płyta DVD z filmem gratis
Za nasze poglądy nie dają nagród
USA 5 USD
Europa 4,5 EUR
index 361569
ISSN 1641-1021
www.obywatel.org.pl • Nr 3(41)/2008 • dwumiesięcznik • cena 8 zł (w tym 0% VAT)
Bieda w Europie Dzieci „gorsze” i „lepsze” Nabici w offset Adorno przeciw Nowej Lewicy
1
nr 3 (41) /2008
Spis treści
idee mają konsekwencje?
Panda z karabinem – Anne Grant
4
Skąd wzięło się i dlaczego z taką siłą rozwinęło obecne tybetańskie powstanie przeciwko Chinom?
„Lepsze” i „gorsze” dzieci
6
– z dr hab. Martą Zahorską rozmawia Wioleta Bernacka
Piłsudski i Abramowski – w jednym stali domu
66
To było „wyznawanie idei czynem”, oficjalnie uchwalona w październiku 1904 r. „taktyka walki czynnej”. Piłsudski był w PPS i redagował „Robotnika”, robił akcję pod Bezdanami, organizował Legiony, pobił znienawidzonych „Ruskich”. Postawił na studentów i młodych robotników, przekonał, że socjalizm musi być niepodległościowy, jeśli serio walczy o sprawiedliwość – bo Polacy, z racji narodowości, byli ludźmi drugiej kategorii.
71 Narodowcy – od pozytywizmu do... pozytywizmu Nacjonalizm młodoendecki na tyle identyfikował się z „cywilizacją rzymską”, czyli katolicką, że bez reszty wpisywał w nią sprawę polską! Przypominam sobie jeden z artykułów zamieszczonych w głównym periodyku endeckim, w „Myśli Narodowej”, który wychwalał kanclerza Metternicha jako architekta „Świętego Przymierza”, nie pamiętając, że był on również współautorem kolejnego rozbioru Polski!
76
Młodym w potrzebie – Michał Stępień
12
O ludziach, których pracą, a zarazem powołaniem, jest pokazywanie dzieciom perspektyw, które trudno dostrzec z ławki na blokowisku lub ze śródmiejskiej bramy.
Biedna Europa: nieznana, wstydliwa, nieobecna – Per Wirtén
15
Stara Polska – Dagmara Jaszewska
20
Jakie jest miejsce dla starych ludzi w kulturze gloryfikującej młodość? Jak wykorzystać potencjał polskich seniorów?
Nabici w offset? – Tomasz Hypki
25
Chrońmy przyrodę ojczystą! – Konrad Malec
28
Polscy patrioci, dążąc w epoce zaborów do odzyskania niepodległości, do narodowych przykazań dodali: chrońmy przyrodę ojczystą. Niestety, w Polsce od niemal 10 lat proces tworzenia parków narodowych stoi w miejscu, choć możliwe, a nawet konieczne, jest objęcie tą formą ochrony jeszcze kilku ważnych obszarów.
Dobre i złe życie po życiu – Tomasz Bużałek, Maciej Kronenberg
33
Rewitalizacja powinna być procesem całościowym, obejmując sferę ekonomiczną, społeczną i kulturową. Warto o tym pamiętać, gdy po raz kolejny usłyszymy o spektakularnej rewitalizacji... fasady budynku. Czy ozdobny front to jedyne, co warto zachować dla przyszłych pokoleń?
Razem! – Remigiusz Okraska, Michał Sobczyk
37
Kondycja „demokracji lokalnej” pozostawia wiele do życzenia. Są jednak wyjątki, które mogą okazać się zwiastunem poprawy sytuacji. To ruch partnerstw lokalnych, łączących wysiłki samorządów, organizacji społecznych i miejscowych przedsiębiorców.
Czas na (współ)pracę – Michał Sobczyk
42
Problemy i sukcesy przedsiębiorstw społecznych, powstających siłami lokalnych społeczności i działających na ich rzecz.
Z ludem i dla ludu od ponad stulecia Zasługą agrarystów było to, że sformułowali własne zasad ustrojowe, oparte na praktycznych doświadczeniach chłopów. Była to wizja „państwa środka”, pozbawionego skrajnych rozwiązań społecznych, czy to o charakterze liberalnym, czy kolektywistycznym.
Wyprawa w nieznane – Marta Łazarowicz-Kowalik Wyjechać w obce miejsce i sprawić, by ludzie pogrążeni w marazmie zaczęli sami rozwiązywać swoje problemy. Doświadczenia czworga młodych ludzi, którzy próbowali „rozruszać” miejscowości pozbawione aktywności społecznej.
45
2 Mała czarna solidarna – Karioka Blumenfeld
Rezygnacja – Theodor W. Adorno
83
49
Solidarna i demokratyczna współpraca, przekraczająca wszelkie podziały (szef spółdzielni jest Żydem, jego zastępca – chrześcijaninem, natomiast skarbnik – muzułmaninem) okazała się tak atrakcyjnym modelem, że kooperatywa szybko urosła do ponad 700 członków.
DVD czy DKF? – Katarzyna Dąbkowska
50
Co mogą nam dać Dyskusyjne Kluby Filmowe w czasach, kiedy dostęp do filmów jest łatwiejszy niż kiedykolwiek.
Jednolity front nieufności, ścigającej tych wszystkich, co nie ufają praktyce, rozciąga się między odległymi z pozoru skrajnymi flankami. Rzecznicy starego sloganu „dość tej gadaniny”, który nieodmiennie służył do gnębienia adwersarzy w debacie jak najbardziej werbalnej, łączą się tam z wysłannikami obiektywnego ducha reklamy, którego obrazowe motywy przewodnie wysławiają ludzi czynu, od menedżerów do sportsmenów.
Zimna wojna futbolowa – Jon Hughes
53
Piłka nożna była kiedyś sportem. Wspaniałym sportem. Ekscytującym, angażującym wszystkie siły, do licha – grało się w nią, rozmawiało o niej, żyło nią i oddychało. Teraz to jeszcze jeden towar, którym handlują bogacze.
Ręczna robota: od konieczności do wolności
55
– Ela Dziekanowska Dlaczego rękodzieło może stanowić alternatywę wobec dominujących wzorców – zarówno konsumpcji, jak i kariery zawodowej.
6
Dzieci „gorsze” i „lepsze” W poprzednim ustroju społeczno-gospodarczym człowiek, który miał niski poziom wykształcenia, mógł funkcjonować całkiem nieźle. Przy ogólnym wzroście poziomu wykształcenia całego społeczeństwa, ta grupa ludzi jednak znacząco traci. Nie zmieniają swojej pozycji społecznej w stosunku do rodziców, ale w porównaniu z resztą społeczeństwa – po prostu lecą w dół.
Encyklopedia wyrażeń makabrycznych – Paplo Maruda
58
Jakiekolwiek nabolałe i wołające o pomstę do nieba krzywdy ktoś chce naprawić, rozlega się ogromny protest w obronie podatników.
Indie trochę od kuchni – Karolina Bielenin
59
Relacja z podróży po Indiach, kraju wielu kolorów, zapachów i religii.
Ironezje – Tadeusz Buraczewski
64
Świat się śmieje... w Matriksie
Idee mają konsekwencje? Piłsudski i Abramowski w jednym stali domu – z Bohdanem Urbankowskim
66
rozmawia Remigiusz Okraska
Bieda w Europie
15
Wychowane w biedzie niemieckie dzieci marzące o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, jedna czwarta społeczeństwa Grecji zalegająca z opłatami podstawowych należności, 60% zubożałej ludności rumuńskiej, żyjącej w domach ze sławojkami. W umiłowanym przez Brukselę obrazie Unii Europejskiej, jako opartej na równości alternatywie wobec USA, pojawiają się wyraźne i głębokie rysy. Nabici w offset Sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa na czynniki pierwsze rozkłada „korzyści” z offsetu.
25
Narodowcy – od pozytywizmu do... pozytywizmu
71
– z prof. Bogumiłem Grottem rozmawia Remigiusz Okraska
Z ludem i dla ludu od ponad stulecia
76
– z prof. Janem Jachymkiem rozmawia Michał Sobczyk
Adorno przeciw Nowej Lewicy (w 40. rocznicę Maja ’68) – Jacek Zychowicz
81
Podczas studenckiej wiosny 1968 r. powróciło widmo, które ona w swoich hasłach egzorcyzmowała. Przybrawszy niegdyś postać bojówkarza ze Sturm-Abteilungen, czuje się ono równie dobrze – czego lewicowi antyfaszyści nie umieli pojąć – w ciele komsomolca, hunwejbina, Czerwonego Khmera albo żołnierza tych czy innych brygad, które próbują wprowadzić ludzkość na świetlisty szlak.
Rezygnacja – Theodor W. Adorno
83
3
Dwumiesięcznik „Magazyn Obywatel” Adres redakcji: Obywatel ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: /042/ 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski Redakcja: Rafał Górski Remigiusz Okraska (redaktor naczelny) Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego) Szymon Surmacz Stali współpracownicy: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, dr hab. Rafał Łętocha, dr Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, dr Jacek Uglik, Bartosz Wieczorek, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz
87
To, co określane jest „rynkiem”, stanowi pomieszanie opisu realnie istniejącego fenomenu z jego abstrakcyjnymi modelami, wyrażającymi światopogląd lub interesy tych, którzy dokonują opisu.
Kryteria zmian – Joanna Duda-Gwiazda
90
Uwierzę, że system globalny jest dla ludzi, kiedy w szynce mięso nie będzie dodatkiem, a cebula wyciśnie mi łzy z oczu. To takie moje prywatne kryterium, nie gorsze niż kiedyś papier toaletowy.
Yes, yes, yes – mam rację! – Anna Mieszczanek
91
Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i ogłoszę w końcu deklarację niepodległości. Niepodległości od zbiorowości. Na którą nie mam wpływu.
Autorzy numeru
92
Z obywatelskiego frontu
94
nic śmiesznego...
Kolektyw: Zbigniew Bednarek, Wioleta Bernacka, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Katarzyna Dąbkowska, Magdalena Doliwa-Górska, Agnieszka Górczyńska, Maciej Kronenberg, Maciej Krzysztofczyk, Michał Stępień, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski okładka: ban Szymon Surmacz
W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay. Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www. obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.
© Piotr Świderek. www.rysunki.bardzofajny.net
magazyn OBYWATEL tworzony jest w 99% społecznie
Wolny rynek pod lupą – Jacek Szuster
Panda z karabinem
Anne Grant Wiele osób zastanawia się nad tym, skąd wzięło się i dlaczego z taką siłą rozwinęło obecne tybetańskie powstanie przeciwko Chinom. W ostatnich miesiącach w części Tybetu włączonej do dzisiejszej prowincji Sichuan, mówiło się o dwóch rzeczach: o nadaniu Dalajlamie Złotego Medalu amerykańskiego Kongresu oraz o sierpniowych igrzyskach olimpijskich w Pekinie. Nasłuch na Radio Wolna Azja, które nadaje program w języku tybetańskim, oraz kontakty z rodziną i rodakami mieszkającymi poza granicami Chin – przez telefon albo ściśle kontrolowany Internet – sprawiają, że koczownicy i mieszkańcy wsi oraz miasteczek w Tybecie wiedzą co się dzieje w świecie. O igrzyskach w Pekinie trudno w Chinach zapomnieć. Przypominają o nich reklamy na wszystkim. Kalendarze z maskotkami igrzysk, reprezentujący pięć największych grup etnicznych w Chinach – mające stanowić dowód na to, że mniejszości etniczne są tolerowane, a nawet doceniane – wiszą w co drugim domu. Podkoszulki i telefony komórkowe z kręgami olimpijskimi, paczki chusteczek higienicznych, ręczniki dawane w promocji klientom przez firmy telefonii komórkowej – China Mobile jest jednym ze sponsorów imprezy. Na wszystkim widnieje logo igrzysk – sylwetka na czerwonym tle, którą przeciwnicy przyznania Chinom zaszczytu organizacji tego wydarzenia zreinterpretowali jako plamę krwi zostającą po rozstrzelaniu człowieka. W tym także tego, który wyrok śmierci otrzymuje za „separatyzm”, za niezdefiniowane działanie na rzecz oderwania Tybetu od macierzy, do której należy on z punktu widzenia macierzy, i której organa zajmują się produkcją dowodów na to, że było tak od zawsze, a nie tylko od połowy ubiegłego wieku. Powodem, dla którego Tybetańczycy mówili jednak o igrzyskach, był Dalajlama. „Czy to prawda, że Jego Świątobliwość przyjedzie?” – pytano z wielu stron. „Bo skoro do Pekinu przyjeżdżają głowy tylu państw, to Jego Świątobliwość chyba też będzie”. Skąd wzięła się ta plotka, trudno wyjaśnić. Trudno też pozbyć się wrażenia, że była ona rozpowszechnia-
na celowo, dla kupienia spokoju przed igrzyskami. Rozradowany naród czekałby na przyjazd swojego religijnego i politycznego przywódcy, zapominając o niewygodach życia w obcym państwie, nawet jeśli ich wódz miałby pojawić się tylko w dalekim Pekinie. Dziwna sztuczność tej informacji widoczna była w rozmowach z ludźmi, którzy podejmowali temat. W trzecim lub czwartym zdaniu, po wspomnieniu o tym, że Dalajlama może przyjedzie, pojawiała się znacznie bardziej ugruntowana refleksja: „Przecież Jego Świątobliwość uważany jest za największego wroga Chin. Przecież mogą mu coś zrobić, zamknąć do więzienia, przecież to niebezpieczne, przecież lepiej, żeby nie przyjeżdżał”. Chińscy sklepikarze po wsiach i miasteczkach prowincji Sichuan, właściciele drobnego biznesu typu „1001 drobiazgów”, sprzedają wszystko, co w Tybecie może się sprzedać. Także fotografie i obrazki z Dalajlamą oraz młodym Panczenlamą – tym, którego nowe wcielenie 19 lat temu wskazał emigracyjny przywódca, a który dokądś – nikt nie wie gdzie – został zabrany przez chińskie spec-służby. Choć Panczenlama jest już dorosłym człowiekiem, na obrazkach kupowanych przez swoich tybetańskich wyznawców zawsze będzie dzieckiem – nikt tutaj nie widział żadnego z jego późniejszych zdjęć. W tych samych sklepikach można kupić płyty zakazane w oficjalnym obiegu. Sprzedawcy sami pytają klientów – i to nie konspiracyjnym szeptem – czy chcieliby kupić tak „gorący” towar. Płyty z ceremonią wręczenia Dalajlamie amerykańskiego odznaczenia oglądane były w wielu domach, w restauracjach, barach. A kiedy przychodzili goście, nie chowano ich do szuflady. Nie chowano też płyt Tamdrina Cerena, piosenkarza, który nagrał płytę z muzyką i teledyskami przetykanymi kilkoma powtarzającymi się ujęciami z przemówień Dalajlamy. Płyta nagrana została jeszcze w Tybecie. Dziś nie wiadomo, gdzie jest jej autor – dla własnego bezpieczeństwa powinien być już po południowej stronie Himalajów. To najbardziej popularna muzyka sezonu i to między innymi jej słuchają ci, którzy pod zakazanymi tybetańskimi flagami idą protestować i domagać się wolności dla swojego kraju. Po chińskiej aneksji ziemie, na których mieszkają Tybetańczycy, podzielone zostały na kilka części. Tereny z centrum w Lhasie, skąd rządy sprawowali dalajlamowie, ochrzczone zostały Tybetańskim Re-
5 Tybetańczyków nie zasługuje z punktu widzenia nauki na definicję jednego państwa, to nie zmienia to samopoczucia jego mieszkańców. A ci wiedzą, że ta ziemia jest „ich” i że Chińczycy przyszli tu dużo później.
bnd Auðunn Níelsson
gionem Autonomicznym (TRA). Pozostałe ziemie – pod względem powierzchni i liczby mieszkańców przewyższające nowo utworzony TRA – przydzielono chińskim prowincjom Gansu, Qinghai, Sichuan i Yunnan. Od tej pory chińska machina propagandowa utrzymuje, że Tybet to tylko TRA, a wszystko poza jego granicami to zupełnie co innego. Myśl tę powtarza także wielu zachodnich badaczy Tybetu, utrzymując, że nazwa Tybet przysługuje tylko terenom będącym kiedyś bezpośrednio pod władzą dalajlamów. Pozostałe obszary były niezależne od władzy dalajlamów, ale także od rządu w Pekinie. Prowadziły własną politykę. Według niektórych specjalistów, miałyby one być obszarem tybetańsko-chińskiego „pogranicza”, z tym, że to pogranicze jest pod względem wielkości niemal równe „centrum”, które miałoby od Chin oddzielać. Polityka chińska na terenach włączonych do czterech prowincji była w ostatnich latach mniej surowa niż w TRA. Administracyjnie bliższe macierzy, tereny te cieszyły się nieco większą swobodą – przykładowo, za posiadanie zdjęć Dalajlamy płaciło się mandat, jeśli wykryła je kontrola, która jednak rzadko fatygowała się do podejmowania takich działań. Wydaje się więc, że Tybetańczykom z owego bardziej „swobodnego” pogranicza opłacało się być poza Tybetem – można było bowiem bardziej cieszyć się swoją tybetańskością, bez obaw o natychmiastowe represje. W dyskusjach o przyszłości Tybetu pojawiał się jednak problem: który Tybet należy „wyzwolić”? Ten większy czy ten mniejszy? Wszystkie ziemie, gdzie mieszkają Tybetańczycy czy też tylko te okrojone, włączone do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego? Problem ze zdefiniowaniem obszaru, dla którego mogłoby się żądać niepodległości, mieli naukowcy dążący do stworzenia prawnie uzasadnionej definicji tego kraju. Nie miały go jednak organizacje emigracyjne, dla których Tybet jest cały albo żaden. Wszystkim, którzy mieli wątpliwości, gdzie Tybet kończy się i gdzie zaczyna, obecne walki na jego terenie pokazały, jak sprawę tę rozumieją sami Tybetańczycy. Wystąpienia przeciwko chińskiej władzy, które zaczęły się 10 marca, objęły swoim zasięgiem duży obszar owego „pogranicza”, pokazując, że mimo uprawianej przez dekady polityki „dziel i rządź”, Tybetańczycy z Gansu czy z Sichuanu wciąż wiedzą, kim są. Ten wielki pan-tybetański ruch protestu, o niespotykanej w ostatnich pięćdziesięciu latach sile, pokazał, że dla Tybetańczyków jest jeden Tybet, nawet jeśli wewnętrznie podzielony siecią chińskich granic oraz tybetańskich historycznych zaszłości. Dlaczego mieszkańcy tych ziem się zbuntowali – niezależnie od tego, czy pierwsza iskra pojawiła się z ich strony, czy też została podłożona przez władze? Gabriel Lafitte, doradca Tybetańskiego Rządu Emigracyjnego, mówi, że odpowiedzialna za to jest niechęć do kapitalizmu i modernizacji, które bardziej niż komunizm zagrażają trwaniu kultury. Kapitalizm i modernizacja byłyby jednak dobre, gdyby wprowadzane tybetańską ręką. „Jesteśmy teraz pod Chińczykami” – mówił opat jednego z klasztorów, opowiadając, jak radzi sobie z negocjowaniem warunków funkcjonowania jego monasteru. To czysty komunikat, który wskazuje, jak sprawy te widzi się na miejscu. I to poza Tybetańskim Regionem Autonomicznym. Jeśli Tybet w całej rozciągłości ziem – dziś należących do Chin – zamieszkiwanych przez
Wiele osób krytykuje Dalajlamę za to, że zdradził sprawę Tybetu, nie domagając się już jego niepodległości, lecz zadowalając rzeczywistą a nie papierową autonomią. Te głosy pochodzą jednak tylko ze świata poza granicami Tybetu. Dla tych, którzy mieszkają „tam”, każda walka jest dobra, każda, która przywraca tożsamość tym ziemiom i poprawia sytuację jej mieszkańców. Ostatnie tygodnie pokazały, że dla nich walka nie jest tematem akademickich czy emigracyjnych dyskusji. Krytycy stanowiska Dalajlamy, który dziś już bezsilnie nawołuje do pokojowego dialogu, zarzucają mu nieskuteczność drogi, którą zaleca swoim rodakom. Ta polityka jest jednak skuteczna, ale w innej skali. Dalajlama w swoich wystąpieniach boleje nad falą przemocy, zalewającą jego kraj i ogarniającą naród. Do tej pory nic jednak nie wiadomo o tym, żeby uczestnicy protestów w Tybecie sięgali po broń. Choć chińskie media pokazują „arsenał” narzędzi odebranych demonstrantom, i pojawia się tam bodaj jeden chiński klon karabinu AK47, nie jest tajemnicą, że wszyscy koczownicy w Tybecie mają broń. Nielegalną, lecz bez niej trudno żyć na wyniesionych ponad 4000 metrów ziemiach, gdzie wilki oblizują się na widok jagniąt i jaków pasących się na pastwiskach. Nikt tej broni dotąd nie użył, a zamieszki są zbrojne tylko o tyle, o ile za broń można uznać pałki i kamienie. Drogę do nowo otwartego Terminalu 3, z okazji igrzysk dobudowanego do lotniska w Pekinie, urozmaicają „plansze” z rysunkami pięciu olimpijskich zwierzątek, które wykonują kolejne dyscypliny sportów objętych letnimi igrzyskami. Jest i strzelectwo. Przezornie jednak projektanci włożyli karabinek w ręce misia panda – niedobrze jest zachęcać mniejszości etniczne do strzelania. Gospodarze igrzysk, Chińczycy, są w tym wciąż dużo lepsi, jak pokazują listy ofiar tybetańskich protestów, które zginęły z ręki chińskiego wojska. Anne Grant 24 marca 2008 r.
6
„Lepsze” i „gorsze” dzieci z dr hab. Martą Zahorską rozmawia Wioleta Bernacka
Zajmuje się Pani nierównościami w dostępie do edukacji. Na czym one polegają? Marta Zahorska: Istnieją ich rozliczne rodzaje. Mnie interesują przede wszystkim nierówności społeczne, tzn. takie, które wynikają z położenia, cech społecznych jednostek, jak zamożność, zawód rodziców, ich poziom wykształcenia, ale także płeć, która również określa nasze miejsce i rolę w społeczeństwie. Kiedy analizujemy wszystkie te czynniki, widzimy, że są grupy społeczne, które łatwiej osiągają wyższy status czy przebijają się przez kolejne szczeble szkolne. Z drugiej strony, widzimy inne grupy, wobec których zakładamy, że mają zbliżony poziom intelektualny, a jednocześnie nie osiągają tych samych dyplomów i świadectw lub jest to dla nich znacznie trudniejsze. Wtedy mówimy, że występuje nierówność społeczna w dostępie do edukacji.
socjolog, specjalistka w zakresie socjologii edukacji. Od początku kariery naukowej związana z Instytutem Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, współpracuje także z Instytutem Socjologii Uniwersytetu Zielonogórskiego. Autorka licznych badań, m.in. wśród nauczycieli i rodziców uczniów. Ich tematyka oscyluje przeważnie wokół społecznych nierówności edukacyjnych i skutków kolejnych reform oświaty. Autorka wielu prac naukowych, m.in. „Szkoła: między państwem, społeczeństwem a rynkiem” (rozprawa habilitacyjna; 2002), „Edukacja przedszkolna w Polsce – szanse i zagrożenia” (red.; 2003), „Małe dziecko w systemie opieki społecznej i edukacji” (red., z M. Żytko; 2004). Członek Zespołu ds. Oświaty Szkolnej i Nauczania Akademickiego przy Rzeczniku Praw Obywatelskich. Przemiany w oświacie poznała także od innej strony – jako członek komitetu rodzicielskiego, następnie rady szkoły, a także jako nauczycielka WOS.
© www.pedagog.uw.edu.pl
dr hab. Marta Zahorska –
Jaka jest skala tego problemu w Polsce? M. Z.: To zależy oczywiście od tego, co przyjmiemy jako wskaźniki. Obecnie doświadczamy czegoś, co nazywa się eksplozją edukacyjną: prawie
pięciokrotnie zwiększyła się liczba studentów, niemal 80% absolwentów szkół gimnazjalnych idzie do szkół maturalnych. Możemy zatem powiedzieć, że nastąpiło ogromne upowszechnienie edukacji. Jednak, patrząc z innej perspektywy, skoro wiemy, że osiągnięcie danego poziomu edukacyjnego jest ściśle uzależnione od pozycji społecznej, a różnice społeczne i materialne ogromnie wzrosły, to powinno to w jakiś sposób dać o sobie znać również w systemie edukacyjnym. Trzeba tę zagadkę rozszyfrować: czy szanse rzeczywiście się wyrównały, czy istnieją, ale w innej postaci? Istnieje kilka kwestii, które warto tutaj przywołać. Po pierwsze, wciąż przecież istnieje grupa młodych ludzi, którzy nie kończą gimnazjów, nie kontynuują nauki albo wypadają po pierwszym roku szkoły średniej. Wielkości tej grupy nie znamy – a statystyki są niestety zawodne. Są one zazwyczaj bardzo optymistyczne, tzn. mówią o kilku procentach młodzieży, która nie uczestniczy w edukacji ponadgimnazjalnej. Z kolei na podstawie mini-badań, szacunków dotyczących nieukończenia edukacji, „urywania się” z lekcji, mamy podejrzenia, że takich uczniów jest znacznie więcej niż 5 czy 6%, o których mówią oficjalne dane. Zwłaszcza, że instytucją, która ma odnotowywać, czy dziecko po skończeniu szkoły gimnazjalnej uczy się dalej, jest gmina. Często prowadzę rozmowy z Biurami Edukacji gmin lub z burmistrzami, i w większości nie mają o tym pojęcia, często uważają wręcz, że analizowanie tej kwestii nie należy do ich obowiązków, choć jest to zapisane w ustawie. Na jakiej zatem podstawie uważamy, że nasza młodzież kontynuuje naukę? Po prostu tego nie wiemy. Tymczasem jest to bardzo groźne zjawisko. W poprzednim ustroju społeczno-gospodarczym człowiek, który miał niski poziom wykształcenia, mógł funkcjonować całkiem nieźle. Przy ogólnym wzroście poziomu wykształcenia całego społeczeństwa, ta grupa ludzi jednak znacząco traci. Nie zmieniają swojej pozycji społecznej w stosunku do rodziców, ale w porównaniu z resztą społeczeństwa – po prostu lecą w dół. Obecnie, aby w społeczeństwie utrzymać się w tym samym miejscu, trzeba bardzo szybko biegać. Oni niestety nie potrafią biegać. To dramat, dodatkowo nierozpoznany, gdyż nie jest badany w odpowiedni sposób.
7 Drugim istotnym zjawiskiem jest to, że młodzi ludzie rzeczywiście masowo zdobywają matury i dyplomy licencjatów czy magistrów. Tyle, że robią to w instytucjach o bardzo różnym poziomie, tzn. nadal jest „królewska ścieżka” dla zamożnych lub przynajmniej dobrze wykształconych, która zaczyna się od dobrego przedszkola, podstawówki, przez gimnazjum, dobre liceum i tzw. bezpłatne studia. Ta grupa jest uprzywilejowana, natomiast pozostali trafiają niestety do tzw. liceów-spadów, gdzie przy niskim poziomie wymagań maturalnych otrzymują co prawda świadectwa dojrzałości, ale później idą na beznadziejne studia, gdzie ściąga się od nich znaczne kwoty, dając w zamian karteczkę, że mają licencjat. Ich poziom wiedzy jest jednak dramatycznie niski.
Jak owe nierówności edukacyjne wyglądały w Polsce w perspektywie historycznej? Tego typu informacje, np. dotyczące liczby osób pochodzenia wiejskiego kończących studia wyższe, często są używane do obrony lub krytyki poszczególnych okresów w historii Polski (dwudziestolecie międzywojenne, PRL, III RP). M. Z.: Jeśli chodzi o Polskę pod zaborami, to każdy z zaborców prowadził zupełnie inną politykę edukacyjną. W Galicji ludność pochodzenia chłopskiego uczyła się, szła dalej, dostawała na Uniwersytet Jagielloński – to nie były częste przypadki, ale się zdarzały. O wiele trudniej było pod zaborem rosyjskim, ponieważ tam stosowano wyraźne kategorie społeczne. Człowiek o pochodzeniu chłopskim nie bardzo miał możność dostać się do gimnazjum, gdyż funkcjonowało społeczeństwo stanowe i ono blokowało możliwości kariery osobom niższego pochodzenia. Oczywiście zdarzali się tacy, którzy przedzierali się przez ten system, ale to były absolutne wyjątki. Natomiast Wielkopolska to był okręg bardzo dobrej, porządnej oświaty.
M. Z.: On jest już tak niski, że chyba nie może się obniżać... Najpierw chciałabym jednak zgłosić pewne zastrzeżenie: my, nauczyciele, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że młody człowiek pewne rzeczy wie, tymczasem oni tych rzeczy nie wiedzą, wiedzą natomiast inne, „swoje”, o które my często nie pytamy. Dlatego nie wiem, jak jest z ogólnym poziomem wiedzy. Niewątpliwie sprawniej szukają informacji w Internecie, są o wiele lepiej przystosowani do funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Oczywiście, z punktu widzenia naszych kryteriów, są „głąbami”, ale według ich kryteriów to my nimi jesteśmy – tutaj występuje duża dysproporcja wzajemnych oczekiwań co do kwalifikacji, umiejętności. Stosując moje kryteria, przyznaję, że poraża mnie, gdy student prywatnej wyższej szkoły nie wie, kiedy była II wojna światowa. Po prostu nie mogę zrozumieć, że on tego nie wie i jest w stanie normalnie funkcjonować. Są studenci, którzy nie wiedzą, że w Polsce był komunizm, Gierek czy Gomułka. Rozumiem, że oba nazwiska są na „G” i mogą się komuś pomylić, ale już o istnieniu takich postaci, jak Chruszczow czy Breżniew, oni po prostu nie mają pojęcia. I uważają, że nie muszą mieć. Nie mają ciekawości świata, co jest typem mentalności, którego nie rozumiem. Z tego punktu widzenia studenci są bardzo źle wykształceni. W tym samym czasie studenci, z którymi spotykam się na Uniwersytecie Warszawskim, są wykształceni fantastycznie. Nastąpiło ogromne zróżnicowanie poziomów nauczania – mimo wspólnej matury, wspólnego magisterium, ci ludzie są po prostu z innych światów. Niektóre prywatne uczelnie wypuszczają absolwentów nic nie umiejących lub wręcz z trudem piszących. Uwidacznia się więc ogromne zróżnicowanie społeczne właśnie w sposobie przygotowania młodych ludzi do wyższego poziomu wykształcenia. Widać wyraźnie, że system edukacyjny w Polsce nie spełnia warunku wyrównywania szans, że szkoła podstawowa i gimnazjum uczą tych, którzy potrafią się nauczyć, natomiast nie są w stanie zmobilizować ogromnej rzeszy pozostałych, pokazać, że nauka ma jakikolwiek sens. To jest rzeczywiście problem.
bd Przemek Klajmon
Powszechnie słyszy się narzekania, że poziom studentów z roku na rok się obniża.
W okresie Polski międzywojennej – która zresztą trwała strasznie krótko, gdy rozpatrujemy problem z punktu widzenia stworzenia wzorów edukacyjnych – przeszkody dla młodzieży wiejskiej były ogromne, zwłaszcza na terenach porosyjskich, gdzie bardzo rzadkie były przypadki awansu ludzi ze wsi. Oczywiście wybijającym się osobom, chętnym do nauki, zdarzały się kariery, np. księdza czy nauczyciela, z tym, że to nie zawsze wymagało wyższego wykształcenia. W okresie międzywojennym nadal istniały silne podziały obyczajowe i majątkowe, a awans społeczny był utrudniony. Potem przyszła Polska Ludowa, lata 50., które rzeczywiście były próbą stworzenia nowej inteligencji. W związku z tym uprzywilejowano różnych ludzi i dochodziło do rozmaitych paradoksów. Człowiek, który był robotnikiem, po odbytym kursie otrzymywał – właśnie za to, że jest dobrym robotnikiem – stopień inżyniera i zaczy-
8 nał... zarabiać mniej. Dlatego koniecznie chciał przestać być inżynierem – wszystko to działo się z tego powodu, że uprzywilejowano robotników, a jednocześnie chciano ich wepchnąć na wyższe stanowiska. Cały ten cyrk kończy się mniej więcej w połowie lat 50. w latach 60., kiedy stabilizuje się struktura społeczna, raczej trudno jest się dostać na studia ludziom pochodzącym ze wsi. Najczęstszą ścieżką „kariery” jest wówczas szkoła zasadnicza lub Szkoła Przysposobienia Rolniczego; po takich szkołach dalsza droga była właściwie zamknięta. Był to system bardzo mało drożny, w związku z tym liczba młodzieży wiejskiej wśród studentów wynosiła w latach 70. bodajże 7%, robotnicy stanowili 12%, a resztę inteligencja. Początek lat 90. to ogromne problemy bezrobocia, gwałtownie pogarszającego się statusu materialnego ludzi. Bezrobocie lub groźba bezrobocia stają się silnym bodźcem poszukiwania lepszej pozycji na rynku pracy. Ogromna fala młodzieży postanawia studiować. Jednocześnie znikają przeszkody istniejące w poprzednim systemie, kiedy to limitowano liczbę przyjęć na uczelnie. Poza większą liczą studentów przyjmowanych do szkół publicznych, od 1995 r. powstają w ogromnym tempie szkoły niepubliczne. Od tego czasu zaczyna się boom na edukację? M. Z.: Tak, czego symbolem było hasło „i Ty zostaniesz magistrem!”. Pamiętam studentkę, oczywiście ze szkoły niepublicznej, która mi powiedziała, że teraz jest fajnie, bo tak mało umiejąc można dostać się na studia... Ona odczuwała jako pewne wyróżnienie to, że nie musi się uczyć, a może być na studiach i uzyskać dyplom. Z kolei inna moja studentka, która koniecznie chce być magistrem socjologii, mówi, że tak naprawdę to nie wie, czy w tym zawodzie zostanie, obecnie jest na kursie masażystki. Takie podniesienie prestiżu poprzez posiadanie dyplomu jest dla wielu ludzi bardzo ważne. Natomiast rzeczywiście, jeśli chodzi o poziom edukacji, to jest on mizerny, wyraźnie pokazuje, że ci ludzie nie są przygotowani do studiów, że podstawówka, gimnazjum i liceum nie dają im umiejętności szukania informacji ani samodzielnego myślenia. Jakie czynniki, poza tymi oczywistymi, jak ubóstwo, warunkują nierówności w wynikach szkolnych i w dostępie do kolejnych szczebli wykształcenia? Jak istotne są np. miejsce zamieszkania (miasto-wieś) czy wielkość szkoły, do której dana osoba uprzednio uczęszczała? M. Z.: Mamy „zamydloną” sytuację z powodu łatwości dostępu do kolejnych szczebli edukacji, tzn. dziecko między podstawówką a gimnazjum nie przechodzi żadnej selekcji, a jedynie sprawdzian wiedzy. Egzamin kończący gimnazjum polega na tym, że wystarczy, iż dziecko na niego przyjdzie, dlatego nie ma żadnej motywacji do nauki, bo młody człowiek wie (lub wiedzą jego rodzice), że jest dużo szkół średnich, które go przyjmą. W gimnazjach, które odwiedzałam, a badałam m.in. szkoły na Mazurach i Mazowszu, głównie wiejskie, pojawiają się swoiści headhunterzy, którzy mówią dzieciom wprost: kochani, bez względu
na to, jakie macie świadectwo i jakie wyniki otrzymacie na egzaminie, przyjmiemy was, naprawdę nie musicie się uczyć – tylko przyjdźcie do nas. Te szkoły średnie powstały w okresie wyżu demograficznego, a obecnie mamy niż, dlatego przyjmują każdego ucznia, żeby się utrzymać. Jeden z dyrektorów mówił: „Proszę Pani, my jeździmy po wsiach i z drzewa ściągamy dzieci, żeby ratować szkołę”, a więc pensje, etaty... To efekt tego, że za uczniami idą pieniądze. W ramach reorganizacji sposobów finansowania szkół liczono, że szkoły będą zabiegać o uczniów poprzez wysoką jakość kształcenia. Wyraźnie widać, że dzieje się inaczej, tzn. są takie, które zabiegają o uczniów stawiając na bardzo wysoką jakość – selekcja tam jest gigantyczna, a ilość podań olbrzymia – jednak mamy też ogromną ilość szkół o bardzo niskiej jakości nauczania, które napędzają sobie uczniów właśnie utrzymując kiepski poziom. Mamy zatem młodzież, która co prawda kończy edukację, ale są to placówki nie dające dobrych perspektyw na przyszłość. Czyli jest już jakiś podział? M. Z.: Tak, przedtem mieliśmy jasność: była selekcja, którą przechodzili ci, którzy coś umieli, a teraz przechodzą wszyscy. Gdy spojrzymy na wszystkie dobre licea, to jeśli chodzi o wskaźniki statusu społecznego, znajdą się tam przede wszystkim dzieci rodziców o wyższym poziomie wykształcenia. Ważniejszy jest bowiem poziom wykształcenia niż zamożność. W badaniach bodajże prof. Fatygi opisana jest historyjka o ojcu, który ma mnóstwo pieniędzy, ale nie widzi potrzeby edukacji córki, dlatego dziewczynka nie chodzi do szkoły. Pedagog szkolny jedzie i mówi, że istnieje obowiązek szkolny, inaczej będzie kolegium, a ojciec na to: „To trzeba zapłacić? Ile płacę?”. Chciał, aby dziewczynka pomagała mu w prowadzonym biznesie i zupełnie nie widział konieczności kształcenia. Aspiracje mają ludzie, których rodzice posiadają wykształcenie średnie lub wyższe: nawet ubogi nauczyciel zrobi absolutnie wszystko, żeby jego dziecko poszło do jak najlepszej szkoły. Z drugiej jednak strony, w naszym kraju im ktoś posiada lepsze wykształcenie, tym na ogół ma większe dochody. I oczywiście są grupy i zamożnych i wykształconych, które dbają o edukację swoich dzieci, stwarzają im dobre warunki. Oni wiedzą, że szkołę należy wybrać i wybierają te najlepsze. Niestety, sporo rodziców nie wie, że można i trzeba wybrać szkołę, w związku z tym wybierają szkołę najbliższą. Są także innego typu nierówności, które przeżywa milion mało zamożnych dzieci: to, że teraz każdy musi mieć najnowszy piórnik, komórkę czy iPoda. Do szkoły w raczej zamożnym Wilanowie, w której wywiad przeprowadzał mój student, chodzą także dzieci „normalnych ludzi”. Tam matki biedniejszych przyklejają nalepki, żeby rzeczy wydawały się markowe, a ich dzieci nie były wyśmiewane przez rówieśników... To jest nie tylko ekonomiczny, ale także symboliczny, emocjonalny dramat dzieci mało zamożnych. W społeczeństwie, w którym wielu ludzi się bogaci, ci, którzy pozostają biedni, stają się bardzo biedni.
9 Jak nierówny dostęp do edukacji przekłada się na późniejsze wykluczenie społeczne i ekonomiczne? M. Z.: Jak wspominałam, ogromnie wzrósł poziom wykształcenia całego społeczeństwa, co oznacza, że wykluczenie bardziej zagraża tym grupom, które nie są w stanie przebić się i wejść na ścieżkę kariery edukacyjnej. Przede wszystkim są to ci, którzy co prawda kończą naukę na poziomie gimnazjum, często przepychani – robi się wszystko, by 18- czy 19-latkowi dać „papierek”, chociaż nauczycielka nie wie, czy on potrafi pisać. Ta grupa jest bardzo źle wykształcona, a co gorsza – nie widzi możliwości związanych z edukacją. Szkoła nie daje nawet umiejętności dostrzeżenia tego, jak posiadana wiedza może wpłynąć – i zapewne wpłynie – na dalsze losy. Funkcjonowanie polskiej szkoły jest pod tym względem fatalne. Szkoły zazwyczaj w swych rankingach uwzględniają dobrych uczniów, np. liczbę dzieci, które dobrze zdały egzamin, albo uczestniczących w konkursach czy olimpiadach; to podnosi prestiż szkoły. Inwestuje się w dzieci, które chcą się uczyć, natomiast te, które są oporne, strasznie tracą. Przekonanie takiego dzieciaka, że naprawdę jest sens, aby nauczył się czegoś, jest bardzo trudne, wymaga dużo czasu i poświęcenia. Tymczasem szkoły nie dają żadnego wsparcia nauczycielom, którzy mieliby się tym zajmować. Są godziny wyrównawcze, za które nauczyciel ma płacone, ale problemem jest to, że nikt tam nie przychodzi, bo to są zajęcia dobrowolne. Czasami złapie się jakiegoś smarkacza i każe wyuczyć wiersza czy formułki, ale z tego nic nie wynika. Z dziećmi trudnymi, które mają niekiedy ogromne problemy, trzeba inaczej pracować. Pamiętam taki wywiad z nauczycielem historii z wiejskiego gimnazjum. Miał on ucznia, którego rodzice nie przychodzili do szkoły, a dziecko w ogóle się nie uczyło. Pojechał porozmawiać z rodzicami i zobaczył, że matka jest chora na raka, ojciec ledwo daje sobie radę z prowadzeniem domu i gospodarstwa, a chłopak zaraz po przyjściu ze szkoły rzuca tornister i idzie pomagać w polu. Co ja mam tym ludziom powiedzieć? Że dziecko powinno się uczyć? – pytał nauczyciel. Wymaganie od takich dzieci rzetelnej nauki jest absurdem – takiej rodzinie trzeba najpierw pomóc. Słyszałam opowieść nauczycielki, że spotkała swojego ucznia, który notorycznie nie przychodził na lekcje, jak zbierał złom, żeby sobie kupić coś do jedzenia. Załatwiła mu m.in. świetlicę – i wtedy zaczął normalnie chodzić na lekcje. I często właśnie od takiej pomocy trzeba zacząć, nie od zajęć wyrównawczych. Prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska od lat pisze i alarmuje, że w Polsce bieda ma twarz dziecka. Wystarczy dwoje dzieci, żeby zwyczajną rodzinę o niskich pensjach wpędzić w zaawansowane ubóstwo. Gdyby to byli alkoholicy, to państwo dałoby im pomoc – tymczasem dla „zwykłych” rodzin nie ma żadnego wsparcia. Można wpisać do akt, że oni są niewydolni wychowawczo, ale to jest sytuacja postawiona na głowie, poza tym to groźny zabieg, bo jakiś urzędnik może nie wiedzieć, o co chodzi, i jeszcze nie daj Boże zabierze takie dzieci rodzicom. Bieda rodzin mających dzieci jest w Polsce czymś przygnębiającym. Mamy milion dzieci, które żyją w rodzinach z ubóstwem... Potrzebna jest poważna, długoletnia, a nie „akcyjna” polityka społeczna, która dążyłaby do usunięcia tego problemu. Potrzebna jest solidna diagnoza tego zja-
wiska. Wspomniana już prof. Warzywoda-Kruszyńska pokazuje, jak nieodpowiednio skonstruowane są wskaźniki zamożności rodzin, na podstawie których prowadzi się politykę społeczną. Trzeba skonstruować „mapę biedy”. Opracować odpowiednie dla różnych rejonów działania pomocowe. Konieczna jest pomoc zwłaszcza rodzinom z małymi dziećmi, tymi w wieku „żłobkowym” i przedszkolnym. Przekonuje Pani, że polityka wyrównywania szans powinna obejmować wszystkie poziomy edukacji, począwszy od przedszkolnej, której przypisuje Pani szczególnie istotną rolę. W jaki sposób nierówny dostęp do przedszkoli przekłada się na dalsze nierówności edukacyjne? M. Z.: Dziecko w pierwszych latach życia ma największy potencjał rozwojowy, dlatego dobre warunki znacznie zwiększają szanse na wyższe IQ oraz na mniej problemów ze zdrowiem, emocjami itp. U nas o dzieciach zaczyna się mówić dopiero w szkole, tam np. większość przechodzi pierwsze badania (zębów, wzroku, kręgosłupa), a to jest znacznie za późno. Oczywiście dzieci „dopieszczone”, w rodzinach o wyższym wykształceniu, są badane regularnie w przychodniach, natomiast bardzo duża liczba dzieci, zwłaszcza w rodzinach biedniejszych, bez względu na to, czy w miastach czy na wsi, nie podlega żadnym kontrolom. Tymczasem dziecko do czasu szkolnego powinno być bardzo starannie monitorowane, bo właśnie wtedy można zapobiec wielu późniejszym wadom czy schorzeniom. Pomoc w opiece nad dziećmi marginesu, rodzinami, w których mogą być samotne matki, powinna mieć miejsce chociaż przez pierwszy rok. Pielęgniarka czy „latająca położna”, która pomagałaby matce, tłumaczyła zasady pielęgnacji i karmienia dziecka, może mieć ogromne znaczenie dla jego rozwoju. Kolejny etap to uczenie, w jaki sposób postępować z dzieckiem, żeby ono się prawidłowo rozwijało, następny – przedszkole, czyli opieka, która polegałaby na tym, że dzieci wdraża się do życia grupowego, uczy przy pomocy zabawek różnych słówek itp. W gminie Grunwald w woj. warmińsko-mazurskim, są trzy ex-PGR-y. Gdy do szkoły przyszły pochodzące z nich dzieci, które nie chodziły do przedszkoli, bo po upadku PGR-ów one też zostały zlikwidowane, w wielu przypadkach nie znały podstawowych słów. „Chleb” czy „wodę” – tak, natomiast „słońca” już nie. Gdy dziecko bawi się z rodzicami czy z dziadkiem gra w szachy – jemu przedszkole potrzebne jest dla kontaktów społecznych, tym bardziej, gdy jest jedynakiem. Tamtym dzieciom przedszkole potrzebne jest nie tylko dla prawidłowych kontaktów z innymi dziećmi, bo w rodzinach biednych ten kontakt jest zaburzony, ale także np. do rozwoju umiejętności mówienia. Im szybciej naprawimy takie problemy, tym łatwiej dzieci będą funkcjonowały w szkole. Ponieważ pierwsze problemy potrafią do niej zniechęcić, start jest naprawdę ważny. Inna sprawa, że rodzice nie mają gdzie tych dzieci wysłać: w Polsce nie ma przedszkoli. Mamy kilkaset gmin, w których nie ma ani jednego przedszkola. W wielu jest tylko jedno, w większej miejscowości. Na wsiach nie ma ich prawie wcale. Nawet w miastach rozgrywa się prawdziwy bój o miejsce w przedszkolu.
10 Jakie działania powinno się podjąć w celu upowszechnienia edukacji przedszkolnej? Kwestie związane z jej organizacją leżą w gestii samorządów. M. Z.: Gminy mają prowadzenie przedszkoli w zakresie swoich zadań, ale nie dostają żadnych dodatkowych subwencji, choć powinny – zwłaszcza te biedniejsze, bo pod względem zamożności gmin mamy ogromne zróżnicowanie. Ogromną szansą jest uzupełnianie sieci przedszkoli publicznych placówkami alternatywnymi, co prawda o mniej rozbudowanych programach, ale za to ściśle współpracujących z rodzicami i środowiskiem lokalnym. Obecnie cała oświata jest zdecentralizowana, a subwencja państwowa jest wyliczana według liczby dzieci w szkołach. Są gminy, które do edukacji dopłacają i w związku z tym nauczyciele mają opłacone prowadzenie dodatkowych zajęć z dziećmi, są więc zajęcia na basenie, wycieczki itd. Są jednak i takie, gdzie „podkrada” się te subwencje i wydaje na drogi, kanalizację itp. Takie zróżnicowanie jest w Polsce ogromne. To również wpływa na szanse: dzieci, które nie dostają dopłat do autobusu, nie pojadą na żadną wycieczkę, więc mogą nigdy nie odwiedzić teatru czy nie zobaczyć Krakowa. Jaka powinna być w tej sytuacji rola władz centralnych? M. Z.: Niewątpliwie trzeba pomóc i skłonić samorządy do organizacji przedszkoli i pomocy dla matek małych dzieci; powinny zostać wyodrębnione te regiony i rodziny, które wymagają szczególnej opieki. Potrzebna jest edukacja uzupełniająca, kompensująca, specjalne programy dla dzieci tych rodzin, które są słabe, żeby one mogły stanąć na własnych nogach – samo „dawanie wędki” nie wystarczy... Natomiast trzeba zadbać, żeby biedniejsze szkoły lepiej funkcjonowały, uruchomić kompleksowy program kompensacyjny – to już jest rola dla współpracy między samorządami a ministerstwem. Zwłaszcza, że w tej chwili mamy możliwość aplikowania do różnych programów, np. Europejskiego Funduszu Społecznego, który oferuje szansę, by nadgonić te nierówności. Problem polega na tym, że częściej aplikują bogatsze gminy, które potrafią znaleźć ludzi umiejących to robić. W związku z tym ministerstwo w jakimś stopniu powinno wspomagać najsłabszych, bo bez tego oni nie będą w stanie skorzystać z tych wszystkich unijnych dobrodziejstw, które spadły na nasz kraj. Tymczasem patrzy się, jak „zjeść” środki z EFS-u, natomiast nie patrzy się, czy one rzeczywiście służą realizacji kluczowego celu, czyli czy przeciwdziałają wykluczeniu najbardziej zmarginalizowanych środowisk, „podciągają” tych najbiedniejszych. Z tego, co Pani mówi, wynika, że nasze państwo niezbyt dobrze radzi sobie z przeciwdziałaniem wykluczeniu społecznemu za pomocą kompleksowej i długookresowej polityki oświatowej. M. Z.: Państwo udaje, że prowadzi egalitarną politykę, podczas gdy w rzeczywistości jest realizowany model nastawiony raczej na eskalację różnic niż na wyrównanie szans. To jest bardzo widoczne.
Decentralizacja ma dwie strony. Wprowadzenie do edukacji elementów rynkowych jest moim zdaniem negatywne, bo wspomaga „złą” edukację. Z drugiej strony, decentralizacja bywa wartościowa. To, co się stało z niektórymi szkołami, gdy przeszły one w ręce gmin, to zupełnie nowy świat: piękny wygląd, wyposażenie, czyste ubikacje... Coś, czego w PRL-u nie było. Istnieją jednocześnie biedne regiony, które państwo musi wspomagać niezależnie od decentralizacji. Musi być polityka wspomagania tych „gorszych”, bo bez takiego wsparcia tworzą się dramaty. Dyplom renomowanej uczelni czy liceum od dawna otwierał kolejne drzwi. Czy podobne zjawisko dotarło już na niższe poziomy nauczania? Jak duże jest zróżnicowanie szkół podstawowych i ponadpodstawowych pod względem jakości nauczania – czy istnieją jakieś zobiektywizowane kryteria pozwalające na uogólnienia? Jakie inne różnice między szkołami/klasami wpływają na dalsze życiowe szanse dzieci i młodzieży? M. Z.: Istnieją kryteria mówiące, które szkoły są dobre. Są nimi egzaminy, które jednocześnie pokazują raczej zróżnicowanie społeczne uczniów niż merytoryczny poziom szkoły. Dlatego, że „dobre” szkoły to takie, do których chodzą „dobre” dzieci, z dobrych domów, a „złe” to te, w przypadku których rodzice uczniów są biedni, niewykształceni. Łatwo to zauważyć w kolejnych wynikach egzaminów szkolnych, już na poziomie szkoły podstawowej: szkoły z biednych dzielnic są gorsze. Rodzice, którym zależy, potrafią znaleźć dobre gimnazjum dla swoich dzieci, nawet jeśli w okolicy mają same gorsze placówki – tworzą się „gimnazja dobrych dzieci”, zwłaszcza gimnazja pozarejonowe, powstałe przy liceach, mogące przyjmować według swoich kryteriów. Kolejnym elementem nierówności edukacyjnych są szkoły społeczne, czyli prywatne, które przyjmują za pieniądze. Na poziomie podstawówek i gimnazjów jest ich jednak niewiele, wyciągają pewną elitę, zwłaszcza majątkową. Większość dzieci nadal chodzi do szkół publicznych i to ich zróżnicowanie ma większe konsekwencje społeczne w tworzeniu nierówności. Prawda jest taka, że o poziomie szkoły decydują uczniowie, a nie nauczyciele. Jeżeli mamy środowisko społeczne, które jest bardzo trudne, to jest oczywiście możliwe stworzenie wspaniałego programu, ale to strasznie ciężkie zadanie – znam bodaj jedną szkołę, która potrafiła coś takiego zrobić. Środowisko społeczne jest tym czynnikiem, który w pełni „ustawia” poziom szkół. Dramatem Polski jest to, że nie potrafimy tej przepaści zniwelować. Nasze szkolnictwo podlega niemal ciągłym reformom – w ostatnich latach byliśmy świadkami m.in. wprowadzenia dodatkowego szczebla edukacji (gimnazja), obniżenia wieku, w którym uczniowie przechodzą pierwsze egzaminy oraz zmiany trybu przyjęć na studia. Które z tych zmian są pozytywne, a które negatywne, jeśli chodzi o dążenie do wyrównywania szans edukacyjnych?
11 być w szkole zajęcia fakultatywne, poświęcone rozmaitym problemom, głównie dla pokazania sposobów poszukiwania informacji, rozwiązywania zagadnień, promujące pracę zespołową, a czy będą to zajęcia na temat życia żab, wpływu tańca na emocje człowieka, czy konstruowania obiektów latających – to naprawdę obojętne. Niestety, poszukiwania standardu wiedzy koniecznej, jakie dotychczas miały miejsce, prowadzą do rezultatów absurdalnych. Przedstawiciele kolejnych dziedzin wyliczają swoje standardy, co sklejone razem prowadzi nas w krainę utopii. Nikt nigdy nie będzie miał okazji wykorzystania takiej masy wiedzy. A młody człowiek, któremu wpychamy tę wiedzę do głowy, ma z jednej strony poczucie zagubienia, z drugiej absurdu. Przeładowanie programów uniemożliwia nauczycielowi prowadzenie ciekawych zajęć lub wprowadzanie metod aktywnych. Kluczem do dobrej szkoły – naprawdę dobrej, a więc nie takiej z rankingów, ocenianej jedynie na poziomie ocen egzaminacyjnych – jest dobry nauczyciel. Dobrze wykształcony, czyli umiejący poszerzać swą wiedzę oraz dobrze kontaktujący się z uczniami. Programy kształcenia nauczycieli powinny iść w podobnym kierunku co programy szkolne – poza pewnym koniecznym standardem, powinna to być praca problemowa, badawcza i dużo zajęć praktycznych z młodzieżą, pod okiem doświadczonych i dobrych psychologów i pedagogów. Dobra szkoła potrzebna jest przede wszystkim w środowiskach tzw. defaworyzowanych. Młodzież z „lepszych” środowisk radzi sobie nawet przy złej szkole, choć i tu szkoda lat i pieniędzy na coś, co nie daje sensownych wyników. Ale w przypadku młodzieży nie mającej alternatywnych bodźców rozwoju, jest to strata niepowetowana. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 29 lutego 2008 r.
bnd André Cortes
M. Z.: Obniżanie wieku kolejnych progów edukacji jest pozytywne, potrzebne są tylko dobre programy dla małych dzieci, żeby ich nie zrażać do szkoły, bo skutki tego są strasznie trudne do odrobienia. Musi mieć miejsce „miękkie” przyjęcie małych dzieci do szkoły, złagodzenie przeskoku między dzieciństwem a szkołą, aby te pierwsze lata były sympatyczne. To duże wyzwanie, nie wszyscy nauczyciele to potrafią. Musi się z tym łączyć polepszanie jakości edukacji. Wprowadzenie gimnazjów uważam za pomyłkę, chociaż rozumiem, że utrzymywanie tak dużej liczby szkół jest niemożliwe, więc trzeba było część dzieci zebrać i dowozić, gdyż mamy rozrzuconą sieć osadniczą. Takie koncentracje szkół mają swój sens, pod warunkiem, że zostanie zorganizowany sprawny i szybki dowóz, który nie będzie zadręczał dziecka, zmuszając je np. do wstawania o 5 rano i późnego powrotu do domu. Ponieważ samorządy nie są w stanie utrzymać odpowiedniej liczby autobusów, część dzieci nie może uczestniczyć w zajęciach pozalekcyjnych, a to są te dzieci, które ich najbardziej potrzebują. W ten sposób bardzo uprzywilejowane zostały dzieci, którym zafundowano fajne gimnazja w ich miejscach zamieszkania, natomiast reszta ma jeszcze gorzej niż miała. Ci, których trzeba dowozić, tracą godziny, marzną, a do tego jeszcze nie mają żadnych dodatkowych zajęć. Żeby im to zrekompensować, należałoby zacząć od tego, żeby te autobusy częściej jeździły. Ponadto potrzebne są same „drobiazgi”: dobre programy i dobrzy nauczyciele. Od kiedy zajmuję się problemami szkolnictwa, a jest to już chyba ponad ćwierć wieku, stale słyszę, że programy są przeładowane. Dokonuje się kolejnej reformy i... nic się nie zmienia, a jeśli zmienia, to na gorsze. Powinien zostać opracowany standard wiedzy koniecznej, którą każdy uczeń powinien znać po 10 latach nauki obowiązkowej, by móc sensownie uczestniczyć w pracy, życiu rodzinnym, społecznym i kulturalnym. Poza tym standardem powinny
12
Młodym w potrzebie
Michał Stępień Wiele dzieci jest „niewidzialnych”. Nie tylko te z rodzin patologicznych, z obszarów chronicznej biedy, ze „złych dzielnic” itp. Chodzi o wszystkie, którym brak zainteresowania ze strony otoczenia – rodziców zajętych codzienną walką o utrzymanie, szkoły, społeczności sąsiedzkiej. Ich świat ogranicza się do ławki na blokowisku czy śródmiejskiej bramy, a tam trudno znaleźć pozytywne wzorce czy rozwijające zainteresowania. Łatwo natomiast o niemądre życiowe wybory. Na szczęście są ludzie, którym los takich dzieciaków nie jest obojętny. Starają się do nich docierać tzw. streetworkerzy, zwani także „pedagogami ulicy”. Powstają również świetlice, w których działają naprawdę ofiarni wychowawcy. Ich praca jest trudna, nie przynosi szybkich efektów, nie wiąże się z dużymi pieniędzmi ani możliwościami awansu. Mimo tego, wiele osób jest gotowych poświęcić się jej, gdyż – jak tłumaczą – „ktoś musi to robić”.
Specjaliści od trudnych przypadków
– „Pracował u nas inżynier z politechniki i antropolog – mówi Izabela Kuźmińska z Pracowni Alternatywnego Wychowania z Łodzi. – Jednak w zdecydowanej większości są to osoby po kierunkach takich, jak psychologia czy pedagogika. Muszą być dojrzali emocjonalnie, »poukładani«. W żadnym wypadku nie mogą myśleć stereotypami. Cierpliwość i otwartość też jest niezbędna”. W przypadku streetworkingu wykształcenie jest mniej istotne. – „Streetworkerzy są z »różnych bajek« – mówi Andrzej Orłowski ze Stowarzyszenia Grupa Pedagogiki i Animacji Społecznej Warszawa PragaPółnoc. – To, jaki kierunek ukończyli, nie ma większego znaczenia”. Anna Michalska z Centrum Reintegracji Społecznej i Zawodowej, która jest również wolontariuszką w Poradni Profilaktyki i Terapii Uzależnień MONAR, tłumaczy: „Liczy się wiedza – konkretna wiedza merytoryczna z dziedziny, w której się pracuje.
Jak docierać do ludzi potrzebujących wsparcia, jak działać, aby być skutecznym, gdzie skierować osobę, której sami nie potrafimy pomóc”. Podejmując taką pracę, trzeba wiedzieć, jak bardzo jest ciężka i z czym się łączy. Dobre chęci to bowiem o wiele za mało. Niezbędna jest także gotowość do nauki oraz – co szczególnie ważne – motywacja i dużo samozaparcia. Należy też umieć łączyć idealizm z trzeźwym realizmem. – „Trzeba wierzyć w idee, ale nie można chcieć być »mesjaszem«. Wszystkim nie uda się pomóc, co jednocześnie nie oznacza, że nie trzeba próbować” – mówi Anna.
Streetworkerzy w akcji
By efektywnie pracować jako uliczny pedagog, trzeba umieć nawiązać kontakt z podopiecznymi, słuchać ich i znajdować dla nich zrozumienie. Streetworker szanuje prawo młodych do dokonywania własnych wyborów: nie moralizuje, lecz pomaga zrozumieć sytuację; nie gani, tylko pokazuje alternatywy; zamiast pouczać – doradza. Kluczem do skutecznej pomocy jest zbudowanie z podopiecznym więzi opartej na ciągłej chęci kontaktu z jego strony. Andrzej już kilka lat zajmuje się pomaganiem dzieciom. – „Do dzieciaków trzeba mieć podejście. Praca z nimi polega między innymi na zagospodarowaniu ich czasu. Pokazaniu, że można zrobić coś konstruktywnego – opowiada. – z upływem czasu nabierają do nas zaufania, relacje stają się kumpelskie. Są też momenty, w których proszą mnie o wsparcie, niejednokrotnie jestem jedyną dorosłą osobą, która jest w stanie im pomóc”. Gdy streetworker pokaże podopiecznym, że można na nim polegać, zaczynają uważniej słuchać, co ma do powiedzenia. – „Dzięki tej współpracy dzieciaki zaczynają brać udział w naszych zajęciach, pojawia się w nich chęć współpracy, robienia czegoś, czego do tej pory nie robiły. Niejednokrotnie wracają do szkoły, chociaż wcześniej jej unikały. Dzięki temu, że im pomagamy, zaczynają »wychodzić na ludzi«, zamiast zasilać szeregi przestępców. Wielu z nich, gdyby nie nasza pomoc, trafiłoby do domów poprawczych – a tam raczej na ludzi się nie wychodzi... Dlatego bardzo ważne, aby dotrzeć do nich jak najszybciej. To są dzieciaki, które w zdecydowanej większości nie poproszą o pomoc. Do nich musimy sami dotrzeć” – podkreśla Andrzej.
13 Nie tylko w terenie
Niezbędni rodzice
Żaden, nawet najlepszy pedagog, nie zastąpi rodziców. Dlatego Dom Aniołów prowadzi Poradnię Rodzinną. – „Na wstępie musimy załatwiać bardzo palące problemy, jak wiszące nad rodziną widmo egzekucji komorniczej czy eksmisji, nierzadko pomagamy też w znalezieniu pracy. Kiedy uda się opanować tego typu problemy, lepiej widać zaburzenia relacji rodzinnych, kłopoty wychowawcze itp. Wtedy możemy pomóc jednocześnie dzieciom i rodzicom” – mówi Barbara. Bywanie w domach podopiecznych, rozmowa z ich rodzicami, potrafi bardzo pomóc. – „Rodzice ufają nam. Wiedzą, że ich nie oceniamy. Niejednokrotnie mimo tego, że są niewydolni wychowawczo, to jednak chcą pracować. To bardzo ważne” – przekonuje Andrzej. Nieraz dzięki pracy streetworkera takie rodziny decydują się na wizytę u tera-
peuty rodzinnego. – „To integralna część naszej pracy – tłumaczy Andrzej. – Współpracujemy z rodzinami, bo często to tam tkwi problem, nie w dziecku. Na przykład nie chodzi do szkoły, bo brakuje mu nadzoru ze strony rodziców. Kiedy pod wpływem naszej pracy taki nadzór się pojawia, od razu widać poprawę”. W Pracowni również są w stałym kontakcie ze środowiskiem wychowanków. – „Raz w tygodniu odbywają się spotkania z rodzicami, gdzie poruszane są problemy związane z ich sytuacją życiową, często niełatwą i skomplikowaną – mówi Iza. – Często same rodziny zwracają się o pomoc i wsparcie”. Dlatego też Pracownia organizuje przynajmniej raz w roku wyjazdy terapeutyczne dla rodziców.
© Dom Aniołów Stróżów
Przykładem miejsca, gdzie dzieci mogą znaleźć coś więcej niż na podwórku, jest łódzka Pracownia Alternatywnego Wychowania. Prowadzi m.in. środowiskową Świetlicę Socjoterapeutyczną oraz telefon zaufania. Obejmuje opieką dzieci z dwóch grup wiekowych: 3-5 lat i 6-14 lat. Placówka działa 11 godzin dziennie, od poniedziałku do piątku. W zajęciach uczestniczą przede wszystkim dzieci i młodzież z rodzin ubogich, borykające się z wieloma problemami. Oprócz opieki bezpośredniej, dbałości o czyste ubranie, wyżywienie czy opiekę lekarską, w świetlicy prowadzone są różne zajęcia. Dzieci uczą się pisać, czytać, gotować, malować, nie zapomina się o zajęciach ruchowych. Wszystko to nie tylko po to, żeby zagospodarować im czas czy nauczyć konkretnych umiejętności. Chodzi też o to, by „przy okazji” ośmielić do wyrażania własnego zdania, przełamać bierną postawę, nauczyć współpracy z rówieśnikami. Dla starszych prowadzony jest Klub Środowiskowy. Młodzież ma szansę lepiej przygotować się do dorosłego życia i funkcjonowania w społeczeństwie. Pracownicy Klubu m.in. pomagają młodym odkryć obszary, w których mogliby realizować się zawodowo. Inną placówką, która wyciąga rękę do „bezpańskich” dzieci, jest Dom Aniołów Stróżów z Katowic. Prowadzi obecnie Świetlicę Terapeutyczną dla dzieci w wieku 7-15 lat, a ponadto Ognisko Wychowawcze dla 3-6-latków. – „Chcielibyśmy jeszcze stworzyć klub dla młodych wkraczających w dorosłość, czyli dla osób między 16 a 20 rokiem życia. Jest duża potrzeba stworzenia dla nich takiego miejsca” – mówi Barbara Kaczmarczyk-Wichary. Jej organizacja zaczynała od pracy ulicznej, potem doszła świetlica. – „Z czasem zaczęliśmy zauważać, że i to jest za mało. Nasze działania przynosiły efekt niewspółmierny do wkładanej przez nas pracy. Nie było źle, ale czuliśmy, że może być znacznie lepiej. Stąd zaczęliśmy podejmować inicjatywy bardziej »systemowe«, działać na rzecz dzieciaków w szerszym kontekście. Włączyliśmy w naszą pracę rodziny dzieci, a także, co bardzo ważne, lokalną społeczność, szkoły, Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej” – tłumaczy Barbara. – „Ale trzeba też jasno powiedzieć: pomoc nie oznacza robienia czegoś za naszych podopiecznych. Najlepszą pomocą jest nauczenie ich, jak sami mają daną rzecz zrobić”.
