OBYWATEL nr 4(42)/2008

Page 1

100 stron niebanalnych artykułów GRATIS! Ankieta do wypełnienia! Nr 4(42)/2008 • dwumiesięcznik • www.obywatel.org.pl (w tym 0% VAT)

POLFA zakłady farmaceutyczne Magazyn z lekami o wartości 270 mln zł

Ulga dla inwestorów zagranicznych

Najlepszy zakład w Polsce

250,USA 5 USD

Europa 4,5 EUR

index 361569

Polska po 1989 r.

9 771641 102088

07

ISSN 1641-1021

ODKRYJ WYSPĘ SKARBÓW!



3

nr 4 (42) /2008 Bezdroża i afery prywatyzacji

Spis treści Tak hartował się szmal – Remigiusz Okraska

6

Jeśli ktoś uważa, że w Polsce ostrą krytyką neoliberalnego kapitalizmu zajmują się Jacek Żakowski czy Sławomir Sierakowski, to lektura książki prof. Tittenbruna może skutkować u niego zawałem serca.

8

Od jednego z nierzetelnych inwestorów ściągnięto w ciągu ponad sześciu lat zaledwie 150 tys. zł z ponad 23 mln zaległości. W dodatku, gdy składał ofertę przy okazji innych prywatyzacji, pracownicy Ministerstwa Skarbu wystawiali mu opinię, że jest rzetelnym inwestorem! Niespłacone zobowiązania wynoszą w sumie ponad 700 mln zł. Niemal 360 inwestorów ma obecnie przedawnione zobowiązania prywatyzacyjne, a 600 podmiotów nie realizuje zobowiązań prywatyzacyjnych.

Bezdroża polskiej prywatyzacji

8

– z prof. Jackiem Tittenbrunem rozmawiają Michał Sobczyk i Remigiusz Okraska

Mieszkania sprzedam. Ludzie gratis

16

– Michał Sobczyk, Krzysztof Wołodźko W PRL tysiące rodzin żyły w mieszkaniach, które należały do zakładów pracy. Kiedy III Rzeczpospolita uznała znaczną część tych przedsiębiorstw za zbędny balast, za bezcen sprzedano nie tylko maszyny. Podobnie uczyniono z ludźmi – lokatorami mieszkań zakładowych.

Polska dwóch prędkości – Karol Trammer

22

Budowa kolei dużych prędkości to szansa na wielki skok cywilizacyjny dla Polski. Pytanie tylko, kto na tym skoku skorzysta. I kto na nim straci...

Zawsze można pomóc pracownikom –

26

z Krzysztofem Zgodą z Działu Rozwoju NSZZ „Solidarność” rozmawia Michał Sobczyk

dania– rynek dla człowieka Do największych osiągnięć Danii należy stworzenie rynku pracy gwarantującego bezpieczeństwo socjalne przy jednoczesnym zachowaniu dynamicznego rozwoju gospodarczego.

34

Jeżeli pracodawca chce walczyć ze związkiem zawodowym – nie rozmawia z nami lub zwalnia pracowników, by wywrzeć nacisk – to jednym z elementów negocjacji jest przyciągnięcie uwagi mediów i użycie ich do tego, by zmienić jego postawę.

Wspólna sprawa – Michał Stępień Dla wielu kupców handel to nie tylko praca i sposób na utrzymanie. To także sens życia. Dlatego tak bardzo starają się „pozostać w grze”. W pojedynkę nie jest to jednak łatwe. Wspólnie są silniejsi i więcej mogą. Nie tylko stawić czoła supermarketom, ale także lepiej dbać o inne grupowe interesy.

Biblioteki: publiczne czy dla zysku? Lao Che: Po prostu jesteśmy stąd To sprzężenie zwrotne czuliśmy na koncertach. Gdy się patrzy na innych ludzi, człowiek sam jest wzruszony, śpiewając „Niech żyje Polska niepodległa” i widząc, że oni się całym sercem z tym utożsamiają.

54

29

32

– Akito Yoshikane Gdy czytelnicy ponownie stanęli przy półkach z książkami, zorientowali się, że biblioteki są już w rękach prywatnych, a ich funkcją stało się odtąd przynoszenie zysku.

Flexicurity – duński przykład dla Europy?

34

„Feminizm” daleko od szosy – Anna Janikowska

40

teoria w praktyce: Seniorzy

45

– Karolina Marchlewska

– seniorom

– Robert Marshall Spółdzielnia Koreikyo stała się siłą, która zmienia codzienne życie osób starszych w Japonii gruntowniej niż byłoby to w stanie uczynić jakiekolwiek emeryckie lobby.


4 „feminizm” na prowincji

W rozkroku – Alfred Lubrano

47

Lektury i konflikt tożsamości – Rafał Bakalarczyk

50

© Miłosz Frelek

To prawda, że – mówiąc Gombrowiczem – Sienkiewicz większości młodzieży „nie zachwyca”. Ale tak samo nie zachwyca jej Gombrowicz. I główną przyczyną wcale nie musi być treść książek, lecz to, jaki robi się z nich użytek.

40

Chwila oddechu Po prostu jesteśmy stąd

54

– z Hubertem „Spiętym” Dobaczewskim z zespołu Lao Che rozmawia Marek Cieślak

Działaczki kobiece na prowincji nie mają czasu na długie teoretyczne debaty – jest przecież tyle do zrobienia!.

Świeże warzywa na betonowej pustyni wielka transformacja

– przypadek czy konieczność historyczna?

79 W rozkroku

57

– Phoebe Connelly, Chelsea Ross Paradoks gospodarki rynkowej polega na tym, że etyczna baza (np. etos służby cywilnej czy etyka w biznesie) niezbędna do funkcjonowania stabilnych instytucji, jest przeniesiona z podmiotów, które uprzednio były przez wolny rynek i państwo niszczone.

47

W Ameryce grupy zapalonych rolników umacniają więzi lokalne, zazieleniają betonowy krajobraz miast, rewolucjonizują politykę żywnościową.

Pasjonaci i wizjonerzy

63

– z dr. Magdaleną Gołaczyńską rozmawia Wioleta Bernacka „Przesłanie” to podejrzane słowo w przypadku teatru alternatywnego. Jest on daleki od kaznodziejstwa, nie daje widzowi żadnych recept, a jego twórcy manifestują postawę otwartą i krytyczny stosunek do rzeczywistości.

Encyklopedia wyrażeń makabrycznych

67

– Paplo Maruda Dziś bytem bardziej realnym od Związków Zawodowych wydaje się niewidzialna dla oka molekularna maszyneria, jaką operuje nanotechnologia. Związki bowiem, choć w zasadzie widzialne w postaci biurowców swych central, są tak wolne, że szybszy od nich jest zwykły ślimak.

Ironezje – Tadeusz Buraczewski

67

Stado kocha tępo – tempo!

Z grubej rury z polski rodem: Warszawska

– Remigiusz Okraska

radykałka

68

bnd Natalie Litz

Mówiąc, że chłop jest obywatelem, Irena Kosmowska nie podważała jeszcze status quo. Ale głosząc hasła samodzielności tej warstwy, hasła chłopskiej godności i niezależności, wymierzała silny policzek temu, co Marks nazwał „myślami klasy panującej”.

Ludzie z klasy robotniczej zastanawiają się, czy będą lubić swoje dzieci, gdy wyrosną na typowych przedstawicieli klasy średniej. Znajomy powiedział mi: „Zobaczyłem córkę w stroju hokejowym za 800 dolarów, na lodowisku płatnym 300 dolarów za godzinę. Stała się ona takim dzieciakiem, jakich szczerze nie znosiłem, gdy byłem w jej wieku”.

z polski rodem: Wiara,

praca, godność

75

– Rafał Łętocha Nie zaniedbywano rozwoju intelektualnego i godziwej rozrywki. Temu miały służyć robotnicze domy ludowe – żadna inna organizacja nie utworzyła na terenie Królestwa Polskiego tylu tego rodzaju placówek. Organizowano w nich koncerty, odczyty, zabawy, przedstawienia teatralne, pokazy filmowe, w nich rozwijały się i ćwiczyły chóry robotnicze, orkiestry, teatry amatorskie.

Wielka Transformacja – Arkadiusz Peisert

79


5

Dwumiesięcznik „Magazyn Obywatel” okładka: bna Szymon Surmacz fotografie na okładce: b Pablo Garp (tło) bna Kane (250,-) bnd Michael Verhoef (70,-) b Michał Sobczyk (10,-) b Brandon Baunach (50,-) bn Chris Campbell (150,-) Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski Redakcja: Rafał Górski Remigiusz Okraska (redaktor naczelny) Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego) Szymon Surmacz Stali współpracownicy: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz

83

– Karl Polanyi Dopuszczenie, aby mechanizm rynkowy był wyłącznym regulatorem ludzkich losów i naturalnego środowiska lub wyznacznikiem wartości czy siły nabywczej, może skutkować rozkładem społeczeństwa.

Imperium, sny i zmierzch – Jacek Zychowicz

87

O ostatnim, niedokończonym dziele Stanisława Brzozowskiego, które mogło stać się jedną z najważniejszych książek ubiegłego wieku.

Felietony Prawo prawem, a sprawiedliwość musi być

91

– Joanna Duda-Gwiazda Jeśli Polacy przyswoją sobie, że wszystkie świństwa, jakie zrobisz bliźniemu swemu, są dopuszczalne, byle były zgodne z prawem i z procedurą, to nie da się żyć.

Postęp widzę, postęp! – Anna Mieszczanek

92

Im bliżej mnie – tym bardziej jakieś coś działa. Obiad kiedy trzeba, pościel uprana i wysuszona, felieton napisany. Za progiem – także symbolicznym – się zaczyna.

nic śmiesznego...

Kolektyw: Zbigniew Bednarek, Wioleta Bernacka, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Katarzyna Dąbkowska, Magdalena Doliwa-Górska, Agnieszka Górczyńska, Piotr Jędrzejko, Maciej Kronenberg, Michał Stępień, Agnieszka Surmacz, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski Adres redakcji: Obywatel ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: /042/ 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay. Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www. obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

© Piotr Świderek. www.rysunki.bardzofajny.net

magazyn OBYWATEL tworzony jest w 99% społecznie

Fikcyjne towary i boleśnie prawdziwy rynek


6

Tak hartował się szmal

remigiusz okraska Czego by nie napisać o tej książce, nie odda się w pełni jej znaczenia i wartości. To po prostu jedna z najważniejszych analiz (być może nawet najważniejsza) o tematyce społeczno-gospodarczej, jakie ukazały się w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat.

Prof. Jacek Tittenbrun zrobił coś, co wymagało zarazem ogromnego wysiłku, jak i znacznej odwagi. Jego czterotomowa rozprawa to w sumie około 1900 (słownie: tysiąc dziewięćset) stron! Ale przecież nie objętość przesądza o wartości tej pracy. „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” – tak brzmi tytuł całości – to pozycja ważna przede wszystkim z uwagi na temat, wnioski i stanowisko autora. Prof. Tittenbrun, znakomity socjolog, dokonał czegoś, co dotychczas nie mieściło się w polskim dyskursie naukowo-politycznym. Po pierwsze, przygotował drobiazgową analizę polskiej prywatyzacji. Pisząc „drobiazgową”, mam na myśli to, że książka jest niezwykle konkretna. Przywołane w niej przykłady można liczyć w setkach – tyle opisano prywatyzacji przedsiębiorstw i ich skutków dla Skarbu Państwa, systemu gospodarczego, pracowników najemnych i społeczności lokalnych. To nie są gołosłowne stwierdzenia i wydumane teorie, lecz znakomicie udokumentowany opis zjawiska. Od nazwisk, dat i cyfr wręcz kręci się w głowie podczas lektury. Po drugie, jego opis jest wręcz do bólu bezpardonowy. Taryfy ulgowej nie ma tu dla nikogo – ani dla lewicy, ani dla prawicy, ani dla postkomunistów, ani dla „obozu solidarnościowego”. Padają niezliczone nazwiska, również te najbardziej znane – jakby w postaci tej książki materializowała się przestroga Miłosza, że spisane będą czyny i rozmowy. Politycy, biznesmeni z list najbogatszych Polaków, pracownicy liberalnego aparatu propagandowego, czyli ludzie mediów, ale także lokalni kacykowie, „zagraniczni inwestorzy” – są tutaj wymienieni po nazwisku, przypisani do przekrętu, decyzji i opinii wyrażanej w kluczowym momencie. Nie ma tu sloganów

i oskarżeń bez pokrycia – są fakty, daty, a także konkretne kwoty zapisane po stronie tych, którzy na prywatyzacji zyskali kokosy, jak i tych, którzy wskutek niej stracili skromny dorobek życia, podstawy bytowania, godność, wiarę we własne państwo i w drugiego człowieka. Po trzecie, jest to książka wymykająca się wszelkim schematom. Napisał ją naukowiec, który od lat konsekwentnie przyznaje się do marksizmu i sympatii lewicowych. Tyle tylko, że owa lewicowość nie ma nic wspólnego z postkomunizmem. Tittenbrun krytykował włodarzy partii przed rokiem 1989 z taką samą pasją, z jaką po tej dacie poddawał surowej ocenie liberalnych doktrynerów, posolidarnościowych biznesmenów oraz dawną partyjną nomenklaturę, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nawróciła się z urzędowego marksizmu-leninizmu na balcerowizm-taczeryzm. Autor „Z deszczu pod rynnę” – sam tytuł książki jest wymowny – jest niezwykle rzadkim w Polsce przykładem analityka, który z lewicowej perspektywy poddaje krytyce kapitalizm, a jed-


7 nocześnie nie idealizuje „komuny” i nie przemilcza kluczowej roli dawnych działaczy PZPR w budowaniu nowego ustroju i czerpaniu zeń korzyści. Gdy w książce goszczą tacy prawicowi specjaliści od prywatyzacji, jak Emil Wąsacz a pod lupę autora trafiają wyczyny Akcji Wyborczej Solidarność, to w kolejnym czy poprzednim rozdziale czytamy o tym, co Polakom i rodzimej gospodarce zgotowały sitwy powiązane ze Stowarzyszeniem „Ordynacka”, jak działała „czerwona pajęczyna” z Ireneuszem Sekułą w roli głównej albo ile publicznych pieniędzy przepłynęło przez ręce „działaczy” z PSL-u. Po czwarte, zaletą tej książki jest właśnie jej nieskrywany lewicowy profil. Tym, co cechuje prawicowe analizy procesu polskiej transformacji ustrojowej – choćby autorstwa Jadwigi Staniszkis czy Andrzeja Zybertowicza – jest z jednej strony znaczna niekonkretność i „mglistość”, z drugiej natomiast przesadne akcentowanie swoistości i rodzimego charakteru analizowanych zjawisk. Tymczasem prof. Tittenbrun drobiazgowo opisuje fakty i zjawiska kształtujące polską prywatyzację, a jednocześnie potrafi wskazać na jej uniwersalne aspekty i na mechanizmy typowe dla samej gospodarki wolnorynkowej w jej obecnym stadium. Mówiąc konkretnie, nie ma tu miejsca na wywody, że gdyby transformacji nie dokonali postkomuniści i liberałowie, lecz „prawdziwi Polacy” czy „prawicowi patrioci”, wszystko byłoby w porządku. Tittenbrun bez pardonu wylicza przewinienia dawnych PZPR-owców oraz doktrynerów z ekipy Balcerowicza, ale jednocześnie wskazuje na takie aspekty kapitalistycznej transformacji i neoliberalizmu, które są i byłyby negatywne niezależnie od tego, czy ster władzy dzierżyliby Michnik z Millerem, czy Kaczyńscy z Olszewskim. Zła była przede wszystkim doktryna – kapitalizm w wydaniu skrajnie antyspołecznym – a dopiero później ci, którzy wcielali ją w życie. Po piąte, ta książka jest niezwykle cenna i odważna także dlatego, że przywraca debacie publicznej pojęcia, które przebieg niedawnej historii Polski skompromitował, wypaczył czy po prostu uczynił niemodnymi, choć ich wartość analityczna nadal jest znaczna. Są to takie kategorie, jak choćby klasa robotnicza, pracownicy najemni, wyzysk, pierwotna akumulacja i wiele innych. Choć dziś są one z jednej strony wyśmiewane jako „relikt przeszłości”, z drugiej zaś zawłaszczone przez egzotyczne i antypatyczne getto zwane „skrajną lewicą”, stanowią wciąż ważną i przydatną część krytycznej analizy ekonomicznej. Debata pozbawiona takich kategorii staje się jałowa lub nie pozwala nazwać rzeczy po imieniu – widać to zarówno w liberalno-lewicowych sloganach o „nierównościach społecznych”, jak i w prawicowych wywodach o „obronie polskiej własności”. Autor „Z deszczu pod rynnę”, dzięki operowaniu „zapomnianymi” kategoriami analitycznymi, nie tyle przekreśla sens „prospołecznych” czy „narodowych” krytyk transformacji ustrojowej i neoliberalizmu, lecz nadaje im dodatkowej mocy. Ta książka nie jest ani politycznym pamfletem, którego autor pomstuje na jakichś „złych ludzi”, ani też bezpłciową naukową analizą, z której wynika, że owszem stało się coś złego, lecz nie wiadomo, kto i dlaczego tego dokonał – czy Duch Święty, czy może Duch Dziejów, a może po prostu

jakiś Wielki Przypadek. I zapewne dlatego nie stała i nie stanie się ona przedmiotem zainteresowania wielkich mediów – tych samych, które chętnie użalają się od czasu do czasu nad wybraną, raczej wyizolowaną kategorią osób (np. pracownicy hipermarketów czy biedne dzieci z obszarów popegeerowskich) albo dla odmiany zamieszczą ogólnikowy opis „wypaczeń” globalizacji czy skutków działania „światowych rynków finansowych”. Książka prof. Tittenbruna stanowi znakomitą odtrutkę na nijakie ględzenie mediów głównego nurtu (specjalizuje się w nim „lewe skrzydło” „Gazety Wyborczej” czy środowisko „Dziennika”). Jeśli ktoś uważa, że w Polsce lewicową publicystyką, krytyczną wobec neoliberalnego kapitalizmu, zajmują się Jacek Żakowski, Sławomir Sierakowski czy Artur Domosławski, to lektura tej książki może skutkować u niego zawałem serca. Nie tylko dlatego, że jest ona rzeczywiście krytyczną analizą zjawiska, nie zaś jej nędzną namiastką, ale również z tego powodu, że wskazuje, iż to sojusznicy polityczni czy wręcz pracodawcy wyżej wymienionych odegrali znaczącą rolę w tworzeniu takiego systemu społeczno-gospodarczego, który oni teraz czasem nieśmiało skrytykują za „błędy” i „dogmatyzm”. „Z deszczu pod rynnę” to książka, która mogłaby się stać swoistym dynamitem w debacie o tym, co się w Polsce stało w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, kto i w jakim celu tego dokonał, a przede wszystkim – kto na tym stracił. Jeśli dziś opinię publiczną elektryzują ogromne kwoty, jakich brakuje na pomoc społeczną, rozwój oświaty i nauki, system ochrony zdrowia czy nowoczesną infrastrukturę, to lektura tej książki pokazuje jasno, że proces polskiej transformacji był tak skonstruowany, żeby te kwoty nie trafiły na potrzeby społeczeństwa, lecz do prywatnych kieszeni. Odpowiada za to zarówno przyjęta doktryna ekonomiczna, ale także konkretne osoby, środowiska, partie polityczne – wśród nich ci, którzy dzisiaj udają a to „wrażliwych społecznie”, a to „krytycznych politycznie”. Dlatego jestem pewien, że wokół tej książki zapadnie zmowa milczenia. Nie spotka jej krytyka, bo ona stanowiłaby formę reklamy – to zaś godziłoby w interesy zbyt wielu wpływowych środowisk, tych z prawej i tych z lewej, tych młodych i tych starych, tych na pewno liberalnych i tych podobno prospołecznych. Ale jeśli chcemy się dowiedzieć, co naprawdę stało się w Polsce od połowy lat 80. do dziś, jest to lektura po prostu obowiązkowa. Przede wszystkim autorowi, ale także wydawnictwu, które odważyło się opublikować „Z deszczu pod rynnę” należą się słowa najwyższego uznania i serdeczne podziękowania za wkład w najlepiej pojętą dbałość o dobro wspólne. Remigiusz Okraska

Jacek Tittenbrun, Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji, tomy I-IV, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2008.

