mają ewidentnie zbrodniczy charakter i należy za wszelką cenę powstrzymać ich działalność (dość wspomnieć nazistów, Ku Klux Klan u szczytu jego potęgi czy fabrykantów, którzy za czasów rewolucji przemysłowej zbijali fortuny na nieludzkim wyzysku robotników). Dość powiedzieć, iż opór i działanie na rzecz zmiany kultury nie wykluczają się wzajemnie, a wręcz stanowią dla siebie niezbędne dopełnienie; okoliczność ta czyni pojękiwania „ekologów-lifestyle’owców” tym bardziej absurdalnymi. Nie chciałbym ich zniechęcać do wysiewania nasion z własnego ogródka czy chałupniczego wykuwania kos. Po prostu praktyki tego typu to o wiele za mało, by powstrzymać ową kulturę przed zabiciem natury. Istotnie, bez wątpienia potrzeba nam nowej kultury z nową hierarchią wartości, a właściwie setek kultur – każdej zakorzenionej w tym, co dla danego obszaru specyficzne, mam tu zatem na myśli także rozkwit ocalałych kultur tubylczych. Jednak ludzie zaangażowani w ten swoisty proces kulturotwórczy muszą postrzegać siebie jako część ruchu oporu, popierającą (i czynnie wspomagającą) działania przeciwko siłom wyniszczającym naszą planetę, lub przynajmniej nie stawać na drodze organizacjom proponującym taką formę walki. W przeciwnym razie przełom kulturowy będzie jedynie uroczą fantazją, pozbawioną związku z czymkolwiek, co dzieje się w prawdziwym świecie, a więc wyzutą z mocy zmiany rzeczywistości. Maud Gonne, na przykład, była silnie zaangażowana w działania na rzecz odrodzenia tradycji celtyckiej: zachowania języka irlandzkiego, popularyzacji w literaturze motywów zaczerpniętych z tamtejszego folkloru. Wspierała jednocześnie więźniów i walczyła o uwłaszczenie chłopów, za co trafiła do więzienia. Otarła się o śmierć podczas strajku głodowego, w efekcie którego zdołała wywalczyć podstawowe prawa dla irlandzkich więźniów. Jej syn, Seán MacBride, został szefem sztabu Irlandzkiej Armii Republikańskiej, współzałożycielem Amnesty International, a w 1974 r. – za swoje zasługi w walce z niesprawiedliwością – odebrał Pokojową Nagrodę Nobla. Stwierdzić zatem, że opór nie skutkuje, to obrazić pamięć wielu bohaterskich osób. Oczywiście, że skutkuje. Ale musimy zacząć go stosować i przygotować się na długi marsz. Dlaczego zatem nawet ci, którzy mienią się obrońcami środowiska, nie mówią o tym, co naprawdę powinno się wydarzyć, abyśmy mieli szansę ocalić naszą planetę? Dla przykładu – że spalanie paliw kopalnych musi zostać zatrzymane. W tej kwestii nie ma miejsca na negocjacje, bo nie da się negocjować z rzeczywistością. Sposób, w jaki tego dokonamy czy uzasadnienia, jakich użyjemy, nie grają roli – mamy obowiązek to uczynić i zmusić do tego innych, w szczególności zachłanne, ponadnarodowe koncerny.

Potrzebujemy zorganizowanego politycznego oporu. Władza musi zostać zidentyfikowana, a następnie metodycznie rozbrojona. Działanie takie wymaga szeroko zakrojonej współpracy: podczas gdy walczący na pierwszej linii frontu aktywiści demontują struktury systemu władzy i toczą boje w obronie dzikiej przyrody, społeczny ruch oporu zapewnia im wsparcie moralne, zadaniowe i materialne, jak również przejmuje odpowiedzialność za stworzenie niezależnych instytucji – od zapewnienia sprawiedliwości ekonomicznej po szkoły i nowe formy literackie – które mogłyby zastąpić obecny porządek, gdy ten zostanie obalony. Schemat jest prosty i może być szeroko adaptowany. Podobne strategie były stosowane już wcześniej, w różnych miejscach na świecie – chociażby przez hiszpańskich anarchistów lub amerykańskich patriotów. Lecz wiele organizacji ekologicznych, zamiast opowiadać się za koniecznością zdecydowanego działania jako taką (nie sprecyzowaliśmy przecież jeszcze, jakie formy miałoby ono przyjmować) lub przynajmniej zachowywać postawę neutralną wobec podobnych poszukiwań, z niezrozumiałym uporem utrzymuje, że jedyną realną drogą do poprawy sytuacji jest zmiana stylu życia jednostek na bardziej przyjazny dla środowiska. Bodaj żadna inna prześladowana zbiorowość w historii nie wyznawała tak defetystycznych przekonań. Dla porównania – właśnie teraz grupka na wpół zagłodzonych nigeryjskich nędzarzy rzuciła tamtejszy przemysł naftowy na kolana. Nigeryjczycy wiedzą, czym jest miłość swojego kraju i swej wspólnoty – być może z uwagi na to, że nie toną w przywilejach, lecz w toksycznym szlamie powstałym wskutek wydobycia ropy. Czy tego potrzeba, by wreszcie skłonić ekologów np. z USA do podjęcia bardziej stanowczych działań? MEND postawił przedstawicielom przemysłu wydobywczego jasne ultimatum: „Uświadomcie sobie, że nigeryjski rząd nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa waszym pracownikom i majątkom. Opuśćcie naszą ziemię, póki jeszcze możecie”. W tym oświadczeniu jest więcej odwagi, prawości, inteligencji i pragmatyzmu niż w czymkolwiek, co kiedykolwiek wyszło spod pióra amerykańskich obrońców środowiska, łącznie ze mną. Musimy pogodzić się z faktem, że tak brutalne stawianie sprawy – któremu towarzyszyć może konieczność równie stanowczych działań – może być niezbędne dla uratowania życia na Ziemi. Zapewne niektórzy gotowi są oddać tę planetę bez walki. Nie jestem jednym z nich. Derrick Jensen tłum. Magdalena Gorzak

tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „orion”, marzec-kwiecień 2010 r. strona internetowa pisma: www.orionmagazine.org


130

Historia posłuszna woli ludzkiej

Nasze TRa DYCJe

W dziesięciolecie Legionów Adam Skwarczyński

T

rudno dziś wczuć się w ową szarzyznę beznadziejną życia polskiego przed wojną. Wśród „unormowanych”, „ustalonych” stosunków rok szedł podobny za rokiem, takie czy inne wypadki publiczne bardzo niewidocznie zmieniały ich barwę. Człowiek – wydać się mogło – wraz z urodzeniem już z góry przynosił sobie na świat swój los, a przynajmniej parę, dobrze wszystkim znanych, losu tego możliwości. Przyszłość – zdawało się – stała się martwą. Wykluczona poza życie była wszelka rzecz naprawdę nowa, nieoczekiwana, z wolnej, a twórczej woli ludzkiej się rodząca; niemożliwością była twórczość, romantycznym marzeniem, poezją był czyn. Przeciętny obywatel patrzył na te sprawy ze starczą pobłażliwością i podejrzliwością – a najwyższy duch narodu miał widzenie, że Konrad-twórca beznadziejnie zaklęty jest w szrankach sztuki, fikcji, teatru. Myśl o zasadniczej zmianie położenia narodu, o rozpoczęciu na nowo jego dziejów coraz bardziej stawała się mglista, coraz dalsza. Iskierka wiary żywej coraz ją rzadziej rozświetlała, coraz beznadziejniej wchłaniała ją w siebie atmosfera zatęchłej rupieciarni, odświętnych rekwizytów narodowych. Przesłonił nam dziś te szare czasy krwawy tuman zawieruchy wojennej, która poza widnokręgiem naszego świata się poczęła – i nagle bieg rzeczy i losy ludzi w najfantastyczniejszy sposób pokierowała. I dlatego trudno jest dziś sprawę zdać sobie z całej dziwaczności, patosu i. . . komizmu jednocześnie tego

zjawiska, wcielonego w garść ludzi, którzy nagle, wśród bezdziejowej szarzyzny, uwierzyli w przyszłość, do niej przygotowywać się poczęli – i czynne role w niej sobie powyznaczali. Sami siebie zaczęli przetwarzać, kształcić, przerabiać na inną, nową miarę, na miarę wielkich zadań,


wedle wymagań nowych, przyszłych czasów. Sami, w kilkudziesięciu, paruset, później w parę tysięcy – bez aparatu, bez rutyny – poczuli się kadrami armii ujarzmionego narodu. Zmienili sposób życia, zmienili zamiłowania swe i zawody, zmienili obyczaje. W codziennej, szereg lat się ciągnącej pracy organizacyjnej, szkolnej i moralnej, rodziło się w nich przeświadczenie i pewność, że mimo pozorów rozumnej kalkulacji, mimo potęgi technicznej zaborców, mimo obojętności, a raczej zupełnej w tych rzeczach nieświadomości własnego społeczeństwa – oni stworzą armię, wywalczą i zbudują państwo. Kto te rzeczy przeżył i poprzez perspektywy ubiegłego dziesięciolecia potrafi i zechce wspominać, ten dziś jeszcze odczuje całą wzniosłość i cały jednocześnie komizm owych bawiących się w wojsko gromadek, wychodzących w roku 1908 czy 1910 na ćwiczenia za rogatki Lwowa lub Krakowa, jeszcze bez mundurów, dobrze jeśli nie w „melonikach”, lecz w bardzo militarnie wówczas wyglądających szarych „maciejówkach”, z kilku schowanymi brauningami i mauzerami, z paru uroczyście niesionymi karabinami. Dziś jeszcze na śmiech się zbiera, gdy staną w pamięci poważne, ambitne rozważania około dwudziestoletnich wyższych szarż strzeleckich: „czy dam sobie radę z dywizją, czy tylko z pułkiem lub brygadą”. Ci z nich, którzy do dziś żyją, jakże często realizują i realizowali w roku 1920 te swoje naiwne marzenia. Wstępując do Związku Walki Czynnej, każdy przyjmował uroczyście deklarację, w której mowa była o przyszłej „Rzeczpospolitej Polskiej” i o oficerach jej armii. Gdy organizacja zdobyła się na mundury, na czapce nosił każdy orła tego samego modelu, który dziś jest na czapkach całego wojska. Na „wielkie ćwiczenia” ci, którzy obejmowali funkcje oficerskie, wkładali na kołnierz te same zygzaki, które dziś są odznaką oficerską. Salutowanie odbywało się w ten sam sposób (dwoma palcami), jaki później był przedmiotem ciągłych zatargów Legionów z Austriakami, a jaki dziś obowiązuje w wojsku polskim. W wypracowanych wówczas regulaminach ustalono większość zasadniczych komend, terminów technicznych i taktycznych, które wchodzą dziś w skład regulaminu wojska polskiego. Szereg ogólnych i szczegółowych przykładów owego urzeczywistnienia się marzeń można by ciągnąć znacznie dłużej – nawet gdy zwrócić uwagę na strzelecki „vox populi” o poszczególnych osobach. Komendanta Piłsudskiego każdy strzelec uważał za przyszłego Wodza Naczelnego, a nawet za głowę przyszłego państwa; gdy dzisiejszy płk. Kossakowski („Kirgiz”) wzniósł kiedyś na komersie strzeleckim okrzyk: „Niech żyje Mieczysław Pierwszy” – to strzelcy uważali to za wielki nietakt tylko dlatego, że wszyscy byli republikanami i wiedzieli, że republikaninem jest i Komendant. Z tego też samego powodu wściekali się, gdy ktoś ze złośliwych przeciwników Komendanta wydał w Zakopanem satyryczne wierszyki i karykatury na przyszłego „króla”. Sosnkowskiego, ponieważ był „szefem”, uważali strzelcy za przyszłego szefa sztabu generalnego – a to przewidywanie

Nasze TRa ko DYCJe meN TaRz

Polska wola mocy Gdy w przestrzeni publicznej ktoś formułuje opinie mówiące o potędze i sile, może liczyć jedynie na napiętnowanie jako nacjonalista o krwiożerczych zamiarach. Oczywiście dotyczy to tylko „nacjonalistów” z krajów zastraszonych, bo nikt tego rodzaju bzdurnych zarzutów nie formułuje, gdy „wielkość” swoich państw postulują przywódcy lub politycy np. Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec czy Wielkiej Brytanii. Nic dziwnego zatem, że władze krajów słabych nie potrafią formułować swoich zamierzeń i wizji w takich kategoriach, jak dążenie do rozwoju, potęgi, umocnienia własnej pozycji. Nie chodzi wcale o plany ekspansji zewnętrznej – owszem, skłaniające do ostrożności, bo wszelkich konfliktów narodowościowych było w historii aż nadto i już ich wystarczy – lecz o cele i zamiary dotyczące polityki wewnętrznej. Elity władzy takich krajów jak Polska nie prezentują obywatelom żadnych pomysłów, które zawierałyby obietnice „wielkości” – nie żadnej „Wielkiej Polski”, lecz sukcesów i znaczącego dorobku w sferze kultury, w nauce, gospodarce, rozwoju technologii itp. Przestraszeni własnego cienia, mają na ustach jedynie „mały realizm”. Zbudujemy 78,7 km nowych dróg, stopniowo zmodernizujemy to czy tamto, stworzymy warunki do rozpoczęcia siedmiu lub dwunastu inwestycji, wszystko to etapami, do roku 2050, wedle rozpiski ze 148 załącznika do rządowej strategii w sprawie XYZ. Kto chce mało, otrzymuje jeszcze mniej, tyle co nic. Nie ma przy tym nic do rzeczy obiektywnie kiepska sytuacja wyjściowa. Oczywiście Polska rozpoczynała start z pozycji nienajlepszej, dysponując ograniczonymi zasobami aktywów zarówno materialnych, jak i ludzkich czy kulturowo-symbolicznych. Byliśmy jednak – i jesteśmy nadal – w sytuacji o niebo lepszej niż nasi przodkowie, którzy po ponad stuletniej epoce zaborów stworzyli zręby nowoczesnego państwa, zbudowali port w Gdyni i Centralny Okręg Przemysłowy itp. A my dzisiaj nie jesteśmy w stanie wymienić rozlatującego się taboru państwowych kolei czy sfinansować

131


132 małomiasteczkowych oczyszczalni ścieków bez żebraniny, zwanej aplikowaniem o brukselskie dotacje. Różnica między nami a nimi jest taka, że wówczas istniała zupełnie inna atmosfera zbiorowych wysiłków. Owszem, czasem naznaczona megalomanią, innym razem propagandowymi sztuczkami, jeszcze kiedy indziej składanymi na wyrost obietnicami „szklanych domów”, ale potrafiąca zogniskować społeczną energię i wysiłek w konkretnych, wielkich czynach. Była to atmosfera twórczego mitu budowy Polski potężnej i lepszej. Dziś natomiast dominuje atmosfera przepraszania za to, że w ogóle żyjemy. Obecne realia nie wytrzymują porównania nie tylko z II RP, ale nawet – przy wszelkich obiekcjach wobec tamtych czasów i ich głównych aktorów – z powojenną odbudową kraju przez komunistów. Czego byśmy nie powiedzieli o słabościach punktu wyjścia w roku 1989, bilans minionych dwóch dekad wypada nędznie również w zestawieniu z tym, co dokonało się w krajach o wiele słabszych lub mniejszych na różnych etapach ich dziejów. Sto lat temu Szwecja była postrzegana jako zapyziały kraj pijaków, leni i bezmyślnych awanturników, by po kilku dekadach dołączyć do światowej czołówki. Ten sam dystans przebyła Finlandia, jeszcze w połowie XX wieku zupełnie marginalne państewko drwali i mleczarek, dziś jeden z najbardziej rozwiniętych regionów świata i liderów w dziedzinie nowoczesnych technologii. A czym była Turcja, gdy Mustafa Kemal Pasza rozpoczynał tam proces modernizacji i tworzenia regionalnej potęgi? Ba, przecież współczesne polskie dokonania dwóch dekad wypadają blado nawet na tle operetkowego reżimu pułkownika Kaddafiego w Libii, który w ciągu 20-30 lat odmienił nie do poznania afrykański kraik beduinów, przekształcając go w państwo nowoczesne – zwłaszcza na tle realiów kontynentu. Że Libia miała ropę naftową? A czy Polska nie ma w porównaniu z Libią żadnych atutów, jeśli nie surowcowych, to innych, jak potencjał demograficzny, poziom wykształcenia ludności, położenie geograficzne itd.? A przecież obywatele i elity żadnego ze wspomnianych krajów nie składali się z samych idealnych herosów – o ich „wadach narodowych” można by napisać litanię nie krótszą niż te, w których wylewane są żale pod adresem Polaków, nierzadko jak najbardziej słusznie. Wszystkie te projekty – i wiele innych, wszak to nieliczne przykłady – zawdzięczają sukces różnym metodom i strategiom, ale wspólne jest to, że bazowały na ideologiach i wizjach silnie nacechowanych poczuciem własnej godności i wiarą w to, że „my możemy, my potrafimy, my damy radę”. Czy Polacy – których wielu wad mam aż nazbyt dużą świadomość – są jakoś „genetycznie” znacząco gorsi? Jak to się dzieje, że wielu z nas, potrafiąc w kraju

sprawdziło się również, niemalże dosłownie. Komendantów ówczesnych okręgów or ganizacyjnych nazywano ironicznie i z austriacka „Korpskomendantami” – dziś jeden jest dowódcą korpusu, a drugi inspektorem armii. Przewidywania co do przyszłych wybitnych dowódców liniowych oraz specjalistów sztabowych mniej ściśle się urzeczywistniły – już choćby ze względu na to, że wielu z nich (jak Herwin-Piątek, Wyrwa-Furgalski, GrudzińskiPiększyc, Fleszar, Kordian-Monasterski) zginęło w Legionach – ale i tu wiele można by przytoczyć „cudownie” trafnych przewidywań. Kto by tylko kontemplacyjnie zestawiać chciał marzenia owe i dzisiejszą rzeczywistość, ten by mógł snuć teorię jakichś cudownych natchnień zbiorowych, które przyszłość przewidywać były zdolne. Lecz naprawdę jest to zupełnie coś innego – coś, co jest nieskończenie bardziej cudownym od wszelkich proroczych przepowiedni. Oto żywa i czynna wiara tych ludzi, wola i wytężona praca uczyniła ten cud, że ich dorobek wrósł korzeniami w rzeczywistość, zdołał uczynić sobie posłuszną historię, zdołał zapanować nad przyszłością. Praca ich ofiarna i jej rzetelne wyniki stały się sprawcami tego bardziej rzadkiego zjawiska: po słuszeństwa historii wobec woli ludzkiej; praca ta, trwająca od czasów strzeleckich poprzez Legiony i później aż do roku 1920, stała się klamrą łączącą te dwie, zazwyczaj tak rozbieżne rzeczy: ludzkie zamierzenia – i rozwijającą się przyszłość. Ale praca to była nie byle jaka, nic nie mająca wspólnego z tym, co jest tylko mechanicznym wypełnianiem przyjętego na siebie obowiązku. Było to dosłowne, szereg lat trwające urzeczywistnienie mickiewiczowskiego hasła: mierz siły na zamiary. Było to dla nich – zwłaszcza


133 w chwili wybuchu wojny, który tak bezradnym zastał całe społeczeństwo – nowe narodzenie się. Każdy z tych ludzi pamięta, jak wobec coraz to nowych, coraz większych i bardziej nieoczekiwanych zadań rozrastała się jego wola i zdolności, każdy przeżył takie momenty, kiedy naprawdę miał materialną wiarę, że w sprawie, której służy i w sytuacji, w jakiej się znajduje, nie mogą istnieć niemożliwości. Dlatego to – nie mówiąc już o olbrzymiej skali czynów Piłsudskiego, człowieka o talentach niezwykłej miary – epoka ta roi się od faktów, kiedy przeciętny poza tym człowiek wyrastał ponad siebie, bo ujawniał się w każdym człowieku tkwiący pierwiastek genialności. Ludzie bez uprzedniego, rutyną ustalonego przygotowania okazywali się w potrzebie dobrymi dowódcami wielkich jednostek lub administratorami wielkich działów pracy, młodzi oficerkowie stawali się działaczami i organizatorami zapędzającymi w „kozi róg” powagi polityczne, ludzie pierwszy raz widzący dany kraj i środowisko (np. Królestwo w r. 1914 lub Rosję w r. 1917) stawali się w nim ośrodkami krystalizacyjnymi planu politycznego i siły. Bo uwierzywszy w swoją sprawę, natężywszy w jej kierunku swą wolę, niezdolni byli dopuścić do siebie refleksji bezradnej i szli na podbój jutra, by uczynić je takim, jakie ujrzeli je w swym „marzeniu” – a raczej w swym postanowieniu i planie. Oto istotny dla Polski sens moralny dziesięciolecia ubiegłego. Ma ono wartość niesłychaną. Nie tylko dlatego, że przerwało ów szary, bezdziejowy okres życia polskiego. Nie tylko dlatego, że w ciągu niego powstało i utrwaliło się Państwo Polskie. Nie tylko z powodu szeregu ważnych zdarzeń, przeżyć, zdobyczy. Ma ono wartość przede wszystkim moralną, gdy się je rozpatruje z punktu widzenia stosunku zamiarów ludzkich i pracy – do wyników. Z punktu widzenia owego największe go cudu, jaki możliwy jest na ziemi: owego posłuszeństwa historii wobec woli ludzkiej. I kto tylko na życie swoje i na przyszłość narodu patrzy poważnie, kto w dzisiejszej epoce – tak obfitującej w najpoważniejsze zadania – do czegoś dąży i od siebie czegoś wymaga, kto nie chce, by przyszłość była tylko podarunkiem losu lub dopustem, lecz „marzy” o owej przyszłości posłusznej, przyszłości ludzi dzielnych i wolnych – ten ową dziesięcioletnią epokę (bez względu na to, czy losy dały mu w niej działać czy nie) wcieli do swego credo życiowego, jako świadectwo potęgi ludzkiej woli i pracy.