Wyrwać się z codzienności
Ważną częścią pracy z młodymi ludźmi są inicjatywy, które umożliwiają wyjście poza ich najbliższe otoczenie, pokazanie, że świat nie kończy się na „własnym” podwórku czy ulicy. Dlatego tak potrzebne są wizyty w kinie, teatrze czy muzeum, ale również wyjazdy poza miejsce zamieszkania. Pracownia Alternatywnego Wychowania organizuje letnie i zimowe obozy socjoterapeutyczne, które stwarzają okazję do intensywnej pracy z młodymi. Uczą się oni prawidłowego stosunku do używek, myślenia o przyszłości,
14 rozbudzana jest w nich chęć poznawania świata. Obozy pomagają im także rozwinąć umiejętności takie jak planowanie czy współpraca w grupie. Uzupełnieniem tych działań są imprezy okolicznościowe, święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Gdyby nie Pracownia, większość z jej podopiecznych nie wiedziałaby, jak takie święta naprawdę mogłyby wyglądać. Ich wspólne przeżywanie jest niezwykle ważne, stanowi też dobrą okazję do przekazania wsparcia materialnego. Również w Domu Aniołów Stróżów wspólnie obchodzi się najważniejsze święta oraz odwiedza placówki kulturalne. Poza tym, organizuje on dwa rodzaje imprez. Pierwsze mają za zadanie przyciągnąć młodych ludzi – są to m.in. rozgrywki piłki nożnej i kursy capoeiry. Drugie są realizowane przez samych podopiecznych i mają na celu udowodnić im samym oraz ich otoczeniu, że potrafią być twórczy i mogą zdziałać wiele dobrego. Są to np. festyny, na które zapraszani są sąsiedzi, znajomi, rodzina. Dzieci organizują także mniejsze akcje. – „Na Wielkanoc nasi podopieczni wypiekali barany, które później sprzedawali na samodzielnie urządzonym kiermaszu. Zebrane w ten sposób pieniądze przeznaczyli na wyjście do kina” – chwali wychowanków Barbara.
Przez Boruca do młodych
Również streetworkerzy z Grupy Pedagogiki i Animacji Społecznej chcą zmieniać „młodych gniewnych”, angażując ich we wspólne działania. Przy okazji przełamują dotyczące ich stereotypy – ludzie zaczynają dzięki temu dostrzegać w nich pozytywne cechy, stają się bardziej tolerancyjni i życzliwi. Podopieczni GPAS już wkrótce będą kręcić film o znanym bramkarzu, Arturze Borucu. Chłopcy z ulicy Brzeskiej, uważanej za jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w stolicy, chcą pokazać bramkarza reprezentacji Polski takim, jaki jest na co dzień, a nie tylko podczas meczu. Chcą pojechać z kamerą do jego rodzinnej miejscowości, poza tym zapalili się do pomysłu wyjazdu do Glasgow, gdzie aktualnie występuje piłkarz. Sami muszą poszukać sponsorów, wykazać się inicjatywą. Streetworkerzy będą im pomagać – ale nie pracować za nich; to w rękach podopiecznych spoczywa przyszłość tej ciekawej inicjatywy. Pomysłem chłopców z Brzeskiej zainteresowała się redakcja telewizyjnego programu katolickiego „Raj”, pokazującego młodych ludzi z pasją. Jednak także w telewizji zastrzegają, że nie chcą ułatwiać im kontaktów z Borucem czy podawać gotowych rozwiązań „na tacy”. – „Oni sami muszą wykazać się inicjatywą, napisać scenariusz filmu – wyjaśniał na łamach „Życia Warszawy” Grzegorz Sadurski, producent programu. – Nasza ekipa będzie towarzyszyć im w kolejnych etapach robienia materiału. Oni będą kręcić film o Borucu, a my pokażemy, jak to robią”. Wcześniej inni podopieczni stowarzyszenia również kręcili filmy, m.in. o kibicach warszawskiej Legii. Organizowali też przegląd twórczości młodych ludzi. Streetworkerzy podkreślają, że takie wydarzenia są ważne, ale bez wątpienia nie najważniejsze. O wiele bardziej liczy się ciągła, systematyczna praca z dziećmi, co najmniej przez
2-3 lata. Tyle przeciętnie trwa współpraca „pedagogów ulicy” z podopiecznym. Potem „odcinają pępowinę”, pozwalając mu działać na własną rękę.
Współpraca z „resztą świata”
Relacje z instytucjami publicznymi kształtują się bardzo różnie. Najczęściej urzędnicy nie wierzą, że w ten sposób można pomagać ludziom. – „Teraz jest lepiej – mówi Iza. – Konkursy ogłaszane przez miasto są bardziej przejrzyste. Chociaż nadal niektórzy urzędnicy mają mylne wrażenie, że my bierzemy te pieniądze dla siebie. A przecież trzeba opłacić czynsz za lokal, kupić dzieciom jedzenie, leki, jakieś ubrania. To wszystko kosztuje”. W Warszawie też coś „drgnęło”. – „Urząd Miasta dostrzegł już streetworkerów, dofinansowując działalność »pedagogów ulicy«, uwzględnia ich w konkursach. To już dużo – mówi Andrzej. – Są jednak »słabe momenty«: brak środków, trudności ze związaniem końca z końcem”. A Iza dodaje: „Programy urzędu miasta trwają za krótko. Dziś udaje nam się dostać dotacje, za parę miesięcy może się to nie udać. Taka niepewność co do przyszłości jest bardzo frustrująca i zagraża ciągłości naszych działań. Przecież nie możemy z dnia nadzień odciąć tych młodych ludzi od pomocy. Gdyby chociaż projekty były na okres 2-3 lat, można byłoby mówić o jakiejś stabilności”. Lepsza sytuacja jest w Domu Aniołów. – „Jeszcze w 2005 roku było słabo z finansami. Dziś jest o wiele lepiej. Wspiera nas Urząd Miasta, prywatni sponsorzy, jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Piszemy projekty, co niestety jest dosyć absorbujące, ale za to utrzymujemy wszystkie nasze działania i planujemy następne” – mówi Barbara. W swojej pracy pedagodzy-społecznicy niejednokrotnie borykają się z ludzką nietolerancją i niezrozumieniem takich działań. Jednak i tu widać poprawę. – „W konkursie Kompanii Piwowarskiej o tym, który z projektów (po przejściu pierwszego etapu) dostanie wsparcie, rozstrzygać miały sms-y. Inicjatywa Domu zebrała połowę ich sumy. Głosowanie na nią odbyło się ponad podziałami. Na derbach Śląska kibice przeciwnych drużyn wspólnie skandowali poparcie dla nas i wzajemnie dopingowali się w wysyłaniu sms-ów, aby nasz projekt przeszedł. To, że dla dobra dzieciaków w zapomnienie poszło tyle różnic i podziałów, jest samo w sobie piękne” – Barbara nie kryje radości.
Warto!
Dlaczego? – „Bo to jest potrzebne. Bo widać pierwsze rezultaty. Nic tak nie cieszy jak świadomość, że udało się komuś pomóc” – mówi Sylwia z Centrum Reintegracji Społecznej i Zawodowej. – „Mawia się, że jeżeli ktoś uratował jedno ludzkie życie, to tak, jakby uratował cały świat. Zresztą warto to robić chociażby dla ich uśmiechu” – dodaje Iza. Być może z czasem takie formy pomocy młodym ludziom zostaną w pełni docenione przez decydentów rozdzielających środki finansowe. I przez społeczeństwo. Bo tego najbardziej potrzeba – zapału wśród osób takich jak moi rozmówcy na pewno nie zabraknie! Michał Stępień
15
Biedna Europa:
nieznana, wstydliwa, nieobecna
Wychowane w biedzie niemieckie dzieci marzące o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, jedna czwarta społeczeństwa Grecji zalegająca z opłatami podstawowych należności, 60% zubożałej ludności rumuńskiej, żyjącej w domach ze sławojkami. W umiłowanym przez Brukselę obrazie Unii Europejskiej, jako opartej na równości alternatywie wobec USA, pojawiają się wyraźne i głębokie rysy. Co tak naprawdę wiemy o biedzie w Europie? Prawdę mówiąc, niezbyt wiele. Nieustanny potok informacji, faktów i obrazów z miejsc położonych po drugiej stronie Atlantyku sprawia, że więcej wiem o biedzie w Stanach Zjednoczonych niż o jej europejskim odpowiedniku. Praktycznie codziennie można przeczytać nowy artykuł lub książkę o „pracującej biedocie” (working poor) ze sklepów sieci Wal-Mart, o kiepskim życiu Latynosów w Los Angeles czy o Murzynach wegetujących w obskurnych dzielnicach nędzy. Jak wielu z nas przeczytało książkę „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć”, autorstwa Barbary Ehrenreich, poświęconą sytuacji życiowej ludzi zmuszonych żyć za minimalne wynagrodzenie? Albo zanurzyło się w klimacie pełnych biedy i przemocy osiedli w Baltimore, pokazywanych w serialu telewizyjnym „Prawo ulicy” (The Wire)? Tymczasem w Europie też istnieje bieda. Ocieram się o nią każdego dnia, czy to w czasie podróży, czy przy nielicznych okazjach, gdy natknę się na artykuł prasowy poświęcony temu wstydliwemu zagadnieniu. Zdaję sobie sprawę z jej istnienia, ale jednocześnie prawie nic o niej nie wiem. Latem 2006 r. wybrałem się na spacer ulicami położonej na południu Londynu dzielnicy Stockwell, zasnutej ciemnymi burzowymi chmurami: obskurne budynki, zniszczone chodniki, kraty w oknach miesz-
bnd Laura
Per Wirtén
kań i sklepów. Obraz jakby żywcem wyjęty z NRD. Następnego dnia odwiedziłem kilka niewielkich, posępnych, poprzemysłowych miasteczek na północy Anglii. W czasie podróży wpadł mi w oko artykuł w jednej z gazet, w którym napisano, że wzrósł odsetek mieszkańców Wielkiej Brytanii żyjących w biedzie, ponownie osiągając poziom z lat 60. Zwracano tam również uwagę na coraz silniejsze podziały społeczne w klasach średnich, które prowadzą do ich rozbicia. Jedyną pozytywną wiadomością był procentowy spadek liczby obywateli żyjących poniżej absolutnego minimum egzystencji. W październiku 2007 r., w czasie pobytu w Berlinie, przeczytałem artykuł dwóch niemieckich socjologów, opisujący sytuację życiową zubożałej klasy robotniczej z dzielnicy Neukölln; praca ta zamieszczona została w opracowaniu zatytułowanym „Neighbourhoods of Poverty” (Dzielnice nędzy). Przeciętny miesięczny dochód ludzi objętych tym badaniem wynosił od 300 do 500 euro, a połowa z nich od 15 lat nie wykonywała regularnej pracy, co doprowadziło do całkowitej alienacji i wycofania się z rynku pracy. Ich życie oparte było na silnej dyscyplinie w zarządzaniu marnymi dostępnymi im środkami oraz na dorywczych fuchach i zasiłkach z opieki społecznej. Bieda stała się w tej społeczności zjawiskiem dziedziczonym przez kolejne pokolenia, gdyż dzieci porzucały naukę w szkole, by iść do pra-
16 cy i w ten sposób podreperować skromne rodzinne budżety. Wielu z tych młodych ludzi marzy dzisiaj o wyjeździe z Niemiec, zapewne do USA. Przypomina to do złudzenia sytuację ludzi żyjących na zapomnianych przez Boga i ludzi przedmieściach Paryża (banlieue). W liberalnej nowomowie to dzielnice outsiderów (outsiderhoods), ale tak naprawdę są one po prostu miejscem, w którym zagnieździła się stara, napędzana rasizmem i wynikająca z silnych podziałów klasowych, bieda – ta najgorsza, brutalna i poniżająca. – „To są ludzie wtrąceni do świata, w jakim nigdy nie chcieli być, a którzy z powodu bezrobocia i problemów finansowych zmuszeni są do życia w nędzy i strachu” – jak ich opisuje Torun Börtz w książce „Betongen brinner” (Płonący beton). Zdumiewające, że działa tam bardzo dużo organizacji pomocy społecznej. Ale jak twierdzą naukowcy zajmujący się tymi zagadnieniami, chociaż nie wycofały się one z dzielnic pogrążonych w biedzie, to sposób ich funkcjonowania nie przynosi już widocznej poprawy. Innym przykładem jest położone w Transylwanii rumuńskie miasto Sibiu, gdzie spędziłem jakiś czas temu kilka dni, biorąc udział w jakiejś konferencji. Udało mi się wtedy znaleźć nieco czasu nie tylko na to, by spokojnie napić się kawy w jednym z lokali położonych na budzącym zachwyt reprezentacyjnym placu miasta, ale także powłóczyć się po mniej uczęszczanych, wąskich uliczkach. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że Sibiu jest miastem podzielonym na kilka części. Jedna z nich to leżące na wzgórzu stare miasto, które wspaniale zrekonstruowano i całkowicie podporządkowano potrzebom przemysłu turystycznego. W jego cieniu znajduje się niższa, równie stara część miasta, z szarymi, stopniowo rozsypującymi się kamienicami. Jest wreszcie ponura, nowomiejska część Sibiu: szare robotnicze blokowiska i liczne niechlubne ślady okresu gospodarczej terapii szokowej. W latach 1989-1993 liczba ludzi żyjących w biedzie w krajach Europy Środkowo-Wschodniej – nie uwzględniając mieszkańców pogrążonych w wojnie państw byłej Jugosławii – wzrosła z 8 do 58 milionów. Jak pokazują dane statystyczne, w 1993 r. biedą dotkniętych było 75% rumuńskich dzieci. Liczby te uznano za tak demoralizujące i nieprzystające do optymizmu liberalnych rządów, że zarówno na Węgrzech, jak i w Czechach zrezygnowano z niektórych metod opisywania zjawiska biedy. Chociaż od tamtego czasu sytuacja uległa pewnej poprawie, pozostałości kryzysu i związanej z nim nędzy są wciąż widoczne.
***
Sibiu jest doskonałym obrazem Unii Europejskiej. Rozkoszując się słońcem na placach i uliczkach starych miast, przypominających muzea pod gołym niebem, pełne kościołów i pałaców – świadków długiej i bogatej historii Starego Kontynentu, odwracamy oczy od dzielnic, w których toczy się zwykłe życie zwykłych ludzi. Innym przykładem miasta, które jak w soczewce skupia obraz Europy, jest Hamburg. Na przestrzeni dziesięcioleci stał się jednym z najbogatszych miast europejskich, z przeciętnym wynagrodzeniem znacznie przekraczającym średnią niemiecką i ze wzrostem zatrudnienia wyjątkowym wobec stagnacji panującej w kraju. Dzięki temu burzliwemu rozwojowi, Hamburg lat 90. postrzegany był jako
wielki sukces, pokazujący, że możliwe jest przejście od tradycyjnego modelu miasta do nowoczesnej aglomeracji, będącej kombinacją produkcji przemysłowej opartej na zaawansowanych technologiach i silnego sektora usługowego. Ale nawet w okresie prosperity zanotowano w Hamburgu dramatyczny wzrost liczby osób korzystających z pomocy społecznej i objętych programem dopłat do dochodów: od 17,5 tys. osób w roku 1970 do prawie 160 tys. w 1997 r. W tej niechlubnej statystyce Hamburg ustępował jedynie Bremie, stając się spolaryzowanym miastem o ogromnych kontrastach ekonomicznych, gdzie bogactwo i bieda istniały obok siebie.
***
Wiedza o tych wszystkich zagadnieniach w odniesieniu do Europy wydaje się być skryta za ciemną zasłoną. Zastanawiające, skąd się to bierze. Czy może mieć to coś wspólnego ze sposobem, w jaki Europa postrzega Stany Zjednoczone? Jesienią 2005 r. Nowy Orlean nawiedził huragan Katrina, a przerwanie zapór doprowadziło do powodzi katastrofalnej w skutkach. Tragedia najbardziej dotknęła ludzi żyjących w najbiedniejszych dzielnicach miasta. Arogancja władz stanowych i federalnych oraz niezdolność do szybkiej i adekwatnej reakcji na katastrofę, wywołały szok i falę ostrej krytyki w kręgach światowej opinii publicznej. Kraje Europy zaoferowały USA wszechstronną pomoc w łagodzeniu skutków katastrofy. W Paryżu i innych europejskich stolicach intelektualiści zachodzili w głowę, jak to możliwe, że kraj, który stać na prowadzenie wojny w Iraku, nie jest w stanie zapewnić obywatelom podstawowego bezpieczeństwa na własnym terytorium. Premier Szwecji, Göran Persson, ogłosił, że katastrofa humanitarna tych rozmiarów byłaby nie do pomyślenia w krajach europejskich, szczycących się rozbudowanym modelem socjalnym. Jednak dokładnie dwa lata później Grecję nawiedziły potężne pożary. Instytucje państwowe tego kraju były tak samo nieefektywne w walce z żywiołem i jego skutkami, jak władze USA wobec Katriny. Pomoc z innych krajów Unii Europejskiej była opieszała, ludzie ginęli w ogniu, a z wiosek nie pozostawał kamień na kamieniu. Chociaż sytuacja ta spotkała się z krytyką w europejskich środkach przekazu, skala i natężenie artykułowanego oburzenia w żadnym razie nie dorównywały temu wymierzonemu w USA w obliczu tragedii w Nowym Orleanie. A przecież pozycja Grecji, która jest jednym z najbardziej skorumpowanych, najbiedniejszych i dotkniętych największymi nierównościami krajów Unii Europejskiej, nie różni się zasadniczo w tym aspekcie od amerykańskiej Luizjany. Można przypuszczać, że jednym z powodów łagodnej krytyki wobec rządu Grecji ze strony społeczności europejskiej była chęć ochrony landrynkowego obrazu Europy, tworzonego pracowicie od lat dziewięćdziesiątych. W wizji tej, będącej podstawą tożsamości europejskiej, najważniejszym czynnikiem łączącym kraje Europy jest tworzenie przez nie społecznej i ekonomicznej alternatywy wobec USA. Europa kreuje się na twór szanujący rozwiązania pokojowe, lepiej wykształcony, oświecony i dobrze wycho-
17 wany, opierający się na demokracji i równości, w którym bieda – z racji wyznawanych zasad – nie stanowi większego problemu. Przypisuje sobie także łagodniejsze prowadzenie polityki gospodarczej, twierdząc, że wspiera gospodarkę rynkową, ale sprzeciwia się rynkowemu podejściu do społeczeństwa. Konstrukcja tożsamości Unii nie opiera się zatem na fundamentach kulturowych czy etnicznych, lecz na wizji przeciwieństwa USA. Wizerunek własny mieszkańców Europy nie jest bynajmniej efektem spisku tworzonego w gabinetach brukselskich technokratów. Wręcz przeciwnie, jest to pogląd, który wypływa z głębokiego przeświadczenia Europejczyków o charakterze ich kontynentu, który znajduje odzwierciedlenie także w działaniach natury politycznej. Problemem takiej konstrukcji jest chwiejność podstawowego założenia, na którym się ono opiera, a które głosi, że Europa jest o wiele bardziej sprawiedliwa niż USA.
***
bna Vlasta Juricek
Jednym z ważniejszych opracowań, na jakie natrafiłem, jest raport Komisji Europejskiej z 2007 r., zatytułowany „Integracja społeczna i dystrybucja dochodu w Unii Europejskiej”. Dowiedziałem się z niego, że 16% obywateli UE, czyli 75 milionów ludzi, żyje poniżej granicy ubóstwa, tj. ich dochód wynosi mniej niż 60% średniego wynagrodzenia w danym państwie. Według tak zdefiniowanego kryterium biedy, odsetek ubogich nie uległ zwiększeniu, nawet po przyjęciu Bułgarii i Rumunii do UE. Z drugiej strony, raport wskazuje na ciągły, trwający już ćwierć wieku, wzrost nierówności społecznych, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, Finlandii i Szwecji. Najważniejszą przyczyną popadania w biedę lub tkwienia w niej, jest oczywiście bezrobocie. Problem dotyka w znacznej mierze imigrantów. W niektórych krajach, np. Francji czy Belgii, mniej więcej połowa wszystkich imigrantów żyje poniżej granicy biedy. Wyniki innego raportu, „Jak funkcjonuje miasto” (Making
the City Work, University of London 2005), pokazują, że 90% niskopłatnych prac wykonywanych jest właśnie przez imigrantów. Zespół badawczy, który przygotował wspomniany raport Komisji Europejskiej, musiał zmierzyć się z problemem właściwego sposobu pomiaru biedy. Skłania się do metodologii opartej na analizie wywiadów przeprowadzonych w celu określenia faktycznych sytuacji życiowych i przypadków biedy odczuwanej przez obywateli Wspólnoty. Tak uzyskiwane wyniki przedstawiają zagadnienie biedy w sposób odmienny od suchych, abstrakcyjnych statystyk. Pokazują one, że jeden na czterech mieszkańców Grecji zalega z podstawowymi opłatami, jak należności za wodę i energię elektryczną. Jedna trzecia Estończyków i niewiele mniejszy odsetek mieszkańców Portugalii określa swoje warunki mieszkaniowe jako przypominające życie w slumsach, skarżą się na przeciekające dachy i obsypujące się ściany. Spośród ludzi żyjących poniżej granicy biedy w Rumunii, 60% musi korzystać z toalet znajdujących się na zewnątrz domów. W przypadku Litwy odsetek ten wynosi 45 procent. Te i podobne dane statystyczne są dla wielu jak grom z jasnego nieba. Jednak i one nie są w stanie w sposób pełny opisać skomplikowanego problemu europejskiej biedy. Tego właśnie w moim odczuciu bardzo brakuje: spójnego, pełnego obrazu dla całej Unii Europejskiej. Ukryta za wyrafinowanymi wskaźnikami statystycznymi i kolorowymi wykresami jest na przykład, nigdzie nie wyróżniana, nowo powstała grupa pracowników, nowy głodowo opłacany proletariat: imigranci pozbawieni dokumentów. Pracują we włoskich sadach, przy uprawie ogórków w duńskich szklarniach, zamiatają nocami londyńskie ulice, zapełniają autobusy wożące ich między budowami prowadzonymi na przedmieściach i w centrach europejskich miast. Pracują od rana do nocy za niewielkie wynagrodzenie, są pozbawieni praktycznie wszelkich praw.
18 W ub. roku szwedzka telewizja w programie śledczym „Uppdrag granskning” przedstawiła tragiczną sytuację pracowników zatrudnionych w szwedzkich sieciach barów szybkiej obsługi. Byli oni zatrudniani do sprzątania na 6-godzinne nocne zmiany, 7 dni w tygodniu, bez prawa do urlopu. Ich miesięczne wynagrodzenie wynosiło 7000 koron (około 700 euro), „z ręki do ręki”. Ludzie pozbawieni dokumentów tworzą coraz większa szarą strefę, która charakteryzuje się tym, że na jej dnie płace oferowane przez wolny rynek urągają człowieczej godności. Są oni jak czarne dziury, otoczone milczeniem, nieujawnione w oficjalnych statystykach i badaniach. Europejscy politycy od zawsze krytykowali sankcjonowanie bardzo niskich wynagrodzeń w USA, a teraz tolerują występowanie dokładnie tych samych praktyk, a być może nawet jeszcze gorszych, na własnym podwórku. W krajach Europy kontynentalnej zapoczątkowano co prawda proces włączania imigrantów do struktur związkowych, ale związki zawodowe w Szwecji pozostają pod tym względem zdecydowanie w tyle. Któregoś wieczoru po raz kolejny obejrzałem nagrodzony licznymi wyróżnieniami film „Dziecko” (L’Enfant) wyreżyserowany przez Jean-Pierre’a i Luca Dardenne, historię Bruna i Soni, dwojga pochodzących z marginesu społecznego młodych ludzi, żyjących w jednym z miast w północnej Francji czy Belgii. Ilekroć zdarza mi się oglądać filmy braci Dardenne, Mike’a Leigha czy jakiegoś z licznych francuskich reżyserów, które opowiadają historie z życia klasy robotniczej, stawiam sobie pytanie o to, dlaczego tak rzadko słyszy się historie, których bohaterowie nie są swoistymi niewolnikami politycznych stereotypów, lecz zwykłymi ludźmi, zmagającymi się z poczuciem winy, gotowością przebaczenia i pojednania. Są oni pełnoprawnym, naturalnym elementem codziennego życia podupadłych dzielnic, tymczasem jedynym miejscem, w którym są słyszalni, jest zaciemniona sala kinowa. Można odnieść wrażenie, że przestali istnieć: nie ma ich w gazetach, literaturze i dyskusji politycznej, wymazano ich nawet z kręgu zainteresowań badaczy społecznych. Film jest jedynym środkiem przekazu, któremu w ciągu ostatniego dwudziestolecia udawało się pokazywać pęknięcia w idealnym, pełnym samozadowolenia obrazie Europy.
***
Walka z biedą jest często wymieniana jako jeden z najważniejszych celów europejskiej biurokracji. Jednak odpowiedzialność za podejmowanie rzeczywistych działań w tym zakresie spoczywa na rządach narodowych, co nieuchronnie powoduje, że wszelkie próby syntetycznego opisania sytuacji w Unii Europejskiej są skazane na niepowodzenie. Wyłaniający się obraz bardziej przypomina mozaikę, tworzoną przez wiele, bardzo często różnych, krajów. Natknąłem się na résumé opisujące dotychczasowe działania rządów narodowych w tym zakresie. Okazuje się, że panuje tu zadziwiająca jednolitość: jedno za drugim, państwa europejskie wprowadzały zmiany podatkowe, których skutkiem był wzrost różnic w dochodach i poziomie życia obywateli. W celu złagodzenia skutków tych „reform”, powiększano następnie pomoc adresowaną do ludzi dotkniętych biedą. Mówiąc krótko: bogacze zwiększyli dystans
dzielący ich od pozostałych, a odpowiedzialność za los les nouveaux pauvres (nowych biednych) została przerzucona na resztę społeczeństwa.
***
Wydaje się, że mamy obecnie do czynienia z powszechnym przekonaniem polityków, że wzrost różnic w dochodach, połączony z deregulacją europejskiego rynku pracy, będzie korzystny dla Europy. Jednak Europejczycy pragną również żyć w „Europie socjalnej”, w Unii bardziej egalitarnej i sprawiedliwej niż jej amerykański odpowiednik. Na poziomie deklaracji, ta postawa spotyka się z silnym poparciem Brukseli i to jest właśnie źródłem zasadniczego europejskiego dylematu. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby opisywać Unię Europejską jako pojedynczy twór społeczno-polityczny. W większości opracowań, na które się natknąłem, włączając raport Komisji Europejskiej, przeważa teza, że takie podejście pozbawione jest sensu albo bardzo trudne do zastosowania. Nie ulega zatem wątpliwości, że bieda nigdy nie będzie mierzona z pominięciem granic państw. Przyjęcie takiej metodologii mogłoby bowiem skutkować druzgocącymi wręcz wynikami, przypominającymi te uzyskane na Węgrzech i w Czechach w czasie szokowej transformacji gospodarczej. Czy jednak minimalne, gwarantowane ustawowo stawki wynagrodzeń w różnych krajach członkowskich nie mogłyby stanowić pewnego uniwersalnego kryterium oceny zjawiska biedy? Porównanie takie pokazuje zapierającą dech w piersiach dysproporcję w dochodach. Minimalna płaca w Bułgarii wynosi 92 euro miesięcznie. W innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej mieści się w przedziale 130-225 euro. Dla porównania, we Francji minimalne wynagrodzenie wynosi 1280 euro miesięcznie, niemalże 14-krotność minimalnej płacy w Bułgarii. Średni dochód w Hiszpanii stanowi zaledwie 60 proc. średniego dochodu przeciętnego mieszkańca Niemiec; nb. podobne różnice występują między dochodami białych i czarnych Amerykanów. Biorąc do tego typu porównań dochody mieszkańców krajów o niższym poziomie rozwoju, takich jak Rumunia czy Portugalia, różnice w zarobkach znacznie przekraczają jakiekolwiek rozwarstwienie w USA. Najprościej można wszystkie te nierówności próbować tłumaczyć różnicami w cenach żywności, utrzymania, mieszkania etc. w różnych krajach Wspólnoty. Jednak czy na dłuższą metę takie wyjaśnienia są wystarczające? Od otwarcia granic między państwami Unii Europejskiej, poziomy cen ulegają stopniowemu wyrównaniu. W Sibiu kawa wypita w kawiarni na starym mieście jest tak samo droga, jak w Berlinie. Wraz ze zniesieniem granic mamy też do czynienia z innym procesem: ludzie żyjący w danym kraju porównują się już nie tylko z lokalnymi elitami, ale odnoszą swój standard życia do warunków panujących w Wiedniu, Monachium czy Paryżu. Prowadzi to do radykalnego przesunięcia punktu odniesienia. Zakończenie okresów przejściowych w dostępie do poszczególnych rynków pracy oznaczać będzie koniec powodów, dla których ktokolwiek nie miałby wsiąść do pociągu i wyruszyć na zachód w poszukiwaniu większych pieniędzy za tę samą pracę. Podobne zjawisko do-
19 tknie biedę: w pewnym sensie przestanie ona występować w poszczególnych krajach – stanie się biedą europejską. Potwierdzeniem tych procesów mogą być wyniki innego raportu przygotowanego w 2007 r. przez Komisję Europejską, pt. „Bieda i wykluczenie”. Pokazują one, że dużo więcej ludzi w Portugalii, Rumunii i Bułgarii określa siebie jako biednych niż rzeczywiście cierpi biedę, definiowaną według czysto statystycznych kryteriów. Być może jest to właśnie efekt tego, że zaczęli postrzegać samych siebie jako obywateli bogatej Europy.
***
Natrafiłem też na artykuł autorstwa amerykańskiego ekonomisty Jamesa K. Galbraitha [syn znanego kanadyjskiego lewicowego ekonomisty, Johna Kennetha Galbraitha – przyp. red.] pt. „Maastricht i przyszłość Europy” (Friedrich Ebert Stiftung 2007). W miarę zapoznawania się z danymi przytoczonymi w tym opracowaniu, całość wytwarzanego przez Europę obrazu samej siebie pokrywała się coraz większymi i głębszymi rysami. Galbraith, co naturalne dla przedstawicieli amerykańskiej lewicy, traktuje Europę jako jeden byt społeczno-polityczny, podobnie jak postępowi Amerykanie zawsze dążyli do tego, by USA postrzegać jako jedno państwo, które na szczeblu federalnym ma obowiązek walczyć z biedą i bezrobociem. „Polska nie jest już niezależnym, izolowanym rynkiem pracy, ale częścią większej, europejskiej konstrukcji. Dlatego żyjący w tym kraju bezrobotni nie są polskimi bezrobotnymi, lecz należą do rzeszy bezrobotnych obywateli Unii Europejskiej”. Galbraith idzie dalej i wysnuwa wniosek, że to USA są bardziej egalitarne niż UE. Ta nieco prowokacyjna teza, która wywraca dyskusję na temat biedy do góry nogami, ma wystarczająco mocne podstawy: zróżnicowanie poziomu płac w Stanach Zjednoczonych jest porównywalne do tego występującego w poszczególnych społeczeństwach Unii Europejskiej. Co więcej, w latach 80. i 90. dochody brutto uległy większemu zróżnicowaniu np. w Szwecji niż w USA. Dopiero po uwzględnieniu obciążeń podatkowych i innych zobowiązań, a także transferów z systemu opieki społecznej, nierówności w USA przewyższają te obserwowane w Europie. Różnica nie polega zatem na rozwarstwieniu dochodów, ale na diametralnie różnym podejściu do polityki społecznej. Z kilku powodów, Galbraith nie uwzględnia jej w swoich rozważaniach; koncentruje się wyłącznie na tym, ile ludzie zarabiają. Kiedy przestaje on brać pod uwagę granice między państwami Unii Europejskiej i patrzy na UE jako jeden rynek pracy, efekty przyprawiają o zawrót głowy. Galbraith porównuje różnice w zarobkach mieszkańców UE i USA, uwzględniając nierówności regionalne. Takie spojrzenie prowadzi do wniosku, że rozdźwięk między najniższymi i najwyższymi wynagrodzeniami w UE dwukrotnie przewyższa analogiczne różnice w USA. Nawet sam Galbraith z niedowierzaniem przyjmuje wyniki tego porównania – jest przecież ekonomistą o sympatiach lewicowych, zwolennikiem Keynesowskiego modelu gospodarczego i od zawsze z uwagą spoglądał na rozwiązania panujące w Europie. Z tego powodu spróbował dokonać obliczeń według nieco innej metodologii, jednak całościowy obraz
wychodzi mu niezmiennie taki sam. „Traktując Europę jako całość, średnie dochody mieszkańców UE są nieporównywalnie bardziej zróżnicowane niż średnie dochody w USA”.
***
W miarę jak pod wpływem „niewidzialnej ręki rynku” dochodzi do wyrównywania kosztów życia w różnych krajach Unii Europejskiej, nierówności – a wraz z nimi bieda – urastają do rangi monstrualnego wręcz problemu politycznego. We wspomnianym raporcie Komisji Europejskiej („Integracja społeczna...”) można znaleźć interesującą obserwację: wzrost PKB, zmniejszenie bezrobocia i wzrost wydatków społecznych nie zawsze przyczyniają się do redukcji ubóstwa. Czasami mogą one prowadzić – paradoksalnie – do wzrostu liczby mieszkańców dotkniętych biedą. Nie istnieje w tym przypadku żadna prosta korelacja. Każdy przeświadczony o tym, że zapewniając wzrost gospodarczy i zwiększając poziom świadczeń socjalnych rozwiąże się problem bezrobocia i biedy, może się gorzko rozczarować. Walka z biedą i nierównościami społecznymi wymagają dobrze zdefiniowanego programu politycznego, nastawionego na osiągnięcie właśnie tego celu. Galbraith, popadając w nieco dramatyczny ton, porównuje sytuację w UE do USA lat 30. XX wieku. Zmierza jednak do tego, że w przypadku USA konsekwentne wprowadzanie w życie rozwiązań opartych na wizji Nowego Ładu (New Deal) pozwoliło na poprawę kondycji najbardziej zacofanych stanów, a w konsekwencji także i sytuacji bytowej najbiedniejszych obywateli. W podobnej sytuacji znajduje się obecnie Unia Europejska. „Priorytetem Unii powinno być opracowanie konkretnej strategii i potwierdzenie słuszności przyjętego modelu na własnym przykładzie” – pisze Galbraith. Niezbędna jest spójna polityka wyrównywania poziomu i standardu życia najbiedniejszych obywateli żyjących na obrzeżach Unii Europejskiej. Jeżeli uda się zwiększyć dochody tych ludzi, korzystnie odbije się to na całym kontynencie, doprowadzając do zmniejszenia bezrobocia i poprawy ogólnego standardu życia, tak jak to się stało w USA na skutek realizacji polityki Nowego Ładu.
***
Własny obraz Europy, jej polityczna tożsamość oparta na tezie, że charakteryzuje się ona większą równością i sprawiedliwością społeczną niż USA, jest podstawowym problemem, który czeka na rychłe rozwiązanie. Jeżeli wizja ta nie zostanie poparta rzeczywistymi działaniami politycznymi i społecznymi, stanie się oszukiwaniem samych siebie, coraz bardziej pusto brzmiącym sloganem, wyradzającym się ostatecznie w nic innego, jak bezczelne kłamstwo. Per Wirtén tłum. Sebastian Maćkowski
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w jęz. szwedzkim w piśmie „Arena” nr 6/2007, następnie jego angielskie tłumaczenie opublikowano na www.eurozine.com. Przedruk i drobne skróty za zgodą redakcji.
20
Stara Polska
Dagmara Jaszewska Problem ze starością istniał od zawsze. To problem z jednostkami już nieproduktywnymi dla wspólnoty, niezdolnymi dostarczyć materialnych środków przetrwania/dobrobytu. Starość przez wiele wieków dzieliła ten los z dzieciństwem. Z biegiem czasu odmieniła się na lepsze sytuacja dziecka. Gdy w dobie nowoczesności drastycznie spadła umieralność niemowląt i małych dzieci, ich chwilowa „nieproduktywność” przestała być problemem, mocy nabrała nadzieja na nowego człowieka, powstał sens „inwestowania” w niego. Niestety, nie da się tego odnieść do osób starszych. Z punktu widzenia produktywności zdają się być balastem – chyba, że są zamożni i samowystarczalni. Traktujemy starość przedmiotowo, bo tak przedstawiają ją media – głównie przez pryzmat emerytur i problemów zdrowotnych, albo protekcjonalnie, między rocznicami a nowinkami z życia seksualnego. Co zrobić ze starością?
Dziadkowie wczoraj i dziś
Wprawdzie postęp cywilizacyjny mierzy się tym, jak społeczeństwo traktuje swoich starców. Wprawdzie rozwój kultury nabrał przyspieszenia, gdy obok przetrwania ważny stał się dorobek kulturowy i tradycja, jakie niosła ze sobą starość. Jednak w czasach szybkiego rozwoju, mądrość zdobywana przez całe życie – zdezaktualizowała się, a starzy ludzie właściwie nie mają czego zaproponować społeczeństwu. Bezproduktywność starszych szczególnie widoczna stała się we współczesnej kulturze, przesiąkniętej materializmem, mało zainteresowanej „wartościami duchowymi”, jakie od zawsze przypisuje się starości. Kulturze skupionej na pogoni za zyskiem, wyczerpującej pracy zawodowej i intensywnej edukacji większości społeczeństwa, kulturze, w której nie ma już wspólnot, są za to wyspecjalizowane instytucje, sprawujące opiekę nad starymi/młodymi/chorymi.
Tylko 10% osób starszych w Polsce uczestniczy w życiu aktywnie, działając społecznie, w wolontariacie czy korzystając z programów aktywizacji starości – jednak panuje tu tendencja wzrostowa (to głównie fenomen popularności Uniwersytetów III Wieku). Aktywizacja jest wspaniałą rzeczą, ale trzeba pamiętać, że często oznacza ona życie na marginesie, w subkulturach starych ludzi. Na Zachodzie są oni od dawna przyzwyczajani do tego, że muszą stworzyć własny subświat, żeby móc odgrywać społeczne role, mieć sens życia. W Polsce, jeszcze głęboko tradycyjnej, która znajduje się na rozdrożu przeszłości i nowoczesności, ma wciąż sens pytanie, na ile jest to prawdziwe życie, a nie zabawa. Za „prawdziwe życie” jest zaś uważane uczestniczenie w życiu rodziny i społeczności w ten sposób, na jaki pozwala wiek. To prawdopodobnie główny powód, który stoi za tym, że starzy nie chcą, „nie mają siły” aktywizować się na zachodni sposób. Wbrew wnukom, którzy o wiele częściej, co zrozumiałe, widzieliby dziadków w tej roli. Polska, o czym prawie wcale się nie mówi, jest na rozdrożu aż trzech epok historycznych. Oto przykład mojej rodziny: A – babcia, wychowana w przedwojennym kułackim domu za Bugiem, będącym samowystarczalną jednostką produkcyjną, w której zgodnie żyli i pracowali rodzice, dzieci, parobkowie i niezamężne ciotki, a dziadek z babcią siedzieli na piecu ciągle się kłócąc, zabawiając i zamęczając domowników historiami swojego życia, a którym ani tata, ani mama nie mieli odwagi zwrócić uwagi; B – moi rodzice, czyli pokolenie buntowniczego roku 1968, marzące o mieszkaniu w bloku, telewizorze i małym fiacie, dumni, że wyzbyli się religijnych przesądów; C – ja-wnuczka – w epoce ponowoczesnej, krytyczna wobec nowoczesności, zapisująca wspomnienia babci i marząca o ekologicznym domu z bali i pachnących siennikach, zastanawiająca się, jak znaleźć w swoim życiu miejsce dla dziadków. To przykład rodziny, w której awans społeczny zaczął się w minionym pokoleniu, ale przecież znaczną część społeczeństwa, zwłaszcza na wsi, stanowią rodziny, gdzie dopiero się on dokonuje. I to w przyspieszonym tempie obecnej transformacji, w warunkach powszechnego dorabiania się i diametralnej zmiany postaw społecznych, gdzie wartości rodzinne są wy-
21 Kultura masowa jest najłatwiej dostępnym i często jedynym źródłem informacji, jaką otrzymują na swój temat osoby starsze – nikt poza nią nie tłumaczy im świata. Pamiętajmy przy tym, że dla większości osób starszych w Polsce ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu jest oglądanie telewizji (wskazało na to 60% respondentów w wieku 60-80 lat w badaniu OBOP-u pt. „Dziadkowie i wnuki o sobie, wzajemnych relacjach i ludziach starszych”, marzec 2007 r.) i że, paradoksalnie, są oni grupą najbardziej podatną na medialny wpływ.
pierane przez wartości pracy i sukcesu. Do tego większość społeczeństwa nie jest świadoma tych przemian i nie jest też ich autorem. Po prostu okazało nagle się, że aby utrzymać pracę, trzeba pracować 10 godzin na dobę, a dobre życie – to, które pokazują reklamy – wymaga, aby pieniędzy było więcej i więcej. Uczestnikami tych czasów są też jednak dziadkowie, czyli osoby, które spędziły życie w spokojniejszych czasach, nawet jeśli budowały socjalistyczną nowoczesność. Są też dziadkowie ze wsi, ze społeczności tradycyjnych, i oni często nie rozumieją nic. I to jest największa krzywda, jaka dzieje się na naszych oczach, o której się nie mówi i nie próbuje jej wyjaśniać.
O tym, że nastała nowoczesność, starzy ludzie w Polsce dowiadują się z dwóch źródeł: 1. Z życia, bo nie wiedzieć czemu „wyjechały z domu i dotychczas nie powróciły” dzieci, wnuki i nie mają czasu lub chęci, by z nimi żyć, a nawet ich odwiedzać, 2. Z telewizji, gdzie mogą sobie obejrzeć „nowy, wspaniały świat”, w którym nie ma dla nich miejsca. No, wyjątkowo mogą pożałować, że nie jest tak, jak w dydaktycznym „Klanie”, gdzie rodzina opiekuje się schorowaną babcią, dziadkiem z Alzheimerem, a nawet przygarnia staruszkę z Kazachstanu, która marzyła o Polsce. Badania treści prasowych pokazują estetyczny świat, w którym ludzie piękni są zarazem dobrzy, wartościowi i oczywiście młodzi ciałem i duchem. Tu jeszcze mieszczą się ludzie starsi, o ile potrafią sprostać temu ideałowi, nawet jeśli zawdzięczają to medykamentom. Jeżeli już nie biegają i nie jeżdżą na rowerze, to pojawiają się w reklamie wyłącznie w funkcji dziadka-babci, słodcy i sympatyczni, trochę zdziecinniali, w baśniowej scenerii – zupełnie jak święty Mikołaj, sprowadzeni do mitu, wyrzuceni z realności. Współczesna kultura zafałszowuje obraz nie tylko ludzi starych, ale i chorych, brzydkich, odmawiając im miejsca. Jednostka, porównując się do wyidealizowanego wzorca, czuje, że jej nie ma, nie powinno jej tu być, że taka jaka jest – jest nieadekwatna. Osoba starsza często więc usuwa się w cień i przyjmuje do wiadomości, że jej życie jest bezwartościowe. To wzmacnia postawę „nie chcę być ciężarem”. »» Wśród ogółu badanej młodzieży dominują na temat starzenia się skojarzenia o treści negatywnej (65%). »» Według 91% ankietowanych osiemnastolatków i 70% dwudziestolatków życie większości ludzi starych jest nudne i monotonne, a także ciężkie i bolesne. »» Aż 53% badanych, bez względu na wiek, stwierdza, że nie lubi przebywać z osobami starszymi, gdyż odczuwa zakłopotanie. Źródło: Badanie OBOP pt. „Dziadkowie i wnuki o sobie, wzajemnych relacjach i ludziach starszych” – Warszawa, marzec 2007 r.
b Christopher Walker
Kulturowo nieadekwatni
Starzy ludzie w Polsce na ogół nie czytają gazet ani książek socjologicznych, które mogłyby im wyjaśnić, co to jest nowoczesność; nie dyskutują też na internetowych forach. Ci ambitniejsi czytają „Nasz Dziennik” i tam się dowiadują, że świat wpadł w sidła szatana i że to w dawnych czasach wszystko było jak trzeba i jak Pan Bóg przykazał. W trudnych czasach transformacji to oni mają najtrudniej, choć zdarzają się jednostki, którym udało się przystosować, zrozumieć świat, nadążyć za nim. To babcie, które udzielają porad na portalach o wychowaniu, babcie-studentki; to ci, którzy uczą się życia w subkulturze starszych i tam szukają wsparcia; to wolontariusze pomagający jeszcze starszym od siebie i bardziej schorowanym. Cieszyć się trzeba z aktywizacji osób starszych, z upowszechniania zachodniego modelu starości w Polsce, z powolnej zmiany mentalności niektórych grup seniorów, dla których nie byłaby straszna starość bez rodziny, w domu opieki, co często jest przecież obiektywną koniecznością. Spora jest jednak w Polsce grupa tych, którzy przeżywają konflikt – z pozoru przystają na nową rzeczywistość, ale w głębi ich serca tkwi silna potrzeba bycia przydatnym
22 w rodzinie, miłości i ciepła ze strony najbliższych. Starają się być adekwatni kulturowo, więc znają swoje miejsce, „nie chcą być ciężarem” – ale ich oczy mówią co innego. To ci, co w domach spokojnej starości pokazują zdjęcia wnuków i nieustannie tłumaczą ich nieobecność, badawczo spoglądając w oczy dziennikarza, czy aby wierzy... ale którzy cierpią na depresję, tracą wszelką radość i poczucie sensu życia. Czasem są tak posłuszni wymogom dzisiejszej rzeczywistości, że dobrowolnie zgłaszają chęć odejścia. I wtedy eutanazja jest legalna. Jak chciał(a)by Pan(i) zorganizować swoje życie na stare lata, gdy będzie Pan(i) potrzebował(a) pomocy? Czy przede wszystkim chciał(a)by Pan(i): »» mieszkać we własnym mieszkaniu, korzystając z doraźnej pomocy osób bliskich: rodziny, przyjaciół, sąsiadów – 57% »» dzielić mieszkanie z dziećmi, wnukami lub dalszą rodziną – 20% »» mieszkać we własnym mieszkaniu, mając zapewnioną opłaconą przez siebie stałą pomoc osób zajmujących się opieką nad ludźmi starymi – 8% »» mieszkać we własnym mieszkaniu, mając zapewnioną bezpłatną stałą pomoc, np. opieki społecznej, Czerwonego Krzyża, Caritas lub innych wolontariuszy – 3% »» zamieszkać w prywatnym domu spokojnej starości – 2% »» zamieszkać wspólnie z innymi starszymi ludźmi w celu wzajemnego wspomagania się – 1% »» zamieszkać w państwowym domu spokojnej starości – 1% »» wynająć komuś obcemu pokój lub część mieszkania w zamian za opiekę – 0,3% Źródło: CBOS, „Polacy wobec ludzi starych i własnej starości”, Warszawa, grudzień 2000.
Wiele by mówić o stronniczości badań nad starością, o zmowie milczenia na temat potrzeb miłości i bycia potrzebnym. Nie sposób ich odnaleźć w zestawach odpowiedzi danych do wyboru na pytania, co jest w starości problemem. Diametralnie różnie wypadają badania zadowolenia z życia pensjonariuszy Domów Opieki Społecznej i słuchaczy Uniwersytetów Trzeciego Wieku – jest to jednak oczywiste, skoro między nimi jest przepaść: stanu zdrowia i sprawności (do polskich domów opieki trafiają z reguły osoby w bardzo złym stanie), wykształcenia, zaradności życiowej. Pamiętać jednak należy, że mimo rosnącej popularności aktywnej starości w Polsce, czego wyrazem jest oblężenie Uniwersytetów Trzeciego Wieku, jest to mimo wszystko zjawisko marginalne. Faktem jest, że ludzie starsi w Polsce to najbardziej nieszczęśliwa grupa społeczna, co oczywiście determinuje zła na ogół sytuacja materialna i zły stan zdrowia, ale też opuszczenie przez bliskich, marginalizacja społeczna.
Nie ma w telewizji – nie ma w ogóle
Prawdziwy, realny stary człowiek, nieładny i schorowany, staje się więc kimś w rodzaju przybysza z innej planety, o którym nie wiadomo, jakie przedstawia sobą wartości – stąd już tylko krok do wniosku, że nie przedstawia żadnych. Badania młodego pokolenia pokazują, że postrzega ono starość bardzo negatywnie, nie zna, boi się jej. To skutek braku ożywionych kontaktów z osobami starszymi oraz ich nieobecności w mediach. Jak przebić się do społecznej świadomości? Lukę tę wypełnić może sztuka, zdolna przerwać bezwład kultury masowej. Artystka Monika Grochowska wystąpiła w lipcu 2007 r. z projektem „Retransmisja”, mającym na celu zwrócenie uwagi społeczeństwa na ludzi starych. Jej pomysłem było udostępnienie seniorom przestrzeni medialnej, aby mogli w niej zaistnieć – to bowiem ważne w świecie, w którym „istnieje” tylko to, co pokażą w telewizji. Kontakt ze starością, ekskluzywny, atrakcyjny i określony czasem antenowym, był możliwy w kabinach video – w ten sposób życiowe historie seniorów zostały przerobione na komunikat medialny i puszczone w obieg. Starość dostąpiła zaszczytu stania się towarem (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), została sprzedana w przestrzeń video w ładnym opakowaniu. – „Nie chciałam zrobić z osób starszych produktu, formy. Wszystko było podporządkowane treści, a więc planowi użyczenia starości głosu, przestrzeni miejskiej” – opowiada autorka projektu. Przyznaje jednak, że forma była przewrotna i dlatego okazała się atrakcyjna dla młodego pokolenia. – „Projekt nie przewidywał ukazania jakiejś wizji starości, ja sama nie wiem, jaka jest starość. Po prostu umożliwiłam spotkanie osoby starszej z młodszą w społeczeństwie, gdzie od dawna ten kontakt jest utrudniony, resztę zostawiając ich wolności” – dodaje artystka. Wydaje się, że do młodego pokolenia lepiej dotrze „produkt” starości, niż apele i puste hasła. Podobnie ciekawą inicjatywą była tegoroczna trójmiejska akcja „Zaadoptuj dziadków na ferie zimowe”, w której młodzież była zachęcana, aby spotykać się nie tylko z własnymi dziadkami. To ważne, by młodzi zechcieli się starością zaopiekować, zainteresować – nie tylko w sensie pomocy, ale również bycia partnerami dla osób starszych.
Polska dziadkiem stoi
Wbrew przekazom kultury masowej, w Polsce starsi ludzie są ważni, bo są... dziadkami. Z wspomnianych badań OBOP-u wynika, że dziadkowie są potrzebni wnukom, a wnuki dziadkom. Polacy nie widzą swoich seniorów jako bezużytecznych – tylko 13% osób starszych i 7% młodszych uważa, że starsi są odsunięci na margines życia społecznego. Starsi przede wszystkim chcą pomagać: 3/4 z nich chciałoby pomóc innym, jeśli zwrócono by się do nich z propozycją zrobienia czegoś dla innych lub dla siebie – mniejsze znaczenie ma dla nich możliwość udzielania porad czy praca w organizacjach. Prawie tyle samo – starych i młodych! – uważa, że starsi ludzie w Polsce wspomagają dzieci i wnuki finansowo. Około 70% zarówno starszych, jak i młodszych uważa, że główna rola obecnego najstarszego pokolenia związana jest ze wspomaganiem dzieci i wnuków, zaś do marginalnych ról należą uprawianie hobby czy
23
Czy jest Pan(Pani) szczęśliwy(a)?: »» „Raczej tak” i „zdecydowanie tak” – 35% pensjonariuszy Domu Pomocy Społecznej; 82,5% słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku. „Raczej nie” i „Zdecydowanie nie” – odpowiednio 65% i 7,5%. Źródło: Małgorzata Sitarczyk, „Poczucie koherencji a zadowolenie z życia pensjonariuszy DPS i UTW”, w: „Starzenie się a satysfakcja z życia”, KUL, Lublin 2006 (artykuł oparty na badaniach empirycznych).
Nienowoczesne domy starców
Mamy więc w Polsce tradycyjną rodzinną zależność między pokoleniami. Są one sobie potrzebne. Zaciągając dług u starego pokolenia, zobowiązujemy się do troski, i choć młodzi nie są tym zachwyceni, takie są po prostu realia. Podobnie jest np. w Japonii, gdzie jeden z najwyższych w świecie odsetek dziadków żyjących z dziećmi tłumaczony jest z jednej strony silną tradycją, a z drugiej, realiami ekonomicznymi. Być może jednak zależność nie jest taka zła – w końcu pozwala ona starszym czuć się potrzebnymi i jest zgodna z ich naturalnymi pragnieniami. W każdym razie uczciwie byłoby zdawać sobie sprawę z realiów „tu i teraz” współistnienia tradycji z nowoczesnością w każdym aspekcie, dostrzegać obszary, gdzie nowoczesności po prostu jesz-
cze nie ma, które nie nadążają za nowoczesnymi aspiracjami i pragnieniami. Na przykład w Polsce za nowoczesnością zdecydowanie nie nadąża instytucjonalna opieka nad osobami starszymi – i nie ma co się oszukiwać, że jest ona porównywalna z zachodnią. Rzeczywistość domów opieki w Polsce to złe warunki, podział na lepsze – za 3 tys. złotych miesięcznie – oraz gorsze ośrodki dla większości obywateli. Mimo, że istnieje wiele racji przemawiających za upowszechnianiem tej opieki, należy również wziąć pod uwagę realia i szczerze odpowiedzieć sobie, do jakiego ośrodka oddajemy starszą osobę.
bd Geoff Barlow
„aktywne życie”. Ciekawe jest też to, że co czwarty młody postrzega osoby starsze jako autorytety, doradzające młodym, jak żyć. Ale co najciekawsze – osoby w wieku 15-30 lat na pierwszym miejscu widziałyby osoby starsze jako autorytety! Bardzo to powinno być pocieszające dla seniorów, którzy wymieniają tę rolę jako jedną z trzech. Młodzi są honorowi. Marzą o seniorach z klasą – odpoczywających, realizujących własne hobby i jednocześnie służących młodym radą, ale niekoniecznie kasą (tylko co dziesiąty oczekuje od dziadków pomocy). Sami zaś seniorzy przede wszystkim poczuwają się do obowiązku pomocy rodzinie (1/3), choć też często są zmęczeni – co piąty pragnie po prostu świętego spokoju i odpoczynku. Z badań tych wynika, że starsi nie znajdują się na marginesie społeczeństwa, bo są dziadkami, autorytetami, mają kontakt z rodziną. Ich obecność na mapie społecznej wyznaczona jest przez rodzinę, dzieci i wnuki, a nie przez aktywność we własnym gronie, w „subkulturze starych”. Niestety 20% Polaków widzi najlepszą rolę dla starszych w odpoczynku rozumianym jako „święty spokój” – to niebezpieczne, bo prowadzi do społecznej marginalizacji. Dziadkowie mają kontakt z wnukami. 60% wszystkich młodych rozmawia z dziadkami – 27% ich nie ma. Prawie 70% seniorów jest zadowolonych z częstości tych kontaktów, niecałe 20% pragnęłoby kontaktów częstszych. Wśród form kontaktów dominuje rozmowa, i wszyscy są zgodni, że stroną dającą są przede wszystkim dziadkowie – udzielają rad, pomagają, słuchają problemów, mówią ciekawe rzeczy. Ponad połowa młodych respondentów twierdzi, że dziadkowie im pomagają.
Skoro starość jest postrzegana w Polsce jako czas poświęcany rodzinie, stawia to pod znakiem zapytania opinie o „labie emerytów”, wygłaszane przez polityków. Ich zdaniem, musi się niebawem skończyć czas długich emerytur i odpoczynku osób starszych, powinni oni dłużej pracować. Tymczasem zapomina się, że dopóki mogą, starsi ludzie są podporą polskich rodzin w prowadzeniu domu, wspierają finansowo, i że ta praca i to wspieranie mają wymierną wartość. Niestety nie jest ona brana pod uwagę, podobnie jak „stracony czas” matek wychowujących dzieci – podporządkowuje się wszystko kwestiom składek ZUS. Może jednak warto zwrócić uwagę, że to tradycyjne rozwiązanie jest bardzo dobre dla rodzin, a przede wszystkim dla samych dziadków, którzy mogą czuć się potrzebni? Może warto wykorzystać ten potencjał?
Programy dla tradycji
Młodzi, choć obcując ze starszymi czują dyskomfort i choć boją się starości, deklarują szacunek i miłość do swoich dziadków. Jak długo jeszcze? Jest to trzymanie się tradycji siłą rozpędu, fenomen podobny do tego, że młodzi ludzie coraz bardziej wpadają w świat konsumpcji, rozrywki i egoizmu, a jednocześnie wciąż co niedziela chodzą do kościoła, prowadząc jakby życie schizofreniczne, w którym zwyczaje, działania są puste, pozbawione treści, świadomości i wewnętrznej zgody. Patrząc na kraje Europy Zachodniej możemy zobaczyć, co się stało z pokoleniem poddanym telewizyjnej indoktrynacji, presji konsumpcji, kariery,
24 samorealizacji, samowystarczalności – nie łudźmy się, że u nas będzie inaczej. Już dziś co światlejsi hierarchowie Kościoła przepowiadają puste kościoły – możemy też przepowiedzieć puste domy naszych dziadków i osłabienie więzi międzypokoleniowej. Dlatego ogromnie ważne staje się pytanie, czy tradycyjne wzorce, wciąż obecne w Polsce, w tym również dotyczące miejsca osób starych w społeczeństwie, są warte kontynuacji w przyszłości. Może należy zadbać o nie dziś i je unowocześnić, wspomóc, aby przetrwały w nowoczesnych warunkach, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów zachodnich, które utraciły już kontakt ze swoimi dziadkami, ze szkodą i dla nich, i dla młodszych. Kiedy czytam porady na forum internetowym Alergie, gdzie zrozpaczone matki chwytają się wszelkich sposobów, by ulżyć swym dzieciom w chorobie, na którą medycyna nie zna lekarstwa, widzę tam renesans tradycyjnej wiedzy, widzę, że promowany jest nawet styl życia naszych babć. Ponowoczesność podaje więc rękę przednowoczesności. Metody opieki nad niemowlętami są dziś bliższe tradycyjnym niż tym, które promowały „Poradniki dla rodziców” z lat 70. Historia zatoczyła koło, rady babć są znów w cenie! Osoby starsze żyjące razem ze swoimi dziećmi (dane z połowy lat 90.): »» Japonia – 50,4%, Włochy – 42,1%, Hiszpania – 40,5%, Kanada – 20,3%, USA – 15,1%, Niemcy – 13,7%, Francja – 12,4%, Szwecja – 5%. Źródło: The 2003 Aging Vulnerability Index. The Center for Strategic and International Studies and Watson Wyatt Worldwide.
Ale relacje starzy/młodzi to naprawdę trudne wyzwanie – w epoce mieszanki przednowoczesności, nowoczesności i ponowoczesności, trzeba mówić o wielkim nasileniu odwiecznego konfliktu międzypokoleniowego. Często uważamy, że starzy rodzice „zapracowali sobie” na takie dzieci, które okazały im czarną niewdzięczność, ponieważ źle je wychowano. Tymczasem kiedyś nie mówiło się o błędach wychowawczych, bo wychowywało życie, silna kontrola społeczna i obyczaj. Dziś, gdy świat się zmienił, młodzi się starym wymknęli. Trzeba zrozumieć, że przepaść generacyjna to przede wszystkim kwestia kulturowej zmiany i że nikt tu nie zawinił. To nie tylko niezrozumienie potrzeb dziadków, ale też niezrozumienie młodych przez seniorów, którzy np. nie mają często wyobrażenia, jak bardzo ich wiedza się zdezaktualizowała i jak trudno jest młodym zaproponować coś atrakcyjnego. Starzy ludzie przeceniają przeszłość, zapominają np. jak bardzo wzrosły dziś standardy opieki – często żądają zaopiekowania się na starość bez względu na realia. A przecież często nie jest to praca dla jednej osoby, równie często nie ma dziś „domowników”, wszyscy uczą się lub pracują i nie mogą sobie pozwolić na nieustanną opiekę. Nierzadko spełnienie oczekiwań starych rodziców przerasta siły współczesnego człowieka. Wiele jest przypadków, kiedy dzieci
W USA stale rośnie liczba dziadków zajmujących się wychowaniem wnuków. Co 12 dziadek i babcia zaangażowani są w to zadanie – informuje American Association of Retired Persons. AARP to założona w 1958 r. organizacja, która prowadzi szeroką działalność ukierunkowaną na podnoszenie jakości życia starszych Amerykanów. Liczy ok. 38 mln członków i jest najsilniejszą tego typu inicjatywą w USA. Wedle danych amerykańskiego urzędu statystycznego Census Bureau z 2000 r., niemal 2,5 mln dziadków jest głowami domu i ponosi największą odpowiedzialność w kwestii opieki nad dziećmi. Wymaga to od nich wyjątkowych wręcz zdolności poruszania się w obszarach trzech generacji – ich samych, ich dzieci i wnuczków. Mogą liczyć na pomoc zarówno rządu federalnego, jak i wielu organizacji powołanych w tym właśnie celu. Jedną z nich jest Generations United (GU) – organizacja zajmująca się tworzeniem międzygeneracyjnych programów i strategii. GU prowadzi teraz program, który ma ukazać efektywne modele zaangażowania osób starszych w wychowanie dzieci i młodzieży: www.seniors4kids.org
zajmują się swymi starymi, schorowanymi rodzicami, czyniąc zadość ich oczekiwaniom: nawet, jeśli uda im się wytrwać do ich śmierci, mają potem poczucie straconego życia i frustracja prowadzi ich do depresji. Nie jest tak, że z jakiegokolwiek punktu widzenia należy bezwzględnie poprzeć tradycyjny model opieki nad starcami. Nie ma bowiem powrotu do tradycji – można mówić o próbie zaadaptowania pewnych jej wzorców do dzisiejszych realiów. Potrzebne jest wsparcie psychologiczne i socjologiczne, które pomoże realizować niezwykle trudne, starotestamentowe polecenie: szanuj swego ojca, choćby rozum utracił. Potrzebna jest pomoc psychologiczna starszym, aby nie pokrywali swojej frustracji zmieniającym się światem za pomocą mitologizowania przeszłości i wygórowanych oczekiwań. Potrzeba wsparcia instytucjonalnego dla tych rodzin, które zdecydowały się skorzystać z potencjału mądrości i miłości dziadków oraz zwróciły się do nich o pomoc w opiece nad wnukami – starsi powinni mieć na tyle pokory, żeby chcieć się uczyć i rozwijać, aby nadążyć za współczesną pedagogiką. Tak dzieje się w USA, gdzie przybywa dziadków opiekujących się wnukami i przy tym nieustannie dokształcających się, by móc dobrze spełniać to zadanie. Programy zbliżają dzięki temu pokolenia, uzgadniają ich wartości i metody wychowawcze, dają dziadkom cel życia i sens bycia potrzebnym oraz coś, co jest coraz bardziej w cenie – miłość i czas wnukom w zagonionym świecie. Jako odwrót od nowoczesnych metod w „kwestii starości” możemy postrzegać dzisiejszy trend zachodni, by zatrzymywać osoby starsze w domach, zatrudniać opiekuna – wychodzi to zresztą taniej niż domy opieki. Patrząc na to, jak niektóre zachodnie kraje utraciły swoich dziadków, warto zastanowić się nad pytaniem, czy i do czego dziadkowie mogą być jeszcze potrzebni, jakie mogą nieść dziś pozytywne wartości dla społeczeństwa, w jaki sposób dotrzeć z nimi do młodego pokolenia. Dagmara Jaszewska
25
Nabici w offset? Tomasz Hypki Dyskutując o offsecie i sposobie wykorzystania szans z nim związanych, pamiętajmy, że żyjemy w kraju, w którym nawet tak niezbędne elementy infrastruktury, jak sieci dróg czy linii kolejowych, pozwalających rozwijać przyzwoite prędkości, nie mogą powstać od kilkunastu lat. Możemy z nich korzystać za to w państwach sąsiednich, które często startowały do demokracji i wolności gospodarczej ze znacznie gorszych pozycji. Jak taka sytuacja wpływa na działania państwa i jego gospodarki, nie trzeba tłumaczyć. Państwo polskie nie ma mocy sprawczej, czyli w praktyce systemu prawnego i struktur zdolnych do zadbania o jego interesy w podobny sposób, jak w państwach o ugruntowanych podstawach funkcjonowania.
Definicja raz jeszcze
Ponieważ głupota polskich polityków, korupcja wśród urzędników i brak profesjonalizmu dziennikarzy pozwoliły zagranicznym lobbystom na zdeformowanie definicji offsetu, trzeba po raz kolejny przypomnieć, czym powinien on być, jeśli ma mieć sens i przynosić korzyści gospodarce. W skrócie: po zakończeniu podziału świata na dwie zamknięte, rywalizujące strefy, w warunkach początków globalizacji i coraz większej nadprodukcji, rządy państw wydających znaczne kwoty na zbrojenia (ale nie tylko) zaczęły żądać rekompensat za zakupy realizowane poza własnym przemysłem. W ciągu kilku lat wykształciło się kilka sposobów wymuszania specjalnych korzyści na dostawcach: • transfer technologii, których uzyskanie inną drogą jest niemożliwe (bo ich posiadacze nie są zainteresowani sprzedażą, a własne badania mogą potrwać zbyt długo i nie dają gwarancji sukcesu), ze zgodą na dalszy rozwój i wykorzystanie w różnych dziedzinach. W Polsce w sferze związanej z obronnością znanych jest tylko kilka takich przypadków, dwa najlepiej spożytkowane sięgają początku lat 90. – dotyczą transferu francuskich technologii systemu IFF do CNPEP Radwar i radiostacji PR4G do ZR Radmor; • pomoc w znalezieniu i udostępnieniu nowych rynków zbytu dla wyrobów offsetobiorcy, co dotyczy głównie własnego rynku offsetodawcy. W realiach globalnego świata takie wsparcie ma bardzo duże znaczenie, wobec ogromnych kosztów promocji, ewentualnego serwisu itp., a w wielu wypadkach jest wręcz jedyną metodą, np. w wypadku bloko-
wanego różnymi metodami lotniczego i zbrojeniowego rynku w USA); • inwestycje w kraju offsetobiorcy, w dziedzinach, w których trudno metodami rynkowymi znaleźć kapitał lub technologie. Nie ma sensu zaliczanie do offsetu takich inwestycji, które są jednoznacznie korzystne dla offsetodawcy i byłyby realizowane bez dodatkowych umów, co w polskim offsecie jest niestety standardem. Jak łatwo zauważyć, polski offset jest w większości przypadków wręcz przeciwieństwem tych trzech typów transakcji kompensacyjnych. Odpowiednia ustawa zawiera co prawda artykuł, który sensownie wymienia jej cele, ale jednocześnie oddaje prawie całkowicie inicjatywę w znajdowaniu pól realizacji offsetu w ręce offsetodawców. Polscy urzędnicy zajmują się zaś głównie uzasadnieniem korzyści płynących z powstałej w ten sposób sytuacji i wykonywaniem prostych działań arytmetycznych, na podstawie danych dostarczanych przez realizatorów offsetu... O tym, jak działa mechanizm doboru transakcji kompensacyjnych, najłatwiej przekonać się analizując dobór offsetobiorców. Offsetodawcy proponują w tej roli głównie spółki zależne od siebie lub od innych przedsiębiorstw z własnego kraju (tak jest choćby z Lockheed Martinem i Patria Vehicles Oy). Mogą się z nimi bowiem rozliczać bez zbędnych kłopotów, dowolnie kształtując ceny wyrobów czy wartość inwestycji (przy okazji wykształcił się wtórny rynek offsetu, na którym zobowiązania można kupić za niewielką odpłatnością). Drugą kategorią są spółki kraju offsetobiorcy, wyspecjalizowane w czerpaniu zysków z umów finansowanych przez budżet. Pomagają one w poszukiwaniu korzystnych możliwości i popierają działania offsetodawców. Inne, „zwykłe” przedsiębiorstwa produkcyjne i usługowe, stanowią margines. Ale to właśnie one zgłaszają najwięcej uwag, bo jako jedyne są zainteresowane realnymi korzyściami z umów i nie mogą się doczekać ich realizacji. Niestety, urzędnicy polskiego państwa nie są skłonni do udzielenia jakiejkolwiek pomocy tym przedsiębiorstwom. Żeby lepiej przyjrzeć się patologiom polskiego offsetu, warto wziąć pod uwagę konkretny przykład. Chyba najbardziej wymownym są losy najlepszego przed kilkoma laty przedsiębiorstwa branży lotniczo-zbrojeniowej – WSK PZL Rzeszów S.A.