Książkę można zamówić w sprzedaży wysyłkowej: Wydawnictwo Zysk i S-ka, ul. Wielka 10, 61-774 Poznań, Dział handlowy tel. (061)8550690 sklep@zysk.com.pl lub w księgarni internetowej wydawcy: www.zysk.com.pl


8

Bezdroża polskiej prywatyzacji z prof. Jackiem Tittenbrunem

rozmawiają Michał Sobczyk i Remigiusz Okraska

Prof. dr hab. Jacek Tittenbrun (ur. 1952) – socjolog. Kierownik Katedry Socjologii Przedsiębiorczości i Pracy oraz Zespołu Badań Socjoekonomicznych w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, profesor zwyczajny Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jego główne zainteresowania naukowe obejmują socjologię gospodarki, ze szczególnym uwzględnieniem problematyki własności oraz zagadnienia zróżnicowania społecznego; zajmował się badaniem m.in. małych i średnich przedsiębiorstw, społeczno-ekonomicznych mechanizmów upadku socjalizmu realnego oraz prywatyzacji. Autor teorii stanów społecznych i teorii własności siły roboczej. Prowadzi badania na pograniczu socjologii i ekonomii, niejednokrotnie wkraczając także w obszary zainteresowań filozofii, politologii i innych nauk społecznych. Laureat wielu nagród naukowych, m.in. nagrody im Stefana Czarnowskiego, przyznanej przez Polską Akademię Nauk. Wielokrotny stypendysta zagranicznych ośrodków naukowych, członek prestiżowych instytucji i środowisk naukowych, m.in. Europejskiego Stowarzyszenia Socjologicznego. Uhonorowany tytułem naukowca roku 2005 przez International Biographical Centre (Cambridge, Anglia). Autor kilkunastu książek, w tym wydanych w Londynie i Nowym Jorku. Wśród jego najważniejszych publikacji znajdują się „Instytucje finansowe a własność kapitału akcyjnego” (1991), „Nowi kapitaliści? Pracownicze fundusze emerytalne a własność kapitału akcyjnego” (1991), „The Collapse of »Real Socialism« in Poland” (1993), „Ekonomiczny sens prywatyzacji: Spór o wyższość własności prywatnej nad publiczną” (1995), „Private versus Public Enterprise: In Search of the Economic Rationale of Privatisation” (1996). W roku 2008 ukazała się jego czterotomowa praca „Z deszczu pod rynnę: Meandry polskiej prywatyzacji”. Ponadto jest tłumaczem literatury pięknej, dokonał m.in. polskiego przekładu „Żelaznego Jana” Roberta Bly.

Powszechnie za początek transformacji ustrojowej uważa się rok 1989. Właśnie ukazała się Pana monumentalna praca pt. „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji”. Przypomina w niej Pan, że większość fundamentalnych przekształceń gospodarczych, jak prywatyzacja, „kuchennymi drzwiami” wprowadzano jeszcze przed formalną zmianą systemu. Jacek Tittenbrun: Faktycznej prywatyzacji dokonującej się już w czasach PRL sprzyjały zarówno prawne rozwiązania tworzone na poziomie makro, jak i układy istniejące na szczeblu mikro, tzn. przedsiębiorstw oraz stosunków między nimi a innymi częściami i instytucjami systemu społecznego. Na podstawie rozporządzenia Rady Ministrów z 8 lutego 1988 r. powstała możliwość tworzenia prywatnych spółek na bazie majątku przedsiębiorstw państwowych w celu lepszego wykorzystania i zwiększenia produktywności tego majątku, które później zostały nazwane spółkami nomenklaturowymi. Spółki „pączkujące” na przedsiębiorstwie przejmowały z reguły newralgiczne (i przynoszące największe zyski) części aktywów, nie podlegające rygorom podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń. Zwykle spółki te zakładali i kierowali nimi członkowie kadry kierowniczej przedsiębiorstw publicznych oraz członkowie aparatu partyjnego i inni przedstawiciele partyjnej nomenklatury. Typowa spółka nomenklaturowa monopolizowała zaopatrzenie przedsiębiorstwa państwowego w surowce, materiały i energię, a także – sprzedaż wyrobów gotowych, przechwytując tym sposobem od obu stron cały zysk przedsiębiorstwa. Ułatwiał to fakt, że dyrektor przedsiębiorstwa mógł zawierać z samym sobą, jako prezesem spółki nomenklaturowej, odpowiednie umowy. W ten sposób nomenklatura, w ramach przygotowań do powitania nowego ustroju, przeprowadzała „pierwotną akumulację kapitału”, która mogła dokonać się wyłącznie przez rozkradanie majątku państwowego, bo innego w zasadzie nie było. Uchwalenie pod koniec 1988 r. ustawy o działalności gospodarczej, która uchylała najważniejszy filar socjalizmu realnego w postaci wprowadzonej w 1947 r. przez Hilarego Minca zasady, że na działalność gospodarczą musi pozwolić państwo, było logicznym zwieńczeniem uwłaszczenia nomenklatury, potrzebującej na nowym etapie wolności gospodarczej.


9 Zanim pozwolono obywatelom wypowiedzieć się w wolnych wyborach, przezornie zadbano o kształt nowej rzeczywistości gospodarczej. Społeczeństwo zostało postawione przed faktami dokonanymi... J. T.: W lutym 1989 r. peerelowski Sejm przyjął ustawę „o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej”. Była ona podstawą prawną do masowego przejmowania przez wspomniane spółki nomenklaturowe majątku przedsiębiorstw państwowych. Mniej więcej w tym samym czasie został rozwiązany wydział przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej! Ale zasadnicza zmiana ustroju gospodarczego, w praktyce oznaczająca pożegnanie się z realsocjalistycznymi pryncypiami, przyszła wcześniej. Była nią wspomniana ustawa „o wolności i równości gospodarczej” z grudnia 1988 r., potocznie zwana „ustawą Rakowskiego”. Stanowiła ona, że każdy obywatel ma prawo prowadzić działalność gospodarczą z prawem do zatrudniania nieograniczonej liczby osób, a jedynym wymogiem formalnym jest wpisanie tej działalności do ewidencji. Ustawa ta zawierała pewien haczyk – wprowadzając nowe możliwości dla nowo zakładanych firm prywatnych, a nie ruszając starych rygorów dotyczących jednostek gospodarki uspołecznionej, upośledzała te drugie względem tych pierwszych. W ten sposób zmuszano przedsiębiorstwa państwowe do korzystania z pośrednictwa spółek nomenklaturowych! Wystarczy wspomnieć, że pod koniec 1989 r. w sferze produkcji materialnej istniało niemal 3500 spółek prawa handlowego z udziałem przedsiębiorstw państwowych. Opisywanie prywatyzacji przy użyciu terminu „uwłaszczenie nomenklatury”, tj. kadr kierowniczych przedsiębiorstw państwowych oraz funkcjonariuszy aparatu partyjnego, bywa traktowane jako zabieg ideologiczny, mający służyć dyskredytacji całości reform. Czy są wymierne dowody świadczące o tym, że zjawisko wzbogacania się PRL-owskiego establishmentu na państwowym majątku rzeczywiście wystąpiło na masową skalę? J. T.: Posługuję się pojęciem nomenklatury jako kategorią naukową, nie ideologiczną. A o realności i nagminności zjawiska zwanego uwłaszczaniem się nomenklatury świadczyć może liczba spółek między osobami prywatnymi i przedsiębiorstwami uspołecznionymi. Od stycznia do września 1989 r. powstało 12,6 tys. takich spółek. Dodajmy, że nomenklatura, czyli wykaz stanowisk, których obsadzenie wymagało akceptacji odpowiedniej instancji partyjnej, obejmowała w 1988 r. ok. 30 tys. kluczowych stanowisk, a jeśli dodać do tego stanowiska objęte rekomendacjami partyjnymi, które tylko formalnie nie miały mocy wiążącej – 360 tys. Partykularne interesy tej grupy społecznej bez wątpienia miały ogromny wpływ na wiele decyzji podejmowanych u progu transformacji. A jaką rolę odegrała ideologia, wolnorynkowy dogmatyzm reformatorów?

J. T.: O roli ideologii wspartej na dogmacie wyższości własności prywatnej nad publiczną, można mówić przede wszystkim w odniesieniu do ekipy – a także jej następczyń – która odpowiadała za wyznaczanie polityki ekonomicznej po 1989 r. Dla części elit PRL-owskich ten mit również mógł być elementem świadomości (nie mając tam konkurencji ze strony dawno zapomnianej teorii marksistowskiej), ale w ich postępowaniu główną rolę odegrał bez wątpienia własny interes. Grupy te albo rozumiały, że koniec socjalizmu jest już bliski, albo – zamierzając się wygodnie urządzić w ramach starego ustroju – przyspieszały ów kres swoimi działaniami, co wychodziło na jedno. Pańskie analizy pokazują, że w nadużycia prywatyzacyjne uwikłana była większość partii i środowisk politycznych w Polsce, nie tylko formacja określana ogólnie jako postkomunistyczna. J. T.: Jakkolwiek by nie nazwać SdRP czy SLD (jako zasadniczych, choć nie jedynych post-PRL-owskich partii), pozostaje faktem, że zarówno te – określające się mianem lewicowych – partie, jak i ich prawicowe konkurentki ochoczo patronowały, a ich członkowie angażowali się w przekształcenia własnościowe po 1989 r. Patrząc z tego punktu widzenia, można mówić o poza- czy ponadpartyjnym uwikłaniu w stosunki charakterystyczne dla tego, co określam jako kapitalizm patrymonialny, system korupcjogenny i patologiczny, którego charakter wyznaczany jest przez styk gospodarki i państwa. Z tego względu uwikłanie partii w przemiany własnościowe jest niemal proporcjonalne do stopnia ich udziału w mechanizmach władzy, wpływającej na owe przemiany. A społeczeństwo? Było zbyt słabe, aby się temu przeciwstawić? J. T.: Lęk przed utratą podstawy utrzymania dostarcza jednej z dwóch odpowiedzi na pytanie o powody niesprawdzenia się obaw, o jakich mówił Andrzej Olechowski: „W opinii Zachodu w 1990 roku Polska była najbardziej niestabilnym krajem Europy Środkowej. Tu oczekiwano demonstracji i niepokojów... Polska miała być czerwoną latarnią”. Druga przyczyna leży w – wywołanych przez prywatyzację – wewnętrznych podziałach, które osłabiły ongiś potężną i zdolną do jednolitego działania klasę robotniczą a szerzej – pracowniczą. Niektórzy pracownicy prywatyzowanych firm odbierali udziały wartości 15 zł, a inni o wartości kilkadziesiąt tysięcy złotych. Konflikty na tle podziału akcji występowały zarówno między branżami, jak i wewnątrz załóg poszczególnych przedsiębiorstw. W KGHM główne linie podziałów przebiegały wzdłuż branż. Górnicy dołowi uznali, że powinni dostać najwięcej akcji, bo pracują najciężej, hutnicy, że pracują równie ciężko, a przynoszą Polskiej Miedzi większe zyski, więc wniosek jest oczywisty. Konflikty na tle rozdziału akcji oraz bezrobocie splotły się w prywatyzacji TP SA. W 1998 r. „ostre strajki” zapowiedziały związki zawodowe Telekomunikacji Polskiej S.A. i Poczty Polskiej. Pracownicy pierwszej firmy, jeśli nieodpłatne akcje prywatyzowanej Telekomunikacji Polskiej S.A. dostaną


10 pocztowcy, natomiast pracownicy drugiej, jeśli nie dostaną akcji TP S.A. Podłoże konfliktu stanowił fakt, iż Telekomunikacja Polska S.A. i Poczta Polska były do 31 grudnia 1990 r. jednym przedsiębiorstwem. Każde poszerzenie zbioru uprawnionych do odbioru akcji oznaczało odpowiednie obniżenie wartości przydziału. Z punktu widzenia promotorów polityki prywatyzacji, akcje dla pracowników, w szczególności robotników, były nie tylko próbą kupienia ich przynajmniej neutralności wobec tej polityki, lecz okazały się pełnić, mówiąc językiem R. Mertona, pewną nader użyteczną funkcję ukrytą – mianowicie czynnika wewnętrznych podziałów i rozsadnika konfliktów. Na strukturalne różnice klasowe nałożyły się nowe, będące konsekwencją przekształceń własnościowych w ekonomiczno-socjologicznym położeniu robotników. Jak wielkie były wśród pracowników różnice w zyskach z prywatyzacji? J. T.: Wartość nominalna akcji i udziałów nabytych przez poszczególnych uprawnionych była bardzo zróżnicowana, zawierając się w 53 przebadanych przez NIK przypadkach w przedziale od 2 zł do 1570 zł (w najniższej grupie uprawnionych) oraz od 250 zł do 28950 zł (w VII grupie uprawnionych). Stosunek największej wartości akcji/udziałów otrzymanych przez uprawnionych danej grupy do wartości najmniejszej wynosił odpowiednio: dla grupy najniższej – 785:1, dla grupy najwyższej – 116:1. Spółki, których akcje były nieodpłatnie udostępniane na podstawie ustawy o NFI, miały swobodę w ustalaniu kryteriów warunkujących ilość otrzymywanych akcji, co zwiększyło możliwość dysproporcji w liczbie nabywanych akcji. Wszystkie te rozpiętości, powtórzmy raz jeszcze, oznaczają pogłębianie podziałów i dezintegrację, a tym samym dodatkową siłę sprawczą osłabienia zdziesiątkowanej klasy robotniczej, której 2,5 mln przedstawicieli po dziesięciu latach przemian trafiło na mniej lub bardziej trwałe bezrobocie. Ponieważ zarówno te podziały, jak i bezrobocie są następstwami prokapitalistycznych przemian, oznacza to, iż w owe przemiany został wmontowany mechanizm korzystny z punktu widzenia ich sukcesu, bo nadwątlający pracowniczy opór. Polskie przedsiębiorstwa prywatyzowano jednak na różne sposoby, m.in. drogą leasingu pracowniczego. J. T.: Główni beneficjenci i autorzy rewolucji prywatyzacyjnej, o której wspomniałem, znaleźli bardziej cywilizowany sposób zaspokojenia apetytów własnościowych. Była to tzw. prywatyzacja leasingowa, której kluczową zaletą była mniejsza – dzięki włączeniu załóg przedsiębiorstw – konfliktowość. O tym, że klasowy i społeczny sprzeciw wobec prywatyzacji nomenklaturowej groził zablokowaniem całego procesu transformacji ustrojowej, świadczy fakt, że rząd Mazowieckiego został zmuszony do wstrzymania wszystkich postępowań prywatyzacyjnych do chwili uchwalenia nowej ustawy, wskutek czego 70 wniosków o sprywatyzowanie przedsiębiorstw państwowych przeleżało w szufladach co najmniej pół roku.