Adam Skwarczyński

Powyższy artykuł pierwotnie ukazał się w roku 1924 w piśmie „Droga”. Następnie zamieszczono go w zbiorze tekstów Skwarczyńskiego, zatytułowanym „Myśli o nowej Polsce”, Biblioteka „Drogi”, Warszawa, brak daty wydania (prawdop. 1930 lub 1931). Przedrukowujemy tekst za tym ostatnim źródłem, dostosowując pisownię do obecnych reguł i pomijając przypisy.

tylko narzekać i utwierdzać się w przekonaniu, że „nic się nie da zrobić”, okazuje się na emigracji solidnymi pracownikami, znakomitymi naukowcami, ludźmi porywającymi się na znacznie więcej, niż odważyliby się dokonać tutaj? Oczywiście wielkie znaczenie mają zagraniczne realia instytucjonalne, ale także atmosfera, w jakiej zachodzą działania zbiorowe i jednostkowe. Gdy tam dominuje przekaz „możemy wiele”, u nas powszechny jest „nie uda się na pewno”. No i się nie udaje. To przetrącenie skrzydeł, zanim ktoś w ogóle spróbuje się poderwać do lotu, widać w przeróżnych sferach. To smętny, płaczliwy ton liderów politycznych. To kompleksy i skierowana ku obcym wzorcom czołobitność twórców kultury czy myślicieli. To paraliżujące narzekania „zwykłych ludzi” przy wódce. To nawet język politycznych, wedle własnych deklaracji, radykałów – dziś pogrobowcy orędowników „Wielkiej Polski” potrafią jedynie stękać i kwękać, że prześladuje ich Rusek, Niemiec i Żyd, zaś pogrobowcy tych, którzy śpiewali „Dziś niczym, jutro wszystkim my”, pojękują z cicha i wstydliwie, że są dyskryminowani, że zasłużyli na równe prawa i że proszą o litość, gdyż uginają się pod ciężarem wyzysku. Dziś niczym, jutro niczym wy. . . Przypominamy trzy archiwalne teksty spod znaku „polskiej woli mocy” – takie, które odrzucają płaczliwe biadolenie i wzywają do wielkich czynów w wymiarze zbiorowym i jednostkowym. Celowo wybraliśmy takie, których nie da się obłożyć wspomnianymi na wstępie klątwami oskarżeń o nacjonalizm. Wielkość Polski i wielkość Polaków były postulatami myślicieli nie tylko odległych od nacjonalizmu o lata świetlne, ale i znanych jako zaciekli krytycy polskich środowisk nacjonalistycznych, a nawet sztampowo pojmowanej „tradycji narodowej”. Pierwszy z prezentowanych tekstów to swoista deklaracja ideowa autorstwa adama skwarczyń­ skiego (1886-1934), początkowo działacza Polskiej Partii Socjalistycznej, później Legionisty, w niepodległej Polsce związanego ze środowiskami lewicującej inteligencji, a następnie jednego z czołowych ideologów obozu sanacji (obszernie prezentowałem postać Skwarczyńskiego w „Obywatelu” nr 47). Napisany w roku 1924, w dziesięciolecie powstania Legionów, jest chyba najbardziej dobitnym manifestem tego, co określa się jako polską „filozofię czynu”. Wskazuje, jak wielką rolę w dziejach mogą odegrać wola, determinacja i zapał – i choć bez wątpienia jest to nieco zmitologizowany obraz zjawiska, znakomicie oddaje on atmosferę, w której takie mity powstają, stając się następnie jej ważnym, wzmacniającym elementem. Kolejny z prezentowanych tekstów to fragmenty słynnej „Legendy Młodej Polski” (ukończonej


134 w roku 1909) autorstwa stanisława Brzozowskiego (1878-1911). Autor, całe życie związany z lewicą, przeszedł drogę od stosunkowo ortodoksyjnego marksizmu do własnej „filozofii pracy”. Zsyntetyzował w niej – mówiąc w uproszczeniu – przekonanie, że praca ludzka jest wartością najwyższą, stwarzając świat kulturowy i wyzwalając ze świata przyrody, z wpływami syndykalizmu (klasa robotnicza jako główny czynnik sprawczy procesów dziejowych, w dodatku nieskażony burżuazyjną „zniewieściałością”) i akcentowaniem interesów wspólnoty narodowej. Zaowocowało to dogłębną, bezpardonową krytyką zastanej kultury polskiej („Polska zdziecinniała”), ale zarazem wezwaniem do wytężonych, pozbawionych zapatrzenia w obce wzorce wysiłków na rzecz stworzenia jej nowej, wyższej, znakomitej formy. Brzozowski mocno jak chyba nikt inny wzywał Polaków do czynu, do pracy, do przezwyciężenia uwarunkowanej historycznie gnuśności i apatii. Ostatni z przypominanych tekstów wyszedł spod pióra wybitnego naukowca, znakomitego działacza społecznego, nazywanego „papieżem polskiego marksizmu” – Ludwika krzywickiego (1859-1941). Pisany w okolicach rewolucji 1905, w ramach cyklu skierowanego do młodzieży o poglądach prospołecznych, różni się od dwóch przypomnianych tu tekstów tym, że odwołuje się nie do zbiorowości i jej wspólnych poczynań, lecz do jednostek. Na tej właśnie płaszczyźnie akcentuje Krzywicki „moc” człowieczą, potrzebę jej kształtowania, nieulegania bierności i minimalizmowi. Tekst ów, stanowiący część cyklu, razem z innymi składał się na swoisty elementarz moralny przyszłych bojowników spraw wielkich i szlachetnych, wzywał młodzież do pracy nad sobą, przekonywał, że należy śmiało zmierzać ku wielkim celom, wbrew rozmaitym rodzajom malkontenctwa i „realizmu”. Wszystkie prezentowane materiały – wybrane ze znacznie większych zasobów tego rodzaju – mają mimo różnic cechujących autorów, a nawet sam moment i intencje powstania, ten wspólny element, że akcentują czynnik wolnej woli oraz wartość jej swoistej koncentracji. Pisane w czasach trudniejszych niż dzisiejsze, w czasach, gdy można było wskazać wiele czynników usprawiedliwiających przekonanie, iż „tak być musi” czy „nic zrobić się nie da”, nie poddawały się takim nastrojom. Wręcz przeciwnie – dobitnie podkreślały, że to człowiek stwarza swój świat oraz świat społeczny, że mimo różnych ograniczeń bardzo wiele zależy od nas samych, od tego, w jakim stopniu będziemy potrafili świadomie oddziaływać na realia jako jednostki i członkowie wspólnot. Dziś niczym, jutro wszystkim my?

R. O.

Wola polskiej mocy Stanisław Brzozowski

S

ą u nas ludzie, którzy śnią o możliwości wysokiego rozwoju kulturalnego, pomimo braku samoistności politycznej. Całkowite poczucie stwierdzanej dzień po dniu bezsiły wobec bezprawia – odbija się na całym duchowym życiu. Musimy zdać sobie z tego sprawę, musimy to zrozumieć, gdyż ukazują nam tę wytworzoną przez ucisk niedojrzałość jako jakąś specyficzną właściwość duszy polskiej, jako jej wyższość ponad zagadnienia, które roznamiętniają i poruszają do głębi żyjące samodzielnie narody. Zabijąc wszystkie samoistne instytucje, wróg poraża coś głębszego, niż one same, znieprawia, osłabia wolę, hoduje stan paraliżu psychicznego, wytwarza przepaść pomiędzy zadomowioną prywatną psyche polską, a tragiczną dziedziną, w której ważą się wielkie odpowiedzialności, rozstrzygają w daleką przyszłość prowadzące sprawy. Struktura psychiki polskiej uległa w znacznej mierze temu rozkładowemu wpływowi: zaginęła lub osłabła sama zdolność odczuwania ciosów, wymierzanych przez przemoc, brak w sercu i myśli miar, które zdołałyby objąć cały ogrom klęski. Gdy myślę o pewnych właściwościach naszej zbiorowej psychiki, przypomina mi się zawsze ten telegrafista z powieści Wellsa, który układał olbrzymie plany zwycięskiej walki przeciw marsyjczykom, a jednocześnie nie był w stanie myśleć konsekwentnie choćby tylko o własnym swym, bezpośrednim bezpieczeństwie. Tu komplikuje się sprawa. Siła, zdolna przetrwać niezmiernie wiele istnieje niewątpliwie w Polsce, a nie zna ona samej siebie i my jej nie znamy. W każdym zaś razie przebywa ona poza dziedziną tzw. myśli: tkwi w samym procesie życiowym, w samej fizjologii, że tak powiem, polskiej pracy: sama rodzina polska, tak niezdolna do stworzenia historycznych podstaw narodowej myśli jest, nie jako myśl, lecz jako rzeczywistość, światem pełnym swej własnej, zapamiętałej energii. Polska nie zna samej siebie od strony swej mocy: posiada ona już bardzo znaczną wytrwałość w życiowej walce i bardzo małą tej wytrwałości


135 świadomość. Brak jej organów zbiorowego czucia, myśl nie potęguje tu energii, lecz przeciwnie, pojawia się raczej tylko tam, gdzie energia ta słabnie. Energia ta nie umie nawet siebie w myśli utrwalić i przekazać: czy istotnie polska posiadająca, nawet pojedyncza, oddarta od zbiorowej pracy rodzina tylko to miała do powiedzenia światu, co zostało sformułowane w Rodzinie Połanieckich: tylko pogoda, zdolna uczynić znośnymi dla samej siebie nie tylko parcie świata, ale i liche sobkostwo własne: nic więcej? Dzisiaj Skałłon [właśc. Gieorgij Antonowicz Skałon, carski generał-gubernator Warszawy w latach 1905-1914 – przyp. redakcji „Obywatela”] jednym pociągnięciem pióra wstrzymał naukę 5500 z trudem i wysiłkiem doprowadzonych do szkoły średniej dzieci. W domu tych rodzin polskich padnie niejedno słabe słowo, ale drgnienia woli narodowej, słabo, źle uświadamiane, zdolność wytrwania, postawienia na swoim – wszystko to przerastać będzie niewątpliwie natężeniem swym najsilniejsze, Skargowskim choćby stylem pisane protesty. Będzie w tym wszystkim prawda tak twarda i niezawodna, że niemal zoolo­ giczna: wszystko, co jest elementarne, fizjologiczne, posiada w Polsce niezmiernie wielką siłę; Polak nie wie jeszcze, w swej świadomej myśli, jak twardo już umie walczyć ze światem: pora już tylko, by to twarde, silne życiowe jądro przedarło powłokę niedojrzałości myślowej, aby świadomość zbiorowa przestała się wyrażać w formach marnotrawiących, osłabiających wyniki bezwiednego życiowego procesu, pora, by jako jedyna ukazała się samej

sobie Polska zawziętej, zapamiętałej woli życia i niestrudzonej, nie słabnącej pod ciosami, przeciwnie, wciąż krzepnącej i coraz głębiej zapuszczającej korzenie – pracy. Ten stan rzeczy bowiem, w którym myśl jest wytwarzana przez to, co jest bezsilne, zahukane lub chociażby mężne – ale tylko ginące, posiada pewne niebezpieczeństwa. Gdyby to, co stanowi organizm polskiego życia, stało się organizmem polskiej myśli – stanowilibyśmy dziś jedną z najbardziej zwartych, w sobie zaufanych, jedną z najbardziej heroicznych, najmocniej ciążących nad wolą kultur narodowych. Bezskutecznymi są próby tworzenia z czystego ducha: ale ten okres już dla nas przeminął, duch ma tylko wstąpić w żywe, istniejące ciało, przestać być pasożytem, poznać swą rzeczywistość. Świadoma myśl polska ma przed sobą dzisiaj tę jedyną drogę: stać się organem stwarzającej samą siebie i utrzymują­ cej się nieustannym wysiłkiem woli polskiej mocy, i budować na tym nie podlegającym żadnym wywłaszczaniom fundamencie: kiedy polskość stanie się synoni­ mem spotęgowanej, czynnej i twórczej energii, kiedy atmosfera polska przesycona będzie pierwiastkami zapewniającymi techniczną, ekonomiczną, życiową wyższość każdemu polskiemu robotnikowi – i to od najniższych aż do najwyższych dziedzin pracy – wtedy Polska będzie ugruntowana na wieki w pierwiastku urągającym wszelkiej przemocy, wszelkim przewrotom, wszelkim burzom. Mowa polska niech się stanie tajemniczym zaklęciem i talizmanem, zapewniającym nieprzerwane

bn uclaX, wikiPeDia.De


136 krążenie energii, męstwa, mądrości i wytrwania, niechaj się stanie nie tylko wyrazem tęsknoty, ale przywilejem w walce życiowej dla całej, rozproszonej po świecie pracy polskiej: a wtedy ta moc, która istnieje już w ciemnych procesach życia, pozna samą siebie w słońcu i będzie Polska tak wieczna i trwała, jak zwycięstwo wspartego na własnej pracy człowieka. Niechże się stanie to polskie słowo istotnie mocą, której słuchają żywioły, niech zawrze w sobie świat tajemnych źródlisk, ożywiających codziennie borykającą się z losem, powstającą po każdej klęsce – krwawą, straszliwie pragnącą żyć wolę. W tej olbrzymiej, codziennej walce o chleb powszedni życia i myślenia, o oddech każdy – tkwi Polska, niechże pozna się ona w tym przyziemnym, codziennym trudzie, niech się stanie dla niego siłą. O rzeczach najmożliwszych do spełnienia mówimy tu, o rzeczach, które nie przekraczają miary ludzkiej woli. Wola polska miała już takie nagłe zwroty: bywało już jej na imię: Konarski, Śniadeccy, Staszic, Świętochowski. Tu idzie o wielki akt samozachowania du­ chowego, o stworzenie żywego zakonu pracy – i akt ten w tych i przez tych przede wszystkim powinien być dokonany, którzy pragną być narodu myślą. Inne narody żyć mogą z rozdwojoną, rozszczepioną świadomością – my potrzebujemy jednolitej: stworzyć trzeba myśl polską, organ samym sobie tylko ufających, na sa­ mych sobie tylko wobec wszechświata wspartych Polaków. Życie nasze woła o taką myśl, ginie i schnie jej głodem, powita ją jak wyzwolenie. To, co staje na przeszkodzie – to słabość nasza, to myśl tych, co żyją na powłoce skutej przez obcą przemoc, biczowanej przez nią pracy. Ktokolwiek bądź w Polsce dzisiaj żyje dla swojej własności, myśli, że ma coś własnego prócz pracy swojej, posiada tylko niewolę i z niej czerpie życie; każdy akt jego woli i myśli są znieprawione i zatrute przez na wpół bezwiedny, na wpół świadomy, nałogowy udział w wielkiej zbrodni. Nie ma dziś Polski, jest tylko jej rozbiór: i własność polska to pakt z rozbiorem, to rozbiór codzienny i spowszedniały. W Polsce nie ma miejsca na właścicieli, na spożywających: tu jest zastęp oporu i pracy – więcej nic. Nie ma dla nikogo ocalenia przed zmarnieniem duchowym, jak tylko to jedno: wytworzyć w sobie twardy zakon uczestnictwa w zbiorowej walce o przyszłość, w niezmordowanym wydobywaniu codziennym wysiłkiem własnym jej podstaw. Temu prawu służyć, w nim żyć, z nim stopić całą swą istotę: być w każdym momencie życia swego związanym z tym wielkim niesłabnącym bojem – oto jedyna droga. Nie ma dla niczego, co w Polsce pozostało z narodu, zbawienia, jak tylko w walce. Los nasz nie został nigdzie rozstrzygnięty: spoczywa on w nas samych, w naszej piersi, rodzi się z nas każdej godziny. Prawdy naszej na próżno szukamy poza sobą, z siebie, z życia swego narodu wydobyć ją musim. Myśl narodu uciemiężonego budować przyszłość swą może na tym tylko, co od woli wroga jest na zawsze niezależne, przemocy nie podlega, na tym, co jest wolne od przypadkowości

i samowoli. Wola nasza tam, gdzie styka się ona bezpośrednio ze światem pozaludzkim, i w walce z nim życie swoje stwarza – oto jedyna dziedzina raz na zawsze zabezpieczona. Tu nie zdoła wtargnąć przemoc, jeżeli jej sami wrót nie otworzymy. Wszelka forma działania, zależna od pewnego społecznie usankcjonowanego stanu posiadania jest w ręku tych, którzy posiadają w swojej mocy wszelkie sankcje. Wyjęci spod praw ciemięskiego świata tylko na tym, co od woli niczyjej niezawisłe – na pracy naszej, samej tylko pracy, wsparci – przetrwać zdołamy wszystko. A przede wszystkim w dziedzinie myśli i słowa, w dziedzinie swobody wewnętrznej nie wolno nam liczyć się z niczym, co jest ochranianym przez nieprzyjaciela pra­ wem: w każdej chwili prawo to zwróci się przeciw­ ko nam, obnaży swoją naturę, ukaże się jako poste­ runek obcej przemocy. Pierwszym aksjomatem polskiej mądrości politycznej powinno być przekonanie, że ci, których byt zależnym jest od form prawnych, sankcjonowanych przez zorganizowaną siłę społeczną – są, muszą być wspólnikami tej siły; przeciwstawić się jej, stawić jej oporu nie potrafią, w swojej zaś przeciwko niej opozycji pójdą tylko do tej linii, poza którą mogłoby zacząć się niebezpieczeństwo dla ich przywilejów. Własność polska obcho­ dzi nas tylko jako organ samowychowania polskiej pracy. Tylko rola, jaką odgrywa ona w produkcji narodowej, jest jej podstawą prawną. Gdy stać będziemy konsekwentnie na punkcie widzenia interesów polskiej pracy, napotkamy zawsze te interesy własności, które są interesem narodu, a nie własności. Myśl, świadomość narodowa opierać się mogą tylko na rzeczywistym prawie: kto i ile, chociaż jest reprezentantem przywileju, spełnia świadomie lub bezwiednie funkcję wytwórczą – objęty zostanie przez myśl liczącą się tylko z rozwojem i rozrostem polskiej pracy. I to rozstrzyga. [. . .] Więc naprzód, i nie dawajcie posłuchu, gdy mówią wam, że wszystko jest przewidziane. Przewidziane, przewidywane nie istnieje. Was właśnie potrzeba, was młodych, nowych, śmiałych, niezmordowanych, was, którzy tworzyć będziecie nad Polski ciemnym wysiłkiem – epicką atmosferę bohaterstwa, sławy i boju. Boju z samym sobą i światem. Przyrodę całą posiąść ma Polak, mieć w piersi, nad nią panować: wrosnąć myślą, sercem, wolą – w sam byt. Duszy tu potrzeba nade wszystko – młodej, odważnej duszy, naprzód idącej w nieznane, sobie i woli swej ufającej, pragnieniem lotu tworzącej swe skrzydła.

Stanisław Brzozowski

Powyższy tekst jest fragmentem książki „Legenda Młodej Polski. Studia o strukturze duszy kulturalnej” – rozdziału V „Duszy nie potrzeba!”, wedle wydania drugiego, Nakładem Księgarni Polskiej Bernarda Połonieckiego, Lwów 1910. Poprawiono pisownię wedle obecnych reguł, pominięto przypisy, tytuł fragmentu pochodzi od redakcji „Obywatela”.


Miej ambicję!

Nasze TRa DYCJe

Ludwik Krzywicki

...A

lbowiem kto się wywyższa, poniżon będzie. Troskliwa matka w pacholęcych latach życia twojego, arcynudne książeczki, które otrzymywałeś na gwiazdkę w dniach dzieciństwa, rady doświadczonych w życiu mędrców kładły ci w uszy stale a systematycznie tę prawdę. A ja powiadam ci coś zgoła odrębnego: pałaj żądzą wywyższenia się, sięgaj wzrokiem daleko, bądź pożerany przez wielką ambicję, a idź śmiało, z czołem podniesionym, po tej drodze, która ginie gdzieś na wyniosłościach niebosiężnych. Wyżej, wciąż wyżej! Oto artysta-aktor na scenie. Widzowie darzą go rzęsistymi oklaskami. Płomień wystąpił na lica, ogień namiętności przepala jego duszę całą. Żyje oklaskami i k’woli oklasków. Gdy któregoś dnia są słabsze, zgryzota go trawi. W oku błyska zawiść, jeśli towarzysz jego grał lepiej i zjednał sobie dłonie widzów. To człowiek pożerany małą, arcymałą ambicją. Pluń mu w twarz, bo masz przed sobą nierządnika, który nigdy nie zaznał żądła ambicji prawdziwej. Ty zaś będziesz miał wielką ambicję! Oto jeden z kapłanów pióra. Pożera go myśl o tym, aby był wywyższon ponad augurów [starożytni kapłani rzymscy, zajmujący się odczytywaniem woli bogów z lotu ptaków drapieżnych – przyp. redakcji „Obywatela”]. Udaje, iż niepokalany przystępuje do komunii u ołtarza Ideału – on, grzesznik, który ideami frymarczy. Łaknie poklasku, czołobitności, jak popękana od posuchy gleba – potoków deszczu ożywczych. Nie będzie gardził fortelami, insynuacją nawet, byleby zasiąść wysoko między mężami, a w ostateczności między niewiastami, którym łaskawie pozwoli chustami pokryć nogi swoje. Pluń mu w twarz, bo ten człowiek nie zaznał jadu ambicji. Rozsadza go nikczemna namiętność parweniusza! W twej zaś piersi będzie złożone zarzewie wielkiej ambicji. Oto gromada entuzjastów, która jak meteor zajaśniała na stronicach historii: Isnard, Vergniaud, pani Roland [politycy francuscy okresu Wielkiej Rewolucji – przyp. „Obywatela”]. Umieją słowami swymi rozpalać umysły, gestami wiązać

do siebie serca ludzkie. Potężne duchy! Ale spojrzyj uważnie – w tych gestach jest coś. . . coś poziomego, plugawego niemal. Z oka strzelają płomienie, które nie tylko o zapale świadczą – czuć tam żądzę poklasku, popularności. . . Odwróć się od tych aktorów, bo zaprawdę są jako aktorzy – acz wielkiego stylu. Los dał im okazję czynu, myśl ich ma wzloty potężne, ale coś trzyma ich tuż nad ziemią. Nie naśladuj ich, miej ambicję jeszcze większą! Bądź ambitny! A to znaczy: nie dbaj o poklask, nie ściągaj na siebie uwagi ubiorem arlekina, nie strój się w pióra złote. Poklaski są jako dym haszyszu, który upaja i przed wyobraźnią twoją rozsnuwa zaczarowane krainy, ale tylko po to, ażebyś ocknąwszy się z upojenia spostrzegł, że nić żywota twego jest jeszcze bardziej szara, ty zaś – rozbitkiem uczucia i świętokradcą idei. Zamilkną niebawem. A nawet choćby trwały całe życie, pamiętaj, iż staniesz kiedyś przed sądem wnuków i prawnuków swoich. Czyny twe i słowa rozważać będą sędziowie, których nie zjednasz dowcipem i paradoksem, nie porwiesz frazesem, nie zniewolisz papką ani czapką. I z poklasków, ze stroju arlekina nic nie pozostanie. Żyłeś dla dumy kadzideł, pławiłeś się w hymnach wziętości i dla poklasku odstąpiłeś wielkich praw swoich. Miałeś ambicję histeryczki i klauna, ale nie męża i nie człowieka. Bądź ambitny! A to znaczy: nie dbaj o hołdy i czołobitność. Kapłanki Wenery ulicznej dobijają się o wziętość, skoczkowie na linie pożądają oklasków. Od heter i skoczków idzie w górę bez kresu drabina, a po niej pną się ciżby wielkie. Każdy spycha sąsiadów, byleby dosięgnąć wyższego szczebla i stanąć na widoku gawiedzi. Pozostaw tę krwawą zabawę, za którą trzeba płacić czystością swej idei, motylom ludzkim, co żyją dniem dzisiejszym. Ty, który masz ambicję, utkwij wzrok swój w mgłach dalekiej przyszłości. Staraj się o nieśmiertelność imienia swego, a chociaż i jej pasmu czas wytknął kres jakiś, przecież przetrwa poklaski, które przypadły w udziale lekkoduchom. Milczą o tobie umyślnie lub spotwarzają w uniesieniu zazdrosnym – to znaczy, przerosłeś myślą swoją chwilę dzisiejszą. A gdy zaczną cię chwalić, wtedy imaj się obrachunku grzechów swoich

137


138 Miej wielką ambicję! Wiem, iż krzyż ciężki kładę na twe barki. Radzę ci wyrzec się poklasku, który przecież nie tylko upaja, ale i podnieca, prowadzę cię na ścieżki samotne, kędy tylko myśl o sądzie nad tobą Przyszłości będzie przewodniczką i towarzyszką. Będziesz wśród ludzi, jeno nie z ludźmi. W milczeniu będą się odsuwali od ciebie, bo tylko tym dają poklask, którzy schlebiają ich instynktom, głaszczą ich drobne, plugawe ambicyjki. A może nawet złorzeczyć ci będą i niejedna ręka sięgnie po głaz, ażeby ukamienować ciebie. Nie zbierzesz rzeszy, pochlebców nie znajdziesz, ale w zamian sam nie będziesz prawił pochlebstw, nie staniesz się popychadłem ulicy bezimiennej. Nie będziesz popychadłem, bo masz ambicję, nie będziesz prawił pochlebstw, bo masz wielką ambicję. Skazuję cię na samotność i krzyż kładę ci na barki. Pogódź się z tamtą i bierz krzyż śmiało na siebie. Na drogę błogosławię cię – twą wielką ambicją. Z niej poczną się czyny twoje. . .