26 F-16 kontra Rzeszów
Zakup WSK PZL Rzeszów przez spółkę zależną amerykańskiego koncernu UTC był przygotowaniem do przetargu na samolot F-16 i związanego z nim offsetu. Formalnie był to przetarg na samolot wielozadaniowy, ale wszyscy zainteresowani wiedzieli, że wyboru dokonano na długo przed jego ogłoszeniem. Amerykanom nie udało się upchnąć Polsce starych, analogowych F-16, które kilkakrotnie oferowali nam w latach 90., więc ostatecznie zaoferowali Polsce nowocześniejsze, choć równie drogie w eksploatacji samoloty wyposażone w nowoczesną awionikę. Szybko podpisano kontrakt, łamiąc polskie prawo, gdzie tylko było to potrzebne – podpisano po angielsku, zgodnie z prawem USA, nie uzyskując dostępu do kodów źródłowych oprogramowania, nowoczesnych technologii czy udziału w produkcji i prawie żadnego sensownego offsetu. Zamiast umowy offsetowej podpisano zaś, nie przewidzianą żadną ustawą, umowę ramową. Podpisano ją w dodatku nie z amerykańską agencją rządową – dostawcą samolotów, lecz z koncernem Lockheed Martin, czyli podwykonawcą kontraktu. W umowie zaś zagwarantowano Amerykanom, że w razie niezrealizowania offsetu będą płacić odszkodowania w wysokości 3-4% zamiast ustawowych 100%. W ciągu kilku miesięcy Amerykanie bezczelnie wycofali się z wszystkich ważniejszych zobowiązań, przeważnie motywując decyzje brakiem możliwości finansowych czy technicznych strony polskiej. Pozostałe próbowali realizować łamiąc kolejne polskie przepisy prawne i za polskie pieniądze (m.in. system łączności w standardzie Tetra, który usiłowali sprzedać MSWiA bez przetargu). Protestujących urzędników wymieniano na uległych. A szefom przedsiębiorstw, którym wiele wcześniej obiecywano, tłumaczono, że sami są sobie winni. Polscy politycy nie zamierzali się narażać sojuszniczemu mocarstwu. Sprzedaż WSK PZL Rzeszów spółce UTH, zależnej od amerykańskiego koncernu UTC, oznaczała załamanie produkcji i rezygnację ze współpracy z innymi dotychczasowymi odbiorcami. Było ich – obok Pratt & Whitney [również należy do UTC – przyp. red.] – ponad 300, z takimi liderami branży jak Snecma, Rolls Royce, Fiat Avio, Hispano Suiza czy General Electric. Przed sprzedażą spółka szybko się rozwijała, jej przychody sięgnęły 400 mln zł, zyski ok. 10 mln zł, po kilkanaście milionów złotych przeznaczała na działalność innowacyjną (3,7% wartości sprzedaży przy średniej krajowej równej 1,4%), a na inwestycje 20-30 mln zł rocznie (zakłady skomputeryzowano, w 2001 r. oddano do użytku nowoczesną galwanizernię). Eksport sięgnął 80% wartości produkcji. Zobowiązania prywatyzacyjne UTH obejmowały m.in. 70 mln USD inwestycji w majątek trwały, podwojenie sprzedaży w ciągu 5 lat, w tym uruchomienie do 2004 r. produkcji silników PW200 (co najmniej 400 rocznie od 2006 r.). Tymczasem po prywatyzacji nastąpiło załamanie sprzedaży, a spółka przez kilka lat przynosiła straty. Po 5 latach sprzedaż wzrosła zaledwie o 1/3, utrzymując się znacznie poniżej wartości planowanej przez polski zarząd przed prywatyzacją. W pierwszych trzech latach po prywatyzacji, WSK PZL Rzeszów przyniosła straty
przekraczające 200 mln zł, czyli większe niż wartość zobowiązań inwestycyjnych. To oznacza, że te ostatnie realizowano w dużej mierze z transferu zysków – jest to metoda znana także z innych prywatyzacji, na którą kolejne polskie rządy nie znalazły remedium. Programy rozwojowe, a nawet kształcenie kadry, realizowane są z wykorzystaniem środków z polskiego budżetu, głównie z Komitetu Badań Naukowych. Inwestycje w znacznym stopniu zostały rozliczone remontami hal czy używanymi maszynami z amerykańskich oddziałów UTC. Wśród tych – reklamowanych jako nowoczesne! – maszyn zdarzały się 30-letnie centra obróbcze, które wymagały generalnego remontu. Gdy wytwórnia znajdowała się jeszcze w polskich rękach, takie maszyny starała się sprzedawać, zastępując je urządzeniami nowej generacji... Po roku od przejęcia WSK PZL Rzeszów, z pompą otwarto nowy wydział gięcia rurek m.in. do silnika z F-16. W mediach przedstawiano to jako sztandarowy przykład transferu nowoczesnej technologii. Nie informowano jedynie, że to technologia transferowana z... Kalisza, ze spółki AirTech, także należącej do UTC (niedawno została ona włączona do Pratt & Whitney Kalisz). Do dziś właśnie tam powstaje oprzyrządowanie do gięcia owych rurek. Nowy właściciel nie uruchomił produkcji żadnego nowego silnika, nie tylko PW200. Warto przypomnieć, że już w latach 90. polski zarząd planował uruchomienie produkcji silników PT-6A, do których w Rzeszowie powstaje większość części, ale wobec braku wsparcia politycznego rzecz się nie udała. Zakończył produkcję silników serii TWD- 10/PZL10 dla Bryz i Sokołów. Propaganda mówiła początkowo o produkcji silników do samolotów F-16, obiecywał ją sam prezydent G. W. Bush. Mit o uruchomieniu tej produkcji podtrzymywano przez kilka kolejnych lat. Dopiero niedawno prezes amerykańskiej spółki, Marek Darecki, przyznał, że chodzi zaledwie o montaż silników z kilku modułów. Zatrudnionych jest przy tym kilkunastu (!) pracowników, a zarobek na sztuce wynosi... 10 tys. USD. WSK PZL Rzeszów zniknęła z listy producentów silników lotniczych, stając się w pełni zależnym poddostawcą części i podzespołów dla jednego odbiorcy, co oznacza nie tylko straty prestiżowe, ale i finansowe (zyski na wyrobach finalnych są wielokrotnie większe niż na częściach).
Jak Zabłocki na offsecie...
Tylko nieco więcej na napędach do F-16 zarabiają jedynie Wojskowe Zakłady Lotnicze nr 4, które testują zmontowane silniki na swej nowoczesnej hamowni. Stację prób budowano w kooperacji z General Electric, planując dochodową współpracę na lata. Wybór napędu do F-16 – strona polska zostawiła to Amerykanom – silnika Pratt & Whitney załamał te plany. Polska gospodarka ponosi też ogromne straty w związku z podniesieniem cen na części i usługi związane z serwisem napędów pochodzących z WSK PZL Rzeszów po prywatyzacji. W pierwszych latach rosły one po kilkadziesiąt procent, a monopolistyczna pozycja uniemożliwia wybór innych dostawców. Amerykanie pozwolili sobie nawet na odmowę serwisowania napędów śmigłowców Sokół w Ira-
27 ku! Odmówili też produkcji – znakomitej, a opracowanej jeszcze za państwowych czasów – przekładni do śmigłowców SW-4, co opóźniło program ich budowy o kilkanaście miesięcy i wymagało wydania przez PZL Świdnik kilkudziesięciu milionów złotych. Z tego wszystkiego polscy politycy i urzędnicy nie wyciągnęli żadnych wniosków. Na przełomie 2006-2007 Agencja Rozwoju Przemysłu sprzedała PZL w Mielcu na takich warunkach, że po ich ujawnieniu próbowała je zmienić – oczywiście bezskutecznie. Na dwa tygodnie przed podpisaniem umowy sprzedana za 56 mln zł spółka otrzymała od MON 70 mln zł. Wcześniej nie próbowano nawet wyegzekwować od Amerykanów zobowiązania do zakupu i wsparcia sprzedaży 100 samolotów M28 i 100 M18, wartych w sumie niemal miliard dolarów. Gdyby to zobowiązanie offsetowe zostało zrealizowane, PZL w Mielcu mogłyby znakomicie funkcjonować i rozwijać się.
Sztuczki słowne
A jak oceniają offset związany ze sprzedażą WSK PZL Rzeszów urzędnicy z Ministerstwa Gospodarki? Po pierwsze, nie wspominają ani słowem, że offsetodawca – UTC/P&W miał wcześniejsze zobowiązania wobec polskiej spółki, wynikające z umowy prywatyzacyjnej, tj. wspomniane 70 mln USD inwestycji. Zaliczono je do offsetu wbrew wszelkim przepisom i sensowi gospodarczemu. W najnowszej informacji, ze stycznia 2008 r., urzędnicy tego ministerstwa po prostu kłamią, oceniając że dzięki offsetowi „w WSK PZL Rzeszów nastąpił wzrost zatrudnienia, nastąpił wzrost produkcji i sprzedaży, pozyskano też nowe rynki zbytu”. Jak jest naprawdę? Oto tabela ze szczegółami: Wyniki finansowe WSK PZL Rzeszów SA przed i po prywatyzacji (nastąpiła na przełomie 2001 i 2002 r.)
Sprzedaż, mln zł
Zysk netto, mln zł
Zatrudnienie
1992
44,0
-18,7
5885
1993
81,7
22,0
5800
1994
127,9
11,6
5700
1995
167,7
22,0
5690
1996
193,9
7,9
5485
1997
230,2
10,4
5346
1998
280,5
11,0
5110
1999
309,7
6,3
4885
2000
354,4
8,1
4561
2001
391,6
7,4
4547
2002
315*
-100*
4522
2003
366,2
-58,4
4500*
2004
472,9
-49,2
3500*
2005
479,5
-20*
3487
2006
532,4
56,46
3747
* Publikowane wartości szacunkowe
Jak wyceniono offsetowe „sukcesy”? „Dotychczas minister właściwy do spraw gospodarki zaliczył na poczet wartości Umowy Offsetowej wykonanie Zobowiązań Offsetowych ujętych w Projekcie dotyczącym WSK PZL Rzeszów wartość offsetową ok. 409 mln USD”. Oczywiście ta kwota będzie jeszcze rosnąć. Amerykanom zaliczono do końca 2006 r. wykonanie już 3,9 mld dolarów zobowiązań offsetowych, wśród których trudno dopatrzyć się realnych korzyści dla polskiej gospodarki, z przemysłem lotniczo-zbrojeniowym w szczególności. Przedsięwzięcie, które stronie polskiej przyniosło realne straty, jest przedstawiane jako sukces gospodarczy. Nikt oficjalnie nawet nie próbuje przeprowadzić rachunku zysków i strat. A przecież to powinna być podstawa jakichkolwiek rozliczeń.
Jakie zmiany?
Ponieważ wymuszenie czegokolwiek w stosunkach międzynarodowych wymaga woli politycznej, aby zmienić sposób realizowania i efekty offsetu potrzeba przede wszystkim działania politycznego. W polskich realiach trudno liczyć na to, że decydenci polityczni nagle zmienią sposób myślenia i postępowania. Niczego dobrego nie można się też spodziewać po urzędnikach różnych szczebli, nie tylko Ministerstwa Gospodarki, ale także Ministerstwa Obrony Narodowej, gdzie offset traktuje się jak zło konieczne i szuka wszelkich sposobów jego ominięcia. Szybka rotacja kadr, uzależnienia partyjne, podatność na wpływy lobbingowe i zazwyczaj niski poziom intelektualny, to immanentne cechy środowiska politycznego i urzędniczego. Jedynym środowiskiem, które kumuluje od lat doświadczenia związane z offsetem i wykazuje się pewną niezależnością, jest przemysł lotniczo-zbrojeniowy. I to do jego menedżerów należy wywieranie nacisku na zmiany i formułowanie projektów odpowiednich dokumentów. Czy dadzą radę? Wątpię, ale próbować trzeba. W tym miejscu warto zastanowić się, dlaczego w umowach towarzyszących głównym kontraktom kluczowej roli nie odgrywają tworzone zbrojeniowe grupy produkcyjne, w tym przede wszystkim Bumar, bądź też przedsiębiorstwa wchodzące w ich skład? Taka sytuacja dowodzi, że nie ma w Polsce jednolitej polityki gospodarczo-obronnej, do której prowadzenia potrzebny byłby jeden ośrodek koordynujący całokształt działań w tej sferze. Jego powstanie, od lat bezskutecznie, postulują środowiska eksperckie, w tym Polskie Lobby Przemysłowe, powołując się na wzory innych państw. Gdyby taki ośrodek (Urząd ds. uzbrojenia?) powstał, strona polska mogłaby zajmować dużo twardsze stanowisko w negocjacjach, uwzględniające rzeczywiste potrzeby armii i jej zaplecza gospodarczego. Tylko takie rozwiązanie może pozwolić na długofalowe planowanie i prowadzenie polityki licencyjnej i offsetowej. Tomasz Hypki
28
Chrońmy przyrodę ojczystą!
Konrad Malec Park Narodowy. Już sama ta nazwa wskazuje na coś niesłychanie ważnego. Odnosi się do najlepiej zachowanych miejsc przyrodniczych danego kraju. Chroni nie tylko najcenniejsze skarby przyrody, ale także dziedzictwo kultury i historii. Niestety, w Polsce od niemal 10 lat proces tworzenia parków narodowych stoi w miejscu, choć możliwe, a nawet konieczne, jest objęcie tą formą ochrony jeszcze kilku ważnych obszarów. Niepodległość i przyroda
Idea ochrony dziedzictwa przyrodniczego, historycznego i kulturowego ma w naszym kraju długą tradycję. Polscy patrioci, dążąc w epoce zaborów do odzyskania niepodległości, planowali również ochronę przyrody. Był wśród nich Jan Gwalbert Pawlikowski, zwany ojcem polskiej ochrony przyrody, który do przykazań patriotycznych dodał: chrońmy przyrodę ojczystą. Ów wielki taternik i badacz literatury, działacz endecki, zaszczepił na naszym gruncie ideę i prawo nowoczesnej ochrony przyrody. Inni propagatorzy idei parków narodowych to m.in. prof. Eugeniusz Janota i dr Ludwik Zeszner. Doprowadzili oni do uchwalenia przez sejm galicyjski ustawy chroniącej tatrzańskie kozice i świstaki – pierwszej na świecie, która chroniła określone gatunki z powodów nieutylitarnych. Jeszcze pod zaborami wiele osób ufundowało w swych majątkach rezerwaty przyrody, które miały zachować najcenniejsze jej fragmenty dla przyszłych pokoleń. Hrabia Karol Raczyński w 1907 r. utworzył rezerwat leśny z prehistorycznym grodziskiem w Złotym Potoku, zaś hr. Włodzimierz Dzieduszycki powołał na Podolu rezerwat „Pamiątka Pieniacka”. Podczas I wojny światowej polscy naukowcy, przy ogólnym poparciu społeczeństwa, przygotowali projekt ochrony przyrody w niepodległej ojczyźnie.
W grupie tej byli m.in. tacy wybitni przedstawiciele nauki jak Aleksander Janowski (jeden z pionierów polskiego ruchu krajoznawczego), Kazimierz Kulwieć, prof. Stanisław Sokołowski czy prof. Władysław Szafer. Już w 1918 r. wydano pierwsze zarządzenia mające na celu ochronę niektórych elementów przyrody. W listopadzie wspomnianego roku istniało 39 rezerwatów oraz rozpoczęto prace zmierzające do utworzenia parków narodowych. Zalążkiem pierwszych parków było wydzielenie w 1921 r. w Puszczy Białowieskiej obszaru nazwanego „Rezerwatem”. Podobnie było ze wzgórzem zamkowym w Czorsztynie, które dało początek Pienińskiemu Parkowi Narodowemu. W tym samym okresie tworzono pierwsze naukowe projekty parków narodowych w Tatrach i na Babiej Górze. Niestety, pomimo silnej presji społecznej, ostatecznie udało się doprowadzić do objęcia tą formą ochrony jedynie dwóch obszarów, Puszczy Białowieskiej i Pienin, i to dopiero w 1932 r. Szczególną porażką II RP w dziedzinie ochrony przyrody było niepowołanie parku narodowego w Tatrach, o którym myślano już od połowy XIX w.; ideę tę wspierało wielu wybitnych Polaków, m.in. Stefan Żeromski. Inspirując się twórczością tego wielkiego pisarza, planowano też utworzyć Świętokrzyski Park Narodowy („Puszcza jodłowa”).
Ochroniarskie turbodoładowanie
Starania o ochronę polskiej przyrody przerwał wrzesień 1939 r., jednak natychmiast po zakończeniu działań wojennych reaktywowano Państwową Radę Ochrony Przyrody (PROP). W latach 194789 powołano 15 parków narodowych: Białowieski, Świętokrzyski, Pieniński, Tatrzański, Ojcowski, Wielkopolski, Kampinoski, Karkonoski, Woliński, Słowiński, Bieszczadzki, Roztoczański, Gorczański i Wigierski. Wiele osób uznaje właśnie rok 1947 za początek istnienia w Polsce parków narodowych. W przeciwieństwie do swoich przedwojennych odpowiedników, spełniały one bowiem wreszcie wszystkie wymogi przyjęte przez światową naukę: obowiązywały na ich terenie zakazy wznoszenia nowych budowli, pozyskiwania i niszczenia roślin, grzybów, zwierząt
i nieożywionych składników przyrody, zmiany stosunków wodnych, poruszania się pieszego, rowerowego, narciarskiego czy zmotoryzowanego poza szlakami do tego przeznaczonymi, a także zakłócania ciszy. Wraz z końcem PRL przyspieszono prace nad tworzeniem nowych parków i do dnia dzisiejszego powołano osiem kolejnych: Drawieński, Poleski, Biebrzański, Gór Stołowych, Magurski, „Bory Tucholskie”, Narwiański i Ujścia Warty. Jednak tylko ostatni z nich powstał w XXI w.
bnd Jacek lisowski
29
O trzech takich...
– „Na dzień dzisiejszy rekomendację PROP uzyskały planowane parki narodowe: Turnicki, Jurajski i Mazurski. Jest to absolutne minimum, by dopełnić krajowy system obszarów chronionych na poziomie parków narodowych” – mówi prof. Romuald Olaczek z Uniwersytetu Łódzkiego. Każdy z wspomnianych parków byłby gwarancją przetrwania unikalnego pod względem przyrodniczym fragmentu Polski, który można porównać do szlachetnego kamienia w koronie. Powstanie tych parków zakłada „Krajowa strategia ochrony i zrównoważonego użytkowania różnorodności biologicznej na lata 2007-13”. Mazurski Park Narodowy objąłby swym zasięgiem jezioro Śniardwy oraz rzekę Krutynię. Ponieważ ta kraina nigdy nie miała rozwiniętego przemysłu, udało się zachować ją w niemal dziewiczej postaci – jest najbogatszym przyrodniczo regionem jeziornym w Europie! Zabiegi o powołanie tam parku narodowego rozpoczęły się jeszcze w latach 60. z pierwszą propozycją utworzenia najwyższej formy ochrony na Pojezierzu Mazurskim wystąpił prof. Władysław Szafer, który przyczynił się do powstania znacznej części parków narodowych. Jeśli porównujemy najcenniejsze obszary do szlachetnych kamieni w koronie polskiej przyrody, to z dwóch rubinów składających się na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską, tylko jeden – południowa część – jest odpowiednio chroniony. Północna część Jury jest odlesiona i wskutek tego ma dobrze widoczne, malownicze skałki wapienne. Jest też znana z wielu jaskiń. Mamy tam również cenne skarby przyrody ożywionej – aż cztery endemity, czyli gatunki, których nie znajdzie się nigdzie indziej na świecie! Aby zachować to dziedzictwo, w latach 70. z ideą stworzenia JPN wystąpił prof. Florian Celiński. Autorami obecnego projektu Parku są naukowcy z Uniwersytetu Łódzkiego – prof. Olaczek i prof. Janusz Hereźniak. Pomysł ostatniego z planowanych parków, Turnickiego, również sięga lat 70. Jednym z najgorętszych orędowników idei jest prof. Jerzy Piórecki. Obszar, na którym miałby powstać Turnicki Park Narodowy, jest wyjątkowy nawet w gronie parków istniejących i planowanych do utworzenia. Jako jedyny w Polsce obejmowałby pogórze i typowe dlań wartości przyrodnicze. Leży na południe od Przemyśla, na terenie dawnego „państwa arłamowskiego”, czyli strzeżonego miejsca wypoczynku i polowań komunistycznych prominentów. Obszar wtórnie zdziczał w wyniku burzliwej historii tego terenu, stając się równie cennym i ciekawym jak Bieszczady; podobnie jak one, będąc słabo zaludnionym.
Historią parki stoją
Głównym celem istnienia parków narodowych jest zachowanie przyrody w możliwie najlepszym stanie. Ale nie jest to jedyny sens ich tworzenia. – „Park narodowy to także ochrona skarbów kultury i historii” – mówi Krzysztof Worobiec, prezes Stowarzyszenia na rzecz ochrony krajobrazu kulturowego Mazur „Sadyba”. Weźmy Jurę. Stanowiła one niegdyś granicę Polski, toteż za czasów Kazimierza Wielkiego powstała tu sieć zamków – tzw. Orlich Gniazd. Do niezwykłych skarbów należą ruiny zamków w Olsztynie k. Częstochowy i Ostrężniku czy strażnica obronna z przełomu XIV i XV w., na niewielkiej skale wapiennej w Suliszowicach. Ponadto, w Złotym Potoku mamy Dworek Krasińskich oraz Pałac Raczyńskich wraz z parkiem przypałacowym, a także jeden z najstarszych rezerwatów w Polsce – „Parkowe” z grodziskiem z VIII w. W tej samej miejscowości znajduje się pstrągarnia z 1881 r., najstarsza w Polsce. Równie ciekawie prezentuje się planowany Turnicki Park Narodowy. Znajduje się on na ziemiach zamieszkałych niegdyś przez plemię Lędzian, mające duże znaczenie dla kształtowania się państwowości polskiej i ruskiej (kijowskiej). Przed wojną na tych terenach można było spotkać Żydów, Ukraińców i Niemców. Niestety, w wyniku ostatniej wojny oraz jej następstw, jak „Akcja Wisła”, tych nacji już tu nie spotkamy. Zostały po nich liczne pamiątki: stare sady i kirkuty, cerkwie, kaplice i ukraińskie cmentarze... Zachowały się również cmentarze z okresu i wojny światowej, rosyjskie i austriackie, a także jedyna w Polsce cerkiew obronna w Posadzie Rybotyckiej. W okolicach planowanego Parku liczne są zamki, pałace i klasztory.
30
bnd Miloš
Mazurski PN przechowuje natomiast liczne świadectwa życia ludności niemieckiej oraz dawniejszych mieszkańców – Prusów. Należą do nich wsie mazurskie z domami z czerwonej cegły, z murem pruskim i kamieniem polnym. Są też pozostałości po grodziskach, kopcach strażniczych i kurhany pozostawione przez wymarły bałtycki lud. Zachowało się również kilka wiosek założonych przez staroobrzędowców, którzy musieli uciekać z Rosji po reformie tamtejszej Cerkwi w XVII w. Ich potomkowie do dziś zamieszkują te tereny, dbając o banie (ruskie łaźnie parowe) i świątynie zwane molennami, oraz klasztor i księgi pisane w języku staro-cerkiewno-słowiańskim. Do interesujących zabytków należy też prawosławna cerkiew funkcjonująca przy żeńskim klasztorze w Wojnowie.
Park narodowy niewątpliwie oznacza dla samorządów nowe możliwości, ale także ograniczenia – i w tym właśnie tkwi problem. Każda z jurajskich gmin chce coś dla siebie „wyrwać”, np. wzgórze zamkowe w Olsztynie, gdyż nie będzie można tam organizować imprez masowych. O planowaną siedzibę dyrekcji parku w Pałacu Raczyńskich zabiega z kolei potomek dawnych właścicieli. W efekcie nacisków różnych grup interesu, z pierwotnie planowanych 8 tys. ha zostało do dziś niewiele ponad 5 tys. ha, na których miałby powstać Jurajski PN. Tym sposobem rozmienia się bogactwo narodowe na drobne. Krzysztof Worobiec wskazuje na obłudę samorządów lokalnych. – „Podczas pewnego spotkania, gminy z obszaru projektowanego MPN w pierwszej kolejności chwaliły się dziewiczą przyrodą tego terenu. Po czym jako zagrożenie dla gminy wskazywano... Zbyt dużo form jej ochrony. Nie mogły zrozumieć, że jeśli chcą środowiskiem przyciągać turystów, to nie mogą go tak eksploatować”.
Lasy Anty-Państwowe
Miłosierdzie gminy...
Wielkim hamulcem w procesie tworzenia nowych parków narodowych jest ustawa o ochronie przyrody, „psuta” sukcesywnie od połowy lat 90. Gwoździem do ich trumny okazała się jej nowelizacja z 1998 r. – „Doprowadzono do tego, że to gmina decyduje, czy na jej terenie park powstanie, podczas gdy jest to interes ogólnonarodowy” – komentuje dr Jerzy Parusel, dyrektor Centrum Dziedzictwa Przyrody Górnego Śląska. Podobnie uważa znany pisarz Kazimierz Orłoś, od lat zaangażowany w ochronę mazurskiej przyrody: „Na jednej szali trzeba położyć interes wszystkich obywateli, jakim jest park narodowy – na drugiej interesy kilku lokalnych grup”.
Teoretycznie rzecz biorąc, Turnicki PN jest z wspomnianej trójki najłatwiejszy do utworzenia. Miałby objąć tereny niemal w całości będące własnością skarbu państwa, więc odpada kwestia porozumienia z prywatnymi właścicielami, co bywa bardzo trudne. Jednak wśród okolicznych mieszkańców panuje powszechne przekonanie, że utworzenie parku pozbawi ich pracy. Poza leśnictwem, zatrudniającym ok. 80 osób, zresztą w znacznej mierze sezonowo lub na zasadzie „samozatrudnienia”, istnieje tam znikoma ilość typowo gospodarczych – tj. nie budżetowych – miejsc pracy. Dlatego, w oczach mieszkańców, „las” to wymarzony i stabilny pracodawca. Turystyka póki co znajduje się w powijakach, więc powstające kwatery agroturystyczne stanowią jedynie szansę na dodatkowe przychody. Leśnicy przekonują, że park jest niepotrzebny. Argumentują, iż jest to teren wodochronny i wycinka drzew odbywa się na niewielką skalę. Dodają, że istnieje już w tym miejscu tzw. Leśny Kompleks Promocyjny, który łączy cele gospodarcze z ochroną ekosystemu. – „Leśny kompleks właściwie niczego nie rozwiązuje, leśnicy prowadzą tam zajęcia edukacyjne w celu pokazania, jakimi są przyjaciółmi przyrody, a tymczasem ich gospodarka leśna czy łowiecka idzie własnym trybem” – ripostuje Przemysław Kunysz, prezes Towarzystwa Ornitologicznego w Przemyślu, a także przewodniczący społecznej rady Turnickiego PN. Nie zgadza się on również ze stwierdzeniem, że wycinki są minimalne. – „Ciągle są znaczne, lecz teraz ukrywa się je pod hasłem tzw. przebudowy drzewostanów”. Jest jeszcze jeden ważny powód, dla którego leśnicy nie godzą się na park narodowy. – „Na terenie planowanego parku są wydzielone obwody łowieckie Lasów Państwowych. Legenda Arłamowa jest nadal żywa, więc to właśnie tu dzisiejsi prominenci polują na grubego zwierza” – mówi prof. Jerzy Piórecki. Podobnie wygląda sytuacja na Mazurach. – „Kolejne projekty Mazurskiego Parku Narodowego przepadały głównie ze względu na protesty leśników – nie ukrywa irytacji dr Jerzy Kruszelnicki z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego
31 w Olsztynie. – To obszar gęsto zalesiony, z atrakcyjnymi obwodami łowieckimi, gdzie polują najwyżsi »dostojnicy« partyjno-państwowi”. Potwierdza to Kazimierz Orłoś: „Polowania są tu tak nasilone, że w ubiegłym roku prawie nie słyszałem rykowiska jeleni”. Olsztyński naukowiec demaskuje hipokryzję leśników: „Kreują się na obrońców przyrody i obrażają, gdy mówi się o ich interesach. Wskazują samorządy jako niechętne parkowi, ale to leśnicy podburzają samorządy przez swoich przedstawicieli. Gospodarka Lasów Państwowych, polegająca na zwiększaniu pozyskania drewna z terenu przyszłego parku narodowego, jasno pokazuje, jakie cele ma ten podmiot”.
Kto daje i odbiera
Na Mazurach czy w okolicach Przemyśla – czyli w „Polsce B”, w regionach, gdzie przemysł jest słabo rozwinięty – bardzo trudno o pracę, zwłaszcza poza większymi miastami. Ale plany tworzenia parków niekoniecznie stanowią zagrożenie w tej kwestii. – „Badania przeprowadzone przez ministerstwo środowiska wskazują, że po utworzeniu parku narodowego zatrudnienie w instytucjach parkowych dla miejscowej ludności zwykle wzrasta, w stosunku do tego panującego w Lasach Państwowych” – twierdzi Przemysław Kunysz. Jak przekonuje dr Kruszelnicki, parki zwykle generują dodatkową pracę przy obsłudze turystów: „Białowieża, gdyby nie park narodowy, byłaby zapewne jedną z wielu miejscowości na wschodzie Polski. Tymczasem powstają tam nowe pensjonaty czy hotele trzygwiazdkowe”. Krzysztof Worobiec dodaje: „Sam hotel Żubrówka w Białowieży zatrudnia ponad 100 osób plus obsługa zewnętrzna, tj. więcej niż razem wzięte wszystkie nadleśnictwa zajmujące się eksploatacją Puszczy Białowieskiej”. W przypadku Pogórza Przemyskiego być może pokazała się już pierwsza jaskółka zwiastująca wiosnę. Miejscowa prasa podała informację o tym, jakoby miejscowa ludność w większości opowiadała się za powstaniem parku, gdyż choć na kokosy nie można liczyć, turystyka już się w tych okolicach zaczęła rozwijać. Mieszkańcy boją się jednak wyrażać głośno swoje poglądy, gdyż są zastraszani przez leśników. Mieszkance, która podpisała się pod apelem o utworzenie parku, leśnicy odmówili sprzedaży drewna na zimę, głównego surowca grzewczego w regionie. Dotychczas lokalne media były przeciwne parkowi, możliwe więc, że ten nagły zwrot jest wyrazem zmiany społecznego klimatu wokół idei parku. – „Parki narodowe to szansa, by w sposób aktywny, z jednoczesnym poszanowaniem przyrody, poznać region i pozwolić się wzbogacić mieszkańcom” – uważa prof. Olaczek.
Rozdeptać czy zabudować – oto jest pytanie
Czy powstanie parku narodowego oznacza dla chronionej przyrody wyłącznie korzyści? Niestety, nie jest to takie proste. Parki narodowe działają jak magnes. Czym grozi nadmiar turystów, zobaczyć możemy np. w Tatrach w środku lata, gdy formuje się długa kolejka turystów oczekujących na wejście na Giewont.
Wszyscy moi rozmówcy są zgodni: powstanie nowych parków narodowych spowoduje wzrost ruchu turystycznego zwłaszcza w projektowanych parkach Jurajskim i Mazurskim. – „Obecnie na rzece Krutyni w sezonie jest ruch jak na Marszałkowskiej” – uważa Maria Mellin, wojewódzka konserwator przyrody z Olsztyna. I dodaje: „Jeśli turystyka będzie tu nadal tak wyglądać, to ludzie przestaną przyjeżdżać, bo co to za przyjemność najpierw stoczyć wojnę o kajak, a następnie uważać, żeby nie zarobić od sąsiada wiosłem?”. Dr Kruszelnicki ze smutkiem mówi: „Są dni, kiedy po Krutyni płynie nawet tysiąc kajaków – i to w sezonie lęgowym ptaków”. Podobnie wygląda sytuacja na jeziorach, po których pływa kto chce i jak chce, przybijając do brzegów w dowolnych miejscach. Ponadto, w sercu jednego z najcenniejszych przyrodniczo miejsc w Polsce, na dużą skalę uprawiane są hałaśliwe „sporty” motorowe. Podobnie wygląda sytuacja na Jurze. – „To teren bardzo atrakcyjny krajobrazowo, obfitujący we wzniesienia i ruiny zamków, do tego dający możliwości uprawiania wspinaczki skałkowej i jaskiniowej. Jednocześnie różnice wysokości nie są na tyle duże, by osobom o słabszej kondycji uniemożliwić poruszanie się” – wylicza zalety Jury prof. Olaczek. Niestety, powszechne jest schodzenie ze szlaków i rozdeptywanie cennej roślinności, duże zagęszczenie speleo-turystów zagraża szacie naciekowej jaskiń oraz zamieszkującym je endemicznym chrząszczom i zimującym nietoperzom, zaś modna wspinaczka skałkowa przyspiesza erozję skał. Jest też druga kategoria ludzi, których przyciągają parki narodowe. To ci, którzy tak bardzo chcą uciec od zgiełku miasta, że postanawiają się osiedlić w jak najspokojniejszym regionie. Marzą o życiu „na łonie natury”, dlatego chętnie wznoszą domy na obszarach cennych przyrodniczo. Jura jest w ten sposób zabudowywana, głównie przez mieszkańców Śląska, co najmniej od lat 70. Doprowadziło to do wielu konfliktów. Niedawno władze Olsztyna k. Częstochowy sprzedały w otulinie rezerwatu przyrody „Zielona Góra” 200 działek jako tereny budowlane. – „Jako rada Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd stanowczo się temu sprzeciwiliśmy. Ludzie mieli pretensje do nas, że nie pozwoliliśmy im się budować na ich własności, nie zaś do władz gminy, które sprzedały im działki niezgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego” – irytuje się prof. Hereźniak. Podobnie dzieje się na Mazurach, gdzie szczególnie warszawiacy chętnie kupują działki rekreacyjne. Obecnie w tej dziedzinie panuje zupełny chaos. Nowe osadnictwo przecina szlaki migracyjne zwierząt i wprowadza dysonans w tradycyjnych krajobrazach naturalnych i historycznych. – „Doskonale pamiętam Mazury z czasów, kiedy tu przybyłem ponad 30 lat temu. Wsie składały się ze starych mazurskich domów z charakterystyczną czerwoną dachówką, panował w nich ład. Dziś każdy buduje co chce i jak chce, zdarzają się tu nawet domki pseudozakopiańskie” – smutno konstatuje K. Orłoś. Idea zachowania tradycyjnej zabudowy, harmonijnie wpisującej się w krajobraz, nie znajduje zrozumienia w gminie Ruciane-Nida jedynej, której przedstawiciel znalazł czas na rozmowę z nami. – „Już teraz Mazurski Park Krajobrazowy i wojewódzki konserwator przyrody robią trudności, gdy inwestor chce postawić budynek. Jeśli
32 powstanie park narodowy – już nic nie będzie można zbudować. Zresztą to dotyczy nie tylko domów. Teraz odbywa się remont drogi krajowej nr 58, gdzie robimy jedynie nową nalewkę, gdyż w przypadku poszerzenia pani konserwator zażyczyła sobie oceny oddziaływania na środowisko, co nie tylko dużo kosztuje, ale wymaga czasu” – mówi Artur Dąbrowski z wydziału ochrony środowiska. Maria Mellin odpowiada: „Park narodowy daje szansę na uregulowanie turystyki i zagospodarowanie przestrzeni na tym obszarze, której nie dają obecne formy ochrony przyrody”.
Niewydolna władza, aktywni obywatele
Od lat 60. Mazurski Park Narodowy, podobnie jak pozostałe spośród planowanych parków, próbowano utworzyć kilkakrotnie. Po raz ostatni – na początku tego roku. – „Złożyliśmy wniosek w ministerstwie środowiska. Dziwnym zbiegiem okoliczności, »zaginął«. Dwa dni temu złożyliśmy monit w tej sprawie. Można przypuszczać, że i on »zaginie«, podobnie jak wniosek z 1998 r.” – złości się Jerzy Kruszelnicki, który po upadku PRL-u stworzył już trzy projekty parku. Widząc pilną potrzebę ochrony przyrody Mazur i niefrasobliwość władz w tym zakresie, naukowiec ten wraz z przyjaciółmi powołał Stowarzyszenie na rzecz Utworzenia i Ochrony Mazurskiego Parku Narodowego oraz Fundację na rzecz Ochrony Przyrody i Krajobrazu Mazurskiego Parku Krajobrazowego i Dorzecza Krutyni. Organizacje te wykupują najcenniejsze grunty i chronią je w ten sposób przed zabudową. Są przypadki, gdy ludzie nie chcą sprzedawać własności, jednak udaje się podpisać z nimi porozumienie, w ramach którego rolnik dostaje pieniądze, w zamian za które zobowiązuje się nie zabudować cennego terenu i użytkować go w sposób chroniący walory przyrodnicze. Działania na rzecz Turnickiego Parku Narodowego od 1996 r. prowadziła organizacja ekologiczna Pracownia na rzecz Wszystkich Istot. Jej działaczom udało się m.in. pozyskać przychylność zespołów muzycznych (m.in. Dezerter), które wspólnie odbyły koncertową „Trasę arłamowską” na rzecz jak najszybszego utworzenia parku. Sympatycy Pracowni zebrali także ponad 30 tys. podpisów, które przekazano do ówczesnego ministerstwa ochrony środowiska. Resort jednak oświadczył, że na powołanie parku nie ma środków. Po kilku latach działań, społecznikom wykruszyły się kadry i kampania zamarła. Obecnie jednak mamy pewne odrodzenie. Pod koniec marca miłośnicy przyrody i regionu powołali do życia Stowarzyszenie na rzecz Turnickiego Parku Narodowego, którego celem jest objęcie Pogórza Przemyskiego najwyższą formą ochrony. Podobnie wyglądała kampania prowadzona przez łódzki Ośrodek Działań Ekologicznych „Źródła” na rzecz powołania Jurajskiego PN. Działaczom udało się przekonać do tej idei zespół Maanam, który publicznie ją poparł, ale podobna sztuka nie udała się wobec lokalnych włodarzy. Pewnym sukcesem było „wypędzenie” pokazów laserów i ogni sztucznych oraz hałaśliwych koncertów z zamku w Olsztynie k. Częstochowy.
Przelewanie z pełnego w... pełne
Prof. Jerzy Piórecki źródła problemów upatruje w interesach polityków. – „Zawsze się tak układa, że ponad połowa posłów to myśliwi, więc im nie zależy na zbyt restrykcyjnym prawie. Podobna sytuacja ma miejsce w ministerstwie środowiska, gdzie dodatkowo jest wielu leśników, co nadaje tej instytucji charakter bardziej gospodarczy niż przyrodniczy”. Z tego względu profesor postuluje wyłączenie ochrony przyrody z ministerstwa środowiska. Jako właściwszy wskazuje resort kultury, z którym ochrona przyrody ma zbieżne cele. Argumentem przeciwko tworzeniu kolejnych obszarów chronionych są finanse. Często słyszy się o niedoinwestowaniu już istniejących parków. Jednocześnie obecne władze myślą o likwidacji funkcjonujących przy parkach tzw. gospodarstw pomocniczych, które nierzadko przysparzają im więcej środków niż dotacje budżetowe, z roku na rok coraz niższe. Czy jest więc sens tworzyć nowe parki i ów niewielki tort dzielić na jeszcze mniejsze kawałki? Oczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby zwiększenie środków budżetowych na ochronę przyrody, jednak zawsze, gdy pojawia się taki postulat, natychmiast słychać protesty, że nas na to nie stać. Rozwiązaniem mogłaby być reforma systemu Narodowego i Wojewódzkich Funduszów Ochrony Środowiska. Dziś zaledwie od 0 do 6% środków gromadzonych w tych instytucjach przeznacza się na ochronę przyrody. Znaczną część pozostałych środków otrzymują prywatne przedsiębiorstwa na inwestycje w tzw. czystsze technologie. Paradoks istniejącego modelu polega na tym, że przedsiębiorstwa dobrze radzące sobie na rynku najpierw płacą do tych funduszów kary za zanieczyszczanie środowiska, a następnie otrzymują z nich dotacje np. na zakup nowszego filtra. Reforma miałaby polegać na finansowaniu parków narodowych. – „Środki te można by przeznaczać na odszkodowania dla mieszkańców i gmin położonych w miejscach cennych z przyrodniczego punktu widzenia, za niepodejmowane działalności szkodliwej dla przyrody” – uważa dr Mariusz Glubowski z Uniwersytetu Łódzkiego. Dr Jerzy Parusel mówi: „Tak to działa w Anglii, gdzie właściciel otrzymuje odszkodowanie w zamian za ekstensywne użytkowanie czy wręcz za nieużytkowanie swojej własności”.
Konstytucja sobie, decydenci sobie
– „W Konstytucji znajduje się zapis o zrównoważonym rozwoju. Na rozległych obszarach cennych przyrodniczo tylko park narodowy jest w stanie zapewnić taki model rozwoju, który pogodzi potrzeby ludzi, przyrody i dziedzictwa historycznego” – uważa prof. Olaczek. Z kolei dr Kruszelnicki wskazuje inne miejsca, które spełniają kryteria objęcia ochroną w formie parków narodowych. – „Puszcza Borecka czy Las Warmiński to tereny, nad którymi warto się pochylić. Obecnie różnymi formami ochrony przyrody objęta jest niemal połowa kraju. Niestety jest to ochrona iluzoryczna. Wolałbym, aby to było 10% powierzchni, ale rzeczywiście chronionej”. Konrad Malec
33
Dobre i złe życie po życiu
Tomasz Bużałek, Maciej Kronenberg Rewitalizacja. Słowo to zrobiło w ostatnich latach oszałamiającą karierę. Używa się go na każdym kroku – tak nachalnie, że zupełnie zatraciło swoje znaczenie. Rewitalizacja jest złożonym procesem, którego istotę stanowi przywrócenie życia, umożliwienie ponownego funkcjonowania. Jej celem jest więc odbudowa dawnej świetności na obszarach „upadłych”. Wbrew potocznym znaczeniom, odnosi się więc do czegoś zupełnie innego niż choćby niezwykle kosztowny remont. Podstawą rewitalizacji jest jak najszersze wykorzystanie zachowanych zasobów. Mówimy przecież o przywracaniu funkcjonowania, nie zaś o tworzeniu nowych struktur. Zasobami są nie tylko ściany zabytkowych budynków. Rewitalizacja jest procesem dużo szerszym. Zasobami są m.in. tradycyjny układ komunikacyjny, pierwotne rozwiązania techniczne i inżynierskie, wykształcone dawniej funkcje, zależności ekonomiczne i społeczne. Nie mniej istotni są także ludzie zamieszkujący rewitalizowany obszar lub korzystający z niego od dawna. Nie wszystkie te elementy da się zawsze zachować lub odtworzyć, ale rewitalizacja powinna być procesem całościowym, obejmując sferę ekonomiczną, społeczną i kulturową. Warto o tym pamiętać, gdy po raz kolejny przeczytamy w codziennej prasie o spektakularnej rewitalizacji... fasady budynku. Może warto wówczas zapytać, czy ozdobny front to jedyne, co warto było wykorzystać i zachować dla przyszłych pokoleń. My zadaliśmy takie pytania, obserwując dwa przykłady rewitalizacji zabytkowych obiektów – jeden udany, drugi mocno dyskusyjny.
Para w ruch...
W 1788 r. pruski minister prowincji śląskiej, Karol Jerzy von Hoym zlecił poszukiwania pokładów węgla w okolicach Rybnika. Już w 1792 r. uruchomiono tam pierwszą kopalnię, w hołdzie ministrowi nazwaną „Hoym”. W XIX w. eksploatowano kolejne
pokłady w kopalniach bazujących na bogatych złożach rybnickich. Po I wojnie światowej i powstaniach śląskich kopalnia przeszła na własność polskiego rządu, a w 1936 r. przyjęła nazwę „Ignacy”, na cześć prezydenta Ignacego Mościckiego, nie tylko polityka, ale także naukowca, który dbał o rozwój naszego przemysłu. W latach 60. kopalnia włączona została do KWK „Rydułtowy” i przestała funkcjonować jako samodzielny zakład. W latach 90. wydobycie było zmniejszane aż do całkowitego zatrzymania. Kopalnia istniała nadal, lecz pełniła jedynie funkcję szybów wentylacyjnych dla innych kopalń należących do Kompanii Węglowej, która zarządzała obiektem. W planach było zasypanie szybów i całkowite zlikwidowanie 200-letniego obiektu. Październik 1999 r. można uznać za moment przełomowy. Powstało wówczas Stowarzyszenie Zabytkowej Kopalni „Ignacy”, walczące o zachowanie obiektu i dalsze jego wykorzystanie. Chciano uczynić z kopalni świadka przeszłości, żywy dokument minionej epoki. Żywy, ponieważ w miejscu tym zachowało się coś wyjątkowego: dwie sprawne maszyny parowe z lat 1900 i 1920, działające w szybach Głowacki i Kościuszko. Pierwsza z nich jest najstarszą w całym regionie. Fakt, że obie są sprawne i w doskonałym stanie technicznym, czyni z rybnickiej kopalni unikat. Pokaz pracy takich maszyn wywiera na zwiedzających olbrzymie wrażenie, również na osobach zupełnie niezwiązanych z górnictwem czy przemysłem.
W obronie gruby
Od początku działalności Stowarzyszenia, kopalnia została udostępniona zwiedzającym – rolę przewodników pełnią dawni pracownicy. Początkowo można było nie tylko obejrzeć pracę maszyn parowych na powierzchni, ale także zjechać pod ziemię, gdzie po wyrobiskach na poziomie 400 prowadziła trasa turystyczna. Na powierzchni urządzono również wystawę prezentującą tradycje górnictwa w okolicach Rybnika. Od początku nowa atrakcja cieszyła się dużym zainteresowaniem turystów. Stowarzyszenie nie ograniczyło się do udostępnienia kopalni zwiedzającym. Jego członkowie dbają o świadomość lokalnej społeczności w kwestii warto-
34 ści tego zabytku. W tym celu organizowane są konkursy wiedzy o historii regionu i przeszłości kopalni, sesje popularnonaukowe, lekcje edukacji regionalnej czy cykliczne imprezy plenerowe. Co roku w czerwcu odbywa się Święto Pary, podczas którego można nie tylko zobaczyć przy pracy maszyny parowe z kopalni, ale także odbyć przejażdżkę zabytkową wąskotorową koleją w niedalekich Rudach. Dla lokalnej społeczności organizowane są wówczas wycieczki do innych zabytkowych obiektów śląskiego przemysłu. Chyba najbardziej wyjątkowe w polskich realiach jest w całej inicjatywie to, że Stowarzyszenie pomyślało również o dawnych górnikach. Dla ludzi pracujących przez całe życie w kopalni, moment, w którym ich gruba (tak w gwarze śląskiej nazywa się kopalnię) jest zamykana, często jest traumatyczny. Dotyczy to zwłaszcza starych regionów przemysłowych, gdzie tradycja pracy w fabryce czy kopalni przechodziła z pokolenia na pokolenie. Stowarzyszenie z myślą o dawnych i obecnych pracownikach organizuje co roku barbórkowe Spotkania Gwarków. W ten sposób kultywowana jest tradycja górnicza i tworzone więzi między wszystkimi pracownikami. Dodatkowo w 2001 r. zainicjowano projekt Gwarki z Hoymgruby, realizowany w ramach programu „Łagodzenia negatywnych skutków społecznych restrukturyzacji górnictwa”. Obejmował warsztaty psychologiczne dla pracowników kopalni (dawnych i obecnych) oraz ich rodzin. Celem było przeciwdziałanie depresji wywołanej zamknięciem kopalni i koniecznością zmiany dotychczasowego trybu życia.
Kłody pod nogi
Nastawienie władz Kompanii Węglowej do działalności Stowarzyszenia trudno nazwać sprzyjającym. W momencie jego powstania deklarowała współpracę, później jednak, zasłaniając się rachunkiem ekonomicznym, dążyła do likwidacji zakładu. Formalnie zgadzając się na udostępnienie kopalni dla turystów, w praktyce mnożyła przeszkody dla rzeczywistego otwarcia tras, a po kilku latach funkcjonowania zamknięta została podziemna część kopalni. Planowane było także odcięcie dopływu pary do zabytkowych maszyn i w ten sposób ich unieruchomienie. Władze spółki blokowały też wpisanie całego kompleksu do rejestru zabytków. A jak wygląda nastawienie władz miasta? Początkowo prezydent Rybnika próbował naciskać na władze Kompanii, poparł wniosek Stowarzyszenia o wpis do rejestru zabytków, uczestniczył także w finansowaniu przygotowania tzw. białej karty zabytku, czyli szczegółowej inwentaryzacji obiektu zgłaszanego do objęcia ochroną. W kolejnych latach entuzjazm mocno osłabł. Dopiero w 2005 r. prezydent Adam Fudali zaczął naciskać na władze Kompanii, aby zrealizowały remont obiektów należących do kopalni i współdziałały w adaptowaniu jej na ośrodek kulturalny. Wreszcie, 30 grudnia 2005 r. do rejestru zabytków województwa śląskiego wpisano zespół zabudowy kopalni „Ignacy-Hoym”. Oprócz całego kompleksu ujęto w nim poszczególne budynki, m.in. nadszybia i maszyny wyciągowe wraz z obiema zabytkowymi maszynami parowymi. Wpis sfinalizowano mimo stałego sprzeciwu Kompanii Węglowej. Uratował on kopalnię. Bez tego, Kompania do-
prowadziłaby prawdopodobnie do jej likwidacji, nie tylko części podziemnej, ale także powierzchniowej. I chociaż zabytkowe maszyny parowe zapewne by przetrwały, to po przeniesieniu w inne miejsce pozostałyby unieruchomione i straciły swoją magię. W 2005 r. przyjęty został również Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego dla Rybnika, w którym teren kopalni objęty został strefą ochrony ścisłej i przeznaczony pod działalność usługową. Wszelkie ewentualne zmiany w zabudowie mają być uzgadniane z wojewódzkim konserwatorem zabytków.
Nowe życie
Obecnie terenem zarządzają wspólnie Urząd Miejski i Kompania Węglowa. Już w 2003 r. obszar kopalni włączono do rybnickiej strefy specjalnych ulg dla przedsiębiorców. Inwestorzy mogą liczyć na duże zwolnienia z podatków. Część obiektów dzierżawi się różnym podmiotom – poczcie, Radzie Dzielnicy, Ośrodkowi Pomocy Społecznej czy prywatnemu przedsiębiorcy, który w dawnym magazynie urządził kort tenisowy. Obecnie zasypywana jest część podziemna szybu Kościuszko, w dalszej perspektywie możliwe jest jednak uratowanie szybu Głowacki i otwarcie dla zwiedzających jego części podziemnej. Dawna kopalniana wieża ciśnień pełni dziś rolę wieży widokowej – prace te sfinansowano głównie ze środków Unii Europejskiej. W 2006 r. w województwie śląskim uruchomiono Szlak Zabytków Techniki – wśród jego ok. 30 obiektów znalazła się także kopalnia „Ignacy”. Zabytkowe maszyny zostały uratowane, magistrat współpracuje, władze Kompanii Węglowej chyba zaakceptowały to, że „Ignacy” nie zniknie i nawet planują remont zarządzanych przez siebie obiektów kopalni. Warto jednak zaznaczyć, że teren kopalni jest duży, część pozostaje niezagospodarowana i niestety sukcesywnie ulega degradacji. Stowarzyszenie nie dysponuje środkami na skuteczną ochronę terenu, inni użytkownicy i zarządzający nie poczuwają się do dbania o całość kompleksu. Można jednak spojrzeć w inny sposób: zachowane najcenniejsze elementy dawnego kompleksu świadczą o przemysłowej przeszłości tego miejsca, przyciągają turystów i są elementem budowania tożsamości przez lokalną społeczność.
Ziemia Obiecana
Łódzkie osiedle fabryczne Scheiblerów-Grohmanów, zajmujące niemal cały teren tzw. posiadeł wodno-fabrycznych, często bywa nazywane „miastem w mieście”. Na przełomie XIX i XX wieku powstał tu największy w Łodzi kompleks przemysłowy. Składał się z zespołu budynków fabrycznych i magazynowych, budynków pomocniczych (np. straż pożarna), socjalnych (szkoła, szpital, dom kultury, biblioteka), usługowych (konsumy, czyli sklep, magiel) i mieszkalnych (pałac, domy robotnicze). Ten zespół posiadał własną kolej i elektrownię, pozostając niemal samowystarczalnym. Charakterystyczne dla niego monumentalne budynki fabryczne o ceglanych elewacjach, nawiązujące do architektury obronnej, stały się na kilkadziesiąt lat wzorem dla innych łódzkich zakładów przemysłowych.
35
Ziemia niczyja
Brzemienne w skutkach okazały się dla tego zespołu obiektów zmiany ustrojowe. Nierentowne przedsiębiorstwa włókiennicze, produkujące głównie na rynki wschodnie, upadły lub balansowały na skraju bankructwa. Zabytkowe maszyny, które „zagrały” m.in. w „Ziemi Obiecanej” Andrzeja Wajdy, sprzedano na złom, budynki poddawano swobodnym przebudowom lub po prostu wyburzano, nie bacząc na wpis do rejestru. Głosy postulujące faktyczną ochronę zespołu zwyczajnie zbagatelizowano. Nie zyskały uznania pomysły nadania obszarowi funkcji turystycznej (np. poprzez stworzenie tu „dzielnicy muzeów”, które nb. borykają się w Łodzi z problemami lokalowymi), mimo iż przedstawiciele komitetu UNESCO jednoznacznie wskazywali, że teren ten, a przynajmniej najcenniejsza jego część (tzw. Księży Młyn), jest „pewniakiem” do wpisania na prestiżową listę dziedzictwa światowego. Nie przyjął się również pomysł przekształcenia obszaru w kampus uniwersytecki. Postanowiono natomiast utrzymywać funkcję przemysłową. Jednak jako że stare obiekty fabryczne nie były atrakcyjne dla inwestorów, to między zabytkowymi ceglanymi budynkami (a niekiedy wręcz na ich gruzach) wyrosły blaszane hale, od 1997 r. powstające pod patronatem Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Jedna z największych tkalni w Europie, położona przy ul. Kilińskiego, miała zostać zamieniona na supermarket. Na wykorzystanie pozostałych obiektów pomysłu nie było.
Łabędzi śpiew
Przełomem zdawał się być Piknik Świętojański, jaki w 2003 r. zorganizowało Towarzystwo Opieki nad Zabytkami. Po torach kolei fabrycznej urządzono przejazdy turystyczne zabytkowymi wagonami, wnętrza fabryk (m.in. secesyjnej elektrowni) udostępniono do zwiedzania, zorganizowano wycieczki z przewodnikiem po terenie Księżego Młyna. Odzew łodzian przerósł najśmielsze oczekiwania organizatorów. Cztery zabytkowe wagony pękały w szwach, grupy wycieczkowe liczyły dziesiątki osób. Ogromny sukces pikniku, który pokazał, jak niewiele trzeba, by obszar stał się znakomitą atrakcją turystyczną, okazał się jednak łabędzim śpiewem. W niezwykłym pośpiechu zaczęto demontować wszystko, co tylko z terenu fabryk można było wywieźć. Rok później nie było już możliwości zorganizowania podobnej imprezy, bo
po torach kolejowych nie został ślad. Tkalnia przy ul. Kilińskiego posiadała już tylko zewnętrzne ściany – resztę wywieziono na złom, rzekomo bez wiedzy i zgody syndyka administrującego terenem, choć świadkowie twierdzą, że „niezauważeni złomiarze” wjeżdżali samochodami, otworzywszy bramę kluczem. Na złom zostało sprzedane przez syndyka nawet wyposażenie secesyjnej elektrowni z 1912 r., choć szczęśliwie jego część udało się zachować dzięki interwencji konserwatora zabytków, którego zaalarmowali miłośnicy miasta. Łódź, Księży Młyn b Katarzyna Dąbkowska
Przez 100 lat teren ten przetrwał w prawie nienaruszonym stanie, a większość obiektów wciąż pełniła funkcje powierzone im w XIX w. Od lat 70. XX wieku łódzkie środowisko naukowe zaczęło postulować konieczność ochrony unikalnego zabytku. Obszar nazywano ogromnym skansenem przemysłowym, w którym zachowały się zarówno budynki, jak i ich wyposażenie, w dodatku zamieszkiwanym przez osoby związane od kilku pokoleń z fabryką. Sukcesem stało się więc wpisanie całego zespołu do rejestru zabytków, choć nie podjęto w związku z tym żadnych znaczących działań konserwatorskich.
Dawne tereny sportowe między ul. Tymienieckiego, Kilińskiego i Tylną, zaniedbane od lat, zostały oddane pod budowę bloków. Monumentalna przędzalnia – symbol osiedla, ostatecznie przestała pełnić funkcję produkcyjną i stała opuszczona. Jedynie na terenie najbliższym ul. Piotrkowskiej, w dawnych magazynach, pojawiła się organizacja społeczna, która nawiązując do łódzkiej tradycji sztuki nowoczesnej z lat 80., zaczęła organizować wydarzenia artystyczne. Dziś jest to Łódź Art Center, które poza organizacją Łódź Biennale pilotuje program nadania miastu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016.
Ziemia Obiecywana
Wkrótce pojawiło się rzekome zbawienie Księżego Młyna. Ma nim być inwestor pochodzący z Australii, który podobno słynie z rewitalizacji obszarów poprzemysłowych. I choć Internet milczy na temat dokonań (i w ogóle istnienia) tego inwestora, to bez żadnych analiz, dyskusji czy przetargu, najcenniejsze budynki fabryczne dawnych zakładów Scheiblera-Grohmana zostają oddane pod budowę loftów, czyli mieszkań urządzonych w dawnej
36 fabryce. Konsekwentnie było to przedstawiane jako jedyny ratunek dla zabytków – skąd jednak władze wiedziały, że jest to jedyna szansa, skoro nie pokusiły się nawet o przeanalizowanie pozostałych? Czemu obiekt nie został sprzedany w otwartym przetargu i czemu nie postawiono żadnych wytycznych konserwatorskich? Niedługo później ujawniono pierwsze konkretne plany. Zabytkowa przędzalnia ma zostać obudowana kilkunastopiętrowymi blokami, w tym stojącymi niezgodnie z układem zespołu (wszystkie dawne budynki wznoszone były równolegle do płynącej nieopodal rzeki, Jasienia). Z budynku przędzalni pozostaną jedynie ściany, a niezabudowany obszar mają zająć przede wszystkim powierzchniowe parkingi. Łódzkie środowisko naukowe, wstrząśnięte takimi zamiarami, wystosowało do władz miasta list otwarty, w którym domagało się realizacji zgodnej z zasadami konserwatorskimi. Inwestor pod presją wycofał się z planów budowy wieżowców. Lofty w przędzalni jednak powstają w pierwotnej zaplanowanej formie – konstrukcja budynku została zniszczona (wnętrze wypełnia obecnie patio sięgające parteru), po oryginalnej stolarce okiennej nie ma już śladu. Co więcej – inwestor wyburzył bez zgody konserwatora jeden z zabytkowych budynków. Na tym jednak nie koniec. Wkrótce okazało się, że tajemniczy inwestor z Australii przejął także pozostałe obiekty zespołu. Zainspirowany centrum handlowo-rozrywkowym „Manufaktura”, zlokalizowanym w budynkach po innych łódzkich zakładach włókienniczych, w pozostałej części kompleksu Scheiblera-Grohmana ma zamiar urządzić centrum biurowo-rozrywkowe. Projekt centrum został zlecony warszawskiej pracowni prof. Stefana Kuryłowicza, która zaproponowała... wzniesienie kilku wieżowców o szklanych elewacjach wystających spomiędzy zabytkowych fabrycznych budynków, zasłaniając m.in. jedne z ostatnich łódzkich kominów fabrycznych. Oburzeniu mieszkańców przyszedł w sukurs konserwator zabytków, który zablokował pomysł lokalizacji wieżowców w zabytkowej zabudowie. W wyniku kompromisu zgodził się jednak na dodatkowe zagęszczenie nowej zabudowy. Ostatnią deską ratunku, która mogłaby zagwarantować Księżemu Młynowi rewitalizację na akceptowalnym poziomie konserwatorskim, stał się projekt uznania obszaru za park kulturowy. Pomysł gwarantujący udział specjalistów przepadł jednak w głosowaniu rady miejskiej na rzecz „ręcznego sterowania” przez aktualnie rządzących polityków. Koncepcja budowy centrum rozrywkowo-biurowego od około roku tkwi w martwym punkcie.
„Rewitalizacja” przez eksmisję
Ostatnią częścią Księżego Młyna, która ma szanse na profesjonalne prace konserwatorskie, zostało w efekcie osiedle domów robotniczych. Wobec ogromu przekształceń w pozostałej części kompleksu, pojawił się pomysł, aby na listę UNESCO wpisać samo osiedle, które cechuje pewna historyczna i urbanistyczna odrębność. Ta koncepcja wojewódzkiego konserwatora nie zyskała jednak uznania decydentów. Włodarze miasta obwieścili, że domy zostaną przekazane inwestorowi z Australii,
który przebuduje je na luksusowe apartamenty. Obecni mieszkańcy mają być wyrzuceni z dotychczasowych lokali i osiedleni w blokach na peryferiach miasta. Dla lepszego społecznego odbioru pomysłu, do domów na Księżym Młynie miasto „dorzuca” bardziej zdegradowane stare domy robotnicze w innych częściach miasta. W takim towarzystwie głos tych mieszkańców Księżego Młyna, którzy nie zamierzają się wyprowadzać (część z nich posiada mieszkania własnościowe!), staje się mniej słyszalny. W efekcie, z przeprowadzonej przez miasto ankiety wynika, że 91% mieszkańców chętnie przeprowadzi się do bloków. W wyniku kolejnych protestów środowisk naukowych udało się osiągnąć jedynie tyle, że miasto zamiast przekazać domy „jedynemu słusznemu” inwestorowi, ma to zrobić w drodze przetargu. Nie ma jednak gwarancji konserwatorskiej rzetelności remontu, obawy budzi zachowanie dodatkowych elementów, jak np. murowanych komórek czy XIX-wiecznego magla. Mieszkańcy i środowisko naukowe boją się również zniszczenia istniejących tradycji i struktur społecznych, a także zamknięcia osiedla dla osób z zewnątrz. Mówi się wprost, że nazywanie tego procesu rewitalizacją jest zwyczajnym nadużyciem, mającym zamaskować rzeczywiście prowadzony proces niszczenia osiedla prowadzący do utraty szansy na wpis na listę dziedzictwa światowego.
W proch i pył W ciągu 10-15 lat, zwarty kompleks zabudowy przemysłowej z oryginalnym wyposażeniem, stanowiący potencjalną perełkę turystyczną, zamieniono w bezładną mozaikę ruin, bloków, blaszanych hal produkcyjnych i projektów przebudowy o znikomej wartości konserwatorskiej. Jak wyrzuty sumienia, na Księżym Młynie stoi kilka prestiżowych budynków. To np. willa przekształcona w uhonorowane nagrodą Europa Nostra muzeum wnętrz. To konsumy, w których działa lokalne wydawnictwo i drukarnia. To inna willa, zajmowana przez prywatne muzeum książki artystycznej. To wspomniane, zajmujące się działalnością kulturalną, Łódź Art Center. Obiekty te są niemymi świadkami, że „jedyne słuszne koncepcje” wcale nie musiały być jedynymi, a zabytki Księżego Młyna można było uratować metodą małych kroków, bez wielkich pieniędzy, nie niszcząc ich pierwotnego charakteru.
***
Tradycyjny przemysł upadł w Polsce kilkanaście lat temu. Takie samo zjawisko miało miejsce w Europie Zachodniej kilkadziesiąt lat wcześniej. Jest więc mnóstwo przykładów, jak proces rewitalizacji powinien przebiegać, jaką rolę powinny odgrywać w nim stare budynki, jak można finansować wprowadzanie zmian na terenach poprzemysłowych czy wreszcie – jak powinno się postępować z ludźmi związanymi z tymi miejscami (poprzez pracę czy miejsce zamieszkania, a najczęściej jedno i drugie). Niestety, w Polsce „wiemy lepiej” i często wolimy powielać błędy już popełnione. Na szczęście nie zawsze, o czym może świadczyć przedstawiony przykład z Rybnika, gdzie para poszła w ruch, a nie w gwizdek... Tomasz Bużałek, Maciej Kronenberg
37
Razem!