Interes klas menedżerskich, aspirujących do klasy właścicieli kapitału, zbiegł się tutaj z celami rządowych budowniczych kapitalizmu, m.in. dlatego, że przedmiotem prywatyzacji leasingowej było – w odróżnieniu od jej poprzedniczki – przedsiębiorstwo jako całość. Argument przyśpieszenia i uefektywnienia w ten sposób decydującego składnika prokapitalistycznej zmiany ustrojowej, pozwolił przezwyciężyć powszechną wśród rządzących niechęć do wszystkiego, co pachniało samorządem pracowniczym, władzą robotników, z czym przez dłuższy czas kojarzono tę formę prywatyzacji. To przez pewien czas przechylało szalę na niekorzyść konkurencyjnej tzw. prywatyzacji obywatelskiej, rozważanej przez decydentów jako pomysł na wyprowadzenie prywatyzacji ze ślepej uliczki przyjętego wcześniej jako dominujący, jeśli nie wyłączny, tzw. modelu brytyjskiego: sprzedaż akcji w drodze oferty publicznej. Decydujące znaczenie dla zwycięstwa opcji zwanej do dziś pracowniczą, miał fakt, że interes w jej wprowadzeniu miała klasa menedżerska, podczas gdy za opcją obywatelską stały rozproszone interesy niezorganizowanej masy podatników. Znaczną część majątku narodowego przejęli także przedsiębiorcy z Zachodu. J. T.: Gdy tylko, w ciągle jeszcze nieco egzotycznym kraju, oddzielonym do niedawna od reszty cywilizowanego świata „żelazną kurtyną”, pojawili się zachodni inwestorzy, to również rodzimi dyrektorzy byli tymi, którzy przywitali ich z otwartymi ramionami. Prywatyzacja z udziałem inwestora zagranicznego była przeprowadzana – w większości – z inicjatywy kierownictwa przedsiębiorstwa, które podejmowało działania zmierzające do znalezienia inwestora zagranicznego i wstępnego uzgodnienia warunków przekształcenia. Z przeprowadzonych badań jednoznacznie wynika, że kierownictwo przedsiębiorstwa lub spółki wykazało zaangażowanie i inicjatywę w przynajmniej połowie przypadków prywatyzacji. Zaangażowanie organów założycielskich, Ministerstwa Przekształceń Własnościowych oraz firm doradczych, było zdecydowanie mniejsze. Według informacji udzielonych w spółkach, które powstały w wyniku prywatyzacji kapitałowej, głównie kadra kierownicza (89,2%) i rada pracownicza (78,6%) były najbardziej aktywne i wspierały działania przekształceniowe. Czy istnieją istotne różnice między sprzedażą przedsiębiorstw właścicielom polskim i zagranicznym? Część środowisk przeciwnych prywatyzacji posługiwała się hasłami „obrony interesu narodowego”, ale czy na poziomie mikro, np. rozwoju firm, traktowania pracowników itp., polscy prywatni właściciele odróżniali się in plus od swoich zagranicznych odpowiedników? J. T.: Biorąc pod uwagę rozróżnienie na prywatyzację na rzecz, z jednej strony rodzimych, a z drugiej – zagranicznych przedsiębiorstw, hasła „wyższości” polskiego kapitału nie bronią się w zestawieniu z faktami. Jeśli już, to wśród obcych właścicieli można znaleźć takich, z wejścia których do przedsiębiorstwa ono samo


11 i jego załoga odnosili określone korzyści, np. w postaci lepszej formy organizacji pracy. Choć tu także występują poważne różnice między dbającymi jako tako o swoją markę dużymi tzw. odpowiedzialnymi społecznie koncernami, a całą chmarą często szemranych „przedsiębiorców”, zwabionych do Polski okazjami robienia pieniędzy w sposób, na jaki w ich ojczyźnie by im nie pozwolono. Co nie znaczy, by ekscesów i ostrych konfliktów nie brakowało zarówno w jednym, jak i drugim przypadku. A jak kwestia własności i pochodzenia kapitału wygląda z punktu widzenia interesów państwa i możliwości podejmowania przezeń rozmaitych działań?

b Szymon Surmacz

J. T.: Narodowa przynależność podmiotu, na rzecz którego dokonuje się denacjonalizacja, ma oczywiste znaczenie z punktu widzenia szerszych interesów gospodarczych. Z podobną beztroską, z jaką wyrzeczono się możliwości sterowania kierunkami zagranicznych inwestycji w interesie kraju jako całości, lekką ręką wyzbywano się zakładów o strategicznym znaczeniu, bez uwzględniania roli odgrywanej przez nie w powiązaniach kooperacyjnych, rynkowej pozycji itp. Dotyczy to choćby największej w kraju fabryki celulozy w Kwidzynie, która wytwarzając połowę krajowej produkcji papieru gazetowego i duże ilości innych gatunków papierów oraz celulozy, zdolna była do dyktowania cen zarówno papieru, jak i celulozy dostarczanej do innych zakładów papierniczych. Po przejęciu przez amerykański koncern International Paper, w ciągu dwóch lat – od stycznia 1993 r. do kwietnia 1995 r. – zakłady w Kwidzyniu podniosły cenę kilograma papieru gazetowego z 7000 do 18500 zł – tzn. do poziomu cen światowych, choć koszty produkcji w Polsce są niższe. Równie wymowny jest przykład kombinatu „Kujawy”, największego producenta kamienia wapiennego, trzeciego co do wielkości producenta wyrobów wapienniczych i naj-

większego producenta cementu w Polsce, którego 75% akcji kupiła francuska firma „Lafarge”. Wicewojewoda bydgoski, Eugeniusz Kłopotek, uznał, iż decyzja o sprzedaży kombinatu jest zła z punktu widzenia interesów regionu. Niekorzystne może się okazać zwłaszcza oddanie Francuzom kopalni kamienia wapiennego, głównego surowca dla pobliskich zakładów „Soda-Mątwy” i „Janikosoda”. Zbliżony jest przypadek kopalni i huty szkła w Osiecznicy, jedynego w kraju producenta piasku I klasy i głównego dostawcy tego surowca dla polskich hut szkła. Resort skarbu sprzedał za 3,02 mln dolarów 75% udziałów kopalni niemieckiej firmie Quartzwerke GmbH. O „Osiecznicę” starało się również polskie konsorcjum, w skład którego wchodziły centrala eksportowo-importowa „Minex”, huta „Irena”, huta „Krosno” i Polski Bank Rozwoju. Jednak według ministra prywatyzacji, Wiesława Kaczmarka, nie miało ono udokumentowanych środków na zakup firmy i nie przedstawiło szczegółowego planu inwestycyjnego. Minister przekonywał, że ponieważ w Polsce jest tylko jedna taka kopalnia, to „niezależnie od tego, czy kopalnię kupi inwestor zagraniczny czy polski, to i tak będzie monopolistą”. Słabość tego argumentu polega na nieuwzględnieniu jakościowej różnicy między możliwościami wpływu krajowych organów regulacyjnych – oraz samych krajowych kontrahentów – na zachowanie rynkowe firmy krajowej i należącej do obcych właścicieli. Czarny scenariusz się sprawdził? J. T.: Efekty pochopnej prywatyzacji widać świetnie na przykładzie Polskich Hut Stali. Skutki tej decyzji rozciągnęły się na przedsiębiorstwa branży okołostoczniowej, na czele z poznańskimi Zakładami im. Hipolita Cegielskiego. Polskie Huty Stali po przejęciu przez hinduskiego inwestora, pod pretekstem boomu inwestycyjnego w Chinach, podniosły ceny na swoje wyroby. Poznańska firma, która


12 wkroczyła już na rynki unijne, miała wykonać 19 silników okrętowych. Gdyby udało się rozpocząć realizację zamówienia, można byłoby zwiększyć zatrudnienie. Wygórowane ceny stali – a koszty materiałów stanowiły w tym przypadku ok. 55% ceny wyrobów – zagroziły jednak nieopłacalnością produkcji silników i części okrętowych. Tadeusz Pytlak, szef zakładowej „Solidarności”, tłumaczył: „Sytuacja w zakładzie wygląda tak: mamy fachowców, mamy zamówienia, nie mamy pieniędzy, żeby je realizować. A dlaczego? Bo po sprzedaży Polskich Hut Stali bardzo podrożały materiały przez nie wytwarzane, a dla nas niezbędne. Efekt jest taki, że znowu w »Cegielskim« mamy przestoje, w niektórych działach ludzie idą na urlopy, bo nie ma produkcji, nie ma płynności finansowej, żeby ją uruchomić”.

kraje, w których bank nie zamierza kredytować żadnych projektów. Wnioski kredytowe płynące z firm należących do sektorów zakazanych, nie są na ogół w ogóle badane. Z uzyskanych przez „Gazetę Bankową” informacji wynika, że w przypadku Polski do sektorów, dla których pali się czerwone światło, należą górnictwo węgla kamiennego i hutnictwo. Ponadto zagraniczni właściciele banków niechętnym okiem patrzą także na chemię ciężką i przemysł stoczniowy, co potwierdziły problemy z uzyskaniem kredytowania przez Stocznię Szczecińską. Pozbywając się naszych banków, znacznie zawęziliśmy zatem możliwość kreowania polityki gospodarczej. J. T.: Wytyczne co do podstawowych zasad polityki kredytowej płyną ze spółek macierzystych, czyli zza granicy. Tam zapadają decyzje, w jakie branże bank działający w Polsce nie powinien się angażować, tam też wyznacza się dopuszczalne limity branżowego zaangażowania kredytowego. W grupach bankowych powszechnie obowiązującą zasadą jest zasada konsolidacji zarządzania ryzykiem kredytowym. Oznacza to, że nawet firma z branży, dla której akurat nie pali się czerwone światło, może nie dostać kredytu, bo przewidziany limit branżowy został już wykorzystany przez inne podmioty grupy, działające gdzieś poza naszymi granicami.

b Lord Yo

Inwestorzy przejmujący państwowe przedsiębiorstwa podejmowali różne zobowiązania, np. związane z utrzymaniem zatrudnienia czy poziomem przyszłych inwestycji. Co z tego wynikło?

Inne skutki prywatyzacji widać było w sektorze bankowym. Minister skarbu W. Kaczmarek zwrócił uwagę na przypadek BZ WBK, który po podporządkowaniu irlandzkiemu Allied Irish Banks wycofał się z kredytowania górnictwa, choć działalność ta nie przynosiła mu strat. Wojciech Kwiatkowski, wiceprezes PKO BP, mówił, że „banki zagraniczne preferują finansowanie zagranicznych firm, którym dają lepsze warunki”. Także Mariusz Zygierewicz, ekonomista Związku Banków Polskich, przyznał, że „z punktu widzenia rządu wadą banków z przewagą inwestora zagranicznego jest to, że dużo trudniej je zmusić do finansowania projektów, które mają małe szanse na zwrot w krótkim okresie. Banki z przewagą kapitału zagranicznego często specjalizują się w określonych sektorach i nie są zainteresowane finansowaniem innych”. Wiadomo o istnieniu w omawianej grupie banków tak zwanego traffic light system, czyli wytycznych odnośnie do podstawowych zasad polityki kredytowej. System ten dotyczyć może branż lub krajów. Pod semaforem stoją te sektory gospodarki, które nie mają szans na uzyskanie kredytu, i te

J. T.: Kontrakty zawierane w latach 1991-1992 pomiędzy inwestorem a Skarbem Państwa przy sprzedaży jednoosobowych spółek Skarbu Państwa, z reguły nie zawierały zobowiązań inwestycyjnych ani też zobowiązań socjalnych. Zobowiązania inwestycyjne mają postać bądź podwyższenia kapitału akcyjnego spółki, bądź przeznaczenia określonych kwot na określone inwestycje, w określonym czasie. Mogą też oznaczać udostępnienie nowych technologii, patentów, licencji, rozwiązań, organizacji produkcji itp. To, że w umowach zaczęły pojawiać się klauzule bezpośrednio dotyczące warunków pracy i egzystencji załóg, należy zawdzięczać ich nieustępliwej, mimo wszystkich trudności, walce o swoje prawa. Rezultaty tej walki wydają się tym bardziej godne uwagi, jeśli pamięta się o nierównej pozycji przetargowej obu stron stosunku kapitał – praca najemna. Załogi przedsiębiorstw nie miały jednak sprzymierzeńca w państwie, teoretycznie powołanym do reprezentowania ich interesów. Zgodnie z ustaleniami NIK, delegatury Ministerstwa Skarbu Państwa prowadziły nadzór nad realizacją zobowiązań inwestorów sprzecznie z zasadami określonymi przez ministra oraz nie wykorzystywały możliwości prowadzenia kontroli stanu realizacji tych zobowiązań. Ale niedociągnięcia występują nie tylko na terenowym szczeblu. Dziurawy okazał się również, działający w Ministerstwie Skarbu Państwa, Zintegrowany System Informatyczny, zawierający dane o zobowiązaniach pozacenowych. W przypadku 30 na 111 zbadanych przez NIK umów stwierdzo-


13 no nieprawidłowości we wprowadzaniu danych do tego systemu. Skutkiem tego sporządzane na podstawie danych zawartych w ZSI raporty o stanie realizacji zobowiązań pozacenowych, wynikających z umów prywatyzacyjnych, nie odzwierciedlały stanu faktycznego. W 35 przypadkach na 111 skontrolowanych umów delegatury ograniczyły się do przyjmowania oświadczeń nabywców o stanie realizacji zobowiązań, nie weryfikując ich w oparciu o dokumentację źródłową. A mówi się, że ginie wiara w człowieka – nasi urzędnicy od prywatyzacji swoim postępowaniem zadają kłam takim twierdzeniom... Delegatura Ministerstwa Skarbu Państwa we Wrocławiu w latach 1998-2001 (do 30 czerwca) nie dokonała żadnej kontroli w tym zakresie. Delegatura Ministerstwa Skarbu Państwa w Katowicach w dwóch przypadkach przeprowadziła kontrolę w niepełnym zakresie (pomijając sprawdzenie stanu realizacji zobowiązań socjalnych). Nic dziwnego zatem, że 11% spółek nie wywiązuje się ze zobowiązań dotyczących zatrudnienia. Ponadto w Ministerstwie Skarbu Państwa nierzetelnie uzgadniano tryb postępowania i podejmowano decyzje dotyczące egzekwowania od inwestorów wykonania zobowiązań oraz płacenia kar umownych, bowiem podejmowano je z opóźnieniami i naruszaniem procedur określonych w decyzjach Ministra Skarbu Państwa. Należy odnotować istnienie luk prawnych, często pojawiających się w umowach. Podpisywano umowy, z góry wiedząc, że nie będzie można wyegzekwować ich pełnej realizacji? J. T.: W umowach, w których stroną jest inwestor zagraniczny, zapisy gwarantujące ich realizację zostały uwzględnione, najczęściej w postaci kar umownych (w sumie w 45% umów), przy czym wśród przedsiębiorstw sprywatyzowanych metodą kapitałową ten sposób zastosowano w prawie 61%. Jest to korzystne, gdyż ewentualna egzekucja z reguły jest stosunkowo prosta do przeprowadzenia. Zastanawiające jest jednak, że w ponad 30% zawartych umów nie zamieszczono żadnych zabezpieczeń na wypadek niewywiązania się inwestorów z umowy! Zgodnie z badaniami zespołu Instytutu Studiów Politycznych PAN, na reprezentatywnej próbie przedsiębiorstw sprywatyzowanych z udziałem kapitału zagranicznego, w niemal co czwartej spółce na inwestora strategicznego nie nałożono jakichkolwiek zobowiązań, zaś prawie w co drugiej spółce inwestor nie miał zobowiązań inwestycyjnych. I tak jednak rząd rozporządza wieloma środkami mogącymi skłonić zagranicznych inwestorów do wywiązywania się z kontraktowych ustaleń, takimi jak odpowiednie zapisy w umowach sprzedaży, skuteczne egzekwowanie wynegocjowanych zobowiązań inwestycyjnych kontrahentów itp. Istnienie takich instrumentów nie musi się jednak przekładać na ich skuteczne stosowanie. Na podstawie kontroli odnoszących się do 2004 r. NIK stwierdziła, że pogorszyła się skuteczność windykacji należności prywatyzacyjnych. W porównaniu z 2003 r. zwiększyła się liczba dłużników, a kwota zaległości wzrosła o 62,3 mln zł, czyli o 19,8%. Brak windykowania należności przez funkcjonariuszy resortu skarbu stał się notoryczną prak-

tyką. Od jednego z nierzetelnych inwestorów ściągnięto w ciągu ponad sześciu lat od daty podpisania umowy prywatyzacyjnej zaledwie 150 tys. zł z ponad 23 mln zaległości. Ministerstwo, mimo że inwestor wykazywał spory majątek, nie prowadziło zbyt skutecznej windykacji. W dodatku, gdy składał swoją ofertę przy okazji innych prywatyzacji, pracownicy Ministerstwa Skarbu wystawiali mu opinię, że jest rzetelnym inwestorem! Niespłacone zobowiązania wynoszą w sumie ponad 700 mln zł. Niemal 360 inwestorów ma obecnie przedawnione zobowiązania prywatyzacyjne, a łącznie 600 podmiotów nie realizuje zobowiązań prywatyzacyjnych. W swoich książkach opisuje Pan dziesiątki nadużyć związanych z prywatyzacją. Jak wielu sprawców udało się ukarać, jak dużą część społecznego majątku – odzyskać? J. T.: Nie ma żadnych statystyk rejestrujących procent, czy to ukaranych przestępców, czy odzyskanej własności, ale gdyby istniały, na pewno nie byłyby to przesadnie długie kolumny liczb czy nazwisk. Trzeba pamiętać, że żyjemy w systemie, w którym, mówiąc w uproszczeniu, pieniądz jest królem. W tym kontekście oznacza to możliwość kupowania sobie przez lumpenburżuazję najlepszych adwokatów, przekupywania funkcjonariuszy aparatu sprawiedliwości itp. Ilość kruczków prawnych, stosowanych przez prywatyzacyjnych aferzystów, jest ogromna. A do tego rodzaju czynników dołączają się inne, dostosowujące charakter systemu prawnego do dominujących stosunków własnościowo-klasowych. Dobrym przykładem jest to, co stało się w Białostockiej Fabryce Dywanów „Agnella”. Krzysztof Niezgoda, główny udziałowiec przedsiębiorstwa, został skazany na 2 lata więzienia i grzywnę za zagarnięcie ponad 3,4 mln zł na szkodę fabryki. Niezgoda jest współwłaścicielem Fabryki Dywanów „Agnella” S.A. w Białymstoku jako główny udziałowiec najpierw spółki cywilnej „Agnella Plus”, a następnie Poznańskiej Grupy Kapitałowej, w której ma on 95% udziałów. Białostocka prokuratura uznała za nielegalne kilka czynności prawnych podjętych przez Niezgodę. Chodziło o wpłatę przez przedsiębiorcę w lipcu 1994 r. wspomnianych 3,4 mln zł na konto białostockiej fabryki. Dokonano jej bez podania tytułu prawnego, tj. nie wskazując przeznaczenia pieniędzy. Jak twierdził przed sądem Niezgoda, była ona przeznaczona na podniesienie kapitału akcyjnego spółki, która miała wejść na giełdę. Jednocześnie, na podstawie zawartej wówczas umowy na dostawę surowców, fabryka przelała 3,4 mln zł na konto „Agnelli Plus”. Potem biznesmen pieniądze wypłacił i przelał na konto Poznańskiej Grupy Kapitałowej, której był udziałowcem. Po tej operacji spółka mogła dostać kredyt, za który kupiła akcje innej spółki – „Drumetu”. Rozliczenie lipcowej wpłaty Niezgody na konto fabryki nastąpiło po pół roku, należącymi do fabryki akcjami Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Hestia” S.A., wartymi 2 mln zł i przez przeniesienie do spółki „Agnella Plus” wierzytelności fabryki, wynikającej z umowy surowcowej (1 mln zł). Zdaniem prokuratury, uzyskując akcje i wierzytelność, Niezgoda dokonał zagarnięcia na szkodę