Ludwik Krzywicki

Powyższy tekst stanowi rozdział książki „Sic itur ad virtutem”, która pierwotnie ukazała się w roku 1908. Zawierała ona teksty, których większość ukazała się uprzednio, od roku 1904, w piśmie „Ogniwo”, a po jego delegalizacji w toku rewolucji 1905 r. całość opublikowano w miesięczniku „Kultura”. Następnie książkę pod nowym tytułem „Takimi będą drogi wasze!” wznowiono Nakładem Zrzeszenia Uczestników Studium Pracy Społeczno-Oświatowej, Warszawa 1928. Przedruk za tym ostatnim źródłem, uwspółcześniono pisownię wedle obecnych reguł.

bna João almeiDa, httP://www.flickr.com/Photos/t3muJin/2289539989/

i czyń skruchę, bo może sprzeniewierzyłeś się Ideałowi. Ty zwiastujesz Przyszłość. Wszystko w życiu może się tobie sprzeniewierzyć: zdrowie, miłość, ale ta, która cię wysłała, jako swego przodownika, o tobie nie zapomni. Bądź ambitny! Dokoła ciebie rozgłosem cieszą się karlęta. Jak zgraja wilków szczerzą kły swoje na ciebie o żer swój trwożni. Gorycz, od której nie zawsze zdołasz uchronić serce swoje, będzie niekiedy doradzała ażebyś walczył z nimi ich bronią, bo zasada insultez! insultez! il restera quelque chose (spotwarzaj wroga, a coś z tego oszczerstwa przylgnie do niego), prowadzi niezawodnie do zwycięstwa w walce o imię. Odrzuć te podszepty, bo kryje się w nich trucizna dla ducha twego! Pamiętaj, iż nie będziesz wywyższon tylko dlatego, że umiesz innych poniżać. Walcz przeciw szalbierzom, zdzieraj maski z świętokradców, którzy do stołu Idei przystępują nieczyści, ale nie po to, ażebyś chciał wykazać, iżeś lepszy, jeno dlatego, iż tamci są nikczemni i czynem swoim krzewią upodlenie. Dla wielkiej ambicji jest jedna tylko droga: inni stworzyli rzecz potężną, więc pracuj abyś stworzył dzieło jeszcze potężniejsze. Miej ambicję! Na drodze życia swego ujrzysz ludzi ambitnych, którzy za sobą ciągną rzesze zauszników i popleczników. Za maksymę swoją wzięli hasło, iż ręka rękę myje. Na ustach mają pracę dla przyszłości, ale sprzeniewierzą się jej, ażeby pozyskać względy teraźniejszości. Ty nie będziesz świadectwem fałszywym stwarzał ciżby przyjaciół i sojuszników. Albowiem jeżeli dla przyjaciela ważysz się na wyraz kłamliwy, wierz mi, bliską jest chwila, gdy zaczniesz obliczać, za ile siebie samego możesz sprzedać. Tkwią bowiem w tobie wszystkie pierwiastki sprzedajności! Tylko wyzwoleńcy idą takimi gromadami, związanymi przez fałszywe świadectwo, podtrzymywanymi przez papkę i czapkę, ty zaś masz ambicję wolnego człowieka.


Chrześcijański socjalizm

z PoL ski RoDem

Karola Ludwika Konińskiego dr hab. Rafał Łętocha

N

*** W jednym ze swoich niedokończonych pamiętników Koniński zanotował: Urodziłem się 1. XI [1]891 we Lwowie;

musiało to być w nocy, gdyż matka moja mówiła mi z naiwną dumą żem od razu patrzył na lampę: chętnie bym stwierdził mój horoskop, choć astrologia wydaje mi się nonsensem: nieraz myślę o tym, że dzień umarłych, w którym przyszedłem na świat, położył się cieniem swoim na całym moim życiu5. Szkołę elementarną Karol wraz z rodzeństwem przerabiał w domu. Gdy jego rodzina przeprowadziła się do Krakowa, tamże ukończył szkołę średnią i rozpoczął w 1911 r. studia. Uczęszczał głównie na zajęcia z historii i literatury. W owym czasie zwrócił się w kierunku nacjonalizmu, czytał pisma Dmowskiego, Balickiego, Popławskiego.

bna roB ireton, httP://www.flickr.com/Photos/aoisakana/483863069/

igdy nie uwierzę, żeby rozdawnictwo ciepłej zupy zmarzniętym, kula w łeb tyranowi, kolonie wakacyjne dla dzieci, jasne mieszkanie dla biednych, organizacja minimum utrzymania dla każdego, kto się w społeczeństwie urodził i chce w nim żyć, nawet opieka nad zwierzętami, żeby to były rzeczy w oczach Pana Boga mniej ważne i mniej warte niż uniesienie św. Teresy i jej ucznia św. Jana – deklarował Karol Ludwik Koniński 1. O nim samym natomiast, ponad czterdzieści lat temu, Bronisław Mamoń, niestrudzony popularyzator spuścizny Konińskiego, pisał: . . .to pisarz niezwykły, nie mający swoich poprzedników oraz następców w literaturze polskiej, z rodziny wielkich gwałtowników chrześcijańskich: Pawłów i Orygenesów, Pascalów i Newmanów, Kierkegaardów i Mounierów. W dwudziestoleciu międzywojennym zajmujący ważną i bardzo własną pozycję w życiu intelektualnym – Irzykowski zaliczał go do pierwszej dziesiątki publicystów – dziś prawie nieznany przez szerokie kręgi czytelników, wyłączony z żywego obiegu kulturowego, czekający wciąż na odkrycie i „zaszeregowanie” w historii myśli polskiej, odpowiednie jego randze 2. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o recepcję jego niezwykle bogatej twórczości. Nawet gdy mamy do czynienia z pewnymi symptomami świadczącymi o odkrywaniu Konińskiego w ostatnich latach, to przede wszystkim jako krytyka literackiego, popularyzatora kultury ludowej oraz pisarza religijnego3, mniej natomiast znany jest jako myśliciel społeczny i polityczny4.

139


140 Odkrył jednak wówczas także twórczość Stanisława Brzozowskiego i Karola Irzykowskiego, dwóch osób, które kto wie, czy nie w największym stopniu odcisnęły piętno na jego twórczości. Jeszcze jako student podjął pracę w krakowskim magistracie, a jesienią 1916 r. został wcielony do 16. pułku strzelców. Służba wojskowa zaważyła na jego całym późniejszym życiu – wiosną 1917 r. zachorował na zapalenie płuc, złe warunki w wojsku i nieprawidłowe leczenie powodują w późniejszym czasie nawroty choroby oraz kilkumiesięczny pobyt w szpitalu, a wreszcie gruźlicę kręgosłupa. W 1918 r. polska komisja zwalnia go z wojska jako osobę o stuprocentowej niezdolności zawodowej, od 1919 r. przechodzi zaś na rentę inwalidzką. W tamtym czasie Koniński coraz śmielej włącza się w życie intelektualne Krakowa, nawiązuje kontakt z „Głosem Narodu”, na łamach którego publikuje swoje teksty, wkrótce podejmuje współpracę z kolejnymi periodykami, jak „Przegląd Warszawski”, „Przegląd Współczesny”, „Przegląd Wszechpolski”, „Myśl Narodowa” czy „Trybuna Narodu”. Na ich łamach zaczynają się krystalizować zręby jego publicystyki, ześrodkowanej wokół zagadnień narodowych, literackich i religijnych. W 1929 r. ze względu na stan zdrowia przeprowadza się z Krakowa do Zakopanego, gdzie nawiązuje kontakty m.in. z Marią Kasprowiczową i Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, które przerodzą się w trwałe przyjaźnie. W latach 30. jego związki z obozem narodowym rozluźniają się, Koniński coraz bardziej zniesmaczony jest nasilaniem się antysemickich akcentów w publicystyce narodowców. Jego zdaniem, tego typu działalność powoduje, że uwaga społeczeństwa skierowana zostaje na Żydów, zamiast na poczynania Niemców, będących rzeczywistym, ogromnym zagrożeniem. Postrzegał to nawet jako zakamuflowaną formę dywersji, mającej na celu moralne rozbrojenie polskiego narodu. Wyrazem niechęci do tego rodzaju postaw i działań był chociażby artykuł, w którym bezpardonowo zaatakował Adolfa Nowaczyńskiego6. W związku z tym coraz mniej publikuje w pismach endecji, nawiązuje natomiast kontakt z „Gazetą Literacką”, a następnie pismem „Zet” Jerzego Brauna, „Prosto z mostu” i „Marchołtem” Stefana Kołaczkowskiego, a wreszcie pod koniec lat 30. ze związanymi z Frontem Morges, a później Stronnictwem Pracy periodykami „Polonia”, „Odnowa” czy „Zwrot”. W 1938 r. wstępuje w szeregi Stronnictwa Pracy. Mimo poważnej choroby realizuje się również jako działacz społeczny. W 1937 r. razem Jerzym Płomieńskim oraz S. I. Witkiewiczem organizują letnie kursy naukowoliterackie w Zakopanem, które w zamierzeniu miały się przerodzić w uniwersytet wakacyjny. W 1938 r. program kursów obejmował 40 odczytów wygłaszanych pomiędzy 11 VII a 1 VIII w sali hotelu „Morskie Oko”, w gronie prelegentów obok Konińskiego i Witkiewicza znajdowali się m.in. Roman Ingarden, Karol Irzykowski i Leon Chwistek. Wkrótce zaś wraz z Marią Kasprowiczową podejmuje działania

mające na celu utworzenie Uniwersytetu Wiejskiego im. Jana Kasprowicza na Harendzie, prace nad wdrożeniem tego pomysłu przerwała jednak wojna. W 1938 r. wydaje natomiast dwutomową antologię pt. „Pisarze ludowi. Wybór pism i studium o literaturze ludowej”, której poświęcił wiele lat życia. Zawierała ona fragmenty pamiętników nie tylko chłopów, ale także bezrobotnych oraz amatorską poezję, prozę, dramaty i publicystykę. W lutym 1939 r. Koniński wyjeżdża do sanatorium w Lanckoronie, gdzie zastaje go wojna. Tam powstaje dziennik „Wojna” oraz jego najdojrzalsze, obok późniejszego „Nox atra”, dzieła z gatunku medytacji religijnych – „Ex labiryntho” i „Uwagi”. Prace te, jak pisał Konrad Górski, to . . .rodzaj intymnego dziennika, odtwarzającego różne etapy zmagań wewnętrznych o zdobycie pewności prawd religijno-moralnych i filozoficznych, które by uregulowały wewnętrzny stosunek autora do Boga i świata 7. Bieda, postępująca choroba, poczucie bezsensu, oderwanie od rzeczywistości, brak książek, towarzystwa i miejsca do pracy dają mu się mocno we znaki, pogrążając go w coraz większej rozpaczy: Gdybym mógł ludziom pomagać, pomagałbym, gdybym mógł pracować i walczyć, pracowałbym i walczył; ale ani ludziom pomagać, ani pracować i walczyć nie mam sposobności ani możliwości [. . .]. Po co właściwie żyć? Na co czekać? Jaki obowiązek mnie łączy z tą ziemią smutku? Nie pomogę nikomu, nikomu nie kupię mleka i chleba, kto głoduje 8. Pod koniec 1940 r. Konińscy przenoszą się rodzinnego domu żony w Rudawie k. Krakowa. Tam powstają m.in. dwie rozprawy dotyczące tematów społecznych – „Gospodyn” i „Humanizacja własności”. Umiera 23 marca 1943 r. w związku ze zwyrodnieniem nerek na tle gruźliczym.

*** Bronisław Mamoń dzieli publicystykę polityczną Konińskiego na dwa okresy. Pierwszy obejmuje lata 1926-1935 i wiąże się z oddziaływaniem ideologii endecji, drugi natomiast lata 1937-1939 i związany jest ze zbliżeniem do Frontu Morges i Stronnictwa Pracy. Oczywiście podział tego rodzaju jest umowny, trudno bowiem dostrzec jakąś radykalną woltę w myśli samego Konińskiego. Co najwyżej mamy do czynienia z narastającym krytycyzmem pod adresem obozu narodowego i zmianą zainteresowań, jednak ta następowała bardziej ewolucyjnie. Poza tym trochę na wyrost Koniński bywa niekiedy klasyfikowany jako przedstawiciel nacjonalizmu integralnego spod znaku obozu narodowego. Owszem, współpracował z pismami narodowymi, określał się mianem nacjonalisty, jednak ciężko go zaliczyć w poczet teoretyków endeckich. Jego wersja nacjonalizmu zawsze różniła się od propagowanej w obozie narodowym, np. brak było w niej choćby śladów antysemityzmu; zajmował tam niewątpliwie własne, odrębne miejsce 9. Jak pisał już w późniejszym okresie, odnosząc się do swego skomplikowanego i bogatego drzewa genealogicznego, obfitującego w przodków różnych


141 stanów i narodowości: Czuję się Polakiem zrośniętym fanatycznie z tą ziemią i tym narodem. Tylko jak widzę czasami polskie niedołęstwo, myślę o sobie, że jestem trochę kalwinem szwajcarskim, trochę Niemiaszkiem, trochę arystokratą francuskim 10. Stałym punktem publicystyki politycznej Konińskiego jest duży krytycyzm wobec sanacji i wprowadzonych przez nią metod rządzenia, obniżenia standardów moralnych w polityce, nepotyzmu i serwilizmu; przewrotu majowego (który oceniał jako zbrodnię), cenzury, Brześcia i Berezy. W 1938 r. na łamach „Zwrotu” pisał, iż patrząc na . . .tę obojętność, bezsilność, martwotę, na ten przy tym nasz polski blichtr i polor, beztroskę, dobry humor, parady, ambasady, biesiady, luksusy, limuzyny, fraki, ordery, bubki, zgrzybiałość, elegancję, dystynkcję, mocarstwowość, pawiość, papużenie się, słowem całe to polskie pozoróbstwo, to nam się zmarszczki robią na czole, zdaje się nam niekiedy, że jesteśmy Naród-Jesień, i że skrawe kolory to jest załgana purpura i zgniłe złoto uwiądu...11 Konsekwentnie przez lata uważał, że największe niebezpieczeństwo dla Polski stanowią Niemcy i zarzucał sanacji nie tylko niezrozumienie tego, ale wręcz umizgi wobec Hitlera. Wyrażał przekonanie, że nazizm stanowi nową niemiecką wiarę, opartą na „micie krwi”, przeciwstawiał się postrzeganiu go jako kierunku ideowego narzuconego od góry narodowi niemieckiemu przez garstkę ideologów – zwracał uwagę na jego mocne zakorzenienie w społeczeństwie, masowy charakter i niebezpieczeństwa stąd płynące. Wreszcie zaś konstatował, nie bez pewnej dozy profetyzmu, iż nazizm może niejako utorować drogę komunizmowi, gdyż dla narodów podporządkowanych przez Niemcy w pewnym momencie „marzeniem stałby się komunizm”. Stąd akcentował doniosłą cywilizacyjną rolę Polski: W naszej pozycji pomiędzy bolszewizmem a gotującym się do skoku neohakatyzmem niemieckim, dźwigamy na sobie los kultury chrześcijańskiej i humanitarnej 12. Szukając możliwości jakiegoś wyjścia z tej rozpaczliwej sytuacji wysuwał fantastyczne koncepcje Cesarstwa Polskiego pod panowaniem Habsburgów, jednoczącego kraje położone w międzymorzu B.P.A. (Balticus – Pontus – Adria). Koniński uważał, iż jedynie unia dynastyczna pomiędzy Węgrami i Austrią, a następnie Polską, jest w stanie doprowadzić do stworzenia organizmu skupiającego kraje Międzymorza oraz trwałego ośrodka personalnego i dyspozycyjnego, będącego warunkiem funkcjonowania takiego tworu; iż tylko w ten sposób można odciągnąć Austrię, a być może i południową, katolicką niemczyznę, od Niemiec hitlerowskich13. Odrzucał jednak przy tym zdecydowanie ideę europejskiego narodu wysuniętą przez Juliena Bendę. Nie wierzył w jej urzeczywistnienie, ponadto pokusy rozpuszczenia narodów w jednym paneuropejskim tworze, wizje ich niwelacji, uważał za niebezpieczne. Jedna Europa miała się urzeczywistniać nie poprzez destrukcję narodów, ale federacje, bloki państw tworzone z potrzeb

geopolitycznych. Nie ma bowiem, jego zdaniem, . . .wyrzeczenia się narodowego bez nadpsucia się już nie jakiejś specjalnie narodowej, ale ogólnoludzkiej moralności. Tej samej moralności, bez której nie zakwitnie żaden w ogóle ideał 14.