„Każdy sobie rzepkę skrobie” – to przysłowie dobrze opisuje realia większości społeczności lokalnych w Polsce. Władze samorządowe interesują się obywatelami głównie przy okazji wyborów. Miejscowi przedsiębiorcy ograniczają zaangażowanie publiczne do sponsorowania inicjatyw hucznych i chwytających za serce, bo taka reklama działa skutecznie. Stowarzyszeń na prowincji jest niewiele, brakuje im kadr i środków. Kondycja „demokracji lokalnej” oraz życia wspólnotowego pozostawia w efekcie wiele do życzenia. Są jednak wyjątki, które mogą okazać się zwiastunem poprawy sytuacji. To rozwijający się ruch partnerstw lokalnych.
Przecieranie szlaków
Gdy w latach 70. i 80. gospodarka USA przeżywała gwałtowną restrukturyzację i upadały kolejne firmy przemysłu ciężkiego, nierzadko zatrudniające po kilkadziesiąt tysięcy osób, zawodziły dotychczasowe sposoby reagowania. Co zrobić z bezrobotnymi na spustoszonym rynku pracy? Jak powinna działać opieka społeczna, aby była skuteczna? Skąd teraz brać pieniądze na instytucje i placówki ważne dla społeczności? Odpowiedzią na te pytania okazały się partnerstwa lokalne – trwałe koalicje podmiotów z trzech sektorów: władze samorządowe i związane z nimi instytucje, przedsiębiorstwa oraz organizacje pozarządowe i inne, niekoniecznie formalne, inicjatywy społeczne. Partnerstwa mogą obejmować powiat, gminę, a nawet miasto lub tylko dzielnicę metropolii. Połączone siły, pomysły, zasoby informacji, zsumowane pieniądze i inne aktywa, okazały się atutem trudnym do przecenienia w epoce atomizacji społecznej, chaosu informacyjnego i osłabienia tradycyjnych instytucji. Takie partnerstwa powstają zarówno oddolnie, jak i odgórnie, np. w USA w ich wspieranie zaangażował się Departament Stanu. Jednak sukces odnoszą przede wszystkim te z partnerstw, które zasilała energia społeczna i chęć wspólnego działania. Żadne pieniądze i inne formy wsparcia nie są w stanie zmienić sytuacji, jeśli nie ma woli i pasji ze strony autentycznych lokalnych podmiotów. Partnerstwa dynamicznie rozwijają się w wielu krajach, a Unia Europejska od kilku lat traktuje je jako jeden z kluczowych instrumentów, zwłaszcza w sferze polityki społecznej i rozwoju lokalnego. W Irlandii, gdzie zaczęto je tworzyć w 1991 r. z inspiracji rządu, odegrały istotną rolę w walce z bezrobo-
© www.wrzosowakraina.pl
Remigiusz Okraska, Michał Sobczyk
ciem, radząc sobie ze specyfiką rynków pracy znacznie lepiej niż odległe, centralne instytucje. Z kolei Wielka Brytania ma długie tradycje lokalnej współpracy różnych sektorów, ale ożywienie tej formy nastąpiło pod koniec lat 90. Rząd Blaira uznał ją za istotnego partnera w odbudowie polityki socjalnej, nadwerężonej neoliberalną polityką torysów. Wsparto tworzenie partnerstw w 88 społecznościach wyznaczonych na podstawie trudnej sytuacji – zapaści gospodarczej, patologii społecznych, „obumierających” wskutek imigracji młodzieży itp. W Leeds partnerstwo zrzesza aż 500 podmiotów!
Polskie bezdroża
W Polsce takie działania początkowo nie przyniosły efektów. Niemal powszechną klapą zakończyło się inicjowanie partnerstw pod auspicjami instytucji publicznych, głównie powiatowych i wojewódzkich urzędów pracy. Są spotkania co pół roku, kolejne deklaracje, czasem szkolenie, ale w niewielu przypadkach coś z tego wynika. W 1997 r. Departament Stanu USA i rządowa agenda ds. pomocy międzynarodowej – USAID, postanowiły wesprzeć Polskę w radzeniu sobie ze skutkami negatywnych zjawisk, głównie gospodarczych. Lekarstwem miały być lokalne partnerstwa na rzecz rynków pracy. Działania, prowadzone głównie w Ma-
38 łopolsce i na Śląsku, nie przyniosły zbyt wielu wymiernych efektów. Podobnie wyglądało to w przypadku partnerstw „europejskich”. W ramach programu PHARE tworzono je w pięciu województwach (śląskie, lubelskie, podkarpackie, warmińsko-mazurskie i podlaskie), jednak po jego zakończeniu wiosną 2004 r., do dziś przetrwało ich niewiele. Przyczyny fiaska „pierwszej fali” tworzenia partnerstw były podobne: ich odgórny charakter, „biurokratyczny” profil, niewielka rola podmiotów społecznych i wąska tematyka działań (dotyczyły głównie rynku pracy), a przede wszystkim „pokazowy” charakter. Oczywiście jest kilka wyjątków, np. Siemianowicki Pakt Na Rzecz Zatrudnienia w Siemianowicach Śląskich. Tam zgodna współpraca lokalnych podmiotów przyniosła ożywienie rynku pracy, stworzenie swoistej sieci samopomocy osób szukających zatrudnienia oraz pomogła ograniczyć patologie towarzyszące bezrobociu.
Idzie nowe Znacznie lepsze efekty przyniosły inicjatywy, które bazowały na oddolnych działaniach. Formalne partnerstwa spotęgowały tu energię społeczną, oferując narzędzia do realizowania kiełkujących pomysłów, a dodatkowo dały wsparcie istniejącym inicjatywom. Najciekawsze polskie tego typu inicjatywy powstały na styku trzech sfer: • prób współpracy podmiotów szczebla lokalnego, nierzadko zaawansowanych, inicjowanych zarówno przez organizacje społeczne, jak i instytucje publiczne czy władze samorządowe; • wsparcia finansowego, udzielanego przez ogólnopolskie fundacje, które w partnerstwach dostrzegły sprawne narzędzie realizowania celów i wartościowego beneficjenta pomocy; • unijnych programów pomocowych – głównie LEADER i EQUAL, będących formą wsparcia m.in. inicjatyw społecznych i wspólnot lokalnych (w ramach LEADERA powstało m.in. ok. 200 lokalnych grup działania – LGD, mających być zalążkami partnerstw). Barbara Kazior, koordynator ds. Grup Partnerskich w Fundacji Partnerstwo dla Środowiska, mówi nam: „Przyjęliśmy zasadę, że w regionach muszą istnieć platformy poznawania się i współpracy. Banalny przykład: uniknięcie sytuacji, gdy dwie sąsiednie gminy niezależnie od siebie składają projekty na dofinansowanie budowy ścieżek rowerowych, które nie spotykają się w żadnym miejscu. Zanim otrzymają od nas dotację, będą musiały się w tej sprawie dogadać”. Od razu jednak dodaje: „Środki finansowe nie są dobrym motorem dla powstawania partnerstw. W naszym przypadku decydujące było poczucie, że razem można więcej, lepiej i taniej”. Irena Krukowska-Szopa, prezes Fundacji Ekologicznej „Zielona Akcja”, bardzo zasłużonej dla tworzenia partnerstw, uważa, że lepiej radzą sobie partnerstwa powstałe bez „inspiracji” unijnej, gdyż miały czas okrzepnąć. – „Większość inicjatyw powstałych »z powodu LEADER-a« jest na razie na początku drogi do prawdziwego partnerstwa” – mówi. Przyczyną sukcesu jest nie tylko czas, ale także większa autentyczność takich inicjatyw. – „Niektórzy twierdzą otwarcie:
jesteśmy po to, by każdy z nas mógł zużyć dostępne środki. Ma to niewiele wspólnego z partnerstwem”. Potwierdzeniem tej tezy są historie najbardziej prężnych partnerstw. Rafał Plezia z Partnerstwa Doliny Środkowej Odry, uważa, że obecnie jest boom na partnerstwa: są LGD, partnerstwo publiczno-prywatne w EQUAL-u itp. – „My natomiast działamy jako partnerstwo lokalne już od 12 lat, choć przez długi czas tego nie wiedzieliśmy, nie określaliśmy tak swojej współpracy” – mówi. Grupa przyrodników chciała chronić cenne obszary Doliny, znajdujące się na terenie byłych województw: legnickiego, wrocławskiego i leszczyńskiego. Podobnie było w innej okolicy. – „Impulsem do powstania partnerstwa była świadomość tego, jak cenny jest obszar Doliny Baryczy, będący wspólnym dziełem człowieka i przyrody” – wspomina Dorota Chmielowiec-Tyszko z dolnośląskiej Fundacji Doliny Baryczy. Anita Smoląg z Grupy Partnerskiej „Wrzosowa Kraina” opowiada, że oficjalnie ta inicjatywa funkcjonuje od września 2004 r., ale tradycja wspólnego działania jest starsza. – „Zaczęło się od współpracy pszczelarzy i przyrodników” – mówi nam. Podobnie początki „swojej” inicjatywy wspomina Bożena Pełdiak z partnerstwa lokalnego Ziemi Kamiennogórskiej „Kwiat Lnu”: „Na początku były konkretne pomysły, a dopiero potem pojawiła się idea formalnego partnerstwa i pozyskiwania przez nie środków”. Również Łukasz Chlebny z partnerstwa „Krzemienny Krąg” przekonuje: „Nasze partnerstwo powstało w sposób oddolny, jako odpowiedź na potrzeby poszczególnych sektorów”.
Perła w koronie
Chyba najbardziej spektakularnym sukcesem idei partnerstwa lokalnego są działania na terenie trzech sąsiadujących powiatów: opatowskiego i ostrowieckiego (świętokrzyskie) oraz lipskiego (mazowieckie). Istnieje tam Grupa Partnerska „Krzemienny Krąg”. Jej motorami napędowymi są Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Gminy Bałtów „Bałt”, Fundacja im. Witolda Gombrowicza Witulin i Miejskie Centrum Kultury w Ostrowcu Świętokrzyskim. Wśród ponad 40 sygnatariuszy porozumienia można znaleźć ponadto podmioty tak znaczące w regionie, jak Huta Celsa z Ostrowca, Wyższa Szkoła Biznesu i Przedsiębiorczości, PKS Ostrowiec, starostwo powiatowe czy „Gazeta Ostrowiecka”. Do większych inicjatyw partnerów należy turystyczne zagospodarowanie przełomu rzeki Kamiennej, w ramach którego zorganizowano m.in. spływ tratwami oraz utworzono szlak kajakowy. Inną ważną inicjatywą były obchody Roku Gombrowiczowskiego, bo w tym regionie słynny pisarz spędził dzieciństwo i młodość. Grupa zorganizowała liczne imprezy tematyczne, m.in. odbył się Piknik Gombrowiczowski, powstał szlak turystyczny śladami pisarza, rozpoczęto też tworzenie muzeum autora „Ferdydurke” (m.in. zakupiono zabytkowy budynek). Jednak „strzałem w dziesiątkę” były działania w Bałtowie. Znaleziono tu pozostałości dinozaurów i na bazie tych znalezisk powstały liczne atrakcje tematyczne. – „Dzięki współpracy różnych partnerów mógł powstać Szlak Żółwia i Dinozaura. Ogromnym sukcesem było stworzenie Bałtowskiego Parku Jurajskiego, który jest produktem turystycznym
39 z prawdziwego zdarzenia” – mówi z wyraźną satysfakcją Łukasz Chlebny. Inicjatywa, łącząca rozrywkę i walory edukacyjne, przyciąga mnóstwo osób chcących „obejrzeć dinozaury” – w sezonie 2007, Bałtów, który liczy ok. 600 mieszkańców, odwiedziło ponad 300 tysięcy turystów! Obsługa tego ruchu przyczyniła się do szybkiego rozwoju okolicy. Okazało się, że w oparciu o dobry pomysł, bez ogromnych nakładów finansowych, można wyrwać lokalną społeczność z marazmu i stworzyć sporo miejsc pracy – bezrobocie jeszcze dekadę temu sięgało tu niemal 30%, a dziś jest na poziomie symbolicznym. I prawie nikt nie wyjechał do Irlandii... Na fali ogromnego sukcesu Parku powstał jeszcze zwierzyniec, a w planach jest budowa rekreacyjnego zbiornika wodnego. Partnerstwo i jego sukcesy sprawiły, że stała się rzecz na pozór niemożliwa. – „Ewenementem są nasze stosunki z samorządem województwa, np. osobami ze Świętokrzyskiego Biura Rozwoju Regionalnego. Zorganizowano dla nas cykl szkoleń, przedstawiciele marszałka sami do nas przyjeżdżają, tłumaczą, pomagają...” – mówi pan Łukasz.
Nadzieja w turystach
Partnerstwa lokalne powstają głównie na prowincji, często w miejscach, gdzie można tylko pomarzyć o rozwoju przemysłu albo tam, gdzie nie jest to możliwe, np. na terenach objętych ochroną przyrody i krajobrazu. To nierzadko „Polska B” w modelowym wydaniu. Jest tam natomiast cisza i spokój, przyroda, ładny krajobraz, zabytki i nieźle zachowane tradycje kultury ludowej. Czyli coś, co przy odrobinie wysiłku organizacyjnego i promocyjnego może przyciągnąć „mieszczuchów”. Takie starania podejmuje Grupa Partnerska „Zielone Bieszczady”, która zrzesza aż 92 podmioty. Jej inicjatywą jest turystyczny szlak „Zielony Rower”. Wiedzie przez znane atrakcje regionu, ale na jego potrzeby tworzone są również nowe obiekty. Dotychczas oznakowano 90 km szlaku, powstały przy nim m.in. dwa tradycyjne zakłady garncarskie, pracownia bibułkarska, parking, molo i wypożyczalnia sprzętu wodnego (w miejscowości Bóbrka), odrestaurowano też starą kuźnię w Baligrodzie. „Partnerstwo dla Ziemi Kamiennogórskiej” (6-letnia tradycja wspólnych działań, 20 partnerów) ma na koncie dwie tego typu inicjatywy. Pierwsza, „Podróżujmy szlakiem Cystersów”, to stworzenie spójnego systemu tras i oznakowanie rowerowego szlaku wiodącego przez miejsca związane z działalnością zakonu. Analogiczna inicjatywa dotyczy „Szlaku lniarskiego”, obejmującego miejsca związane z tradycjami tkackimi. Łączy się z nim także kreowanie nowych wydarzeń, jak „Jarmark Tkaczy” w Chełmsku Śląskim – plenerowa impreza promująca tkackie i lniarskie tradycje regionu. Bożena Pełdiak mówi: „Organizujemy liczne imprezy, wspólnie stworzyliśmy także »pakiety pobytowe« dla poszczególnych kategorii turystów (rodziny, miłośnicy koni, jazdy na nartach itp.). Opracowali je fachowcy w swoich dziedzinach oraz osoby prowadzące gospodarstwa agroturystyczne. Pomysł wynika ze słuchania turystów, którzy przy różnych okazjach wspominali, co by się im przydało. W całej idei chodzi o to,
żeby turyści nie zatrzymywali się w okolicy jedynie na chwilę, ale zostali dłużej, dając zarobić poszczególnym podmiotom”. We wspomnianej dolinie Baryczy partnerstwo tworzy kilkanaście podmiotów, w tym władze ośmiu gmin. Ich działania łączą troskę o lokalne dziedzictwo przyrodnicze i kulturowe – od XIII w. istnieją tu nieprzerwanie liczne stawy hodowlane karpia, na nich zaś cenne populacje ptaków – z rozwojem turystyki. Grupa partnerska przygotowała koncepcję szlaków kajakowych i konnych. Unikatowy charakter lokalnego dziedzictwa staje się pomału podstawą turystyki, w tym jej bardziej kwalifikowanych odmian (tzw. birdwatching – obserwacje rzadkich gatunków ptaków w środowisku naturalnym). Zorganizowano „Dni Karpia” – cykl wydarzeń promujących walory regionu, jego tradycje i specyfikę. Są to zarówno imprezy masowe („Święto Karpia Milickiego”, pokaz odłowów rybackich połączony z festynem, turniej kulinarny), spotkania integracyjne (zawody wędkarskie, rajd rowerowy, zawody sportowo-pożarnicze), inicjatywy edukacyjne (warsztaty i wycieczki ornitologiczne, plener fotograficzny), a także dyskusja poświęcona związkom gospodarki rybackiej z ochroną przyrody. Lokalne punkty gastronomiczne i gospodarstwa agroturystyczne wspiera się w propagowaniu lokalnych potraw z ryb, nierzadko o kilkusetletniej tradycji. W aż 15 gminach, leżących wzdłuż 120 kilometrów biegu Odry między Wrocławiem a Głogowem, działa Partnerstwo Doliny Środkowej Odry. Oczkiem w głowie partnerów jest rowerowy i kajakowy „Szlak Odry”, akcentujący najważniejsze walory przyrodnicze i kulturowe tego obszaru. Szlak ten liczy na terenie porozumienia aż 506 kilometrów, a pomysłem zarażono kolejne regiony – obecnie przedłużenie trasy realizowane jest w woj. lubuskim, opolskim i zachodniopomorskim. Ważne miejsce wśród inicjatyw Partnerstwa zajmuje rozwój agroturystyki – dla mieszkańców prowadzono liczne szkolenia dotyczące specyfiki tej branży. Osobnym, choć dotychczas niewymiernym sukcesem, jest przekonanie samorządów do pomysłu powołania Parku Krajobrazowego Doliny Odry. Jest to ewenement na skalę ogólnopolską, gdyż władze lokalne boją się nowych form ochrony przyrody, niesłusznie utożsamiając je z obostrzeniami hamującymi rozwój.
Małe wielkie tradycje Dbałości o atuty mogące przyciągać turystów towarzyszy troska o tożsamość kulturową „tubylców”. W Bałtowie mieszkańcy nie tylko przestali się wstydzić „zapyziałego” pochodzenia, ale wraz z rozsławieniem miejscowości zaczęli być z niego dumni! Pojawiło się także zainteresowanie specyfiką tej ziemi – dzieci chętniej uczą się o historii regionu. Na obszarze trzech gmin wschodniej części Borów Dolnośląskich – Przemków, Gromadka i Chocianów – działa Grupa Partnerska „Wrzosowa Kraina”, która zrzesza 56 podmiotów. Tutaj starania o rozwój turystyki świetnie współgrają z kultywowaniem tradycji regionu. Wabikiem na turystów uczyniono produkty żywnościowe. Zaczęło się od miodu wrzosowego, od dawna wytwarzanego przez lokalnych pszczelarzy. Od 2000 r. organizowano „Święto Miodu”, które przekształcono w „Święto Miodu i Wina”, gdyż
40 równie bogate są tu tradycje winoroślarskie. W 2006 r. zaczęto tworzenie marki lokalnej „Razem we Wrzosowej Krainie”. Efektem jest katalog lokalnych produktów i usług: ok. 20 wyrobów żywnościowych, ok. 10 twórców rzemiosła artystycznego, 9 przedsiębiorstw usługowych (agroturystyka, lokale gastronomiczne), a także Ekomuzeum Wrzosowej Krainy. To ostatnie obejmuje kilka placówek, m.in. tradycyjną pasiekę, starą chatę z pokazami rzemiosł i Dom Leśnika. A także cykliczne imprezy kulturalne: Spotkania Czterech Kultur, Watra Łemkowska na Obczyźnie, Święto Wrzosu oraz wspomniane Święto Miodu i Wina. – „Wśród konkretnych efektów partnerstwa znajduje się m.in. wprowadzenie dwóch łemkowskich produktów na ministerialną listę produktów tradycyjnych – są to keselica i juha. Kolejne cztery są w przygotowaniu” – mówi Anita Smoląg.
wyroby sprzedawane wspólnie). Prowadzone są zbiorcze działania promocyjne, powołano Stowarzyszenie Producentów „Bies”, zrzeszające ponad 50 lokalnych podmiotów. Podobnym celom służy inna inicjatywa partnerów: Bieszczadzki Zespół Architektoniczno-Przyrodniczy. Tym razem chodzi o ochronę i rewitalizację krajobrazu. Pod nadzorem naukowców prowadzona jest m.in. renowacja zabytkowych chat bojkowskich i kuźni, a także edukacja mieszkańców regionu, aby ich przedsięwzięcia – choćby budowa domów – były prowadzone w zgodzie z lokalnymi tradycjami. Zanim Partnerstwo dla Krajny i Pałuk (woj. kujawskopomorskie) podjęło temat, inne instytucje zebrały informacje o zaledwie trzech żywnościowych produktach tradycyjnych z tego regionu. Partnerzy zorganizowali natomiast Powiatowy Konkurs Dziedzictwa Kulinarnego – Smaki Krajny i Pałuk. Dotychczas odbyły się cztery edycje, nagrodzono kilkadziesiąt miejscowych potraw, napojów i przetworów. W ramach konkursu oceniany jest nie tylko ich smak, ale także estetyka, historia i miejsce w lokalnej kulturze. Zarejestrowano też pierwszą tradycyjną potrawę regionalną na Liście Produktów Tradycyjnych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. To półgęsek – potrawa z gęsich piersi, peklowana i wędzona w dymie z m.in. drewna drzew owocowych.
© www.wrzosowakraina.pl
Samopomoc
W ramach działań partnerstwa lokalnego dynamicznie rozwija się projekt Bieszczadzka Marka Lokalna (Made in Bieszczady). Ma na celu wykreowanie rozpoznawalnej marki miejscowych produktów. Zinwentaryzowano ok. 200 tradycyjnych twórców i ich wyrobów (żywność, rękodzieło). Wprowadzono certyfikat, który dotyczy tylko produktów niemasowych i wytwarzanych bez szkód w środowisku naturalnym. Zorganizowano szkolenia z marketingu i współpracy branżowej, a także warsztaty dla bezrobotnych (np. grupa kobiet odbyła kurs haftu i dziś przygotowują
Podejmowane wspólne działania to jednak nie tylko tematyka turystyczna czy „folklorystyczna”. Partnerstwo dla Krajny i Pałuk pod hasłem „Sami dla siebie” pomogło powołać 9 stowarzyszeń lokalnych, odnowić centrum miejscowości Tur, stworzyć place zabaw w dwóch miejscowościach, wybudować boiska w trzech innych, wyremontować świetlicę wiejską i utworzyć obiekt sportowo-rekreacyjnokulturalny w jeszcze innej. Z inicjatywy Partnerstwa powstał w Nakle nad Notecią punkt konsultacyjny dla małych i średnich przedsiębiorstw, który udziela darmowych porad lokalnym firmom. Forum dla Nowej Huty, które istnieje od 2000 r. i zrzesza ok. 25 podmiotów – w tym Elektrociepłownię Kraków S.A., Philip Morris Polska S.A. czy Mittal Steel – Oddział w Krakowie (właściciel dawnej Huty im. T. Sendzimira) – prowadzi m.in. projekt tworzenia świetlic środowiskowych w tzw. złych dzielnicach. Dotychczas powstały cztery placówki, których celem jest zapewnienie dzieciom codziennej opieki po zakończeniu lekcji. Odbywają się tam zajęcia z zakresu pomocy w nauce, gry i zabawy, warsztaty plastyczne, zapewniono opiekę psychologiczną oraz podwieczorki. Działania skierowane są głównie do dzieci z tzw. trudnych rodzin, ale przyjść może każdy chętny. Placówki cieszą się sporym powodzeniem, każda z nich ma 70-80 podopiecznych. Partnerstwo dla Ziemi Gorlickiej (52 podmioty, działa od 2003 r.) w ramach tzw. Strefy Gorlickiej, będącej elementem Specjalnej Strefy Ekonomicznej EuroPark Mielec, wspiera działania Klubu Czystego Biznesu (mającego na celu zmniejszenie skali oddziaływania przedsiębiorstw na środowisko naturalne), stworzyło również punkt konsultacyjny, udzielający bezpłatnych porad na temat prowadzenia działalności gospodarczej, inwestycji itp.
41 Bariery i przeszkody
Dokonania partnerstw lokalnych są jeszcze bardziej godne uznania, gdy wiemy, na jak trudnym gruncie budowane jest to dzieło. Jednym z kluczowych problemów jest samo przekonanie do wspólnych działań. Bogusław Pyzocha z „Zielonych Bieszczadów” mówi nam: „Ludzie bywają wobec siebie przesadnie podejrzliwi, ciągle myślą, że ktoś chce ich wykorzystać”. Partnerstwa zrzeszają podmioty o różnym statusie – np. w miarę zamożne instytucje publiczne oraz organizacje pozarządowe. Nierzadko przystępują do nich organizacje o podobnym profilu, dotychczas konkurujące. Trudność sprawia budowanie partnerstwa pomiędzy przedstawicielami różnych sektorów. – „Czasem wychodzi z tego bardziej konflikt niż partnerstwo...” – Irena Krukowska-Szopa nie ukrywa ciemnych stron zjawiska. Częstym problemem jest jej zdaniem skłonność samorządów do podejmowania arbitralnych decyzji. Jeden z naszych rozmówców prosi o anonimowość i mówi: „Z samorządem lokalnym jako partnerem mam bardzo negatywne doświadczenia – zwłaszcza, gdy ruszył program LEADER. Władze lokalne nie zrozumiały idei partnerstwa, starały się przejąć kontrolę, obsadzić swoimi ludźmi itp. – ze względu na przyznawane środki finansowe”. Również Ryszard Kamiński dostrzega podobne zjawisko, choć „odwrotne”: „Wsparcie udzielane przez samorząd bywa problemem – wójtom wydaje się, że skoro dali pieniądze, to niezależnie od procedury mają prawo o wszystkim decydować”. Bożena Pełdiak zwraca uwagę na konieczność równości wszystkich podmiotów: „Decyzje podejmujemy w demokratyczny sposób – nie ma jednego lidera, który by cokolwiek narzucał”. Z kolei R. Kamiński wskazuje na praktyczny wymiar okiełznywania konfliktów: „Nie wszyscy się kochamy, ale musimy się przynajmniej akceptować, bo pewne rzeczy da się zrobić jedynie razem”. Autentyczne partnerstwa stają się szkołą rdzennej demokracji. Nie tylko należy przekonać innych do swoich racji, ale także umieć wypracować konsensus oraz zadbać o uwzględnienie wniosków mniejszości, bo wszystkie te osoby i organizacje żyją „obok siebie” na niewielkim terenie, a w dodatku mają nadal współpracować. – „Prawdziwe wyzwanie to wciągnięcie biznesu do partnerstw – do tego trzeba się naprawdę dobrze przygotować, bo nad nim trzeba dłużej pracować, ten sektor jest zwykle dość sceptyczny” – mówi Anita Smoląg. Przyczyny trudności wyjaśnia Irena Krukowska-Szopa. Wedle niej, drobni, lokalni przedsiębiorcy często nie widzą korzyści (niekoniecznie materialnych), które miałoby zapewnić im partnerstwo. – „Biznes oczekuje konkretnych propozycji. Poza tym, animatorzy partnerstw nie zawsze umieją dobrać odpowiednie argumenty” – mówi. Z kolei Barbara Kazior przypomina, że na prowincji jest niewielu przedsiębiorców, a w dodatku są mniej zamożni niż w dużych ośrodkach. – „Nad sektorem gospodarczym trzeba najwięcej pracować, przekonywać, że nie chodzi o sponsoring”. Rafał Plezia uważa, że uciążliwy jest nadmiar obowiązków administracyjnych, związanych z dotacjami – bardzo źle wpływa to na obszary wiejskie, najbardziej potrzebujące pomocy. – „Ci ludzie nie są na to wszystko gotowi, biuro-
kratyczne wymagania niejednokrotnie przerastają możliwości najbardziej potrzebujących”. Irena Krukowska-Szopa dodaje: „Nietrudno o momenty załamania, kiedy np. ministerstwo rolnictwa o 180 stopni zmienia interpretację jakiegoś zapisu...”. A Ryszard Kamiński bez ogródek stwierdza: „Śmieszy mnie »warszawski« pogląd, że nie należy dawać Lokalnym Grupom Działania zbyt wielu środków, bo »na pewno je zdefraudują«. Kontrola społeczna naprawdę działa wyłącznie »na dole«; tam się nikt nie odważy kraść, bo wszyscy uważnie patrzą sobie na ręce. Dokładnie odwrotnie niż w przypadku dużych, stołecznych organizacji...”.
Plusy dodatnie Partnerstwa lokalne nie są cudownym lekiem na bolączki społeczności lokalnych, nie zastąpią instytucji państwa i sprawnego samorządu. Nawet biorąc pod uwagę te najbardziej sprawne, malkontent wykaże, iż jedna prężna organizacja z dużego miasta robi tyle samo albo i więcej, co kilkudziesięciu zjednoczonych członków partnerstwa. Zapewne będzie miał rację – pod warunkiem, że zupełnie pominiemy realia porównywanych miejsc. Ale gdy spojrzymy na takie inicjatywy z nieco większą wyrozumiałością i znajomością realiów „Polski B”, wtedy zalety partnerstw są oczywiste. Po pierwsze, uczą współpracy – konkretnej, nierzadko trudnej, ale dzięki temu bardziej wartościowej, gdy jednak się powiedzie. Bogusław Pyzocha mówi wprost: „To, żeby zacząć coś robić razem, było jednym z celów, samym w sobie”. Dorota Chmielowiec-Tyszko dodaje: „Częste było zdumienie, że »ludzie tak razem coś robią«”. Po drugie, razem można zdziałać więcej – zarówno w kwestii konkretnych osiągnięć, jak i podniesienia morale. Aleksander Kowalski twierdzi: „W jedności siła. To tak jak z wektorami. Gdy każdy ciągnie w swoją stronę, to całość stoi w miejscu”. Pani Chmielowiec-Tyszko dodaje: „Stając się członkiem partnerstwa, organizacje, zwłaszcza te małe, zaczynają czuć większą moc oraz nabierają poczucia, że mają wpływ na swój region”. Z kolei Anita Smoląg przekonuje, że aktywność grupy wyrwała ludzi z marazmu. „Kiedy działania nie są rozproszone, wtedy widać, że »coś się dzieje«, co zachęca do tego, by także się w coś zaangażować”. Po trzecie, wspólna praca to nie tylko zsumowanie sił i potencjału, ale także lepsza orientacja w podejmowanych problemach, chroniąca przed błędami oraz pozwalająca skuteczniej działać. Bożena Pełdiak mówi: „Partnerstwo pozwala na lepszy ogląd sytuacji. Przykładowo, cenne są uwagi przewoźnika autokarowego, bo on spotyka się z turystami, którzy patrzą na region z zewnątrz. Dzięki partnerstwu możliwa jest wymiana doświadczeń”. Wszystko to sprawia, że partnerstwa lokalne stanowią swoistą „nową jakość”. Irena Krukowska-Szopa podkreśla, że dzięki partnerstwom „powstało coś, co nie jest samorządem, a ma swoje środki i jest w stanie walczyć o dodatkowe. Partnerstwa spowodowały, że przyjęto innowacyjne podejście do problemów społecznych – wcześniej samorząd nie siadał przy stole z innymi”. Remigiusz Okraska, Michał Sobczyk
42
Czas na (współ)pracę
Michał Sobczyk Aktywizacja zawodowa długotrwale bezrobotnych to trudne zadanie, podobnie jak pobudzanie rozwoju ekonomicznego niewielkich miejscowości. Aby takie działania były skuteczne, niezbędne są dobre pomysły, oparte na praktycznym doświadczeniu, które trudno zdobyć zza urzędniczego biurka. Z kolei oddolnym inicjatywom brakuje środków i siły przebicia. Przedsiębiorcy natomiast nie mają motywacji, by działać na rzecz lokalnych rynków pracy. A gdyby tak wszystkie te podmioty zaczęły działać wspólnie? Uśpiony potencjał
Jednym z najbardziej obiecujących kierunków polityki społecznej jest ekonomia społeczna. Polega ona m.in. na wspieraniu przedsiębiorstw społecznych, gdzie pracę znajdują osoby, którym z różnych powodów trudno byłoby znaleźć inne zatrudnienie, np. długotrwale bezrobotni, niepełnosprawni, bezdomni czy chorzy psychicznie. Takie podmioty mogą funkcjonować w różnych formach prawnych – jako spółdzielnia socjalna, spółka z o.o. lub w ramach działalności gospodarczej organizacji pozarządowej. Ich zadaniem nie jest maksymalizacja zysku, lecz realizacja celów społecznych, np. usamodzielnienie życiowe osób wykluczonych z rynku pracy. Pomysł ten stanowi mądrą równowagę między „dawaniem wędki” i „dawaniem ryby”. Z powodzeniem jest wcielany w życie w wielu krajach, m.in. we Włoszech. W Polsce jednak rozwija się on z wielkim trudem. Przyczyny takiej sytuacji są złożone, w znaczniej mierze wynikają z braku odpowiednich regulacji prawnych oraz wsparcia ze strony władz samorządowych. Wydaje się jednak, że części tych ograniczeń dałoby się zaradzić dzięki lepszemu wykorzystaniu
potencjału środowiska lokalnego, w jakim tworzone są przedsiębiorstwa społeczne. Dlatego też Instytut Spraw Publicznych, Akademia Rozwoju Filantropii w Polsce oraz Wspólnota Robocza Związków Organizacji Socjalnych WRZOS wraz z 39 partnerami lokalnymi zawiązały Partnerstwo na Rzecz Rozwoju i w ramach Inicjatywy Wspólnotowej EQUAL rozpoczęły realizację projektu „W stronę polskiego modelu gospodarki społecznej – budujemy nowy Lisków”. Od grudnia 2004 r. do marca 2008 r. Partnerstwo wspomagało powstawanie przedsiębiorstw społecznych w siedmiu miejscowościach „ściany wschodniej” oraz przyglądało się czynnikom wpływającym na ich powodzenie.
Wspólna droga do rozwoju
Twórcy tej inicjatywy mieli jednak cel szerszy niż tylko stworzenie kilku firm społecznych. Chcieli, by w środowisku lokalnym powstało dla nich trwałe zaplecze. I na odwrót – by przedsiębiorstwa społeczne stały się jednym z motorów napędowych aktywności w zbiorowości lokalnej. W tym celu zainicjowano tworzenie partnerstw lokalnych w czterech powiatach: biłgorajskim i lubelskim-ziemskim w woj. lubelskim oraz nidzickim i ełckim w woj. warmińsko-mazurskim. W skład partnerstw weszły instytucje publiczne, jak starostwa, urzędy gmin, Powiatowe Urzędy Pracy czy Ośrodki Pomocy Społecznej, organizacje pozarządowe oraz przedstawiciele miejscowego biznesu, wspierani przez animatorów lokalnych. Takie trójsektorowe lokalne sojusze otrzymały pomoc (m.in. środki finansowe i wsparcie eksperckie), ale i duże pole do popisu. To od nich zależało, ile powstanie przedsiębiorstw, w których miejscowościach, w jakiej formie prawnej, jakiego rodzaju produkty i usługi będą oferować itp.
Nie święci garnki lepią Ostatecznie powstało siedem przedsiębiorstw społecznych. Jednym z najciekawszych jest spółka z o. o. „Garncarska Wioska” w Kamionce, stworzona przez nidzickie partnerstwo lokalne. „Garncarska Wioska” to w istocie marka, na którą pracuje kilkanaście podmiotów. Stopniowo staje się re-
43 gionalną atrakcją turystyczną, opartą na miejscowych tradycjach. Firma zajmuje się rękodziełem i rzemiosłem (oprócz ceramiki m.in. krawiectwem i produkcją papieru czerpanego), również w formie prowadzenia warsztatów edukacyjnych, ponadto organizuje szkolenia, seminaria i konferencje. Oryginalny jest wybór głównego produktu turystycznego – jest nim mazurskie wesele. – „Mamy ofertę dla tych, którzy chcą wziąć udział w przyjęciu w mazurskim stylu, z zachowaniem tradycyjnym obrzędów i potraw, ale także np. stołów i zastawy, którą właśnie przygotowują nasze garncarki. W tej inscenizacji każdy może aktywnie uczestniczyć, tańcząc czy śpiewając – wszyscy otrzymują bowiem śpiewnik” – mówi Jolanta Jakubińska, prezes „Garncarskiej Wioski”. W tworzeniu wizji działalności mieli udział pracownicy firmy podczas szkoleń poprzedzających jej założenie. – „To oni mówili, czego chcą i potrafią się nauczyć, co mogliby robić, na czym mogliby zarabiać” – wspomina Krzysztof Margol z partnerstwa. Na pytanie, w czym upatruje szansy na sukces, odpowiada krótko: w prostocie. – „To przedsięwzięcie to nic sztucznie wyszukanego, lecz powrót do starych technologii, obyczajów i produktów. Do nich nie trzeba mieć doktoratów, mogą się tym zajmować prości ludzie w niewielkich miejscowościach. Przykładem może być żywność bez chemii – ludziom »chce się« obecnie dłużej żyć i są gotowi za nią więcej płacić”. Zastrzega, że prostota nie oznacza bynajmniej, iż można osiągnąć sukces bez dobrego planu marketingowego. W Kamionce o to zadbano, dlatego przedsiębiorstwo ma coraz więcej zleceń, także z zagranicy – eksportuje m.in. serwetniki i lalki regionalne. Na razie pracę daje ośmiu osobom, ale jego działalność to także szansa na dodatkowe etaty i dochody dla reszty lokalnej społeczności, przede wszystkim poprzez przyciąganie turystów. – „Planujemy też brać w komis wyroby ludowe. Osoby nie tylko z Kamionki, ale i z okolic mogą się do nas zgłaszać – chętnie pomożemy im w promocji” – zapewnia prezes spółki. Obiecująco wyglądają również plany stworzenia Akademii Partnerstwa Lokalnego. Mają w nim być prowadzone zajęcia dla przedstawicieli wiejskich organizacji pozarządowych, samorządów i przedsiębiorców, poświęcone aktywizacji małych społeczności. – „Chcemy pomagać innym tworzyć podobne projekty w oparciu o lokalne zasoby” – wyjaśnia K. Margol.
Ludzie z pomysłami
W popegeerowskich Prostkach w powiecie ełckim powstał natomiast Spółdzielczy Ośrodek Szkolno-Zawodowy „Stara Szkoła”. Jest to spółdzielnia, która zajmuje się produkcją wielkoformatowych zabawek edukacyjnych oraz świadczy usługi krawieckie na rzecz mieszkańców okolicznych wsi. W najbliższej przyszłości zamierza podjąć się organizacji szkoleń. Natomiast w Biłgorajskim Przedsiębiorstwie Społecznym spółka z o.o. (BPS) już ok. dziesięciu osób – długotrwałych bezrobotnych, byłych więźniów i alkoholików – podjęło pracę w firmie, która zajmuje się m.in. prowadzeniem myjni samochodowej i pielęgnacją terenów zielonych. Ze względu na charakter spółki,
w jej dokumentach musiał znaleźć się zapis, że ewentualny zysk nie będzie wyprowadzany (np. w postaci dywidendy) oraz że jego celem jest zatrudnianie osób w trudnej sytuacji życiowej. – „Kandydatów na pracowników wytypował urząd pracy. Najpierw przeszli przygotowanie zawodowe, ale mieli pewność znalezienia u nas zatrudnienia” – wyjaśnia Mariusz Wołoszyn z BPS. Firma jest wspierana przez miasto, które użycza jej siedzibę oraz zamawia usługi i pomaga w szukaniu kontrahentów. – „Nie jest to jednak główny klient – zastrzega Wołoszyn. – Na przykład myjnia sama się utrzymuje”. Ciekawy jest także przykład przedsiębiorstwa społecznego, które powstało w podlubelskim Nasutowie. Zajmuje się m.in. prowadzeniem ośrodka szkoleniowo-konferencyjnego i usługami cateringowymi. Oferuje również szkolenia i praktyki zawodowe dla długotrwale bezrobotnych kobiet. Co więcej, organizacja pracy w przedsiębiorstwie społecznym umożliwia dopasowanie godzin zatrudnienia do sytuacji rodzinnej pracownic. Trudno powiedzieć, jakie będą długofalowe efekty działalności tych przedsiębiorstw, gdyż dopiero zaistniały na rynku. Wydaje się jednak, że wsparcie ze strony partnerstwa lokalnego znacznie zwiększa ich szanse na sukces – znajdują się w korzystniejszej sytuacji niż inne przedsiębiorstwa społeczne, które nie są zakorzenione w lokalnej zbiorowości.
Współpraca się opłaca!
Z co najmniej kilku powodów działania oparte na partnerstwach lokalnych dają szansę na osiąganie lepszych rezultatów niż samodzielne wysiłki. Poszczególni partnerzy mają różne możliwości działania, np. samorządom łatwiej walczyć o wsparcie ze strony instytucji państwa, a organizacje pozarządowe mogą pozyskiwać środki ze specjalnych funduszy, często dysponują też sporą liczbą wolontariuszy. Taki model umożliwia też zsumowanie wiedzy i doświadczenia. Irena Gadaj, prezes Biłgorajskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A., mówi: „Weźmy Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie – tylko ono wie, kto naprawdę potrzebuje pomocy, a kto np. jest bezrobotnym tylko »na papierze«, bo na co dzień jeździ mercedesem. Albo jakie wsparcie jest potrzebne poszczególnym osobom, kto wymaga specjalnego traktowania itp.”. Wymiana doświadczeń chroni także przed błędami. Aleksandra Nowogórska, dyrektor PUP w Nidzicy, zwraca uwagę na rolę sektora biznesu, który twardo stąpa po ziemi. – „Inaczej się myśli, gdy dostaje się środki z innych źródeł i wtedy »się ma«, a inaczej – kiedy trzeba je najpierw samemu zarobić”. Marek Sztark, konsultant ds. przedsiębiorczości społecznej w ełckim partnerstwie lokalnym, opowiada, że pierwotnie planowano produkcję biomasy roślin energetycznych, jednak po tym, jak jeden z partnerów się wycofał oraz skonsultowano ten pomysł z przedstawicielami biznesu, zrezygnowano uznając go za nierentowny. Ważny jest jeszcze jeden aspekt współpracy. Przedsiębiorstwa społeczne, zakładane przez partnerstwa lokalne, mogą liczyć na pomoc w kwestiach, które okazały przeszkodą nie do pokonania dla inicjatyw pozbawionych oparcia w otoczeniu.
44 Daleko od sielanki
biznesowych (np. w dziedzinie marketingu) pracowników przedsiębiorstw. Kiedy w „Starej Szkole” przyszło do tworzenia pracowni krawieckiej, okazało się, że większość pracowników to początkujące krawcowe. Inna sprawa, że początkowo profil przedsiębiorstwa został w pewnym sensie narzucony przez partnerstwo. Najważniejsze, że dzięki pracy spółdzielcy wiele się zmieniło. – „Aktywizacja polega właśnie na tym, by zmusić ludzi, aby coś z siebie dali” – komentuje Agnieszka Kupiecka, prezes spółdzielni socjalnej.
Jeśli przedsiębiorstwa społeczne mają się utrzymać, muszą być dobrze przygotowane. Optymalnym rozwiązaniem jest oferowanie usług, których brakuje na lokalnym rynku lub których jakość jest niezadowalająca. Pozwoli to uniknąć konkurencji z lokalnym biznesem i zaspokoić istniejące potrzeby, na które przedsiębiorcy nie odpowiadają. Takie podejście zapewniło sukces Biłgorajskiemu Przedsiębiorstwu Społecznemu, które startuje w różnego rodzaju przetargach, np. ogłaszanych przez zarządy dróg – i wygrywa. Stara się też reagować na sygnały rynkowe oraz wyciągać wnioski z własnych ograniczeń, np. zrezygnowało ze sprzątania domów, a rozwija usługi związane z pielęgnacją zieleni.
Mazurski Bocian Wojtek, produkt spółdzielni © www.stara-szkola.org.pl
Nowa jakość?
Ogromnie ważna jest pomoc sektora biznesu – urzędy i organizacje pozarządowe nie mają kompetencji biznesowych i postrzegają przedsiębiorstwa społeczne przede wszystkim jako projekt socjalny, zapominając o realiach rynkowych, w których one funkcjonują. Problem jest tym większy, że przedsiębiorców trudno namówić do współpracy w ramach partnerstwa, bo dla nich korzyści wynikające ze wspierania przedsiębiorczości społecznej nie są takie oczywiste, a czasem zamiast nich widzą zagrożenia. – „My wybraliśmy osoby, które znaliśmy z tego, że są gotowe zaangażować się na rzecz społeczności, zainwestować czas i pieniądze dla własnej satysfakcji lub »dla wizerunku«, prestiżu wynikającego np. z bezpłatnego zasiadania w radzie nadzorczej firmy społecznej” – podpowiada p. Gadaj. Problemem bywa także nierówne zaangażowanie poszczególnych partnerów. Jest jednak na to sposób. – „Najmocniej i najszybciej zaangażowali się ci, którym w projekcie przydzielono konkretne, »twarde« zadania. Ci, którym przypisano np. »rolę opiniodawczą«, słabiej włączają się w działania partnerstwa” – wspomina dyrektor PUP, A. Nowogórska. Pewnym zagrożeniem dla przedsiębiorstw społecznych może być brak kwalifikacji zawodowych i kompetencji
O osiągnięcie sukcesu we wspólnej działalności w ramach partnerstwa nie jest więc wcale łatwo. Zgadza się z tym p. I. Gadaj, jednak od razu dodaje: „Inaczej pewnych pomysłów po prostu nie da się wcielić w życie. Tak muszą być realizowane projekty z dziedziny przedsiębiorczości społecznej, gdzie szuka się szczególnych rozwiązań dla szczególnych osób. Tutaj wspólne działanie to proces długi i trudny, ale konieczny”. Tym bardziej, że w przypadku takich przedsięwzięć jeden sukces często jest źródłem kolejnych. Wyzwolenie indywidualnej i społecznej aktywności ma to do siebie, że bywa zaraźliwe. Z perspektywy czasu Aleksandra Nowogórska przyznaje, że „dzięki partnerstwu zaczął się aktywny ruch w społeczności lokalnej – wyraźnie to widzę”. Opowiada, że w powiecie nidzickim sołectwa konkurowały o to, gdzie ma powstać Garncarska Wioska. Kiedy wybrano lokalizację, inne wsie się zaktywizowały, co było widać np. podczas dożynek gminnych czy w przygotowaniach do konkursu na najładniejszą wieś. Do PUP zaczęły przychodzić osoby, które przekonywały, że też mają u siebie coś ciekawego, co warto wspierać i promować w ramach przedsiębiorczości społecznej. Mieszkańcom okolicznych wsi stopniowo udzielał się klimat współpracy, którego wcześniej brakowało. Potwierdza to K. Margol, który obserwuje zdrową rywalizację pomiędzy sołectwami sąsiadującymi z Kamionką. – „W bardzo wielu wsiach odzywają się, że »my też chcemy, my będziemy dla was robili grzybki, a my będziemy robili dżemy, a my będziemy robili coś tam ze słomy«. Proszę bardzo, róbcie – bo jesteśmy razem i kilka wsi już się dołączyło” – mówi. Niektórzy sceptycznie oceniają funkcjonowanie przedsiębiorstw społecznych. Uważają, że nawet jeśli utrzymają się na rynku, to przecież tych kilkanaście nowych etatów nie rozwiązuje problemu bezrobocia na zaniedbanych terenach wiejskich. O co więc tyle szumu? Odpowiedzią niech będą słowa Tomasza Andrukiewicza, prezydenta Ełku: „My nie zakładamy, że w gminie Prostki czy w malutkiej miejscowości Golubie zaraz powstanie Eldorado i druga Dolina Krzemowa. My liczymy, że osoby, które podjęły pracę, będą miały pieniądze, będą aktywizowały się społecznie oraz będą doskonałym przykładem dla tych, dla których jedynym sposobem na życie są nadal wycieczki do Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej”. Michał Sobczyk
Strona projektu: www.liskow.org.pl Tekst powstał przy wsparciu ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego.
45
Wyprawa w nieznane
Marta Łazarowicz-Kowalik Marek Śliwiński nigdy wcześniej nie był w Prostkach i w Golubiach. Ani nawet na Mazurach, gdzie położone są obie te wsie. Nowe było nie tylko miejsce, ale i zadanie, którego się podjął – „wspieranie procesu zakładania przedsiębiorstwa społecznego”. Jak na razie o żadnym przedsiębiorstwie społecznym ani w Prostkach, ani w Golubiach nikt nawet nie słyszał. W całej okolicy brakowało jakichkolwiek przedsiębiorstw, podobnie zresztą jak infrastruktury, np. przyzwoitych dróg. Jak wspomina Marek, to, co zastał na miejscu, przywodziło na myśl znany polski serial „Daleko od szosy”. Marek miał 24 lata, właśnie ukończył studia politologiczne, wrócił z Rygi, gdzie spędził ostatni rok studiów. Do Prostek i Golubi trafił w ramach eksperymentu społecznego, realizowanego w ramach projektu Inicjatywy Wspólnotowej EQUAL „W stronę polskiego modelu gospodarki społecznej – Budujemy Nowy Lisków”. Przywołany w nazwie projektu Lisków to wielkopolska wieś, która z zacofanej i biednej przeistoczyła się na początku XX wieku w swoisty gejzer przedsiębiorczości – pod koniec dwudziestolecia międzywojennego Lisków słynął z rozwoju ruchu spółdzielczego. Stało się tak dzięki zaangażowaniu Wacława Blizińskiego – księdza-społecznika, który, objąwszy miejscową parafię, przekonał mieszkańców do zakładania stowarzyszeń, spółdzielni oraz innych inicjatyw służących lokalnej społeczności [obszernie o ks. Blizińskim i Liskowie pisaliśmy w „Obywatelu” nr 31 – przyp. redakcji]. Projekt „Budujemy Nowy Lisków”, realizowany przez Instytut Spraw Publicznych, miał na celu przetestowanie we współczesnej Polsce podobnej metody budowania przedsiębiorczości społecznej, czyli działalności gospodarczej nie nastawionej na zysk, lecz na reintegrację społeczną prowadzących ją osób. Sięgając zarówno do rodzimych tradycji przedwojennych, jak i współczesnych doświadczeń innych krajów, podjęto próbę ożywienia małych wiejskich społeczności oraz przygotowania ich do podejmowania własnych inicjatyw społecznych, kulturalnych i gospodarczych – szczególnie do zakładania przedsiębiorstw społecznych. Obok Prostek i Golubi, do udziału w eksperymencie wytypowano trzy inne wsie: Kamionka (w powiecie nidzickim), Krężnica Jara (w powiecie lubelskim) oraz Korytków Duży (w powiecie biłgoraj-
Wyjechać w obce miejsce i sprawić, by ludzie pogrążeni w marazmie zaczęli sami rozwiązywać swoje problemy – takie było zadanie animatorów lokalnych w ramach projektu „Budujemy nowy Lisków”. skim). W każdej z nich miały powstać przedsiębiorstwa społeczne – dlatego skierowano do nich animatorów, których celem było przygotowanie lokalnej społeczności do udziału w tym przedsięwzięciu. Przedsiębiorstwa społeczne tworzone są z myślą o ludziach długotrwale bezrobotnych. Dla nich i – co istotne – z ich udziałem. Mają być nie tylko miejscem pracy dla osób marginalizowanych społecznie, ale również motorem zmiany społecznej i ożywienia gospodarczego. Mają, innymi słowy, tworzyć kapitał społeczny, umożliwiający rozwiązywanie rozmaitych problemów lokalnych. Wygenerowanie tego kapitału wymaga jednak aktywnego udziału takiej społeczności w tworzeniu i funkcjonowaniu przedsiębiorstwa. Problem w tym, że ludzie długotrwale bezrobotni, bez żadnego przygotowania i potrzebnych umiejętności, wiele w tej sferze nie zdziałają. I nie chodzi tu tylko o specjalistyczną wiedzę z dziedziny zarządzania, produkcji czy marketingu, ale o kwestie znacznie bardziej elementarne: umiejętność porozumienia się, wspólnego działania, poczucie odpowiedzialności za własny los. W miejscowościach, gdzie od lat nic się nie dzieje, umiejętności takich brakuje. – „W Prostkach ludzie nic nie robili razem i nie bardzo mieli na to ochotę” – wspomina Marek. Jego zadaniem – podobnie, jak trójki pozostałych animatorów: Weroniki Pylak, Rozalii Zając i Dominika Skrzypkowskiego – była więc mobilizacja tych środowisk do działania. Wypracowany w ramach projektu model animacji lokalnej opierał się na dwóch ważnych założeniach. Po pierwsze, adresowany był do małych, przede wszystkim wiejskich i zaniedbanych społeczności. Innymi słowy, takich, które najbardziej potrzebują zmiany, ale jednocześnie same nie są w stanie jej przeprowadzić.
46 Po drugie, założono, że inspiracja do zmiany musi przyjść z zewnątrz. Istnieją instytucje, które – jak Stowarzyszenie Centrum Aktywności Lokalnej CAL – od lat wspierają aktywność lokalną poprzez wzmacnianie placówek istniejących na miejscu (szkół, domów kultury czy ośrodków pomocy społecznej) oraz wyłonionych tam liderów. EQUAL dawał jednak szansę na sprawdzenie nowatorskich rozwiązań i sięgnięcie do społeczności, w których lokalnych liderów nie widać. – „Zakładaliśmy także, iż animatorzy jako osoby z zewnątrz będą mieli większą szansę na obiektywną ocenę ich zasobów – wyjaśniają autorzy projektu. – Nie będą uwikłani w lokalne układy, nie będą należeć do żadnej z grup interesów, nie będą ograniczeni przez lokalne stereotypy”. Instytutowi Spraw Publicznych partnerowała w tym projekcie Akademia Rozwoju Filantropii w Polsce oraz Wspólnota Robocza Związków Organizacji Socjalnych WRZOS, które wnosiły do projektu zarówno wiedzę teoretyczną, jak i bogate doświadczenia w pracy w lokalnych społecznościach. Ich zadaniem było wspieranie trójsektorowych partnerstw lokalnych, które zawiązały się w powiecie lubelskim, biłgorajskim, ełckim i nidzickim. To partnerstwa podejmowały w tych społecznościach bezpośrednie działania prowadzące do założenia przedsiębiorstwa społecznego. Równolegle, w każdym z powiatów podjął pracę animator lokalny. Animatorów wyłoniono w drodze konkursu. Znalezienie odpowiednich osób okazało się bardzo skomplikowane. Chodziło o ludzi, którzy mają odpowiednie przygotowanie merytoryczne i predyspozycje (zdolności organizacyjne, komunikatywność, kreatywność). Poszukiwano osób o duszach społeczników, a zarazem dużej dozie przedsiębiorczości. A w dodatku skłonnych przenieść się na rok w obce, niezbyt atrakcyjne miejsce.
Na miejscu
b Maciej Szczepaniak
Animatorzy ruszyli w teren we wrześniu 2006 r. – „Sytuację wyjściową można sobie łatwo wyobrazić” – opowiada Marek. Na miejscu na animatorów nikt nie czekał.
Nie dość, że nikt nie czekał, to nawet nie bardzo było wiadomo, jak się przedstawić. – „Jestem animatorem lokalnym”? – nie brzmiałoby dobrze. „Przyjechałem, żeby Państwa zaktywizować”? – jeszcze gorzej. Zgodnie z założeniem, „wejście w społeczność” miały ułatwić partnerstwa lokalne, uczestniczące w projekcie. W praktyce wyglądało to rozmaicie. Zarówno partnerstwa, jak też mieszkańcy wsi, do których trafili animatorzy, początkowo nie rozumieli, na czym polega idea animacji lokalnej. – „Nie było nawet sensu wdawać się w zawiłe wyjaśnienia, idea była zbyt mglista” – mówi Marek. Jemu się udało – ełckie partnerstwo lokalne bardzo dobrze go przyjęło, dostał w starostwie pracę na pół etatu. – „To już był jakiś mandat, można było wyjaśnić swoją obecność we wsi”. Weronika, której przyszło animować społeczność Krężnicy, miała łatwiejszy start – pracowała już w pobliskiej Niedrzwicy w Stowarzyszeniu Emaus, była więc osobą rozpoznawalną w społeczności. W przypadku Dominika, który trafił do Kamionki, było gorzej, mimo iż urodził się i wychował w niedalekiej Nidzicy. – „Czułem, że nie jestem mile widziany przez ludzi, którzy teoretycznie mieli mnie wprowadzić do wsi”. Rozalia nie kryje trudnych początków: „Błądziłam, szukałam, rozmawiałam, no i dotarłam do dyrektor miejscowej szkoły podstawowej, która zresztą sama nie była wcale mieszkanką Korytkowa, i w niej znalazłam trochę bratnią duszę”. Przed wyruszeniem w teren, animatorzy odbyli dwutygodniowe szkolenie w Wielkiej Brytanii. Na miejscu byli jednak zdani na siebie. Raz w miesiącu spotykali się w warszawskiej centrali projektu, by omówić problemy i przedyskutować plany. Nie było jednak „szefa”, który na bieżąco powiedziałby, co robić, nie było nawet planu działania. – „Zupełnie nie wiedziałem, co mnie tam spotka – mówi Dominik. – Projekt nie precyzował zadań, mówił jedynie o przygotowaniu gruntu pod spółdzielnię socjalną. Konkretne działania miały pojawić się dopiero w kontakcie ze społecznością lokalną, w odpowiedzi na jej potrzeby, zależnie od jej możliwości”.
47 Kontrakty animatorów opiewały na rok. Za krótko – by oczekiwać rzeczywistych efektów pracy, bo w przypadku animacji lokalnej osiągnięcie trwałych rezultatów wymaga kilku lat, a wprowadzenie stałej zmiany to konieczność planowania nawet w perspektywie 15 lat. Długo – by w pojedynkę zmagać się z oporną materią. Zgodnie z założeniami projektu, animator nie miał być współczesnym Judymem, działającym w pojedynkę. Został wysłany przez określoną instytucję, co dało mu pewien autorytet i realne wsparcie w działaniach. Podstawowym atutem miał być jednak autorytet nieformalny, który trzeba było zbudować samemu. Jak wyjaśnia jeden z twórców projektu, Tomasz Kaźmierczak, kluczowe znaczenie w takiej sytuacji ma szybki sukces w działaniu na rzecz społeczności. Pozwala wykazać się wiarygodnością, kompetencją i skutecznością, stając się dobrą podstawą do dalszych działań. – „Bez choćby drobnych sukcesów, prawdopodobieństwo osiągnięcia celów animacyjnych jest niewielkie” – mówi Tomasz Kaźmierczak. Odniesienie takiego sukcesu na starcie, a zarazem zdobycie uznania w lokalnej społeczności, na pewno byłoby dla animatorów łatwiejsze, gdyby mieli do dyspozycji pieniądze na jakąś inwestycję, remont, ciekawy projekt. Tymczasem czwórka animatorów nie posiadała żadnych środków finansowych na dotacje. Autorzy projektu wyjaśniają: „Chcieliśmy, aby pomysły wypracowane wspólnie z mieszkańcami wsi wymagały samodzielnego zdobywania środków. Chodziło o przełamanie częstego dotychczas przekonania, że każda zmiana wymaga, aby ktoś dał pieniądze i wszystko załatwił”. Jak w tej sytuacji zdobyć zaufanie? – „Mieszkańcy traktowali mnie życzliwie, ale bardzo nieufnie – mówi Rozalia. – Często pojawiało się pytanie: »a po co to pani?«”. Dominik wspomina, że na początku czuł się jak „akwizytor, który wmawia ludziom, że będą szczęśliwsi, jeśli pomogą mi coś zorganizować”. Z rozbawieniem wspomina, jak starał się przysłużyć społeczności, przewożąc sołtysowej na rowerze chyba z 5 kilo jajek. – „Nie stłukło się ani jedno”.
W poszukiwaniu lidera
Pierwsze 4-5 miesięcy to okres rozpoznawania społeczności. Animator musi w tym czasie określić zasoby danej społeczności, jej potrzeby i problemy. Po tym wstępnym okresie przychodzi jednak czas na działanie i na tak bardzo pożądane pierwsze sukcesy. I tu pojawia się kolejny problem. Gdyby chodziło po prostu o to, by coś pożytecznego zorganizować w danej wsi, zadanie nie byłoby takie trudne. Animacja z zasady ma być jednak „niewidzialna”. Animator nie może organizować ludziom życia. Ma sprawić, że to oni sami zaczynają się tym aktywnie zajmować, szukać rozwiązań, partnerów, środków. Animator może jedynie pomagać, zachęcać, informować, wyjaśniać. Nie może jednak niczego zrobić sam. Kluczowe znaczenie dla skutecznej animacji ma więc identyfikacja lokalnych liderów. W przypadku Korytkowa liderem okazała się dyrektor szkoły podstawowej, w Kamionce – pani sołtys. Nie zawsze szło to gładko. W Prostkach Markowi udało się nawiązać znakomitą współpracę
z Heleną Penkiewicz z Gminnego Ośrodka Kultury, ale już w Golubiach nie znalazł takiej osoby. To liderzy musieli zdecydować, co warto zrobić we wsi i pociągnąć za sobą ludzi. – „Nie liczą się pomysły animatora i to, co on chciałby zrobić – wyjaśnia Dominik. – Liczą się pomysły społeczności”. Z drugiej strony, społeczność, która nigdy nic nie organizowała wspólnie, często nie potrafi wygenerować żadnych pomysłów, animator coś więc musi mieć w zanadrzu. Każdy z animatorów miał własne pomysły. Część się nie udała. Dominik chciał zorganizować wspólny projekt kulinarny: zbieranie przepisów, tradycji i wspomnień związanych z jedzeniem. Zbyt szybko, jak dziś ocenia. – „Nie zdobyłem jeszcze dostatecznego zaufania, żeby wciągnąć w to ludzi”. Inny pomysł – renowacja cmentarza mazurskiego, nie powiódł się, gdyż mieszkańcy Kamionki to w większości ludność napływowa i nie czują szczególnej więzi z miejscową historią. – „Z myślą o młodzieży zaproponowałam projekt »Polubić Korytków« – wspomina Rozalia. – Pomyślałam, że gdy poznają historię tej wsi, zorganizują wystawę starych fotografii, to poczują się lepiej w swoim gronie, bo ta młodzież nie bardzo chciała się integrować, a pochodzenie z Korytkowa postrzegała raczej negatywnie. Liczyłam na to, że może z czasem wciągną do wspólnej aktywności również rodziców. Nie wyszło. Młodzi ludzie nie bardzo byli tym zainteresowani, a organizację wystawy przejęła dyrektor, która z kolei chciała wszystko zrobić sama w obawie, że uczniowie nie dopilnują tego jak należy”. Trzeba było szybko wyciągać wnioski i umieć dostosować się do zastanych warunków, a jednocześnie nie rezygnować. – „Animator nadmiernie przywiązany do swoich pomysłów nie poradzi sobie – mówi Marek. – Trzeba umieć pogodzić się z tym, że nasze założenia się nie sprawdzają i dostrzegać nowe możliwości i sprzymierzeńców”. Wszyscy animatorzy opowiadają o dopadającym ich stale strachu, że nie uda się zrealizować żadnych ambitnych zamierzeń, że nic nowego nie da się zrobić, że trzeba będzie się poddać.
Pomału, pomału...
Rozczarowana początkowym niepowodzeniem Rozalia, przekonała się z czasem, że ta sama młodzież była znacznie bardziej zainteresowana warsztatami tanecznymi. – „Zebrali się, napisali projekt – już byłam szczęśliwa, że tym razem się udało, gdy pojawił się kolejny problem: grupa nie miała osobowości prawnej. Ktoś musiał złożyć projekty w jej imieniu. Gminny Ośrodek Kultury zdecydowanie się odciął, bibliotekarka była przerażona perspektywą pojawienia się kwestii księgowych, Straż Pożarna również nie miała ochoty. Wyszło na to, że zachęciłam ludzi do napisania projektu, ale zostaną z nim sami na lodzie” – mówi animatorka. W końcu pod projektem podpisała się szkoła podstawowa i w ten sposób udało się go uratować. Młodzież oprócz warsztatów zorganizowała festyn dla mieszkańców wsi. To duże wydarzenie, bo po raz pierwszy wieś pozyskała pieniądze na zrobienie czegoś, a w dodatku zawdzięczała to nie urzędnikom, lecz własnej młodzieży. Wkrótce przyszedł kolejny sukces – strażacy zgodzili się
48 na udostępnienie remizy, z której dotychczas mieszkańcy w ogóle nie korzystali, „żeby się nic nie zniszczyło”. Po festynie postanowiono prowadzić tam wakacyjne zajęcia dla dzieci. I właśnie pracująca z Rozalią grupa gimnazjalistów zajęła się organizowaniem gier i zabaw dla młodszych kolegów. Niedługo potem w Korytkowie powstało stowarzyszenie. Weronika również skupiła się na młodzieży. – „Początkowo było to kilka osób, potem grupa się rozszerzała. Dochodzili nie tylko uczniowie i studenci, ale również osoby pracujące. W pewnym momencie postanowili założyć stowarzyszenie”. W ten sposób powstało Stowarzyszenie Twórców Kultury „Czerwone Susły”, skupiające mieszkańców Krężnicy i okolic. Jego celem jest rozwój lokalnej kultury, aktywizacja społeczności, wyrównywanie szans dzieci i młodzieży w dostępie do kultury i edukacji. Sprawdziło się jako znakomity organizator imprez lokalnych, których pojawia się coraz więcej. Stowarzyszenie przygotowuje projekty i pozyskuje pieniądze na swoje pomysły. Wieś zyskała miejsce spotkań w postaci centrum społeczno-kulturalnego. Jest tu herbaciarnia, zajęcia dla dzieci. W Kamionce powstało natomiast Stowarzyszenie Rozwoju Wsi Mazurskiej „My chcemy”, które zdobyło dotację na prowadzenie własnego projektu gospodarczego – założenie na nieużytkach rolnych ekologicznej plantacji ziół oraz stworzenie suszarni na jej potrzeby. Myślą o rozwoju turystyki, zastanawiając się, co zaproponować przybyszom. Co ważne, obszar współpracy został poszerzony o inne wsie. Mieszkańcy Kamionki, dotąd nieco lekceważonej w gminie, zyskali poczucie, że są w centrum aktywności. Myślą o większych przedsięwzięciach, zapraszają innych do współpracy. Sołtysowie, wcześniej wzajemnie nieufni, urządzają wspólne spotkania wigilijne. W Prostkach udało się zorganizować pierwszy w historii projekt dla młodzieży – 20 gimnazjalistów wzięło udział w warsztatach z dziennikarstwa i edytowania tekstów. Zachęceni przez animatora, zajęli się prowadzeniem w Internecie Młodzieżowego Serwisu Lokalnego (www. naszeprostki.pl) – pierwszego lokalnego medium. Powstało również Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych „Nasze Prostki”, do którego należą także członkinie działającej w Prostkach spółdzielni socjalnej. Starania podjęte przez Marka w Golubiach zaowocowały natomiast powstaniem Wiejskiego Ruchu Animatorów Społecznych, który ma pomagać w zdobywaniu środków na modernizację wsi z miejscowej gminy.