14 współnależącej do niego białostockiej spółki. Służyć temu miała m.in. umowa surowcowa, zdaniem oskarżenia spisana tylko po to, by pieniądze wpłacone przez przedsiębiorcę mogły zostać natychmiast przekazane na konto „Agnelli”. W kolejnym roku Sąd Apelacyjny w Poznaniu uniewinnił jednak Krzysztofa Niezgodę od zarzutu wyłudzenia 3,4 mln zł. Sąd uznał – wykazując zaiste głębokie poczucie relatywizmu historycznego – że wszystkie operacje przeprowadzane pomiędzy fabryką dywanów „Agnella”, a innymi firmami należącymi do K. Niezgody były zgodne z ówcześnie obowiązującym prawem. Sędzia podkreślił, że samo zdarzenie miało miejsce w czasie przemian gospodarczych w Polsce, kiedy obowiązywała zasada: co nie jest zabronione, jest dozwolone. Tu dochodzimy zatem do kwestii pośredniego wpływu złodziejskiego charakteru polskiej prywatyzacji – bo chyba można to tak określić – na kształt naszego kapitalizmu, instytucji, jakości życia publicznego itp. J. T.: Proces prywatyzacji, w tym szczególnym charakterze, jakiego nabrał w naszym kraju (choć nie tylko, bo podobny charakter miał on w całej Europie Wschodniej), stał się jednym z zasadniczych czynników kształtujących oblicze tej odmiany kapitalizmu, którą określam mianem kapitalizmu patrymonialnego. Jeden tylko przykład wpływu prywatyzacji na korumpowanie naszego życia publicznego stanowi niejawny lobbing uprawiany przez urzędników państwowych i byłych ministrów czy wiceministrów. Firma zachodnia ubiegająca się o jakąś koncesję czy kupno danego zakładu wynajmuje taką osobę do pilotowania projektu, a w istocie — do załatwienia sprawy. Wiceminister ma znajomości i przeciera szlaki. To zjawisko jest powszechne. Półoficjalnie mówi się, że daną firmę zachodnią pilotuje wiceminister X, inną firmę — były minister Y... I tu padają powszechnie znane nazwiska. Działania takie są zaś praktycznie poza kontrolą. Dlaczego nie wybuchł na większą skalę bunt, gdy skala „przekrętów” była już dobrze widoczna, a klasa pracownicza nie była jeszcze tak zatomizowana jak teraz? J. T.: Odgórne wprowadzanie kapitalizmu w Polsce w formie prywatyzacji przedsiębiorstw sektora publicznego napotykało na opór i na różnorodne formy i przejawy tej klasowej walki, zarówno spontanicznej, jak i organizowanej przez związki zawodowe. Faktem jednak jest, że nie była to rebelia na miarę tej, jakiej spodziewali się niektórzy obserwatorzy. Oprócz wielu szczegółowych przyczyn tłumaczących przewagę kapitału stosunkach z pracą najemną, dwie generalne – które już wspomniałem – wydają się najbardziej znaczące. Są nimi możliwość sięgania po straszak w postaci istnienia rezerwowej armii pracy, czyli bezrobotnych oraz, paradoksalnie, sama prywatyzacja, której autorzy uciekli się do mechanizmu, z jakiego skorzystała M. Thatcher w swej skutecznej walce z brytyjską klasą pracowniczą.

Dokonuje Pan bezlitosnej diagnozy polskich przemian. W naturalny sposób pojawia się pytanie o alternatywy. Zdaniem skrajnych liberałów, uwłaszczenie nomenklatury, a nawet spora liczba „przekrętów”, były nieuniknionymi czy wręcz niezbędnymi efektami procesu dochodzenia do wolnorynkowego kapitalizmu, a więc – ich zdaniem – systemu najbardziej sprawiedliwego i efektywnego. Co im Pan odpowiada? J. T.: Mówiąc o alternatywie, należy sprecyzować, o jaką alternatywę chodzi. Czy zakładamy ten sam cel: tzn. kapitalizm, a zastanawiamy się jedynie nad drogą doń? Nawet i ów cel wymaga precyzacji, np. jako kapitalizm w jego odmianie kontynentalnej, którą zaliczam – wraz z modelem azjatyckim – do tzw. kapitalizmu interesariuszy, w odróżnieniu od angloamerykańskiego kapitalizmu akcjonariuszy. Droga do takiego systemu mogła być oczywiście inna, łącznie z innym sposobem przeprowadzenia przekształceń własnościowych, nie pociągającym za sobą tak olbrzymich kosztów społecznych, np. zakładającym oparcie się na demokratycznie pojmowanej własności pracowniczej. Możemy jednak mówić o generalnej alternatywie wobec kapitalizmu; ja osobiście opowiadam się za ustrojem opartym na demokracji uczestniczącej i własności społecznej. Nawet wśród tych, którzy wskazują na kryminalny charakter polskiej prywatyzacji, rzadko można znaleźć zwolenników znaczącego udziału własności społecznej w gospodarce, poza sektorami o znaczeniu strategicznym. Wyższość własności prywatnej, np. w sensie efektywności ekonomicznej, przedstawiana jest powszechnie jako aksjomat. J. T.: O tym, że własność społeczna nie stoi na przegranych pozycjach, nawet w warunkach systemu rynkowego, świadczą jednoznacznie zarówno argumenty teoretyczne, jak i dane empiryczne, które zgromadziłem w swojej książce „Ekonomiczny sens prywatyzacji” (wyd. ang.: Private versus Public Enterprise: In Search of the Economic Rationale of Privatisation). Dane, które pojawiły się od czasu wydania książki jedynie potwierdzają moje tezy o braku genetycznego upośledzenia przedsiębiorstw publicznych. Krytyczny ogląd argumentów przedstawianych przez trzy główne teorie dostarczające argumentów na rzecz własności prywatnej i na niekorzyść własności społecznej, ujawnił ich liczne ułomności. Podsumowując rezultaty tej analizy w najbardziej syntetyczny, nieomal hasłowy sposób, z punktu widzenia stosunków między kierującymi przedsiębiorstwem a pretendentami do nadwyżki, nie ma jakościowej różnicy między prywatną korporacją o kilku milionach akcjonariuszy a przedsiębiorstwem publicznym. Podobnie, prywatyzacja nie kładzie kresu mieszaniu się polityki w gospodarkę, mającemu stanowić organiczne schorzenie sektora publicznego. Dokładniejsza analiza poglądów szkoły austriackiej przekonuje natomiast, iż zawierają one pochwałę nie tyle własności prywatnej, jako takiej, co konkurencji – tymczasem przedsiębiorstwa publiczne są zdolne do działania w warunkach konkurencyjnej gospodarki rynkowej. Jakkolwiek większość badań


15 przytoczonych we wspomnianej książce potwierdza tezę o własności prywatnej jako bardziej efektywnej ekonomicznie, to pozostaje pewna liczba przypadków, w których lepsze wyniki osiągają przedsiębiorstwa publiczne. Można zatem stwierdzić, że nagromadzone świadectwa empiryczne nie wystarczają dla poparcia tezy, zgodnie z którą własność prywatna miałaby być z natury bardziej efektywna niż własność społeczna. Np. najnowsze badania pokazały, że przedsiębiorstwa te w porównaniu z grupą sprywatyzowanych brytyjskich przedsiębiorstw prezentowały się korzystnie pod względem wzrostu wydajności. Obecnie sporo mówi się o tworzeniu spółek na styku sektora publicznego i prywatnego, np. w służbie zdrowia czy różnego rodzaju usługach publicznych. Pan w swej książce opisuje również liczne przypadki tej mniej znanej prywatyzacji, mianowicie przejmowanie mienia komunalnego – przedsiębiorstw energetycznych, ciepłowniczych, wodociągowych itp. Czy powinniśmy obawiać się „drugiej fali prywatyzacji”?

b Till Krech

J. T.: Prywatyzacja własności wspólnej może być realizowana różnymi drogami, co starałem się pokazać w swojej książce. Z dziką prywatyzacją w służbie zdrowia mamy do czynienia od dawna, bo czymże innym jest używanie przez indywidualnych lekarzy, spółki, fundacje itp. środków publicznej służby zdrowia dla prywatnego zarobku. Cichą prywatyzację stanowi też z reguły popularne na Zachodzie partnerstwo publiczno-prywatne, nader często będące – w czym właśnie przejawia się jego własnościowy charakter – uspołecznieniem strat i prywatyzacją zysków. U nas, m.in. na poziomie samorządów, ze zrozumiałych względów (możliwość korupcyjnych interesów) rośnie liczba zwolenników tego typu prywatyzacji. Natomiast sama tzw. komercjali-

zacja, czyli przekształcenie szpitala w spółkę, nie stanowi prywatyzacji, choć na pewno znacznie ją ułatwia. Na koniec chcieliśmy zadać pytanie nieco osobiste. W Polsce mówienie o „uwłaszczeniu nomenklatury” i wskazywanie na partyjno-establishmentowe korzenie prywatyzacji, niejako od razu nasuwa skojarzenia z prawicą, tą najbardziej antykomunistyczną. Pan natomiast jest konsekwentnie od lat człowiekiem lewicy, bliskim marksizmowi. Skąd zatem wzięło się Pańskie, oryginalne w polskich realiach, stanowisko definicyjno-krytyczne? J. T.: To, że pojęcie uwłaszczenia nomenklatury może być czy nawet zostało, nomen omen, zawłaszczone przez prawicę, to jedna sprawa, a jego naukowa prawomocność – a ta w pierwszym rzędzie mnie interesowała – to zupełnie inna kwestia. O zburżuazyjnieniu funkcjonariuszy aparatu partyjno-państwowego jako zasadniczej przyczynie buntów robotniczych w PRL pisałem wielokrotnie, także za czasów dawnego ustroju. Teksty te pisane były z pozycji lewicowych i tak też były odczytywane. Mogę jedynie na zakończenie zachęcić do przeczytania całej książki, która, jak myślę, jednoznacznie wyraża moje lewicowe, antykapitalistyczne, prorobotnicze i propracownicze stanowisko. Stanowisko to przejawia się przede wszystkim w opisie i badaniu wydarzeń i procesów istotnych dla warunków egzystencji tej klasy czy klas. A znaczeniu prywatyzacji dla warunków życia mas robotniczych i pracowniczych w ostatnich dwóch dekadach trudno zaprzeczyć. Dziękujemy za rozmowę. Poznań, 13 maja 2008 r.


16

Mieszkania sprzedam

Ludzie gratis

Michał Sobczyk, Krzysztof Wołodźko W PRL tysiące rodzin żyły w mieszkaniach, które należały do zakładów pracy. Kiedy III Rzeczpospolita uznała znaczną część tych przedsiębiorstw za zbędny balast, za bezcen sprzedano nie tylko maszyny. Podobnie uczyniono z ludźmi – lokatorami mieszkań zakładowych. Świetny interes!

Po 1989 r. restrukturyzowane zakłady pospiesznie pozbywały się mieszkań, które zwykle były dla nich obciążeniem. Część przekazały spółdzielniom mieszkaniowym lub gminom – możliwość bezpłatnego przejmowania zakładowych lokali uzyskały one w 1994 r. Jednak inne trafiły, po wyjątkowo przystępnych cenach, w prywatne ręce – zapewne „nieprzypadkowe”. W 1999 r. w Sosnowcu niejaki Leszek Klin, który od pewnego czasu był już właścicielem 1818 mieszkań po Hucie Zabrze, wykupił za 200 tys. zł prawie 300 mieszkań od Fabryki Silników SILMA. W tym samym roku w Tarnowskich Górach 560 mieszkań FAZOS-u wraz z osiedlową infrastrukturą (m.in. basenem) wykupił za 11 mln były ślusarz, Ryszard Brzytwa. Należność rozłożono mu na 15 lat w 30 nieoprocentowanych ratach, choć sami mieszkańcy gotowi byli zapłacić „od ręki”, gotówką, na dodatek – wyższą cenę. Z kolei rodzina Buczków kupiła bloki zakładowe, budynek z sądem i ZUS-em (sic!) w Będzinie-Łagiszy, a także dwa bloki (każdy liczy 92 mieszkania) w Mysłowicach. Zaś w Warszawie Antonina Chlopczyk, mieszkająca poza Polską, kupiła wieżowiec przy Madalińskiego. Zapłaciła zań 10 tys. złotych... Takie przykłady można mnożyć. Dość powiedzieć, że niektóre spółki czy biznesmeni wręcz wyspecjalizowali się w spekulacyjnym obrocie mieniem pozakładowym. Stosowano przy tym różne mechanizmy. Mieszkańcy pięćdziesięciu budynków katowickiej Huty Silesia długo zabiegali, by móc wykupić zajmowane przez siebie lokale, ale ciągle napotykali na wykręty,

np. związane z rzekomo nieuregulowaną sytuacją prawną gruntów. W końcu powołano spółkę, która zajęła się zarządzaniem mieszkaniami, a zakład stopniowo wnosił je do niej aportem, co w praktyce oznaczało „cichą sprzedaż”. Teraz wykup lokali będzie dla zasiedlających je rodzin odpowiednio droższy, dwukrotnie wzrosły też czynsze. Z kolei Zakład Ceramiki Budowlanej, działający na krakowskich Zesławicach, w 1997 r. przekazał bezpłatnie, aktem notarialnym, „substancje nieprodukcyjne”, czyli cztery bloki mieszkalne wraz z lokatorami, właścicielowi Towarzystwa Budownictwa Społecznego „Krak-System” S.A. – „Od tego czasu rozpoczęła się nasza gehenna. Generowanie zysku z czynszu spycha nas w obszar biedy, bo większość lokatorów to emeryci i renciści. Nie mamy żadnych praw, święte jest jedynie prawo własności: płacz, ale płać, bo inaczej czeka cię eksmisja. Korzystaliśmy ze wszystkich możliwych ustaw, ale niestety nie dały nam one praw do mieszkań, bo były tworzone wyłącznie jako »kiełbasa przedwyborcza«” – skarży się Danuta Korotkiewicz, jedna z liderek tamtejszego komitetu mieszkańców.

Krótka historia hańby

Ustawa z 25 września 1981 r., o przedsiębiorstwach państwowych, umożliwiła zakładom wyprzedaż środków trwałych w drodze przetargu, bez żadnych ograniczeń. Dlatego od początków transformacji prywatyzacja mieszkań zakładowych była prowadzona bez jakiejkolwiek strategii ze strony państwa, nierzadko przy rażącym naruszeniu interesów wieloletnich lokatorów. Organizacje społeczne i kolejni Rzecznicy Praw Obywatelskich bezskutecznie interweniowali gdzie się dało, m.in. u premierów i ministrów skarbu. Zwracano uwagę, że państwowe firmy nie umożliwiały wykupu mieszkań pracownikom, lecz wyprzedawały całe kompleksy budynków innym podmiotom. Nowi właściciele szybko składali dotychczasowym najemcom ofertę zakupu lokali – po znacznie wyższych cenach. – „W ustawie z 29 września 1990 r. o zmianie ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami zastrzeżono, że lokale w tych domach mogą być sprzedawane wyłącznie ich najemcom. Tymczasem nabywcy-kombinatorzy kupowali całe budynki,


17 Zdaniem senatora Zbigniewa Romaszewskiego, zabrakło woli politycznej, aby zmierzyć się z tym skomplikowanym problemem (choć politycy wielu opcji określali istniejącą sytuację jako niesprawiedliwą), a nacisk społeczny był za słaby. Z drugiej strony, instytucje państwowe przyjmowały optykę, w świetle której najważniejszym prawem konstytucyjnym jest „święte prawo własności”. – „Zaufanie do prawa ze strony relatywnie niewielkiej grupy nabywców mieszkań (jestem absolutnie pewien, że w ogromnej większości przypadków nie nabywanych w dobrej wierze) jest ważniejsze niż zaufanie do prawa ogromnej rzeszy mieszkańców mieszkań zakładowych (jestem absolutnie pewien, że mieszkania te były zasiedlane w dobrej wierze) – mających prawo do podstawowego bezpieczeństwa socjalnego” – Romaszewski krytycznie komentował takie podejście w liście do prof. Zolla.