*** Pod koniec życia, w latach wojny, Koniński mocniej zainteresował się kwestiami społeczno-gospodarczymi, problemem sprawiedliwego ustroju. Zagadnienia te pojawiały się w jego publicystyce już wcześniej, jednak zazwyczaj marginalnie, natomiast w czasach okupa­ cji pokusił się wręcz o wypracowanie spójnego, przemyślanego programu, który określił mianem socjalizmu chrześcijańskiego, uznając, iż jedynym socjalizmem w pełni humanistycznym, mogącym zagrodzić drogę socjalizmowi materialistycznemu, ustrzec przed przemocą, walką klas, terrorem – może być socjalizm religijny, rozwinięty pod dewizą . . .Boga, który jest Miłość i który jest Światło 15. Pisał o tym, iż szerzy się coraz bardziej przekonanie, że po wojnie będzie musiała zostać ustanowiona jakaś forma socjalizmu, . . .przez co ja rozumiem, że będzie musiała przyjść sprawiedliwość od władcy, ktokolwiek nim będzie, sprawiedliwość rozdzielcza: nikt za mało, nikt za wiele; nędzarz bezrobotny, robotnik nędzny – próżniaczy bogacz ze swoją kurtyzaną wykwintną, ślubną czy nieślubną – te typy muszą zaniknąć i to nie tylko na skutek kaznodziejstwa i moralistyki, ale na skutek interwencji władzy w życie gospodarcze 16. Koniński zawsze wykazywał dużą wrażliwość na krzywdę społeczną. Już w 1929 r. pisał: Przenieśmy się myślą do któregoś z krajów, gdzie w wieku XIX nastąpił intensywny rozwój wielkiego przemysłu; uprzytomnijmy sobie dolę ówczesnego robotnika; uprzytomnijmy sobie zarazem sytuację moralną w ówczesnych warunkach człowieka na serio chrześcijańskiego. W latach czterdziestych ub. w. rząd angielski przeprowadził po kopalniach ankietę, z której wynika, że dzieci pracowały pod ziemią po 11, 12, 13, 14 godzin na dobę, że pracowały dzieci częstokroć poniżej 5 lat życia, a nawet zdarzało się, że dziecko 3-letnie, cały dzień siedząc pod ziemią, otwierało drzwi i zamykało je za przejeżdżającymi wózkami. I któż wobec takich faktów będzie śmiał jeszcze twierdzić, że nastroje i ruchy rewolucyjne w. XIX są do przypisania wyłącznie spiskom ludzi zaprzysiężonych przeciwko chrześcijaństwu?! 17 Od tego czasu, jak konstatuje, wiele zmieniło się na lepsze, jednak ciągle dużo jest do zrobienia. Winą za taki stan rzeczy obarczał w dużej mierze liberalizm, który stworzył współczesnego homo oeconomicusa, kierującego się wyłącznie egoizmem. Nie podzielał też liberalnego optymizmu, że likwidacja ubóstwa i niesprawiedliwości w stosunkach społecznych dokona się automatycznie, za sprawą działania samych mechanizmów rynkowych. Efekty, które przynosi


142 gospodarka liberalna, są bowiem wręcz odwrotne. Są nimi nie tylko powszechne zglajszachtowanie i standaryzacja, co drażniło konserwatywną naturę Konińskiego, ale i coś, co poruszało jego wrażliwość społeczną, czyli olbrzymie kontrasty i rozwarstwienie. We wspomnianym systemie masy, jak pisze, giną . . .w nędzy ostatniej, gdy tymczasem liberalna gospodarka światowa daje oczom przerażonym zdumiewające widowisko milionów ton owoców, kaszy, zboża, tłuszczu, palonych i niszczonych, aby uniknęły spadku cen, doczekaliśmy się paradoksalnej i bluźnierczej „klęski” gospodarczej, klęski nadprodukcji. Liberalna teoria mówiąca o samoregulującym się mechanizmie rynkowym, jak konstatował, do pewnego momentu jest prawdziwa, jednak nie uwzględnia ...jednego momentu tej naturalnej równowagi, którym jest czas. Zawsze jakiś czas mija, zanim nastąpi automatyczne wyrównanie między konsumpcją a produkcją, jakiś czas, kiedy zawsze jest czegoś gdzieś za dużo, a czegoś za mało; wobec czego, zawsze jest gdzieś jakiś zastój w produkcji i gdzieś jakieś niedomaganie po stronie konsumpcji. Zawsze więc gdzieś jacyś robotnicy są niepotrzebni, a zwłaszcza, gdy maszyna zastępuje człowieka, gdy zarazem podział dochodu społecznego nie jest taki, aby przy wzroście produkcji, ona znalazła w czas odpowiednią sobie konsumpcję; zawsze leżą jakieś nieskonsumowane zapasy a bezrobocie utajone trwa ciągle, od czasu do czasu, nieomal regularnie wybuchając klęską żywiołową. Dodajmy, że znaczna część kapitału produkcyjnego obracana jest na produkcję zbędną, luksusową i pseudoluksusową, nieraz wprost szkodliwą. I dodajmy, że znaczna część kapitałów, która by mogła być pożytecznie produkcyjnie użyta, jest trawiona konsumpcyjnie, często głupio i niezdrowo 18. W związku z tym nawoływał do podjęcia wysiłku w celu ustanowienia ustroju społecznej sprawiedliwości, wskazywał, iż miłosierdzie indywidualne (jałmużna), jak i miłosierdzie indywidualno-społeczne (dobroczynność, fundowanie czy wspieranie przez osoby prywatne instytucji użyteczności publicznej) nie wystarczą, nie są w stanie rozwiązać kwestii społecznej. Oczywiście są potrzebne jako swoiste dopełnienie, ale nie można wszystkiego składać na ich barki, z natury rzeczy nie są one bowiem zdolne poradzić sobie z poważnymi problemami społecznymi. Indywidualna działalność charytatywna, jak podkreślał, im bardziej żarliwa, . . .tym prędzej uczuje się beznadziejną: kropla w pustyni. Lecz i miłosierdzie indywidualno-społeczne jest niedostatecznym do wyplenienia nędzy, w której tylu się marnuje; np. nie jest w stanie rozwiązać kwestii mieszkaniowej, podjąć się przebudowy miast; lecz przede wszystkim nie jest w stanie zlikwidować głównej plagi społecznej naszych czasów, chronicznego bezrobocia. Nawet heroiczne miłosierdzie indywidualno-społeczne chorobę społeczną, którą nazywa się nędzą mas, leczy objawowo a nie przyczynowo; nie przykłada siekiery do samego korzenia zła. A zatem: Jałmużny? Tak.

Fundacje dobroczynne i składki na te fundacje? Tak. Ale obok tego i ponad to polityczny instytucjonalizm w duchu sprawiedliwości społecznej 19. Liczenie jedynie na dobrą wolę i wyrzekanie się przymusowego zinstytucjonalizowania walki z biedą, to dla niego wyraz moralizatorskiego utopizmu, bujanie w obłokach i manifestowanie niewiary w możliwość lepszego urządzenia stosunków w tej sferze. Jałmużna to rzecz dobra, ale – jak podkreśla Koniński – nie po to istnieje nędza, aby służyła bogatym jako okazja do dobrych uczynków. Lepszy od jałmużny jest sprawiedliwy ustrój społeczny, w którym jeśli nawet nie dojdzie do zaniku jej potrzeby, to będziemy mieli do czynienia ze znacznym ograniczeniem konieczności uciekania się do takich form. Wizję tego nowego ustroju Koniński zarysowywał już w latach dwudziestych. W jednym z artykułów odniósł się do niektórych pomysłów Othmara Spanna – łatwo można w nim zauważyć konstatacje i recepty, które później zostaną niejako usystematyzowane w koncepcji socjalizmu chrześcijańskiego. Ideałem indywidualisty jest wolność, uniwersalisty – sprawiedliwość – pisał Koniński – [...] Idzie bowiem o to, żeby znieść owo głębokie osamotnienie, w jakim żyjemy, owo nowożytne, atomistyczne rozproszenie społeczne – osamotnienie i rozproszenie w grozie całej występujące zawsze wtedy, gdy człowiek został przez los zwyciężony – osamotnienie i rozproszenie tym potworniejsze, że za tło służy mu cywilizacja, która się zowie „chrześcijańską”. Należy więc wytworzyć naokoło człowieka znacznie gęstszą, tęższą i trwalszą niż obecnie tkań społeczną, która by podtrzymywała go fizycznie i moralnie 20. Chodzi więc w pierwszym rzędzie o ponowne „zakorzenienie” liberalnego człowieka-indywiduum w różnorakich wspólnotach, odwrócenie postępującego procesu erozji więzi międzyludzkich. Ustrój sprawiedliwości społecznej, jak podkreślał, musi też zerwać z liberalną wiarą w zbawienną moc niewidzialnej ręki rynku, nie może obejść się bez pewnej dozy planowania. Koniński pisał wprost o potrzebie gospodarki planowej, choć z jego pism wyłania się raczej obraz czegoś, co moglibyśmy określić, za Czesławem Strzeszewskim, „gospodarką z planem” 21. Chodzi bowiem nie o centralne sterowanie i regulowanie całokształtu sfery społeczno-gospodarczej przez państwo, ale o działanie w imię jakiegoś planu, umiarkowany interwencjonizm, powodujący, iż niknie pojęcie własności absolutnej, właściciel traci nieograniczoną swobodę dysponowania nią, następuje lepsza redystrybucja dóbr, zostaje zlikwidowane zjawisko lichwy. Koniński kładł wyjątkowo mocny nacisk na kwestie związane ze sprawiedliwością rozdzielczą, podziałem dochodu społecznego. Wskazywał na zbyt wielkie skupienie gospodarki liberalnej na produkcji, na przesadną wiarę w to, że wzrost PKB musi się przekładać na poprawę położenia szerokich mas społeczeństwa. Tymczasem nie ma tutaj prostej zależności, a jeśli redystrybucja dochodu


143 społecznego jest wadliwa, to o niczym takim nie można mówić. Równocześnie jednak jawił się jako obrońca instytucji własności, wszelkie próby jej likwidacji, zastąpienia tzw. wspólnym posiadaniem, stanowiły dla niego zamach na ludzką godność. Nieodłącznym składnikiem godności jest bowiem wolność od cudzej ingerencji; nie może być zatem, jak pisał, . . .wolności bez własności. Albowiem wolność bezczynna jest czczym słowem; każdy zaś czyn w świecie rzeczywistym [. . .] polega czy to na jakimś zmienianiu tych rzeczy, czy przynajmniej na przenoszeniu ich z miejsca na miejsce; czyn więc, a przeto wolność niekłamana, domaga się, abym miał jakieś privatum dominium nad jakimiś rzeczami. Bardziej po prostu powiedziawszy, kto nic nie ma, ten jest niewolnikiem, a kto jest niewolnikiem, ten nie może zachować godności 22. Rodzi się więc problem, w jaki sposób pogodzić postulowaną przez niego potrzebę ograniczania tego prawa własności w niektórych wypadkach, z traktowaniem jej jako warunku zachowania ludzkiej godności. koniński stwierdza, iż syntezą stanowiska altruistyczno­socjal­ nego i liberalno­indywidualistycznego jest podejście personalistyczne, wskazujące na prymat osoby nad społecznością, ale jednocześnie podkreślające, że człowiek jest istotą społeczną i w związku z tym wi­ nien mieć na uwadze również dobro wspólne, które nie jest tylko liberalną sumą dóbr jednostkowych. W argumentacji w obronie prywatnego posiadania ujawnia się też konserwatywny wymiar sposobu myślenia konińskiego o rzeczywistości, swoista ostrożność i szacunek dla zastanych instytucji. Jego zdaniem, . . .wszystko co już istnieje, ma prawo istnieć nadal, o ile jawnym i oczywistym nie jest, że nie powinno istnieć [. . .] na reformatorze spoczywa obowiązek ścisłego i słusznego dowodu, że dany stan bycia nie zasługuje na dalsze trwanie. Niech trwa wszystko, co nie jest jawnie szkodliwe, i niech trwa wszystko co po uleczeniu jeszcze zdolne będzie do życia 23. Przedstawiając wizję ustroju sprawiedliwości społecznej, Koniński zwracał uwagę na konieczność zmian także na innych płaszczyznach, przemian, które stanowią kluczowy warunek powodzenia całego przedsięwzięcia. Poddając krytyce katolicyzm społeczny za pewien pasywizm, stawianie kwestii społecznej na gruncie cnoty miłosierdzia, a nie sprawiedliwości, stwierdzał, iż dalszy rozwój chrześcijańskiego dynamizmu socjalnego, walczącego o zmiany instytucjonalne, wymaga również pewnych przeakcentowań metafizyczno-teologicznych. Im bardziej dynamiczna wizja Boga – pisał – tym żarliwsza i niecierpliwsza religia 24. Wołał o teologię twórczości, czynu, która miała zastąpić tę dominującą dotychczas, kontemplatywną; o teologię . . .akcentującą Boga jako działacza, jako tego, który „dotąd pracuje” [. . .] przy tej akcentuacji teologicznej, praca przestaje być dopustem Bożym, a staje się radosną sprawą człowieka; jego nie tyle obowiązkiem

cierpliwej pokory, ile motywem religijno-metafizycznej dumy [. . .] praca jako rodzaj modlitwy – lecz i modlitwa jako rodzaj pracy. . .25. Postulował również powstanie i rozwój w Polsce typu człowieka, który określał mianem Gospodyna. Wszelkie reformy i zmiany techniczne na nic się bowiem jego zdaniem nie zdadzą, jeżeli nie dojdzie do przemian mentalnych i jak najszerszego upowszechnienia takiego wzorca osobowego: Gospodyn czyli władca, ale władca dobry, nie typu najezdniczego, lecz typu ojcowskiego [. . .] We władcy typu ojcowskiego koncentrują się i kondensują wartości typu civis, obywatel; każdy czujący się obywatelem Rzeczpospolitej, tę żywiący ambicję, aby być obywatelem rzeczywiście wartościowym, jest zarazem jednym z patres patriae, jednym z dobrych władców, potencjalnym Gospodynem. Demokratyczny ustrój państwa powołuje wszystkich dojrzałych uczestników społeczeństwa do obywatelstwa: a przeto i do władztwa26. Jest to ideał silnego, zdecydowanego człowieka, obywatela działającego na rzecz dobra wspólnego, rozumiejącego i śmiało podejmującego obowiązki, które nań ciążą, mocnego a dobrego, mocnego mimo dobroci, dobrego, mającego do dyspozycji rozkazodawczą siłę woli 27. Nie bał się przy tym głosić niepopularnych opinii, grzmieć, krytykować, prowokować i zmuszać do myślenia jednocześnie. Przykładem mogą być mocne słowa, wskazujące na bezwarunkowość udzielania jałmużny: Wasza gościnność: im kto biedniejszy, tym mniej z nim gościnnie; im kto więcej ma, tym lepiej go przyjmować. Ktoś, kto by biednych przyjmował lepiej niż bogatych, ten byłby wariatem i dziwakiem. Chrystus skandalizuje, dziwaczy, przewraca szablony do góry nogami. Chrystianizm ekscentryczny, oryginalny, paradoksalny, antyfilisterski, mistyczna bohema, profetyzm; walka z faryzeuszami, to nie walka z jakimiś niegodziwcami, ale z wami właśnie porządni, pobożni, sformalizowani, oschli ludzie. [. . .] pamiętam, jak ks. pastor przyjmował biednego włóczęgę z takimi samymi szykanami, na jakie by sobie pozwolił każdy rzymskokatolicki ks. Bezduszek. Filisteria jest międzywyznaniowa. „Nie dam nic, na pewno na wódkę chcecie”. „Macie ode mnie na wódkę”. „Pan demoralizuje człowieka”. „A czy Pan nigdy wódki nie pije? Ja też piję wódkę, my wszyscy pijemy wódkę, wszyscy, którzy ciepło mieszkamy i dobrze się odżywiamy i tylko biedny, który marznie i głoduje ma się popisywać abstynencją” 28.

*** Bronisław Mamoń pisał o Konińskim, iż każdy objaw niesprawiedliwości pogrążał go w cierpieniu, szarpiącym nim nieustannie; że próbował każdej możliwości, aby pomagać drugim, odbierać im część bólu. Świadomość, że nie może zaradzić pewnym rzeczom, pogrążała go w rozpaczy. Koniński, jego zdaniem, nigdy nie chciał zamykać


144 się w kręgu własnego bezpieczeństwa, przeciwnie – żył wiecznymi, niezawinionymi wyrzutami sumienia, że ma co jeść i gdzie mieszkać, podczas gdy inni są głodni, brudni, bez pracy. To pragnienie sprawiedli­ wości stanowiło główny wektor jego życia i podłoże etyczne dla filozofii przezeń głoszonej 29. Taka charakterystyka przywodzi na myśl Simone Weil. Wydaje się, że można dostrzec wiele podobieństw między tymi dwoma postaciami: zbliżone wyczulenie na krzywdę społeczną, wrażliwość, a nawet nadwrażliwość wynikająca może z uwarunkowań fizycznych, doświadczenia choroby i cierpień z nią związanych, troska o najuboższych, najbardziej poniewieranych, najsłabszych. Pragnienie zmiany, przebudowy świata na bardziej sprawiedliwych zasadach, swoiste zmaganie się z Bogiem, zainteresowanie problematyką teodycealną, stawianie pytań dotyczących sensu cierpienia i zła. Wreszcie zaś specyficzna religijność, mistycyzująca, heterodoksalna, zdaniem niektórych wręcz gnostycka, w każdym razie z pewnością wymykająca się ciągle z bezpiecznych terenów ortodoksji. Koniński jednak wierzył, iż świat można zmienić, przetworzyć, zbudować ustrój sprawiedliwości; u Weil tej wiary jakby mniej, większa zaś fascynacja pracą i ubóstwem oraz silniejsze położenie akcentu na empatię. Mimo tego ona również pisała, że Ludzie, których jedyną troską jest dobro powszechne, mogą być zdolni – albo niezdolni – zapewnić je swoim współobywatelom. Jest za to absolutnie pewne, że tam, gdzie nikt nie skupia uwagi na dobru ogółu, nie dokona się nic, co by służyło dobru powszechnemu 30.

dr hab. Rafał Łętocha

„Nacjonalizm humanistyczny”, czyli patriotyzm wolny od uprzedzeń w pisarstwie politycznym i krytyce literackiej Karola Ludwika Konińskiego (1891-1943), „Templum Novum” nr 7, 2007/2008. 5.

K. L. Koniński, Mój pamiętnik [w:] Idem, Kartki z brulionów, Kra-

6.

Idem, O panu Nowaczyńskim i jego frankofobii, „Zwrot” nr 28, 1938.

7.

K. Górski, O pismach religijno-filozoficznych Karola Ludwi-

ków 2007, s. 28.

ka Konińskiego [w:] K. L. Koniński, Ex labiryntho, Warszawa 1962, s. 5. 8.

K. L. Koniński, Wojna [w:] Idem, Kartki. . ., s. 273.

9. Zob. T. Sikorski, op.cit. 10. K. L. Koniński, Pamiętnik [w:] Idem, Kartki. . ., s. 26. 11. Idem, Moment, „Zwrot” nr 32, 1938. 12. Idem, Logika swastyki, „Przegląd Powszechny” t. 197, 1933. 13. Idem, Cesarstwo polskie, „Zet” nr 1-2, 1936; Idem, Cesarski pomysł, „Zet” nr 5, 1936. Zob. też Idem, Dyskusja o „Bloku Trzech Mórz”, „Prosto z mostu” nr 32/1939. 14. Idem, Idea narodu europejskiego, „Gazeta Literacka” nr 4, 1934. 15. Idem, Humanizacja własności (chrystianizm, socjalizm, liberalizm) [w:] Idem, Kartki. . ., s. 107 16. Idem, Uwagi. . ., s. 82. 17. Idem, Z tęsknot i myśli kryzysu, „Przegląd Współczesny” nr 80, 1928. 18. Idem, Humanizacja własności. . ., ss. 114-115. 19. Ibid., ss. 110-111. 20. Idem, Z tęsknot. . ., zob. też: Idem, Uniwersalizm całości, „Myśl Narodowa” nr 29, 1934; Idem, Uniwersalizm „dziejowości”, „Myśl Narodowa” nr 31-32, 1934. 21. Zob. Cz. Strzeszewski, Gospodarka planowa czy z planem, „Kultura” nr 13, 1939. 22. K. L. Koniński, Humanizacja własności. . ., s. 118. 23. Ibid., s. 119. 24. Ibid., s. 101.

1.

Przypisy:

25. Ibid., s. 112.

K. L. Koniński, Uwagi 1940-1942, Poznań 1987, s. 55.

26. Idem, Gospodyn czyli władca. Uwagi o typie przodowniczym

2.

B. Mamoń, Karol Ludwik Koniński, Kraków 1969, s. 5.

3.

Zob. A. Kalbarczyk, U podstaw krytyki. O aksjologii literackiej

27. Ibid., s. 83.

Karola Ludwika Konińskiego, Lublin 2001; A. Fitas, Głos z labi-

28. Idem, Uwagi. . ., s. 81.

ryntu. O pismach Karola Ludwika Konińskiego, Wrocław 2003.

29. B. Mamoń, op. cit., s. 41.

Oprócz wspominanej pracy Mamonia, zagadnieniom tym po-

30. S. Weil, Myśli, Warszawa 1985, s. 11.

4.

trzeciej Polski [w:] Idem, Kartki. . ., s. 67.

święcono więcej miejsca jedynie w artykule T. Sikorskiego,

antykwa Półtawskiego Działy „Nasze tradycje” oraz „Z Polski rodem” zostały złożone Antykwą Półtawskiego – czcionką zaprojektowaną w latach 1923-1928 przez polskiego grafika i typografa Adama Półtawskiego. Jest to pierwszy polski krój pisma zaprojektowany od podstaw. Antykwa Półtawskiego bywa nazywana „polskim krojem narodowym”.