Co zostanie?
Przed upływem roku troje animatorów zdecydowało się przedłużyć kontrakty o kolejne sześć miesięcy. W przypadku Rozalii okazało się to niemożliwe ze względu na wcześniejsze zobowiązania. Jest jednak w stałym kontakcie z wsią. W marcu 2008 r. projekt ostatecznie dobiegł końca. Marek i Dominik wrócili do Warszawy. Nie ukrywają niepokoju o dalszy los zainicjowanych przedsięwzięć. Wszyscy wiedzą, że półtora roku to zbyt krótko, aby mówić o trwałej zmianie. Niepewny jest też los przedsiębiorstw społecznych, którym pośrednio służyła animacja. Dla
całej czwórki jest jednak oczywiste, że podglebie zostało przygotowane. Są liderzy lokalni, są wspólne sukcesy i pomysły na przyszłość. – „Początkowo to ja musiałem wychodzić z pomysłami, pilnować papierów. Teraz to oni sami do mnie dzwonią, dopytują się, zapraszają” – mówi Dominik. Natomiast Marek liczy na „Nasze Prostki”, stronę internetową młodych dziennikarzy i lokalnego stowarzyszenia, którą odwiedza 50-500 osób dziennie, oraz na powiązany z nią biuletyn wiejski. Wierzą w ludzi, z którymi pracowali przez te półtora roku. Ich odejście ze społeczności nie jest dla nikogo zaskoczeniem, zostało starannie przemyślane i przygotowane. Podobnie jak Rozalia, chcą utrzymywać kontakty i w miarę możliwości służyć pomocą. – „To w końcu kawałek naszego życia” – mówi Marek. Weronika zostaje w pobliskiej Niedrzwicy. Wierzy w efekty dotychczasowej pracy, a zwłaszcza w młode grono animatorów z „Czerwonych Susłów”. Jak sama mówi, oni nie umieliby już teraz siedzieć biernie. Chce oddać im pole i zająć się czymś innym, wspierając w razie potrzeby. Z punktu widzenia autorów projektu „Budujemy nowy Lisków”, eksperyment z animacją okazał się sukcesem, bez względu na to, jak potoczą się losy tamtejszych przedsiębiorstw społecznych. Ważne jest to, że ludzie zaczęli coś robić, wspólnie się o coś starać, planować. Wiele wysiłku włożono w uważną analizę projektu i są już pomysły, jak można usprawnić ten model działania. – „Przede wszystkim należy chyba wyposażyć animatorów w środki operacyjne – mówi Marek Rymsza, współautor projektu. – Dopracowania wymaga też kwestia współpracy z partnerstwami lokalnymi. To one, a nie odległa »centrala«, powinny być miejscem zakotwiczenia animatorów, źródłem wsparcia i ośrodkiem decyzyjnym”. Nie ulega jednak wątpliwości, że nawet przy takich ułatwieniach animacja pozostanie bardzo trudnym zadaniem. Praca animatorów pozostanie nieustanną mediacją, negocjowaniem, perswadowaniem i radzeniem sobie z lokalnymi uprzedzeniami. Biorąc pod uwagę to, że największy sens ma animacja w trudnych środowiskach, animatorzy nadal będą trafiać do biednych, zaniedbanych, pasywnych wsi, gdzie brakuje tradycji i umiejętności współpracy. Z tak trudnym środowiskiem będą mierzyć się w dużej mierze w pojedynkę. A efekty? Po pierwsze, długo trzeba na nie czekać, po drugie – trudno je zmierzyć. Co ważne, o osiągnięciach animatorów świadczyć będą nie ich własne dokonania, lecz dokonania innych. Oni sami muszą liczyć się z koniecznością pozostawania w cieniu lokalnych liderów i odejść, gdy przyjdzie czas. Rozalia, Weronika, Marek i Dominik odchodzili z mieszanymi uczuciami. Wierzą w efekty swoich działań i w dalszą aktywność lokalnych liderów, ale jednocześnie boją się wycofać. Ich sukcesy potwierdzają słuszność założenia, że zmiana może przyjść z zewnątrz. To, czy okaże się trwała, to kolejne wyzwanie. Marta Łazarowicz-Kowalik
Tekst powstał przy wsparciu ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego.
Teoria w praktyce
49
Mała czarna solidarna Producenci starają się nas przekonać, że ich kawa jest „inna niż wszystkie”. Jednak w przypadku Mirembe Kawomera to coś znacznie więcej niż reklamowy slogan. Ten napój powstaje bowiem dzięki zgodnej współpracy całej lokalnej społeczności, w dodatku złożonej z wyznawców religii, które indziej często pozostają w ostrym konflikcie. Kawa, której nazwa oznacza „przepyszny pokój”, bierze swój początek na stokach Mount Elgon, wygasłego wulkanu na granicy Ugandy i Kenii. Uprawy prowadzone są tam w niewielkich, rodzinnych gospodarstwach, których właściciele od kilku lat ściśle ze sobą współpracują. Wydawać by się mogło, że w ich przypadku jest to czymś oczywistym. Żaden kraj w stopniu takim jak Uganda nie jest zależny od światowych cen kawy (eksport niemal w całości jest oparty na tym produkcie), a wielcy odbiorcy, którzy mogą wybierać spośród dostawców z każdego miejsca na Ziemi, szczególnie bezwzględnie wykorzystują drobnych producentów. W tym przypadku jednak o kooperację nie było łatwo. Choć uprawiających kawę łączył wspólny los, dzieliła ich wyznawana religia. Wspomniany region zamieszkują głównie chrześcijanie, ale także muzułmanie oraz społeczność Abayudaya, czarnoskórych wyznawców judaizmu, traktowanych w Ugandzie z niechęcią, a za czasów reżimu Idiego Amina – oficjalnie prześladowanych. To tej ostatniej grupie najbardziej zależało, by pomysł na lokalny rozwój oprzeć na zasadach, które będą łagodzić możliwe konflikty. W końcu jej lider, pobożny JJ Keki, rolnik oraz działacz polityczny i ekologiczny, znalazł odpowiednią formułę przy pomocy organizacji Kulanu, wspierającej na całym świecie mniejszości żydowskie oraz całe społeczności, w których one żyją. W 2004 r. Keki, któremu już wcześniej udało się zdobyć szacunek obywateli innych wyznań i zostać radnym, zaczął pielgrzymkę od domu do domu i od świątyni do świątyni. Jego celem było nakłonienie rolników wszystkich trzech wyznań, by połączyli siły i razem uprawiali, przetwarzali i sprzedawali ziarna kawowca. Mimo początkowej nieufności, wielu dało się przekonać. Jak twierdzi Keki, podstawą było wyszukanie tego, co łączy poszczególne grupy i ich religie – jak to, że członkowie każdej z nich witają się słowem „pokój”, czy będzie to szalom, salaam czy mirembe. W 2004 r. powstała spółdzielnia. Za namową amerykańskiej wokalistki Laury Wetzler, aktywistki Kulanu, która od dekady inspiruje się twórczością afrykańskich Żydów, zdecydowano nawiązać współpracę z inną spółdzielnią, która miałaby międzynarodowe doświadczenie, posiadała certyfikaty ekologiczne itp. Wybór padł na spółdzielnie z grupy Gumutindo, jak się okazało – działające całkiem niedaleko. Kolejnym krokiem było znalezienie stałego odbiorcy, który byłby gotów płacić spółdzielcom godziwą cenę i uniezależniał ich od łańcucha pośredników oraz kaprysów wolnego rynku. Poszukiwania były żmudne –przedsiębiorcy zajmujący się tzw. sprawiedliwym handlem (fair trade) stawiają wysokie wymagania. Nie kupują od niesprawdzo-
nych lub zbyt niewielkich dostawców, żądają przesłania próbek (których spółdzielcy jeszcze nie mieli) itp. W końcu Wetzler trafiła na Paula Katzeffa z kalifornijskiej Thanksgiving Coffee Company, którego tak zafascynowała historia spółdzielni, że postanowił zaryzykować i „w ciemno” obiecał zakup całych zbiorów. Po przylocie do Ugandy kawa okazała się znakomita. TCC zaoferowała rolnikom nawet nieco lepsze warunki, niż wymagają tego standardy sprawiedliwego handlu, które każą odbiorcom nie tylko płacić ceny pozwalające na godziwe utrzymanie się, ale i wspierać lokalne programy rozwojowe. „Ekumeniczni spółdzielcy” za swoje ekologiczne (i koszerne) produkty otrzymują obecnie czterokrotnie większe ceny niż płaciły im wielkie korporacje. Dzięki temu ich dzieci mogły zacząć trafiać do szkolnych ław, a oni sami – nie tylko inwestować w gospodarstwa, ale nawet odkładać pieniądze na przyszłość. Ponadto, odbiorca przeznacza jednego dolara z każdej sprzedanej paczki na potrzeby całej społeczności, m.in. z zakresu edukacji i opieki zdrowotnej. Solidarna i demokratyczna współpraca, przekraczająca wszelkie podziały (szef spółdzielni jest Żydem, jego zastępca – chrześcijaninem, natomiast skarbnik – muzułmaninem) okazała się tak atrakcyjnym modelem, że kooperatywa szybko urosła do ponad 700 członków. Wspólna praca i polepszenie sytuacji ekonomicznej znacznie poprawiły relacje pomiędzy poszczególnymi grupami, tworząc zalążki autentycznej wspólnoty. Mirembe Kawomera można kupić w USA i Europie, a produkujący ją spółdzielcy szykują się do kolejnych inwestycji, rozwoju systemu mikrokredytów, planują też realizować nowe programy społeczne. Liderzy przedsięwzięcia cały czas podkreślają, że od początku traktowali je nie tylko w kategoriach biznesowych, ale także duchowych. Mają nadzieję, że ich sposób na pokój i współpracę będzie inspiracją dla innych rolników. Jest na to szansa – ich przekaz budzi zainteresowanie i życzliwość, powstaje też o nich film. Idea promieniuje również przez ocean – w końcu jej rozwój jest możliwy dlatego, że pewna ilość zachodnich konsumentów jest gotowa płacić za „solidarną” kawę nieco drożej. Czarny napój buduje wspólnotę nie tylko wśród producentów, ale także między nimi a kupującymi – dowodem są nietypowe formy promocji i sprzedaży, oparte m.in. na klubach stałego konsumenta i organizacjach zaangażowanych w budowanie dialogu między religiami. Karioka Blumenfeld
Ziarna kawowca © Ben Corey-Moran, www.mirembekawomera.com
Karioka Blumenfeld
50
chwila oddechu
DVD czy DKF? Katarzyna Dąbkowska Nie wszystek umarły
Dyskusyjne Kluby Filmowe przyciągały w PRL-u tłumy spragnione dobrego kina i wspólnej debaty o nim. Dziś już nie muszą być azylem wolnej myśli i swobodnej wymiany poglądów. Czym więc muszą być, aby w ogóle istnieć, skoro dla wielu Polaków skrót DKF obecnie nic nie znaczy? Trochę historii
Korzeni DKF-ów należy szukać we Francji. W 1921 r. prekursorzy i teoretycy filmu, Germaine Dulac i Ricciotto Canudo, ukuli termin „klub filmowy”, a trzy lata później Charles Léger założył klub „Filmowa Wolna Trybuna”. Idea stowarzyszenia, które stawia sobie za cel szerzenie wśród członków kultury filmowej, szybko rozprzestrzeniła się w innych krajach europejskich. 30 lat później dotarła także do Polski. Na fali politycznej odwilży, 8 listopada 1955 r. w sali kina „Wiedza” w warszawskim Pałacu Kultury polską premierą „Dyktatora” Chaplina rozpoczął działalność DKF „Po prostu”, założony przez redakcję słynnego pisma o tym samym tytule. Już rok później funkcjonowało 26 klubów, a ich przedstawiciele stworzyli Polską Federację Dyskusyjnych Klubów Filmowych, na czele której stanął reżyser Antoni Bohdziewicz. Niewątpliwie były to złote lata nie tylko dla DKF-ów, które rosły jak grzyby po deszczu. Były one takimi także dla kinomanów, bo tylko tam mogli zobaczyć filmy niedostępne w oficjalnej dystrybucji, wypożyczone z ambasad czy Centralnego Archiwum Filmowego (obecnej Filmoteki Narodowej). W PRL-u niewątpliwym odstępstwem od normy było też to, że nikt nie kontrolował repertuaru. Dzięki temu spotkania były miejscem, gdzie na ekranie i podczas dyskusji panowała wolność myśli i słowa. W czasach cenzury i dwóch programów telewizyjnych, DKF-y odgrywały ważną rolę kulturalno-społeczną. Ich liczba stale się zwiększała, aż do ok. pół tysiąca. Po 1989 r. na skutek zmian ustrojowych, cywilizacyjnych i technologicznych, DKF-y zaczęły upadać. Ale wciąż jest ich w Polsce sporo.
Wiele osób zdziwi się, słysząc, że przy kinach, domach kultury czy szkołach wyższych istnieje obecnie co najmniej 130 dyskusyjnych klubów filmowych. Po co chodzić do DKF-u w epoce multipleksów, Internetu, telewizji satelitarnej czy płyt DVD dołączanych do gazet codziennych? Filmoznawca Piotr Kardas przyznaje, że dziś taka instytucja może wydawać się niepotrzebna. – „Przynajmniej dla spełniania funkcji, jakie pełniła przed ‘89 rokiem, kiedy traktowano dzieło filmowe jako wyraz złożonej ekspresji artystycznej, podkreślano jego przynależność do królestwa Sztuki. Wskazując na wartości, jakie niesie ze sobą sztuka filmowa, stawiano ją na równi z literaturą, teatrem, sztukami plastycznymi. Tymczasem właśnie ta funkcja powinna znaleźć się u podstaw współczesnych DKF-ów” – przekonuje. DKF-y bardzo często działają przy uczelniach. Wśród studentów niemało jest osób, które chcą zobaczyć coś innego niż repertuar dużych kin. Dlatego sporą popularnością cieszą się przeglądy kinematografii z różnych egzotycznych krajów, jak choćby te organizowane przez DKF socjologów „Pod Spodem” (Uniwersytet Warszawski). Pokazywane są zestawy filmów związanych z konkretną kulturą, regionem, gatunkiem filmowym czy przeglądy dzieł wybranych reżyserów lub aktorów. Prezentowane są także dokonania młodych twórców, dające im szansę zaprezentować się publiczności. Osobna część oferty to tzw. filmy kultowe, które po prostu chce się raz jeszcze zobaczyć, wspólnie cytować dialogi itp. Wojciech Stokowiec, student i szef DKF-u „Overground”, funkcjonującego przy Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, mówi: „Jestem jak najbardziej za tym, aby eksperymentować i wychodzić do ludzi. Na święta zrobiliśmy przegląd kreskówek sportowych – puściliśmy filmy bez napisów, a lektor tłumaczył i komentował sytuacje na boisku. Wcielał się w rolę komentatora sportowego i narratora zarazem. Udało się nam doprowadzić do sytuacji, w której ludzie w kinie reagowali jak na prawdziwym meczu – dopingowali, śmiali się, bili brawo. Coś wspaniałego. Film plus muzyka na żywo – jestem za. Kreskówki z dzieciństwa – jestem za. Reklamy – jestem za. Przegląd animacji? Jestem za. Teledyski plus »gadka« z muzykami – jestem za. Parę odcinków telenoweli zestawionych z kinem skandynawskim i analiza porównawcza – za. Ważne, aby zachować tożsamość i nie rzucać się szaleńczo z jednego miejsca na drugie w pogoni za eksperymentem. Trzonem ma zostać dobre, tanie kino”.
51
Kino za (wielkim) miastem
Często uważa się, że tylko duże miasta mogą sobie pozwolić na takie „ekstrawagancje”, jak kino niezależne czy klasyka filmowa. W samej Warszawie, pomimo istnienia bardzo wielu multipleksów, zarejestrowanych jest obecnie około 15 DKF-ów, w większości związanych z uczelniami wyższymi. Nieprawdą jest jednak, że w mniejszych ośrodkach nie można znaleźć czy wręcz „wychować” miłośników ambitniejszego kina. Dowodem może być choćby nowosądecki DKF „Kot”, działający przy kinie „Sokół” w Małopolskim Centrum Kultury. Jego twórcy starają się ciągle uatrakcyjniać repertuar i przyciągać nowych widzów – choć jest już wielu, których nie trzeba przekonywać, że warto tu przychodzić. W DKFie puszczane są te filmy, które mimo wysokiego poziomu nie doczekają się projekcji w kinie. To dzięki takiej inicjatywie wielu ludzi odkrywa niezwykłe filmy, a przede wszystkim – radość z dyskutowania o nich, co jest zjawiskiem coraz rzadziej spotykanym. Niewątpliwym sukcesem i powodem do dumy jest festiwal „Ludzie kina”. Jego gośćmi od samego początku byli twórcy z najwyższej półki, jak Krystyna Janda i Jerzy Stuhr, których filmy zaprezentowano tłumnie przybyłej publiczności. Od października do maja odbywają się w „Kocie” także projekcje dla trzech grup wiekowych, m.in. w ramach Młodzieżowej Akademii Filmowej, podczas której młodzi widzowie mogą spotkać się z twórcami i aktorami. Jak mówi koordynatorka do spraw repertuaru, Katarzyna Załuska, film to forma dialogu. – „Staram się organizować spotkania tematycznie związane z pokazywanym dziełem, a niekoniecz-
Katarzyna Dąbkowska: W jakich okolicznościach powstał grójecki DKF? Grzegorz Rylski: Przez 4 lata nauki w liceum w Grójcu obejrzałem więcej filmów niż przez 5 lat studiów w Warszawie. Wynikało to przede wszystkim z nieporównywalnie łatwiejszego dostępu do kina. Może się to wydawać niedorzecznym argumentem, skoro w stolicy jest ich tak wiele. Jednak bilety są odpowiednio droższe, a z miejsca mojego zamieszkania do Grójca mam 8 km, a do Warszawy – 40. Do grójeckiego kina miałem zawsze wielki sentyment, więc gdy skończyłem studia, zawędrowałem do Grójeckiego Ośrodka Kultury z propozycją, żeby przywrócić DKF, który miał zresztą spore tradycje. No i udało się. 8 grudnia 2006 r. odbył się pierwszy pokaz: wyświetlono „Jasminum” Jana Jakuba Kolskiego. Czym jest dla mnie DKF? Nie ukrywam, że traktuję go jako swoje dziecko. Wiele czasu i energii poświęciłem, żeby wznowić seanse a klub dobrze funkcjonował. Gdy w pierwszą rocznicę działalności wygłaszałem prelekcję, głos łamał mi się ze wzruszenia. Osobiście traktuję to jako wielki sukces. Daje mi to niesamowitą satysfakcję. Kto przychodzi do DKF-u? G. R.: W naszym mieście DKF z różnych względów musi być nastawiony na każdego widza. Od grudnia 2006 r. udało nam się stworzyć swoistą społeczność ludzi, którzy bardzo lubią ze sobą rozmawiać, nie tylko o filmach. Są to osoby z najróżniejszymi doświadczeniami pokoleniowymi, o różnym światopoglądzie, dzięki czemu dyskusje są ciekawsze. Często bywa dość ostro, ale o to chodzi. Sprzeczamy się, próbujemy nawzajem do czegoś przekonać, interpretujemy filmy, ale często są one inspiracją do rozmowy, która niezupełnie dotyczy tego, co obejrzeliśmy na ekranie. Czy zapraszają Państwo do siebie gości, twórców? G. R.: Oczywiście! Mamy co najmniej jedno spotkanie w miesiącu. Odwiedził nas Tadeusz Sobolewski, był Marcin Kwaśny (główna rola w „Rezerwacie”), jeszcze wcześniej Andrzej Barański (reżyser „Parę osób, mały czas”), Andrzej Jakimowski (reżyser „Sztuczek”), Tomasz Wiszniewski (reżyser „Wszystko będzie dobrze”), Dorota Kędzierzawska i Artur Reinhart (reżyserka i operator, film „Jestem”), Edyta Kaszyca (autorka książki „Biała i czarna legenda Ryszarda Riedla”, film „Skazany na bluesa”). Co było konieczne, aby powstał DKF? G. R.: Wystarczyła wiara i zaangażowanie kilku osób... W Grójcu i całym regionie może dziać się naprawdę wiele. Wystarczy autentycznie chcieć. Parafrazując sławne zdanie J. F. Kennedy’ego: nie mów, że w Grójcu nic się nie dzieje – powiedz lepiej, co może się dziać w Grójcu dzięki tobie...
Grzegorz Rylski b Katarzyna Dąbkowska
Ideą przewodnią stołecznego DKF „Muranów” jest pokazywanie „nieznanego kina uznanego”. Taki projekt jest efektem współpracy studentów związanych z DKF-em Socjologów i DKF-em Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej oraz firmy Gutek Film, Kina Muranów i Stowarzyszenia Nowe Horyzonty. Czasami DKF-y powstają w środowiskach, które nie kojarzą się z filmem. Nadkomisarz Jacek Kosmaty razem z filmowcem-amatorem Wojciechem Szwiecem utworzyli DKF w Szkole Policji w Katowicach. Jego działalność zainaugurowano w marcu 2007 r. – „Zawsze funkcjonowałem w tym środowisku i byłem związany z DKF-em »Puls« w CzechowicachDziedzicach. Nigdy nie interesowało mnie kino masowe i dlatego chcę pokazywać filmy z górnej półki” – deklaruje nadkomisarz. Pierwszymi projekcjami był tryptyk Kazimierza Kutza, który gościł na spotkaniu i wziął udział w gorącej dyskusji po filmie. Wybór nie był przypadkowy, gdyż akcja „Soli ziemi czarnej”, „Perły w koronie” i „Paciorków jednego różańca” rozgrywa się właśnie na Śląsku. W lipcu 2007 r. odbył się dwudniowy przegląd twórczości śląskiego i policyjnego amatorskiego środowiska filmowego, podczas którego zaprezentowano kilkanaście filmów. Co jest dla Jacka Kosmatego najważniejsze w prowadzeniu DKF-u? – „Nie w tym rzecz, aby masowo chodzić na projekcje – grupa 20-30 osób, która się zbiera, świadczy o tym, że są chętni na oglądanie ambitnych filmów” – przekonuje. Innymi słowy – co DKF, to obyczaj.
52
chwila oddechu nie z twórcami, dlatego też zapraszam np. socjologów. W taki sposób film staje się źródłem wiedzy o świecie, tematem do dyskusji. Uważam, że nauczyciele nie doceniają tego, jak wiele mogą nauczyć właśnie dzięki kinematografii” – przekonuje. Przykładem jest pomysł pokazania młodym widzom pierwszej powojennej polskiej komedii, „Skarbu” Leonarda Buczkowskiego z 1948 r. Uczniowie, ku swojemu zaskoczeniu, nie tylko świetnie się bawili, ale i odkryli, że akcja filmu dzieje się w zniszczonej Warszawie. W taki właśnie sposób można przemycić historię nie tylko kinematografii. W skład dekaefowskiej publiczności wchodzą ludzie urodzeni zarówno w latach 80., jak i 40. To właśnie tak różnorodni widzowie, dzieląc się swoim doświadczeniem i wiedzą, nadają burzliwy ton dyskusjom.
Bez dyskusji
Tymczasem o gustach się nie dyskutuje, a przynajmniej coraz rzadziej. Jak mówi Wojciech Stokowiec: „Ludzie nie potrafią rozmawiać, wstydzą się, boją się oficjalnej »dopytki«. Potem idą do akademika, do parku, otwierają wódkę i toczą wspaniałe, mądre dyskusje, które równie dobrze mogłyby się zdarzyć na sali”. Nie ulega jednak wątpliwości, że zdarzają się one i w DKF-ach, np. w mniejszych miejscowościach, których mieszkańcy znają się chociażby z widzenia, więc nie czują „tremy”. Jednak i samego dyskutowania czasami trzeba uczyć. Jak przekonuje Piotr Kardas, ciekawe efekty mogłoby dać tworzenie DKF-ów w szkołach, na zasadzie zajęć z kultury filmowej. Licealista Piotr Koczar na swoim internetowym blogu pisze: „W piątek na DKF-owej rozmowie rozwinęła się bardzo ciekawa dyskusja. Od tematu, dlaczego tak mało ludzi przychodzi na DKF, doszło do zdiagnozowania tego zjawiska – otóż stanęło na tym, że dzieje się tak po prostu dlatego, że młodzi ludzie z reguły niczym się nie interesują, nie chcą poznać, spróbować czegoś innego”. Andrzej Dutka, pełniący od 33 lat funkcję prezesa DKF-u „Kogucik” w Bielsku-Białej, podaje jeszcze inny powód trudności w nawiązaniu dyskusji: „Czasami widzowie po prostu wolą pozostać sami ze swoimi emocjami, przeżyciami po obejrzeniu trudnego czy problematycznego filmu, i wtedy trudno jest wymusić dyskusję. Jeśli po seansie zostanie 10 osób, które chcą porozmawiać, uznaję to za sukces”. Natomiast Iwona Bartnicka z DKF-u „Mosart” w Ełku, na pytanie, czy ludzie chcą dyskutować o filmach, odpowiada krótko: „Chcą. Wcześniej był z tym problem, ale od kiedy zmieniła się rada programowa, udało nam się odświeżyć repertuar i zebrać entuzjastycznie nastawionych ludzi. Czasami trzeba ich ośmielić, ale mamy stałą grupę około 12 osób w różnym wieku, które zostają po filmach i co tydzień odbywa się dyskusja”.
Małe, lecz udane
Dowodem na to, że DKF-y proponują „coś innego” i że dyskutować można wszędzie, jest inicjatywa ze Szczecina, gdzie od 1963 r. działa kino „Zamek” – jedno z najmniejszych w Polsce. Na widowni może zasiąść tylko 50 osób. Ale pewne jest, że żadna z nich nie znalazła się tu przypadkowo, lecz przyszła na film, o którym warto poroz-
mawiać. Dla nich stworzono DKF „Zamek”. Dodatkową atrakcją jest cykl „Porozmawiajmy o filmie po angielsku, francusku, niemiecku”, kiedy po projekcji odbywają się dyskusje w obcym języku. Inną propozycją jest cykl „Sławni na starcie – wielkich filmowców studenckie etiudy”, prezentujący pierwsze próby filmowe takich twórców, jak Polański, Kieślowski, Zanussi czy Kolski. Również utworzony w 1987 r. lubelski DKF „16”, mieszczący się w Dzielnicowym Domu Kultury Spółdzielni Mieszkaniowej „Czechów”, ma do zaproponowania coś więcej niż ciekawy repertuar. Tutaj również przyjeżdżają na spotkania tacy goście, jak reżyserzy Ralf Huettner, Mariusz Grzegorzek, Maciej Pieprzyca, Artur Urbański, Małgorzata Szumowska, Przemysław Wojcieszek czy Robert Gliński. Powody do dumy ma także DKF „Jasminum” w Grójeckim Ośrodku Kultury. Repertuar jest przebogaty: przegląd filmów z Charliem Chaplinem, nowe polskie produkcje jak „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego, zagraniczne kino z najwyższej półki (m.in. „Powrót” Andrieja Zwiagincewa, słynny brazylijski film fantasy „Macunaima” Joaquima Pedro de Andrade) czy też kino zaangażowane społecznie, jak „Droga do Guantánamo”. Dla każdego coś dobrego – i to w symbolicznej cenie 5 zł.
Recepta na DKF
Jaki jest zatem przepis na współczesny DKF? Według Piotra Kardasa, DKF-y muszą szukać własnej drogi. – „Powinny koncentrować się na filmach starszych, mniej znanych, zarówno z obszaru tzw. kina ambitnego (bardzo często posiadającego znamiona kultowości), jak i kultowego (niejednokrotnie o dużych ambicjach artystycznych). Powinny nadal stanowić okno na filmowy świat, ale tym razem na jego przebogate dziedzictwo”. Aby utrzymywać wysoki poziom i wiernych widzów, należy poszerzać repertuar o nowe gatunki, tematy, kinematografie itp. Niezbędna wydaje się także „interdyscyplinarność” – łączenie tematyki filmów z wieloma dziedzinami kultury i sztuki, szukanie nowych sposobów prezentacji dzieł i ich twórców. Poza tym, bezpośrednie spotkanie z artystą lub autorytetem w danej tematyce to coś, czego nie ma na nawet najbardziej atrakcyjnym DVD. Wabikiem może być także miejsce projekcji, które nadaje kameralny, a przez to wyjątkowy klimat spotkaniom z filmem, a przede wszystkim spotkaniom z ludźmi, których nawet jeśli różnią gusta i przekonania, to łączy wspólna pasja, mogąca trwać wiele lat. Tak właśnie jest w przypadku jednego z najstarszych i najbardziej znanych DKF-ów: bydgoskiej „Mozaiki” im. Jerzego Orlicza, którego członkowie nawet ponad 20 lat spotykają się w kinie. Jak można się dowiedzieć w sekretariacie klubu: „Najlepszym dowodem na magnetyzm tego miejsca jest lista oczekujących na liście rezerwowej, ponieważ zdarza się, że chętnych do obejrzenia filmu jest więcej niż 340 miejsc na sali”. Może w czasach, w których ludzie wydają się coraz bardziej od siebie odizolowani, nawiązanie dialogu i bezpośrednia wymiana poglądów jest nową misją DKF-ów, będących dzięki temu kolejną cegłą do zbudowania społeczeństwa obywatelskiego? Katarzyna Dąbkowska
krótka piłka
Zimna wojna futbolowa
Jon Hughes Jestem fanem „czerwonych” od zawsze, od czasu kiedy w 1965 r., mając cztery lata, zobaczyłem drużynę Liverpoolu wygrywającą swój pierwszy Puchar Anglii. W naszym domu, legendarny menedżer Bill Shankly – pierwszy człowiek po Mao z małą czerwoną książeczką1 – był ważniejszy od Boga. Potnij mnie, a... no, sami wiecie2. Grałem w piłkę rano, w południe i wieczorem. W każdym miejscu, o każdej porze, gdziekolwiek. Byłem szczęśliwy. W podstawówce i gimnazjum futbol był naszą obsesją. Transmisje na żywo w telewizji były rzadkością, więc jedyne informacje jakie mieliśmy, pochodziły od Taty, albo kogoś innego, kto chodził na mecze lub czytał sprawozdania piłkarskie w niestety nieistniejącym już, poświęconym „kopanej”, dodatku do sobotniego wydania lokalnej gazety. Rozmawiano nie o gażach piłkarzy czy kolejnych transferach, ale kto zagrał dobrze i kto jest naprawdę wielkim piłkarzem. Pierwsza wizyta na stadionie była niczym obrządek chrztu. Jedynym sposobem, by wesprzeć klub, było dotelepać się na stadion autobusem, następnie, w przypadku większości kibiców, stać przez dwie godziny, śpiewając i zdzierając gardło dopingując zawodników, zanim wspólnie wyruszyło się w równie uciążliwą drogę powrotną. Te doświadczenia były niczym komunia. W 1971 roku, dziewięć pensów – lub 15 nowych pensów, jak je wtedy nazywano3 – dawało ci przepustkę do sektora dla chłopców. Tak przynajmniej wypisano na metalowej tablicy. Nie żebyśmy tam zostawali. Przechodziło się wtedy przez płot, żeby być „z innymi mężczyznami”, na górze. Prawdziwą przygodą było przyjść na mecz chwiejnym i niepewnym krokiem, wzbudzając współczucie zgromadzonych ludzi, którzy gotowi byli przenieść cię nad głowami, tuż przed barierkę odgradzającą widzów od boiska. Jako nastolatek, dzięki piłce nożnej przejechałem cały kraj, docierając do miejsc i spotykając ludzi, których w innym przypadku nigdy bym nie zobaczył. W tamtych latach kraj nie był tak jednolity, jak obecnie. Istniały wyraźne różnice między Burnley a Boltonem, które przeczyły bliskiej odległości, w jakiej się znajdowały i uwydatniały ich spuściznę, nawet jeżeli czasem odbywało się to w mało sympatyczny sposób. To samo było między środkową a północno-
Piłka nożna była kiedyś sportem. Wspaniałym sportem. Ekscytującym, angażującym wszystkie siły, do licha – grało się w nią, rozmawiało o niej, żyło nią i oddychało. Teraz to jeszcze jeden towar, którym handlują bogacze. A Jankesi kupili „mój” klub. wschodnią częścią kraju, a Londyn był traktowany jako zupełnie inne państwo. Przypominam sobie, jak pewnej nocy wysiadałem z autobusu, a jakaś kobieta zapytała o wynik. Była zadowolona z remisu, bo to oznaczało: „dzisiaj nie oberwę”; było to wtedy niemalże utarte powiedzenie. W czasie burzliwych lat 70. i 80., kiedy City zachwiało bezrobocie, a narodem wstrząsnęły tragiczne rozruchy na brukselskim stadionie Heysel (w 1985 r.) i na Hillsborough w Sheffield (w 1989 r.), rodzinnie prowadzony Liverpool FC, razem z lokalnym rywalem, Evertonem, w o wiele większym stopniu niż cokolwiek innego przyczynili się do utrzymania nas wszystkich w kupie, w sposób, który do tej pory nie został jeszcze w pełni doceniony. Wszystko to przepadło wraz z przyjściem jednego Jankesa. Tak jak Manchester United, Aston Villa i zapewne już wkrótce londyński Arsenal, Liverpool FC został kupiony przez amerykańskich przedsiębiorców robiących biznes na sporcie. Ci faceci – zawsze zgrywający równych gości – przyjeżdżają zza Oceanu chwaląc się na prawo i lewo jak to zawsze kochali soccer (nieźle się kompromitując tym określeniem dla piłki nożnej), jak kochają i szanują tradycje nabywanego klubu. Można jednak zawsze wyczuć pismo nosem, np. gdy komuś trzeba tłumaczyć, że Shanks to nie pisuar, ale człowiek-legenda4. Jedyną rzeczą, którą ci goście kochają, są zielone banknoty i sława, które w świecie sportowych marek są ze sobą ściśle powiązane. Wszystko skupia się na tym, aby być w jak najlepszej formie, być pierwszym, być najlepszym. Od czasu Igrzysk Olimpijskich, sport był wykorzystywany do uosabiania męskości i statusu
53
krótka piłka danego państwa i jako taki jest ważnym politycznym symbolem. To, co widzimy teraz, to wyłaniająca się po wyścigu kosmicznym walka na klaty. Angielska ekstraklasa, Premiership, stała się odpowiednikiem Programu Apollo5, a areną, na której rozgrywana jest zimna wojna, są angielskie stadiony. To nie przypadek, że kolonizacja futbolu przez Jankesów zaczęła się po lądowaniu Abramowicza na Chelsea6 – gdyby nie był to człowiek Putina, do dziś zostałby już dawno przymknięty albo potraktowany polonem7. Widok tego wkurzającego Ruska, sięgającego do swoich bezdennych kieszeni, by zbudować najwspanialszą drużynę w Europie, musiał stanąć Amerykanom kością w gardle. Byłbym sobie w stanie wyobrazić jak Bush mówi: „tak nie
tradycji, czy inwestować w rozwój piłkarskiego narybku. Jako przywiązanych do tradycji, mogą nas zachwycać mecze Liverpoolu i Manchesteru United z rywalami z Reading czy Sheffield, ale nie mają one tego zasięgu czy przebicia, którego ci faceci szukają. Ci biznesmeni – Glazer, Hicks, Gillett, Lerner i reszta – pochodzą z kultury, gdzie liga lokalnej wersji palanta jest ludziom sprzedawana jako „rozgrywki o tytuł mistrza świata”, mimo że przecież świat tego sportu w ogóle nie uprawia. Tak więc jasnym jest, że już niedługo zaczną agitować za europejską superligą i nasz obecny system rozgrywek, pozbawiony finansowania, zacznie tonąć. Wraz z obcymi właścicielami, pieniądze wyciekną ze sportu, z lokalnych społeczności oraz z kraju. Premiership stanie się jeszcze większą niż obecnie paradą, z czterema pierwszymi miejscami już na starcie zarezerwowanymi dla czterech najbogatszych klubów i resztą walczącą o pozycję piątą albo o utrzymanie w lidze. To wyprzedawanie sportu, równe niemal sprzedaży naszych klejnotów królewskich, zuboży wszystkich. Także w sensie dosłownym: obca własność oznacza mniejsze wpływy podatkowe do skarbu mojego państwa. Jak dla mnie, cała ta historia miłosna już się skończyła. Biorę swoją piłkę i moje ukochane wspomnienia i wracam do domu. Dokładnie to samo zrobią ci goście, gdy sytuacja zrobi się dla nich zbyt trudna. Jon Hughes tłum. Marta Zamorska
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach miesięcznika „The Ecologist” w sierpniu 2007 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: www.theecologist.org Pomnik BillA Shankly bna Andy Nugent
54
może być – Ruscy posiadający niezwyciężoną drużynę! Już czas, by Siódmy Regiment Kawalerii przybył nad białe klify. Niech rozpocznie się bitwa!”. Weszliśmy na ścieżkę ku katastrofie. Finansowanie lokalnych klubów piłkarskich, żeby podbić serca i umysły, jest strategią stosowaną przez Tesco, które w ten sposób chce sobie ułatwić zdobycie pozwolenia na budowę kolejnego marketu. A teraz, gdy piłka nożna zyskała ogromny, światowy potencjał marketingowy, angielskie kluby są wykorzystywane do zdobywania serc i umysłów na nieporównanie większą skalę. Nowi właściciele wydadzą tyle, ile tylko konieczne, by wdrapać się na sam szczyt stawki. I nie zamierzają zawracać sobie głowy klubami-płotkami, choćby o bogatej
Przypisy redakcji „Obywatela”: 1. Jedną ze swoich słynnych mów, którą bezpośrednio po przegranej Liverpoolu zdołał wywołać entuzjazm wśród jego fanów, rozpoczął od słów: „Nawet Przewodniczący Mao nie widział nigdy tak wspaniałej manifestacji czerwonej siły!”. 2. Nawiązanie do hasła „Potnij mnie, a krwawić też będę na czerwono” – Liverpool występuje w jednolitych czerwonych strojach. 3. W 1971 r. Wielka Brytania wprowadziła podział funta szterlinga na 100 pensów; historycznie składało się ich na niego 240. 4. Shanks to przydomek Billa Shankly’ego, słynnego i powszechnie szanowanego menedżera wywodzącego się z klasy robotniczej, który prowadził Liverpool w latach 1959-1974. Jego legendę można porównać z tą, jaką u nas cieszy się Kazimierz Górski, również ze względu na to, że Shankly był autorem wielu znanych powiedzeń i bohaterem licznych anegdot. Shanks to jednocześnie element nazwy znanego producenta armatury, widniejącej na wielu brytyjskich pisuarach. 5. Amerykański program, którego celem było lądowanie człowieka na księżycu, co miało przebić sukcesy radzieckiego programu podboju kosmosu, jak umieszczenie pierwszego człowieka na orbicie okołoziemskiej. 6. Rosyjski oligarcha, jeden z największych bogaczy na Wyspach Brytyjskich, właściciel drużyny Chelsea Londyn. 7. Aluzja do otrucia polonem Aleksandra Litwinienki.
55
Ręczna robota:
© Konsorcjum
RAPACHOLIN
od konieczności do wolności
Coraz większa grupa ludzi, nie tylko bogatych wielkomiejskich snobów, znajduje przyjemność w posiadaniu rzeczy unikatowych, często powstałych z surowców, które inni wyrzuciliby na śmietnik. A także we wspieraniu uzdolnionych, niezależnych twórców. Równolegle rosną szeregi osób gotowych nie tylko samemu wykonywać – a nie kupować – różnego rodzaju przedmioty, ale wręcz zarabiać na życie pracą własnych rąk. W świecie masowej (nad)produkcji, takie kreacje jawią się jako bardzo odświeżający trend w rozmaitych dziedzinach życia.
Nie święci garnczki lepili
Tradycyjni rzemieślnicy i rękodzielnicy bardzo rzadko obierali tę profesję z powodu, który dziś nazwalibyśmy czymś w rodzaju artystycznej fanaberii. Jak stwierdził antropolog kultury Aleksander Jackowski w rozmowie z magazynem TEOFIL: „Chłopi, jeśli tylko mogli wybrać między rzeźbą indywidualną, a tą robioną ze sztancy, z gipsu, kolorową, »śliczną«, to wybierali »śliczną«”. Rękodzieło nie wiązało się więc z żadną wyższą ideą, zakup ręcznie wykonanego garnczka nie był przejawem świadomości ekologicznej czy oznaką afektu dla pracy rąk ludzkich. Ludzie kupowali to, co było dostępne – a w ofercie było kiedyś głównie rękodzieło. Z rozwojem masowej produkcji sytuacja uległa gwałtownej zmianie. Widać to choćby na przykładzie ludowej mody – gdy tylko w ofercie miejskich sklepów pojawiły się tkaniny drukowane, bardzo szybko porzucono tradycyjne metody ich pozyskiwania. Podczas gdy na krosnach osiadał kurz, wiejskie dziewczęta kupowały piękne, równe i kolorowe kupony materiału, odrzucając te ręcznie tkane i wyszywane. I zginęłoby w Polsce ludowe wytwórstwo ze szczętem, gdyby nie to, że w PRL tzw. chłopska kultura tradycyjna została uznana za wartość niezwykle cenną i – jako kontra do stylu życia właściwemu burżuazji – zasługującą na promocję. Tym samym powstały państwowe urzędy, mające za zadanie przywrócenie do życia sztuki i kultury zwanej „ludową” i zatuszowanie faktu jej upadku.
Ela Dziekanowska Rękodzieło trudno nazwać nowością – kiedyś właściwie wszystko było „hand made”. Ale dopiero współcześnie uzyskało ono status inny niż utylitarny i estetyczny. Dla wielu stało się wręcz filozofią życia. Kopernik też była Chrystusem
W 1949 r., na wniosek Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz Biura Nadzoru Estetyki Produkcji, powstała Cepelia, czyli Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego. Miała za zadanie skupić rozproszoną wytwórczość ludową, nadzorować ją i animować do większego rozkwitu. Nic tak nie pobudza do działania, jak czynnik finansowy oraz dążenie do splendoru i uznania. Centrala ogłaszała więc rozmaite konkursy na twórczość ludową, by zdopingować szeregi chłopstwa do kontynuowania tradycji. Szczególnie pięknie wypadała w nich rzeźba, której naturalnym natchnieniem była zawsze tematyka religijna. Rzeźby świętych zdobiły kościoły, kapliczki domy i cmentarze, było na nie największe zapotrzebowanie. Jednakowoż zagadnienia religijne nie do końca odpowiadały ówczesnej władzy, toteż postanowiono je ograniczać, podsuwając „bardziej odpowiednie” tematy. I tak oto ogłaszano konkursy na rzeźbę ludową, której tematyką miały być różne postaci historyczne. W ten sposób chytrze zamieniano Matkę Boską, Nepomucena czy Frasobliwego na Mikołaja Kopernika i wszyscy byli zadowoleni – rzeźbiarze z nagród i sławy, pomysłodawcy z „prawomyślnych” treści. Zapewne w wielu przypadkach działalność Centrali pozwoliła zachować rozmaite przejawy regionalnego wytwórstwa. Jednak tego rodzaju „odgórne” animowanie, w połączeniu z centralizacją dystrybucji sprawiły, że ludowe rękodzieło traciło resztki autentyzmu. To, co pod tym hasłem oferowano rodakom, miało coraz mniej wspólnego zarówno z ludowością, jak i z rękodziełem. Gdy na większą skalę rozwinęła się indywidualna przedsiębiorczość i import z Zachodu, Cepelia stała się synonimem tandety – ze szkodą dla idei produkcji niemasowej.
56
chwila oddechu Pan inżynier radzi i bawi
Własnoręcznie wykonywane przedmioty miały w PRL także inne, bardziej „oddolne” oblicze. Było to oblicze niezapomnianej osobowości telewizyjnej i autora poczytnych książek, Adama Słodowego. Na Woronicza przychodziły tysiące listów od zafascynowanych widzów, chcących się dowiedzieć „jak zrobić kwiatka, takiego, co by się zapalał na guziczek”. Dzięki Słodowemu można było nabrać przekonania, że za pomocą szprychy rowerowej, gumki recepturki i puszki po kawie (przedmioty wykorzystywane w niemal każdej konstrukcji) zrobić można prawie wszystko. Zakres możliwości był ogromny: od maszynki do fałszowania pieniędzy, mającej zgodnie z intencjami pomysłodawcy być drukarenką-wyżymaczką do ex librisów, po elektryczną kierzonkę do wytwarzania deficytowego wówczas masła, która w zamyśle konstruktora była mini-pralką na ubranka dla lalek. Z programu wydawało się płynąć przesłanie, by niczego nie wyrzucać (zwłaszcza szprych rowerowych i gumek recepturek), zwłaszcza w trudnych i deficytowych czasach, bowiem owe szpargały mieszczą w sobie całe pokłady twórczych możliwości. Szczególnie samodzielne były kobiety. – „Sukienki, swetry często robiło się dla siebie lub ktoś robił dla kogoś. Można było dostać poradniki, szablony, wskazówki, jak coś takiego przygotować. Sama też takie rzeczy robiłam. Swetry dziergałam, kapcie ze trzy w swoim życiu uszyłam – śmieje się Halina, 60-letnia emerytka.
Know-how, czyli DIY
Kiedy skończyła się „gospodarka niedoboru” i zapanował wolny rynek, z nadmiarem wszelkich produktów, oba te oblicza polskiego rękodzieła straciły na atrakcyjności. – „Teraz w sklepach jest wszystko – tylko brać, wybierać. Jest ładniej i wygodniej” – mówi pani Halina. Ale w tym samym czasie, na przejedzonym i zaśmieconym Zachodzie, skromność i samodzielność zaczęły powracać do łask. Trend ten powoli przebija się także w Polsce. Jednym z jego przejawów jest idea DIY („Do It Yourself ”, czyli „zrób to sam”). To nie tylko hobby czy realizacja tendencji modowych i artystycznych, ale także stale rosnący ruch społeczny, mający własny kodeks etyczny i ideologię. Zjawisko to przypomina nieco, pochodzące z początków XX w. „Arts and Crafts” – oba te ruchy są postrzegane jako odpowiedź na nowoczesne społeczeństwo industrialne, które wyrosło na rozbuchanej konsumpcji i produkcji masowej, pozbawiającej człowieka indywidualności. Zwolennicy DIY zachęcają, by samodzielnie wykonywać, co się da – zarówno dla idei, jak i dla przyjemności. DIY-owcy prowadzą portale internetowe (warto tu polecić np. www.curbly.com), fora dyskusyjne i blogi, na których wymieniają się poradami i spostrzeżeniami, w jaki sposób wykonać przeróżne rzeczy bez tzw. specjalistów. Rozpiętość takich porad i form aktywności jest ogromna: bez względu na to, czy chcesz mieć na głowie awangardową fryzurę, czy nową półkę w łazience, stworzoną na zasadzie „twórczego recyklingu”.
Warto dodać, że ten ruch nie ogranicza się do sympatyzowania z szeroko rozumianym rękodziełem. Wyznawcy zasady DIY wspierają również alternatywne wobec samochodów środki transportu, jak rower czy wręcz spacer. Podejmują także działania, które obowiązujące prawo każe postrzegać jako naganne i niemoralne, jak choćby pirackie, wspólnotowe radio i telewizja. Terminem DIY określa się również książki edytowane przez samego autora, publikowanie rozmaitych zinów i komiksów alternatywnych, produkcje muzyków wydających płyty pod marką własnej wytwórni (choćby znajdowała się ona w zawilgoconej piwnicy i składała z jednego mikrofonu i jednego komputera), kreacje niezależnych twórców gier komputerowych... Niniejsza wyliczanka nie wyczerpuje tematu, gdyż wspomniane zjawisko stale rośnie w siłę.
Zakupowe szaleństwo w dobrej wierze
Wydaje się, że moda na hand made opanowuje świat. Duży udział w tym sukcesie ma Internet, zwłaszcza Etsy (www.etsy.com) – serwis którzy obserwatorzy określają jako „coś pomiędzy eBay’em a babciną piwnicą”. W ciągu niespełna dwóch lat działalności serwis dorobił się setek tysięcy użytkowników. Etsy przedstawia się jako miejsce, gdzie możesz kupić lub sprzedać rękodzieło, tak naprawdę jest jednak czymś więcej. Dookoła niego powstała już silna wspólnota, wymieniająca się doświadczeniami, poszukująca u siebie nawzajem rady, wsparcia, inspiracji... Naprawdę liczna grupa „etsian” bez przygody z hand madem nie wyobraża sobie życia. Unikatowe produkty stały się częścią ich świata, ideologii i sposobu autoekspresji. Hania niedawno założyła firmę, zajmuje się księgowością, jest mamą 12-letniego Kacpra i 2-letniej Zosi. – „Jakiś czas temu pracowałam w kancelarii adwokackiej. Obowiązywały tam bardzo ścisłe reguły, jeśli chodzi o strój. Nie można było poszaleć ani z formą, ani z kolorem. Jedyne, na co mogłam sobie pozwolić i co jakoś podkreślało moją tożsamość, to wyszukane dodatki: niekonwencjonalna biżuteria, torebki. Dzięki nim mogłam pozostać sobą nawet w kancelaryjnym uniformie”. Wytrawni szperacze dobrze wiedzą, gdzie szukać rękodzielniczych unikatów – na polskim rynku prężnie działają bowiem liczne galerie internetowe, pełne niepowtarzalnych przedmiotów. Największe z nich to Pakamera Artystyczna (www.pakamera.pl), Decobazaar (www.decobazar.pl) i Wylęgarnia (www.wylegarnia.pl). Zwolenników unikatowych produktów powinien zainteresować również fakt powstania jeszcze jednej platformy zakupowej – Prototyp.pl, która chce być polskim odpowiednikiem wspominanego już amerykańskiego Etsy. – „Uwielbiam zakupy przez Internet – wzdycha Hania – choć moja kieszeń nie zawsze podziela tę pasję. Najczęściej kupuję coś w Pakamerze – choć muszę przyznać, że to nie takie proste zadanie i aby znaleźć coś odpowiedniego, trzeba mieć żyłkę łowcy. Na szczęście jest tam całkiem sporo naprawdę zdolnych ludzi, którzy mają rozpoznawalny styl i robią zupełnie oryginalne rzeczy. Poczucie humoru, pomysłowość i dobre wykonanie to coś, na co zwracam największą uwagę”.
57 Na własną rękę
galopują przez głowę i wylewają się przez ręce z siłą biblijnego potopu? To potężna siła, której nie da się zatamować! Właściwie czuję, że to nie ja wybrałam taką drogę życia, ale to ona mnie wybrała. Gdy złapie cię taka gorączka – po prostu musisz to robić i koniec”. W ten właśnie sposób powstało przedsięwzięcie o nazwie Konsorcjum Rapacholin (http://konsorcjumrapacholin.blogspot.com). Ewa tak wyjaśnia nazwę projektu: „Konsorcjum Rapacholin, czyli twórczo-histeryczny duet artystyczny. Duet – bo w cały ten rejwach wciągnęłam Michała, czyli mężczyznę mojego życia – śmieje się Ewa. – Od tej pory staramy się nieco przeczyszczać rzeczywistość. Usuwać to, co nudne i przyziemne z przestrzeni estetycznej, przemycając do niej elementy bajkowości. Twórczość Konsorcjum bardzo często jest użytkowa, lecz daleko jej do normalności”.
© konsorcjum RAPACHOLIN
Wzrost zainteresowania rękodziełem to nie tylko okazja dla konsumentów, by kupić coś niepowtarzalnego czy ekologicznego. To także szansa zarobku dla utalentowanych twórców. Kiedy tradycyjna ludowa wytwórczość zaczęła znów być modna, stała się szansą na dochody np. dla tych mieszkańców „zacofanych” regionów, którym wcale nie spieszno do „nowoczesności”. Jednak, co szczególnie ciekawe, rękodzieło, często w uwspółcześnionej, „dizajnerskiej” wersji, staje się sposobem na życie także dla osób z większych miast, często dobrze wykształconych, które po prostu nienajlepiej czują się w rolach, jakie oferuje im obecny system. Być może wspomniana już „tajemnica i magia” zauroczyła Pawła Raszkowskiego i Ewelinę Hadam, którzy wpadli na pomysł założenia sklepu z rzeczami unikatowymi. Tak powstało Bubu na Chmielnej 10a w Warszawie. Młodzi właściciele przyjmują gości z niebywałym wdziękiem, częstują yerba mate i zapewniają liczne doznania estetyczne. Rolę rzecznika prasowego pełni Paweł, który „Pawłem” jest w zasadzie jedynie na firmowej pieczątce – wszyscy mówią na niego Kay. Zapytany o powód otworzenia akurat takiego sklepu, Kay uśmiecha się dziecięco i promiennie, i wyjawia, że Bubu to rodzaj przedsięwzięcia misyjnego: „Nie mieliśmy pojęcia, czy ten biznes wypali, szczególnie, że chcieliśmy, by sprzedawane tu produkty trafiały nie tylko do wąskiego grona undergroundowców. Chcemy dobry hand made popularyzować”. Gdy pytam o refleksje na temat rozwoju „branży” w Polsce, stwierdza: „Rzeczy unikatowe, robione przez konkretnych twórców, będą coraz bardziej popularne. Z tej kategorii należy jednak wyłączyć ubrania. Ubrania to trudny temat. Ludziom jest jeszcze ciągle wszystko jedno, gdzie co jest robione. To, że ciuch znanej, korporacyjnej marki ma na sobie najpopularniejszy napis świata – »Made ich China«, nie robi na nich wrażenia”. Ponieważ na Etsy 90% (!) twórców to kobiety, pojawiają się ciekawe spostrzeżenia dotyczące feminizmu wśród twórczyń, który uwidacznia się niekiedy w ich przewrotnych i dających do myślenia pracach. Z całą pewnością nie są to dziewczynki w sukniach typu empire, rodem z powieści Jane Austen, dziergające coś w złocistym świetle kominka. Częściej są to kobiety silne, twórcze, bystro obserwujące rzeczywistość i zupełnie wyzwolone z gorsetu stereotypów dotyczących robótek ręcznych. Zastanawiać by się można, gdzie w tym oszalałym babińcu jest miejsce dla mężczyzn. Ewelina, przysłuchując się rozmowie, potrząsa rudą grzywką, a Kay śmiejąc się odpowiada: „Jeżeli chodzi o klientów-facetów, to dla nich są tylko T-shirty. W ogóle swoistą biżuterią dla nietuzinkowego faceta jest jego T-shirt. Sam myślę o własnej linii T-shirtów, a na razie zachwycam się ręcznie malowanymi koszulkami Jurija. Ich jakość jest wyśmienita, a w dodatku te T-shirty szyje dla niego polska firma UNCLE GREG”. Pełna optymizmu jest także Ewa Starzyk, córka Haliny, która rzuciła dobrze zapowiadającą się karierę naukową i dziennikarską, by zająć się rozwijaniem własnej firmy dizajnersko-hendmejdowej. – „To oczywiście nie były łatwe decyzje, ale co zrobić w sytuacji, gdy kolejne twórcze pomysły
Jeśli tak łatwo, to czemu tak trudno?
Ewelina i Magda do niedawna prowadziły concept store „Fabryczna 9” w Łodzi, w kamienicy po sąsiedzku ze słynną „Filmówką” i Wyższą Szkołą Sztuki i Projektowania. Piękne, ze smakiem i pasją urządzone wnętrze, bardzo ciekawy asortyment ubrań, biżuterii, akcesoriów, mebli tworzonych przez polskich projektantów. Pyszna kawa i ciastka domowej roboty, którymi można było się raczyć podczas zakupów. Miejsce absolutnie unikatowe i inspirujące. Jednak dziewczyny właśnie postanowiły, że zwijają interes.
58 – „Nie do końca jest tak, że rezygnujemy z przedsięwzięcia – tłumaczy Magda Dąbrowska. – Na razie musimy zmienić miejsce. Dwa lata funkcjonowania tutaj wpędziły nas we frustracje i poczucie, że żyjemy na pustyni. Bywały dni, że przysłowiowy pies z kulawą nogą tu nie zaglądał, choć rzeczy, które mamy w ofercie, warto przecież choćby zobaczyć. Oczywiście imprezy, które organizowałyśmy, miały znakomitą frekwencję, tylko co z tego, skoro na drugi dzień rzeczywistość wracała do smutnej normy? Unikatowy asortyment, pokazywanie ludziom, jak można cieszyć się dizajnem, estetyką i połączyć to jeszcze od czasu do czasu ze sztuką, to zadanie bardzo ambitne. Ambitne zadanie w zestawieniu z tak ambitnym miejscem okazało się za trudne. Młodzi ludzie są – wbrew pozorom – leniwi. Musimy im się bardziej »podstawić pod nos«, dlatego szukamy lokalizacji w okolicy Piotrkowskiej” – konkluduje. – „Praca rękodzielnika, twórcy, artysty (nazwijcie to jak chcecie) to nie bułka z masłem – potwierdza Ewa. – Dzień pracy trwa zwykle dwa razy tyle, co u przeciętnej »pani z biura«, zarwane noce to norma” – mówi. Narzeka na to, co inni drobni przedsiębiorcy: opłaty, biurokrację... – „Twórca nie zawsze jest jednocześnie ekspertem od zarządzania, przepisów,
finansów i bankowości... Zadanie robi się heroiczne – jak bowiem ogarnąć całą buchalterię, gdy praca jest tak pochłaniająca, że zajmuje najczęściej trzy czwarte dnia?” – pyta retorycznie. Oczywiście są i dobre strony takiego życiowego wyboru. – „Nasz trud pomału zaczyna przynosić owoce. Na produkty jest coraz więcej zamówień – w zasadzie popyt przerósł już podaż. Finansowo pomalutku wychodzimy na prostą, zaczynamy być zapraszani na rozmaite ciekawe imprezy wystawienniczo-targowe...”. Do upragnionej „małej stabilizacji” nadal jednak dość daleka droga. Szaleństwo na młody, polski dizajn i hand made zaczyna dopiero kiełkować. Warto pomyśleć o wspieraniu takich inicjatyw. Jak zauważa jedna z „etsjanek”, życie jest zbyt krótkie, by nosić zwykłą biżuterię. Biżuterię, ubrania, dodatki, sprzęty; zwykłe czy niezwykłe, z całą pewnością nie powinno się ich nabywać bezrefleksyjnie. To bardzo dobra pointa dla wszystkich zakupoholików. Wreszcie mogą – oddając się swej pasji – własnymi decyzjami wspierać ludzi uzdolnionych i rodzime mini-przedsiębiorstwa, a także realizować szczytną ideę. Ela Dziekanowska
Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych 12. Podatnicy... i inni Osoby, które były świadomymi uczestnikami życia gospodarczego przed II wojną światową, mają dziś lat około 90. Jest ich więc z natury niewiele, a ci, co się ostali, jeśli pamiętają własne nazwisko, to już jest sukces. Praktycznie nie ma więc nikogo, kto by pamiętał, że w II Rzeczpospolitej protestowano przeciwko rozmaitym krzywdom, ale nikomu nie przychodziło do głowy protestować przeciw wysokości podatków. A na przykład taki prowadzący działalność gospodarczą płacił 25% dochodowego i jeszcze 2% obrotowego, czyli w sumie sporo. Aż prosi się o dygresję, dlaczego takich protestów nie było. Wyjaśnienie nie jest zbyt oryginalne. Otóż II Rzeczpospolita była Ojczyzną uświęconą krwią tysięcy poległych, a oprawcy odeszli. Ludziom nie mieściło się w głowach, aby na nią nie łożyć. Obecna Ojczyzna powstała w niejawnych i niejasnych zaułkach gabinetów, a gnębiciele zostali i mają się świetnie. Ofiary poświęcone na Jej rzecz też idą w tysiące, ale po pierwsze, z wyjątkiem okresu tuż po wojnie i pewnych wyjątków później, nie są to ofiary śmiertelne, lecz wygnane z kraju, więzione, pozbawiane karier czy wręcz możliwości wykonywania zawodu. Po drugie, rozciągają się na kilka dziesięcioleci, a co najważniejsze – nie ma pewności, czy między nimi a końcem PRL istnieje związek przyczynowo-skutkowy. W tej sytuacji nie ma poczucia świętości Ojczyzny. Przez blisko pół wieku komuny żadnych podatków nie było. Odrobina prywaciarzy to byli albo łapów-
karze, albo ofiary donosów, zaś cała reszta dostawała ochłapy bez niepotrzebnych operacji księgowych, czyli mieliśmy do czynienia z niedościgłym obecnie ideałem braku biurokracji. Kiedy ogłoszono wyzwolenie, zaroiło się od podatników. Jednakowoż zjawisko to zaczął otaczać jakiś dziwny obłok. Otóż jeśli tylko pojawia się na przykład pomysł oddłużenia szpitali czy ustawienia procentowo składki zdrowotnej na przeciętnym europejskim poziomie, albo gdy ktoś chce podnieść głodowe płace minimalne, podnosi się ogromny krzyk, że zapłacą za to podatnicy. Jakiekolwiek nabolałe i wołające o pomstę do nieba krzywdy ktoś chce naprawić, rozlega się ogromny protest w obronie podatników. Doszło do tego, że ostatnio zabiera się pieniądze rencistom i daje... podatnikom. Z tego wszystkiego wyłania się pomału obraz społecznej stratyfikacji, jakim karmiono dzieci we wczesnym komunizmie, ilustrując dawne niesprawiedliwe epoki. Na sugestywnym rysunku wycieńczony biedak trzymał na swoich barkach zestaw spasionych wyzyskiwaczy. Ten biedak to obecnie podatnik, trzymający na swych barkach spasionych bezdomnych, wiejskich nauczycieli, trwale bezrobotnych po 50-tce, samotne matki, małorolnych z kieleckiego, rencistów starego portfela, niepełnosprawnych itd. A Państwo z trudem powstrzymuje gniew uciemiężonych podatników. Paplo Maruda
Turystyka niesterylna
Indie trochę od kuchni
Do Delhi przyleciałam w nocy pod koniec listopada. Na lotnisku pierwszy szok, potem okazało się, że taki widok jest codziennością. Ogromny tłum krzyczących i przepychających się ludzi, kolorowo ubranych kobiet oraz mężczyzn w stonowanych barwach, a to wszystko pokryte szarym kurzem unoszącym się w powietrzu i ograniczającym widoczność. Z budynku dworca wyprowadził mnie przypadkowo spotkany chłopak, który wskazał miejsce, gdzie tłoczą się oczekujący na pasażerów. Gdyby nie on, i gdyby nie to, że Jasiek wyróżnia się znacznie wzrostem z tłumu niskich Hindusów, pewnie byśmy się tak prędko nie odnaleźli. Chłopiec stał jeszcze chwilę, gdy się witaliśmy i poszedł. Teraz wiem, że czekał na kilka rupii zapłaty, wtedy myślałam, że to tylko drobna przysługa...
Kolorowy zawrót głowy
Potem taksówka, panowie kierowcy słuchają bardzo głośno muzyki, palą tanie papierosy i nie przestrzegają absolutnie żadnych przepisów drogowych. Dojeżdżamy na Pahar Ganj – dzielnicy z mnóstwem hoteli, najtańszych w mieście. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że przeszła tam trąba powietrzna – wszędzie walają się śmieci, krowie placki, pomiędzy którymi chodzą krowy i wyjadają resztki powyrzucane przez ulicznych handlarzy. Trafiamy do miejsca nazywającego się luksusowo – Bombay Palace; kilka razy słyszałam, że jest tu nawet znośnie. Jak się okazuje, wszystko jest względne – obskurna nora z ogromną ilością maleńkich, gryzących współlokatorów, małe ciemne okienko, cieknący kran itd. A rano właściciel wykłócający się, że powinniśmy zapłacić więcej niż było pierwotnie umówione. Jednak, gdy na Pahar Ganj wróciłam po półtoramiesięcznej podróży, już wcale nie wydawał mi się taki brudny i śmierdzący... Rano – gwarno i kolorowo. Miejscowi przeplatają się ze „zrobionymi na miejscowych” zagranicznymi turystami: dziewczyny w kolorowych spódnicach i chustach, chłopaki w lnianych spodniach, a obok nich prawdziwi Hindusi z dłuższą lub krótszą tkaniną owiniętą wokół pasa i kobiety w sari – piękne, kolorowe, nawet te najbiedniejsze obwieszone są biżuterią. Wszystko mnie interesuje – ludzie, miejsca, jedzenie, odpowiadam na każde powitanie.
uliczne garncarki w Jaipur b Karolina Bielenin
Karolina Bielenin
Unikaj żebraków! Nie daj nic nikomu, bo zaraz zleci się do ciebie tłum! – takie ostrzeżenia słyszałam przed wyjazdem do Indii. Rzeczywiście, na początku starałam się żebraków zupełnie nie zauważać, potem czasem komuś dałam jedną czy dwie rupie, ale, mówiąc szczerze, rzadko. Nie spotkałam jednak sytuacji, w której, po obdarowaniu kogoś pieniążkiem, rzuciłby się na mnie tłum innych żebraków. Jak się okazało, w Indiach zdążyło się znacznie zmienić w ciągu kilku lat – na lepsze. W trakcie rozmów ze starszymi wiekiem i stażem podróżnikami dowiadywaliśmy się, iż rzeczywiście jeszcze dziesięć lat temu tłum żebraków potrafił iść kilkadziesiąt metrów za jednym białym, krzyczeć, dotykać, pokazywać otwarte rany czy blizny. Obecnie ludzi żyjących tylko z żebrania jest znacznie mniej. Po pierwsze, poprawiła się jakość usług medycznych i zwiększyła ich dostępność dla najbiedniejszych. W związku z tym, nie ma aż takiej liczby ludzi na tyle chorych, aby nie mogli wykonywać najdrobniejszej pracy (trzeba zauważyć, że wielu sprzedawców, golibrodów, pucybutów, szewców czy krawców, a nawet dentystów pracuje na ulicy, więc nie ma ani
59
60
Turystyka niesterylna nie potrzebuje lokalu – wystarczy skrawek chodnika czy trawnika). Po drugie, bardzo wyraźnie widać, jak szybko Indie rozwijają się gospodarczo (osobną kwestią jest pytanie, czy ten rozwój idzie w dobrym kierunku). W związku z tym, pojawiło się wiele nowych miejsc pracy, które dały możliwość lepszego lub gorszego, lecz stałego zarobku. Wart odnotowania jest fakt, że Hindusi chętnie dają jałmużnę – czy to w postaci drobnych pieniędzy, czy jedzenia. Takie podejście ma niewątpliwie wymiar religijny. Z dobroczynności ludzkiej utrzymują się bowiem tzw. święci ludzie. Są to zazwyczaj starsi mężczyźni, charakterystycznie wyglądający – odziani w białe lub pomarańczowe szaty, zwykle z torbą, w której noszą olejki, kadzidła czy obrazki z wizerunkami różnych bogów. Ich życie polega na wędrówce po różnych miejscach sakralnych, odbywaniu nabożeństw i rytuałów oraz modlitwie w intencji tych, którzy wspierają ich pieniędzmi, jedzeniem czy gościną. Święty człowiek nigdy nie zostanie wyrzucony ze sklepu czy restauracji. Ma status podobny do naszych dawnych dziadów – należy mu się szacunek z racji wieku, a zajęcie, które wykonuje, świadczy o jego związku z sacrum, co oczywiście jest cenione bardzo wysoko.