b Michał Sobczyk

nieraz bardzo duże, za niewielkie pieniądze” – wspomina Helena Denis z Polskiej Unii Lokatorów. Nie dość więc, że naruszano interesy lokatorów, to jeszcze z budżetu wyciekło ok. 20 mld zł – na tyle organizacja szacuje straty spowodowane sprzedażą zakładowych mieszkań poniżej cen rynkowych. Niestety, w większości przypadków nabywcy dobrze wiedzieli, jak zręcznie zmieścić się w granicach prawa. Bernard Margueritte, prezes International Communications Forum, stanowczo protestuje przeciwko stwierdzeniu, że wobec zakładowych mieszkań zabrakło strategii. – „Nie wiem, czy mam tu do czynienia z rozbrajającą naiwnością, czy ze wspaniałomyślną elegancją. Brak strategii jest właśnie od 1989 r. strategią państwa polskiego! Ten półmrok, ta niejasność prawa są zamierzone. One właśnie pozwalają utrzymać stan bezprawia. W tym szaleństwie jest metoda” – przekonuje. Podobnie patrzy na problem Irena Rolek, jedna z liderek lokatorów protestujących w Tarnowskich Górach: „Kolejne ustawy wyglądały jak napisane na zamówienie spekulantów”. To, że po sprzedaży budynków trudniej było lokatorom wykupić mieszkania na własność, stanowi jedynie część konsekwencji procederu. Nowi właściciele zaczęli też wymawiać umowy lub wymuszać eksmisje, windując czynsze. – „Pamiętajmy, że w wielu przypadkach sprzedani lokatorzy to osoby, którym niedługo wcześniej zlikwidowano miejsca pracy” – zwraca uwagę Piotr Ikonowicz z Nowej Lewicy, który będąc posłem zajmował się problemem mieszkań zakładowych. Sytuację pogarszały inne z przepisów wprowadzonych w latach 90. – „Sławetna ustawa o najmie lokali i dodatkach mieszkaniowych zawierała istny »paragraf 22«: dodatek mieszkaniowy przysługiwał jedynie niezalegającym z czynszem, a więc nie mieli do niego prawa ci, którzy naprawdę go potrzebowali. Co gorsza, otwierała ona drogę do eksmisji na bruk” – Ikonowicz przypomina przepisy przegłosowane za rządów SLD. W kwietniu 2000 r. uchwalono przepisy, które miały odwrócić skutki feralnych transakcji. Fundamentalny dla tego rozwiązania był art. 3, zaproponowany przez senatorów Annę Bogucką-Skowrońską, Kazimierza Kutza i Zbigniewa Romaszewskiego. Zobowiązywał on właścicieli dawnych mieszkań zakładowych, kupionych przed wejściem ustawy w życie, by na wniosek osób, które je zajmowały w dniu sprzedaży, przenosiły własność na ich rzecz – w cenie nabycia, zwiększonej o poniesione nakłady. Zapis ten został jednak zaskarżony do Trybunału Konstytucyjnego przez... Rzecznika Praw Obywatelskich, prof. Andrzeja Zolla. W kolejnych latach kilka razy podejmowano wątek „sprzedanych z mieszkaniami”, mówiono np. o gwarantowanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego kredytach na wykup pozakładowych osiedli przez samorządy. Żadna z tych inicjatyw nie została jednak doprowadzona do końca, nawet po tym, jak opinia prawna z Biura Studiów i Ekspertyz Kancelarii Sejmu wykazała, że złamano ustawę zasadniczą. – „Wobec najemców mieszkań pozakładowych naruszono aż cztery zasady konstytucyjne” – podkreśla prof. Adam Biela z Ogólnopolskiego Forum Stowarzyszeń Uwłaszczeniowych „Własność i Gospodarność”, który jako parlamentarzysta kilku kadencji bardzo aktywnie zajmował się sprawą.

W międzyczasie, 7 lutego 2001 r. weszła w życie ustawa o zasadach zbywania mieszkań będących własnością państwową, niektórych spółek handlowych z udziałem Skarbu Państwa, państwowych osób prawnych i określonych mieszkań będących własnością Skarbu Państwa. Choć zapisano w niej prawo pierwokupu po preferencyjnych cenach dla najemców, którzy w momencie jej wejścia w życie zajmowali lokale należące do podmiotów o większościowym udziale państwa, także ona nie chroniła w pełni ich interesów. Na przykład dlatego, że wymagała udowodnienia przed sądem, iż było się pracownikiem danego przedsiębiorstwa, uprawnionym do mieszkania służbowego – a nie każdy miał taką możliwość. Wyprzedaż przez likwidatorów państwowego mienia mieszkań zakładowych, bez oglądania się na ich lokatorów, kwitła więc w najlepsze, zwłaszcza na Śląsku, gdzie włożono niegdyś znaczne środki w rozwój takiego budownictwa. 19 września 2005 r. weszła w życie nowelizacja przepisów, która miała ostatecznie położyć kres niesprawiedliwości. Zgodnie z nią, prawo pierwokupu przysługuje najemcy zajmującemu mieszkanie w dniu wejścia w życie nowelizacji


18

„Licznik” odmierzający kolejne dni protestu wpisał się w krajobraz Zabrza b Michał Sobczyk

na podstawie umowy najmu albo decyzji administracyjnej, a także osobom, których prawo do nabycia mieszkania zostało naruszone w procesach prywatyzacyjnych. Problem w tym, że może o tym zadecydować tylko sąd, tak samo jak o warunkach sprzedaży (w osobnym procesie). Nikomu w Polsce nie udało się pomyślnie przejść tej drogi, choć niejeden wydał na adwokatów środki zaoszczędzone na wykup mieszkania... Prof. Biela wyjaśnia, że popierał projekt, choć zawierał on szereg uchybień. – „Byłem zdania, że lepsza taka ustawa niż żadna. Oczekiwałem, że w bardziej sprzyjających warunkach uda się wprowadzić do niej poprawki, oparte m.in. na materiałach z procesów sądowych” – wspomina. W 2006 r. była na to szansa: w imieniu Senatu prof. Biela zajmował się projektem ustawy, która urealniłaby ochronę praw najemców mieszkań pozakładowych. Nic z tego nie wyszło. – „Marszałek Sejmu ciągle nie wprowadzał projektu do porządku obrad, aż w końcu zdecydowano o skróceniu kadencji” – wyjaśnia.

Najemcom biada

Dramat lokatorów mieszkań pozakładowych najlepiej widać na konkretnych przykładach. Choćby tym z trzech osiedli na białostockich Starosielcach, zamieszkanych przez byłych pracowników Kolejowych Zakładów Konstrukcji Stalowych i Urządzeń Dźwigowych. Część z nich związana była z zakładem od pokoleń, inni przeciwnie: przyjechali pracować z odległych zakątków Polski właśnie z powodu mieszkań. – „Pensje były bardzo niskie nawet w skali regionu, a wiadomo, jakie są tu zarobki. Ale ludzie się na to godzili, bo w tych czasach trudno było o mieszkania” – opowiada jedna z lokatorek. Wypłaty obniżał m.in. odpis na fundusz mieszkaniowy, który miał w przyszłości ułatwiać wykup lokali. – „Proszę mi wierzyć: nikt nic nie mówił, każdy myślał, że Boga za nogi złapał” – przekonuje. Dyrekcja świetnie prosperującego zakładu przekonywała pracowników, że mieszkania „nigdzie im nie uciekną”. Dlatego wiele osób zrezygnowało z książeczek mieszkaniowych czy wkładów spółdzielczych. Gdy zaczęły się przekształcenia, mieszkańcy oczekiwali na ofertę wykupu. Z pierwszej szansy skorzystali wybrani. – „Sprzedaż trwała przez dzień roboczy, za półotwartymi drzwiami, na półpiętrze w zakładzie. Kto przez przypadek tam zajrzał albo miał wyższą pozycję, to mieszkanie kupił” – mówią byli pracownicy KZKSiUD. W 1998 r. na polecenie nowego właściciela firmy, Mostostalu Gdańsk, nakazano oddzielić mieszkania zakładowe od obszaru produkcyjnego, by mieć czysty obraz dochodów i strat firmy. Utworzono spółkę pod nazwą MG DOM sp. z o.o., do której wszystkie mieszkania zostały wniesione aportem. Wkrótce do MG STALTON S.A. (następca KZKSiUD) wkroczył syndyk masy upadłościowej. Zapewniał pracowników, że osobiście pomoże im wykupić mieszkania za przysłowiową złotówkę. Załoga zaufała swojemu pracodawcy. Tymczasem w pierwszej połowie 2005 r. w lokalnej gazecie niespodziewanie ukazało się ogłoszenie, że syndyk ogłasza na lokale mieszkalne przetarg nieograniczony z wolnej ręki. – „Chytrze to było

zrobione, bo nie pisano, że sprzedaje się nasze mieszkania, tylko udziały w spółce MG DOM” – mówi inna z mieszkanek osiedla. Wtedy powstały listy mieszkańców, które złożono u prezesa spółki i syndyka, z prośbą o przedstawienie oferty wykupu, którą są bardzo zainteresowani. Przez kolejne miesiące, mimo wielu prób, nie udało im się wyegzekwować żadnej odpowiedzi, a jedynie mgliste zapewnienia syndyka, że „spółka ma się dobrze” i nie ma zamiaru pozbywać się mieszkań. Najemcy pokolejowych bloków usilnie zabiegali o to, by ich mieszkania sprzedano w trybie innym niż przetarg. Syndyk jednak miał swoje plany. Mieszkańcy zwrócili się z prośbą do władz miasta i wojewody podlaskiego. Kiedy ci interweniowali, syndyk świadomie wprowadził ich w błąd, mówiąc, że wykupem mieszkań jest zainteresowanych zaledwie pięć rodzin. W ten sposób uśpił czujność urzędników. Gdy w czerwcu 2006 r. niespodziewanie pojawiła się informacja o rozpoczęciu przetargu, mieszkańcy zareagowali błyskawicznie. – „W ciągu kilku godzin zebraliśmy 100 tysięcy zł wadium. Wpłaciliśmy je i przystąpiliśmy do przetargu. Dołączyliśmy listę 250 rodzin gotowych do zapłaty; to był początek wakacji, więc część ludzi wyjechała. Zdecydowaliśmy się wykupić wszystko, a następnie we właściwy sposób rozliczyć to między sobą” – opowiadają. Przetarg, który odbył się w lipcu 2006 r., wygrała jednak tajemnicza spółka „Adige”, powstała trzy tygodnie wcześniej i związana z kapitałem... luksemburskim. Zaoferowała 2,7 mln zł. Mieszkańcy podkreślają, że wcześniej oferowali 1,8 mln zł, a w dodatku chcieli zrezygnować z dużych niezabudowanych działek i 20 murowanych garaży, wybudowanych z ich czynszów. – „Gdyby syndyk miał dobrą wolę i trochę serca, to oferując nam sprzedaż tych udziałów za wspomnianą kwotę, mógłby


19 zaspokoić radę wierzycieli i zyskać większe pieniądze” – mówi rozgoryczona jedna z liderek mieszkańców. Po pewnym czasie bloki przeszły w ręce innego właściciela, o czym mieszkańcy dowiedzieli się przypadkiem dopiero pół roku później. Dokonano tego za taką samą kwotę, jaką zapłaciła „Adige” – identyczną propozycję mieszkańców, obejmującą ponadto zwrot wszelkich poniesionych kosztów, firma wcześniej odrzuciła, tłumacząc, że „przecież musi zarobić”. Prywatni właściciele stale podnoszą wysokość czynszów: obecnie za 60-metrowe mieszkanie trzeba płacić ok. 700 zł miesięcznie. Zdaniem mieszkańców, chodzi o to, by pozbyć się gorzej uposażonych lokatorów. Próbują walczyć w sądach, ale przegrywają. Ich bezsilność potęguje fakt, że już w 2006 r., gdy tylko skończyła się kampania wyborcza, podczas której prześcigano się w obietnicach pomocy, lokalne władze przestały się nimi interesować... Mieszkańcy Starosielc nie poddają się jednak. Do dwóch pań, szczególnie mocno zaangażowanych w walkę o prawa najemców, często zgłaszają się z ofertą pomocy inni lokatorzy. Są gotowi poświęcić renty i emerytury na szukanie sprawiedliwości w Strasburgu. W tym samym czasie swoje mieszkania wykupują te rodziny, w których ktoś zarabia za granicą, zabezpieczając się w ten sposób przed eksmisją. Ich członkowie przyznają, że jeśli spojrzeć na dzisiejszy rynek nieruchomości, żądane kwoty nie były wygórowane. Jednak i tak są nieosiągalne dla większości mieszkańców, obecnie na kolejowych emeryturach. Zwłaszcza, że kolejne oferty sprzedaży ze strony prezesa spółki zawierają wyższe ceny. – „Poza tym, dlaczego ktoś ma zarobić na tych mieszkaniach i okradaniu ludzi, którym zabrano prawo pierwszeństwa wykupu, których pozbawiono wypracowanych funduszy socjalnych i akcji pracowniczych, gwarantowanych przez Skarb Państwa, które w pewnym momencie gdzieś »zniknęły«?” – pyta rozgoryczona mieszkanka. I głośno zastanawia się nad motywacjami firmy FISE s.r.l. z włoskiej Werony, obecnego właściciela jej mieszkania: „W Internecie można obejrzeć, jakie wspaniałe ma hotele, pensjonaty, apartamenty. Dlatego nie sądzę, że takie odrapane, obskurne bloki z czasów socjalizmu ich interesują – chyba bardziej te działki, które są pod nimi...”.

Tylko dla wytrwałych

„Sprzedani z mieszkaniami” nie byli bierni wobec łamania ich praw. Od początku walczyli w sądach o unieważnienie transakcji czy przynajmniej decyzji o podwyżkach czynszów, wspólnie zabiegali w parlamencie o uchwalenie korzystnych dla siebie ustaw, naciskali na samorządy, by wykupiły pozakładowe lokale i uratowały w ten sposób ich najemców przed dowolnym windowaniem opłat... Przykład Zabrza doskonale unaocznia ogrom wyzwań, jakim musieli stawić czoła. Choć środowisko lokatorów mieszkań pozakładowych jest tam wyjątkowo silne, wyegzekwowanie od samorządu autentycznego zajęcia się tym problemem wymagało ponad dekady usilnych starań. W 1997 r. minister skarbu zbył tamtejszą hutę wraz z całym jej majątkiem Leszkowi Kulawikowi, historykowi

spod Częstochowy, znanemu głównie z tego, że wcześniej kilka zakładów dosłownie sprzedał na złom. Nowy właściciel jednym aktem notarialnym sprzedał Leszkowi Klinowi 106 domów i ośrodek wypoczynkowy w Karpaczu, za kwotę 8,3 mln zł. Budynki powstały ze środków wypracowanych przez lokatorów, którzy dodatkowo musieli odpracować przy budowie po 600 godzin, po pracy etatowej. Sprzedano je według kubatury, niczym hale produkcyjne – powierzchnia mieszkalna w centrum Zabrza kosztowała Klina... ok. 50 zł/m2. Niedługo potem zaproponował lokatorom odsprzedanie mieszkań za cenę dziesięciokrotnie wyższą. – „To była transakcja nastawiona na szybki obrót pieniądza. Nie przypuszczali, że w Zabrzu powstanie protest, który postawi na nogi innych takich lokatorów w Polsce” – opowiada Elżbieta Adach, liderka Komitetu Obrony Mieszkańców, w którym błyskawicznie zorganizowało się kilka tysięcy zabrzan. Rozpoczęli regularne spotkania „łączników”, którzy reprezentują klatkę czy blok, szukali legalnych sposobów unieważnienia umowy sprzedaży, oflagowali swoje budynki, odwiedzali gabinety polityków wszystkich szczebli, wydawali biuletyn, organizowali pikiety pod Urzędem Miejskim (łącznie odbyło się ich już 276!)... Ich protest był tak głośny i masowy, że zainspirował inne grupy w całym kraju (do dziś przyjeżdżają po porady) i stał się jedną z przyczyn częściowej zmiany przepisów o sprzedaży mieszkań zakładowych. Elżbieta Adach była częstym gościem sejmowych komisji, a zabrzański Komitet – jednym z głównych organizatorów manifestacji w Warszawie w obronie idei uwłaszczenia mieszkaniami, w której wzięły udział 3 tys. osób. Sprzedani zabrzanie chwytali się wszystkich sposobów. Najpierw skupiali się na walce w sejmie o ustawę, która pomoże wszystkim lokatorom nie objętym ustawami resortowymi. Wieloletni najemcy lokali należących do Lasów Państwowych czy kopalni otrzymali bowiem w końcu przepisy, których mogli użyć w obronie swoich mieszkań. – „Byłam niepoprawną optymistką. Wydawało mi się, że gdy napiszę list do premiera czy prezydenta, a oni dowiedzą się, co się stało w tym Zabrzu, to natychmiast ze wszystkim zrobią porządek. I dostałam lekcję obywatelskiego wychowania. Nikt nas nie przekona, że obywatel w Polsce się liczy. Chyba, że raz na cztery lata” – mówi gorzko p. Adach. Kolejne osoby i instytucje ograniczały się zwykle do krótkich wyjaśnień, dlaczego nic nie mogą zrobić. Np. Leszkowi Millerowi na przeszkodzie stać miała „arytmetyka sejmowa” – jednak, gdy później była ona po jego stronie, wcale nie śpieszył się z pomocą. Parlamentarzyści, którzy podejmowali temat, zwykle robili to „z doskoku”, niektórzy z chęci zaistnienia lub dla świętego spokoju. – „Jedynym człowiekiem, który autentycznie, bezinteresownie, z pełnym zaangażowaniem, nie zważając na szykany ciągnął temat, był prof. Biela” – wspomina p. Elżbieta. I dodaje: „Sejm w tej chwili osiągnął apogeum – teraz jest najbardziej niemoralny, nieetyczny, i raczej nie ma co oczekiwać, że zrobi coś dla nas – sprzedanych”. Wtóruje jej jedna z mieszkanek, pani Krystyna: „Rząd teraz jest nie dla nas, ale dla bogatych”. Dlatego działania Komitetu stopniowo koncentrowały się na naciskach na władze miasta, by przejęły pohutnicze


20

Elżbieta Adach, liderka zabrzańskiego Komitetu Obrony Mieszkańców b Michał Sobczyk

mieszkania. Umożliwiłoby to zrealizowanie dwóch celów inicjatywy. – „Ci którzy chcą wykupić, czują się na siłach, niechże mają szansę, a ci, którzy chcą zostać najemcami, niech mają szansę mieszkać, opłacając bezpieczny, komunalny czynsz” – wyjaśnia p. Adach. Ten drugi cel jest nawet ważniejszy. „Ci, co mieli komu zostawić, już kupili – przekonuje p. Krystyna. – Zostaliśmy my, którzy walczymy o niski czynsz”. Obecnie utrzymanie pohutniczego mieszkania to wydatek ok. 1000 zł miesięcznie, nie do udźwignięcia przez samotne osoby... Gmina od początku deklarowała chęć pomocy „sprzedanym”, jednak na obietnicach się kończyło. Najpierw, jeszcze w latach 90., powstał pomysł zamiany budynków po Hucie Zabrze na miejskie tereny niezabudowane. We wrześniu 2000 r. Komitet doprowadził do tego, że przy okrągłym stole usiedli ówcześni wojewoda i prezydent miasta, właściciel mieszkań – Leszek Klin, właściciel Huty Zabrze Leszek Kulawik oraz przedstawiciele mieszkańców; podpisano list intencyjny (poza mieszkańcami, którym tego nie zaproponowano). Prywatny właściciel zgodził się sprzedać gminie mieszkania znacznie poniżej ówczesnej ceny rynkowej, jednak transakcji nie zaaprobowała... Rada Miasta.