Więcej informacji o tradycjach polskiej typografii oraz elektroniczne wersje czcionki można znaleźć na stronie internetowej: http://nowacki.strefa.pl/


re Cen zja

Młot na neoliberałów Remigiusz Okraska

karol marks, a właściwie – co za chwilę okaże się ważne – marx, bo tak brzmi to nazwisko w oryginale, stwierdził, iż historia się powtarza, lecz tragedię „naśladuje” farsa. i oto on sam został doświadczony nie farsą, lecz swoistym żartem – niemiecki arcybiskup reinhard Marx opublikował książkę zatytułowaną… „Kapitał”. Poświęcona jest ona krytyce zarazem drapieżnego kapitalizmu, jak i wymierzonych weń marksowskich recept. Ten nowy „Kapitał” nosi wymowny podtytuł – „Mowa w obronie człowieka”, a jego polską edycję witam z radością. W naszym kraju bowiem taki głos jest szczególnie potrzebny. Po niemal pół wieku „socjalizmu”, wszelka myśl prospołeczna jest w Polsce w defensywie. Nie tylko ta stricte lewicowa, co jeszcze dałoby się jakoś zrozumieć (choć tylko jako perwersyjny chichot historii), ale każda – mnóstwo osób deklaruje przywiązanie do ideałów egalitarnych, a jednocześnie łatwo dają się zastraszyć pohukiwaniami, jakoby byli homo sovieticusami. Książka abp Marxa przypomina, że oprócz komunizmu („realnego socjalizmu”), a nawet oprócz wszelkiej, choćby antykomunistycznej, myśli lewicowej, istnieje inna wielka tradycja bazująca na krytyce nieskrępowanego liberalizmu gospodarczego i domagająca się rozmaitych mechanizmów obrony społeczeństwa przed bezpardonową eksploatacją. Tradycję tę można określić jako chrześcijaństwo społeczne, którego z kolei jedną z kluczowych odmian stanowi katolicka nauka społeczna. Właśnie KNS to nurt, z którym związany jest abp Marx i z którego wynikają jego poglądy przedstawione w „Kapitale”. Jest to ważne z dwóch powodów. Polska to kraj nie tyle „katolicki”, co po prostu taki, w którym znaczenie Kościoła jest bardzo duże, a jego głos w debacie publicznej – istotny. Nie bez znaczenia jest też obserwacja nasuwająca się po lekturze sondaży postaw i opinii, z których wynika, że znaczna część Polaków to osoby zarazem religijne (niekoniecznie w sensie dewocyjnym), jak i nieufne wobec

urynkowienia kolejnych sfer życia i demontażu socjalnych funkcji państwa. Drugi czynnik interesujący w kontekście polskiej edycji „Kapitału” jest natomiast taki, że w łonie wspólnoty polskich katolików najbardziej doniosłe głosy są głosami

145


146 liberalnych fanatyków, dla których niemal każda ingerencja państwa w porządek gospodarczy to złowrogi socjalizm i zamach na wszelkie świętości. Tak dzieje się np. z katolicko-prawicowymi mediami, poczynając od „Gościa Niedzielnego”, przez „Frondę”, a na „Najwyższym Czasie!” kończąc. Co gorsza, środowiska te są dla wielu katolików wiarygodne z uwagi na to, że twardo stoją po stronie obyczajowo-kulturowych aspektów nauki Kościoła. To stąd wywodzą się „ikony” inicjatyw antyaborcyjnych czy krytycznych wobec mniejszości seksualnych, najbardziej rozpoznawalni publicyści i intelektualiści religijni; to one najsprawniej odnajdują się w obiegu medialnym, potrafiąc swoje wizje prezentować dynamicznie, dobitnie i nowocześnie. Cieszyć się zatem należy, iż pojawiła się w Polsce książka ukazująca, że ów „kato-liberalizm” nie jest ani jedyną, ani nawet szczególnie uprawnioną na gruncie nauki Kościoła doktryną w kwestiach społeczno-gospodarczych. Oczywiście publikacje spod znaku KNS pojawiały się u nas już wcześniej, jednak książka abp Marxa ma w porównaniu z nimi ogromną zaletę. Większość znanych mi książek tego rodzaju, a czytałem ich kilkadziesiąt, jest po prostu nudna i z założenia niszowa, nastawiona na przekonywanie tych, którzy już dawno są przekonani. Są to zazwyczaj prace naukowe powstałe na katolickich uczelniach, z typowym dla nich ciężkim stylem narracji i drobiazgową formą (mnóstwo przypisów, analizy ogromnej ilości dokumentów kościelnych). Co jeszcze istotniejsze, mają najczęściej charakter czysto teoretyczny, tzn. są zupełnie pozbawione odniesień do dzisiejszych realiów, bazując na ogólnikowych cytatach z tekstów papieży potępiających nadużycia ze strony pracodawców. Książka Marxa jest ich odwrotnością: napisana fachowo, lecz przystępnie, mocno osadzona w realiach ostatniej dekady, a w kwestiach teoretycznych odważna i pozbawiona sekciarstwa, gdyż cytaty z Ewangelii mieszają się tu ze znajomością książek takich „lewaków” jak nobliści Amartya Sen i Joseph Stiglitz, wskazania moralne Ojców Kościoła przeplatane są wynikami raportów socjologicznych, a encykliki Leona XIII czy Jana Pawła II przywoływane na przemian z „Dialektyką Oświecenia” Adorna i Horkheimera, a także z… dziełami Karola Marksa. Wywodom autora wiarygodności dodaje jego praktyczne zaangażowanie w liczne inicjatywy społeczne, od czysto charytatywnych po próby wpływania na ogólnokrajowy dyskurs publiczny i zmiany legislacyjne. Powiedzmy to od razu: arcybiskup Monachium i Fryzyngi nie ma nic wspólnego z „odchyleniem lewicowym”, a tym bardziej z tzw. teologią wyzwolenia. Jeśli chodzi o fundament jego postawy, znakomicie oddaje to następujący fragment książki: …Kościół czuje się zobowiązany do podkreślania i bronienia świętości życia we wszelkich wymiarach egzystencjalnych. Właśnie to jest też celem katolickiej nauki moralnej i społecznej. […] Dostaję czasem listy, których nadawcy cieszą się, że jako katolicki biskup wypowiadam się przeciw wojnie w Iraku i że angażuję się w walkę

o sprawiedliwość społeczną, ale jednocześnie skarżą się, że w sprawach etyki seksualnej, badań embrionalnych komórek macierzystych czy przerywania ciąży jestem tak „twardy” i „ekstremalny”. Moi współbracia biskupi w USA też dostają wciąż listy, w których jednak często napisane jest coś wprost odwrotnego: są chwaleni, że potępiają aborcję, instrumentalne badania embrionów i „wolną miłość”, ale krytykuje się ich, że wypowiadają się przeciw wojnie w Iraku i karze śmierci. Ale nam, biskupom po obu stronach Atlantyku, zawsze chodzi o to samo: o obronę świętości życia. Punkt wyjścia książki pomyślany jest – do czego okazję stwarza humorystyczna zbieżność nazwisk – jako polemika z koncepcjami Karola Marksa. Jednak nie polemika bezrozumna, typowa dla liberalnych tropicieli czyhającego jakoby wszędzie socjalizmu. Reinhard Marx poddaje marksizm krytyce, ale uczciwie zastanawia się, skąd się on wziął i dlaczego zdobył taką popularność. Szuka także odpowiedzi na pytanie, czy i na ile obecny „kurs” kapitalizmu prowokuje swoimi antyspołecznymi posunięciami powrót takich inicjatyw i dążeń antykapitalistycznych, które w najlepszym razie zastąpiły dżumę cholerą, w najgorszych zaś wyleczyły zapalenie krtani za pomocą amputacji głowy. Sednem książki nie są jednak krytyka komunizmu ani polemika z autorem pierwszego „Kapitału”. Abp Marx napisał dobitne oskarżenie współczesnego kapitalizmu, posiłkując się bogatymi tradycjami katolicyzmu społecznego, surowo oceniającego „dziki” wolny rynek jeszcze przed okresem aktywności Karola Marksa. Przy okazji otrzymujemy zresztą krótki kurs historii społecznego zaangażowania Kościoła, poczynając od przełomu wieków XVIII i XIX. W każdym razie, autor nowego „Kapitału” wskazuje, że Kościół nie był obojętny na „błędy i wypaczenia” kapitalizmu oraz że obojętnym być nie może, gdyż kłóciłoby się to z jego przesłaniem moralnym, a także oznaczało daleko posuniętą nonszalancję wobec realiów społecznych, w których Kościół funkcjonuje jako instytucja i wspólnota wiernych. „Mowa w obronie człowieka” jest mową oskarżycielską wobec współczesnej gospodarki kapitalistycznej – głównych trendów, najważniejszych aktorów, a przede wszystkim skutków. Otrzymujemy, bez znieczulenia, obraz dzisiejszego świata. I nie są to tylko obrazki standardowe – jak nędza Trzeciego Świata czy brutalny wyzysk w chińskim zamordyzmie – lecz także takie, które rzadko goszczą w dużych polskich mediach, a jeśli już, to najwyżej w charakterze ckliwego reportażu. Mamy więc szerokie analizy postępującej deregulacji rynku pracy i coraz większego rozwarstwienia majątkowego w Pierwszym Świecie, mamy dobitną krytykę amerykańskiego „cudu gospodarczego”, okupionego wielkimi zastępami „pracującej biedoty”, której pensje pozwalają jedynie wegetować na krawędzi przetrwania. Mamy też bezpardonowe opisy mechanizmów i skutków przenoszenia fabryk wielkich koncernów tam, gdzie płace są niższe, a związki zawodowe


słabsze – autor pokazuje, jak w imię jeszcze wyższych zysków bez mrugnięcia okiem pozbawia się zatrudnienia tysiące ludzi, a kolejne państwa są drenowane z dotacji na „tworzenie miejsc pracy”, które to miejsca pracy są następnie likwidowane (wiele miejsca poświęca firmom Nokia i BenQ, które w ten sposób „wyssały” budżety federalny i regionalne w Niemczech, by niebawem w ten sam sposób naciągnąć, po likwidacji fabryk niemieckich, podatników m.in. w Rumunii). Zyski są prywatyzowane, straty upaństwawiane – tak arcybiskup podsumowuje mechanizm współczesnego kapitalizmu. Apogeum osiągnął on w postaci obecnego kryzysu gospodarczego, gdy agresywne fundusze inwestycyjne i banki najpierw obłowiły się na ryzykownych operacjach finansowych, a skutki pęknięcia spekulacyjnej bańki ponieśli nie wzbogaceni menedżerowie, lecz budżety państw. Bardzo ciekawym wątkiem książki jest ukazana na przykładzie Niemiec problematyka „biedy wśród bogactwa”. Autor na bazie własnych doświadczeń z działalności społecznej, raportów inicjatyw kościelnych i organizacji pozarządowych oraz analiz naukowych, kreśli ponury obraz jednego z najbogatszych krajów świata. Dzisiejsze Niemcy to stale rosnąca skala ubóstwa i wykluczenia, strukturalne bezrobocie i pokoleniowe dziedziczenie biedy, to pozbawienie wielu młodych obywateli szans edukacyjnych. To ubytek miejsc pracy nawet w do niedawna stabilnych sektorach gospodarki, słabnąca ochrona pracowników najemnych, coraz bardziej dramatyczna walka drobnych przedsiębiorców o przetrwanie… Abp Marx pokazuje też, że wobec tych zjawisk bezradne staje się niemieckie „państwo socjalne” – skala strat spowodowanych dzikim liberalizmem gospodarczym jest zbyt duża, by budżet i instytucje potrafiły je zneutralizować. Nie chodzi tylko o pieniądze – przykładowo, zderegulowany rynek pracy po prostu nie oferuje wystarczającej liczby sensownych etatów, co skutkuje trwałym bezrobociem i oznacza fiasko wielu rządowych programów mających pomóc znaleźć zatrudnienie. Z kolei bezrobocie to nie tylko kwestia środków do życia. Nawet jeśli najbogatsze kraje stać na stosunkowo wysokie zasiłki dla osób pozostających bez pracy, to w żadnej mierze nie rozwiązuje to problemu w sferze, nazwijmy to, kulturowo-moralnej. Bezrobotni, choćby było ich stać na dobra pierwszej potrzeby, stają się obywatelami drugiej kategorii – pozbawieni szans na rozwój, traktowani z dezaprobatą (jak podkreśla autor „Kapitału”, praca wciąż wyznacza pozycję w społeczeństwie), „odłączeni” od życia publicznego. Sięgając po klasyczną analizę z lat Wielkiego Kryzysu, „Bezrobotnych Marienthalu”, Marx pokazuje, że również dziś bezrobocie oznacza osuwanie się w stan apatii, wycofywanie się z aktywności kulturalnej i publicznej, stopniowy zanik wielu funkcji społecznych. Warto jednak dodać, że autor bynajmniej nie opowiada się za „jakimkolwiek” zatrudnieniem. Podkreśla wyraźnie, że równie bezwartościowy jest system amerykański,

b a Dieter schmitt, fulDa Dsc, httP://commons.wikimeDia.orG/wiki/file:marX_05-2009.JPG

147

w którym nieco niższe bezrobocie (przykładowo, w lipcu 2008 r. w USA było to 5,7%, w Niemczech zaś 7,7%) osiągane jest za pomocą tworzenia posad „śmieciowych” – tymczasowych, w coraz gorszych warunkach sanitarnych i socjalnych, a płatnych tak nisko, że ciężka harówka pozwala na zaspokojenie zaledwie minimum potrzeb. To efekt z jednej strony morderczej konkurencji z produkcją przenoszoną do krajów ubogich, z drugiej zaś coraz bardziej bezpardonowego wyzysku zatrudnionych (również w branżach, które nie przeniosły się zagranicę, np. usługach w rodzaju fryzjerstwa). W ten sposób standardy Trzeciego Świata przenoszone są do Pierwszego Świata. Jednak nawet aspekt czysto finansowy wsparcia bezrobotnych daleko odbiega od liberalnej propagandy: …absolutnie nie jest tak, by miliony ludzi wyłudzały bezzasadnie państwową pomoc [w Niemczech], ale wprost przeciwnie: ponad 2 miliony potrzebujących, którzy właściwie kwalifikowaliby się do Hartz IV [zasiłek dla bezrobotnych dłużej niż 12 miesięcy, którzy nie otrzymują żadnej innej pomocy socjalnej; najniższa publiczna forma pomocy – przyp. R. O.],


148 nie otrzymują żadnego odpowiedniego wsparcia – z niewiedzy, wstydu czy po prostu już z rezygnacji. Jeśli do tego uwzględni się niepełnoletnich, to liczby […] staną się jeszcze bardziej wstrząsające: 3,4 miliona dzieci i młodych […] okazało się potrzebującymi pomocy […] To więcej niż jedna piąta wszystkich żyjących w Niemczech dzieci! – tak autor „Kapitału” omawia wyniki badań z końca roku 2006. W innym miejscu przywołuje raport z lata 2007 r., w którym naukowcy doszli do wniosku, że: …w ramach zasiłku […] nie jest możliwe zdrowe wyżywienie dzieci i młodzieży. Prawodawca przeznacza na wyżywienie młodzieży w wieku 14-18 lat zaledwie 3,42 euro dziennie. Nawet gdyby ktoś zaopatrywał się w żywność tylko w dyskontach, twierdzą bońscy naukowcy, musiałby wydawać średnio 4,68 euro dziennie, aby zaspokoić skromnym kosztem apetyt nastolatka. Przypominam, że chodzi o Niemcy, których obywatele wedle nadwiślańskich liberalnych mędrków jakoby pławią się w luksusie rozdętych świadczeń socjalnych… Tego rodzaju dane statystyczne przewijają się przez całą książkę, sprawiając, że wywody autora nie są gołosłowne. Jednak to nie one stanowią sedno „Kapitału”. Abp Marx, jak na kapłana przystało, akcentuje przede wszystkim aspekt etyczny. Współczesne trendy gospodarcze skutkują wieloma „niewymiernymi” problemami społecznymi. Tam, gdzie znika stabilizacja społeczna, tam kruszą się same moralne podstawy życia wspólnotowego. Nie dotyczy to tylko powszechnie znanych patologii. Na przykładzie polityki kredytowej renomowanych banków, opartej na najzwyklejszym w świecie naciąganiu naiwnych klientów, autor książki pokazuje, jak wielkiej erozji uległa moralna spójność społeczeństwa. Równie ciekawe są refleksje poświęcone promowaniu przez media (również te „opiniotwórcze”) i „szanowanych ekspertów” swoistej kultury chciwości. To wszystko skutkuje dewastacją norm kulturowych, na których bazował nie tylko ład społeczno-ekonomiczny, ale również same podstawy współczesnej cywilizacji. Ciekawy jest ten wątek „Mowy w obronie człowieka”, który dotyczy ludzkiej wolności. Otóż Marx odrzuca slogany, jakoby brak ingerencji w mechanizmy rynkowe zwiększał jej zakres. Przeciwnie, zaniechanie instytucjonalnych wysiłków na rzecz wyrównywania rozpiętości socjalnych skutkuje zmniejszaniem zakresu realnej wolności. Biedny nie jest bowiem wolny – nie posiada możliwości realizacji wielu potrzeb materialnych i kulturowych, które traktujemy jako coś oczywistego. Na przykład brak dostępu do edukacji zamyka wiele furtek, blokuje rozwój ludzkiego potencjału. Tego rodzaju „wolność”, jaką większości społeczeństwa oferuje współczesny system gospodarczy, jest wolnością człowieka, któremu do nogi przywiązano ciężką kulę – zapewne zrobi kilka kroków, ale nie zajdzie zbyt daleko, choć przecież w ogóle poruszać się może. Gdy mówimy o wolności, myślimy o liberalizmie. Zapewne tym większe będzie zdziwienie czytelników „Kapitału”, gdy przekonają się, że autor wyżej przytoczonych wniosków jest w wielu kwestiach bliski właśnie temu nurtowi

filozoficznemu. Tak jak cała katolicka nauka społeczna, zasadniczo opowiada się on za wolnym rynkiem (choć precyzyjnie odróżnia go od kapitalizmu – systemu, w którym jedynym celem działania jest zysk), krytycznie ocenia zarówno zbytni etatyzm gospodarczy, jak i rozrost opiekuńczych funkcji państwa, obawiając się biurokratycznej omnipotencji i zaniku aktywności społecznej. Ale właśnie na tym tle wymowa „Kapitału” nabiera dodatkowego znaczenia. Stanowi ona bowiem polemikę liberalizmu cywilizowanego, z silną podbudową etyczną, nacechowanego troską o dobro wspólne i o rozwój jednostek, z liberalizmem prymitywnym, bezrefleksyjnym, służącym osobnikom najbardziej cwanym i pozbawionym skrupułów – z liberalizmem troglodytów. Autor pokazuje, że jeśli wolny rynek ma być zjawiskiem trwałym, musi nie tylko zapewniać „wzrost gospodarczy”, ale także jego sprawiedliwą dystrybucję – musi prowadzić do inkluzji ogółu społeczeństwa do „królestwa obfitości”. Musi jednocześnie dbać o etyczne fundamenty wspólnot ludzkich, ograniczać „wojnę wszystkich ze wszystkimi”, nie zaś stymulować ją w imię „konkurencji” czy „produktywności”. W przeciwnym razie zarazem dezawuuje on własne osiągnięcia gospodarcze, jak i kopie sobie grób, gdyż prędzej czy później napotka na formy zmasowanego oporu (całkowicie podważającego mechanizmy rynkowe) czy choćby paraliżu swoich funkcji. Reinhard Marx, w dodatku, podważa jeden z „mitów założycielskich” ideologii liberalnej. Pisze bowiem: …ogólnego dobrobytu nie przyniósł jakiś niewidzialny automatyzm rynku, lecz przyczyniły się do niego […] polityczne środki zaradcze, które dopiero otworzyły robotnikom możliwość uczestnictwa w ekonomicznych rezultatach rynkowego systemu gospodarki. W rzeczy samej, nie jest mi znany żaden historyczny przypadek, by wolna gospodarka rynkowa gdziekolwiek w świecie okazała się błogosławieństwem dla ubogich bez jakiegoś stopnia państwowej ingerencji i regulacji. Wolny rynek niewątpliwie dostarczył materialnych podstaw dla naszego społeczeństwa dobrobytu, ale sam z siebie bezpośrednio go nie stworzył. Autor „Kapitału” odwołuje się do takiego modelu liberalizmu, który dominował w czasach powojennej odbudowy Niemiec, czyli w okresie zwanym całkiem słusznie „cudem gospodarczym”, którego efektem było nowoczesne państwo socjalne. Ta wersja liberalizmu znana jest jako ordoliberalizm, gdzie przedrostek oznacza „ład” i miał podkreślać „stabilizacyjny” charakter proponowanych rozwiązań, przeciwstawianych chaotycznym, nieodpowiedzialnym i kryzysogennym praktykom liberalizmu „dzikiego”. Marx przypomina zresztą mało znany fakt, że twórcy ordoliberalizmu używali zamiennie terminu „neoliberalizm”, który miał odróżniać ów „nowy liberalizm” od starego, skompromitowanego Wielkim Kryzysem lat 30. Jest swoistą ironią, ale też wymownym nadużyciem, że ów termin zawłaszczyli i spopularyzowali pogrobowcy i odnowiciele najdzikszych liberalnych praktyk, dziś dominujących w światowej gospodarce.


149 Nie o nazwy jednak tu chodzi, lecz o mocno akcentowany przez autora „Kapitału” fakt, że ordoliberałowie równie duże znaczenie, co mechanizmom rynkowym i wydajności ekonomicznej, przyznawali innym czynnikom. Takim, jak regulacje państwa i jego interwencje w wybranych dziedzinach, klimat kulturowy, który promował solidarność i dobro wspólne, mechanizmy podatkowe i instytucjonalne spod znaku wyrównywania szans, i wiele innych aspektów życia społeczno-gospodarczego, które są ignorowane zarówno przez niedouczonych doktrynerów dzisiejszego neoliberalizmu, jak i przez jego wyrachowanych beneficjentów (nb. więcej o założeniach i osiągnięciach ordoliberalizmu przeczytać można w „Obywatelu” nr 33). Chyba najsłabszym punktem tej bardzo wartościowej książki są niestety fragmenty poświęcone alternatywom wobec obecnego stanu rzeczy. Są to słabości typowe dla całej katolickiej nauki społecznej, na ogół niezbyt konkretnej i przesadnie ostrożnej. Arcybiskup poprzestaje zazwyczaj na ogólnikach – wezwaniach do „globalnej solidarności”, postulatach uwzględniania nie tylko interesów akcjonariuszy, ale także oczekiwań „interesariuszy” wielkich firm, apelowaniu o „nową umowę społeczną” czy „odpowiedzialność społeczną” przedsiębiorców. Tylko czasem przybiera to nieco bardziej konkretną postać: państwowe wysiłki na rzecz ograniczenia nierówności w dostępie do edukacji, regulacje i kontrola działań funduszy inwestycyjnych, subwencjonowanie sensownych miejsc pracy dla bezrobotnych zamiast „bezproduktywnych” zasiłków, ograniczenie rozpiętości pensji między pracownikami a menedżerami przedsiębiorstw, konieczność uwzględniania w regulacjach globalnych instytucji finansowych (WTO, Bank Światowy) zaleceń Międzynarodowej Organizacji Pracy itp. Można oczywiście uznać, że od duchownego oczekujemy ogólnego wskazania kierunku, nie zaś szczegółowych rozwiązań, jednak książka na pewno zyskałaby na wartości, gdyby autor zdobył się w tej kwestii na większy wysiłek. Braki tego rodzaju dają się we znaki w tych partiach książki, które są najbardziej naiwne, nawet jeśli słuszne na płaszczyźnie czysto teoretycznej. Abp Marx roztacza na przykład wizje obrony firm rodzinnych i lokalnych, mających w epoce neoliberalnego kapitalizmu coraz większe problemy z przetrwaniem. Oczywiście zasługują one na obronę jako element tkanki społeczno-gospodarczej czy nawet kulturowej, choć nie należy zapominać, że drobny kapitalista nierzadko różni się od hiperkapitalisty nie mentalnością i metodami, lecz jedynie skalą działalności. Upadek firm rodzinnych czy lokalnych niekoniecznie jednak związany jest z problemami gospodarczymi, bywając nieraz pochodną znacznie szerszych trendów cywilizacyjno-kulturowych. Zwolennicy małych sklepów, punktów usługowych i rzemiosła itp. chyba przeoczyli fakt, że ostatnie dekady i wieki przyniosły choćby zwielokrotnienie liczby ludności, a wraz z tym inną strukturę przestrzenną miast, masową produkcję i równie masową kulturę, zatem rozmaite, same w sobie szlachetne i „przyjazne” formy zarobkowania,

odchodzą do przeszłości – a przynajmniej maleje ich skala i znaczenie – całkiem naturalnie. Wezwania do obrony np. drobnego handlu w starciu z wielką konkurencją mogą być etycznie słuszne, a jednocześnie należeć do pobożnych życzeń. W całej książce, wśród licznych peanów na cześć firm rodzinnych, nie pojawia się ani razu na przykład termin „spółdzielczość” (mimo iż w przeszłości ruch ten był silnie przez Kościół wspierany w wielu krajach), a spółdzielczość spożywców oferuje wszak atuty, jakich nigdy nie będą miały rozproszone małe sklepiki o indywidualnej własności. Podobnie oderwane od rzeczywistości są opinie autora, jakoby kluczowym czynnikiem wypełniającym lukę między rynkiem a państwem mogły się stać w nowoczesnych państwach rodziny czy społeczności lokalne – znów jest to nieco doktrynerskie, nieco zaś idealistyczne postrzeganie współczesnej struktury społecznej, jakby niemal nic się w niej nie zmieniło w toku dziejów. Nam nie trzeba sentymentalnych westchnień – nam potrzeba nowych strategii działania, dostosowanych do świata, który nie jest światem takim, jaki opisywały 100 lat temu pierwsze encykliki społeczne. Wszystko to – i inne, pomniejsze wady – nie przekreśla oczywiście wartości książki. Jej główne zalety dotyczą bowiem nie drugorzędnych w gruncie rzeczy rozwiązań „technicznych”, lecz całościowego przesłania. Tym zaś jest przewijająca się przez całą publikację opinia, że współczesny model gospodarczy jest po prostu antyspołeczny. Nie tylko w sferze ekonomicznej, ale także na takich płaszczyznach, jak moralność, długofalowy i stabilny rozwój, kondycja wspólnot ludzkich itp. Z wielu cennych myśli zawartych w „Mowie w obronie człowieka”, szczególnie ważna wydaje mi się ta: …nie możemy zawsze po prostu akceptować rozpowszechnionego mówienia o „koniecznościach życiowych”, które jakoby nie pozostawiają nam żadnego wyboru. Nie możemy […] bezdyskusyjnie i potulnie przyjmować uzasadniania społecznego nieporządku rzekomymi gospodarczymi koniecznościami życiowymi. Warto o tych słowach arcybiskupa Monachium i Fryzyngi pamiętać zawsze. A szczególnie wtedy, gdy jakiś rozmodlony polityk lub katolicka gazeta przekonują, że kolejne antyspołeczne, neoliberalne rozwiązania w sferze gospodarki, pomocy socjalnej, służby zdrowia i wielu innych dziedzinach musimy wdrożyć koniecznie. Otóż nie musimy. Remigiusz Okraska

abp reinhard marx (we współpracy z dr. arndem küppersem), Kapitał. Mowa w obronie człowieka, wydawnictwo homo Dei, kraków 2009, przełożył Janusz serafin cssr. książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: wydawnictwo homo Dei, ul. Zamojskiego 56, 30-523 kraków, tel. (12) 656 29 88, e-mail: wydawnictwo@redemptor.pl, księgarnia internetowa: www.homodei.com.pl