Zwiedzać czy medytować?
Do Indii przyjeżdża masa turystów. Jedni na krótko, inni na dłużej, jeszcze inni osiedlają się tu na stałe. Cele takich wizyt są różne, ale jak to podsumował spotkany w Bombaju Polak – turyści przyjeżdżają zwiedzać lub medytować. Zainteresowanie kulturą i religiami Indii rzeczywiście wydaje się ogromne, czasem bardziej powierzchowne, czasem dogłębne. Są tacy, którzy przyjeżdżają uczyć się jogi – jak poznana jeszcze w Polsce Grażyna, która do Indii pojechała na pół roku – lub odkrywają w sobie wiarę w hinduskich bogów. Obie te grupy – zwiedzających i medytujących – mają sporo cech wspólnych: zwykle są to wyluzowani hipisi, którzy albo na podróże zarobili w bogatym Pierwszym Świecie, albo posiadają dobrze sytuowanych rodziców. W Gokarnie, gdzie przez tydzień mieszkaliśmy na plaży, czuliśmy się jak dziwacy wśród tańczącego z ogniami Żyda, który wychował się na Wybrzeżu Kości Słoniowej, Francuza, który dziecięciem będąc mieszkał w Wietnamie, później pracował w Indonezji, jego matka mieszka w Indiach, a on sam – to tu, to tam, albo Szwajcara, który wygląda jak święty człowiek i prowadzi hotel gdzieś na północy Indii. Co ciekawe, nie udało nam się spotkać turystów, których nie interesowałaby kultura czy zwyczaje, a zwłaszcza religie czy ogólnie duchowość Indii. Faktem jest, że z racji naszego, mocno niskobudżetowego sposobu podróżowania, nie mieliśmy okazji bywać w nadmorskich hotelach z basenem, klimatyzacją, restauracją (zapewne z tradycyjną indyjską kuchnią!), gdzie być może przebywają turyści, którzy – jak określają to antropolodzy – poszukują rekreacyjnego lub rozrywkowego typu doświadczenia turystycznego. Podróżnicy, których my spotykaliśmy, mieli na celu dotknięcie prawdziwego lokalnego życia – przynajmniej w deklaracjach. Potem, oczywiście, okazywało się, że większość tych wszystkich hipisów próbujących ponoć „być prawdziwym Hindusem”, nigdy nie jadła niczego od ulicznych sprzedawców, nie piła wody wprost
z kranu i nie spała na ulicy. Zresztą, co było dla mnie – jako osoby będącej po raz pierwszy poza Europą – szokiem, różnice kulturowe (a nawet biologiczne, bo przecież nawet jeśli ubiorę się w sari, to i tak nie będę wyglądać jak Hinduska!), są tak ogromne, że nigdy nie uda nam się wtopić w tłum i nie być wyróżnianym z otoczenia jako „biały”. A to pociąga za sobą zaszufladkowanie do odpowiedniej grupy, wiąże się ze szczególnym sposobem traktowania i – podobnie, jak to jest z systemem kastowym – nie ma możliwości wydostania się z tej szufladki. Co więcej, status turysty wiąże się z ciągłą obserwacją ze strony „tubylców”. Oni są atrakcją dla nas i my jesteśmy atrakcją dla nich. I o ile my staramy się dyskretnie, ukradkiem, przyglądać się, fotografować, nie naruszając prywatności, o tyle oni rzucają się na nas tłumnie, chcą z nami robić zdjęcia, zapraszają na wesela, bo to podnosi prestiż uroczystości i po dwóch minutach rozmowy nazywają nas swoimi przyjaciółmi (po to, by później móc się pochwalić, że ma się przyjaciół z Polski). Bywa to męczące, gdy ktoś po raz setny mówi ci „hello”, szarpie za rękę i prosi o zrobienie zdjęcia, ale też intrygujące, gdy ktoś wpatruje się w ciebie jak w obrazek, zagaduje bez zastanowienia się, czy masz ochotę na konwersację, dotyka itd. Mimo że nie zawsze ma się ochotę na doświadczanie odmienności kulturowych na sobie, to jednak kwestia różnicy dystansu, jaki mamy my, a jaki oni – jest przeogromna. Nasza potrzeba prywatności, bycia samemu – tam jest nie do pomyślenia. Jeśli jesteś sama, zapewne jesteś smutna i zagubiona, więc należy ci pomóc, podejść, porozmawiać.
Religia i codzienność
Indie są krajem wielowyznaniowym – przeważa hinduizm, ale jest również wielu wyznawców islamu, sikhizmu, dżainizmu i chrześcijaństwa (głównie katolicyzmu). Każda z tych religii ma swoje miejsce w systemie społecznym Indii, choć nie-hinduiści pozostają poza systemem kastowym. A zatem, to z najniższych kast rekrutują się konwertyci (zwłaszcza na chrześcijaństwo), ponieważ zmiana wiary jest dla nich związana z możliwością edukacji czy osiągnięcia wyższej pozycji społecznej. W systemie kastowym każdy człowiek ma bowiem ściśle określone miejsce w strukturze – bramini zajmują się nauczaniem, inni – handlem, jeszcze inni – sprzątaniem. Najniżej w hierarchii stoją pariasi, zwani niedotykalnymi, których zadaniem jest zajmowanie się nieczystościami, zwłokami (zarówno ludzkimi, jak i zwierzęcymi) i innymi czynnościami grożącymi skalaniem. Niehinduiści mogą ten ścisły podział przeskoczyć – i podjąć edukację czy pracę w interesującym ich zawodzie. Nie będą mogli jednak wejść do systemu kastowego poprzez małżeństwo (w ten sposób kobiety, które po ślubie wchodzą do kasty męża, mogą podnieść swój status), ponieważ hinduistce nie będzie wolno poślubić nie-hinduistę, a hinduista nie wprowadzi do swojej kasty obcej dziewczyny (tzn. jego żona nadal pozostanie poza systemem). Ważnymi miejscami w różnych regionach Indii są tzw. święte miasta. To miejsca pielgrzymkowe, z dużą ilością świątyń lub kompleksem świątynnym poświęconym konkretnemu bogu. W świętym mieście zawsze jest święte jezioro, w którym można się obmyć, na jego brzegach usta-
61 Kolonizatorzy i skolonizowani – ciąg dalszy
Mimo że Indie od ponad pół wieku są niepodległym państwem, piętno kraju i narodu skolonizowanego pozostanie jeszcze na długo. Dla laika, a więc turysty, który chce pozwiedzać, uwidacznia się ono przede wszystkim w dwóch rzeczach: w stosunku do białych oraz w biurokracji. Stosunek do białych jest dwojaki – z jednej strony widać pewien kolonialny kompleks, nakazujący traktować kogoś, kto jest „sir” lub „madame” z należnym tym tytułom respektem. Oznacza to zaczepianie, witanie się, epatowanie tymi tytułami w sklepach, środkach transportu; ustępowanie miejsca w komunikacji publicznej – zdarzały się sytuacje, że ustępowały nam miejsca staruszki i niekiedy trzeba było z tego skorzystać, bo wszyscy dookoła usilnie zachęcali albo wręcz wpychali na siedzenia.
Pałac Hawa Mahal w JaipurzE b Karolina Bielenin
wione są ołtarze – zwykle dokoła pobliskiego drzewa – pełne świeżych kwiatów i pachnące kadzidłami. Jednym z piękniejszych miast, jakie zobaczyliśmy w Indiach, jest Pushkar – święte miasto położone w Radżastanie, niedaleko pustyni Thar, w otoczeniu wzgórz. Przy wjeździe do miasteczka pojawia się tablica informująca, że nie wolno tu spożywać alkoholu, brać narkotyków oraz jeść mięsa i jajek. Centralnym miejscem Pushkaru jest święte jezioro, ze zbudowanymi wokół świątyniami i ołtarzami, z biegającymi wszędzie małpami i leniwie spacerującymi krowami. Miasto odwiedzane jest tłumnie zarówno przez hinduskich pielgrzymów, jak i turystów. Najbardziej oblegany jest czas wielbłądzich targów Pushkar Camel Fair, na który my – jak się okazało, na szczęście – spóźniliśmy się zaledwie dwa tygodnie. Wtedy bowiem, na spękanej, suchej ziemi wokół miasta, zbierają się tłumy ludzi i wielbłądów z całych Indii, aby handlować zwierzętami. Przy okazji ma miejsce sprzedaż innych rzeczy, odbywają się liczne koncerty i pokazy rytuałów opartych na motywach religijnych. Jednak, jak mówią, Camel Fair coraz bardziej traci na znaczeniu, coraz mniej ludzi zajmuje się handlem wielbłądami i wytwarzaniem produktów z ich skóry. Mimo że miasteczko jest pełne turystów, panuje w nim bardzo przyjazny klimat. Dla mnie najprzyjemniejszą rzeczą w Pushkarze był brak ruchu samochodowego (co oznacza, że nie ma też riksz), a tylko raz po raz przejeżdżające rowery i motory. To natomiast oznacza, że nie ma ciągłego slalomu pomiędzy autami, głośnych klaksonów i pokrzykiwania, ciągłych korków i smrodu spalin. Jest za to zapach kwiatów wrzucanych do świętego jeziora, woń kadzideł roznosząca się po całym miasteczku i spokojny rytm życia wyznaczany przez kolejne modlitwy i święta. Religia przenika codzienność Hindusów – tych, którzy wyznają hinduizm, jak również chrześcijan czy muzułmanów. Przejawia się to nie tylko w sposobie odżywiania (hinduiści są wegetarianami, zwykle nie jedzą również jajek), ale również w obecności świątyń, ołtarzy czy kapliczek w każdym skrawku przestrzeni. Święta jest bowiem dla hinduistów cała przyroda – drzewa, zwierzęta, woda. Ołtarze stawia się przy drogach, wizerunkiem kwiatu lotosu i swastyki (przypominam, że sama nazwa, w sanskrycie oznaczająca „przynoszący szczęście”, jak i symbol, są popularnym hinduskim znakiem magicznym, talizmanem) ozdabia domy i podwórza. Bóg Ganesh, przedstawiany w postaci czwororękiego człowieka z głową słonia, jest bogiem mądrości, ksiąg, a także sprytu i obfitości; patronuje uczonym, ale też kupcom i biznesmenom. Dlatego jego wizerunek często pojawia się w sklepach czy restauracjach. Niejednokrotnie towarzyszy mu Lakszmi – bogini powodzenia i dobrobytu. Sakralizacja przestrzeni, przejawiająca się w umieszczaniu świętych wizerunków, ozdabianiu ich wieńcami z kwiatów i paleniu kadzideł, dotyczy nie tylko hinduistów. W chrześcijańskich stanach, takich jak Goa (dawna kolonia portugalska, obecnie jeden z najsilniej turystycznie rozwiniętych stanów na zachodnim wybrzeżu) czy częściowo Karnataka i Kerala, w sklepach czy restauracjach pojawia się często obwieszony kwiatami krzyż, a w okresie około bożonarodzeniowym ulice i skwerki zdobią wizerunki szopki. Te ostatnie są klasyczne, podobne jak u nas, nawet ze „sztucznym śniegiem”, zrobionym z waty!
Z drugiej strony, Hindus, jako usługujący panu-kolonizatorowi, chce mu we wszystkim pomóc, traktując trochę jak niedorozwiniętego lub przynajmniej niezaradnego. I za wszelką okazaną pomoc oczekuje zapłaty – bakszyszu. Wygląda zatem tak, jakby Hindusi nie potrafili wyświadczyć najdrobniejszej przysługi. A to przy jakimś zabytku pokażą turyście, gdzie powinien stanąć, żeby zrobić dobre zdjęcie, a to wskażą miejsce, z którego odjedzie nasz autobus... Oczywiście nie jest tak, że uprzejmych Hindusów nie ma, bo są – i to bardzo pomocni, gościnni, otwarci. Jednak jest to inna uprzejmość niż nasza, jakby wyuczona. Nam wypada powiedzieć „przepraszam”, gdy kogoś niechcący potrącimy, nie wypada się wpychać do kolejki w sklepie czy w kasie na dworcu. W Indiach coś takiego zupełnie nie ma
Turystyka niesterylna miejsca. Każdy się spieszy, więc się pcha, a gdy się pcha, to popycha innych, depcze i uderza łokciami. Z kolei uprzejmość wiąże się z przyjaznym uśmiechem czy powitaniem (co zresztą bywa dość zabawne, gdy ktoś nieznajomy mówi do Ciebie: „hello, how are you?” lub pyta o Twoje imię czy pochodzenie, nie czekając na odpowiedź). Otwartość i gościnność, mimo że zwykle nie są bezinteresowne, ponieważ dotyczą sprzedawców, hotelarzy czy restauratorów, znajdują wyraz w ciągłej trosce o to, czy nam się podoba, smakuje, czy przyjdziemy jeszcze raz... Druga rzecz, która w Indiach jest spuścizną postkolonialną, to biurokracja. Żeby kupić bilet na pociąg i zarezerwować w nim miejsce, należy wypełnić odpowiedni blankiet (są one różne w zależności od stanu, gdyż każdy ma własne przedsiębiorstwo kolejowe), czasem bardziej, czasem mniej skomplikowany. Następnie udać się z paszportem, a niekiedy również z odpowiednim dokumentem poświadczającym legalność pieniędzy, np. potwierdzeniem z kantoru czy bankomatu, do okienka dla turystów i innych (kobiet, kombatantów wojennych, inwalidów, emerytów itd., w zależności od wielkości dworca) i być może uda się kupić bilet. Prawdopodobne jest
jednak, że akurat na ten termin nie ma miejsc, albo źle wypełniliśmy blankiet, np. pomyliliśmy numer pociągu... Podobnie jest w każdym hotelu/motelu/kwaterze prywatnej – w wielkiej księdze należy wpisać wszelkie dane, łącznie z numerem wizy i adresem zamieszkania w swoim kraju, a na osobnej kartce to samo, lecz mniej szczegółowo. Mimo tak ogromnej liczby ludzi, jaka przewija się przez Indie, nikt (przynajmniej z obcokrajowców) nie pozostaje anonimowy. Wbrew powszechnym opiniom, Indie nie są w całości krajem anglojęzycznym. Po angielsku mówią ci, którzy mają kontakt z obcokrajowcami oraz ludzie wykształceni. Angielski Hindusów odbiega jednak od standardowej angielszczyzny współczesnej po pierwsze archaizmami i czasem zabawnym, bardzo oficjalnym sposobem zwracania się, a po drugie, dość trudną dla nas w odbiorze wymową. Nie bez przyczyny ta odmiana języka zyskała swoją odrębną nazwę – Hinglish. Oddalenie się od miejsc turystycznych, mimo że jest ciekawą przygodą, skutkuje zatem trudnościami w codziennej komunikacji. Trudniej też znaleźć miejsce do spania, gdy nie ma rozwiniętej infrastruktury turystycznej. Jednak bardzo mile wspominam Sringeri, kolejne centrum pielgrzymkowe, chętnie odwiedzane przez Hindusów w okresie około bożonarodzeniowym (wyznawcy wszystkich religii mają wtedy bowiem kilkudniowe Christmas Holidays – też prezent od Brytyjczyków). Mieszkaliśmy tam trzy dni, robiąc autostopowe wypady w pobliskie góry. Senne, nieduże miasteczko było bardzo miłe, bez natrętnych sklepikarzy wymyślających ceny specjalnie dla nas czy tłumów krzyczących za nami: „hello, name? country?”. W Sringeri spędziliśmy Wigilię, wprawdzie nie było karpia ani strucli z makiem, ale był wysuszony cienki chleb służący za opłatek, owoce i warzywa dostępne na tamtej szerokości geograficznej. Zamiast choinki – gałązka mięty ozdobiona szklanymi bransoletkami. Zamiast świątecznej szopki – posążek boga Hanumana i bogini Lakszmi.
Kobieta w podróży
Przenośna Świątynia służąca do procesji w Gokarnie b Karolina Bielenin
62
Hindusi, którzy bardzo ściśle określają to, co jest czyste, a co nieczyste (w sensie kulturowym, oczywiście) oraz dozwolone i niedozwolone, nie mają dostępu do kobiet w sferze publicznej. Mężczyzna ma kontakt z kobietami ze swojej rodziny, sąsiedztwa czy szkoły/pracy, a edukację seksualną – przynajmniej w praktyce – pobiera dopiero po ślubie (taka jest oficjalna wersja, bo każda kultura znajduje pewne sposoby omijania zakazów i nakazów). Niewiasty, jeśli już pojawiają się w przestrzeni publicznej – starają się odizolować od mężczyzn. Ze względu na tłum, który w Indiach jest niemal wszędzie, nie byłoby możliwości zostać niedotkniętą przez mężczyznę, gdyby nie istniały miejsca dostępne tylko dla kobiet. W związku z tym, np. w pociągach, wyznaczone są specjalne przedziały „tylko dla kobiet”, często na dworcach są osobne żeńskie poczekalnie czy kolejki do kas; w autobusach kobiety zwykle siedzą osobno; są nawet osobne kobiece hotele; bardzo rzadko spotkamy pary trzymające się za ręce. Spotyka się za to idących za rękę lub objętych mężczyzn – zwykle młodych chłopców. Nie oznacza to, że są gejami, lecz mężczyznami mającymi swoich zaufanych przyjaciół, „kumpli”.
Wybrzeże w Karnatace b Karolina Bielenin
63
Kobiety, które publicznie pojawiają się tylko w jakimś konkretnym celu, np. gdy muszą coś załatwić poza domem bądź gdzieś pracują, starają się albo przebywać w towarzystwie innych kobiet, albo bliskich sobie mężczyzn. Obcy mężczyźni chętnie wykorzystują to, że kobieta jest sama w tłumie i próbują dotknąć jej piersi czy pośladków. W takich sytuacjach należy natręta spoliczkować lub zrobić głośną awanturę – jednak w gęstym, rozwrzeszczanym tłumie jest to dość trudne. Dlatego też trzeba sobie radzić inaczej, np. korzystać z miejsc „tylko dla kobiet” lub dołączyć do innych podróżników.
Dwa światy
Trudno opowiedzieć o Indiach w krótkim tekście. Jest to kraj ogromny i pełen kontrastów. Specyfiką naszego podróżowania było to, że szukaliśmy miejsc z dala od głównych centrów turystycznych. Specjalnie omijaliśmy szlaki wytyczone przez przewodnik Lonely Planet – niestety nie mieliśmy go, więc nie zawsze wiedzieliśmy co omijać, ale intuicja, GPS i Google Earth wiele nam pomogły. Po Indiach można podróżować spontanicznie, bez agencji podróży, która prowadzi po ustalonych miejscach. Sami Hindusi bowiem wiele podróżują po swoim kraju, więc nie ma większego problemu ze znalezieniem noclegu czy z transportem. W zasadzie w każdym miasteczku są hotele /hostele/ guesthouse’y, często przeznaczone dla pielgrzymów, gdzie za kilka-kilkanaście złotych można znaleźć pokój. Oczywiście tam, gdzie nie ma turystów, brak dostosowanych do nich standardów: czystej pościeli, ciepłej wody czy baru z niehinduskim jedzeniem. Raczej nie radziłabym rozbijania namiotu, bo ilekroć zdarzało nam się schować gdzieś w przyrodzie, żeby się zdrzemnąć, zawsze zjawiał się ktoś, kto nas obserwował, a potem przyprowadzał kolegę, jednego, drugiego, trzeciego – i tak po godzinie wpatrywała się w nas cała wioska.
Wszędzie dojeżdżają pociągi lub autobusy, a jeśli nie – z powodzeniem można podróżować autostopem. Co prawda, w lokalnych pociągach i autobusach, w których nie można zrobić rezerwacji, często siedzi się w pięć osób na miejscu dwuosobowym. Największą jednak, jak wspomniałam, trudnością w takim podróżowaniu jest utrudniona komunikacja spowodowana słabą znajomością angielskiego u niektórych miejscowych i ogromne zmęczenie odmiennością kulturową. Dlatego też jeździliśmy i tam, gdzie byli turyści (choć tu też raczej staraliśmy się unikać zatłoczonych miejsc, zresztą zatłoczone były znacznie droższe), i tam, gdzie zupełnie ich nie było. Trzeba też dodać, że zupełnie inne są poszczególne części kraju. My przejechaliśmy z Delhi do Radżastanu, a potem wzdłuż zachodniego wybrzeża na południe (Goa, Karnataka, Kerala). I tak, jak wiele kontrastów ten kraj zawiera, tak i uczucia względem niego są sprzeczne. Piękna, dzika przyroda (bieliki latające tuż nad głową!) miesza się z tonącym w smogu, głośnym Delhi; uśmiechnięci, mili ludzie, z cwaniakami, którzy na każdym kroku chcą cię oszukać; soczyste, smaczne owoce oraz brudne jedzenie podane na ulicy w utytłanym liściu; majestatyczne świątynie i hałaśliwa codzienność. Jedno jest pewne – po wylądowaniu w Helsinkach na początku stycznia o szóstej rano (widno zrobiło się koło dziesiątej), czegoś zabrakło: było zimno, szaro, pusto; nie było słychać klaksonów samochodów ani riksz, nikt nie krzyczał, a nawet nie było krów! Karolina Bielenin
Więcej o naszej podróży: http://2007indie.blogspot.com www.lenczowski.pl
64
IRONEZJE Świat się śmieje... w Matriksie Matrix – stary jak świat to – wynalazek. Filozof tak postrzegać każe, iż rzeczywistość – „sceną cieni” – ściemniał już Platon – w swej pieczarze. Jaskinią dziś – okrąglak z Wiejskiej gdzie orła cień – veta & wota... A z cienia kamer – matryc gazet steruje facet – zawód-patriota.
Zostań z nami na dłużej! Roczna prenumerata „Obywatela” (6 kolejnych numerów) plus jedna z książek do wyboru
– tylko 42 złote!
Dwoistość takoż trzeba wyczuć – – żartem Donkowi szepnął car: wystarczy tarczę dać na tarczy – a... – „kraj priwislinskij” – czeka dar. Pęka na garbie ciasny frak – Obudzić chichy? Dać nagą prawdę?! Lud czeka cud na szybie tivi... Ooo... Paris Hilton – i... bez majtek! Bush kaca ma po wizji świata kiedy z Osamą w szachy grywa – z Iraku – matrix demokracji chce sformatować dziś – na Iran. Smycz każda końce miewa dwa... Jak kij – którego końca zaznasz? Ba! Mądry to król, co wiedział, że Królestwo warto dać za błazna. Jako się czuje – śmiech nie grzech – chichot historii – niczym hieny, w Biblii się przecie nikt nie śmieje... Więc z czego teraz rechoczemy? Śmiejmy się – mamy dwa tygodnie
Każdy, kto opłaci prenumeratę „Obywatela” do 1 lipca 2008, otrzyma bezpłatnie „ABC globalizacji” lub „Czy globalizacja pomaga biednym” Konto: Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001
– mistrz Beaumarchais nam przypomina Ooo w kompie robal – wirus śmiechu (skórka z banana – greps Chaplina).
Przy wpłacie prosimy o zaznaczanie, którą z książek chcą Państwo otrzymać
W pryzmatach łez – czym real jest? Więc kpijmy przez... Poezja teraz rany liże... Ironia – oto test na – matrix! A wierzcie tylko – tylko satyrze! ...................................................... Kiedy archanioł w trąbę zadmie, iż czas do nieb iść z ziemskiej matni... Zapewne się uśmiechnie Pan – wszak: ten śmieje się – kto śmieje się ostatni! Tadeusz Buraczewski
Prenumeratorzy otrzymują także 10 procent zniżki przy zamawianiu pozostałych książek z „Biblioteki Obywatela”
Zobacz pełną ofertę na
www.obywatel.org.pl/sklep
b a Szymon Surmacz
66
idee mają konsekwencje?
Piłsudski i Abramowski w jednym stali domu z Bohdanem Urbankowskim rozmawia Remigiusz Okraska
Zajmował się Pan badaniem i popularyzowaniem kilku ważnych tradycji ideowych – romantycznej, polsko-socjalistycznej oraz „filozofii czynu” J. Piłsudskiego. Bohdan Urbankowski: Piłsudski był romantykiem, tak nawet podpisywał młodzieńcze artykuły do „Przedświtu”, był też socjalistą, nawet przywódcą partii socjalistycznej przez wiele lat. To są różne imiona tej samej tradycji. Romantyzm był filozofią czynu, pracy, praktyki – to był Dembowski, Libelt, Kamieński, ale także Wojciech Jastrzębowski, którego filozofię można nazwać podręcznikiem realizowania marzeń. Jego „Rys ergonomii” ukazał się dokładnie
Dr Bohdan Urbankowski (ur. 1943) – poeta, dramaturg, twórca ruchu Nowego Romantyzmu. Doktoryzował się pracą poświęconą filozofii Dostojewskiego, która doczekała się dwóch wydań pt. „Dostojewski – dramat humanizmów”. W latach 1978-81 przewodniczący Międzyuczelnianej Sekcji Badań Filozofii Polskiej. Był stypendystą Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku i Editions Dembinski w Paryżu. Ma w dorobku książki z dziejów polskiej filozofii („Myśl romantyczna”, „Absurd – ironia – czyn”, „Kierunki poszukiwań”, „Filozofia czynu”), a także monografie wybitnych Polaków („Józef Piłsudski – marzyciel i strateg”, „Adam Mickiewicz. Tajemnice wiary, miłości i śmierci”, „Poeta, czyli człowiek zwielokrotniony. Szkice o Zbigniewie Herbercie”) oraz książkę „Trzema drogami nadziei” (poświęcona życiu, twórczości literackiej i filozofii Karola Wojtyły). Wydał 8 zbiorów poezji oraz wystawił i wydał ponad 20 dramatów scenicznych i radiowych. Laureat wielu nagród literackich. W latach 1992-2000 prezes Warszawskiego Oddziału Odnowionego ZLP, od r. 2000 prezes Ogólnopolskiego Klubu Poetów. Związany z nurtem niepodległościowym opozycji. W PRL z powodów politycznych ośmiokrotnie usuwany z pracy. Za działalność w podziemnym ruchu wydawniczym otrzymał w 2001 r. odznakę Zasłużonego Działacza Kultury oraz medal „Solidarności” – Zasłużony w walce o niepodległość i prawa człowieka. Jest także kawalerem orderu POLONIA MATER NOSTRA EST.
sto lat przed wynalezieniem tej nauki przez Anglików, bo w 1857 r. On był także autorem wartego przypomnienia „Traktatu o wieczystym przymierzu” – projektu zjednoczonej Europy, obmyślanego w 1831 r. na polu bitwy pod Grochowem. Dalej Cieszkowski z jego hasłami filozofii praktycznej, zmieniającej świat, nastawionej na przyszłość. Z fragmentu jego, wydanych po niemiecku, „Prolegomenów do historiozofii” zmajstrował Marks „swoją” słynną XI tezę o Feuerbachu. Po części uczniem i po części stypendystą Cieszkowskiego był Norwid, następcą Norwida – Brzozowski, do Norwida sięgał Wojtyła np. w „Psałterzu słowiańskim”. Ze wszystkich myślicieli i twórców Wojtyła miał największe na świecie audytorium, miliony poznały jego encykliki w obronie pracy i pracowników, jego poglądy na temat roli – zwłaszcza odpowiedzialności etycznej – ludzi sztuki. A ile tam z Norwida! To podawanie tej samej pochodni, czy – jeśli ktoś woli bardziej sportowe porównania – pałeczki sztafetowej. Zarówno romantycy, jak i socjaliści uważali, że teoria bez wprowadzania w życie jest dziecinadą i gadulstwem. To prawie cytat z Piłsudskiego. Piłsudski powtarzał również, że zastępowanie działania – gadaniem o działaniu, uważa za coś obrzydliwego, a czasem poniżającego, niewolniczego. A więc praca, także pewien ascetyzm, poświęcenie, nawet spalanie się w twórczości – ale przecież i tak jakoś trzeba się wypalić. Mówiąc o romantyzmie, jesteśmy w świecie wartości zdobiących, w świecie perfekcjonizmu, nie zaś utylitaryzmu czy hedonizmu. To tradycja sięgająca etosu rycerskiego, a jeszcze dalej idąc – stoicyzmu. Romantyzm był filozofią o dwóch skrzydłach – jedno zwracało się ku niebu, drugie, to społecznikowskie, ku ziemi. Bez jednego z tych dwóch był kaleki, niezdolny do lotu. To drugie to praca, twórczość. W takiej pracy, w szukaniu sensu dla innych, mogą znaleźć sens własnego życia nawet najwięksi pesymiści i ateiści. Mówiąc o tej romantycznej i zarazem społecznikowskiej tradycji, mówimy o wartościach, które dziś są odrzucane na rzecz konsumpcjonizmu. Gdy nie liczą się wartości duchowe, hierarchię celów, a nawet hierarchię ludzi, wyznacza materializm. Liczy się ilość posiadanych rzeczy i stanowiącego ich ekwiwalent pieniądza. Życiem rządzi zasada „mieć” a nie „Być”.
67 Pan definiuje romantyzm inaczej, szerzej, niż to się powszechnie przyjęło. B. U.: Romantyzm w Polsce sięgał dalej niż przedstawia się to w podręcznikach. Pozytywizm był incydentem, plagiatem z francuskiego. Dojrzały Sienkiewicz, Brzozowski, również Wyspiański, Żeromski, Kaden-Bandrowski, całe dwudziestolecie aż do antologii podziemnych AK, do Sztuki i Narodu – to także romantyzm... Pozytywizm polski był tylko wykastrowanym romantyzmem okrojonym z ambicji niepodległościowych i metafizycznych. Nie dodawał niczego, bo praca u podstaw czy oświata – to już było, cały tzw. Romantyzm Poznański się w tym specjalizował, pozytywizm różnił się tym, że zrezygnował z walki zbrojnej. Łudzono się, że można wygrać ekonomicznie, uciec do przodu, tworząc np. lepszy przemysł. Symbolem tych ambicji jest ulica Stalowa w Warszawie – nie huta stali, lecz ulica jako pozostałość po hucie. Bo rzeczywiście stworzyliśmy świetną hutę, nowocześniejszą od rosyjskich. Więc Rosjanie zabrali ją do Petersburga – razem z kadrą i wieloma robotnikami. Tak kończy się pozytywizm bez niepodległości...
„Przykrywką” był klub młodzieżowy „Czerwonego diabła”. KAA to był trochę szpan, anarchistów znaliśmy z drugiej ręki, ale bardziej ambitni coś tam doczytywali. Ja – Abramowskiego i Kropotkina. Anarchizm przypominał nieco socjalizm, ale nim nie był. Przeżywaliśmy wtedy okres „nieba w płomieniach” – ale nie chcieliśmy wpaść w objęcia partyjnych troglodytów.
Skąd u Pana fascynacje właśnie „filozofią czynu” i osobą Piłsudskiego? B. U.: Był to przypadek, przygoda... Książka „Józef Piłsudski. Życie, idee, czyny” Juliana Woyszwiłły (Władysława Poboga-Malinowskiego, o czym wówczas nie wiedziałem) była tą, na której uczyłem się czytać. Była to jedna z trzech książek ocalonych przez moją matkę z płonącego już domu na Starówce w ostatnich godzinach Powstania Warszawskiego. W naszym bytomskim mieszkaniu była to świętość: purpurowa, zamknięta w kredensie księga, za szkłem. Widać było jakby płonącą, osmaloną okładkę, nadpaloną szarfę... Książka była zakazana. Więc gdy mama wychodziła – otwierałem wytrychem kredens, oglądałem obrazki. Nie umiałem jeszcze czytać. Potem pytałem o poszczególne litery, składałem. Pierwsze zdanie brzmiało: Pogrzeb Józefa Piłsudskiego – delegacje państw obcych. W końcu przeczytałem całą książkę. Trudno powiedzieć, ile zrozumiałem, miałem ze cztery lata, jednak coś zostało, bo kiedy na przełomie lat 1955 i 1956 zakładaliśmy „niezależną” drużynę harcerską – obraliśmy Piłsudskiego za patrona. Był tym, który pobił „Ruskich”, tym, który całe życie poświęcał się dla Polski, tym, który stworzył państwo nieistniejące od ponad stu lat na mapie. Nasza drużyna początkowo istniała legalnie. Potem kazano nam zmienić patrona. Zmieniliśmy na Poniatowskiego, żeby inicjały na chustach zostały. Ale, kiedy zorientowaliśmy się, że przyjęty druh był „w porządku” – odbywało się wtajemniczenie. W harcówce zapalaliśmy świece, zdejmowaliśmy portret Poniatowskiego, pod którym wisiał mniejszy portret Piłsudskiego. Wtajemniczany klęczał trzymając w ręku świecę, powtarzał przysięgę wzorowaną na AK-owskiej (tę znałem na pamięć dzięki matce), uderzenie szpadą po ramieniu kończyło ceremoniał. Piłsudski był też jednym z patronów naszego Klubu Artystów Anarchistów, który działał jawnie w naszej szkole, a potajemnie w piwnicy domu, w którym mieszkałem.
Piłsudski i anarchizm – na gruncie standardowej politologii brzmi to jak herezja. Już mniej kłuje w oczy „prawdziwy” socjalizm, realizowany „obok” realnego socjalizmu... B. U.: Socjalizm jawił nam się jako humanizm, coś między naturalizmem a teocentryzmem, między wiarą, że wszystko powstaje w sposób „naturalny”, drogą ewolucji tej bezdusznej materii, nie tylko ludzie, ale góry, morza, butelki, niebiosa, bogowie etc., a wiarą, że wszystko zostało stworzone przez siły nadnaturalne. Więc: socjalizm jako pojęcie nadrzędne, a różne anarchizmy, kooperatywizmy czy komunizmy – jako podrzędne. W naszych sporach uwzględnialiśmy także jakiś socjalizm chrześcijański, czy szerzej ujmując – związany z religią. Nie byliśmy ateistami, lecz agnostykami. Właściwie używaliśmy określenia „zetetyk” – poszukujący. To było podejrzane w czasach materializmu i jest podejrzane dzisiaj. W PRL agnostycyzm był podejrzany, jako furtka, którą można niepostrzeżenie wprowadzać anioły i bogów, dziś zaś jest podejrzany jako furtka, którą można szmuglować całe mnóstwo materializmu. Paru spośród moich kolegów wierzyło „sakramentalnie” i dosłownie w Biblię, no może rezygnowali z objawienia, że ziemia jest płaska i że dobry Bozia zatrzymał krążące wokół niej słońce, żeby pobożny Jozue mógł oczyścić teren pod Ziemię Obiecaną; paru (wśród nich ja), uważało, że wiara jest ludziom potrzebna, że Kościół pełni rolę strażnika wartości – religijnych, ale także etycznych, patriotycznych, nawet estetycznych, że tworzy bardziej uczłowieczające wspólnoty niż np. partia. A ponieważ każdy miał takie czy inne wątpliwości – nikt nie mógł powiedzieć o sobie, że jest stuprocentowym katolikiem. W istnienie stuprocentowych katolików, tak samo jak w stuprocentowych Polaków – nie wierzyliśmy. Oczywiście można, a nawet trzeba żyć
68
idee mają konsekwencje? nie mając wszystkich odpowiedzi, robić to, co w naszym zasięgu, budować przyjaźń, miłość, doskonalić wspólnotę, w której żyjemy. Także – choć brzmi to dziś niepopularnie – budować jakiś socjalizm, mniej czy bardziej anarchistyczny. „Jakiś” – nie jeden i jedynie słuszny. Tu wrócę do typologii. W socjalizmie wyróżnialiśmy dwa kierunki: w jedną stronę, powiedzmy w lewo, bardziej personalistyczne, w drugą – kolektywistyczne. Na prawym biegunie hitleryzm (socjalizm „narodowy”) czy stalinizm (socjalizm „klasowy”), na lewym skrajny anarchizm, może nawet coś w rodzaju indywidualizmu Stirnera, na jego temat nie było zgody. Bliżej środka – anarchizm, kooperatywizm, syndykalizm, federacjonizm. Kooperatywizm był bardziej swobodny, twórczy, nawiązywali do niego i Żeromski, i Dąbrowska, syndykalizm był trochę wymuszony przez miejsce pracy, strukturę zatrudnienia, był więc bardziej deterministyczny i kolektywistyczny. Federacjonizm oczywiście nie w stylu Unii Europejskiej, lecz w duchu – zapomnianego niestety – generała Kustronia, bohatera trzech wojen, wychowawcy społeczników i poetów – m.in. Broniewskiego. Kooperatywizm podobał nam się już w szkole – z autentycznym zaangażowaniem, trochę pod wpływem Korczaka, zakładaliśmy spółdzielnię szkolną, nie tylko oszczędnościową, także korepetycje, opieka nad dziećmi, sprzątanie, ja specjalizowałem się we wrzucaniu węgla do piwnic. Socjalizm Piłsudskiego – przynajmniej w naszej interpretacji – jednoczył romantyczny indywidualizm i romantyczny nacjonalizm, który to nacjonalizm pojmował narody jako indywidua i domagał się dla nich takich praw, jak wolność słowa czy wyznania. Był to socjalizm antypaństwowy w czasie, gdy nie mieliśmy państwa oraz propaństwowy, pojmujący państwo jako zadanie, jako dzieło sztuki – gdy odzyskaliśmy niepodległość. Oczywiście w czasach licealnych głosiliśmy hasło „omijać państwo”, to znaczy: co się da, załatwiać samemu, po sąsiedzku, bez chodzenia do urzędów. A już nie daj Boże do partii!
Jak po latach streściłby Pan w kilku zdaniach najbardziej wartościowe aspekty tradycji „piłsudczykowskiej”? B. U.: Piłsudski to – jak sam mówił – „Romantyzm celów, pozytywizm środków”. To było „wyznawanie idei czynem”, oficjalnie uchwalona w październiku 1904 r. „taktyka walki czynnej”. Piłsudski był w PPS i redagował „Robotnika”, robił akcję pod Bezdanami, organizował Legiony, pobił znienawidzonych „Ruskich”. Nie było w nim sprzeczności między wartościami deklarowanymi a praktykowanymi, a dziś nikogo nie dziwi, że np. Platforma robi co innego, niż obiecywała. Piłsudski przebudował ruch socjalistyczny: wcześniej były to raczej kółka dyskusyjne, rządzili – jak mawiali piłsudczycy – „rabini marksizmu”. Piłsudski postawił na studentów i młodych robotników, stworzył Organizację Bojową, potem Związek Walki Czynnej. Socjalizm był wcześniej pozytywistyczny i ateistyczny, to on przetworzył go w ruch romantyczny, przekonał, że socjalizm musi być niepodległościowy, jeśli serio walczy o sprawiedliwość – bo Polacy, z racji narodowości, byli ludźmi drugiej kategorii. Kolejna zasługa piłsudczyków to połączenie socjalizmu z kodeksem rycerskim. To samo robił też Brzozowski, którego ideałem był Warneńczyk, to samo Wyspiański, to samo Żeromski – genialna „Róża” czy „Sułkowski”! Dzięki tej zmianie nastawienia nastąpiła – używam tego słowa w pozytywnym znaczeniu – „militaryzacja” PPS, militaryzacja polskiej młodzieży. Od 1863 r. Polacy nie walczyli, komend uczyli się w języku zaborców. Organizacja Bojowa PPS, a potem cała Frakcja Rewolucyjna, to były szkoły walki o niepodległość. Nie wiem, czy muszę przypominać, że Piłsudski uruchomił w Krakowie Szkołę Bojową PPS – to pierwsza taka uczelnia od Szkoły Rycerskiej z czasów Czartoryskiego i Kościuszki. Niepodległość rozumiana była szerzej, nie tylko jako suwerenność państwowa, lecz także w dziedzinie gospodar-
© władysław szuszkiewicz, http://picasaweb.google.com/romans02
69 ki, oświaty, kultury etc. O tym wszystkim Piłsudski przecież pisał – gdy szydził w artykułach z „carskiej oświaty”, piętnował zbrodnię w Krożach, a zwłaszcza kiedy analizował tzw. Memoriał Imeretyńskiego, znakomity, obowiązujący chyba w Rosji do dziś krótki podręcznik manipulacji. Odzyskanie państwowości nie oznacza jeszcze niepodległości. Stąd sanacja, stąd dramat majowy – typowy konflikt moralności z prawem. Ruch Piłsudskiego był najszlachetniejszą odmianą socjalizmu i zarazem romantyzmu, był praktyczny a nie teoretyczny, niepodległościowy, ale ponadpolityczny, raczej etyczny, apelował do sumienia jednostki, do takich pojęć, jak honor. Mówi się czasem, że była to ideologia państwowotwórcza. Ale na ogół mówi się to z przekąsem i bez zrozumienia. Chodziło o twórczość jednostki, aktywizm i o państwo, które było zadaniem, dziełem zbiorowym, środowiskiem wolności jednostek, także tolerancji, demokracji. Chodziło także o ochronę słabszych – to piłsudczycy wprowadzili kodeks pracy, ograniczenie czasu pracy, zakaz pracy dzieci, ulgi w pracy kobiet, wymyślili państwową inspekcję pracy. Główny Inspektor Pracy miał rangę zbliżoną do Głównego Inspektora Sił Zbrojnych. Zakłady złe, nastawione tylko na wyzysk, po prostu zamykano. Dziś jest to fikcja, inspekcja pracy jest bezsilna, potulna wobec kapitalistów i aferzystów. Romantyzm i „piłsudyzm” są często wymieniane jako niemalże oczywisty czynnik kształtujący postawy Polaków. Czy tak jest rzeczywiście? Czy tematy i pytania ważne dla Norwida, Abramowskiego, Brzozowskiego, Piłsudskiego ożywiają dzisiaj dyskusje, spory, inspirują do refleksji i działania jakieś poważniejsze środowiska? B. U.: Dziś nie. Kultura polska, polski charakter narodowy, przeżyły dwie zapaści. Najpierw była to eliminacja elit w czasie okupacji, to niemiecka akcja AB, to Katyń, to mordowanie AK-owców po wyzwoleniu. To trochę się odbudowało, czego wyrazem było narastanie opozycji od 1968 r. do „Solidarności”, ale teraz niszczone jest przez konsumpcjonizm, przez kapitalizm w stylu latynoamerykańskim. Nasze elity są po prostu głupie. Czytają niewiele, nie pogłębiają niczego, raczej popełniają myślowe plagiaty, małpują rozwiązania społeczne z Zachodu, wymyślone w odpowiedzi na inne problemy. A co z tego wychodzi – każdy widzi. „Uczony”, który dopuścił do wyprzedaży polskich banków, bo nie miał pomysłu na zapełnienie budżetu, „uczony”, który dopuścił do wyprzedaży znacznej części przemysłu strategicznego, „uczony”, który doprowadził do kilkumilionowego bezrobocia i głodowej emigracji, ale w ten sposób osiągnął „potanienie” siły roboczej („na wasze miejsca czekają już inni, tańsi, bo bezrobotni”) – w normalnym kraju poszedłby do pudła. U nas został bohaterem narodowym. Mam na myśli Balcerowicza... Z etosów, które Pan badał i popularyzował, przynajmniej jeden zyskał wyrazistą kontynuację partyjno-polityczną. Mam na myśli tradycję piłsudczykowską, do której nawiązywała podziemna i legalna Konfederacja Polski Niepodległej, której Rady Politycznej był Pan przecież członkiem. Mam
też na myśli może mniej bezpośrednie, lecz wyraźne odwołania do Piłsudskiego ze strony liderów Prawa i Sprawiedliwości. Jak Pan ocenia to zjawisko? B. U.: Etos, o którym mówimy, opierał się co najmniej na honorze, o którym Piłsudski powiedział, że jest surogatem cnoty. A honor nie pozwalał na zdradę, krętactwa. Apele setek Geremków przeciwko lustracji, listy pożal się Boże artystów w obronie Rywina, który kpił z państwa i prawa, obrona łapówkarki, tej od „kręcenia lodów” – Sawickiej, ogłaszanie Blidy za świętą, to demonstracje haniebne. No i mamy: wzorem człowieka honoru jest dawny agent Jaruzelski! Gdyby ci nasi autoryteciarze byli ludźmi honoru – powinni się spotkać w „Wyborczej” i popełnić harakiri. Razem z połową redaktorów. A obawiam się, że to jeszcze nie dno, że nasze autorytety jeszcze coś wymyślą. Przedwojenni piłsudczycy i socjaliści mieli jedną cechę wspólną: nie dorobili się, nie mieli majątków niewiadomego pochodzenia. Piłsudski oddawał pensję Naczelnika na Uniwersytet Wileński i na wdowy i sieroty po legionistach. Niestety: cień Piłsudskiego został wyświęcony z naszego życia społecznego. Celowo używam tego dwuznacznego określenia. Ruch piłsudczykowski wyznaczał zbyt wysoki pułap etyczny – nawet niektórym piłsudczykom. KPN została wykończona w wyniku sojuszu niemal wszystkich partii, ale zwłaszcza przez zgodne ataki partii wywodzących się z PZPR, a więc przez działaczy, którym obca była tradycja niepodległościowa, którzy de facto byli agenturą zaborców, dla których słowo „imponderabilia” było obce, niezrozumiałe. Oni żyli w niższych rejonach człowieczeństwa, sterowani byli bodźcami materialnymi, biologicznymi, ekonomicznymi, kijem i marchewką. Dotyczy to nie tylko ortodoksyjnych spadkobierców PZPR, nie tylko SdRP, która odziedziczyła nawet lwią część majątku byłej kompartii, ale także innych działaczy, którzy po prostu uczyli się polityki w czasach podłych, wiedzieli, że nie popłaca samodzielność, kreatywność i w ogóle „wychylanie się”. Nie wiem, czy KPN wprowadziłaby ideały piłsudczykowskie, czy wprowadziłaby imponderabilia etyczne do naszej polityki. Po prostu nie miała szansy, nie sprawowała władzy nawet w żadnym ministerstwie czy sejmiku. Poza tym mogłoby się stać to, co obserwowano po 1920 roku, po odzyskaniu niepodległości: nagły rozrost tzw. V Brygady, doklejanie się karierowiczów. Piłsudski mógł sobie z pewnymi trudnościami poradzić, bo piłsudczyków było naprawdę wielu, udowodnił to przewrót majowy. KPN nie był tak liczny, nie było w Polsce tych paru tysięcy gotowych do poświęceń, myślących w kategoriach służby. A jeśli były gdzieś takie osoby – stanowiły zagrożenie dla karierowiczów, dlatego KPN-owcy pierwsi zostali przeznaczeni do odstrzału. Pomagali w tym nawet niektórzy dzisiejsi działacze PiS-u – niech się nie dziwią, że przyszła kolej na nich. Ciekawy jest wątek wykorzystania tradycji lewicy patriotycznej w krytyce PRL-u i realnego socjalizmu. Na koncepcje „wolnościowego socjalizmu” Abramowskiego powoływali się m.in. liderzy KOR-u. Pan z kolei w legalnie wydanych w 1983 r. „Kierunkach poszukiwań” przypominał bez niedomówień, że Abramowski analizując programy lewicy marksistowskiej, doszedł do wniosku, że jeśli one zwyciężą, to powstanie ustrój, który będzie
70
idee mają konsekwencje? socjalizmem tylko z nazwy, w rzeczywistości zaś – kapitalizmem państwowym, tyranią biurokracji i imperializmem w stosunkach z innymi krajami. B. U.: Takie idee mogło znać paru intelektualistów, mogli je nawet głosić. Podobną analizę ustroju zrobił Moczulski w książce „Moloch”, w której przedstawiał PRL jako wielkie przedsiębiorstwo kapitalistyczne, filialne – tzn. odprowadzające część zysków do moskiewskiej centrali, poza tym jednak autonomiczne. Wskazał też na istnienie „dwóch bochenków” do podziału. Jeden miał wielkość stałą – daniny dla ZSRR, wydatki partii na siebie i na aparat terroru, z tej części nie wolno było niczego uszczknąć, bo groziłoby to buntem wewnętrznym albo odwołaniem polskiego „zarządu” przez centralę. Drugi bochenek był raz większy, raz mniejszy – to dobra do podziału dla społeczeństwa. Tu robiono oszczędności – np. na kulturze, służbie zdrowia, a na robotnikach w ostateczności, bo te mogły się źle skończyć. Analizy z „Molocha” wyjaśniały wydarzenia 1956 czy 1970 roku, może za mało uwzględniały rolę czynnika duchowego, wzrostu oświaty, ale to były nasze prywatne dyskusje. Bo „Molocha” znało tylko parę osób. Przygotowywałem go nawet do druku, najpierw miał się ukazać w kraju, potem w Paryżu, ale wciąż brakowało środków, a potem stracił aktualność. O porażce KPN-u już mówiliśmy. Dlaczego natomiast nie zaistniało w Polsce po 1989 r. znaczące środowisko, które odwoływałoby się do tych ideałów, do Abramowskiego, Krzywickiego, Brzozowskiego itp.? Czy PRL tak bardzo obrzydził wszystkim słowa „lewica” i „socjalizm”, że już nie ma chętnych do sięgania po te tradycje? B. U.: Raz jeszcze powtórzę: przyczyną jest spustoszenie duchowe. Już Abramowski zauważył, że w żadnym ustroju nie będzie więcej niż w duszach ludzi, którzy go tworzą. Wszystko, co idzie ze świata i od człowieka w świat – przechodzi przez ludzkie sumienie. A komunizm dokonał masowej aborcji sumień, teraz kończy to kapitalizm. Próbował w części wrócić do wartości, do programu sanacji moralnej Kaczyński, rzucając hasło IV Rzeczypospolitej – spotkał go ten sam atak ze wszystkich stron na raz, jak wcześniej KPN. Naiwnie myślał, że wystarczy mieć rację. A tu trzeba mieć media i pieniądze. Racje można sobie zawsze kupić, nie brak „ekspertów” na tym świecie, nie są drodzy. Uzasadnią każdą bzdurę, nawet to, że kapitaliści nie działają u nas dla zysku, a po to, by tworzyć miejsca pracy, że sprzedaż banków posłuży ich unowocześnieniu, że emigracja setek tysięcy najwartościowszych, najbardziej dynamicznych obywateli posłuży Polsce etc. Korupcja polskiej inteligencji jest może nie tak widoczna (inteligenci są tani!), ale jest bardziej niebezpieczna w skutkach, tych dalszych. Bo inteligencja to jest warstwa kulturotwórcza, narodotwórcza. Warunkiem dobrobytu – także duchowego – jest niepodległość. Własne fabryki, własne wynalazki, banki, uczelnie, filmy. Tymczasem polska inteligencja pracuje gorliwie nad przemianą Polaków w materiał etniczny, w tanią, pokorną siłę roboczą.
A jeśli chodzi o sięganie po socjalistyczne tradycje? Czy w ogóle jest jeszcze po co? B. U.: Między innymi po to pisałem „Kierunki poszukiwań”, by pokazać różne, nie tylko „jedynie słuszne”, sowieckie i PRL-owskie rozwiązania. Niedokończone prace myślowe Polaków – od filozofii nauki, poprzez etykę i programy społeczne, po pedagogikę. To miała być moja praca habilitacyjna, ale nie mogłem znaleźć odważnego, który by to holował. Owszem, jedna pani profesor – pod warunkiem, że usunę Piłsudskiego, Abramowskiego, a zwłaszcza porównanie przedwojennej spółdzielczości z PRL-owską... Nie wiem, czy stać nas na zapominanie, na zaczynanie wciąż od nowa. Polacy są chyba jedynym narodem, który co sezon odkrywa Amerykę. Cieszkowski mógł zostać carskim dworakiem, Norwid nawet „TW” z szansą na synekurkę w Petersburgu, Piłsudski – ziemianinem z widokami na najpiękniejsze oczy i zadki na Kresach. Po cholerę tak się męczyli? Dla kogo? Nie ma w naszych dziejach myśliciela, od którego nie moglibyśmy wziąć czegoś nowego, co wzbogaci naszą kulturę – bo od żadnego jak dotąd niczego nie wzięliśmy. By nie być gołosłownym i ograniczając się do polskich socjalistów, bo tych dzisiaj szczególnie starannie zapominamy. Rozczulamy się nad filozofującą publicystyką Baudrillarda – nie mamy pojęcia o rozważaniach Krzywickiego na temat wędrówki idei i ich roli w życiu społecznym; warta wznowienia jest też jego piękna praca „Sic itur ad virtutem”. Abramowski badaniami nad duszą, snami i sferą nieświadomego wyprzedził Freuda; nasz myśliciel wart jest też przypomnienia jako autor fenomenalizmu społecznego i kapitalnych rozważań nad sumieniem. Nie stracił aktualności kooperatywizm – oparty przecież na etyce – zwłaszcza teraz, gdy wrócił kapitalizm z szaleństwem pogoni za zyskiem, z całą pogardą dla drugiego człowieka. W kraju, w którym naprawdę rządzą układy i dawne agentury – tych kilkaset tysięcy jeszcze nie wyzdychało, oni są i co jakiś czas nawet walczą z lustracją i „polowaniem na czarownice” – warto przemyśleć publicystykę Piłsudskiego, jego uwagi na temat carskiej oświaty, genialną analizę Memoriału ks. Imeretyńskiego. A jeszcze oparta na własnej filozofii pracy i trochę na estetyce Norwida krytyka kultury Stanisława Brzozowskiego. Wyrokiem Schaffa został mianowany prekursorem faszyzmu – i ten wyrok do dziś obowiązuje. Za długo by wyliczać. Napisałem trzytomową historię myśli polskiej – tylko od dziesięciu lat nie mogę tego wydać. Nawet w tym roku Ministerstwo Kultury odmówiło pomocy. A prywatni wydawcy wolą modne broszurki filozofujących publicystów, na tym można zarobić. Jeśli chytrze podpiąć pod program walki z polską ksenofobią i popularyzowania nowych orientacji, to można nawet dostać na to dotację z Unii. Polacy nie powinni wiedzieć, że mieli mądrych filozofów, historyków czy matematyków, bo nie będą chcieli być hydraulikami. Dotacje się znajdą – gdy ktoś napisze o tym, jaka ta nasza filozofia była wtórna, nudna i jak jest niepotrzebna... Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 31 marca 2008 r.
71
Narodowcy – od pozytywizmu do... pozytywizmu z prof. Bogumiłem Grottem
rozmawia Remigiusz Okraska
Jakie główne elementy określają „myśl narodową” czy „etos endecki” na przestrzeni ponad stu lat historii tego nurtu? Bogumił Grott: Uważam, że cechami wspólnymi wszystkich pokoleń narodowców są te, które dotyczą troski o „konserwowanie narodu”. Tymi to słowami Roman Dmowski streścił lapidarnie na przełomie XIX i XX w. istotę działalności swojego środowiska politycznego. Chodziło i chodzi nadal o trwałość narodu w aspekcie świadomościowym, terytorialnym, językowym i demograficznym. To endecy najbardziej ze wszystkich polskich nurtów politycznych troszczyli się o zapewnienie Polsce i Polakom granic odpowiadających ich aspiracjom, a więc odpowiedniego terytorium oraz o objęcie tymi granicami obszarów zamieszkałych przez ludność polską w sposób zwarty lub rozproszony. Najczęściej podejmowali problematykę uświadomienia narodowego oraz wykazywali dbałość o odrębność polskiej kultury i jej ochronę przed asymilacją ze strony czynników obcych. Jakie są cechy tego etosu, które moglibyśmy nazwać „samorodnymi”, tzn. zrodzonymi w Polsce i odróżniającymi rodzimy nacjonalizm od ruchów narodowych innych krajów? B. G.: Nacjonalizm nie jest zjawiskiem monolitycznym. Raczej przypomina coś w rodzaju koktajlu, który tworzą rozmaite składniki. Już same proporcje tych składników mogą stanowić o oryginalności całości. Nacjonalizmy są moim zdaniem głęboko zakorzenione w miejscowych kulturach i dzięki temu daleko bardziej zróżnicowane niż np. komunizm, liberalizm czy socjalizm. Wynika to z ich istoty. O nacjonalizmie polskim można śmiało mówić jako o zjawisku oryginalnym, chociaż jeśli idzie o jego wersję młodoendecką, to jest najbardziej zbliżony do katolickich nacjonalizmów w krajach romańskich. Należy dodać, że w tej właśnie postaci stanowi on formację umiarkowaną. Cechą charakterystyczną nacjonalizmu w Polsce jest i to, że odłamy bardziej radykalne nie cieszyły się powodzeniem. Przekonują o tym dobitnie dzieje różnych partii i grup nacjonalistycznych oraz ich spuścizna ideowa. Nacjonalizm polski wyrastał z warunków, w jakich żyli Polacy w końcu epoki zaborowej i to też nadało mu znamiona oryginalności.
Prof. dr hab. Bogumił Grott – politolog, historyk i religioznawca, habilitacja z nauk politycznych w zakresie historii myśli politycznej (1986), tytuł naukowy profesora nauk humanistycznych (1997). Jest zatrudniony na stanowisku profesora zwyczajnego w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz dyrektora Instytutu Politologii w PWSZ w Oświęcimiu. Jego zainteresowania koncentrują się wokół zagadnień nacjonalizmu oraz stosunków narodowościowych w Polsce i w krajach ościennych, ze szczególnym uwzględnieniem wpływu religii na powyższe zjawiska. Do najważniejszych jego prac należą: „Nacjonalizm i religia” (1984), „Katolicyzm w doktrynach ugrupowań narodowo-radykalnych do roku 1939” (1987), „Nacjonalizm chrześcijański” (trzy wydania: 1991, 1996, 1999), „Religia, Kościół, etyka w ideach i koncepcjach prawicy polskiej” (redakcja i wstęp do wyboru pism; 1993), „Zygmunt Balicki ideolog Narodowej Demokracji” (1995), „Adam Doboszyński o ustroju Polski” (redakcja i wstęp do wyboru pism; 1996), „Polacy i Ukraińcy dawniej i dziś” (redakcja, wstęp i współautorstwo; 2002), „Religia, cywilizacja, rozwój – wokół idei Jana Stachniuka” (2003), „Stosunki polsko-ukraińskie w latach 1939-2004 (redakcja, wstęp i współautorstwo; 2004), „Neopoganie” (redakcja, wstęp i współautorstwo; 2005), „Nacjonalizm czy nacjonalizmy? Funkcja wartości chrześcijańskich, świeckich i neopogańskich w kształtowaniu idei nacjonalistycznych” (redakcja, wstęp i współautorstwo; 2006), „Materiały i studia z dziejów stosunków polsko-ukraińskich” (redakcja, wstęp i współautorstwo; 2008).
Na ile nacjonalizm polski był doktryną zakorzenioną w rodzimym etosie kulturowym, na ile był „rdzennie polski”? Ernest Gellner twierdzi, że „nacjonalizm tworzy narody” – tzn. ruchy nacjonalistyczne tworzą „etos narodowy” na bazie dość dowolnie wyselekcjonowanych pierwiastków. Z kolei w międzywojniu działacze ruchu ludowego krytykowali endecję za to, że jej etos nie jest pokrewny z tym, co zawiera kultura ludu polskiego, wówczas stanowiącego 3/4 narodu. Czy nacjonaliści są autentycznymi i uprawnionymi wyrazicielami „woli narodu” i „rdzennej polskości”?
72
idee mają konsekwencje? B. G.: Jestem raczej sceptycznie nastawiony wobec Gellnera jako znawcy nacjonalizmów. Oczywiście, że w dziejach i tak bywało, zwłaszcza gdy wypowiedzi rozmaitych „wodzów”, przez nikogo nie poddawane publicznej krytyce, oficjalnie urastały do rangi niepodważalnych prawd, często mijając się z rzeczywistością. Nie było tak jednak zawsze, zwłaszcza w przypadku formacji nie piastujących władzy. Endecja, będąca formacją pozostającą zawsze w opozycji, ale także dość mocno wewnętrznie zróżnicowaną, musiała liczyć się z opiniami swojej klienteli politycznej pod groźbą utraty wpływów. To właśnie historia myśli endeckiej pokazuje, że środowisko przywódcze przystosowywało się do wielu oczekiwań klienteli tej partii. Świadczy o tym jej droga od „pozytywizmu” do idei „Katolickiego Państwa Narodu Polskiego” i ślubów jasnogórskich. To pozwala przyznać rację nacjonalistom polskim i różnym innym, którzy podkreślają swoje osadzenie w etosie zbiorowości narodowej. Oczywiście wyjątkowo bywa i tak, że grupa będąca przy władzy, w przypadku braku wyraźnie wykrystalizowanej świadomości narodowej, tworzy ją poniekąd sztucznie i rozprzestrzenia w społeczeństwie. Poza tym historia zna rozmaite ruchy rewolucyjne, kreujące „nowe kultury” i „nowego człowieka”, które mają ambicje dokonania wielkiej przebudowy. Wtedy bywają one rzeczywiście architektami rzeczywistości. Ale tak przecież nie jest zawsze! Mam wrażenie, że takie stawianie problemu, które tu przywołujemy, przypomina dyskusję o tym, czy pierwsza była kura, czy jajko. Gellner i niektórzy inni autorzy, niechętni nacjonalizmowi, wydają się zarzucać nacjonalistom pewną „sztuczną” kreatywność. Sztuczność jest wszak pewną odmianą fałszu! Ponadto należy pamiętać, że Gellner wypowiada się na temat mechanizmu powstawania świadomości narodowej i jej funkcji. Ale jest to tylko jeden z wielu fragmentów problematyki narodu. Natomiast kluczowe znaczenie ma aksjologia danego nacjonalizmu. Sprawą tą jednak wzmiankowany badacz już się nie zajmuje. Dlatego użyteczność jego metody jest ograniczona. Co do poglądu ludowców na temat endecji, warto wspomnieć jeden istotny wątek. Otóż Adam Doboszyński w ostatniej swej broszurze „W pół drogi” pisał, iż w roku 1918 najwyżej 1/3 ludności mówiącej po polsku posiadała polską świadomość narodową. Według niego, nie posiadała jej większość chłopów i duża część klasy robotniczej. Wyjątkowo nieprzychylnie warstwę chłopską w latach międzywojnia ocenił Aleksander Świętochowski w swojej „Historii chłopów polskich”. Ponieważ sprawa ta może budzić emocje, pozwolę sobie zacytować fragment jego wypowiedzi: „Chłop /.../ nie rozwinął w sobie obywatelskości i patriotyzmu, nie brał chętnie udziału w ruchach zmierzających do odzyskania niepodległości politycznej, a nawet im się przeciwstawiał. W tym odosobnieniu i walce znieprawił swój charakter. Poza nielicznymi stosunkowo wyjątkami wszedł w typowej postaci do Polski niepodległej nieoświecony, nieuspołeczniony i niemoralny”. Krytyka chłopów dokonana przez Świętochowskiego jest znacznie dłuższa i dotyczy różnych innych ich wad. Trzeba też dodać, że tego rodzaju głosy nie należały bynajmniej do rzadkości w II Rzeczypospolitej. Nic więc dziwnego, że endecja, występująca z własnym programem wychowawczym, nie mogła współbrzmieć
w całej rozciągłości z ówczesną mentalnością ludową, a jej dążenia musiały różnić się od oczekiwań ludowców i sporej części warstwy chłopskiej. Myślę, że zacytowane tu opinie i problemy powinny ustawić to zagadnienie na innej płaszczyźnie niż statystyczna. Przypomnę też, że w pierwszych wyborach II Rzeczypospolitej endecja wraz z partiami z nią zblokowanymi uzyskała około 1/3 głosów, co przy 1/3 ludności niepolskiej w państwie, prawdopodobnie oznaczało oddanie na nią mniej więcej około połowy głosów polskich. Pod koniec międzywojnia Stronnictwo Narodowe liczyło ponad 200 tys. członków regularnie płacących składki, a Stronnictwo Ludowe tylko ok. 150 tys. Jak widać, również i statystyki przemawiały na korzyść endecji! Pańskie prace naukowe na temat polskiego nacjonalizmu ukazują dwa aspekty jego związków z religią. Jako specyfikę polskiego ruchu narodowego w międzywojniu wskazał Pan silny rys katolicki, będący jednym z głównych elementów tej doktryny, znacząco odróżniającym polski obóz narodowy od włoskiego faszyzmu, niemieckiego nazizmu, nacjonalizmu ukraińskiego oraz innych skrajnych i szowinistycznych formacji politycznych. Z drugiej strony, poświęcił Pan wiele uwagi „neopogańskiej” doktrynie Jana Stachniuka i Zadrugi, która bazowała nie na afirmacji, lecz na krytyce katolicyzmu, zarówno organizacji kościelnej, jak i etosu, który zdaniem tego myśliciela „zakaził” sedno polskości i skierował Polaków na złe tory. Stachniuk jest przez obóz narodowy traktowany jako „heretyk” właśnie za ów antychrześcijański wymiar doktryny – ale w jego teoriach można doszukać się podobnego ducha, co u wczesnego Dmowskiego, Balickiego czy Popławskiego. B. G.: Podobieństwo wczesnej endecji z Janem Stachniukiem nie jest sprawą prostą. Wcześni endecy raczej z pozycji obserwatorów stwierdzali pewne fakty życiowe i polityczne, jak ostra walka o byt i wpływy pomiędzy narodami. Uważali, że nieuwzględnianie takich czynników prowadzi donikąd, gdyż każdy realnie myślący polityk musi brać pod uwagę rzeczywistość. Jednak nie obnosili się z zasadami darwinizmu społecznego jako godnymi pochwały i akceptacji. Poza tym nie rozwinęli żadnego zwartego systemu myślowego, który zasługiwałby na miano tzw. prawdy totalnej, tzn. systemu starającego się objaśnić przynajmniej najważniejsze problemy ludzkiego bytu. Historyk Ligi Narodowej, Stanisław Kozicki, pisał na ten temat: „cel był polityczny, zakres polityka polska, zadanie na wskroś praktyczne. Było to zgodne z maksymą Comte’a – wiedzieć, aby przewidzieć celem zaradzenia”. Tymczasem Stachniuk stworzył własną „prawdę totalną” z rozwiniętą filozofią człowieka i kultury, w zamierzeniu mającą wyprzeć inne światopoglądy. Stachniuk i jego towarzysze różnili się też znacznie od liderów wczesnej endecji. Zadrużanie byli bowiem zapatrzeni na prawdziwe i rzekome sukcesy gospodarki sowieckiej i realizowane tam plany pięcioletnie oraz metody sowieckiej socjotechniki. Propagowali społeczeństwo bezklasowe i dominację subkultury robotniczej. Biograf Stachniuka, Antoni Wacyk, określał
73
Endecja była kiedyś jednym z kluczowych stronnictw politycznych, a jej różne „przybudówki” tematyczne i organizacyjne czyniły z niej nie tyle partię, co raczej swoisty ruch społeczny. Jak Pan ocenia długofalowy wpływ doktryny narodowej na światopogląd Polaków? Czy hasła endecji przetrwały zawieruchę dziejową i w istotny sposób oddziałują na etos dzisiejszych Polaków – jeśli nie tych „przeciętnych”, to elit polityczno-kulturowych? Zwolennicy ruchu narodowego wskazują na wciąż silny „katolicyzm ludowy”, na pewien tradycjonalizm obyczajowy Polaków, z kolei krytycy takich postaw straszą widmem prężnych „demonów nacjonalizmu”. Czy rzeczywiście na początku XXI wieku można zauważyć w Polsce, wśród społeczeństwa, silne oddziaływanie haseł i systemu wartości wyznawanego przez ruch narodowy 70-80 lat temu? B. G.: O popularności endeckich idei świadczy do pewnego stopnia znaczna ilość podejmowanych tematów badawczych związanych ze spuścizną tego ruchu, a także zainteresowanie tymi pracami ze strony nieprofesjonalistów. Poza tym wielu działaczy opozycji antykomunistycznej, a potem polityków III Rzeczypospolitej studiowało myśl endecką. Z drugiej jednak strony, po roku 1989 partie proweniencji endeckiej nie cieszyły się popularnością, pozostając w obrębie opozycji pozaparlamentarnej. Następnie wtopiły się w Ligę Polskich Rodzin, aby znowu znaleźć się po ostatnich wyborach poza parlamentem. Śmiem twierdzić, że nie obeszło się bez pewnych interwencji innych sił politycznych, którym zależało, aby w Polsce nie odrodził się silny polski ruch narodowy, związany mocno z katolicyzmem. Jednak nie zdołało to przeszkodzić przetrwaniu poszczególnych idei lansowanych przez endecję, na czele z wypracowanym przez nią stosunkiem do Niemiec. Poza tym idee te zyskały potwierdzenie swojej słuszności w wydarzeniach historycznych, które zapewne wzmocniły siłę ich oddziaływania. Natomiast nie byłbym skłonny do przyjęcia tezy, że endeckość, jako pewna całość, nadal szeroko oddziałuje na społeczeństwo polskie. To, że mówi się u nas o „demonach nacjonalizmu” czy „skrajnym nacjonalizmie”, to jeszcze nie świadczy o niczym poza tym, że istnieją siły zwalczające wszelką tożsamość narodową, a nacjonalizm z definicji stoi na jej straży. W takiej sytuacji „demoniczność” czy „skrajność” występują w roli
odstraszających epitetów, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Polski nacjonalizm w wydaniu endeckim był zresztą zawsze umiarkowany. W latach 30. zaczął przybierać postać silnie tradycjonalistyczną i fundamentalistyczną. Wyrazem tego stała się idea budowy „Katolickiego Państwa Narodu Polskiego”, które miało być państwem wyznaniowym. Formuła taka cechowała się jednak nie tyle „skrajnym nacjonalizmem”, co mediewalizmem, co oznaczało uporczywy antymodernizm. Była ona przykładem rozmiękczania początkowego nacjonalizmu na korzyść pierwiastków konfesyjnych. Świadczą o tym dobitnie liczne sformułowania ideologiczne, jak np. „Gospodarka narodowa” Adama Doboszyńskiego, propagująca swoisty antyindustrializm, tzn. oparcie gospodarki na systemie małych warsztatów, oraz coraz częstsze odwołania do filozofii Akwinaty. W endecji końca lat 30. różne nowe koncepcje polityczne i społeczne przedkładano do oceny teologom w celu potwierdzenia ich katolickiej prawomyślności! Gdzie więc było tu miejsce na „skrajny nacjonalizm”? Roman Dmowski
ich nawet jako ludzi „z dołów społecznych”. Natomiast elita endecka reprezentowała subkulturę typowo inteligencką. Ponadto w środowisku tym naloty darwinizmu społecznego, widoczne na początku, z czasem znikły zupełnie, ustępując społeczno-politycznym poglądom katolickim. Można też przyjąć, że formacja Stachniuka stanowiła polską odmianę „narodowego bolszewizmu”, co różniło ją również od wczesnej endecji, przynależnej przecież do kręgu prawicy. Tak więc, uogólniając, należy stwierdzić, że zbieżności endecji z Zadrugą były stosunkowo niewielkie i dotyczyły tylko wczesnej fazy rozwojowej tej pierwszej. W fazie późniejszej młoda endecja przybrała postać „nacjonalizmu chrześcijańskiego”.