Wreszcie, po ponad dekadzie zmagań, w maju 2008 r. radni wyrazili zgodę na wykup 970 pohutniczych lokali przez spółkę należącą w 100 proc. do miasta, Zarząd Budynków Mieszkaniowych – Towarzystwo Budownictwa Społecznego, oraz na poręczenie wyemitowanych przez nią obligacji. Spółka nie będzie mogła odsprzedać mieszkań dalej, wysokość czynszów będzie gwarantowana, a najbardziej zniszczone budynki zostaną wyremontowane. Zrewitalizowane osiedle stanie się wizytówką miasta – zapowiadają włodarze Zabrza, którzy chcą pozyskać na ten cel fundusze zewnętrzne, jako że stare poniemieckie domy stanowią zabytki przemysłowe. Na przyszłość miasto obiecuje także wymianę nieruchomości gruntowych na pohutnicze mieszkania znajdujące się we wspólnotach mieszkaniowych (kolejne 300 lokali). Mieszkańcy, którzy mają w pamięci niejedną niespełnioną obietnicę, starają się być powściągliwi w optymizmie, choć podkreślają, że obecnie są bliżej szczęścia niż kiedykolwiek. Chcą otrzymać wszelkie możliwe gwarancje na piśmie. Komitet podkreśla, że jego walka nie dobiegła końca – będzie upominać się o byłych hutników, których mieszkania należą do innych prywatnych właścicieli. Chce doprowadzić do zaproponowania im pustostanów znajdujących się w zasobach Klina.

Co z innymi?

Następnie zdecydowano, że lokale wykupi Zarząd Budynków Komunalnych, spółka w całości należąca do gminy. Miałaby ona wyemitować 20-letnie obligacje, a wykupić je oraz spłacić odsetki z czynszów przejętych mieszkań. Sama gmina musiałaby jedynie co roku zarezerwować w budżecie odpowiednie środki na ewentualną obsługę udzielonego poręczenia, na łączną kwotę ponad 51 mln zł. W maju 2006 r. temu pomysłowi sprzeciwili się radni, argumentując, że poręczenie to zbyt duże potencjalne obciążenie finansów miasta.

Tymczasem tysiące innych rodzin w całej Polsce nadal czekają na rozwiązania o charakterze systemowym, bo przecież trudno sobie wyobrażać, że wszystkie samorządy zdecydują się podążyć za przykładem Zabrza. – „O tym, czy ktoś posiada prawo do mieszkania, decyduje sąd. A te procesy są dla zwykłych ludzi nie do przejścia” – przypomina szefowa Komitetu Obrony Mieszkańców. Jej słowa potwierdzają choćby doświadczenia lokatorów mieszkań po FAZOS-ie, których wnioski o potwierdzenie prawa pierwokupu sąd potraktował w taki sposób, że kosztowały ich one po kilka tysięcy złotych... Ireneusz Raś, krakowski poseł PO, który zobowiązał się konsekwentnie upominać o interesy „sprzedanych z mieszkaniami” w obecnym parlamencie, twierdzi, że bez względu na rozstrzygnięcia takich postępowań „o prawa lokatorów mieszkań pozakładowych powinny zadbać zarówno władze centralne, jak i samorządowe”. Aby było to możliwe, niezbędne jest jednak uchwalenie odpowiednich przepisów. Sęk w tym, że w najbliższych latach możemy się ich nie doczekać. – „Resort infrastruktury rozważa podjęcie inicjatywy legislacyjnej w zakresie uregulowania sytuacji prawnej najemców tzw. byłych mieszkań zakładowych. Jednak dla podjęcia tej inicjatywy podstawowe znaczenie będzie miał stan finansów publicznych, ponieważ jakiekolwiek próby rozwiązania przedmiotowej kwestii wymagałyby zabezpieczenia ogromnych kwot w budżecie państwa” – zastrzega dyrektor Departamentu Nieruchomości i Planowania Przestrzennego, Małgorzata Kutyła. Dodaje, że ministerstwo rozważa wprowadzenie rozwiązań ułatwiających gminom nabywanie byłych mieszkań zakładowych. W czerwcu br. potwierdził to wiceminister infrastruktury Piotr Styczeń, który zapowiedział, że jego resort będzie za-


21 chęcał gminy do wykupu pozakładowych budynków, dopłacając z Krajowego Funduszu Mieszkaniowego do kredytów na ten cel, przy czym także lokatorzy musieliby brać udział w spłacie. Zanim jednak to rozwiązanie wejdzie w życie, rzekomo zbyt biedne państwo będzie ponosiło kolejne straty. Dla stopniowo eksmitowanych z mieszkań pozakładowych brakuje bowiem lokali socjalnych, których samorządy nie budują, dlatego muszą one dopłacać do (uwolnionych) czynszów prywatnym właścicielom... Sami zainteresowani podkreślają, że nawet bardzo starannie napisana ustawa może nie przystawać do wszelkich „dziwnych sprzedaży” mieszkań zakładowych w całej Polsce. – „Różne firmy różnie sprzedawały, różny był los tych mieszkań” – mówi nam jeden z działaczy lokatorskich. Mimo to twierdzą, że taki akt jest niezbędnym fundamentem rozwiązania problemu. Mówią, że w ustawie musi znaleźć się zobowiązanie samorządów do komunalizacji tej kategorii lokali, za środki z bardzo nisko oprocentowanych kredytów państwowych, z opcją ich wykupu przez najemców na zasadach przyjętych w danym mieście. Na razie czują się rozgoryczeni. Irena Rolek przypomina, że m.in. wojskowi, najemcy lokali komunalnych i spółdzielczych mogą przejmować na własność swoje mieszkania, na preferencyjnych zasadach, co przy obecnych cenach na rynku nieruchomości oznacza wejście w posiadanie znaczącego kapitału, a dla osób samotnych – szansę na dochody na starość z tzw. odwróconej hipoteki. „My czujemy się obywatelami gorszej kategorii” – mówi. Grupa ta jest całkiem liczna: według Ministerstwa Infrastruktury w prywatnych rękach znajduje się obecnie ok. 200 tys. mieszkań zakładowych, sprzedanych przed laty za grosze...

Nowy ustrój, nowe „wartości”

Bernard Margueritte przypomina, że gdy w Niemczech sprzedawano 114 tys. mieszkań należących do kolei, zezwolenie wydał dopiero Sąd Najwyższy, po zagwarantowaniu przez nabywcę korzystnych możliwości wykupu oraz dożywotniego prawa najmu dla dotychczasowych lokatorów oraz po zobowiązaniu się do przestrzegania surowych warunków dotyczących podwyżek czynszu i ewentualnej sprzedaży osobom trzecim. W Polsce, jak trafnie ujmuje to Piotr Ikonowicz, ludzi potraktowano jako „wadę mieszkań”. – „W Europie Zachodniej jest gospodarka rynkowa, ale w Polsce panuje dziki kapitalizm, który przypomina najgorsze wzorce XIXwieczne” – podsumowuje Margueritte. W mentalności naszych decydentów, a więc i wśród wartości, na których budowano nowy ustrój, zabrakło przekonania, że państwo musi czasem wziąć na siebie ciężar przywracania sprawiedliwości, gdy nie zapewnia jej wolny rynek. Elżbieta Adach nie ma złudzeń, że sternikom państwowej nawy prędko zmieni się ta optyka. – „To, co się stało, postrzegane jest nie jako problem społeczny, ale jako typowo wolnorynkowe zjawisko: jest część ludzi, którzy nie mogą się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości ekonomicznej. Kiedy umrą, problem sam się rozwiąże...”. Michał Sobczyk, Krzysztof Wołodźko

Obywatelu! Nie daj się zmodyfikować!

Jeżeli uważasz, że: • Ludzie powinni sami móc decydować o tym, co jedzą • Tradycyjne odmiany roślin i sposoby ich uprawy stanowią wartość, którą należy chronić • Nie warto w imię „postępu” ryzykować pogorszenia stanu naszego zdrowia oraz środowiska, w którym żyjemy Dołącz sam lub ze swoją organizacją do

Koalicji „Polska Wolna od GMO”

zatrzymaj mutanty! www.polska-wolna-od-gmo.org tel. (33) 8797114


22

Polska dwóch prędkości

Karol Trammer Budowa kolei dużych prędkości to szansa na wielki skok cywilizacyjny dla Polski. Pytanie tylko, kto na tym skoku skorzysta. I kto na nim straci...

Pociąg pospieszny 126-kilometrową trasę z Wrocławia do Jeleniej Góry pokonuje w 3 godziny 20 minut. Czas podróży ze stolicy Dolnego Śląska w Karkonosze symbolizuje niewyobrażalne już rozmiary dekapitalizacji infrastruktury kolejowej w Polsce. Źle utrzymywane tory i zwrotnice, latami nie konserwowane urządzenia automatyki kolejowej czy wreszcie nie koszona regularnie trawa powodująca brak widoczności – to wszystko wymusza wprowadzanie kolejnych ograniczeń prędkości. Ich skutkiem jest to, że podróże pociągiem trwają w Polsce coraz dłużej.

Ucieczka do przodu

Obecnie zaledwie 19,9% ogólnej długości torów pozwala osiągać prędkość na poziomie przynajmniej 120 km/h. Natomiast na 41,9% prędkości nie przekraczają 80 km/h. Raporty spółki PKP Polskie Linie Kolejowe mówią, że rokrocznie od 2001 do 2007 r. długość torów, na których ograniczano prędkość pociągów zawsze, znacząco – w niektórych latach nawet prawie dziesięciokrotnie! – przewyższała długość torów, na których prędkość była zwiększana. Polska sieć kolejowa pilnie wymaga więc komplek„Igrek”, czyli TGV po polsku Polska linia kolei dużych prędkości ma biec z Warszawy przez Łódź do Poznania oraz Wrocławia – ze względu na rozgałęziony kształt, nazywana jest linią Y. Pociągi na tej od zera zbudowanej trasie mają osiągać prędkości rzędu 300-350 km/h. W efekcie czas jazdy z Warszawy do Poznania ma wynieść 1 godzinę 35 minut, z Warszawy do Wrocławia – 1 godz. 40 min., a z Warszawy do Łodzi – 45 min. Otwarcie polskiego TGV ma nastąpić w roku 2020.

sowego programu rewitalizacji, czy raczej po prostu przywrócenia dawnych parametrów technicznych. Mimo to politycy, menedżerowie PKP oraz naukowcy zajmujący się transportem przestają zwracać uwagę na ten „błahy” problem. Priorytetem staje się natomiast koncepcja budowy w Polsce zupełnie nowej linii kolei dużych prędkości. Pędzącej na wzór francuskiego TGV z prędkością 300 km/h. W promocję tej idei zaangażowali się m.in. członkowie Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Komunikacji (SITK), skupieni w Komitecie Rozwoju Kolei Dużych Prędkości w Polsce. Ich credo brzmi: „Modernizacja linii kolejowych nie rozwiąże zasadniczych problemów polskiego transportu. Jedynym wyjściem sprawdzonym już w innych państwach jest zasadnicza restrukturyzacja sieci kolejowej poprzez budowę nowych linii dużych prędkości między głównymi aglomeracjami”. Podobne wizje snują przedstawiciele rządu. – „Chcemy połączyć cztery aglomeracje: Poznań, Wrocław, Łódź i Warszawę linią high-speed, po której pociągi mogłyby jeździć z prędkością 350 km/h. Dostałem wręcz zadanie od ministra Cezarego Grabarczyka, by zająć się tym problemem i by przygotować w krótkim okresie rządowy program kolei wysokich prędkości. To szansa na wielki skok cywilizacyjny dla Polski” – zapowiedział w „Gazecie Wyborczej” Juliusz Engelhardt, wiceminister infrastruktury odpowiedzialny za kolej.

Efekt tunelu

Pozostaje pytanie, kto zyska a kto straci na tym wielkim skoku cywilizacyjnym. Jak na razie, koncepcja polskiego TGV powstaje przede wszystkim z myślą o skomunikowaniu największych metropolii. – „Mieszkańcy największych aglomeracji coraz częściej przemieszczają się między miastami. Dlatego budowa linii dużych prędkości jest uzasadniona” – powiedział tygodnikowi „Kurier PKP” jeden z głównych propagatorów budowy kolei high-speed w Polsce, dr inż. Andrzej Massel, zastępca dyrektora Centrum Naukowo-Technicznego Kolejnictwa oraz członek Komitetu Rozwoju Kolei Dużych Prędkości SITK. „Wstępne studium wykonalności budowy linii dużych prędkości Wrocław/Poznań – Łódź – Warszawa”, zakłada, że stacje pośrednie na nowej linii high-


23 speed powstałyby jedynie w Łodzi i w Kaliszu. Skutkiem będzie tzw. efekt tunelu. Charakteryzuje się on tym, że tereny położone wzdłuż autostrad i kolejowych linii dużych prędkości nie odczuwają żadnych korzyści z ich istnienia. Dobre połączenia komunikacyjne służą wyłącznie największym aglomeracjom, a tranzytowe regiony, pozbawione stacji kolejowych czy zjazdów z autostrad, nie osiągają wzrostu atrakcyjności inwestycyjnej, poprawy jakości usług lokalnych czy choćby skrócenia czasu dojazdu do największych miast. Zamiast tego są skazywane na hałas i przecięcie przez nową magistralę tkanki przestrzennej, kształtowanej przez wiele lat. Budowa kolei dużych prędkości zwykle oznacza dla społeczności lokalnych wyburzenia domostw, wymuszone przesiedlenia lub w najlepszym razie konieczność nawet kilkunastokilometrowego nadkładania drogi przy dojeździe do sąsiedniej miejscowości czy własnego pola uprawnego.

też uwagę, że obecnie realizowane modernizacje istniejących linii już zbliżają się do kwot podawanych przy koncepcjach budowy linii high-speed. – „Koszt 9 milionów euro za kilometr linii doprowadzonej do 60-120 km/h na odcinku Warszawa Zachodnia – Warszawa Okęcie, biegnącej tym samym śladem co stara, pokazuje, że realizacja inwestycji w linię dużych prędkości przez PKP Polskie Linie Kolejowe może kosztować równie dobrze 20-30 milionów euro za kilometr”.

High-speed albo noga za nogą Głównym efektem zaangażowania ogromnych środków w budowę, a następnie eksploatację kolei dużych prędkości, będzie zakonserwowanie aktualnej, kryzysowej sytuacji na istniejącej sieci kolejowej. – „Jeżeli skupimy się na budowie jednej, rozgałęzionej linii dużej prędkości, to odbędzie się to kosztem wszystkich istniejących, pozostałych połączeń. W efekcie standard podróżowania koleją po Polsce nie tylko nie poprawi się, ale pogorszy” – stwierdził w rozmowie z „Kurierem PKP” prof. Wojciech Suchorzewski z Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Podobnego zdania jest ekonomista prof. Witold Orłowski: „Wyobraźmy sobie, że zamiast inwestować unijne pieniądze w rozsądną naprawę torów, wydamy kilka miliardów euro więcej na konstrukcję superszybkiej linii. /.../ Na modernizację torów na innych odcinkach zabraknie funduszy, więc ten kto nie będzie miał szczęścia przemieszczać się linią Y, będzie wlókł się noga za nogą jak dziś” – ostrzegał na łamach „Wprost”.

High-speed po ludzku W krajach takich jak Francja czy Niemcy, koleje dużych prędkości funkcjonują już od lat 80. Coraz częściej odchodzi się tam od modelu, który łączy jedynie największe aglomeracje, a zupełnie ignoruje potrzeby i aspiracje mieszkańców małych miast czy regionów wiejskich.

Koleje dużych prędkości, zamiast zmniejszać, pogłębiają dysproporcje regionalne. Między największymi metropoliami postępuje coraz silniejsza integracja, a równocześnie mijane po drodze wsie i miasta stają się obszarami wykluczenia, borykającymi się z problemem pogarszającej się jakości życia.

Rozwój kolei dużych prędkości pochłania ogromne środki. Linia wytyczana jest od zera, co oznacza konieczność wykupu gruntów w pasie o długości kilkuset kilometrów, a następnie budowę nowych wiaduktów, mostów i tuneli. Konieczna jest budowa drogi kolejowej o parametrach umożliwiających osiąganie prędkości 300 km/h oraz zakup specjalnych pociągów wraz z nowoczesnym zapleczem technicznym. Stałego finansowania wymaga też bieżące utrzymanie takich linii. Dziś nikt nie jest w stanie określić kosztów, które pochłonie tak ogromna inwestycja. Opublikowane w 2005 r. „Wstępne studium wykonalności budowy linii dużych prędkości Wrocław/Poznań – Łódź – Warszawa” przewidywało, że jeden kilometr linii high-speed w Polsce będzie kosztował 9 milionów euro. Dwa lata później – w październiku 2007 r. – koszt ten określono na 10-15 milionów euro na terenie płaskim oraz 15-20 milionów na terenie pagórkowatym. Stanisław Biega z Centrum Zrównoważonego Transportu (CZT) uważa jednak, że przedstawiane wyceny mogą mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością. – „PKP Polskie Linie Kolejowe podają dane bez podstaw, bo ani nie robiły takiej linii, ani nie mają do jej realizacji odpowiednich kadr” – mówi. Ekspert CZT zwraca

b Karol Trammer, francuski pciąg TGV

Kolej dużych kosztów


24 Okazuje się, że te przewidywania zaczęły spełniać się szybciej niż mogłoby się wydawać. Wart 287 milionów złotych projekt „Przygotowanie budowy linii dużych prędkości” (obejmujący przygotowanie wstępnych projektów, prace geodezyjne, uzgodnienia środowiskowe i lokalizacyjne oraz przygotowanie przetargów) znalazł się na podstawowej liście projektów Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko, finansowanych z funduszy UE. Tymczasem na listę rezerwową trafiły modernizacje takich zdekapitalizowanych linii jak Wrocław – Zielona Góra – Szczecin czy Łódź – Kalisz (wzdłuż której za 12 lat ma przebiegać odcinek linii Y). Nie wspominając już o liniach, które latami nie są wpisywane do żadnych planów modernizacyjnych, a jedyną aktywnością wobec nich jest wprowadzanie przez spółkę PKP Polskie Linie Kolejowe kolejnych ograniczeń prędkości wskutek pogarszającego się stanu infrastruktury...