150

Demokracja

bez fikcji

re Cen zja

Bartłomiej Grubich

Dla współczesnej cywilizacji charakterystyczna jest ogromna niecierpliwość. wiele książek mówi o tym, jak w błyskawiczny sposób ulepszyć życie: w trzydzieści dni zdobyć pracę i miłość, w rok – pieniądze i sławę. Dla tych, którzy nie wierzą w cudowne recepty, pozostaje rzetelna wiedza na temat narzędzi, które wymagają znacznie więcej wysiłku, lecz dają szansę na realną i długotrwałą poprawę jakości życia zarówno naszego, jak i współobywateli. właśnie takiej tematyce poświęcona jest książka dr. Piotra uziębły pt. „Demokracja partycypacyjna”. Autor podejmuje w niej kwestie dotyczące prawnego kształtu demokracji bezpośredniej w dzisiejszym świecie. Ogranicza się przy tym do poziomu ogólnokrajowego, pomijając funkcjonowanie demokracji partycypacyjnej na poziomie lokalnym. Nie jest to zarzut, ponieważ mimo takiego zawężenia tematyki książka i tak podejmuje trzy bardzo rozległe aspekty badawcze. Na pierwszy z nich składa się zdefiniowanie pojęć demokracji bezpośredniej i semibezpośredniej oraz ukazanie ich genezy. Już samo pojęcie demokracji bezpośredniej okazuje się niejednoznaczne. Można negować jej istnienie w dzisiejszym świecie, można też uznawać ją za powszechną (ponieważ teoretycznie każdy może wykonywać funkcje publiczne). Podejścia te omawia Uziębło, wybierając jednak koncepcję inną, kompromisową. Za demokrację bezpośrednią uznaje te formy udziału zbiorowego podmiotu suwerenności bądź też jego części w realizacji władzy publicznej, które wiążą się z możliwością podejmowania przez tegoż suwerena ostatecznego rozstrzygnięcia, nie mającego szansy na jego wzruszenie przez inne organy publiczne, z organami przedstawicielskimi włącznie. Taka definicja odzwierciedla współczesną sytuację polityczną, w której mamy do czynienia z rozstrzyganiem większości spraw publicznych za pośrednictwem reprezentantów wyłonionych w wyborach, natomiast demokracja bezpośrednia jest jedynie uzupełnieniem demokracji przedstawicielskiej. Gdzieś pomiędzy znajduje się demokracja semibezpośrednia, która zakłada aktywny udział części lub wszystkich obywateli w procesie podejmowania decyzji, lecz ostateczne słowo należy do organów przedstawicielskich. Autor w pierwszej części książki podejmuje także kwestię historycznego rozwoju form partycypowania

mieszkańców w sprawowaniu władzy. Począwszy od starożytnych Aten i Rzymu, poprzez Szwajcarię i Stany Zjednoczone XIX wieku, Uziębło pokazuje, choć bardzo ogólnie, zmienność tego, co dzisiaj nazwalibyśmy demokracją bezpośrednią: zarówno pisane lub niepisane zasady jej dotyczące, jak i ich praktyczne zastosowanie. Tę część książki kończy typologia współczesnych instytucji demokracji bezpośredniej i semibezpośredniej, w ramach której omówione zostały różne rodzaje i formy m.in. zgromadzenia ludowego, inicjatywy ludowej, referendum, plebiscytu, weta ludowego.


151 Druga część książki poświęcona jest przeglądowi rozwiązań prawnych, dotyczących demokracji partycypacyjnej w różnych krajach. Jak pisze autor, kryteria wyboru takich a nie innych państw obejmują z jednej strony praktyczne wykorzystanie instrumentów demokracji bezpośredniej, z drugiej – oryginalność danej regulacji prawnej. Stąd pojawiają się tutaj Szwajcaria, Francja czy Urugwaj (zwany „Szwajcarią Ameryki”), lecz także Filipiny, Mongolia, Liberia czy Botswana. Ostatni rozdział książki dotyczy funkcjonowania demokracji bezpośredniej i semibezpośredniej w Polsce. Z racji małej liczby narzędzi bezpośredniej partycypacji obywateli na poziomie ogólnokrajowym, opisano tu przede wszystkim teorię i praktykę stosowania referendum oraz obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. Uzupełniono to uwagami na temat prawa petycji i wysłuchania publicznego. Książka Piotra Uziębły ma w założeniach wskazać odpowiedzi na dwa pytania. Po pierwsze, jak w różnych miejscach świata wygląda prawna podbudowa partycypacji obywateli w sprawowaniu władzy na poziomie ogólnokrajowym. Po drugie, w jaki sposób jakość narzędzi demokracji bezpośredniej wpływa na częstotliwość i sposób ich wykorzystania. Niestety, pod tym drugim względem czytelnik może czuć się nieco zawiedziony. Brakuje w „Demokracji partycypacyjnej” rozdziałów typowo syntetycznych, podsumowujących materiał zebrany przez autora. Szczególnie widoczne jest to w drugiej części książki, gdzie przedstawiono formy realizacji idei partycypacji w 27 krajach. Sam w sobie materiał jest ciekawy i – co szczególnie ważne w przypadku tego typu prac – rzetelny, poparty przepisami, przykładami czy literaturą, przede wszystkim prawniczą. Jednak „chłodnym” i precyzyjnym opisom mechanizmów demokracji bezpośredniej w poszczególnych krajach nie towarzyszą wnioski, zebrane w choćby krótkim podsumowaniu. Niewątpliwie pomogłoby to w odbiorze książki. Inną kwestią jest to, że odpowiedź na drugie pytanie postawione przez Uziębłę, z wykształcenia prawnika, jest na gruncie samego tylko prawa niemożliwa. Demokracji nie można sprowadzić do koncepcji prawnej, tak jak nie można jej analizować ograniczając się do narzędzi i języka ekonomii, jak chciał tego np. Schumpeter. Tego typu podejścia zapominają o tym, że demokracja nie jest czymś danym, w formie konkretnych przepisów, do których w sposób bierny dostosowują się obywatele. Jest raczej kompetencją wyrosłą z systemu kulturowego i społecznego, a dopiero później – prawniczego i już politycznego sensu stricte. Z tego też względu jakościowy rozwój systemu politycznego nie przyniesie realnej zmiany, jeśli nie pójdzie za nim rozwój obywateli na drodze edukacji demokratycznej. Demokracja nie różni się od innych ustrojów politycznych tym, że daje szczęście, lecz tym, iż relacje pomiędzy władzą a obywatelami są w jej ramach przede wszystkim wzajemne. W tym cały problem z demokracją, że musi być ona odpowiednio kształtowana, ale musi też kształcić. Najlepsze nawet prawo, z rozbudowanymi

narzędziami demokracji bezpośredniej, nie „uczyni” demokracji w społeczeństwie biernych jednostek. Stąd powyższe pytanie, choć wartościowe i ciekawe, wydaje się być postawione w złym kontekście. Oczywiście nie przekreśla to wartości samej książki, która broni się choćby przez wspomnianą już rzetelność. Jej główną zaletą jest to, że umożliwia spojrzenie na różnorodność systemów i rozwiązań polityczno-prawnych na świecie. Jest tu więc miejsce choćby na kgotla, czyli formę lokalnego zgromadzenia ludowego, funkcjonującą w Botswanie jako pozostałość z czasów plemiennych – stanowi ona formę dialogu władz państwowych ze społecznościami lokalnymi. Jest też miejsce na dziesiątki różnych odmian referendów, inicjatyw ludowych, które w każdym kraju, choć podobne, wyglądają zawsze inaczej. Książka Uziębły pokazuje to, równocześnie poddając w wątpliwość sens bezpośredniego przenoszenia rozwiązań politycznych, nawet wyjątkowo skutecznych, z jednego kraju do drugiego. Zawsze należy uwzględnić lokalne czy regionalne realia społeczne i kulturowe. Na przykład początek demokracji bezpośredniej w Szwajcarii, gdzie mechanizmy partycypacji obywatelskiej są obecnie najbardziej rozwinięte, nie wziął się z tego, że ktoś zapisał je w konstytucji, a następnego dnia funkcjonowały bez problemu. Autor podkreśla również, że instytucje demokracji bezpośredniej mogą być formą legitymizacji reżimów autorytarnych, jak to było w przypadku Grecji czy Portugalii. W drugim z tych państw w 1933 r. za pomocą referendum obywatelskiego przyjęto konstytucję proklamującą Nowe Państwo (Estado Nuevo). Z 1,2 miliona osób uprawnionych do głosowania – w tym po raz pierwszy w Portugalii także części populacji kobiet, tzn. mających średnie wykształcenie oraz będących głowami rodzin – 720 tysięcy było za zmianami, przeciw 6 tys., a 480 tys. uprawnionych nie oddało głosu. W ten, w pełni demokratyczny sposób, ustanowiono nowy, niedemokratyczny ustrój. W praktyce realna władza polityczna przekazana została w ręce premiera António de Oliveiry Salazara, zadeklarowanego zwolennika silnego, autorytarnego państwa. Jego dyktatura doprowadziła do ograniczenia praw obywatelskich i politycznych oraz osłabienia demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Najciekawsza w „Demokracji partycypacyjnej” wydaje się jednak część trzecia, poświęcona Polsce. Niestety, już sama struktura rozdziałów wskazuje na stopień partycypacji Polaków w podejmowaniu decyzji politycznych na poziomie centralnym. Dr Uziębło dużo miejsca poświęca teorii prawnej, dotyczącej uczestnictwa obywateli w życiu publicznym poprzez referenda czy inicjatywy ustawodawcze, niewiele natomiast – praktyce. Ta jest bowiem jak dotąd sporadyczna. Ostateczny kształt mechanizmom demokracji bezpośredniej nadała konstytucja RP z 1997 r. W art. 4 ust. 2 czytamy, że „Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”. Zdaniem Uziębły i większości


152 konstytucjonalistów, zapis ten jasno wskazuje, iż w Polsce mamy do czynienia z demokracją przedstawicielską, uzupełnioną przez bezpośrednią i semibezpośrednią (podobnie jest w większości państw na świecie). W konstytucji zawarto również ogólną regulację dotyczącą referendum. Jej rozwinięcie w zakresie zasad i trybu przeprowadzania nastąpiło po sześciu latach, w postaci ustawy o referendum ogólnokrajowym. Termin jej przyjęcia nie był przypadkowy. Jak pisze Uziębło, bezpośrednią przyczyną uchwalenia wspomnianej ustawy stała się konieczność przeprowadzenia referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej. I dodaje: Niestety jednak, wyraźnie można zaobserwować, że cały kształt ustawy został zdeterminowany właśnie przez to konkretne głosowanie ludowe. Uważam nawet, iż uzasadnione jest stwierdzenie, że została ona przygotowana tak naprawdę wyłącznie po to, aby dać szansę na skuteczne przeprowadzenie powyższego referendum i akceptację ratyfikacji traktatu akcesyjnego. Referendum stało się zatem mechanizmem demokracji bezpośredniej nie ze względu na dobro wspólne czy jakość rozwiązywania problemów publicznych, lecz na użytek zaledwie jednej sprawy. Konsekwencją tego są zapisy prawne pozbawione racjonalności, a wręcz pod znakiem zapytania stoi ich konstytucyjność. Przykładowo, w przypadku głosowania dwudniowego, po pierwszym dniu obwodowe komisje wyborcze mają obowiązek podania informacji na temat liczby wydanych kart do głosowania. Oznacza to de facto ujawnienie frekwencji, a więc możliwość oszacowania, jaka jest szansa na uznanie wyników referendum za wiążące (wymagane do tego jest wzięcie udziału w głosowaniu co najmniej 50% uprawnionych). Uziębło precyzyjnie wylicza różne budzące wątpliwości rozwiązania, obliczone na zwiększenie frekwencji we wspomnianym głosowaniu. Można tu wymienić nieuzasadnioną opcję wydłużenia czasu referendum z jednego do dwóch dni czy też niedopracowaną możliwość tworzenia komisji wyborczych w domach studenckich. Niestety, prawo pisane pod konkretną sytuację zazwyczaj źle funkcjonuje w dłuższej perspektywie… Nieco dwuznaczne jest również przyznanie fundacjom i stowarzyszeniom prawa do udziału w kampanii referendalnej w mediach publicznych. Widać tu bowiem w sposób wyraźny, że po raz kolejny ustawodawca kierował się partykularnym interesem, związanym z referendum akcesyjnym, chcąc stworzyć możliwość dostępu do czasu antenowego dla całej grupy organizacji proeuropejskich, których znaczenie niekiedy było zupełnie marginalne – wyjaśnia autor książki. Konsekwencją tego jest sytuacja, gdy partie, które otrzymały w poprzednich wyborach niecałe 3% poparcia, a więc ponad 100 tysięcy głosów, nie mają w trakcie kampanii referendalnej dostępu do mediów publicznych, natomiast niektóre stowarzyszenia mające piętnastu członków i brak szerszych wpływów społecznych – prawo takie posiadają. Dlatego też przyjęta regulacja ma charakter ewidentnie dyskryminujący, a tym samym jej konstytucyjność wydaje się

być wątpliwa – stwierdza Uziębło. W przypadku referendum akcesyjnego opinia publiczna była dość jednogłośna, a z perspektywy czasu – i wyników późniejszych sondaży – kwestia wejścia do Unii Europejskiej nie budzi już większych kontrowersji. Jednak to samo prawo będzie obowiązywało również w przypadku ewentualnych kolejnych referendów w sprawach niekoniecznie jednoznacznych. Inne problemy są natomiast widoczne w przypadku inicjatywy ludowej. Obywatele mogą dzięki temu narzędziu zgłaszać projekty ustaw, które są następnie rozpatrywane przez Sejm na równych prawach z propozycjami innych podmiotów posiadających inicjatywę ustawodawczą (rząd, parlamentarzyści, prezydent). Oznacza to, iż w Polsce mamy do czynienia z inicjatywą ludową pośrednią, gdyż ostateczna decyzja dotycząca przyjęcia lub odrzucenia projektu należy do organu przedstawicielskiego, a nie do obywateli. Od czasu wejścia w życie ustawy, która umożliwiła wykonywanie inicjatywy ustawodawczej przez wyborców, a więc od roku 1999 pojawia się około siedem komitetów inicjatywy ustawodawczej rocznie (łącznie zgłaszano ich powstanie sześćdziesiąt trzy razy) – informuje dr Uziębło. Tryb zgłaszania obywatelskich projektów ustaw obarczono jednak dużą liczbą wymagań, co sprawia, że w praktyce wykorzystanie tego mechanizmu jest bardzo ograniczone. Zdecydowana większość dotychczas zawiązanych komitetów nie poradziła sobie z zebraniem w określonym przez ustawodawcę czasie wymaganych 100 tysięcy podpisów obywateli uprawnionych do głosowania. Tylko osiemnastu komitetom udało się wprowadzić swój projekt ustawy do rozpatrzenia w Sejmie. Jak zwraca uwagę autor „Demokracji partycypacyjnej”, prawie wszystkie z nich miały oparcie w znaczących organizacjach politycznych lub społecznych. Przykładowo, obywatelski projekt ustawy o zmianie ustawy o zawodach pielęgniarki i położnej oraz kilka innych projektów ustaw dotyczących bezpośrednio konkretnych kategorii pracowników pochodziło ze środowisk związków zawodowych (przede wszystkim OPZZ). Bez instytucjonalnego wsparcia organizacji studenckich nie udałoby się zebrać podpisów na rzecz zmian w systemie ulg w opłatach za przejazd środkami transportu zbiorowego. Podobnie sytuacja wyglądała także w przypadku innych obywatelskich inicjatyw ustawodawczych. Powody tego są proste. O ile dla takich organizacji zebranie wymaganych podpisów nie wydaje się jakimś szczególnie skomplikowanym wyzwaniem, o tyle inicjatywy oddolne, które powoływane są ad hoc, przez osoby nie mające powiązań organizacyjnych, niejako z góry skazane są na niepowodzenie. Stąd też inicjatywa ludowa staje się często narzędziem nacisku politycznego, szczególnie ze strony opozycyjnej. Zdecydowanie mniej zręcznie jest bowiem Sejmowi odrzucić projekt obywatelski, poparty przez dziesiątki tysięcy wyborców, niż odrzucić projekt ugrupowania opozycyjnego, wniesiony jako projekt poselski – czytamy. Stawia to pod znakiem zapytania realną „bezpośredniość” tego typu elementów demokracji. Szczególnie, że konkretne przykłady są w tym względzie bezlitosne.