Obóz narodowy wiązał się w latach 30. z pewną koncepcją cywilizacji o charakterze antymodernistycznym, a więc powiedzmy sobie wprost – przestarzałym. I to jest prawdziwy problem nacjonalizmu polskiego, a nie jego rzekoma skrajność! Formacjami wysuwającymi w obrębie polskiego nacjonalizmu postulaty modernizacyjne były natomiast Falanga i neopogańska Zadruga. Obie były nieliczne – druga wręcz znikoma. O ile pierwsza krzykliwie i nachalnie demonstrowała swój katolicyzm, który wyraźnie nie starczał jako podstawa dla wszystkich jej idei, to druga zwalczała go namiętnie. Trzeba dodać, że obie formacje wysuwały koncepcje totalistyczne i dlatego można je nazwać próbami chybionymi. Niemniej jednak gwoli szacunku dla prawdy historycznej trzeba pamiętać, że próbowały brać na
74
idee mają konsekwencje? warsztat rożne trudne problemy związane z naszym niskim poziomem cywilizacyjnym i kulturą społeczną. W przeciwieństwie do nich, „młoda” endecja beztrosko uprawiała swoisty mediewalizm, co było, zwłaszcza w naszych warunkach geopolitycznych, nieodpowiedzialnym doktrynerstwem i wyrazem braku logiki. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę wysuwane przez to środowisko hasło „Wielkiej Polski”, którego realizacja wymagała przecież siły państwa, jaką mógł dać tylko rozwinięty industrializm. Myślę, że współczesna neoendecja nadal jest przez wielu postrzegana jako formacja przestarzała, co także ogranicza jej wpływy w świadomości społecznej. W latach 90. mówiło się o kryzysie polskiej tożsamości narodowej. Kryzys ten należy uznać za skutek poprzedzającego je półwiecza – indoktrynacji komunistycznej, która poczyniła szczególnie dotkliwe wyłomy w polskim myśleniu o narodzie i ojczyźnie. Sytuacja ta wydaje się jednak powoli zmieniać. Ale czy to ma oznaczać odradzanie się wpływu systemu wartości wyznawanego przez ruch narodowy 70-80 lat temu? Rzetelna odpowiedź wymagałaby specjalnych badań. Tu dochodzimy do słynnej sentencji Jerzego Giedroycia, że Polską rządzą dwie trumny – Dmowskiego i Piłsudskiego. Czy Pańskim zdaniem, na poziomie elit politycznych i kulturowych te dwie tradycje są wciąż istotne i wyznaczają kierunki działania? Nie mam na myśli obecności w Sejmie czy w kolejnych rządach, pojedynczych osób i partii odwołujących się do Dmowskiego, lecz to, czy pytania stawiane przez endecję i proponowane przez nią rozwiązania stanowią do dziś istotny element myśli politycznej, sporów intelektualnych itp. B. G.: Żywotność poglądów endeckich jest największa na odcinku spraw niemieckich. Sprawy te zostały przypomniane przy okazji wchodzenia Polski do Unii Europejskiej i związanych z tym obaw o polskie ziemie zachodnie, wykup ziemi, fabryk, banków czy prasy przez kapitał niemiecki oraz uaktywnienia się tzw. mniejszości niemieckiej na Śląsku Opolskim, będącej w rzeczywistości ludnością słowiańską, zgermanizowaną dopiero w XX wieku, która po doświadczeniach z Polską w wydaniu peerelowskim, wybrała opcję niemiecką. Unaoczniło to małą zdolność asymilacyjną żywiołu polskiego i przyniosło pewne poczucie niemocy i zagrożenia po stronie polskiej. Kwestie polsko-niemieckie zostały dobrze przemyślane przez endecję i wraz z ich kolejnymi nawrotami, siłą rzeczy sięga się do myśli endeckiej. Natomiast w obecnej polityce wschodniej zaznaczają się wpływy myśli piłsudczykowskiej. Świadczy o tym stosunek do Ukrainy, Litwy i Białorusi. W polityce tej nie widać pierwiastków pochodzenia endeckiego, czego wyrazem jest, moim zdaniem, zaniedbywanie interesów polskiej mniejszości na byłych Kresach Wschodnich, co oznacza brak szacunku dla nacjonalistycznej zasady strzeżenia nienaruszalności całości etnicznej narodu. Nacjonaliści prezentują się jako jedyni, ostatni obrońcy specyfiki, wyjątkowości, dorobku kulturo-
wego. Czy nie jest jednak tak, że środowiska endeckie bronią takiej wersji „polskości”, której albo już de facto nie ma, albo nie pasuje do realiów obecnej epoki? Nierzadko można odnieść wrażenie swoistego zarozumialstwa i uzurpacji ze strony środowisk nacjonalistycznych, które zdają się przekonywać, że tylko one są „prawdziwymi Polakami” i mają niejako monopol na wyrażanie interesów narodowych. Czy taka postawa przypadkiem nie służy źle tak czy inaczej pojmowanej sprawie narodowej? B. G.: Zgadzam się w zupełności. W ten sposób nacjonalizm polski jest identyfikowany z czymś, co nie wytrzymuje już próby czasu i jawi się jako idea nieatrakcyjna. Powiedziałem już, że młoda generacja endecka identyfikowała się z integrystycznym katolicyzmem i skrajnie tradycjonalistycznym modelem cywilizacji. W wyniku przyjmowania takiego światopoglądu potępiano nawet Konstytucję 3 Maja i Komisję Edukacji Narodowej jako wydarzenia przesycone duchem Oświecenia, zwracając się jednocześnie do czasów saskich i sarmatyzmu jako synonimów kultury katolickiej w Polsce... Dlatego Jan Stachniuk sugestywnie określił ten trend mianem „recydywy saskiej”. Nacjonalizm młodoendecki na tyle identyfikował się z „cywilizacją rzymską” (łacińską), czyli katolicką, że bez reszty wpisywał w nią sprawę polską! Studiując publicystykę tego środowiska, niejednokrotnie ma się wrażenie, że sprawa katolicka była stawiana tam na pierwszym miejscu, przed polską. Przypominam sobie jeden z artykułów zamieszczonych w głównym periodyku endeckim, w „Myśli Narodowej”, który wychwalał kanclerza Metternicha jako architekta „Świętego Przymierza”, nie pamiętając, że był on również współautorem kolejnego rozbioru Polski! Inny sławił Habsburgów jako filar Cesarstwa Niemieckiego, które rzekomo „zapewniało ład wśród narodów Europy”, w rzeczywistości niszcząc Słowian zachodnich, o czym też nie wspominano. To są tylko niektóre przykłady a można ich przytoczyć więcej. Podobna gradacja występowała również w III Rzeczypospolitej. Widać to było na łamach takich pism, jak „Sprawa Polska” czy „Prawica Narodowa”. W tym drugim wyrażano np. wielką troskę o mnożenie się liczby muzułmanów i meczetów we Francji, nie pisząc prawie nic albo niewiele o żywotnych sprawach polskich. Znam też pewną grupę narodowo-katolicką w Polsce, która odwiedzała Wandeę, aby wraz z miejscowymi obchodzić rocznice powstania wandejskiego, będącego wyrazem obrony ancien regime’u. Przypomnę, że sprawa polska w tamtych czasach nie była powiązana z monarchistami francuskimi, lecz ze stroną przeciwną! Wszystkie te przykłady świadczą, że pierwiastek światopoglądowy góruje dość często w formacji endeckiej – poczynając od lat 30. – nad narodowym. Z drugiej jednak strony, „środowiska narodowe” najczęściej mówią o interesie narodowym, co w kontekście atakowania tej wartości, jak i samego patriotyzmu przez formacje kosmopolityczno-liberalne, czyni słuszne wrażenie, że są one gorliwymi obrońcami tożsamości polskiej, choć oczywiście pojmowanej na własną modłę. Pamiętajmy
75
© Gerencjusz, www.alkemiq.pl
jednak, że wszystko to jest w jakimś stopniu względne, gdyż np. dla nacjonalistów-neopogan z otoczenia Stachniuka, młodoendecy byli przede wszystkim „watykańską kolonią nadwiślańską”. Ponadto po II soborze watykańskim, gdy Kościół rozstał się z ideą państwa wyznaniowego, ideologiczne systemy i siły narodowo-katolickie stały się dla niego mało przydatnym sprzymierzeńcem. Politolog i zarazem tradycjonalista z przekonania, prof. Jacek Bartyzel, stwierdził nawet, że „Kościół zdradził”! O stosunku Kościoła do polskości w dobie obecnej świadczy też jego postawa wobec języka polskiego na obszarze dawnych Kresów Wschodnich. Ma ona charakter wybitnie koniunkturalny. Tam Kościół staje się coraz bardziej rozsadnikiem białoruszczyzny czy języka ukraińskiego, czego konsekwencją będzie depolonizacja naszych rodaków. Myślę więc, że powoli nadchodzi czas na dokonanie nowych przewartościowań i podjęcie dyskusji nad nowym kształtem polskiej idei narodowej. Solidaryzuję się z wątpliwością, czy współcześni endecy powinni mieć monopol na wyrażanie interesów narodowych.
Nowoczesna cywilizacja na różne sposoby podkopuje dotychczasowy styl życia i system wartości. Mówiliśmy m.in. o takim istotnym elemencie polskiej tożsamości, jak religijność chrześcijańska. Łatwo jednak wyobrazić sobie postępującą sekularyzację społeczeństwa czy choćby „spłycenie” wiary i praktyk religijnych, znane z wielu krajów wysokorozwiniętych. Czy wzorzec Polaka-katolika nie straci sensu wraz z malejącą rolą Kościoła? Jakie inne aspekty kultury mogłyby się w przyszłości sprawdzić jako ważny składnik konstytutywny tożsamości narodowej? B. G.: Wzorzec Polaka-katolika zapewne straci w przyszłości swoje znaczenie. Zresztą, jak wspominałem, również dawniej miał on swoje poważne wady. Jan Stachniuk za cechę konstytutywną nowej kultury narodowej proponował uznać kreatywność, jako czynnik generujący wysoką cywilizację, zdolną także do asymilacji innych. Doktryna Stachniuka, chociaż zawierała liczne skrajności, wchodząc w ostry konflikt z katolicyzmem, ma pewną wartość jako idea apoteozująca pracę i twórczość oraz jako krytyka kultury statycznej. Stachniuk był do pewnego stopnia kontynuatorem myśli Stanisława Brzozowskiego. Podobnie jak Brzozowski, chociaż w inny sposób, starał się wyjaśniać, dlaczego jako naród nie staliśmy się architektami kroczącej naprzód cywilizacji, plasując się tym sposobem w rzędzie kilku przodujących narodów świata. Opierał się na dorobku uczonych zajmujących się relacjami między religiami a życiem ekonomicznym na świecie (Max Weber i inni), propagował dynamizm i heroiczny stosunek do życia. Dlatego jego dorobku nie powinno się pomijać w dyskusjach o przyszłej polskiej idei narodowej. Uważam, że nacjonalizm polski w takiej postaci, w jakiej funkcjonuje do dzisiaj, wymaga gruntownej przebudowy i przystosowania do warunków stale zmieniającego się świata. Za kanwę tej przemiany mogłaby posłużyć spuścizna endecji z przełomu XIX i XX wieku, kiedy liderów ruchu narodowego określano jako „pozytywistów”. Wokół tego powinno się dokonać syntezy innych odcieni nacjonalizmu polskiego, a także innych kierunków nie-kosmopolitycznych, wybierając z nich najbardziej przydatne wątki, a szczególnie te, które mogą służyć wzmożonej dynamice i rozwojowi cywilizacyjnemu naszego narodu z myślą o jego przyszłości i trwaniu. Dziękuję za rozmowę. Kraków, 13 marca 2008 r.
idee mają konsekwencje?
Z ludem i dla ludu od ponad stulecia z prof. Janem Jachymkiem rozmawia Michał Sobczyk
Mówiąc o polskim ruchu ludowym, przywołujemy ponad 100 lat działalności społeczno-politycznej. Proszę przypomnieć główne etapy jego rozwoju. Jan Jachymek: Wśród historyków i politologów trwają spory co do formalnej daty powstania pierwszego z ugrupowań ludowych. Na ogół przyjmuje się 1895 r., tj. datę utworzenia Stronnictwa Ludowego w Galicji, w Rzeszowie. Nieżyjący już prof. Antoni Gurnicz opublikował jednak książkę „O równą miarkę dla chłopów”, w której pisał, że pierwszym ugrupowaniem ruchu ludowego był Związek Stronnictwa
prof. Jan Jachymek (ur. 1939) – politolog i historyk. Zajmuje się głównie polską myślą polityczną i historią XX w., jeden z najwybitniejszych znawców historii polskiego ruchu ludowego. Absolwent Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, z uczelnią tą związany do dziś – obecnie jest kierownikiem Zakładu Myśli Politycznej Wydziału Politologii, którego był jednym z organizatorów i pierwszym dziekanem. Autor kilkunastu książek, m.in. „Myśl polityczna PSL Wyzwolenie 1918-1931” (1983), „Polskie Stronnictwo Ludowe Lewica (1913-1924). Studium o powstaniu, działalności i rozkładzie ugrupowania politycznego” (1991), „Neoagraryzm i trzecia droga. Przebudowa i walka o nową Polskę” (1993), „Więcej niż niepodległość: Polska myśl polityczna 1918-1939” (współred.; 2001). Od czasu studiów zaangażowany w działalność Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, m.in. działał w Komisji Historycznej Wojewódzkiego Komitetu ZSL, od 1988 r. był członkiem Naczelnego Komitetu ZSL, a w 1989 r. – członkiem Zespołu Reform Politycznych Okrągłego Stołu. Członek Prezydium Zarządu Głównego Ludowego Towarzystwa Naukowo-Kulturalnego, którego był członkiem-założycielem, wiceprzewodniczący Rady Naukowej Zakładu Historii Ruchu Ludowego, zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego. Uhonorowany m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Medalem Komisji Edukacji Narodowej i Medalem Wincentego Witosa.
b Krzysztof Wojciechowski
76
Chłopskiego, założony w Nowym Sączu dwa lata wcześniej. W pewnym sensie wątpliwości te rozwiał Jakub Bojko, jeden z nestorów ruchu ludowego, który powiedział, że „z Potoczków nie rozlała się rzeka”. Co to wyrażało? Bracia Jan i Stanisław Potoczkowie organizowali wspomniany ZSCh, z tym, że organizacja ta miała z jednej strony charakter lokalny, a z drugiej – była pod silnym wpływem Kościoła, co ograniczało jej suwerenność. Przez ruch ludowy najczęściej rozumie się natomiast działalność tych organizacji, które cechowała niezależność od innych ośrodków. W 1903 r. SL zmieniło nazwę na Polskie Stronnictwo Ludowe, a następnie opublikowało nowoczesny program partii politycznej, mimo że był to dopiero początek XX w. Jego autorem był Bolesław Wysłouch, nestor ruchu, który już wcześniej, w 1886 r. publikował „Szkice programowe”, gdzie wykładał poglądy i ideologię ruchu. Wysłouch, absolwent Instytutu Technicznego w Petersburgu, studiował razem z Ludwikiem Waryńskim, z tym że Waryński poszedł do pracy wśród robotników, a Wysłouch – wśród chłopów. Z rzeszowskiego PSL w 1913 r. wskutek rozłamu wyłoniły się dwa ugrupowania: PSL „Piast” z Jakubem Bojko na czele i PSL „Lewica” z Janem Stapińskim. Po odzyskaniu niepodległości, PSL „Piast” brało udział w rządach, miał trzy razy premiera, czyli Wincentego Witosa, oraz ministrów w różnych gabinetach. W 1931 r. doszło do powstania Stronnictwa Ludowego w wyniku połączenia trzech ugrupowań: PSL „Piast”, PSL „Wyzwolenie” i Stronnictwa Chłopskiego. Program ludowców stał się wówczas podstawą doktrynalną ideologii agrarystycznej, którą ludowcy przyjęli jako swój światopogląd, inny od socjalistycznego, konserwatywnego, narodowego czy sanacyjnego, po prostu – własny. Ruch ludowy ma zatem ponad 110-letnią tradycję działania, co szczególnie ważne – ciągłą. Zmieniały się nazwy ugrupowań, politycy, programy, ustroje państwowe, ale ruch jako taki funkcjonował. Co byłby Pan skłonny uznać za najbardziej istotny wkład ruchu ludowego w życie i zbiorową świadomość Polaków? J. J.: Zakres oddziaływania ruchu ludowego (na jego czele stały partie, jednak tworzyły go także m.in. organizacje młodzieżowe, strażacy, teatry
77 i chóry ludowe) zmieniał się, jednak generalnie podstawą jego społecznego działania, „bazą”, była wieś i chłopi. Tym niemniej, cały czas starał się oddziaływać także na pozostałe warstwy społeczne. Partie ludowe nie miały wyłącznie klasowego charakteru, obejmowały programami całokształt spraw publicznych, łącznie z gospodarką, bezpieczeństwem państwa itp., i starały się dla tych koncepcji pozyskiwać kogo się dało. Zasięg oddziaływania ruchu miał charakter zmienny, ale na ogół był znaczny. Działo się tak dlatego, że stawiał sobie dwa wielkie, ambitne cele. Pierwszym była walka o niepodległość Polski i złączenie jej ziem w jednym organizmie państwowym. Ludowcy wychodzili z założenia, że jedynie we własnym państwie można realizować interesy nie tylko wsi i chłopów, ale i całej ludności zamieszkującej Polskę – i to im zyskiwało zwolenników. Druga wielka idea, filar, który służył za podstawę ruchu ludowego, to społeczne wyzwolenie chłopów i ich „uobywatelnienie”, zniesienie kurateli innych warstw nad chłopami (tzw. patronatu), zrównanie ich z nimi w prestiżu i warunkach materialnej egzystencji. Idee ludowe zyskiwały zwolenników także dlatego, że były rdzennie polskie, wyrosłe z tutejszej gleby, bez zewnętrznych naleciałości ani sterowania. To dlatego ruch eksponował trzy grupy wartości. Po pierwsze, dążył do urzeczywistnienia idei Polski Ludowej – ta nazwa pochodzi z początku XX w., wtedy np. działał Związek Młodej Polski Ludowej (1906-1908). Ludowcy jeszcze pod zaborami określili, że przyszłe państwo powinno być ludowe, tj. demokratyczne (gr. demos to przecież lud). Po drugie, ludowcy szanowali zasady i wartości narodowe. Po trzecie, jakkolwiek byli przeciwni mieszaniu się hierarchii kościelnej do polityki, uznawali przydatność etyki chrześcijańskiej w życiu publicznym, prywatnym, a także międzynarodowym. Jak te wszystkie cechy ruchu ludowego przekładały się na realny wpływ na społeczeństwo? J. J.: Oczywiście nie da się tego dokładnie określić, ale pomocne są tu dane matematyczne, jak wyniki wyborcze czy masowość ruchu; pod tymi względami ludowcy rywalizowali o palmę pierwszeństwa z ruchem narodowym. Ludowcy, gdyby zsumować wszystkie ugrupowania, mieli w pierwszych latach niepodległości ok. 120-130 posłów, tyle co endecja. Była to skala poparcia rzędu dwudziestu kilku procent, więc w tym sensie ruch ludowy miał wpływ na co czwartego obywatela w państwie. Dwie najbardziej masowe partie polityczne międzywojnia to SL, które w 1932 r. zrzeszało 289 tys. członków, oraz Stronnictwo Narodowe, które w 1936 r. liczyło 183 tys. osób. To ludowcy i endecja określali wtedy puls życia politycznego w Polsce. Wielki strajk chłopski z 1937 r., w czasie którego policja sanacyjna zabiła 44 chłopów, miał poparcie około 30% społeczeństwa. Byłby to jeszcze jeden dowód, że mniej więcej 1/3 społeczeństwa orientowała się na ideologię i myśl polityczną ruchu ludowego. Ponadto, Bataliony Chłopskie z II wojny światowej były drugą pod względem liczebności formacją zbrojną, po AK.
A wpływ mniej bezpośredni, związany nie tyle z potencjałem organizacyjno-politycznym, zdolnością wprowadzania pewnych tematów do debaty publicznej czy tworzenia inspirujących koncepcji intelektualnych? Przemyślenia młodych ludowcówagrarystów fascynowały np. Marię Dąbrowską. J. J.: Wypracowanie własnej ideologii było możliwe, ponieważ w ruch ludowy angażowali się także ludzie z warstwy inteligenckiej, ale „czujący” problematykę wsi lub z niej pochodzący. Jako przykład podam dwóch wybitnych teoretyków ruchu ludowego z okresu międzywojennego: Stanisława Miłkowskiego, autora m.in. książki „Agraryzm jako forma przebudowy ustroju społecznego”, który skończył studia prawnicze na UJ, oraz Jerzego Kuncewicza, adwokata, filozofa, który już w 1930 r. opublikował książkę pod bardzo wymownym tytułem „Przebudowa. Rzecz o życiu i ustroju Polski”. Obaj sformułowali wizję przyszłego państwa, „trzeciej drogi” rozwoju społecznego, odrzucającej zarówno marksistowski kolektywizm, jak i wybujały indywidualizm kapitalistyczny, zwłaszcza w jego monopolistycznej wersji. Jak wizje ludowców oddziaływały na kształt państwa? Przypomnijmy, że pierwsza konstytucja w Polsce niepodległej, Konstytucja Marcowa, została uchwalona w czasach pierwszego gabinetu Witosa. Ludowcy mieli duży wpływ na kształt ustrojowy Polski, przez co budowali autorytet dla ruchu i jego przywódców. Przyjazd Mikołajczyka w celu współtworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w końcu czerwca 1945 r. był przyjmowany nie tylko jako powrót polityka ludowego, ale wybitnego działacza i przywódcy państwowego, który dawał nadzieje na obronę demokracji i suwerenności Polski przed stalinizacją. Są liczne fakty świadczące o tym, że ludowcy ściśle łączyli interes społeczny chłopów i wsi z interesem państwowym, narodowym Polski. Nie widzieli w tym jakiejkolwiek sprzeczności, stąd agraryści w latach 30. zapisali w swoim programie, że chłopi są w stanie wziąć odpowiedzialność za państwo. Uważali, że robotnicy jako warstwa społeczna nie stoją twardo na gruncie narodowym, lecz są penetrowani przez różne grupy, także o charakterze ponadpaństwowym, z kolei ziemian traktowali jako epigonów szlachty, a należące do nich wysepki dobrobytu miały ich zdaniem charakter schyłkowy. Według nich, chłopi byli do pełnienia wiodącej roli predysponowani pracą, czyli wytwarzaniem produktów, bez których nie mogłaby się obejść żadna warstwa społeczna, a także zasługami dla Polski, walką o nią i służbą dla niej. Pamiętali słowa, których autorem był Witos: „Kiedy nie było Polski – dążyć do niej, gdy przyszła – pracować dla niej, a gdy była w potrzebie – bronić jej”. Witos mówił, że Polski jest tyle, ile chłop przewraca pługiem ziemi, że to on wyznacza granice. Jakie jest historyczne „umiejscowienie” ludowców na scenie politycznej? J. J.: Właściwa ludowcom była koncepcja środka politycznego. Argumentowali, że chłopi jako warstwa są ulokowani między tymi, którzy nic nie posiadają, czyli robotnikami, żyjącymi ze sprzedaży własnej pracy, a tymi, którzy
78
idee mają konsekwencje? posiadają dużo i żyją całkiem nieźle wyłącznie z tego, jak fabrykanci, ziemianie, latyfundyści. Ludowcy uważali, że chłopi są rdzeniem narodu, gdyż z jednej strony są właścicielami pewnej niedużej własności, nie dającej podstawy do wyzysku drugiego człowieka, a z drugiej – i przede wszystkim – są ludźmi pracy, więc łączą cechy, których nie ma żadna ze „skrajnych” grup społecznych. Odwoływali się ponadto do historii Polski, powiadając, że Rzeczpospolita w końcu XVIII w. upadła w dużej mierze dlatego, że jedynie szlachta była narodem, a więc państwo miało bardzo wąską podstawę społeczną swojej władzy. Nie było to jednak takie „centrum”, jakie dziś jest powszechne, tzn. raczej zachowawcze. Jak dla narodowców najwyższą wartością był naród, tak dla ludowców – ziemia, bez której nie ma ojczyzny. Dlatego uważali, że trzeba podejmować reformy społeczne, żeby dojść w przyszłości do ideału, jakim jest Polska demokratyczna. Początkowo wydawało im się, że da się to zrobić przy pomocy kartki wyborczej, gdyż wieś zamieszkiwało w międzywojniu ok. 3/4 mieszkańców Polski. To jednak tak automatycznie nie zadziałało, toteż stwierdzili, że do Polski Ludowej należy dochodzić drogą oddolną, a nie odgórną. Angażować się w działalność w gminie, zajmować stanowiska w samorządzie, tworzyć różnego rodzaju organizacje społeczne i gospodarcze – by podnosić wieś cywilizacyjnie, a także zwiększać swoje wpływy. Dochodziła do tego szeroka praca nad rozwojem prasy rolniczej, szkolnictwa, oświaty i czytelnictwa wśród ludu, spółdzielczość, działalność chórów, teatrów ludowych, straży ogniowych... Ludowcy uważali, że nie da się „pójść na skróty”, gdy chce się zbudować trwały ustrój. Wracali do myśli demokratycznej i reformatorów życia społecznego XIX w.: ks. Stanisława Staszica, Joachima Lelewela, ks. Piotra Ściegiennego, chcieli lud wprzęgnąć w rytm spraw państwa, żeby dla niego pracował, ale też czuł, że to jego państwo. Zasługą agrarystów było to, że sformułowali własne zasady ustrojowe, oparte na praktycznych doświadczeniach chłopów. Była to wizja „państwa środka”, pozbawionego skrajnych rozwiązań społecznych, czy to o charakterze liberalnym, czy kolektywistycznym. To była podstawowa cecha odróżniającą agraryzm od innych doktryn społeczno-politycznych, choć ludowcy ochoczo współpracowali z przedwojennym PPS-em, partią szczerze lewicowo-demokratyczną, z którą tworzyli rząd w Lublinie w listopadzie 1918 r., a później Centrolew (1930 r.) oraz współdziałali z chadekami, próbując zmontować Front Morges w końcu lat 30. To były „sąsiedzkie” partie: PPS lekko na lewo, chadecja lekko na prawo. Podsumujmy zatem: idee ruchu ludowego, stopniowo wcielane w życie przez jego silną reprezentację polityczną, odwoływały się do interesu całości społeczeństwa, były rozwijane przez wybitnych, nieszablonowych myślicieli oraz propagowane wśród szerokich mas poprzez praktyczną działalność społeczną. Jak to się zatem stało, że obecnie w życiu publicznym rzadko słyszy się odwołania do tej tradycji, w przeciwieństwie do dorobku endecji czy piłsudczyków?
J. J.: W społeczeństwie polskim, tak przed wojną, jak w PRL-u, a nawet i obecnie, istnieją pewne skłonności do monopartyjności i wodzostwa, choć formalnie każdy je potępia i opowiada się za pluralizmem. Przewrót majowy, który w ósmym roku niepodległości obalił trzeci gabinet Witosa, do dziś nie jest potępiony jako zwykły pucz wojskowy, w którym zginęło 379 osób. Nikt za niego nie odpowiedział, a legenda Piłsudskiego pozostaje nienaruszona. Te tęsknoty nie były odosobnione także w Stronnictwie Narodowym. Jędrzej Giertych w 1938 r. napisał, że po zakończonej wojnie w Polsce władzę obejmą albo narodowcy, albo komuniści. Również w pierwszym okresie PRL pierwszy sekretarz KC to był wódz, ojciec narodu (czy naród tego chciał, czy nie), choć formalnie był przecież jeszcze premier rządu. W dobie obecnej, bez mała 20 lat od przebudowy ustrojowej, również widać, że niektórzy chcieliby być wodzami. Społeczeństwo nie powinno temu ulegać, a także przyjąć postawę aktywną i wiedzieć, czego chce, a nie mówić, że „polityką niech się zajmują inni”. Kolejne przyczyny tego, że mało słyszymy o ruchu ludowym, są złożone. Po pierwsze, zapanowała swoista „moda na liberalizm”. Choć w Polsce nie mamy liczącej się czy masowej partii jednoznacznie liberalnej, odwołującej się do liberalizmu w nazwie itp., to praktycznie, z małymi wyjątkami, w okresie przebudowy ustrojowej wszystkie ugrupowania realizowały doktrynę liberalną w polityce gospodarczej. Po drugie, bardziej widoczny jest ten, kto głośno krzyczy. Ten, który proponuje pracę organiczną, mrówczą, od podstaw, kto nie jest hałaśliwy, kto stawia bardziej na rozum, niż na emocje, temu trudno się przebić, nie bardzo go widać i słychać. Stąd słabość PSL, które jest ugrupowaniem bardzo „spokojnym”. Inna sprawa, że dzisiejsze PSL nie ma nawet gazety codziennej, a żeby docierać do obywatela, trzeba mieć do tego instrumenty. Po trzecie wreszcie, w naszym społeczeństwie pozostało sporo mentalności poszlacheckiej: to, co wiejskie, jest postrzegane jako gorsze. W niektórych kręgach wręcz do dobrego tonu należy pogardliwy stosunek wobec chłopa, rolnika, wsi. Ten zespół różnych czynników sprawia, że pozycja ruchu ludowego jest taka, jaka jest. Mimo tych problemów odwołujące się do tradycji ludowych PSL ma co pewien czas udział w rządach. J. J.: Nie można być wiecznie w opozycji, bo to męczy i niszczy. PSL jest określane jako „partia obrotowa”, ale to uproszczenie sprawy; mówią tak ludzie niechętni ludowcom. Zawieranie koalicji z bardzo różnymi ugrupowaniami wynika z autentycznie centrowej pozycji Stronnictwa. Mimo tego wszystkiego, o czym przed chwilą mówiłem, kondycja ludowców nie jest wcale najgorsza. Proszę zauważyć, że PSL jest nadal partią parlamentarną, co wielu innym się nie udało, że choć ciągle w prognozach przedwyborczych balansuje poniżej progu, ostatecznie zawsze „wchodzi”. Wybory samorządowe z 2006 r., o czym się nie pisze i nie mówi, wygrało PSL! Jeśli się zsumuje mandaty radnych do rad gminnych, powiatowych i sejmików wojewódzkich w skali kraju, to najwięcej uzyskali ich właśnie ludowcy. Jeden jedyny raz słyszałem o tym w radiu, około piątej rano – to też coś wyjaśnia, prawda? Bez ludowców
79 © władysław szuszkiewicz, http://picasaweb.google.com/romans02
nie da się w Polsce rządzić. Niektórzy mogą się z tego śmiać. Proszę jednak wziąć wyzwolenie z niewoli zaborowej i tworzenie się pierwszych niezależnych ośrodków władzy państwowej w końcu 1918 r. Albo lata 1944-45, gdy USA i Wielka Brytania oddały Stalinowi Europę Środkowo-Wschodnią. Sentymenty poszły na bok, nikt się nie rozczulał nad Polską, że będziemy państwem satelickim. Kiedy przyszło do tworzenia rządu, z Londynu nie przyjechał nikt poza Stanisławem Mikołajczykiem, co niektórzy mają mu za złe i przez co nie został odznaczony Orderem Orła Białego, co okrywa hańbą nasze władze. Gdy trzeba było ratować państwo, demokrację, niepodległość, to przyjechał nie chadek, nie socjalista, nie narodowy demokrata, tylko ludowiec – i wszedł do rządu, mimo że brał na siebie ryzyko związane ze współpracą z bolszewikami. Mówiliśmy o PSL. A co z Samoobroną? To partia „ponadwiejska”, „partia krzywdy ludzkiej”, ale wywodzi się ze wsi, z protestów rolniczych. W ruchu ludowym tradycje radykalnego populizmu są obecne. Weźmy choćby Chłopskie Stronnictwo Radykalne księdza Eugeniusza Okonia z międzywojnia. Chłopi jako warstwa społeczna cechują się raczej rozsądkiem i spolegliwością, ale można zapytać, czy PSL nie jest zbyt „spokojny” w sytuacji, gdy wieś po 1989 r. bez pardonu dyskryminowano społecznie, gospodarczo, kulturowo... J. J.: Samoobrona miała już swoje pięć minut. Złożyły się na to głównie dwie przyczyny. Pierwsza – pogarszające się warunki materialnej egzystencji, jakie dotknęły wieś i rolników w procesie przebudowy ustrojowej po 1989 r. Bieda zaczęła krzyczeć, a usłyszeli to przywódcy Samoobrony i zaczęli do ludzi wsi mówić tak, żeby ci ludzie usłyszeli z ich ust to, co chcieli usłyszeć. I to była przyczyna druga. W historii nie można iść na skróty, a w polityce – grać pod publiczkę,
sezonowo wygrać kampanię, zdobyć mandaty. To się mści wcześniej czy później. Samoobronę zgubiła buta, z jaką jej liderzy napastliwie traktowali PSL – albo na czyjeś zamówienie, albo też z braku rozsądku. Gdzie jest dziś Samoobrona, każdy widzi, tak samo jak też to, gdzie jest PSL. Gwoździem do trumny Samoobrony był fatalny wybór sojusznika politycznego – czyli wejście do koalicji rządowej z Prawem i Sprawiedliwością. Już wtedy – jeśli ktokolwiek miał minimum wiedzy, umiał obserwować życie polityczne na bieżąco – nie miał wątpliwości, że Samoobrona zostanie „zmielona”. Za błędy w polityce się płaci. W kwestii wspomnianego populizmu, nieobcego też ludowcom – sięgając do przeszłości i ks. Eugeniusza Okonia, warto wspomnieć, że na jednym z wieców przedwyborczych obiecał wybudować most. Gdy ktoś rzucił z tłumu, że nie płynie tędy rzeka – mówca odparł, że będzie tu płynęła rzeka, nad którą stanie most. Dzisiaj takie obietnice należy włożyć między bajki. Siłą PSL jest właśnie rozwaga i spokój, nie krzyk i hałas, nie puste obiecanki, lecz zdroworozsądkowe podejście. Obecna słabość PSL ma przyczynę w tym, że współcześnie bardzo słaby jest w polskim życiu politycznym środek, centrum. Na prawo od ludowców nie ma silnej partii chadeckiej – chociażby na miarę Stronnictwa Pracy, brakuje również szczerze lewicowej partii – na lewo od ludowców – jaką była w II RP Polska Partia Socjalistyczna. Nienajlepiej to świadczy o naszym współziomku, który niemal jak w zegarku tuła się co cztery lata między partiami postsolidarnościowymi, a postpeerelowskimi. Brak silnego centrum jest słabością współczesnego życia politycznego w Polsce – w tym i PSL-u jako partii bardzo centrowej. Do tego dochodzi jeszcze jeden powód. Czy to zwolennicy marksistowskiego kolektywizmu, czy też wybujałego monopolistycznego indywidualizmu liberalnego, mieli i mają umocowanie w strukturach ponadnarodowych czy ponadpaństwowych. Ludowcy tego nie mają.
idee mają konsekwencje? Mówiliśmy o tym, że tradycje ruchu ludowego są dziś „mało widoczne”. Jak bardzo z tym ruchem oraz z własną klasą społeczną utożsamiają się „zwykli chłopi”? J. J.: Wieś jako miejsce zamieszkania znacznej części elektoratu była i jest penetrowana przez różne ruchy społeczne i polityczne. Można powiedzieć, że ludowcy nigdy nie mieli monopolu na rząd dusz chłopskich, choć oczywiście do tego aspirowali. Jeśli chodzi o to, kto się dzisiaj odwołuje do tradycji ruchu ludowego i jego wartości, to takich ośrodków jest dużo, ale są one mniej popularne, ich działalności nie jest powszechnie znana. Są różne organizacje, jak Związek Młodzieży Wiejskiej, Towarzystwo Uniwersytetów Ludowych czy Ludowe Towarzystwo Naukowo-Kulturalne. Są i instytucje, jak Muzeum Historii Wincenty Witos
80
Widzimy obecnie, jakie katastrofalne skutki może przynosić nadmierna ingerencja człowieka w życie przyrody, jak osiągnięcia nauki i techniki mogą zarówno służyć ludziom, jak i stać się narzędziem całkowitej zagłady. Między innymi tutaj jest miejsce dla neoagraryzmu, jako kolejnego etapu rozwoju myśli ludowej. Współcześni ludowcy uznali w okresie przebudowy ustrojowej, że pewne założenia agraryzmu życie zweryfikowało negatywnie lub uczyniło nieaktualnymi, np. chłopi nie są dziś rdzeniem narodu polskiego, zaledwie jedna piąta społeczeństwa jest zatrudniona w rolnictwie, a w miarę upływu czasu ta liczba będzie malała. Dlatego szukają nowej wersji agraryzmu, nie tracąc z pola widzenia tych wszystkich wartości, które on pielęgnował, jak szacunek do wiedzy, do drugiego człowieka, pokojowe współżycie z innymi narodami, zasada sprawiedliwości społecznej, eliminacja wyzysku, który narusza godność ludzką. Myślę i spodziewam się, że jeśli bieg wydarzeń będzie się układał normalnie, ideologia ruchu ludowego oraz jego koncepcje będą zmierzały w kierunku „ekologicznego humanizmu”. Działania ludowców powinny być nastawione na zachowanie równowagi w relacji człowiek – świat przyrodniczy. Stąd rolnictwo ekologiczne i cały kompleks innych działań nastawionych na to, żeby uświadamiać ludziom, że nie powinniśmy podcinać gałęzi, na której siedzimy, bo wtedy wszystko inne straci sens, także władza i wpływy polityczne. Jaka powinna być baza społeczna „nowego” ruchu ludowego? Jakie hasła powinny się znaleźć na jego sztandarach?
Polskiego Ruchu Ludowego, Zakład Historii Ruchu Ludowego czy szereg innych, odwołujących się do ogólnohumanistycznych wartości wypracowanych i kultywowanych przez ruch. Jest Pan jednym z niewielu, którzy próbowali dostosować dawne pomysły i uniwersalne ideały ruchu ludowego do współczesnych problemów i dylematów – zaproponował Pan neoagraryzm. J. J.: Ludowcy wychodzili z założenia, że rolnik, gospodarz, człowiek wsi, a więc obcujący na co dzień z przyrodą podczas pracy w gospodarstwie rolnym, jest częścią jej świata i ma świadomość, że rządzi nią logika i niezmienny porządek: po zimie jest zawsze wiosna, jest okres siania i zbierania plonów z ziarna rzuconego w glebę itp. Agraryści uważali, że ład panujący w przyrodzie należy próbować przenosić na stosunki społeczne, a zapanuje względna harmonia. Dlatego ludowcy np. dążyli do całkowitego wyeliminowania wojen z polityki międzynarodowej, akcentując to, że cechą ludu jest praca, a nie zaborczość; budowanie – nie niszczenie.
J. J.: Główna rola w dziele propagowania wartości wypracowanych przez ruch ludowy powinna przypaść osobom, które uczuciowo, intelektualnie czy też ze względu na pochodzenie, związane są z wsią, rolnictwem, etosem chłopskim, z rolą i miejscem chłopów w społeczeństwie i w państwie, w myśl starego porzekadła, że bliższa koszula ciału. Ale również w miastach jest wiele środowisk inteligenckich, dla których idee wypracowane przez ruch ludowy, ze względu na ich walory ogólnohumanistyczne, są lub mają szanse stać się bliskie. Do tego dochodzą więzi pochodzeniowe – to, że się wieś czuje i rozumie, i chciałoby się nad nią pracować, albowiem idea społecznego wyzwolenia chłopów się jeszcze nie skończyła, choć minął wiek od jej sformułowania, np. dziecko na wsi i w mieście ma inne warunki już na samym starcie. Ruch ludowy jako ruch polityczny, jeśli zachowa niezależność, ma szansę rozwoju. Zasady takie, jak demokracja, suwerenność państwowa, sprawiedliwość społeczna, samorządność czy idee spółdzielczości, mimo że czasami „wypadają” z powszechnego języka, mają swoją wartość i zawsze będą miały zwolenników. Siłą ruchu ludowego może być z jednej strony jego centrowe położenie, z drugiej – wierność zasadom autentycznej demokracji. Dziękuję za rozmowę. Lublin, 6 marca 2008 r.
81
Adorno przeciw Nowej Lewicy (w 40. rocznicę Maja ’68)
W incydentach z biografii myślicieli i artystów czasem odbija się cała epoka. Wiosną 1802 r. Fryderyka Hölderlina, powracającego do Niemiec z niegościnnej ziemi obiecanej we Francji, dopada pierwszy atak obłędu. Od tego momentu, w schizofrenicznie zaburzonej mowie jego hymnów znajduje schronienie wolnościowy idealizm z początków Wielkiej Rewolucji, któremu francuska ojczyzna przestała udzielać gościny. 130 lat później, Włodzimierz Majakowski, poeta kolejnego rewolucyjnego przełomu, przykłada broń do czoła i pociąga za spust. Jego ostatnie słowa poetyckie – zanotowane bezpośrednio pod wpływem zawodu miłosnego, lecz symbolika historyczna choćby gwałtem poszerza zakres wyrażonego w nich rozczarowania – mówiły o łódce marzeń, która rozbiła się o byt. Biografia Theodora W. Adorna nie zamyka się porównywalną katastrofą. Jego konflikt z rewolucyjnymi zastępami roku 1968 wyraził się zdarzeniem o wymiarze – na pierwszy rzut oka – komicznym. W swej autobiografii rzutowanej na tło historii minionego wieku, Günter Grass przypomina słynny wtedy striptiz – ograniczony zresztą do górnej połowy ciała – którym rozochocone studentki „zmusiły... Adorna do przerwania wykładu”. Przygoda ta znalazła dalszy ciąg. 23 września 1968 r., na frankfurckich targach książki odbyła się tym razem już tylko politycznie rozochocona debata, w której trakcie Adorno znów znalazł się w opałach. Ów „kulistogłowy mistrz dialektyki”, znalazłszy się pod presją bojowych oddziałów rewolucji, „milczał speszony”, nie wiedząc „jakich użyć słów”. W ciągu kilkudziesięciu lat jego aktywności intelektualnej, była to zapewne pierwsza sytuacja dyskusyjna tego typu. Nic dziwnego: Adorno trafił pod szantaż liderów zaogniającej się walki przeciw tzw. systemowi. „Niechże się na coś przyda, żądano” – referuje Grass. Chociażby po to, „żeby wkrótce wziąć udział w marszu gwiaździstym na Bonn”1. Dlaczego współautor „Dialektyki oświecenia” nie był w stanie zaprzyjaźnić się z ówczesną rewolucją? Rozstrzygając tę kwestię, trudno nie spotkać się ze stereotypowymi wizjami owego – jak dotychczas – ostatniego wstrząsu w historii Zachodu. Uparci entuzjaści wiosny 1968 i jej dokonań wypominają jednemu z głównych twórców krytycznej teorii nowoczesnego kapitalizmu, że wycofał się i umył ręce, gdy jego idee zyskały pewną szansę urzeczywistnienia.
Theodor Adorno
Jacek Zychowicz
Mało tego: kiedy studenci z Frankfurtu próbowali zorganizować strajk okupacyjny na swoim uniwersytecie, Adorno podobno – znów zacytujmy Grassa – „poczuł się zmuszony wezwać policję”2. Opamiętał się – wtrąci tu pogromca nostalgicznych wspomnień z roku 1968 – szkoda, że tak późno. Intelektualiści konserwatywni – Allan Bloom w USA, Czesław Miłosz i Leszek Kołakowski u nas – nie mogli darować Adornowi, że, jak sądzili, pracowicie inspirował on „barbarzyńców”, którzy o mały włos nie zniszczyli społeczeństwa dobrobytu. Ich destrukcyjną pasję ożywiał jakoby zdemonizowany obraz współczesności, jaki znajdowali oni, między innymi, w studiach Adorna o mieszczańskim podłożu faszyzmu, przemyśle kulturalnym i świecie administrowanym. A że niefortunny wychowawca sam w końcu doznał uszczerbku od swoich podopiecznych? i przestraszył się podjętej przez nich próby powtórzenia w swoim kręgu cywilizacyjnym – szalejącej wówczas w Chinach – rewolucji kulturalnej? To może do pewnego stopnia usprawiedliwia go osobiście, lecz nie ocala jego poszukiwań teoretycznych, które zaowocowały tak ponurymi skutkami. Adorno, na szczęście, sam zdążył się zmierzyć z rokiem 1968. Swe przemyślenia o nim wymieniał na gorąco z Herbertem Marcusem, intelektualistą zapewne mu najbliższym obok Maxa Horkheimera (z którym od czasów wspólnie wydanej „Dialektyki oświecenia” mieli „jedną filozofię”) i dawno zmarłego Waltera Benjamina. Ich korespondencja, której fragmenty z początkiem obecnej dekady ukazały się w „Odrze”, dowodzi – co może być potrzebne zbyt
82
idee mają konsekwencje? gorliwym czytelnikom Blooma, Kołakowskiego czy Miłosza – że eksplozja sprzed 40 lat nie wzięła się z konsumpcyjnego przesytu, ideologicznego urojenia czy narkotycznego transu. Studenci, oceniając sytuację społeczną jako rewolucyjną – powtarzał wtedy Marcuse – są w oczywisty sposób dziecinni i naiwni. Ale czy wolno im mieć za złe, że nie pohamowali „fizjologicznego obrzydzenia” wobec zbrodni U.S. Army w Wietnamie, obecności kombatantów NSDAP i czasem nawet SS na szczytach politycznej i finansowej władzy w Republice Federalnej Niemiec, czy wreszcie narzucanego im trybu życia, w którym tyranię niedostatku zastępuje tylko z pozoru dobrowolna gra o awans w hierarchii spożycia i prestiżu? Adorno znacznie lepiej od Marcusego zdaje się – podczas ich korespondencyjnej debaty – pamiętać rok 1933, który ich obydwu wygnał za ocean, a w kręgu ich przyjaciół już wkrótce wywołał spustoszenie. Zaznacza więc z uporem, iż barbarzyńska może być nie tylko stabilizacja, lecz także rozsadzająca ją rewolta. Razem z przedstawicielem młodszego pokolenia szkoły frankfurckiej, Jürgenem Habermasem, który pomagał mu mierzyć się z tajfunem przelatującym salami wykładowymi i ulicami, posługuje się – wyglądającą na paradoksalną – kategorią „lewicowego faszyzmu”. W rzeczy samej, niestety, na obrzeżach, a tu i ówdzie także w centrum studenckiej wiosny 1968, powróciło widmo, które ona w swoich hasłach egzorcyzmowała. Przybrawszy niegdyś postać bojówkarza ze Sturm-Abteilungen, czuje się ono równie dobrze – czego lewicowi antyfaszyści nie umieli pojąć – w ciele komsomolca, hunwejbina, Czerwonego Khmera albo żołnierza tych czy innych brygad, które próbują wprowadzić ludzkość na świetlisty szlak. Redukując rzeczywistość do politykierskiej opozycji swoich i obcych, sprowadza ją zaraz do walki o unicestwienie lub przynajmniej zaszczucie tych ostatnich. Kogo nie zdoła zniszczyć, tego zagoni do swego orszaku. Według kalkulacji młodzieżowych wodzów – co Grass trafnie zaobserwował – Adorno miał „oddać na użytek rewolucji... swój autorytet”, który – jak im się wydawało – dopiero co został „rozerwany na strzępy” komenderowaną przez nich striptizową demonstracją. „Zachodzi potrzeba wykorzystania, wobec klasy panującej, jego autorytetu”. Oczywiście, tak się go wykorzysta na obecnym etapie. „Ale w zasadzie to należy go usunąć”3. Kontestacja potrafi oddać się na służbę przyszłej dyktaturze, której już z góry się duchowo podporządkowała. Rok 1968 nie zakończył się wszakże dokładnie takim obrotem wydarzeń. Ledwie przeminął, dziennikarze odnotowali nie bez złośliwej satysfakcji, że zbuntowani studenci zeszli z barykad, umyli się, ostrzygli i zgłosili do pracy w urzędach i firmach „systemu”, który bez większego trudu oparł się ich atakom. Gorzej: potępienie łatwo dających się im wypomnieć ekscesów stało się – czego nie w pełni uniknął późniejszy Habermas – przydatnym instrumentem do bronienia „racjonalnego dyskursu demokracji liberalnej” przed głównym podobno złem naszych czasów, jakim obwołano „ekstremizm”. Dlaczego tak się stało, zdążył wyjaśnić Adorno. Tuż przed śmiercią w sierpniu 1969, poświęcił on kilka studiów swoim antagonistom, którzy tępili go i szantażowali nie-
wiele miesięcy wcześniej (obok drukowanej obok, najzwięźlejszej i chyba najbardziej sugestywnej „Rezygnacji”, należą tu zwłaszcza „Kritik” oraz „Marginalien zu Teorie und Praxis”4). Wprowadzone tam zostały trzy kluczowe kategorie: „pseudorzeczywistość”, „pseudoaktywność” i „akcjonizm”. Pierwsza odnosi się do wyjściowego niejako fałszerstwa, którego ofiarą pada niespełniony rewolucjonista. Dwie pozostałe natomiast opisują typowe wzory jego subiektywnych reakcji na swój sfałszowany świat. Zajmujący nas działacz, ledwie rozejrzy się wokół siebie, zobaczy prawdopodobnie lud, który – wzdychając pod uciskiem – marzy o wyzwoleniu się pod jego wodzą. Patrząc dalej, zewsząd nadchodzi fala rewolucyjna. Film ten – zbyteczne dodawać – wyświetlany jest w kinie „Pseudorzeczywistość”. Aktywista, zafascynowany jego przewijającymi się klatkami, zaczyna tworzyć armie, brygady, samorządy i trybunały. Tym sposobem chce spełnić życzenia zbiorowości, wzdychającej do wielkich czynów, których dla niej dokona. A skoro jego trud jest równie mozolny jak wzniosły, to czy odrobiny należącego mu się kultu nie da się przenieść na osobę, która się go podjęła? Tak wokół „pseudoaktywności” wyrastają świątynie jej religii, zwanej „akcjonizmem”. W pełni ufając iluzjom, jednakże, nie da się trwać zbyt długo. Chyba, oczywiście, że ktoś na tyle stanowczo (jak – dla przykładu – towarzysze Renato Curzio z Brigate Rosse albo Ulrike Meinhof z Rote Armee Fraktion, czy też wyznawcy narkotycznego proroka Timothy’ego O’Leary) i gwałtownie przeskoczy na drugą stronę lustra, że nie znajdzie stamtąd powrotu. Inni, mniej radykalni, a dla odmiany zapobiegliwi – stosując swój wypróbowany model pseudoaktywnej praktyki w ramach pseudorealnej percepcji – reklamują to samo, co wcześniej palili. Reszta, która daje się umieścić między tymi biegunami, wegetuje w rezerwatach (typu kopenhaskiej Christianii lub berlińskiego Kreuzbergu), służących mechanizmom zarządzania istniejącymi stosunkami za wentyle bezpieczeństwa, komercyjne parki tematyczne, rezerwowe źródła zasilania dla stacji transmisyjnych masowej rozrywki i tak dalej... Razem wzięte, kategorie Adorna bezbłędnie wskazują na powody, dla których uzasadniony pod wieloma względami i w pierwszym odruchu pewnie zazwyczaj szczery sprzeciw z roku 1968, nadspodziewanie łatwo doznał swojego znanego losu: stłumienia bądź unieszkodliwienia. A jego szczątki stały się cząstką – lub nawet emblematem – bytu społecznego, który dziś prowokuje krytyczny opór. I zarazem nadal go więzi w schematach pseudorzeczywistości, pseudoaktywności i akcjonizmu. Jacek Zychowicz
1. G. Grass, Moje stulecie, Wydawnictwo Oskar, Gdańsk 2000, przeł. Sławomir Blaut, s. 188. 2. Tamże, s. 187. 3. Por. G. Grass, op.cit., s. 188 4. Por. T. W. Adorno, Gesammelte Schriften, Bd 10.2, Suhrkamp Verlag Frankfurt am Mein 1977, herausgegeben von Rolf Tiedemann.
83
Rezygnacja
Theodor W. Adorno Nas, przedstawicieli najstarszego pokolenia kręgu, który zwykło się określać jako szkołę frankfurcką, oskarżono o rezygnację. Podobno jedynie rozwijaliśmy założenia krytycznej teorii społeczeństwa, lecz nie byliśmy gotowi do wyciągnięcia z nich praktycznych konsekwencji. Zarzuca się nam, iż nie przedstawiliśmy programu działania ani nawet nie poparliśmy działań podejmowanych przez innych, którym nasza teoria dostarczyła zachęty. Na uboczu pozostawiam kwestię, czy takie wymagania należy stawiać myślicielom-teoretykom: tyleż wrażliwym, co niekoniecznie najodporniejszym i szczególnie sprawnym w akcji bezpośredniej instrumentom reagowania na rzeczywistość historyczną. Determinacja, którą mnie i moim przyjaciołom narzuciło społeczeństwo podziału pracy, o tyle jest problematyczna, że wzbudza podejrzenia, czy nie jest zarazem deformacją. Ale stosunki społeczne, jeżeli nawet zniekształcają swoich uczestników, to w tym samym ruchu ich pozytywnie kształtują. Możemy dokonać tylko tego, co odpowiada wyrobionym w nas umiejętnościom; nigdy natomiast nie wywołujemy realnych skutków nieograniczenie swobodnym aktem woli. Nie chcę negować subiektywnych uwarunkowań, które skłaniają do jednostronnego skupienia się na teorii. Za ważniejszą pod tym względem uważam jednak stronę obiektywną. Zarzut, który pod naszym adresem wygłaszano z wielką łatwością, można oddać poniższymi słowy. Kto wątpi w możliwość istotnego przekształcenia społeczeństwa w obecnej fazie jego rozwoju – i, wobec tego, nie angażuje się w równie gwałtowne, co spektakularne akcje, ani do udziału w nich nie wzywa – w istocie wyrzeka się wszelkich zmian na lepsze. Cel, o którym marzył, uznaje za nie-
realny. Może nawet nie życzy sobie, żeby go osiągnięto? O ile pozostawia rzeczywistość w takim stanie, w jakim ją zastał, chcąc nie chcąc się jej poddaje. Dystans wobec praktyki prowokuje powszechną niechęć. Izolowane jednostki, które niechętnie zabierają się do wspólnej roboty, troszcząc się, żeby czasami nie pobrudzić sobie przy niej rąk – mimo że ich pięknoduchostwo prawdopodobnie nie ma za sobą żadnych uprawnień, a za to wywodzi się z niesprawiedliwego przywileju – trafiają natychmiast pod lupę podejrzenia. Jednolity front nieufności, ścigającej tych wszystkich, co nie ufają praktyce, rozciąga się między odległymi z pozoru skrajnymi flankami. Rzecznicy starego sloganu „dość tej gadaniny”1, który nieodmiennie służył do gnębienia adwersarzy w debacie jak najbardziej werbalnej, łączą się tam z wysłannikami obiektywnego ducha reklamy, którego obrazowe motywy przewodnie wysławiają ludzi czynu, od menedżerów do sportsmenów. Głos nadrzędnego obowiązku każe uczestniczyć i współdziałać. Skoro ośmielasz się wyłączać siebie ze zbiorowego nurtu, jesteś słabeuszem, tchórzem, a może nawet zdrajcą. Dyskredytującymi kliszami, wymierzonymi przeciw intelektualistom, posługują się – nie zauważając ironii takiego obrotu spraw – ci sami kontestatorzy, którzy w swoim czasie na intelektualistów pozowali. Tym entuzjastom działania za wszelką cenę, którzy jeszcze potrafią myśleć, należy odpowiedzieć, co następuje: rewizji domaga się, nie na ostatnim miejscu, aktualnie obowiązujące pojmowanie relacji między teorią a praktyką. Wynosząc na piedestał kategorię praxis, uległemu wobec niej umysłowi narzuca się zgodę na prymat pragmatyków i ideałów skrojonych na ich miarę. Śladem tego zabiegu idzie zakaz myślenia. Jego stosunkowo jeszcze najłagodniejsza formuła tak przetwarza impulsy oporu przeciw represji, żeby je wykorzystać do represyjnych celów. Jeżeli, mimo wszelkich chęci, nie jesteś w stanie kontrolować swojego życia i jego obiektywnych warunków, wobec tego – zgodnie z jej wezwaniem – przestań wybrzydzać na kształt, który nadała ci presja społeczna. Sławetna jedność teorii i praktyki zawsze miała skłonność do utożsamiania się z wszechwładzą tej ostatniej. Niejeden atak na rzekomo, według niego, skompromitowaną teorię dopatruje się w niej formy panowania – tak, jak gdyby w przypadku wychwalanej praxis jej związki z panowaniem nie były o wiele bardziej bezpośrednie.
idee mają konsekwencje? U Marksa, jego próba zjednoczenia wymiarów teoretycznego i praktycznego wskazywała na – dostępne wówczas, a dalekie jeszcze od realizacji – możliwości działania. Teraz dzieje się na odwrót. Nawołuje się wrzaskliwie do działania zmieniającego świat, żeby w praktycznych skutkach i często również słabo ukrywanej intencji je sparaliżować. I u Marksa, jednakże, odsłania się – na próżno poddawana zabiegom chirurgicznym – rana rozdarcia między praktyką a teorią. Autorytarny ton, z jakim głosił on swoją jedenastą tezę o Feuerbachu2, świadczy, iż nie do końca był pewny jej mocy. W swojej wczesnej młodości wzywał do radykalnej krytyki wszystkiego, co zastane. Wkrótce jednak zaczął krytykę wyszydzać. Jego niezasłużenie spopularyzowane kpiny z młodoheglistów, gdzie do znudzenia przezywa się ich „krytycznymi krytykami”3, były intelektualnym niewypałem. W prymitywnie, kawa na ławę wyłożonej tautologii, na której się opierają, nie ma dowcipu za grosz. Wymuszony na sobie zwrot ku praktyce sprawiał niejednokrotnie, że krytyka uprawiana przez samego Marksa zatrzymywała się w martwych punktach irracjonalnego milczenia. W Rosji oraz w reszcie krajów poddanych marksistowskiej ortodoksji, wulgarne tłumienie „krytycznej krytyki” przeobraziło się w użyteczny instrument do reprodukcji istniejących stosunków. Praktykę zredukowano tam do forsownej produkcji środków produkcji przemysłowej. Natomiast za jedynie dopuszczalną formę krytyki uchodzi narzekanie biurokratycznych propagandzistów, że ludzie pracy zbyt mało wydajnie pracują. Podporządkowanie rewolucyjnej teorii wobec praktyki z wyjątkową łatwością oddało się w służbę odtwarzających się – mimo rewolucji – struktur panowania.