Buraczane dworce We Francji na liniach obsługiwanych przez TGV funkcjonuje już kilka stacji w pobliżu niewielkich miast, a nawet na terenach wiejskich. Część peryferyjnych stacji leży w pobliżu tak niewielkich miejscowości, że ich nazwy niewiele by wyjaśniały. Dlatego nazwy niektórych stacji pochodzą od całych regionów – np. Haute Picardie (Górna Pikardia), położonej we wsi Ablaincourt-Pressoir. Ponieważ stacja Haute Picardie powstała w oddaleniu od dużych miast (po 40 kilometrów od 135-tysięcznego Amiens i 60tysięcznego Saint-Quentin), francuskie media nazwały ją „dworcem buraczanym” (La Gare des betteraves). Inna tego typu stacja – położona pod 26-tysięcznym miastem Le Creusot – powstała dzięki zabiegom André Jarrota, wpływowego polityka z pobliskiego Montceau-les-Mines. Początkowo dziennikarze i opinia publiczna wyśmiewali zatrzymywanie pędzących ekspresów, łączących największe aglomeracje, w niewielkich miasteczkach. Z czasem okazało się, że stacje TGV „w polu” mają sens. Przyciągają pasażerów z promienia nawet 50 kilometrów, bowiem w całym regionie żaden inny środek transportu nie oferuje tak krótkiego czasu przejazdu do największych miast. W efekcie – na otwartej w 2007 r. linii TGV Est, łączącej Paryż z Strasburgiem, zbudowano aż trzy „buraczane dworce”: Champagne-Ardenne, Meuse i Lorraine.

Hiszpański błąd

b Karol Trammer, niemiecki pociąg ice

Stworzenie kolei dużych prędkości staje się priorytetem, a niezbędne remonty istniejących linii kolejowych zaczynają schodzić na dalszy plan – oto hiszpański scenariusz. W Hiszpanii – gdzie pierwsza linia dużych prędkości AVE w 1992 r. połączyła Madryt z Sewillą – działalność państwowego przewoźnika RENFE oraz zarządcy infrastruktury kolejowej ADIF skupia się przede wszystkim na

obsłudze i rozwoju kolei dużych prędkości. W efekcie pociągi kolei AVE kursują często i szybko. Jednak poza tymi liniami oferta kolei hiszpańskich jest znikoma. Często między stolicami sąsiednich wspólnot autonomicznych (hiszpańskich regionów) kursuje zaledwie jeden pociąg na dobę! Taki jedyny pociąg z Sewilli do Meridy (stolice sąsiednich regionów – Andaluzji i Estremadury) porusza się ze średnią prędkością 47 km/h. Podróże koleją w hiszpańskich regionach, nie objętych siecią dużych prędkości, często wymagają kilkugodzinnych przesiadek lub dużego nadkładania drogi. – „Kolej w Hiszpanii w ogóle nie jest popularną formą transportu. W zasadzie niemalże nie istnieje, nie licząc kolei podmiejskich Cercanias i szybkiej kolei AVE. Kolej w Hiszpanii po prostu nie tworzy systemu komunikacyjnego” – podkreśla Adam Fularz, ekonomista, analityk rynku kolejowego. Prof. Witold Orłowski na łamach „Wprost” pisał: „Hiszpania, największy odbiorca dziesiątków miliardów euro unijnych dotacji, przeznaczyła ogromne sumy na modernizację sieci kolejowej. Kraj w szybkim tempie rozbudowuje sieć ultraszybkich pociągów AVE /.../. Polskiego turystę, który wsiada w Madrycie do lśniącej lukstorpedy, aby po dwóch i pół godzinie wysiąść w odległej o niemal 500 kilometrów Sewilli, pomysł ten może rzucić na kolana. Mniej jednak efektownie będzie wyglądać informacja, że linia wybudowana w 1992 r. za ponad 5 miliardów euro nie ma szansy na siebie zarobić, m.in. ze względu na koszmarnie wysokie ceny utrzymania infrastruktury /.../. Co jednak najgorsze, już na początku lat 90. zwrócono uwagę na fakt, że za cenę konstrukcji lśniącej zabawki można było zmodernizować całą, liczącą 13 tysięcy


25 o skuteczności systemu kolejowego nie świadczą linie dużych prędkości, lecz przede wszystkim sieć połączeń obejmująca cały kraj fot. 1 pociąg osobowy z hajnówki do czeremchy, fot. 2 niemiecki ekspres regionalny w badenii-wirtembergii. b Karol Trammer

kilometrów, hiszpańską sieć kolejową tak, by normalne pociągi mogły po niej jeździć z prędkością 200 km/h. Pieniędzy wydanych w jednym miejscu oczywiście zabrakło w innym”. Kolejowi menedżerowie nie lubią, gdy przypomina im się, że zarządzana przez nich infrastruktura jest w fatalnym stanie i priorytetem powinna być rewitalizacja istniejącej sieci kolejowej, nie zaś angażowanie się w koncepcję budowy kolei dużych prędkości. Jak jednak zauważa prof. Suchorzewski, w Polsce wyznacznikiem Niemiecka Włoszczowa Nie inaczej jest w Niemczech, gdzie na uruchomionej w 2002 r. linii dużych prędkości z Frankfurtu n. Menem do Kolonii powstały stacje pośrednie w Limburgu (33 tys. mieszkańców) i Montabaur (13 tys. mieszkańców). Ta druga miejscowość ma liczbę mieszkańców porównywalną z polską Włoszczową (11 tys. mieszkańców), gdzie w 2006 r. otwarto pierwszą – jakże kontrowersyjną – stację na dotychczas zupełnie niedostępnej dla mieszkańców mijanych miejscowości 223-kilometrowej Centralnej Magistrali Kolejowej, łączącej Warszawę z Krakowem i Katowicami. Z tą różnicą, że pociągi zatrzymujące się we Włoszczowie kursują z prędkością 160 km/h, a te obsługujące Montabaur pędzą 300 km/h. W 2006 r. ze stacji w niewielkim Montabaur skorzystał 2-milionowy pasażer. Równocześnie obiekt dał impuls do rozwoju miejscowości – na nieużytkach między dworcem a centrum miasta powstaje nowa dzielnica. Natomiast na linię dużych prędkości Norymberga – Ingolstadt (fragment projektowanej linii high-speed z Berlina do Monachium), obok superszybkich pociągów InterCityExpress wpuszczono również pociągi regionalne i to one zapewniają leżącym po drodze miasteczkom, jak Kinding (2,5 tys. mieszkańców) czy Allersberg (8 tys.), regularne połączenia z Norymbergą i Monachium.

efektywności są właśnie wielkie budowy, a nie rzetelne utrzymywanie zarządzanego majątku: – „W Polsce istnieje »syndrom BBB«, czyli polityka buduj, buduj, buduj. Budujemy zamiast myśleć o optymalnym wykorzystaniu tego, co posiadamy, przez unowocześnienie i dobre utrzymanie”. Powstaje zatem pytanie, jaką gwarancję daje kierownictwo PKP, że po zbudowaniu linii dużych prędkości podoła jej kosztownemu utrzymaniu. Dziś na większości zarządzanej przez siebie sieci nie potrafi zapewnić nawet prędkości 100 km/h...

Kolej solidarna?

Budowa kolei dużych prędkości będzie kolejnym etapem błędnego koła reform kolei w Polsce. Jednym z ich podstawowych elementów jest założenie, że przyszłość ma przed sobą kolej obsługująca największe aglomeracje. W efekcie zlikwidowano przewozy pasażerskie na setkach linii nie tylko znaczenia lokalnego, ale również regionalnego. Tylko w latach 90. pociągi pasażerskie przestały kursować na 6300 kilometrach linii kolejowych. Kolej całkowicie wycofała się z obsługi wielu miast, a nawet de facto z całych regionów – jak choćby z województwa lubelskiego. Skutkiem ubocznym tej polityki był nieporównywalny z innymi krajami europejskimi spadek liczby pasażerów z 766 milionów w 1990 r. do 292 milionów w 2000 r. Zaangażowanie ogromnych funduszy, struktur administracyjnych oraz myśli technicznej i ekonomicznej w budowę kolei high-speed w Polsce wyssie środki, które mogłyby zostać spożytkowane na rewitalizację całej sieci kolejowej. Może to ostatecznie pogrzebać nadzieje na kolej łączącą peryferia z centrami, obsługującą nie tylko najlepiej rozwinięte regiony, ale również wspomagającą rozwój prowincji i zapewniającą sprawne połączenia regionalne w „małych ojczyznach”. Kolej dużych prędkości pogrzebie nadzieje na kolej solidarną.

Karol Trammer


26

Zawsze można

pomóc pracownikom z Krzysztofem Zgodą z Działu Rozwoju NSZZ „Solidarność” rozmawia Michał Sobczyk

Ostatnio w mediach było głośno o związkach zawodowych przy okazji kilku spektakularnych akcji protestacyjnych. Wcześniej taka tematyka była tam raczej słabo obecna, choć próby działań na rzecz np. pracowników hipermarketów podejmowane są od dość dawna. Krzysztof Zgoda: Pracownicy hipermarketów organizują się już od dziesięciu lat. W „Solidarności” jest ich ponad 6 tysięcy. Codziennie rozwiązują setki problemów. Jeżeli spektakularne akcje pomogą w codziennej działalności, to w porządku. Gorzej, gdy próbują zastąpić ją. Media mają rację bytu, gdy są kupowane. Informacje zamieszczane w nich muszą być atrakcyjne dla odbiorców. Jeżeli dzieje się coś spektakularnego, to chcą to opisywać. Codzienna praca związków, czyli rozwiązywanie problemów, nie interesuje mediów.

Krzysztof Zgoda (ur. 1957) – członek Prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. W „Solidarności” aktywnie działa od 1981 r., gdy prosto z wojska trafił do szczecińskiego pogotowia ratunkowego. Pod koniec lat 90., zainspirowany metodami pracy amerykańskich związkowców, doprowadził do powstania struktur „Solidarności” w szczecińskim hipermarkecie sieci Real. W 1998 r. został powołany na pierwszego pracownika Działu Rozwoju związku, zaczął jeździć po Polsce i inspirować zakładanie związków w „nowych” branżach. Zwolennik profesjonalizacji działań związkowych, opierania ich na starannych analizach ekonomicznych i prawnych oraz skutecznych technikach negocjacyjnych; przeciwnik mieszania się związków zawodowych do polityki. Moim zdaniem, wciąż jesteśmy na etapie tworzenia demokracji, czy raczej jej poprawiania, a media są jednym z jej ewoluujących elementów. Po 1989 r. był przesyt „Solidarnością”, bo ona tę demokrację współtworzyła. Po kolejnym etapie, w którym media mało informowały o naszej działalności, jak np. działania na rzecz pracowników nowych sektorów gospodarki, następuje powrót do zainteresowania tym, co robimy. Nie będę też ukrywał, że obecnie jesteśmy po prostu aktywniejsi w nowych sektorach niż przed laty.

Jak wygląda codzienna działalność związkowców w firmach, w których – patrząc z zewnątrz – „nic się nie dzieje”? K. Z.: Praca związkowców to przede wszystkim rozwiązywanie tysięcy codziennych problemów pracowników. Członkowie związku, np. w hipermarkecie, wybierają reprezentantów do różnego rodzaju rozmów, czy to z dyrekcją, czy z zarządem. Reprezentanci zbierają opinie pracowników i starają się rozwiązywać te problemy. Najczęściej w danej firmie. Czasami na spotkaniach z zarządami przedsiębiorstw w Polsce. Te najtrudniejsze – z zarządami światowymi. I do tego głównie sprowadza się codzienna praca związkowców. Takie rozmowy mają na celu pomóc w rozwiązywaniu bieżących problemów, które są bardzo różne. Począwszy od braku napojów chłodzących czy odzieży, poprzez godne traktowanie przez przełożonych, aż do spraw płacowych. Najważniejsze, aby pracownik nie bał się o tych problemach powiedzieć i był świadomy, że w związku łatwiej będzie je załatwić. Dlatego związkowiec musi rozmawiać z pracownikami, wypytywać o ich problemy związane z różnymi aspektami pracy, następnie rozmawiać o nich z przełożonymi. Zwykle udaje się zmienić to, co pracownikowi przeszkadzało, a przynajmniej zmniejszyć skalę problemu. Jeśli chodzi o sprawy płacowe, to ostatnio duże sukcesy odnoszą nasi związkowcy np. w TESCO. Ta sieć handlowa jest największym pracodawcą w swoim sektorze: zatrudnia ok. 28 tys. pracowników, z których naprawdę sporo, bo już 3 tys., należy do „Solidarności”. W każdym ze sklepów, gdzie związek jest obecny – w przypadku TESCO jest ich 61 – działa przedstawiciel związku i to do niego zgłaszają się pracownicy. Jeżeli określone problemy można rozwiązać w sklepie, na dziale, z kierownikiem czy dyrektorem, to tam je rozwiązujemy. Natomiast w przypadku problemów „grupowych”, jak zbyt niskie płace, sprawy socjalne czy regulaminowe, do akcji wkracza komisja zakładowa, która reprezentuje wszystkich członków związku ze wszystkich sklepów, i to ona prowadzi negocjacje z pracodawcą. Oczywiście zarząd każdej firmy chciałby osiągać jak największe zyski. Rozumiejąc to, staramy się jednocześnie, by jak najwięcej z tego trafiło do osób, które go wypracowują – pracowników. W tym roku w TESCO udało się wynegocjować 30% podwyżki. W przypadku tej sieci problemem


27 jest dotarcie do wszystkich sklepów: tych, z którymi nawiązaliśmy współpracę, jest 90, natomiast istnieje jeszcze 200 mniejszych, do których też chcielibyśmy dotrzeć. Praca związkowa w takim sklepie to również szkolenia dla pracowników, spotkania, pomoc w rozmowach z pracodawcą. Kierujemy się zasadą, że szanujemy wolność gospodarczą, nie chcemy też burzyć demokracji, ale jednocześnie twardo domagamy się, by pracownicy mieli coraz lepiej. Jakie metody są w tej walce najbardziej skuteczne? Niektóre związki, zwłaszcza niewielkie, stawiają na spektakularne akcje. K. Z.: Wszystko zależy od tego, co jest celem związku. Gdy jest nim polepszenie sytuacji zatrudnionych, to jeżeli media informują o tym, to dobrze. Na pewno wzmocni to związek w negocjacjach. Natomiast jeśli nie udaje się ich tym zainteresować, zazwyczaj nic złego się nie dzieje. Gdy celem jest poprawa warunków pracy i pracodawca chce o tym rozmawiać i rzeczywiście je poprawia, to niepotrzebne są spektakularne akcje, wystarczy „robić swoje” – tak było np. w TESCO. Najważniejsze jest to, żeby naprawdę chcieć pracownikom pomagać, reszta to jedynie narzędzia. Związek nie potrzebuje takiego poparcia w sondażach, jak partie polityczne. Związek to zorganizowani pracownicy, znający swoje prawa. W branży ochroniarskiej były firmy, które zdecydowanie walczyły ze związkami. Gdyby były gotowe usiąść do rozmów, nie istniałaby potrzeba pójścia do mediów. Jeżeli natomiast pracodawca chce walczyć ze związkiem – nie rozmawia z nami lub zwalnia pracowników, by wywrzeć na nas nacisk – to jednym z elementów negocjacji jest przyciągnięcie uwagi mediów i użycie ich do tego, by zmienić jego postawę. Są również inne metody wpływania na pracodawców. Na przykład informujemy zleceniodawców, m.in. banki, jak się zachowuje wynajęta przez nich firma ochroniarska wobec swoich pracowników. Wtedy ci klienci wywierają wpływ na zleceniobiorcę. Naszym celem nie jest wypromowanie siebie i zyskiwanie popularności, lecz poprawa losu zatrudnionych. Dlatego media są tu wyłącznie pomocą, konieczną jedynie w niektórych sytuacjach. Spośród „nowych branż” do społecznej świadomości w największym stopniu przedostały się problemy pracowników hiper- i supermarketów. Jakie inne branże mają specyficzne problemy, a Polacy niezbyt zdają sobie z nich sprawę? K. Z.: Z wieloma problemami borykają się pracownicy wspomnianego sektora ochrony. Są to problemy głównie z niskimi płacami, zwłaszcza wśród osób pracujących w ochronie fizycznej i z nienormowanym czasem pracy – w efekcie pracują oni nieraz aż 360 godzin miesięcznie. Nie płaci im się za nadgodziny, zdarza się brak umów o pracę. Staramy się zwrócić uwagę społeczeństwa na to, gdyż taka sytuacja ma skutki nie tylko dla tych pracowników. Odbija się również na jakości usług – w takich realiach ochrona będzie mniej efektywna, a nasze bezpieczeństwo fikcyjne.