153 Uziębło podkreśla mianowicie, iż żadna w pełni oddolna inicjatywa nie zakończyła się powodzeniem. Tylko dwa projekty miały odbicie w uchwalonej później ustawie (dotyczyły zakazu prywatyzacji lasów oraz dopuszczalności importu niesortowanej odzieży używanej). W pozostałych przypadkach albo projekty upadały, w związku z tym, że Sejm dwóch kolejnych kadencji nie rozpatrzył projektu, ewentualnie poprawek do ustawy wniesionych przez Senat, względnie zostały uchwalane w wersji w istotny sposób odbiegającej od propozycji złożonej przez obywateli (chociażby projekt nowelizacji prawa farmaceutycznego, który został przyjęty w wersji idącej w zupełnie odmiennym kierunku) – wylicza autor książki. Kiedy dodamy do tego niejasności prawne dotyczące finansowania komitetów oraz innego typu luki czy nieprzemyślane decyzje dotyczące procedur inicjatywy ludowej, sprawa demokracji semibezpośredniej wygląda niezbyt optymistycznie [o problemach obywatelskich inicjatyw ustawodawczych obszernie pisaliśmy w „Obywatelu” nr 35 – przyp. red.]. Podsumowując trzeba podkreślić, że pomimo różnorodności instytucji demokracji bezpośredniej i semibezpośredniej obecnie istotne znaczenie mają wyłącznie referendum, a także pośrednia inicjatywa ludowa. Co więcej, nawet i te instytucje nie są powszechnie wykorzystywane – ocenia Uziębło. Czy w związku z tym należy porzucić wszystkie rozwiązania demokracji partycypacyjnej i uznać demokrację przedstawicielską za oczywistą (by nie rzec: wyłączną) formę polityczną, dziś i w najbliższej przyszłości? Oczywiście, że nie, co dość przewrotnie unaocznia recenzowana książka. Otóż wymieniając liczne wyraźnie błędne lub choćby wątpliwe zapisy prawne, autor wskazuje, że można je wyeliminować. Ponadto w całej „Demokracji partycypacyjnej” przewija się wiele wątpliwości czy niejasności, które należy prędzej czy później poruszyć w debacie publicznej. To np. kwestia tego, czy umożliwić głosowanie za pomocą tradycyjnej poczty; czy sens mają dwudniowe wybory; czy głosy nieważne w referendach mają być uznawane za głosy „przeciwko”, do czego de facto prowadzą aktualne ustalenia. Zupełnie inny zagadnieniem, wymagającym prawdopodobnie osobnej książki, jest to, jak nowoczesne technologie, przede wszystkim Internet, wpłyną na możliwości

i „jakość” partycypacji obywateli. To kwestia otwarta, choć Internet jest i będzie zawsze jedynie narzędziem, które samo w sobie nie zbawi żadnej demokracji, a w najbliższej przyszłości nie zastąpi nawet tradycyjnych instytucji demokratycznych. Warto sięgnąć po książkę Piotra Uziębły. Nie pozwoli ona zrozumieć samej idei demokracji, nie jest także formą poradnika, jak korzystać z jej instrumentarium. Niewątpliwie jednak daje rzetelny obraz partycypacji obywatelskiej na poziomie centralnym – z perspektywy prawnej. Szczególnie wartościowy jest ostatni rozdział, poświęcony demokracji bezpośredniej i semibezpośredniej w Polsce, wskazujący na to, co dobre i na to, co złe we współczesnych regulacjach mechanizmów takich jak referendum, inicjatywa ludowa czy prawo petycji. Skoro większość osób wskazuje na demokrację jako na najlepszy z dotychczas wymyślonych systemów politycznych, warto być wobec niej konstruktywnie krytycznym. I uznawać ją za coś zmiennego, co samo w sobie niekoniecznie daje nową, lepszą jakość. Jako podsumowanie warto tutaj przywołać słowa autora „Demokracji partycypacyjnej”: Nie można dopuścić, aby rozstrzygnięcia podejmowane były ponad głowami mieszkańców, gdyż to będzie oznaczać kres prawdziwej demokracji. Zasadniczym jest więc ciągłe modyfikowanie kształtu normatywnego instytucji demokracji bezpośredniej i semibezpośredniej, w kierunku, który nie pozwoli na stwierdzenie, że lud jako zbiorowy podmiot suwerenności będzie traktowany jedynie jako pewna fikcja prawna, idea, mająca służyć wyłącznie legitymizacji władzy w państwie. Bartłomiej Grubich

Piotr uziębło, Demokracja partycypacyjna. Wprowadzenie, wydawnictwo centrum Badań społecznych, Gdańsk 2009. cała książka, objęta licencją Creative Commons – Użycie Niekomercyjne, jest bezpłatnie udostępniona na stronie internetowej wydawcy: www.cbs.edu.pl

Obywatela ilustruje:

studio graficzne - dla dobra wspólnego


154

Sens i tożsamość

„Solidarności”

re Cen zja

Krzysztof Wołodźko

Od wielu lat toczy się spór o naturę Solidarności. Niektóre wypowiedzi na temat tego ruchu są tak rozbieżne, że aż trudno uwierzyć, że ich autorzy mówią o tym samym. […] Te spory sprowadzają się – jak sądzę – do pytania o to, czy idee Solidarności i jej sposób myślenia były przekroczeniem, czy też odzwierciedleniem ideologii komunistycznej – stwierdza Paweł rojek we wstępie swej książki „semiotyka solidarności. analiza dyskursów PZPr i nsZZ solidarność w 1981 roku”. w tym świetle dyskusja nad „solidarnością” to debata o tożsamości ruchu, będącego trwałym, choć często płytko pojmowanym elementem polskiej historii. Praca ma charakter ściśle naukowy, specjalistyczny, więc jej lektura może stanowić dla czytelnika pewien kłopot. Z drugiej jednak strony, dla socjologów, filozofów polityki, historyków, ambitnych polityków, a także badaczy i świadków epoki, którzy widzą w „Solidarności” coś więcej niż przebrzmiałą, nieco sentymentalną opowieść – może stanowić cenne źródło inspiracji i pogłębionego rozumienia. Jaką tezę stawia autor? Twierdzi on: Spór o Solidarność ma ogromne konsekwencje polityczne i tożsamościowe. Jeśli ten ruch – jak sugerują zwolennicy „tezy o odzwierciedleniu” – miał rzeczywiście totalitarny charakter, to odwołanie się do niego na scenie politycznej może dziś budzić tylko niepokój, a pamięć o jego bohaterach jest w nowoczesnym społeczeństwie zbędnym balastem. Solidarnościowy „styropian” jest bowiem wart tyle samo, co partyjny „beton”. To przekonanie, rozpowszechnione w latach dziewięćdziesiątych wśród elit postkomunistycznych i częściowo postsolidarnościowych, przesądziło przypuszczalnie o tym, że wpływ idei Solidarności na ustrój polityczny III Rzeczypospolitej był znikomy, a za prawdziwy początek nowego porządku uznaje się rok 1989, a nie 1980. Możliwa jest jednak inna interpretacja, która zdaje się dopiero czekać swojego czasu i dowartościowania: Skoro idee ruchu nie są wytworem sowieckiego panowania,

myślenia totalitarnego i kolektywizmu, to mogą znaleźć miejsce także w społeczeństwie demokratycznym. Co więcej, wydaje się, że nadają się one do roli fundamentu wspólnoty politycznej o wiele bardziej niż niektóre idee promowane po 1989 roku.

Słowa mają konsekwencje Jedno z pierwszych pytań, jakie zadaje autor „Semiotyki Solidarności…”, dotyczy roli ideologii w ustroju komunistycznym. Jego zdaniem, państwowa ideologia i jej oficjalne funkcjonowanie są najistotniejszymi cechami, stanowiącymi o tożsamości krajów komunistycznych. Społeczeństwo komunistyczne było budowane według wskazań rozbudowanej doktryny, która miała pretensje do statusu nauki i darzona była bezgranicznym zaufaniem – pisze. Zagadnienie to pociąga za sobą następne: jak odnoszą się do ideologii rządzeni i rządzący? A zatem: jakie formy istnienia przybiera ideologia w społeczeństwach ideologicznie zdeterminowanych? Rojek stwierdza: Realny socjalizm nie był ani statokracją, partokracją, ani nawet ideokracją; był logokracją, czyli „słowokracją”. W systemie tym nie rządziły idee, ale słowa. […] W idee nie trzeba wierzyć, lecz wystarczy powtarzać słowa. Symulowanie akceptacji ideologii całkowicie wystarczało, aby system realnego socjalizmu istniał.


155 Autor przypomina esej „Siła bezsilnych” Václava Havla, w którym ten tak opisuje praktyczne konsekwencje owej „słowokracji”: Jest to alibi, z którego może skorzystać każdy: od kierownika sklepu warzywnego, strach o posadę skrywającego pod płaszczykiem rzekomego zainteresowania łączeniem się proletariuszy wszystkich krajów, aż po działacza na samym szczycie, który pragnienie utrzymania się przy władzy może przystroić w słowa o służbie klasy robotniczej. Mamy tu do czynienia z rytuałami „chochołowych ludzi”, nie wierzących w treść i sens oficjalnie wyznawanych słów, których publiczne podważanie jest niebezpieczne, ale prywatne odrzucenie właściwie wskazane i naturalne. Jednak „prywatna niewiara” w logice systemu nie była aż tak wiążąca i problematyczna, gdyż fikcja „słowokracji” miała bardzo realne skutki. Zdaniem Rojka, ideologię komunistyczną cechowały następujące czynniki: ze względu na treść uznaje się ona za absolutną prawdę, która zawiera także aspekt moralny, ze względu na formę jest natomiast uznawana za prawdę jedyną i wyczerpującą. Interesująco jawi się w tym świetle definicja prawdy, rozumianej nie jako zgodność wypowiedzi z rzeczywistością, lecz jako zgodność wypowiedzi z innymi wypowiedziami. Takie rozumienie prawdy odsyła nas wprost do praktyk opisanych przez George’a Orwella w „Roku 1984”: prawdę należy aktualizować zgodnie z wymogami chwili, „mądrością etapu”, okolicznościami, wydarzeniami historycznymi. Prowadzi to do powstania „rzeczywistości ideologicznej”, nie przystającej do znaczenia tego, co rozumiemy pod pojęciem „rzeczywistości” jako takiej. To powoduje, zdaniem badaczy ideologii komunistycznej, iż okazuje się ona „impregnowana na empirię” (Jadwiga Staniszkis). Kryzysy systemu, np. ekonomiczne, biorą się z zewnątrz, pochodzą od „burżujów”, „kułaków”, „trockistów”, „imperialistów”, wynikają z działalności zagranicznych rozgłośni czy „elementów antysocjalistycznych”. Jeśli zło wymaga przyznania się do winy, to w takiej sytuacji receptą na usterki ideologii okazuje się… jeszcze więcej ideologii. Autor „Semiotyki Solidarności…” wskazuje także na magiczność („życzeniowość”) i aksjologiczność komunistycznej nowomowy (uznaje się ona za prawdziwą i jedynie słuszną), na jej arbitralność (ideologia pod dyktando Partii) i syntetyczność (przyswojenie sobie zarówno reguł dyskursu oficjalnego, jak nieoficjalnego, operowanie niedomówieniami, grami słownymi wobec odbiorcy).

Poszukiwanie sprzeczności Dominacja dyskursu komunistycznego nie znosiła jednak rzeczywistości jako takiej, konsekwentnie prowadząc do kryzysów w funkcjonowaniu państw zarządzanych za pomocą ideokracji czy „słowokracji”. Uwikłanie w rzeczywistość, która miała tę przykrą cechę, że nie dawała się zastąpić „rzeczywistością ideologiczną”, prowadziło do powstawania sprzeczności w samym systemie. Autor recenzowanej publikacji skupia się na trzech kategoriach sprzeczności: w kulturze, polityce i gospodarce.

Sprzeczność w kulturze wynikała ze zderzenia dwóch tradycji, a zatem dwóch języków, dwóch „polszczyzn”. Pierwsza tradycja była dziedziczona jako narodowa, w dużej mierze związana z katolicyzmem, drugą przyniosły ze sobą nowe władze i była to mowa, struktura i treści związane z marksizmem-leninizmem w jego sowieckiej wersji. Ponieważ pierwszy język okazał się zbyt silny, by go zupełnie wyrugować, drugi zaś na tyle mocny (siłą monopolu władzy), by na długo zająć sferę publiczną, doszło między nimi do mniej lub bardziej otwartego konfliktu. Ów konflikt z jednej strony prowadził do napięcia między rolami publicznymi a prywatnymi, a z drugiej wyraźnie dzielił życie społeczne na sferę prywatną i publiczną. Paweł Rojek przypomina wyniki badań z lat 80., wedle których życie publiczne przed narodzinami Pierwszej „Solidarności” było powszechnie uważane za „teatralne”, „rytualne”, „fasadowe”. Dopiero „Solidarność” spowodowała, że język używany publicznie stał się językiem „zwykłych ludzi”, ponieważ ci, którzy tworzyli ją tak, jak chcieli, w rezultacie mówili w niej także tak, jak chcieli. Mowa „Solidarności” wymusiła na władzy zmianę języka, choćby częściową czy taktyczną rezygnację z nowomowy: Jak zauważyło wielu autorów, negocjacje w Stoczni Gdańskiej toczyły się w czystej polszczyźnie, praktycznie bez elementów nowomowy. […] Zdumiewającą metamorfozę przeszedł też sposób mówienia samego pierwszego sekretarza. Przemowa Gierka z 18 VIII 1980 roku była utrzymana w starym stylu, a wystąpienie kilka dni później, 24 VIII, było niemal całkowicie pozbawione elementów nowomowy.


156 Polityczne sprzeczności komunizmu również wynikały z natury dogmatów jego ideologii. Podstawowym źródłem napięcia była tu praktyka ufundowana na przekonaniu, że tylko Partia jest autentycznym wyrazicielem interesów „ludu pracującego miast i wsi”, a zatem – przynajmniej werbalnego – suwerena Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Takie rozumienie życia politycznego de facto znosiło definicję polityki jako ścierania się różnych poglądów i interesów, prowadzącego do formułowania i realizowania wspólnych celów. Sytuacja, w której Partia rzekomo obiektywnie rozpoznaje i reprezentuje interesy ludu/narodu, prowadzi do wyeliminowania potrzeby debaty publicznej, do sprowadzenia oponentów do roli albo oszukanych (np. przez czynniki zewnętrzne, w rodzaju Radia Wolna Europa, prasy emigracyjnej), albo wrogów. Stąd w pierwszym wypadku potrzebna jest propaganda, wyzwalająca z fałszywej świadomości, w drugim – represja. Z tego wynika również totalny charakter sprawowania władzy i nadzoru: od struktur państwowych, przez wojsko, siły bezpieczeństwa czy szkolnictwo, aż po stowarzyszenia kulturalne czy „spółdzielczość”. Gdzie rodzi się tu sprzeczność? Wynika ona z potrzeby zapewnienia sobie i upewnienia się w legitymacji do sprawowania władzy, a równocześnie z niemożności uzyskania tego stanu w normalnym, nieskrępowanym życiu publicznym. Konieczność i niemożliwość brania pod uwagę żądań społecznych prowadziła do prób symulowania przez Partię głosu społeczeństwa. Dlatego też PZPR sama organizowała dla siebie bodźce społeczne (Winicjusz Narojek). W bezalternatywnym ustroju politycznym była to jednak sytuacja absurdalna i na nowo wzmacniająca „rzeczywistość ideologiczną”. Dopiero szesnaście miesięcy legalnego działania Solidarności pozwoliło w pewnym przynajmniej stopniu na stworzenie instytucji, które rzeczywiście odpowiadały potrzebom ludzi. […] W tym czasie powstały lub zostały odnowione dziesiątki organizacji społecznych, związków, stowarzyszeń zawodowych, kulturalnych i politycznych. Rozkwitało społeczeństwo obywatelskie. Organizowali się robotnicy, rolnicy, studenci, naukowcy, dziennikarze, harcerze. Trzecia sprzeczność dotyczyła bodaj najbardziej newralgicznego punktu ustroju komunistycznego, czyli gospodarki. Każda próba realizacji ideologii w tej sferze wymuszała paradoksalnie rezygnację z jej realizacji. Aby istnieć, system komunistyczny nie mógł się w pełni urzeczywistnić. Centralizm, nieefektywność i nieracjonalność gospodarki, hipertrofia regulacji przynosiły kryzys jako bodaj jedyną obiektywną informację o ekonomicznym stanie państwa. Administracja państwowa próbowała bezskutecznie symulować interesy rynkowe, podobnie jak próbowała symulować interesy różnych grup społecznych – zauważa Rojek. Interesujące w tym świetle są działania samej „Solidarności”, traktowanej przez część badaczy jako równie utopijna gospodarczo, co władze PRL. Paweł Rojek zaznacza, iż Solidarność sformułowała projekt przekształceń własnościowych

związany z rozwojem samorządów robotniczych. Projekt ten jednak został odrzucony przez rządzących jako sprzeczny z zasadami ustrojowymi PRL-u.

Poza Systemem? W analizie fenomenu „Solidarności” autor recenzowanej pracy odwołuje się do badań socjologicznych polskich naukowców, prowadzonych jeszcze w latach 80. Za jednym z badaczy zwraca uwagę na niezwykłość zjawiska: Ustroje zmieniają się rzadko, a jeszcze rzadziej zdarza się, by ustrój zmieniał się w kraju, w którym istnieje dobrze rozwinięta socjologia. Podczas „karnawału” „Solidarności” istniały w kraju trzy zespoły badawcze, zajmujące się nowo powstałym związkiem. Pierwszym kierował Alain Touraine, jego praca została opublikowana na Zachodzie tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Pozostałe powstały w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikacje wieńczące badania tych zespołów ukazały się poza cenzurą (w nakładzie 100 egz.), a w normalnym obiegu wydawniczym pojawiły się dopiero po dwudziestu latach. Obraz, jaki pomogły wykreować, był niejednoznaczny. Część badaczy uznała „Solidarność” za odzwierciedlenie ideologii komunistycznej (Jadwiga Staniszkis, Sergiusz Kowalski, Bronisław Świderski). Inni natomiast uznali ruch za przekroczenie istniejącego wówczas systemu, języka i praktyki władzy (Ireneusz Krzemiński, Mirosława Marody, Alain Touraine, Edmund Wnuk-Lipiński). Jak stwierdził wprost Roman Bäcker: Istnieje […] wiele argumentów na rzecz pojmowania Solidarności jedynie jako narzędzia realizowania podstawowych wartości charakterystycznych dla proto-obywatelskiego społeczeństwa. Inny pogląd przedstawiali np. Andrzej Walicki, zdaniem którego w „Solidarności” chciano zachować totalitaryzm w wersji zdemokratyzowanej, czy Mieczysław Rakowski, który z sarkazmem pisał po latach: Nie garnęła się ówczesna Solidarność do pluralistycznej demokracji przedstawicielskiej, nie tyle z wyczucia geopolitycznych ograniczeń, ile z potrzeby serca. Bliższa jej była demokracja kolektywistyczna, plebiscytarna. Paweł Rojek stara się wykazać, że bliższa prawdzie jest teza o autonomiczności „Solidarności” wobec PRL-owskiego ustroju. Akcentuje on oryginalność i odrębność tego ruchu. Za Ireneuszem Krzemińskim pisze o solidarnościowym oparciu porządku społecznego na wartościach i uznaniu pluralizmu opinii. Te dwa aspekty dopełniały się w „konsensusie wartości”. Był to w pewnym sensie „program minimum” (pozytywnie skontrastowany z „programem totalnym” Partii), złożony z wiary w godność człowieka i uznania konieczności utworzenia wspólnoty na tym gruncie (Grzegorz Bakuniak). Ten pozorny „minimalizm” mógł jednak zbliżyć do siebie ludzi o różnych przekonaniach i odmiennym podejściu, np. do kwestii religii. Z drugiej jednak strony pojawia się z całą siłą pytanie, na ile taka „Solidarność” mogła ostać się jako zwarty ruch społeczny w warunkach sporów ideowych w bardziej spluralizowanym społeczeństwie, uwolnionym od „słowokracji”


157 komunizmu. W każdym razie, zdaniem Krzemińskiego, cel był jasny: Solidarność chciała lepiej urządzić świat, nie wedle utopijnej wizji, ale przywracając swemu społeczeństwu i państwu podstawowe cechy wolnych ludzi i niezależnych państw. Oparcie porządku nowo powstałego ruchu na wartościach miało skutkować pluralizmem „Solidarności”. Przywrócenie znaczenia pojęciu godności wiązało się bowiem z uznaniem prawa do wolności wypowiedzi, a na bardziej elementarnym poziomie: wolności sumienia osoby ludzkiej. Miało to oczywiście konsekwencje społeczne i polityczne: Samoorganizujący się i samoograniczający się ruch, dający przykład dochodzenia do porozumienia w sposób negocjacyjny, był całkowitym przeciwieństwem konsolidacji wymuszonej przez nadzorujące centrum. Solidarność przy tym wcale nie stanowiła jedności, lecz niezmiernie zróżnicowaną wielość (Elżbieta Hałas). Następna kwestia wiąże się z podziałem na „my” i „oni”. Paweł Rojek wskazuje na te elementy w sposobie istnienia ruchu, które miałyby znosić ów podział. Przede wszystkim: „Solidarność” w swym działaniu zmierzała do porozumienia z ówczesnymi władzami. Nie było to porozumienie za wszelką cenę, ale próba prowadzenia dialogu, bynajmniej nie z pozycji siły. Miało się to zdaniem części badaczy zawierać w języku dyskusji „Solidarności”, pozbawionym elementów symbolicznej przemocy. Tym, co scalało, były także wartości narodowe, uznanie (pytanie, na ile „taktyczne”), że „wszyscy jesteśmy Polakami”. Przekonanie o elementarnej jedności miało znosić ostry podział na władzę i społeczeństwo, rządzących i rządzonych, dawało także możliwość odwołania się do wspólnej tożsamości i „dobra wspólnego”, jakim byłaby tu ojczyzna. To poczucie „pierwotnej wspólnoty” zostało zniszczone przez wprowadzenie stanu wojennego. Ostatnie zagadnienie wiąże się z treścią solidarnościowego przesłania i – z konieczności – z terminami, które były dla tamtej rzeczywistości istotne, jak „komunizm” czy „socjalizm”. Warto w tym miejscu przytoczyć dwie zacytowane przez Rojka wypowiedzi: Słowo „komunizm” jest odrzucane przez działaczy Solidarności; podobnie zdecydowanie odrzucają oni słowo „socjalizm” w tej sferze, w jakiej oznacza ono socjalizm realny, to znaczy taki, jaki panuje w Polsce czy Związku Radzieckim; ale część działaczy akceptuje to pojęcie, jeśli kojarzy się ono z wolnościami obywatelskimi i z prawami pracowników do zarządzania swoimi zakładami pracy (Alain Touraine). Analizując wypowiedzi robotników, można stwierdzić, że termin „socjalizm” używany jest przez nich w odniesieniu do projektu egalitarnego, wolnego społeczeństwa dobrobytu, społeczeństwa bez ograniczeń i dominacji (Mirosława Marody). Znamienne, że przy równoczesnym odrzuceniu terminu „komunizm”, próbowano przewartościować treść słowa „socjalizm”, odbierając je „uzurpatorskiej” władzy i nadając mu znaczenie zgodne z dyskursem solidarnościowym. Równocześnie, jak twierdzi Rojek, nie tworzono przekazu obowiązującego wszystkich: Działacze byli świadomi

zróżnicowania poglądów i nie zamierzali go zacierać. I tu znów elementem łączącym był „projekt minimum”, czyli odrzucenie komunistycznej frazeologii i praktyki. Ruch Solidarności nie ma w tej chwili ani określonej ideologii, ani określonego światopoglądu, łączy wierzących, niewierzących, piłsudczyków, dmowszczyków, ludzi wszelkiej barwy i ludzi bez określonej barwy politycznej. Trzeba nastawić się przede wszystkim na reprezentację, a nie na wybór (Andrzej Paczkowski). Trzeba jednak pamiętać, że niektórzy, np. Andrzej Ajnenkiel, chcieli, by „Solidarność” wyraźnie utożsamiła się z tradycjami ruchu robotniczego.