Represyjna nietolerancja4 w stosunku do wątpiących, czy przejście do praktycznego działania biegnie w obecnych warunkach szeroko rozwartą bramą, wynika z syndromu lękowego. Ludzie obawiają się nieskrępowanej myśli – podobnie jak postępowania, które nie daje się utrzymać w dopuszczalnych ramach – ponieważ gdzieś w swoim wnętrzu czują coś, do czego by się nigdy otwarcie nie przyznali: że ta myśl ma słuszność. Istnieje pewien pradawny mechanizm kultury mieszczańskiej, znany już XVIII-wiecznym filozofom oświeceniowym, który od czasu do czasu bywa odnawiany, lecz nie zmienia się co do swej natury. Zgodnie z nim, przykre doznania, wywołane nieprzychylną sytuacją w świecie zewnętrznym, szczególnie zaś blokadą nakładaną przez zasadę rzeczywistości, ulegają przeniesieniu, wyrażając się w agresji wobec tych, którzy ujawniają problem. Gdy idzie o zajmujący nas konkretny wypadek, myśl krytyczna, wierna duchowi świadomego siebie oświecenia, usiłuje odczarować pseudorzeczywistość, w której porusza się akcjonistyczny kult działania. Tego ostatniego w ogóle nie da się pojąć, o ile z góry, w samym punkcie wyjścia nie zwiąże się go z kategorią pseudorzeczywistości. Jej natomiast – idąc dalej – w charakterze subiektywnego odpowiednika należy przyporządkować pseudoaktywność. Jest ona takim gatunkiem czynu, który sam siebie celebruje przesadnie brzmiącym hymnem na własną cześć. Jego sprawcy, dopominając się o publicity, nie stawiają sobie pytania, w jakim stopniu ich akcja służy zaspokojeniu zastępczemu, ze środka do celu przemieniając się w samowystarczalny cel. Wydobywając się daremnie z zamkniętego pomieszczenia, czerpie się w końcu przyjemność z rozpaczy tym wywołanej. W sytuacjach tego typu albo Maj 1968, Paryż, © http://telebuzhug.free.fr
84
85 w ogóle się nie myśli, albo też nieudolnie próbuje się to czynić, przyjmując z gruntu fałszywe założenia pierwotne. Z powyższego względu, w ramach praxis wyniesionej na szczebel absolutu, zawsze reaguje się nieodpowiednio do bodźca sytuacyjnego. Wyjścia z tej pułapki nie znajdzie się nigdzie poza myśleniem – i to jedynie takim, które nie pozwala z góry wyznaczać sobie rezultatów. Trudno tymczasem spodziewać się go na debatach, gdzie przed ich rozpoczęciem ustala się sztywno, czyja racja musi się znaleźć na wierzchu. Takie spory, rzecz jasna, nie przyczyniają się do poznawczego wgłębienia w swój przedmiot ani do ustalenia postulatów praktycznych w związku z zawartą w nich refleksją. Bezwarunkowo kapituluje się w nich przed rozgrywkami taktycznymi. Myślenie musi przeciskać się nawet przez zatrzaśnięte drzwi. Należy do jego obowiązków, żeby nieustająco problematyzować własne przesłanki i dopiero na podstawie takiej krytyki wyciągać określone konsekwencje. Nie wolno mu uznawać istniejącej sytuacji za daną i nienaruszalną. Jeżeli ta się kiedykolwiek odmieni, to nie dojdzie do tego bez udziału myślenia, które nie pozwala siebie krępować ani przykrajać na miarę. Skok w praktykę nie ratuje myślenia przed zagrażającą mu rezygnacją. Brak mu na to szansy dopóty, dopóki odbywa się on za cenę wyparcia się wiedzy, jaką zafascynowany nim teoretyk kryje usilnie sam przed sobą: że sprawy przebiegają inaczej niż twierdzą dyktujące go kalkulacje. Pseudoaktywność – określając rzecz ogólnie – jest próbą fikcyjnego ocalenia enklaw bezpośredniości wewnątrz społeczeństwa, które jest tyleż powiązane siecią wielostronnie zapośredniczonych relacji, co zesztywniałe w swej strukturze. Dla tej sprzeczności między dążeniem a kontekstem, w którym się stara je spełnić, oczywiście wynaleziono racjonalizację. Jakoby stale czyni się małe kroki w długim marszu ku globalnemu przeobrażeniu świata. Fatalna zasada, do której pseudoaktywność konsekwentnie się stosuje, wzywa z naciskiem: „do it yourself ”. Sens owego „zrób to sam” w istocie polega na tym, że ludzie mają się zaprzątać typami aktywności wytwórczej, które od dawna dałyby się wykonać o wiele lepiej środkami przemysłowymi, wciąż poświęcając się ciasnej, wyzutej z wolności i pętającej spontaniczność krzątaninie – tak, jak gdyby wszystko, co im służy, musiało pochodzić z jej trudu i znoju. Absurd tego nowoczesnego przykazania w sferze produkcji – a nawet przy wielu reperacjach – zaspokajających potrzeby zbiorowe dóbr materialnych, jest widoczny jak na dłoni. Ale na tym jeszcze nie koniec. O ile serwisy techniczne z różnych – na przykład finansowych – przyczyn nie są dostępne dla wszystkich klientów, wówczas partyzanckie czynności naprawcze, podejmowane przez prywatnych użytkowników, zyskują pewien quasi-racjonalny sens. W polityce, zasada „robienia czegoś samemu” znaczy coś trochę innego. Społeczeństwo, które sztywno i nieprzejrzyście przeciwstawia się ludziom, tworzą pomimo wszystko oni sami. W nadziejach wiązanych z ograniczonymi zakresowo akcjami małych grup o tyle zawiera się jądro słuszności, że nieraz w tych akcjach do życia budzi się spontaniczność, drzemiąca pod zlodowaciałą społeczną całością, bez której przejście do ustroju innego i jakościowo lepszego nigdy nie nastąpi. Współczesny świat administrowany, ze
swej zasady paraliżuje wszelką spontaniczność, wykorzystując w tym celu, nie na ostatnim miejscu, jej kanalizowanie w rozmaitych formach pseudoaktywności. Zabiegi te, na szczęście, w żadnym razie nie przebiegają aż tak gładko, jak życzyliby sobie odpowiedzialni za nie funkcjonariusze. Spontaniczności wszakże nie wolno absolutyzować. Jeżeli się o tym zapomina, odrywa się ona nieuchronnie od sytuacji obiektywnej, w której powinna się wyrażać. I wtedy zamienia się w bożka dumnego ze swej wmawianej sobie autonomii, przypominając do złudzenia ten sam świat administrowany, z jakim walczy. Cieśla – z klasycznie mieszczańską roztropnością doradzał Schiller5 – używając siekiery do wykonywania zawodu, może na niej oszczędzić w gospodarstwie domowym. Nie respektując tego światłego zalecenia, ma się okazję sięgnąć poza wąski obszar wykalkulowanego interesu prywatnego. O ile jednak odruch w tym kierunku obywa się bez refleksji, wówczas nasz cieśla, chwytając siekierę, którą jakimś cudem znalazł w domu, wali ślepo w drzwi sąsiada. A gremium ekspertów od zagospodarowania nadwyżki jego energii psychicznej spieszy, by mu usłużyć. Również działalności politycznej przytrafia się degeneracja do rzędu pseudoaktywności. Staje się ona wtedy czymś w rodzaju teatru. Nieprzypadkowo ideały akcji bezpośredniej, podobnie jak propagandowe wezwania do czynu, zmartwychwstały po długim okresie, w którego trakcie organizacje postępowe ze szczególnym upodobaniem szły na integrację z istniejącym systemem, przyswajając sobie, jak cała ziemia długa i szeroka, te właśnie standardowe cechy, które w swoich dniach burzy i naporu surowo osądzały. W obecnym momencie, pewne znaczenie odzyskuje krytyka anarchizmu. Powrócił on do dzisiejszych czasów jak widmo przeszłości. Zniecierpliwienie teorią, które anarchizm krzykliwe demonstruje, pozwala mu nie zastosować jej kategorii krytycznych do samego siebie. Ale dokładnie w tym stopniu, w jakim wierzy, iż umknął krytyce, bezwolnie ją ilustruje. Zatopienie się w pseudoaktywności ułatwia jednostce jej kapitulacja przed kolektywem, z którym pragnie ona za wszelką cenę się zidentyfikować. Dzięki temu bowiem unika stanięcia oko w oko z własną bezsiłą. Jeden ze słabych i nielicznych, po czarodziejsku przemienia się w członka zwycięskiej masy. To właśnie na poddaniu się tej magicznej transformacji – a w żadnym wypadku nie na wysiłku swobodnego myślenia – polega rezygnacja. Przy panujących realiach, nie ma przejrzystych związków między poszczególnymi „ja” oraz kolektywem, który je wzywa do odpowiedzialności. Dlatego jednostka musi siebie przekreślić, aby kolektyw powołał ją do życia w swej łasce uświęcającej. Niepostrzeżenie zawisł nad nami nowy imperatyw kategoryczny, który niewiele ma wspólnego z Kantowskim: musisz się gdzieś zapisać. Za uszczęśliwienie osiągniętymi w ten sposób nowymi narodzinami składa się chętnie ofiarę z autonomicznego myślenia. Fałszywa pociecha sugeruje, że myśli uczestników akcji zbiorowej, zespoliwszy się w jedno ognisko, będą o wiele trafniejsze. Jednakże umysł zdegradowany do służby działaniu w charakterze całkowicie mu podporządkowanego narzędzia, zaraża się otępieniem od rozumu instrumentalnego, który włada rzeczywistością zastaną. W bieżącej chwili, niepodobna sobie
86 konkretnie przedstawić doskonalszej niż aktualna postaci społeczeństwa. Wizje, które ją odmalowują tak, jak gdyby znajdowała się na wyciągnięcie ręki, obnażają nieuchronnie swe regresywne znamiona. Kto jednak ulega regresji, ten – według nieprzedawnionego spostrzeżenia Freuda – nie osiągnął swych celów popędowych. Dzieje się tak i wówczas, gdy wyrzeczenie, starając się uchodzić za własne przeciwieństwo, z niewinnym uśmieszkiem propaguje zasadę przyjemności. Na przekór temu wszystkiemu, myślenie bezkompromisowo krytyczne, które ani nie narzuca sobie wzorcowej samowiedzy, ani nie ulega terrorowi manifestów wzywających do bezzwłocznego działania, ocala prawdę lepszego świata, którego nie chce się zaprzeć. Myśl jest czymś więcej niż reprodukcją faktyczności, która się bez niej obywa. O ile tylko dobrowolnie się od nich nie odetnie, twardo trzyma się nieurzeczywistnionych możliwości. Właściwe jej nienasycenie, znajdując się na przeciwnym biegunie wobec pędu do zaspokojenia głodu, odrzuca rzekomą mądrość rezygnacji. Zawarty w niej moment utopijny jest tym silniejszy, w im mniejszym stopniu – obroniwszy się i przed taką pokusą regresu – urzeczowia się w gotowy ideał, czym krzyżowałby swoją realizację. Wypowiedziana myśl wskazuje ponad siebie. Swego czasu nie była ona niczym więcej, jak tylko zachowaniem, a więc pewną formą praktyki. W swej aktualnej, do niepoznaki odmienionej postaci wciąż pozostaje bliższa praktyce niż to wszystko, co na wymienioną się powołuje i ślepo jej słucha. Poza jej wszelkimi szczegółowymi treściami, jest nadal pierwotną siłą stawiania oporu, od której z najwyższym trudem przychodzi ją oddzielić. Myślenie ujęte w takim szczególnym znaczeniu właściwie nie daje się pokonać ani stłumić: czy to zastanym stosunkom, czy to już osiągniętym celom, czy wreszcie któremukolwiek obozowi politycznemu. Co kiedyś zostało pomyślane, może zostać przejściowo zniszczone, zapomniane i rozproszone. Nigdy jednak nie da się wmówić myśleniu, że zaginie bez śladu. Nierozerwalnie z nim złączony jest moment ogólności. To wszystko, co myślę tutaj, w tej oto chwili, kiedyś, już w cudzych głowach, na pewno powróci. Tej nadziei nie odbierze się najbardziej chociażby osamotnionemu i bezsilnemu umysłowi. Kto istotnie myśli, w całej uprawianej przez siebie krytyce wolny jest od agresji. Myślenie bowiem sublimuje agresywne popędy. Człowiek myślący nie wyrządzi innym niczego, przed czym pragnąłby sam siebie uchronić. Szczęście, którego błysk czasami powodzi się myśli uchwycić, byłoby stałym udziałem ludzkości wyzwolonej. Panująca tendencja do uniwersalizacji stosunków władzy i podporządkowania, zagraża myśleniu jako takiemu. Szczęście trwa jeszcze tylko tam, gdzie określa się konkretną miarę nieszczęścia – i tym samym wraz z nią także je wypowiada. Tylko w tym sensie, szczęście dojrzewa wśród swego powszechnie rozciągającego się przeciwieństwa. Kto nie pozwala siebie pomniejszyć do formatu funkcjonalnego, ten nie ulega rezygnacji. Theodor W. Adorno tłum. Jacek Zychowicz
Powyższy esej bazuje na tekście, który został pierwotnie wygłoszony przez autora 9 lutego 1969 r. na posiedzeniu Sender Freies Berlin. Następnie ukazał się w książce zbiorowej, dedykowanej Ernstowi Schuettemu: Politik, Wissenschaft, Erziegung, Frankfurt a. M., 1969, ss. 62-65. Zamieszczony tu przekład opiera się na wersji z drugiej części X tomu dzieł zebranych Adorna. Por. Theodor W. Adorno, Resignation (w:) Kulturkritik und Gesselschaft II. Eingriffe. Stichworte. Anhang, Gessammelte Schriften Bd 10.2, herausgegeben von Rolf Thiedemann, Frankfurt a. M. 1977, ss. 794-799
Przypisy tłumacza: 1. Przytoczony slogan pochodzi prawdopodobnie z okresu Wiosny Ludów, kiedy to w Niemczech – za sprawą konserwatywnych obrońców starego reżimu, ale i niecierpliwych entuzjastów rewolucyjnego czynu – upowszechniło się powiedzenie: „Vier und achtzig Professoren, Vaterland du bist verloren”. Wyrażając znużenie niekończącymi się debatami parlamentarnymi, klubowym i wiecowymi, winą za nie obciążało – jak widać – akademickich teoretyków. 2. Por. – oczywiście – Karol Marks, Tezy o Feuerbachu:… XI. Filozofowie rozmaicie tylko objaśniali świat, idzie jednakże o to, aby go zmienić. 3. Terminami „krytyczna krytyka” oraz „krytyczni krytycy” Marks posługuje się – w rzeczy samej monotonnie, jeśli nie obsesyjnie – w swych polemikach z koryfeuszami tzw. lewicy heglowskiej, zebranych w tomach Święta rodzina oraz Ideologia niemiecka. 4. Warto odnotować przykład – typowej dla stylu Adorna – gry z klasyczną lub aktualnie krążącą w obiegu terminologią teoretyczną. W latach 60-tych XX wieku, Herbert Marcuse upowszechnił pojęcie „represyjnej tolerancji”. Demaskowało ono paradoks współczesnego liberalnego kapitalizmu, polegający na tym, że poglądy „alternatywne” są w tym ustroju skutecznie unieszkodliwiane i tłumione, mimo iż ich rzecznicy nie są w prawnie czy fizycznie wymiernym sensie za nie represjonowani. Adorno wskazuje ironicznie, że w efekcie rewolty przeciw wskazanym przez Marcusego ograniczeniom wolności możliwy jest powrót tradycyjnej nietolerancji, która okaże się co najmniej w tym samym stopniu – a zapewne bardziej – represyjna. 5. Por. Die Axt im Haus erspart den Zimmermann, F. Schiller, Wilhelm Tell (Dritter Akt, Erste Szene). W swoich krytycznych analizach społecznych, Adorno, szczerze nienawidzący osoby, twórczości i poetyki Schillera, wielokrotnie nawiązuje do tego cytatu, który w kulturze niemieckiej stał się popularną „złotą myślą”. Według niego, Schiller tyleż proroczo, co – niestety – apologetycznie zarysował tam sprzeczności właściwe ideologii i praktyce podziału pracy w społeczeństwie mieszczańskim. Swoje narzędzia i umiejętności zawodowe – podpowiada Schillerowski bohater – należy wykorzystywać również w domu, aby uniknąć konieczności ich kupowania na rynku dóbr czy usług. Gdyby jednak wszyscy postępowali tak, jak pojętni wychowankowie Wilhelma Tella, zatrzymałoby to rozwój społeczeństwa, który – o czym wiadomo co najmniej od czasów Kanta – opiera się na wzajemnej wymianie usług, a tym samym na rosnącej współzależności między jednostkami. Patrząc szerzej – tę maksymę wygłasza już, naturalnie, Adorno, a nie Schiller – nie należy się bezkrytycznie podporządkowywać zasadzie użyteczności. I to jednak nie gwarantuje dobrych skutków (por. rozwinięcie Schillerowskiej metafory w tekście).
recenzja
Wolny rynek pod lupą Jacek Szuster W nowoczesnych społeczeństwach tak wiele relacji odbywa się za pośrednictwem rynku, że postrzega się go jako naturalny składnik rzeczywistości. Myślimy, że rządzi się on obiektywnymi prawami, które może i bywają okrutne, lecz nie sposób ich zakwestionować. Bliższe spojrzenie pokazuje jednak, że to, co określane jest „rynkiem”, stanowi pomieszanie opisu realnie istniejącego fenomenu z jego abstrakcyjnymi modelami, wyrażającymi światopogląd lub interesy tych, którzy dokonują opisu. Na podobnie wnikliwe spojrzenie zasługuje konsumpcja. Jej wzorce są odzwierciedleniem przemian społecznych i nieodłącznym elementem wizji „dobrego społeczeństwa” i „dobrego życia”, zawartych w kolejnych utopiach, do których zaliczyć należy także w pełni wolnorynkowy kapitalizm. Krytyczny przegląd pojęć używanych w debatach o rynku i społeczeństwie konsumpcyjnym to jedno z zadań, które postawił sobie Alan Aldridge, brytyjski socjolog kultury, autor zwięzłych monografii zatytułowanych po prostu „Rynek” i „Konsumpcja”.
Ideologie mają konsekwencje
Dowody na to, że rynek i promowane przez niego wartości zdominowały wyobraźnię społeczeństw Zachodu, znaleźć można w czymś tak fundamentalnym, jak język. Przykładowo, młodym ludziom nie mówi się o konieczności samokształcenia, gdyż brzmi to dla nich anachronicznie. Za to wezwanie do „inwestowania w siebie”, choć sprowadza się do podobnych postulatów, jawi się im jako rozsądne i nowoczesne. To efekt statusu, jaki zdobył imperatyw konkurencji, charakterystyczny dla ideologii rynkowej. Taka kolonizacja życia społecznego i kultury ma bardzo konkretne skutki, co wykazują badacze przywoływani przez Aldridge’a. Przede wszystkim, wytrąca broń z ręki krytykom obecnego status quo. Apologeci rynku legitymizują jego dominację, twierdząc, że jest on „demokracją w działaniu”, tj. daje każdemu możliwość „głosowania portfelem”. Przekonują również, że umożliwienie swobodnej gry sił rynkowych jest sposobem osiągnięcia trwałego ładu społecznego, który spontanicznie wyłania się drogą wzajemnego, dobrowolnego dostosowywania się do siebie jednostek, zabiegających o realizację własnych interesów. Przyjęcie takiej optyki sprawia, że o byciu „dobrym obywatelem” decyduje to, jak wypełniamy role konsumentów i konkurentów – nie np. nasz stosunek wobec wspólnoty! Każda krytyka wielkich korporacji czy wygórowanych
pensji managementu staje się de facto kwestionowaniem... zbiorowej woli obywateli – czyni z nas osoby antyspołeczne i antydemokratyczne! Przekonanie, że rynek zawsze wynagradza pracowitość i kreatywność, dlatego w ostatecznym rozrachunku ludzie otrzymują to, na co zasłużyli, stanowi dobre uzasadnienie dla odrzucenia zasad solidaryzmu wobec słabszych uczestników konkurencyjnego wyścigu. Z kolei dominacja konsumeryzmu, czyli ideologii mówiącej, że „życie opiera się na kupowaniu rzeczy i przeżywaniu doświadczeń dostarczanych w pakietach” (Bocock), poza licznymi skutkami psychologicznymi, jak wytworzenie poczucia ciągłego niespełnienia, sprawiła, że pojęcie „konsumenta” stało się punktem odniesienia we wszelkich relacjach z dobrami czy usługami. Istotną konsekwencją jest choćby stosunek do jakości usług publicznych, finansowanych ze wspólnej kasy. „To, czego pragnie konsument, jest niezmienne: lepsza obsługa, tu i teraz. Obywatele wiedzą natomiast, że symptomy mają złożone przyczyny. /.../ Obywatel może nawet zagłosować za czymś, za czym nigdy nie zagłosowałby żaden konsument: za wyższymi podatkami” – pisze autor.
87
88
recenzja W służbie rynku
Lektura książek Aldridge’a pozwala także lepiej przyjrzeć się procesom, które utorowały drogę „społeczeństwu rynkowemu” i „kulturze konsumpcyjnej” oraz akceptacji wartości leżących u ich podstaw. Przejście od społeczeństwa opartego na produkcji do tego skupionego na konsumpcji, w znacznej mierze tłumaczą przemiany świata pracy (np. coraz powszechniejsza konieczność kilkakrotnej zmiany zawodu) i inne przeobrażenia cywilizacyjne. Efektem tych ostatnich jest spadek poczucia bezpieczeństwa i zmniejszenie możliwości długofalowego planowania, co skłania do koncentrowania się na „tu i teraz”. Również zanik dawnych źródeł poczucia przynależności, choćby tradycyjnych społeczności pracowniczych, które odeszły wraz z całymi branżami, sprawia, że zwiększyło się znaczenie konsumpcji. Staje się ona jednym z niewielu dostępnych sposobów na komunikowanie własnej tożsamości i budowanie wspólnot w zatomizowanych społeczeństwach. Warto też zastanowić się nad przyczynami sukcesu neoliberalizmu, który tylko do pewnego stopnia był narzucany siłą, przynajmniej w świecie Zachodu. Można na niego spojrzeć jako jedną z form populizmu, jeśli rozumieć przez to ideologie utrzymujące, że dają zwykłym ludziom dokładnie to, czego chcą i odwołujące się do ich niskich emocji i resentymentów. „Rynkowy populizm pokazuje świat, w którym przedsiębiorcy zmienili strony konfliktu, przyłączając się do walki przeciw korupcji, nepotyzmowi, biurokracji, hierarchii, dziedzicznemu bogactwu i kulturowemu elitaryzmowi” – pisze Aldridge. W tym ujęciu, jednym z głównych wrogów jest sektor publiczny, myślący głównie o własnym interesie (w domyśle: w przeciwieństwie do biznesu) i „utrzymywany z naszych podatków”. Cyniczne, populistyczne „demaskowanie” wszystkiego, co państwowe, jest ważnym składnikiem neoliberalnych projektów rekonstrukcji społecznej, od thatcheryzmu po tuskizm. Skłania do refleksji także przywoływany przez autora pogląd, że słabość krytyk rynkowego fundamentalizmu może wynikać nie tylko z uwiedzenia przez niego elit czy spektakularnego krachu gospodarek opartych o centralne planowanie. Niekwestionowane panowanie koncepcji wolnorynkowego społeczeństwa na, nomen omen, rynku idei to w znacznej mierze efekt funkcjonowania ponowoczesnej humanistyki, z jej ciągotami ku relatywizmowi. Uzupełnia, a nawet wzmacnia ona wolny rynek, zamiast go krytykować. „Wizerunek i istnienie, legenda i historia, prawda i fikcja – dla relatywistów różnice te zlewają się w jedno. Relatywizm zachęca naukowców społecznych do porzucenia badań empirycznych na rzecz abstrakcyjnego teoretyzowania. Polityka zastępowana jest przez ironię, a zaangażowanie przez swoistą kontemplację. Poza murami uniwersytetów nierówności /.../ osiągają kolejne skrajności w miarę uwalniania kolejnych rynkowych sił. W tym czasie w akademickich salach wykładowych, teoretycy kultury zachwycają się żartobliwością i rozrywkowością kultury konsumenckiej” – pisze Aldridge. Pokazuje on także, w jaki sposób różne potencjalne ośrodki oporu wobec patologii rynku, np. zorganizowany
ruch konsumencki czy tzw. zielony konsumeryzm, wpisują się w logikę zjawiska, które krytykują. Przykładowo, „zielony konsumeryzm” często ma bardzo blady odcień zieleni – weźmy choćby „ekologiczne” fundusze inwestycyjne, które lokują pieniądze np. w rafinerie, wybierając te stosunkowo mniej zanieczyszczające środowisko. Przede wszystkim jednak, autentyczna ochrona środowiska wymaga zmniejszenia poziomu konsumpcji, a to wcale nie jest zawarte w logice zielonego konsumeryzmu. Jeśli zaś chodzi o ruch konsumencki, zwracający się do konsumentów, a nie do obywateli, to jego głównym celem jest wskazywanie transakcji o najlepszym stosunku ceny do jakości oraz kształtowanie kultury konsumenckiej jako sfery racjonalnego działania. Takie instrumentalne podejście do wyborów konsumenckich nie tylko czyni bezradnym wobec ich symbolicznego aspektu, który praktycznie zawsze jest obecny, ale i trywializuje konsumpcję, przesłaniając istotę procesu produkcji. „Jeżeli pragniesz inwestować etycznie, to ten, a nie inny fundusz jest dla ciebie właściwym rozwiązaniem – jeżeli nie, to ten drugi, który otwarcie inwestuje w zwalczające związki zawodowe przedsiębiorstwa, zbrojeniówkę i uciskające obywateli reżimy, jest najlepszą okazją do zarobienia porządnych pieniędzy” – ironizuje Aldridge. Organizacje konsumenckie mają też swój udział w ograniczaniu poczucia winy, obecnego w „dramatyzujących swoje położenie warstwach klasy średniej: mogą one konsumować, ale mogą także pocieszać się, że zachowują się przy tym racjonalnie”.
89 Wolny rynek i jego „wrogowie”
Kolejnym zbiorem zagadnień poruszanych w „Rynku” i „Konsumpcji” jest krytyczne spojrzenie na twierdzenia, z których kapitalizm i konsumeryzm czerpią swoją legitymizację. Aldridge referuje m.in. poglądy całego spektrum myślicieli wykazujących, że niemożliwe jest osiągnięcie społecznej koordynacji wyłącznie na drodze wzajemnego dostosowywania się uczestników rynkowych wymian. Teorie rynkowe nie są w stanie wytłumaczyć, jak możliwy jest porządek społeczny, choćby dlatego, że źle sobie radzą z powszechnie występującą irracjonalnością oraz istnieniem nierynkowych sił wzajemności czy zobowiązania moralnego. „W przeciwieństwie do tego, co zwyczajowo uważają zwolennicy wolnego rynku, procesy, poprzez które rynki produkują i reprodukują porządek społeczny, nie są wcale automatyczne. Ogromna ilość kulturowej pracy poświęcona jest podtrzymywaniu wiary w rynek i zaufania do ludzi /.../ których na nim spotykamy” – czytamy w „Rynku”. Także neoliberalna koncepcja wolności zawiera w sobie sprzeczność, gdyż „zazwyczaj idzie w parze z poparciem dla cnót charakteru, których wykształcenie zależy od nie-rynkowych, a nawet anty-rynkowych instytucji, szczególnie więzi, społeczności, etniczności, religii i edukacji”. Daleka od prawdy jest także teza o suwerenności konsumentów. Orędownicy rynku podkreślają na przykład, że zawsze mogą oni wycofać swoją siłę nabywczą i to jest źródłem ich władzy, gwarantującej, że rynek zawsze najlepiej odpowiada na społeczne potrzeby. Tymczasem trwanie w określonych wyborach nierzadko wynika wyłącznie z tego, że konsumenci „nie mają gdzie pójść” – oferowane na rynku alternatywy są równie mało satysfakcjonujące. Naszej suwerenności w podejmowaniu rynkowych wyborów przeczy także wzrost znaczenia ponadnarodowych korporacji. Już Roland Barthes zwracał uwagę, iż rzekoma konkurencyjna „bitwa” dwóch środków piorących „nie powinna przecież przesłonić płaszczyzny, na której Persil i Omo stanowią jedno: jest to płaszczyzna angielsko-holenderskiego koncernu Unilever”.
Fakty przeczą teorii – teoria trwa
Niepowodzenia rynku, np. powstawanie monopoli czy występowanie kosztów zewnętrznych, obciążających osoby trzecie częścią kosztów działalności producentów lub konsumentów, przyjmowane są do wiadomości także przez najbardziej zagorzałych „wolnorynkowców”. Nie jest to dla nich bynajmniej powodem, by zrewidować swoje stanowisko. „Dla myślicieli podchodzących do rynku sceptycznie, niepowodzenie rynku jest dowodem na to, że nie sprawdza się on wcale we wszystkich społecznych sytuacjach. Jednak jego zwolennicy wyciągają zupełnie inne wnioski: przyczyna załamywania się rynku nie tkwi w nim samym, ale w pewnych jego »niedoskonałościach«. Z powodu owych »niedoskonałości« pewne rynki mogą się załamać, ale rynek jako ideał pozostaje w tej sytuacji nietknięty” – pisze Aldridge. Pokazuje on, że wolnorynkowe ideologie, pretendujące do bycia opisem rzeczywistości,
stanowią zamknięty system wzajemnie się do siebie odwołujących, abstrakcyjnych pojęć, w którego logikę nie jest wpisana możliwość zajęcia stanowiska kompromisowego wobec bezwarunkowej akceptacji lub odrzucenia liberalnych recept. Kto nie z nami-neoliberałami, ten przeciwko nam! Skąd my to znamy?
Krótka pochwała rozsądku
Zarysowane powyżej zagadnienia to jedynie niewielki wycinek tematów, które podejmowane są we wspomnianych książkach. Przystępnym językiem, w zwięzłej, nieraz wręcz hasłowej formie traktuje ona także m.in. o stereotypach konsumenta w zachodnim dyskursie, o krytykach globalizmu i teorii opartych na racjonalnym wyborze, o zjawiskach makdonaldyzacji i disneizacji... Taki sloganowy charakter obu książek zapewne zniechęci do nich bardziej wyrobionych czytelników. Jednak dla studentów, amatorskich miłośników analizy społecznej albo po prostu dla każdego, kto lubi czasem zastanowić się nad otaczającą rzeczywistością, powinna być to inspirująca i pożyteczna lektura. Ważną zaletą obu książek jest prezentowanie poszczególnych zjawisk z punktu widzenia przeciwstawnych teorii, przy powstrzymaniu się od osobistych komentarzy, co ułatwia wyrobienie własnej opinii. Jednocześnie Aldridge potrafi porzucić bezpieczną pozycję bezstronnego narratora, kiedy uzna to za konieczne. We wstępie do „Rynku” jednoznacznie deklaruje, że jedną z jego intencji jest obrona dorobku klasycznego liberalizmu przed jego późniejszymi, fundamentalistycznymi i fanatycznymi kontynuatorami, wulgaryzującymi myśl postaci, które wywieszają na swoich sztandarach. Jednak największą wartością płynącą z lektury omawianych prac Brytyjczyka jest to, że ukazując ograniczenia nazbyt uproszczonych prób objaśniania i zmiany świata, wzmacniają one przekonanie o konieczności znajdowania mądrych kompromisów. Bo rynek, produkujący nierówności, ma także pewien potencjał emancypacyjny. Pełna sprzeczności jest także konsumpcja, która potrafi jednocześnie wyzwalać i zniewalać, włączać i wykluczać. Jak pisze sam autor, „pro- i antyrynkowe ideologie rysują przed nami monochromatyczne obrazy idealnego rynku, oferujące jedynie niewyraźne odbicie rynków, które tworzymy i których doświadczamy na co dzień”. Jacek Szuster
Alan Aldridge, Konsumpcja, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006, przełożył Maciek Żakowski. Alan Aldridge, Rynek, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006, przełożył Maciek Żakowski. Książki dostępne w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wydawnictwo Sic!, ul. Chełmska 27 lok. 33, 00-724 Warszawa, tel./faks: (022)8400753, e-mail: sprzedaz@wydawnictwo-sic.com.pl lub w internetowej księgarni wysyłkowej: www.wydawnictwo-sic.com.pl
90 Joanna Duda-Gwiazda
Kryteria zmian Król jest nagi – odkrywamy kłamstwa propagandy
Każdy ma swoją miarę sukcesu i kryteria zmian. Mój kolega w czasach PRL mówił, że uwierzy w zmiany, gdy w sklepach pojawi się papier toaletowy, a jeśli będzie w różnych kolorach, to socjalizm kaput. Niemożność wyprodukowania papieru toaletowego w tzw. realnym socjalizmie jest zagadką, która nie została naukowo wyjaśniona, chociaż cała Polska i pół świata z tego się śmiały. Do produkcji ulotek był nieprzydatny. Dostawa papieru toaletowego budziła entuzjazm i wdzięczność obywateli dla KC PZPR nie mniejsze niż „rzucenie cytryn” przed świętami. Jedyne wyjaśnienie podał Andrzej, który badał zjawisko znikania pogłowia trzody chlewnej w drodze do konsumenta. Twierdził on, że całą produkcję papieru toaletowego pochłania przemysł przetwórczy do produkcji pasztetowej i parówek. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy podejrzewaliśmy, że parówki są nadziewane papierem. Gdyby ktoś mi powiedział, że ja, nieuleczalny, genetyczny mięsożerca, będę w dobie rządów konsumenta odżywiać się grzybami, twarożkiem i jajkami, to bym uznała, że zwariował. Nie wiem, jakie świństwa dodają teraz do wędlin i mięsa, ale jeść tego nie mogę. Siostra widziała w wędliniarni całe worki soi, pewnie genetycznie modyfikowanej. Czasem kupuję 10 dag wędliny i po degustacji jednego plasterka wszystko ląduje w karmniku dla naszej mewy. Ten ogromny ptak z dalekiej północy zeżre nawet podeszwę i nic mu nie szkodzi. Farmaceutka zachęca mnie do kupowania witamin i mikroelementów. Pewnie we własnym interesie, ale wierzę jej, kiedy mówi, że nasze jedzenie jest puste. Wyliczyła, ile ton trzeba zjeść, aby dostarczyć organizmowi to, co jest mu potrzebne. Tym bardziej zadziwiają mnie reklamy żywności, w której już w ogóle nic nie ma; jakieś light, fitness, albo beztłuszczowy ser holenderski czy inne dziwactwa. Do tego zażywa się obowiązkowo „suplementy diety”. I tak z masowego tuczu trzody chlewnej przeszliśmy gładko na masowy tucz trzody ludzkiej. Uwierzę, że system globalny jest dla ludzi, kiedy w szynce mięso nie będzie dodatkiem, a cebula wyciśnie mi łzy z oczu. To takie moje prywatne kryterium, nie gorsze niż kiedyś papier toaletowy. Nie samym sztucznie spulchnianym chlebem człowiek żyje. Potrzeba też coś dla ducha. Mój duch jest wiecznym malkontentem, wciąż mu się coś nie podoba, więc od lat moim prywatnym hobby jest zawracanie kijem Wisły. Musiałabym napisać długi referat, aby wytłumaczyć, dlaczego tu i teraz nadal zawracam Wisłę, chociaż komuny już nie ma. Nie jest to zamiłowanie do anarchii i permanentnej rewolucji. Przeciwnie. Widzę, że wciąż ktoś psuje to, co jeszcze jako tako działało, np. poczta albo kolej, więc jestem raczej konserwatystką albo komunistką, ponieważ za komuny działało lepiej.
Referatów napisałam już dużo i niewiele to przyniosło pożytku. Historycy i inni uczeni napisali setki mądrych książek, które próbują objaśnić świat. „Obywatel” wydał już kilkadziesiąt numerów pisma. Pozycji wydanych przez IPN jest tyle, że niedługo będziemy musieli wyprowadzić się pod namiot, bo w domu już nie ma dla nas miejsca. Andrzej jako członek kolegium IPN powinien wszystko przeczytać. Przynajmniej przeglądam te książki. Są lepsze i gorsze, ale już jakiś obraz systemu komunistycznego z nich się wyłania. Mimo to ludzie wciąż pytają: „Jak to się stało? Co dalej? Dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze?”. Problem w tym, że czyta się tylko to, co jest krótkie, łatwe, przyjemne, a przede wszystkim reklamowane w popularnych mediach. Bardzo często słyszę, że ludzie nie czytają z braku czasu, ale nie jest to prawda. Ktoś przecież kupuje te sterty kolorowych czasopism pokrywających witryny kiosków, ktoś ogląda tzw. programy rozrywkowe. Niech mi ręka uschnie, jeśli napiszę coś przeciw rozrywce, niezależnie, czy jest to niewyszukana zabawa, czy coś bardziej wyrafinowanego. Głupawe gagi to już klasyka od czasów chociażby Chaplina i nie ma co się na nie dąsać. Jednak to, co serwują nam media jako rozrywkę, do niczego nie jest podobne. Mimo hałasów, feerii kolorów i śmiechów rozbawionych wykonawców, nie ma w tym śladu życia. Martwy plastik, jeszcze bardziej mdły i bez smaku niż szynka w sklepie. Rozrywka jest przy tym bardzo grzeczna politycznie. Pół roku po zwycięstwie Platformy wszyscy w telewizyjnym okienku konają ze śmiechu na wspomnienie Kaczorów, Giertycha i Leppera. Takie to drapieżne, jak dziennikarstwo Moniki Olejnik albo Tomasza Lisa. Mój chytry plan, aby dotrzeć do serc i umysłów narodu poprzez rozrywkę, nie ma szans. W kulturze poważniejszej też plaża. Nie doczekaliśmy się żadnego filmu o czasach PRL i pierestrojki. Czesi zrobili świetny film „Kola”, nagrodzony Oscarem, ale w Polsce było o nim cicho. Niemcy mają „Życie na podsłuchu”. W Polsce, gdzie wszystko przebiegało bardziej dramatycznie, powstają „głębokie” dzieła o agentach. Pierwszy był film o mordercy księdza Popiełuszki. Na filmy o bohaterach opozycji, teraz marszałkach sejmu, nie ma pomysłu. Na inne filmy nie ma pieniędzy i zgody politycznej. Czasem wydaje mi się, że polskim twórcom brak skromności. „Mały realizm”, mocna strona kultury czeskiej, jest poniżej ich godności, a przecież publiczność kocha ciepłe filmy o zwyczajnych ludziach. Komedia „U Pana Boga za piecem” ma swoich fanów, wszyscy nasi znajomi biegali na film „Edi”, teraz na „Sztuczki” i „Rancho”. Uwierzę w zmiany na lepsze, kiedy zobaczę serial o Kowalskim w czasach pierwszej „Solidarności”. Joanna Duda-Gwiazda
91 Anna Mieszczanek
Yes, yes, yes – mam rację! Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i ogłoszę w końcu deklarację niepodległości. Niepodległości od zbiorowości. Na którą nie mam wpływu. Przedstawiciele mojej zbiorowości ratyfikowali Traktat Lizboński, choć prawie żaden z nich go nie przeczytał i nie wie, co w nim jest. Mnie, pojedynczej mróweczki, potrzebnej przedstawicielom mojej zbiorowości tylko wtedy, gdy mam wkładać do urny kartkę wyborczą, nikt nie zapytał o zdanie. Podobnie jak nie zapytał mnie nikt, czy chcę stać się szczęśliwą posiadaczką amerykańskiej zupy z wkładką, czyli tarczy antyrakietowej z offsetem. Podobnie jak nie zapytał mnie nikt, czy chcę, żeby mój kraj nagle stał się okupantem Iraku. Coraz częściej tak się składa, że nikt nie pyta o zdanie w sprawach, w których widać, słychać i czuć, że aż dymi z głów od sprzecznych opinii. Grupa trzymająca akurat władzę podejmuje jakieś decyzje, potem inna grupa je zmieni – w zależności od widzimisię, niezależnie zaś od rozkładu opinii członków zbiorowości. A żeby ktoś zadbał o debatę wedle ustalonych wcześniej reguł? Debatę z jasno formułowanymi argumentami różnych stron? Debatę w konkretnych ramach czasowych? Debatę dającą myślącym ludziom szansę na wyrobienie własnego zdania? Lub na zmianę tego zdania? Debatę – nie propagandę serwowaną przez histeryczne i stabloidyzowane media? To się jakoś nie może zdarzyć. Pojedynczych nie traktują dziś serio. Pojedynczy mają robić za tło i ewentualnie wyrażać radość z powodu możliwości uczestniczenia w demokracji. Wciąż jednak bywają pojedynczy, którzy chcą, żeby od nich zależało coś więcej niż wrzucenie kartki do urny. Pacyfiści w USA np. nie płacą podatków. Odłożyłam sobie na kupkę tekst z 22 sierpnia 2007 r. „Dziennik” donosił wtedy, że jest około 10 tysięcy takich, co nie płacą z powodu przekonań: Dorothy Hansen, 87-letnia mieszkanka Sebastopola w Kalifornii /.../ w proteście przeciwko wojnie przestała wypełniać zeznania podatkowe i /.../ odmawia współfinansowania irackiej wojny z własnych kieszeni /.../. Media już piszą o odrodzeniu się w Ameryce podatkowego ruchu oporu przeciw operacji w Iraku. „Nie mam zamiaru brać udziału w zabijaniu ludzi...” – tłumaczyła dziennikarzom Hansen, która w ogóle nie płaci podatków. Amerykanie o podobnych poglądach robią tak samo lub przekazują państwu tylko część pieniędzy. Tak robi m.in. Elizabeth Boardman z San Francisco, która zatrzymuje 41 proc. z kwoty należnej fiskusowi, bo – w jej ocenie – taką część podatków rząd przeznacza na zbrojenia. /.../ Podatkowy ruch oporu ma w Stanach Zjednoczonych długą tradycję. Zapoczątkował go w XIX w. Henry David Thoreau, który protestował przeciwko wojnie amerykańsko-meksykańskiej. Ta forma obywatelskiego nieposłuszeństwa popularna była także w trakcie konfliktu w Wietnamie. Dziś najwyraźniej przeżywa renesans. „Kontaktuje się z nami coraz więcej osób, które chcą przyłączyć się do
naszej akcji” – mówi Dziennikowi Ruth Benn z ogólnokrajowej organizacji National War Tax Resistance (NWTR). /.../ Niepłacenie podatków – nawet z powodów ideowych – jest w USA zwykłym przestępstwem. Już w XIX w. Thoreau trafił za to do więzienia. Dziś jest to mniej prawdopodobne, bo skarbówka ma skuteczniejsze metody – może zająć wynagrodzenia, konta bankowe czy nawet nieruchomości nieposłusznych obywateli /.../. Pacyfiści chcą jednak otworzyć nową furtkę w prawie – walczą o utworzenie funduszu pokojowego, na który trafiałyby podatki osób odmawiających współfinansowania zbrojeń i działań wojennych. Po latach starań, w przyszłym roku odpowiednia ustawa ma szansę trafić do Kongresu”. W czasach, kiedy na pieniądze przelicza się wszystko, nawet deklaracje niepodległości muszą mieć finansowe oblicza, Drodzy Pojedynczy.
***
Nieszczęsny Winston Churchill w złą godzinę powiedział chyba, że demokracja nie jest może najlepszym systemem, ale nic lepszego nie wymyślono. Gdyby powiedział to w dobrą godzinę, może ludność – powtarzając za nim ową mantrę – zadałaby sobie pytanie, które samo się narzuca. Jeśli nic lepszego nie wymyślono, to może trzeba to w końcu wymyślić? Niestety, godzina, którą Churchill wybrał na prawienie mądrości, była zła i ludność poszła po linii najmniejszego oporu. Uznała, że skoro nie wymyślono, to znaczy, że wymyślić się nie da. I powtarza to złotymi ustami polityków, publicystów i profesorów. Nie zauważa, że w ten sposób ogranicza sama siebie. Akurat w miejscu, które nie samoograniczania wymaga, a przeciwnie – swobody i kreatywności. Sama przez się ograniczona, próbuje się zatem owa ludność europejskich i amerykańskich miast i wsi przekonać, że już do końca świata skazani jesteśmy na dwupartyjny – w zasadzie – system reprezentacji społecznej, który nikogo nie reprezentuje, bo pojedynczy obywatele i tak wciąż muszą wybierać jakieś mniejsze zła albo nie wybierać wcale. Ale jeśli przestaniemy powtarzać mantrę Churchilla i zadamy sobie pytanie: Jakiego systemu potrzebujemy i jak się zabrać do jego tworzenia? – zrobimy to. Na moje oko, najbardziej potrzebny jest nam teraz system, który umożliwi uzgadnianie decyzji między wieloma sprzecznymi stanowiskami. To oczywiście wymaga wstępnego uznania, że każda z osób trzymających się kurczowo swojego stanowiska, a także wszyscy trzymający się stanowisk wręcz przeciwnych – mają równe prawo do istnienia. W naszej zbiorowości, czyli w Polsce, to się wydaje nie do zrobienia. Ale jak Polak wie, że czegoś mu potrzeba, to nie ma mocnych. Czy ja mam rację?
Anna Mieszczanek
Na pojedynczy rozum
92
Obywatele do Vlepek! Zamów naklejki promujące „Obywatela” oraz inicjatywy i idee z nim związane. • • • •
Obywatel TIR-y na tory Audycja Czy masz świadomość..? Praca domowa kobiet
AUTORZY NUMERU: Theodor W. Adorno (1903-1969) – światowej sławy nie-
miecki filozof i socjolog, jeden z czołowych myślicieli tzw. szkoły frankfurckiej i współtwórca teorii krytycznej, nawiązującej do marksizmu. Zajmował się także teorią muzyki, krytyką muzyczną i kompozytorstwem, ukończył ponadto studia psychologiczne. Jeden z czołowych myślicieli lewicowych i najwybitniejszych krytyków współczesnego społeczeństwa, m.in. kultury masowej (jako narzędzia kontroli społecznej) oraz dominacji instrumentalnie pojmowanego racjonalizmu, który był jego zdaniem jednym ze źródeł XX-wiecznych systemów totalitarnych. Jest także twórcą opartej na psychoanalizie teorii osobowości autorytarnej, wykształcającej się w określonych typach rodzin i charakteryzującej się gloryfikacją władzy, idealizowaniem własnej grupy i agresją wobec członków innych grup. Jako że jego ojciec był z pochodzenia Żydem, Adorno musiał w 1934 r. wyemigrować z Niemiec do Anglii, następnie trafił do USA. Od 1949 r. ponownie w rodzinnym Frankfurcie, pełnił w Niemczech rolę jednego z największych autorytetów w dziedzinie nauk społecznych, był m.in. przewodniczącym Niemieckiego Towarzystwa Socjologicznego. Jego najbardziej znane rozprawy, to m.in. „Dialektyka negatywna”, „Teoria estetyczna”, „Filozofia nowej muzyki”, „Dialektyka Oświecenia” (z Maxem Horkheimerem).
Karolina Bielenin (ur. 1978) – doktor nauk humanistycznych – polonistka oraz magister etnologii i slawistyki. Prowadzi zajęcia ze studentami w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. Współredaktorka biuletynu etnopluralistycznego „ZaKORZENIEnie” i ekologicznego miesięcznika „Dzikie Życie”. Pasjonuje się kulturą Bałkanów, szczególnie Macedonii, dużo podróżuje, głównie autostopem. Lubi piwo pszeniczne. Stała współpracownica „Obywatela”. Karioka Blumenfeld (ur. 1978) – absolwentka nauk społecznych na University of Haifa. Pochodzi z rodziny pomarcowych emigrantów z Polski. Interesuje się kulturą chasydzką, zwłaszcza postacią cadyka Chaima Halberstama z Nowego Sącza i jego wizją skromnego życia, wyrażoną słowami: „Upodobałem sobie biedaków. A wiecie dlaczego? Bo Bóg ich sobie upodobał”. Uwielbia specyficzny przejaw kultury masowej, jakim są Teletubbies. Po roku 1989 często odwiedza Polskę, zakochana w tym kraju, jego kulturze i krajobrazie.
Prześlij na adres redakcji standardową kopertę na list z adresem zwrotnym oraz naklejonym znaczkiem za 1,5 zł. Po otrzymaniu koperty ze znaczkiem, w ciągu dwóch tygodni wyślemy do Ciebie przesyłkę z kompletem naklejek reklamujących „Obywatela”.
Zobacz naklejki na stronie
www.obywatel.org.pl/vlepki
Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: tykocin@op.pl Tomasz Bużałek (ur. 1984) – student geografii turyzmu na Uniwersytecie Łódzkim, przewodnik łódzki. Zainteresowany dziedzictwem przemysłu i transportu. Współzałożyciel stowarzyszenia Łódzka Inicjatywa na Rzecz Przyjaznego Transportu. Miłośnik krajów nordyckich. Katarzyna Dąbkowska (ur. 1984) – studentka kulturoznawstwa, specjalizacja: filmoznawstwo. Pracę magisterską pisze o współczesnym kinie norweskim, ponieważ od zawsze była zakochana w tym kraju, kulturze i języku. Wierzy w uzdrowicielską moc marzeń i dlatego działa w Fundacji Mam Marzenie, spełniającej życzenia chorych dzieci. Kontakt: kdabkowska@ yahoo.com
93 Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka
Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracowniczka „Obywatela”.
Ela Dziekanowska (ur. 1979) – kulturoznawca, dziennikarz,
wykładowca akademicki; pracuje również z młodzieżą licealną, prowadząc cykl warsztatów o inspirujących formach reklamy i jej powiązaniach ze sztuką. Wierzy, że popkultura może być źródłem pozytywnych inspiracji. W wolnych chwilach rysuje komiksy i wraz ze swoim ulubionym czworonogiem przygotowuje się do zostania dogoterapeutą.
Anne Grant (ur. 1969) – izraelska dziennikarka, pracowała w jednej z zachodnich organizacji pomocowych w Tybecie, skąd wyjechała w marcu tego roku. Mieszka w Londynie. Jon Hughes – brytyjski działacz ekologiczny i publicysta. Zastęp-
ca redaktora naczelnego miesięcznika „The Ecologist”, publikuje też artykuły popularyzujące zagadnienia szeroko rozumianej ochrony środowiska na łamach prasy nie-specjalistycznej.
Tomasz Hypki (ur. 1959) – ekspert w zakresie lotnictwa, uzbrojenia i wojskowości. Ukończył Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, od 1980 r. silnie zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej – w tym w tworzenie Niezależnego Zrzeszenia Studentów (był m.in. szefem Sekcji Wydawniczej). Prezes Agencji Lotniczej Altair, zajmującej się działalnością wydawniczą (przejęła wydawanie „Skrzydlatej Polski”, najstarszego w Polsce czasopisma lotniczego, ponadto wydaje m.in. pismo „RAPORT – wojsko, technika, obronność” oraz serie książkowe, jak „Największe Bitwy XX Wieku”) i konsultingową oraz organizacją seminariów i imprez związanych z lotnictwem i obronnością. Sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa – stowarzyszenia, które działa na rzecz integracji polskiego środowiska lotniczego. Komentator w sprawach związanych z lotnictwem i wojskowością, ale także aktywny działacz na rzecz polskiego przemysłu – m.in. autor licznych publikacji na temat nieprawidłowości przy prywatyzacji polskich przedsiębiorstw. Dagmara Jaszewska (ur. 1975 r.) – socjolog, doktorantka kulturoznawstwa Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Autorka książki „Nasza niedojrzała kultura. Postmodernizm inspirowany Gombrowiczem” (2002). Publikowała m.in. w „Kulturze Współczesnej”, „Emaus”, „W drodze”. Mieszka w Warszawie. Maciej Kronenberg (ur. 1981) – geograf, regionalista i łódzki przewodnik, zafascynowany dziedzictwem przemysłowym, zajmuje się jego wykorzystaniem przez turystykę. Marta Łazarowicz-Kowalik (ur. 1969) – absolwentka wy-
działu polonistyki UW. Przez kilka lat pracowała w prasie ekonomicznej, a od 8 lat w organizacjach pozarządowych: Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce, Stowarzyszeniu Innowatorów Społecznych – Ashoka, Fundacji PZU oraz – aktualnie – w Fundacji na rzecz Nauki Polskiej,
Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem
i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”.
Paplo Maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej organizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oceanem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierzającej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na
rencie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchistyczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez nikogo. Zakurzony naftaliną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Przeciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Polsce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach pozuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem.
Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracowniczka „Obywatela”. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog
(Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor ponad 400 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i propagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Obecnie mieszka w Bydgoszczy. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”.
Michał Sobczyk (ur. 1981) – absolwent ochrony środowiska na Uniwersytecie Łódzkim. Z poglądów – egalitarysta; nieufny wobec radykalnych wizji, ceni to, co sprawdzone, jak choćby spółdzielczość, transport szynowy czy tradycyjne rolnictwo. Zaślepiony miłością do Łodzi i najstarszego z tutejszych klubów piłkarskich. Lubi piwo w tradycyjnych butelkach. Zastępca redaktora naczelnego „Obywatela”. Michał Stępień (ur. 1981) – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego,
kierunku ochrona środowiska. Od 1999 r. mniej lub bardziej udzielający się w organizacjach pozarządowych. Koneser serków waniliowych, rowerzysta, amator żeglarstwa oraz turystyki pieszej.
Jacek Szuster (ur. 1980) – wrocławianin, absolwent socjologii. Obecnie na drugim roku cultural studies na jednej z brytyjskich uczelni. Szczególnie interesuje się zjawiskiem konsumeryzmu. Zapalony kajakarz, najbardziej kocha polskie rzeki. Per Wirtén (ur. 1958) – szwedzki dziennikarz, pisarz i lewicowy działacz społeczny, redaktor naczelny dwumiesięcznika polityczno-społeczno-kulturalnego „Arena”. Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.
94
Z obywatelskiego frontu Luty-kwiecień Nasi redaktorzy i autorzy aktywnie poruszali tematykę obywatelską w innych mediach, publikując teksty, udzielając wywiadów itp. Redaktor naczelny „Obywatela”, Remigiusz Okraska, dla Polskiego Radia przygotował kolejny tekst poświęcony polskim tradycjom społecznikowskim – tym razem działalności prezydenta Stanisława Wojciechowskiego, który był wybitnym działaczem spółdzielczym (wspomniany artykuł, tak jak i poprzednie z cyklu, znaleźć można na stronie www.polskieradio.pl/ nauka/idee). Rafał Górski oraz Piotr Ciompa zabierali głos w sprawach dotyczących funkcjonowania w Polsce instytucji rad pracowników (m.in. na łamach „Tygodnika Solidarność” i „Kuriera Lubelskiego”). Michał Sobczyk w „Życiu Warszawy” tłumaczył, jakie są negatywne skutki ekspansji wielkich sieci handlowych. Z kolei Konrad Malec udzielił wywiadu regionalnej Telewizji Toya na temat ekologicznego stylu życia (m.in. jak oszczędzać wodę i energię) oraz „Dziennikowi Łódzkiemu” na temat planowanej lokalizacji lotniska pod Skierniewicami, w okolicy rezerwatu przyrody „Rawka” (jedyna rzeka w Polsce będąca na całej swej długości rezerwatem). 23 lutego W Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej odbyło się pierwsze spotkanie dla słuchaczy audycji „Czy masz świadomość?”, od wielu lat prowadzonej przez redaktorów „Obywatela”. Można było spotkać się z redakcją „ekologiczną” oraz obejrzeć film „Życie wymyka się spod kontroli”, poświęcony zagrożeniom związanym z organizmami modyfikowanymi genetycznie (GMO). Audycji można słuchać na falach 88,8 FM w Łodzi i okolicy oraz za pośrednictwem Internetu na całym świecie (www.zak.lodz.pl). Można ją także pobrać i odtworzyć w dowolnym momencie na stronie audycji www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl
26 lutego Do marszałka Sejmu zgłoszony został obywatelski projekt ustawy, która ma ograniczyć liczbę bezpłatnych, jednorazowych torebek foliowych zużywanych w handlu. Teraz aby trafił pod obrady parlamentu, wnioskodawcy muszą zebrać pod nim 100 tys. podpisów poparcia w ciągu trzech miesięcy. Aktywnie włączyliśmy się w tę kampanię. W pracach Obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej bierze udział Szymon Surmacz, który prowadzi także stronę WWW akcji. Co parę dni przyłączają do niej kolejne miasta – w momencie wydawania tego numeru było ich już dwadzieścia dwa. Jest to pierwsza głośna, ogólnopolska kampania, która w tak dobitny sposób pokazuje problem bezmyślnego produkowania śmieci. Z naszego punktu widzenia ważne jest, że cała ta obywatelska akcja zainicjowana została przez młodych samorządowców. Mamy nadzieję, że nie będzie to tylko jednorazowy zryw dla zapewnienia sobie chwilowego rozgłosu. Mimo, że pojawiają się takie zarzuty (np. w komentarzach w Internecie), to oglądając pracę komitetu „od środka” cieszy nas świadomość ekologiczna i wrażliwość estetyczna większości inicjatorów akcji. Zachęcamy wszystkich do włączenia się w zbiórkę podpisów – więcej informacji na stronie www.foliowki.pl 5 marca W Sali Kolumnowej Sejmu RP odbyła się Ogólnopolska Konferencja „Polska wolna od GMO”, zorganizowana przez m.in. Prawo i Sprawiedliwość oraz Koalicję „Polska wolna od GMO”, współtworzoną przez środowisko „Obywatela”. Zgromadziła licznych polityków, działaczy samorządowych i społecznych, rolników, naukowców i duchownych. Politycy publicznie złożyli kilka ważnych, bezprecedensowych deklaracji, z których będzie teraz trzeba ich rozliczyć. Więcej o kampanii anty-GMO na stronie www.polska-wolna-od-gmo.org
8 marca Na antenie Studenckiego Radia „Żak” audycję „Czy masz świadomość?” poprowadziły Katarzyna Wojtuś i Magdalena Doliwa-Górska. Wraz z zaproszonymi gośćmi rozmawiały, przy okazji obchodów Dnia Kobiet, o kobiecości, kobietach w świecie mężczyzn i mężczyznach w świecie kobiet, wreszcie o roli współczesnej kobiety w życiu prywatnym, publicznym i społecznym. W studiu spotkali się: Włodzimierz Tomaszewski – wiceprezydent miasta Łodzi, Kaja Zapędowska z Ośrodka Naukowo-Badawczego Problematyki Kobiet przy Uniwersytecie Łódzkim, Natalia Sarata – socjolożka, Fundacja Przestrzeń Kobiet w Krakowie oraz Tomasz Felczak – Nieformalna Grupa Mężczyzn na rzecz równości/Amnesty International. 12 marca W Warszawie odbyła się konferencja „Rozwój lokalny i przedsiębiorczość społeczna w XXI wieku”, zorganizowana przez Instytut Spraw Publicznych i objęta patronatem medialnym „Obywatela”. Starano się na niej odpowiedzieć na pytanie, w jakim zakresie przedsiębiorczość społeczna stanowi szansę rozwoju społeczności lokalnych z terenów marginalizowanych. 13 marca Szymon Surmacz był gościem Centrum Edukacji i Wychowania Młodzieży KANA w Sosnowcu. W ramach projektu Ambitne Kino Studyjne pokazaliśmy dwa dokumenty – „Brand New World” i „Ucząc się od Ladakh”, które stały się pretekstem do bardzo ciekawej dyskusji na temat kondycji naszej cywilizacji, globalizacji i problemów dotykających tradycyjnych społeczności. W spotkaniu uczestniczyło około 40 osób. Dziękujemy za zaproszenie Barbarze Surmacz-Dobrowolskiej. 26 marca Pod obrady Sejmu RP trafiła ustawa o ochronie indywidualnych i zbiorowych praw pacjenta i o Rzeczniku
95
27 marca Michał Sobczyk, jako przedstawiciel organizacji społecznych, wziął udział w obradach komisji doradczej ministra środowiska ds. organizmów genetycznie modyfikowanych (GMO). Tematem spotkania były m.in. planowane badania wpływu upraw modyfikowanej kukurydzy na środowisko, które miałyby być finansowane ze środków publicznych. 28 marca W Kielcach odbyło się pierwsze z nowego cyklu szkoleń dla rad pracowników, które prowadzi środowisko „Obywatela”. Mają one na celu przybliżyć tym stosunkowo nowym ciałom sposób działania w zakładzie pracy. Dostęp do różnego rodzaju informacji na temat zakładu pracy to ważny oręż w walce o dobro pracownika. Jednak pracodawcy często wykorzystują niewiedzę lub nieścisłości w przepisach, aby ich nie przekazywać. Stąd tak ważne są szkolenia, dające praktyczną wiedzę, jak w pełni korzystać z ustawowych uprawnień. Informacje o szkoleniach, a także m.in. bezpłatny poradnik dla członków rad pracowników – na stronie www.radypracownikow.info 29 marca W Studenckim Radiu „Żak”, Szymon Surmacz i Konrad Malec poprowadzili kolejną już audycję z cyklu „Czy masz świadomość? – Zielona Łódź”. Na antenie rozmawiano o energetyce odnawialnej, m.in. o energii geotermalnej oraz spalaniu biomasy. Coraz częściej bowiem z mediów lokalnych słyszy się, że Łódź i znaczną część województwa można by „ogrzać” i „oświecić” korzystając wyłącznie z przyjaznego środowisku i ludziom źródła energii, jakim jest ciepło wnętrza ziemi. Na antenie gościliśmy ekspertów i praktyków w zakresie odnawialnych źródeł energii: Beatę Bartoszewską ze Stowarzyszenia Doradców Gospodarczych Pro-Akademia, Jacka Kurpika z Geotermii Uniejów, dr. Janusza Żelazińskiego – hydrologa, inżyniera bu-
downictwa wodnego z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, oraz przedstawicieli Greenpeace i WWF. Kwiecień Na stronie internetowej www.obywatel.org.pl zamieściliśmy w całości kolejny archiwalny numer „Obywatela” (nr 24), którego nakład w pełni się wyczerpał. Od tego momentu każdy internauta może za darmo przeczytać wszystkie teksty z tego numeru. 3 kwietnia Z inicjatywy naszego Instytutu Spraw Obywatelskich odbyło się zorganizowane przez wicemarszałka senatu Zbigniewa Romaszewskiego spotkanie Komitetu Koordynacyjnego Rad Pracowników. Spotkanie miało na celu wypracowanie wspólnego stanowiska w sprawie nowelizacji ustawy o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji. Przybyło na nie ponad 50 przedstawicieli rad z zakładów w całej Polsce. Obrady były owocne, dając nadzieję na stworzenie realnej siły mogącej doprowadzić do uchwalenia przepisów korzystniejszych dla pracowników. 4 kwietnia Licznik na naszej stronie internetowej przekroczył liczbę 1 miliona 400 tysięcy odwiedzin, tj. wejść na stronę główną. Liczba ta nie obejmuje odwiedzin podstron – tych jest o wiele, wiele więcej, a także obejmuje tylko jedne odwiedziny dziennie z danego komputera (nie uwzględnia zatem tego, że ktoś z odwiedzających był na stronie dwa lub więcej razy w ciągu doby). Zapraszamy na stronę www. obywatel.org.pl – na niej codziennie porcja nowych informacji obywatelskich, ogłoszeń, zapowiedzi, relacji, a oprócz tego sporo większych tekstów, m.in. felietony i komentarze aktualizowane co 2-3 tygodnie. 17 kwietnia Zorganizowaliśmy kolejne szkolenie dla członków rad pracowników, tym razem w Bydgoszczy. Tradycyjnie, ich uczestnicy uznali ich formułę za przydatną oraz zadeklarowali chęć współdziałania w naszych działaniach na rzecz zmiany przepisów dotyczących prawa do informacji
i konsultacji w miejscu pracy, obecnie niekorzystnych dla osób zatrudnionych, a „przyjaznych” pracodawcom. W szkoleniu wzięło udział ponad 60 osób z zakładów pracy Kujaw i Wielkopolski. Więcej informacji o naszej kampanii: www.radypracownikow.info. ba Szymon Surmacz
Praw Pacjenta. Należy to uznać za sukces Stowarzyszenia Primum Non Nocere, które od dawna zgłaszało postulat powołania rzecznika („Obywatel” wspierał te starania od roku 2002).
30 kwietnia W stołecznym Centrum Prasowym Foksal odbyła się konferencja prasowa z okazji wydania przez nas książki „Poza Układem” – zbioru publicystyki Joanny i Andrzeja Gwiazdów z lat 1988-2006. Publikacja, stanowiąca preludium do przygotowywanego przez nas wywiadurzeki z tymi legendarnymi działaczami Wolnych Związków Zawodowych i pierwszej „Solidarności”, zawiera teksty o bardzo różnorodnej tematyce (od tradycji lewicy patriotycznej, przez krytykę „okrągłego stołu” i neoliberalnych reform gospodarczych, po obsesje zdrowotne współczesnej cywilizacji), pochodzące głównie z niskonakładowych, trudno dostępnych wydawnictw. Podczas konferencji Joanna i Andrzej opowiedzieli o książce, a także podzielili się z dziennikarzami swoimi refleksjami na kilka poruszanych w niej tematów; udzielili także paru wywiadów. Zapis najciekawszych fragmentów spotkania w postaci plików dźwiękowych znaleźć można na stronie internetowej książki – www.gwiazda.oai.pl. Znajdują się tam także wybrane teksty ze zbioru, informacje o spotkaniach promocyjnych z autorami (zachęcamy do organizowania ich w swoich miejscowościach!) oraz możliwościach nabycia książki. Wszelkie dodatkowe informacje można także uzyskać pod numerem (42) 630 17 49 lub pisząc na adres: steplewski@obywatel.org.pl
Sklep „Obywatela” poleca: KO 39
Michael Albert, Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 324 strony, cena 29 zł
KO 40
Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego na maksymalizacji zysku i brutalnej konkurencji. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.
Andrew Simms, Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco Wydawnictwo CKA, Gliwice 2007, 314 stron, cena 30 zł
KO 41
Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.
Noam Chomsky, Polityka, anarchizm, lingwistyka Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 251 stron, cena 28zł
K 5
Wybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wystąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykańskiego językoznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w niebanalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka zagraniczna USA, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spójną wizję człowieka i społeczeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.
Joanna i Andrzej Gwiazda, Poza układem Biblioteka „Obywatela”, Łódź 2008, 240 stron, cena 29zł
Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i Andrzeja Gwiazdów, współzałożycieli i działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce!
Zapraszamy
Książki można również zamawiać telefonicznie oraz pocztą: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49; e-mail: obywatel@obywatel.org.pl
www.obywatel.org.pl/sklep
Słuchaj co dwa tygodnie w soboty
w godzinach 15-18: w Studenckim Radiu Żak:
•
•
w Łodzi i okolicach na
88.8
mHz
Audycja radiowa .. słychaczy. dla wymagających
przez internet: www.zak.lodz.pl
lub z plików MP3 (podcast) na stronie internetowej:
www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl
słuchaj • myśl • działaj
•
Projekt jest realizowany dzięki wsparciu udzielonym przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych. Projekt jest realizowany dzięki wsparciu Unii Europejskiej. Za treść niniejszego dokumentu odpowiada Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, poglądy w nim wyrażane nie odzwierciedlają w żadnym razie oficjalnego stanowiska Unii Europejskiej.
Polecamy!
Nowa książka „Obywatela”
Joanna i Andrzej
Gwiazda Poza Układem
Publicystyka z lat 1988-2006
Zbiór publicystyki legendarnych działaczy „Solidarności” oraz założycieli Wolnych Związków Zawodowych. Zawiera wybór tekstów z lat 1988-2006, ukazujących się na łamach niskonakładowych wydawnictw, głównie w piśmie „Poza Układem”. Znaleźć tu można mnóstwo odważnych, oryginalnych analiz i prognoz dotyczących polskiej rzeczywistości. 240 stron lektury – wśród tematów m.in. społeczne i gospodarcze skutki „okrągłego stołu”, lewica patriotyczna, Unia Europejska, globalizacja, dziedzictwo „Solidarności”, krytyka neoliberalizmu gospodarczego. Wszystko napisane w dynamiczny, wciągający, „drapieżny” sposób, z poczuciem humoru. Autorzy obnażają wiele mitów i przedstawiają oryginalne stanowisko, niespotykane w żadnej popularnej opcji politycznej. Wydawca: „Obywatel”, maj 2008. Więcej o książce na stronie internetowej: www.gwiazda.oai.pl – tu przeczytasz fragmenty książki, obejrzysz fotografie autorów, posłuchasz nagrań ich wypowiedzi, dowiesz się o spotkaniach promocyjnych itp.
Przeczytaj! Przemyśl! Wspieraj wolną myśl! Książka dostępna w salonach Empik, księgarniach i w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy. Można ją zamawiać wpłacając 29 zł (lub wielokrotność tej kwoty) na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 W opisie prosimy wpisać Poza Układem (brak tej informacji spowoduje opóźnienie wysyłki książki). Można też zamawiać książkę za pobraniem (płatne przy odbiorze), ale wówczas dochodzą opłaty pocztowe i koszt całości wyniesie 39 zł. Zamówienia za pobraniem proszę składać na adres: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź, tel. (42) 6301749, e-mail: biuro@obywatel.org.pl – koniecznie podaj wyraźnie swój pełny adres pocztowy, na który mamy wysłać książkę.
W stronę polskiego modelu gospodarki społecznej – budujemy nowy Lisków
płyta DVD z filmem gratis
Do tego numeru „Obywatela” dołączamy bezpłatną płytę z filmem poświęconym idei przedsiębiorstw społecznych – tworzonych siłami społeczności, w oparciu o miejscowy potencjał, i nastawionych nie na zysk, ale zaspokajanie lokalnych potrzeb. Pokazuje osoby, które tworzyły takie przedsiębiorstwa w ramach projektu „Budujemy nowy Lisków” (opisywanego wewnątrz numeru), oraz tych, którzy znaleźli w nich zatrudnienie.