A to Polska właśnie Ostatnie dwa rozdziały to analiza dwóch dyskursów, partyjnego i solidarnościowego. Autor książki oparł się na materiałach IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR (Warszawa, 14-20 lipca 1981 r.), ze szczególnym uwzględnieniem „Programu Partii”, jej nowego statutu oraz „Referatu Komitetu Centralnego PZPR”. Jak zauważa Rojek: Teksty te […] były starannie przygotowane; ich autorzy liczyli się z tym, że będą one wnikliwie czytane nie tylko przez własnych działaczy, lecz także przez opozycję i zagranicznych sojuszników. Trudno – jak sądzę – znaleźć lepsze materiały ilustrujące oficjalny dyskurs Partii. Dyskurs „Solidarności” analizowany jest natomiast na podstawie dokumentów I Krajowego Zjazdu Delegatów (Gdańsk, 5-10 września i 26 września – 7 października 1981 r.), w szczególności autor publikacji zwraca uwagę na „Sprawozdanie Krajowej Komisji Porozumiewawczej”, statut związku oraz „Program” uchwalony na pierwszym Zjeździe. Warto zapoznać się z recenzowaną książką choćby dla tych dwóch rozdziałów, przynoszących omówienie sposobu argumentacji oraz samoświadomości/ samowiedzy obu stron sporu (a także debaty), które później będą w jakimś stopniu odpowiadać za porozumienia Okrągłego Stołu. Jak każdy wielki ruch społeczny i wielkie wydarzenie historyczne, „Solidarność” ma jeszcze wiele niezbadanych, pominiętych czy ignorowanych rozdziałów w swej historii. Publikacja Pawła Rojka jest jedną z tych, które pomagają – nie tylko młodemu pokoleniu – po raz kolejny podnieść zagadnienie tożsamości, znaczenia i fenomenu ruchu, który wywarł niebagatelny wpływ na historię Polski, a pośrednio – świata. Krzysztof Wołodźko

Paweł rojek, Semiotyka Solidarności. Analiza dyskursów PZPR i NSZZ Solidarność w 1981 roku, Zakład wydawniczy nomos, kraków 2009. książkę można nabyć wysyłkowo u wydawcy: Zakład wydawniczy nomos, ul. kluczborska 25/3u, 31-208 kraków, tel./fax.: (12) 626 19 21, e-mail: biuro@nomos.pl, księgarnia internetowa: www.nomos.pl


auto rzy numeru

158

Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – student polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim, założyciel Koła Myśli Krytycznej, początkujący publicysta (m.in. prowadzi bloga pod adresem www.wwwrbakalarczyk. redakcja.pl). Interesuje się gerontologią i edukacją, jest miłośnikiem książek Żeromskiego. Stały współpracownik „Obywatela”. Dominik Bierecki – student prawa w Wyższej Szkole Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Politycznych w Gdyni. Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – absolwent socjologii i student filozofii (UAM). W związku ze studiami mieszka w Poznaniu, choć wciąż przede wszystkim jest z Bydgoszczy. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie stara się zrozumieć zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolności oraz koncepcje J. Habermasa – to wszystko, by dowiedzieć się, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: bgrubich@interia.pl. Stały współpracownik „Obywatela”. Małgorzata Hanzl (ur. 1971) – adiunkt w Instytucie Architektury i Urbanistyki Politechniki Łódzkiej, a także urbanista czynny zawodowo. Studia na PŁ ukończyła broniąc pracę dyplomową w Ecole d’Architecture w Lyonie. Absolwentka Podyplomowego Studium Urbanistyki i Gospodarki Przestrzennej Politechniki Warszawskiej. W 2006 r. obroniła doktorat poświęcony nowym możliwościom udziału mieszkańców w planowaniu

przestrzennym, stwarzanym przez nowoczesne techniki komputerowe; w formie e-booka opublikował go serwis Regioportal.pl. Współpracuje z siecią wymiany dobrych praktyk w zakresie uczestnictwa społecznego w planowaniu CommunityPlanning. net, publikuje m.in. w „Przeglądzie Urbanistycznym” oraz w „Kulturze Enter”. Prowadzi bloga poświęconego urbanistyce, w tym partycypacji społecznej w planowaniu przestrzennym: www.mojemiasto.bblog.pl. Stanisław Jaromi OFM Conv. (ur. 1963) – absolwent teologii i ochrony środowiska, doktor filozofii, od lat zaangażowany w chrześcijańską edukację ekologiczną. Wieloletni delegat franciszkanów ds. sprawiedliwości, pokoju i ochrony stworzenia, przewodniczący Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu (REFA), współpracownik Franciscans International. Interesuje się sprawami dialogu pomiędzy nauką i wiarą, kulturą i duchowością, chrześcijańską wizją świata i różnymi nurtami ekofilozofii. Pracował duszpastersko w Czechach oraz w międzynarodowych centrach franciszkanów w Asyżu i Rzymie; obecnie mieszka w Krakowie. Tomasz Jarmużek (ur. 1974) – doktor filozofii. Czyta „Obywatela” od pierwszego numeru, bez pominięcia nawet jednego wydania. Ma konto w SKOK-u od 10 lat. Od dawna popiera idee ochrony dzikiej przyrody, nie łapie się jednak na tanie sztuczki „gabinetowych postępowców” z mainstreamu, którzy żyją ze szkodzenia interesom społecznym. Z wiekiem stał się bardziej konserwatywny, ale bez przesady. Tradycja, historia i wspólnota to dla niego więcej niż sentyment.

Derrick Jensen (ur. 1960) – amerykański pisarz, aktywista ekologiczny i wykładowca akademicki. Uważany za anarchoprymitywistę, autor szeregu nagradzanych książek, krytycznych wobec cywilizacji przemysłowej oraz wartości dominujących we współczesnych społeczeństwach zachodnich, m.in. „Language Older Than Words” (2000), „The Culture of Make Believe” (2002) oraz „Endgame” (2006); scenarzysta narysowanej przez Stephanie McMillan powieści graficznej „As the World Burns” (2007). Ukończył studia z zakresu inżynierii mineralnej oraz tzw. twórczego pisania (creative writing). Michał Juszczak (ur. 1981) – student kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Od lat kontynuuje zapomnianą już nieco tradycję szlachetnego amatorstwa; aktywista nieformalnego Ruchu Ludzi Ciekawych Wszystkiego. Ceni myślenie, które nie zastyga w ideologię; krytyczny czytelnik „mistrzów podejrzeń” (Marks, Nietzsche, Freud). Wielbiciel aforystyki E. Ciorana oraz S. J. Leca, a także aforyzmu jako formy. Domorosły kronikarz polskich sporów ideowych przełomu XX i XXI w., nałogowo i z pasją czytający prasę (prawie) wszystkich opcji. Od urodzenia mieszka w Łodzi. Andrzej Karpiński (ur. 1928) – dr hab. nauk ekonomicznych, profesor OLYMPUS Szkoły Wyższej im. R. Kudlińskiego w Warszawie. Specjalista w dziedzinie polityki przemysłowej i tzw. studiów nad przyszłością, autor ponad 80 rozpraw o tematyce gospodarczej. Od wielu lat członek prezydium Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” Polskiej Akademii Nauk.


Gavin Knight – brytyjski dziennikarz. Jego reportaże i analizy publikował m.in. „Times”, „Financial Times”, „Guardian”, „Daily Mail”, „Prospect”, „Evening Standard”, „Newsweek”, „Monocle”, „Esquire”, „New Statesman”, współpracował też z rosyjską sekcją BBC oraz występował jako komentator w programach CNN, Sky, ITN, BBC, CNBC, Channel Four. Ostatnio specjalizuje się w kwestii przestępczości i jej zwalczania, wcześniej m.in. w tematyce wschodniej (biegle zna rosyjski, dużo podróżował po b. Związku Radzieckim, dwa lata mieszkał w Odessie). Pracował m.in. dla słynnej firmy analitycznej Global Insight. Maciej Krzysztofczyk (ur. 1981) – magister filologii angielskiej z dużym apetytem na rosyjską. Zwolennik edukacji nieformalnej i samoedukacji, w czym dobitnie utwierdziły go doświadczenia nabyte w tzw. placówkach edukacyjnych. Ma tendencje do przedawkowywania Chomsky’ego, Bad Religion, seriali „Blackadder” i „Father Ted” oraz muzyki relaksacyjnej. Stały współpracownik „Obywatela”. Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, zastępca Dyrektora w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikował m.in. we „Frondzie”, „Glaukopisie”,

DOłąCZ DO NAS! jest pismem tworzonym społecznie przez ludzi, którzy utożsamiają się z celami i wartościami zebranymi w manifeście „Dla dobra wspólnego”, który znajdziesz na ostatniej stronie gazety. Jeżeli są one bliskie także Tobie, dołącz do nas! Propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl ilustracje, fotografie: studio@obywatel.org.pl inne formy wsparcia, wolontariat: biuro@obywatel.org.pl „obywatel”, ul. więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: (42) 630 17 49

„Nomosie”, „Nowej Myśli Polskiej”, „Państwie i Społeczeństwie”, „Pro Fide Rege et Lege”, „Studiach Judaica”, „Templum Novum”. Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z tego zadowolony. Stały współpracownik „Obywatela”. Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Redaktor „Obywatela”. Grzegorz Mazurek (ur. 1978) – absolwent Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, od 2005 r. funkcjonariusz SOK, aktualnie komendant jednego z posterunków. Wyznaje zasadę: „obserwuję, myślę i działam”, czasami niepokorny wobec całego świata; buntownik wychowany na polskim rocku. Szczęśliwy mąż i dumny ojciec, sportowiec-amator. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik,

publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor ponad 500 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od połowy lat 90. związany z polskim ruchem ekologicznym, od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego radykalnej obronie przyrody. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców


160 nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Redaktor naczelny portalu Lewicowo.pl, poświęconego dorobkowi i tradycjom polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Bartosz Pilitowski (ur. 1982) – doktorant w Zakładzie Interesów Grupowych Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Jego zainteresowania naukowe koncentrują się wokół wpływu otoczenia prawno-instytucjonalnego na gospodarkę, zawodowo zajmuje się wprowadzaniem na rynek produktów i usług innowacyjnych. Założyciel Fundacji Court Watch Polska, która stawia sobie za cel promocję i organizację obywatelskiego monitoringu sądów. Michał Sobczyk (ur. 1981) – dziennikarz obywatelski, z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środowiska. Z „Obywatelem” współpracuje od kilku lat, od 2006 r. wchodzi w skład redakcji pisma, obecnie jest zastępcą redaktora naczelnego. Od urodzenia mieszka na łódzkich Bałutach. Anna Sobótka (ur. 1985) – absolwentka etnologii i studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Pasjonatka literatury – samej w sobie i ujmowanej z różnych perspektyw, także jako zjawiska kulturowego. Chciałaby zajmować się literaturą w życiu zawodowym. Póki co koncentruje się na powolnym rozwijaniu skrzydeł poza bezpieczną przystanią studiów i rozpoczyna przygodę z pisaniem (które uwielbia i jest dla niej ważne) dla „Obywatela”. W działalności społecznej stawia pierwsze kroki, ale już czuje, że to pozytywny nałóg, który ją pochłonie. Piotr Stankiewicz (ur. 1979) – doktor nauk humanistycznych w zakresie socjologii, absolwent socjologii

i filozofii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Doktoryzował się na podstawie rozprawy poświęconej konfliktowi wokół genetycznie modyfikowanych organizmów w Polsce. Pracuje w Instytucie Socjologii UMK. Interesuje się problematyką konfliktu interesów, lobbingu oraz kontrowersjami związanymi z rozwojem nowych technologii. Aktualnie zajmuje się głównie kwestią możliwości i zasięgu demokratycznej kontroli nad innowacjami technologicznymi na przykładzie planów rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. Kontakt: piotrek@umk.pl Joanna Szalacha (ur. 1979) – socjolog, absolwentka stosunków międzynarodowych, adiunkt w Wyższej Szkole Bankowej w Toruniu, badacz w zespole prof. Andrzeja Zybertowicza, autorka tekstów analizujących zakulisowe i podmiotowe wymiary globalizacji, m.in. rozprawy doktorskiej „Podmiotowe aspekty globalizacji. Poza-państwowi aktorzy i globalna władza strukturalna”; nadal stara się wypracować intelektualnie swoje „gladwellowskie 10 tys. godzin”. Stała współpracownica „Obywatela”. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Zeszytach Karmelitańskich”, „W drodze”, „Jednocie”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Posłaniec”. W latach 2000-2002 sekretarz redakcji miesięcznika społeczno-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskiego „Spotkanie” w Warszawie (www.spotkanie.waw.pl). Autor słuchowiska radiowego „Akwarium”,

zaprezentowanego na Scenie Teatralnej Trójki. Stały współpracownik „Obywatela”. Krzysztof Wołodźko (ur. 1977) – wychował się w Szołdrach, pegeerowskiej wsi w Wielkopolsce, mieszka wraz z Żoną w Krakowie. Współpracownik platformy hostingowej www. salon24.pl, czasem tłumacz, czasem dziennikarz; lubi pisać i mówić o Nowej Hucie. Kontakt: k.wolodzko @iphils.uj.edu.pl. Stały współpracownik „Obywatela”. Magdalena Wrzesień (ur. 1986) – studentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Zainteresowana nieustannym poszerzaniem horyzontów. Miłośniczka literatury, filmu i – amatorsko przez siebie uprawianej – fotografii, chętnie spędza czas w kontakcie z przyrodą (szczególnie podczas górskich wędrówek). Jerzy Żyżyński (ur. 1949) – specjalista w dziedzinie zarządzania i ekonomii, statystyki, komentator ekonomiczny. Zajmuje się m.in. ekonomią sektora publicznego, polityką fiskalną i polityką pieniężną oraz ich wzajemnymi relacjami. Doktor habilitowany, kierownik Zakładu Gospodarki Publicznej Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, profesor tej uczelni. W latach 1993-1996 ekspert ekonomiczny w Zespole Budżetu i Finansów Biura Studiów i Ekspertyz przy Kancelarii Sejmu RP. W latach 1998-2004 członek Rady Społeczno-Gospodarczej przy Rządowym Centrum Studiów Strategicznych. Był ekspertem sejmowych komisji śledczych ds. prywatyzacji PZU oraz ds. prywatyzacji sektora bankowego. Autor m.in. „Pieniądz a transformacja gospodarki” (1998), „Wstęp do problematyki uwarunkowań i funkcji polityki pieniężnej i fiskalnej” (2002), „Podstawy metod statystycznych w zarządzaniu” (2004, 2007).


+

Czytelniku Zaprenumeruj „Obywatela”!

Warto, bo: ■ Zamawiając prenumeratę, zapłacisz taniej. Wesprzesz przy tym finansowo nasze społeczne inicjatywy (pośrednicy pobierają nawet do 50% ceny pisma!) ■ Masz szansę na ciekawe i cenne nagrody ■ Często dostaniesz drobny upominek dołączony do numeru ■ Prenumerata to wygoda – „Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej ■ Przy zamawianiu prenumeraty, wybrany archiwalny numer dostaniesz gratis (do wyboru nr 45–48)

Prenumerata naprawdę się opłaca! chcesz dołączyć do prenumeratorów i otrzymywać obywatelskie prezenty? opłać roczną prenumeratę w banku lub na poczcie i czekaj, aż „obywatel” sam do ciebie przywędruje :-). możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie www.obywatel.org pl/sklep Wpłat w wysokości 42 zł należy dokonywać na rachunek:

„Kulturę a naturę” otrzymują: Urszula Duda z marcinkowic Artur Gabryszewski z sobieni-Jezior Tomasz Brzozowski z Jabłoni kościelnej Violetta Sasik z redy Marek Polok z czechowic-Dziedzic

stowarzyszenie „obywatele obywatelom” Bank spółdzielczy rzemiosła ul. moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Prenumeratę można rozpocząć w dowolnym momencie, od wybranego numeru.

161


dla dobra wspólnego celem, do którego dążymy, jest państwo, społeczeństwo i kultura zorganizowane wokół idei dobra wspólnego. Przyświecają nam następujące wartości: ? Samorządność, czyli faktyczny udział obywateli w procesach decyzyjnych we wszelkich możliwych sferach życia publicznego. ? (Re)animacja społeczeństwa. Sprzeciwiając się zarówno omnipotentnemu państwu, jak i liberalnemu egoizmowi, dążymy do odtworzenia tkanki inicjatyw społecznych, kulturalnych, religijnych itp., dzięki którym zamiast biernych konsumentów zyskamy aktywnych obywateli. ? „Demokracja przemysłowa”. Dążymy do zwiększenia wpływu obywateli na gospodarkę, poprzez np. akcjonariat pracowniczy, ruch związkowy, rady pracowników. 1⁄3 życia spędzamy w pracy – to zbyt wiele, aby nie mieć na nią wpływu. ? Sprawiedliwe prawo i praktyka jego egzekwowania, aby służyło społeczeństwu, nie zaś interesom najsilniejszych grup. ? Media obywatelskie, czyli takie, które w wyborze tematów i sposobów ich prezentowania kierują się interesem społecznym zamiast oczekiwaniami swoich sponsorów. ? Wolna kultura. Chcemy takiej ochrony własności intelektualnej, która nie będzie ograniczała dostępu do kultury i dorobku ludzkości. ? Rozwój autentyczny, nie pozorny. Kultowi wskaźników ekonomicznych i wzrostu konsumpcji, przeciwstawiamy dążenie do podniesienia jakości życia, na którą składają się m.in. sprawna publiczna służba zdrowia, powszechna edukacja na dobrym poziomie, wartościowa żywność i czyste powietrze. ? Ochrona dzikiej przyrody, która obecnie jest niszczona i lekceważona w imię indywidualnych zysków i prymitywnie pojmowanego postępu. Jeśli mamy do wyboru nową autostradę i nowy park narodowy – wybieramy park. ? Solidarne społeczeństwo. Egoizmowi i uznaniowej filantropii przeciwstawiamy społeczeństwo gotowe do wyrzeczeń w imię systemowej pomocy słabszym i wykluczonym oraz stwarzania im realnych możliwości poprawy własnego losu. ? Sprawiedliwe państwo, czyli takie, w którym zróżnicowanie majątkowe obywateli jest możliwie najmniejsze (m.in. dzięki prospołecznej polityce podatkowej) i wynika z różnicy talentów i pracowitości, skromne dochody nie stanowią bariery w dostępie do edukacji, pomocy prawnej czy opieki zdrowotnej. ? Gospodarka trójsektorowa. Mechanizmom rynkowym i własności prywatnej powinna towarzyszyć kontrola państwa nad strategicznymi sektorami gospodarki, sprawna własność publiczna (ogólnokrajowa i komunalna) oraz prężny sektor spółdzielczy. Nie zawsze prywatne jest najlepsze z punktu widzenia kondycji społeczeństwa. ? Gospodarka dla człowieka – nie odwrotnie. Zamiast pochwał „globalnego wolnego handlu”, postulujemy dbałość o regionalne i lokalne systemy ekonomiczne oraz domagamy się, by państwo chroniło interesy swoich obywateli, nie zaś ponadnarodowych korporacji i „zagranicznych inwestorów”. ? Przeszłość i różnorodność dla przyszłości. Odrzucamy jałowy konserwatyzm i sentymenty za „starymi dobrymi czasami”, ale wierzymy w mądrość gromadzoną przez pokolenia. Każdy kraj ma swoją specyfikę – mówimy „tak” dla wymiany kulturowej, lecz „nie” dla ślepego naśladownictwa.


Audycja społeczno-ekologiczna w Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, w wybrane soboty

v

od 1500 do 1800

Słuchaj myśl działaj

eter: 88,8 MHz internet: www.zak.lodz.pl podcast: www.czymaszswiadomosc.pl/sub/podcast

www.czymaszswiadomosc.pl www.obywatel.org.pl Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.

FUNDUSZ „OBYWATELA” Twój wkład w działania dla dobra wspólnego

„Obywatel” powstaje dzięki zaangażowaniu dziesiątek autorów, grafików, tłumaczy, korektorów i innych aktywistów, którzy swoją codzienną wolontariacką pracą umożliwiają wydawanie kwartalnika i książek, organizowanie dyskusji, prelekcji, pokazów filmowych i innych działań.

Podoba Ci się to, co robimy? Dołącz do nas! Wesprzyj Fundusz „Obywatela”! Dzięki Twojej wpłacie będziemy mogli wydrukować następny numer gazety, zorganizować pokaz filmowy, dojechać z prelekcjami do małych miejscowości. Każda podarowana złotówka umożliwia rozwijanie naszych działań.

Wpłaty można przekazywać na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-743 Łódź Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1344 0001 z dopiskiem „Fundusz »Obywatela«” Dziękujemy za wpłaty Wojciechowi Trojanowskiemu, Lesławowi Mazurowi, Ryszardowi Kosteckiemu

To jedyny sposób na prawdziwą niezależność!


Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać…

• • • •

niepoprawna politycznie publicystyka alternatywna ekonomia tradycje myśli społecznej radykalna ekologia

Gwiazdozbiór w „Solidarności” Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską Zapis rozmów z legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór unikalnych materiałów dotyczących ich życia. W ich barwnych, pełnych anegdot opowieściach sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Do książki dołączona jest płyta DVD z filmem prezentującym niezależne obchody 25. rocznicy powstania „Solidarności”, współorganizowane m.in. przez J. i A. Gwiazdów oraz „Obywatela”. 512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowej + płyta DVD Cena 44 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony) • 49 zł – w księgarniach

„Braterstwo, solidarność, współdziałanie” – Edward Abramowski Po raz pierwszy w historii w osobnym tomie zebrane wszystkie artykuły Abramowskiego poświęcone kooperatyzmowi, współpracy, stowarzyszeniom, oddolnym inicjatywom społecznym, w tym kilka niepublikowanych od roku 1938! Jako bonus, unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski. 280 stron Cena 24 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony) • 29 zł – w księgarniach

„Świat według Monsanto” – Marie-Monique Robin Zapis szokującego śledztwa dziennikarskiego na temat działalności słynnego koncernu biotechnologicznego. Autorka opierając się na bogatej dokumentacji (relacje świadków, „odzyskane” ściśle tajne pisma itp.) przedstawia agresywne praktyki korporacji będącej największym producentem genetycznie modyfikowanych roślin (GMO). Do publikacji dołączona jest płyta DVD zawierająca cztery filmy poświęcone zagrożeniom związanym z GMO. 480 stron + płyta DVD Cena 34 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony) • 39 zł – w księgarniach

„Kultura a natura” – Jan Gwalbert Pawlikowski Pierwsze w historii wznowienie całości unikatowego tekstu pierwotnej edycji książki „Kultura a natura” z roku 1913 – pionierskiego w Polsce manifestu ochrony przyrody. Oprócz niego książka zawiera dwa inne ważne teksty tego autora – „Tatry parkiem narodowym” (1923) i „W obronie idei parku narodowego” (1936), a także obszerną przedmowę Remigiusza Okraski. 150 stron Cena 17 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony) • 19 zł – w księgarniach

Zamawiając dwie książki zapłacisz o 2 zł mniej za każdą z nich, przy zakupie trzech – o 3 zł taniej za każdy egzemplarz, jeśli weźmiesz wszystkie – otrzymasz rabat w wysokości 4 zł od ceny każdej pozycji. Do każdej wysyłki dołączamy drobny podarek od redakcji „Obywatela”.

Wpłaty przyjmujemy na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź Numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Zamówienia w Internecie: www.obywatel.org.pl/sklep Wszelkie dodatkowe informacje: malec@obywatel.org.pl lub 504 268 206


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.