„Solidarność” rozpoczęła kampanię, której celem jest zmiana nawyków pracodawców oraz postaw pracowników ochrony – tak, by potrafili walczyć o swoje interesy, by pracowali za godne pieniądze w unormowanym czasie pracy. Niezwykle ważny przykład mogą dać instytucje publiczne, które nie powinny oferować zleceń firmom łamiącym prawa pracownicze. Tymczasem obecnie w przetargach jedynym kryterium jest cena. A to z kolei jest jedną z przyczyn niskich zarobków w całym sektorze. Przyglądamy się też innym branżom, np. firmom sprzątającym – zjawiska, które mają tam miejsce, są wstrząsające. Po – miejmy nadzieję udanej – kampanii na rzecz pracowników ochrony, chcemy zająć się innymi branżami, wykorzystując doświadczenia zdobyte przy tej okazji. Na jakich zasadach działa system rozwoju związku, z koordynatorami regionalnymi, organizatorami związkowymi itp.? K. Z.: Mamy Dział Rozwoju Związku Komisji Krajowej. Posiada on dwa główne zadania: pierwszy to koordynacja działań ogólnopolskich, tak jak w ochronie, drugi – pomoc organizatorom w regionach w nauczeniu się, jak pomagać pracownikom, jak się organizować i koordynować działania. Znaczna część firm, które istnieją na rynku, ma przecież zasięg ogólnopolski. Najpierw w Dziale Rozwoju wybieramy sektor (np. usługi ochroniarskie). Później organizatorzy związkowi idą do pracowników i pytają, jakie są ich problemy, co chcieliby zmienić – a następnie wspólnie próbujemy tak oddziaływać na firmy, żeby osiągnąć te cele. Jeżeli pracodawcy nie chcą współpracować, to pod siedzibami ich firm organizujemy pikiety, rozdajemy ulotki, piszemy petycje. Przede wszystkim jednak jesteśmy wśród pracowników, rozmawiamy z nimi i przekonujemy, żeby się organizowali. W ochronie mamy już ponad 4 tys. członków „Solidarności” i ta liczba wciąż wzrasta – to m.in. dzięki temu problemy pracowników tej branży są powoli, lecz sukcesywnie rozwiązywane. Trzeba cały czas być przy pracownikach i pomagać im w bieżących sprawach. Organizatorów, którzy działają w regionach, mamy obecnie ponad pięćdziesięciu. Ta liczba jest o wiele za mała, ale stale rośnie. Czy często zdarza się, że nowe struktury, których powstawanie inspiruje „Solidarność”, muszą działać w swoistej konspiracji, gdyż są szykanowane przez pracodawców? K. Z.: Sporo zależy od pracowników. Jeżeli pracodawca nie wie, co się dzieje, nie jest odpowiednio informowany, to można zrozumieć, że się broni. Ale są i pracodawcy „hard core’owi”, z którymi też musimy sobie poradzić. Wszystko sprowadza się do tego, by w każdej sytuacji wiedzieć, jak pomóc pracownikom się zorganizować. Nie możemy dopuścić do tego, że pracownicy stracą na powstaniu związku! Dlatego musi on być profesjonalnie przygotowany do każdej sytuacji. Związek nieudolny w działaniach nie powinien się za nie zabierać, ponieważ zwykle narobi więcej szkody niż pożytku.


28 Ostatnie lata to rozwój nowych dziedzin gospodarki, m.in. niewielkich firm, w których trudniej o wspólną walkę. Przybywa też niestandardowych form zatrudnienia, jak praca w domu czy zatrudnienie tymczasowe... To wyjątkowo trudne wyzwania dla związków zawodowych. K. Z.: Na początku może się wydawać, że związki stoją na straconej pozycji. Jednak podobnie było z ochroną, a obecnie krok po kroku udaje się w tej branży wiele zmienić. Dlatego twierdzę, że wszędzie możemy pomóc pracownikom. Wszyscy potrzebują być zorganizowani w związku, aby istniała równowaga między pracownikami a pracodawcami. Do tego potrzeba przede wszystkim znacznego zwiększenia liczby organizatorów związkowych do pracy w nowych sektorach. Szukamy na to pieniędzy, m.in. w Unii Europejskiej, która dostrzegła, że w krajach Europy Środkowo-Wschodniej zdecydowanie za mało pracowników należy do związków i przeznacza pieniądze na ich rozwój. Znaczną część przedsiębiorstw, które powstały po 1989 r., stanowią filie firm zagranicznych. Czy traktują one samoorganizację pracowników tak samo, jak polscy pracodawcy, czy też ich polityka w czymś istotnym się różni? K. Z.: Nie widzę różnicy w traktowaniu organizowania się pracowników w zależności od pochodzenia pracodawcy. Bardziej uzależnione jest to chyba od procedur zarządzania firmą, a także od dobrej woli lub jej braku. Wydaje mi się, że różnice kulturowe będą traciły na znaczeniu. Coraz bardziej istotne są powiązania kapitałowe. Firmy, które inwestują w Polsce i w innych krajach podobnych do nas, przede wszystkim stawiają na zysk. Liczą koszty inwestycji i dokładnie wyliczają, od kiedy zaczną na tym zarabiać. Gdy powstaje związek i pracownicy domagają się np. podwyżek płac, to może się okazać, że ten czas, kiedy inwestycja zaczyna przynosić zyski, oddala się. To może powodować jakieś zawirowania w całej firmie. Stąd ewentualna niechęć do powstawania związków. Ważne jest, żeby pracownicy organizowali się w całym takim globalnym koncernie. Tak naprawdę pracownicy na całym świecie mają podobne problemy. Ostatnio dużo się słyszy o „wszechwładzy” związków, które mają instrumenty do paraliżowania pracy przedsiębiorstw. Ma to stanowić argument za ograniczaniem ich uprawnień. Co Pan odpowiada na takie opinie? K. Z.: Trudno mówić o wszechwładzy związków, jeśli należy do nich około 13% ogółu pracowników! Wiem, że w wielu przedsiębiorstwach dochodzi do różnych patologii, związanych np. z wielością organizacji związkowych, co może utrudniać działanie zarówno pracownikom, jak i pracodawcom. Ale oni sami nie są bez winy. Zdarzało się, że gdy organizowaliśmy pracowników w jakiejś firmie, po jakimś czasie pracodawca powoływał do życia tzw. żółty związek, całkowicie od niego uzależniony i mający działać tylko po to, żeby nam utrudniać życie.

Czy są jakieś uprawnienia, które należałoby wprowadzić ustawowo, by związki mogły działać skuteczniej? K. Z.: Skuteczność związków zależy przede wszystkim od dojrzałości społeczeństwa i instytucji państwowych, egzekwowania prawa, które już mamy, a także od kultury organizacyjnej przedsiębiorstw. Bardzo dużo zależy od samych związków i przyjętych strategii, czyli tego, co przyjmują za cel swojej działalności. To znaczy, ile energii przeznaczają na pomoc pracownikom w organizowaniu się. Druga sprawa to poziom rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Według badań OBOP z ubiegłego roku, ponad 70% Polaków uważa, że inni dbają tylko o sprawy swoje i swoich rodzin, nie interesują się dobrem sąsiedztwa czy osiedla. Nie ufamy sobie nawzajem i nie ufamy państwu, które tworzy prawo i ma dbać o jego przestrzeganie. Z drugiej strony, czy można się temu dziwić, skoro przedstawiciele instytucji, która ma stać na straży praw obywatelskich, odpowiadają, że łamanie prawa pracowników do zrzeszania się nie należy do kręgu ich zainteresowań... Jak Pan ocenia dojrzałość i nowoczesność polskich związkowców na poziomie zakładów pracy? Jak częstą praktyką jest np. korzystanie z usług niezależnych ekspertów przy formułowaniu postulatów płacowych – tak, aby były one nie tylko dostosowane do możliwości pracodawcy, ale także na tyle dobrze uargumentowane, by trudno mu było wymówić się brakiem środków? K. Z.: Rzeczywiście jest to problem. Powoli jednak to się zmienia. Coraz więcej organizacji związkowych korzysta z pomocy prawników czy ekonomistów. Współpracujemy z instytucjami naukowymi, związkami zawodowymi na całym świecie, aby zdobywać doświadczenie i lepiej pomagać pracownikom. Proszę o kilka wskazówek dla osób, które uważają, że w ich firmie powinien powstać związek. Jaką kolejność działań powinny przyjąć i czego się wystrzegać, by nie zrobić „fałszywego ruchu” i nie zaszkodzić sobie i innym pracownikom? K. Z.: Przede wszystkim muszą wiedzieć, że samo założenie związku nie załatwi wszystkich problemów. Po pierwsze, na pewno muszą porozmawiać ze swoimi kolegami, muszą wiedzieć, co inni o tym myślą, jakie są ich potrzeby czy problemy. Bardzo ważne, żeby nie poprzestać na zorganizowaniu tylko 10 pracowników, wymaganych przez ustawę o związkach zawodowych. Trzeba zbudować taką siłę, która rzeczywiście będzie mogła prowadzić rozmowy z pracodawcą i poprawiać warunki pracy. Poza tym organizowanie musi trwać ciągle. Polecam kontakt z nami, czyli z działem rozwoju Komisji Krajowej (/058/3084222, drz@solidarnosc.org.pl). Dziękuję za rozmowę. Gdańsk, 7 maja 2008 r.


29

Wspólna sprawa

Michał Stępień

Miejsce drobnych sklepów i targowisk zajmowały wielkie blaszane hale z „zawsze najniższymi” cenami. Drenujące pieniądze z lokalnych społeczności i wywożące je do centrali za granicą. Żerujące na personelu i dostawcach. W dodatku stopniowo rozszerzające asortyment i budujące sklepy różnej wielkości, by zmonopolizować wszystkie rodzaje zakupów. Na szczęście wielu – choć wciąż za mało – kupców w porę zrozumiało, że mają szansę przetrwać wtedy, gdy zaczną działać wspólnie. Dla wielu kupców handel to nie tylko praca i sposób na utrzymanie siebie i swoich rodzin. To także sens życia. Coś, co potrafią i lubią robić. Nie chcą nawet myśleć o zmianie zajęcia. Dlatego tak bardzo starają się „pozostać w grze”. W pojedynkę nie jest to jednak łatwe. Często przychodzi refleksja, że wspólnie są silniejsi i więcej mogą. Nie tylko stawić czoła supermarketom, ale także lepiej dbać o inne grupowe interesy.

Jednocz się albo giń

Bezpośrednie powody rozpoczęcia ścisłej współpracy są bardzo różne. Kupców z „Czerwonego Rynku” w Łodzi zjednoczyła konieczność zmiany lokalizacji targowiska. – „Nie było problemów z założeniem stowarzyszenia. Zrobiliśmy to, by chronić nasze miejsca pracy. Na początku, owszem, było pewne wahanie ze strony niektórych kupców, ale gdy miasto zaczęło likwidować stare targowisko, a stowarzyszenie przedstawiło jasną i klarowną propozycję budowy nowego, nowocześniejszego obiektu – wszelkie opory ostatecznie znikły. Dziś jest nas trzydziestu pięciu – wspomina Tadeusz Trzepałkowski, członek Stowarzyszenia Kupców „Czerwony Rynek Nowy”. – W naszym stowarzyszeniu wszystko było i jest jawne. Panuje pełna demokracja, każdy może

b Miłosz

W latach 90. kolejne wielkie sieci handlowe zaczęły wchodzić na nasz rynek. Ze strony polityków i samorządów otrzymały liczne ułatwienia i ulgi – w przeciwieństwie do rodzimego, drobnego handlu.

zgłaszać swoje postulaty, przekonywać do swoich racji inne osoby”. Dodaje, że sensem istnienia stowarzyszenia jest siła, jaką ono daje: „Pojedynczego kupca można łatwo zignorować, zbyć byle czym. Kilkadziesiąt zjednoczonych podmiotów to siła, z którą trzeba się liczyć”. Ignorowanie kupców przez lokalne władze legło także u podstaw lubelskiego Stowarzyszenia Handlowców i Przedsiębiorców z ulicy Rusałki. – „Pomysł na zrzeszenie powstał w 2002 roku. Pewnego dnia, zajechawszy pod sklep, zobaczyłem trzy samochody straży miejskiej. Strażnicy postawili na naszej ulicy zakazy zatrzymywania się i postoju. W ten sposób przyjeżdżający do nas klienci nie mieliby gdzie zaparkować, a więc zapewne przestaliby nas odwiedzać. Strażnicy nie chcieli ze mną w ogóle rozmawiać... Byłem dla nich nikim. Zwykłym handlowcem, bezsilnym wobec kaprysów władzy. Wtedy to z Piotrem Więckowskim postanowiliśmy założyć sto-


30 warzyszenie – opowiada Jerzy Irsak, dziś prezes inicjatywy. – Okazało się to całkiem łatwe. Kupcy chętnie się zgłosili, bardzo pomógł nam dr Jacek Sobczak, wielki społecznik. Bezpłatnie przygotował statut, podpowiedział, co i jak zrobić. Bardzo ułatwiło nam to pracę”.

Korzyści jasne jak słońce

Kupcy jednoczą się także w postaci grup, które przyjmują wspólny wizerunek, razem się reklamują itp. Tak było m.in. w Sochaczewie. – „Część kupców z niekłamanym entuzjazmem przystąpiła do tworzenia naszego stowarzyszenia, inni wstąpili »na próbę«, przyjrzeć się, jak taka organizacja będzie działać. Na szczęście większość z nich pozostała z nami do dziś” – mówi Zbigniew Bogdan ze Stowarzyszenia Kupców Polskich „Sklepy dla Ciebie”. Całość funkcjonuje pod hasłami patriotyzmu lokalnego, wyrażonego w haśle „kupuj u sąsiada” i w decyzji, by unikać ściślejszych związków z hurtowniami z przewagą kapitału zagranicznego. Idea, by w ten sposób przetrwać konkurencję super- i hipermarketów, chwyciła, a nawet rozszerzyła się znacznie poza region, w którym powstała. – „Na dzień dzisiejszy zrzeszamy 250 sklepów w kilku regionach kraju” – mówi pan Zbigniew. Istnienie stowarzyszeń kupieckich ma sens wtedy, gdy kupcy czują, że organizacja realnie polepsza ich sytuację. – „Umożliwiamy swoim członkom zakup towarów w ramach dobrze wynegocjowanych umów handlowych zarówno z hurtowniami, jak i z producentami najbardziej popularnych marek. To bardzo wymierna korzyść. Pojedynczy sklepikarz ma znikomą szansę otrzymania naprawdę korzystnych cen i upustów. Jako silna grupa sklepów, jesteśmy natomiast poważnym partnerem do rozmów. Negocjujemy też dla naszych członków opłaty za najem terminali do płacenia kartą za zakupy oraz do doładowań telefonów i opłacania rachunków. To przyciąga dodatkowych klientów i nowe dochody. Poza tym każdy sklep otrzymuje podświetlany szyld, stroje dla pracowników oraz wiele materiałów promocyjnych. Sprawia to, że »Sklepy dla Ciebie« stają się rozpoznawalną marką. Mamy też wspólny program lojalnościowy, »Milowe Zakupy«, umożliwiający wymianę punktów, przyznawanych za zakupy, na nagrody” – mówi Zbigniew Bogdan. Równie ciekawy jest wspomniany przykład Lublina. Na ulicy o długości 400 metrów funkcjonuje ponad 70 sklepów, przeważnie rodzinnych. Głównie z branży budowlanej, więc konkurują ze sobą. Ale jednocześnie – wspierają się wzajemnie, świadome tego, że jadą na jednym wózku. – „Aby zwiększyć konkurencyjność naszej ulicy wobec marketów, a także ułatwić klientowi zakupy, sklepy z poszczególnych branż wiedzą, co można znaleźć w sąsiedniej placówce. Klient poszukujący klamek do drzwi dostanie w jednym sklepie dobrą informację, gdzie jeszcze na ulicy Rusałki będzie mógł znaleźć interesujący go towar. Łączymy też handel z usługami. Kupując np. karnisze, klient otrzymuje jednocześnie fachową usługę ich montażu. Dzięki temu ulica Rusałki daje pracę nie tylko handlowcom, ale także rzeszy innych podmiotów. W sklepie może pracować pięć osób, a w usługach – dalsze dziesięć. No i oczywiście są jeszcze lokalni rzemieślnicy dostarczający nam towar, całkowi-

cie ignorowani przez hipermarkety. Przeciętnie jedna czwarta produktów sprzedawanych na naszej ulicy jest lubelskiego pochodzenia” – mówi Jerzy Irsak. Podobnie jest na wspomnianym łódzkim targowisku. – „Zrzeszamy ludzi z różnych branż. To istotne w walce o klienta, który przyjdzie do nas chętniej, jeżeli będzie wiedział, że na naszym rynku jest zróżnicowany asortyment, a on sam może zrobić kompleksowe zakupy bez konieczności chodzenia gdziekolwiek indziej” – mówi Tadeusz Trzepałkowski.

Hurtem i wspólnie

Zagrożenie ze strony hipermarketów, a także korzyści współpracy dostrzegły również hurtownie. Sześć lat temu powstała w woj. łódzkim Polska Grupa Handlowa „Konsument”. – „W pewnym momencie sześć hurtowni z różnych branż zauważyło, że mają de facto tych samych klientów, prowadzą akcje reklamowe skierowane do tych samych odbiorców. To było bezsensowne marnowanie środków i czasu. Po co każda z nich miała prowadzić oddzielną działalność reklamową, samodzielnie odszukiwać klienta, skoro można to robić razem? Dlatego postanowiły połączyć swoje wysiłki” – mówi prezes zarządu grupy, Konrad Kaszuba. Połączenie działań okazało się strzałem w dziesiątkę. – „Wysiłki w celu pozyskania nowych klientów spadły, efektywność wspólnie prowadzonych działań – niepomiernie wzrosła. Z czasem to, co miało być tylko wspólnym marketingiem, zaczęło się rozszerzać. Postanowiliśmy wprowadzić program lojalnościowy. Do tej pory była to domena marketów, które w efekcie były dla potencjalnych klientów bardziej atrakcyjne. Jednocześnie wiedzieliśmy z obserwacji rynku, że program ten ma szanse zaistnieć tylko w dużej liczbie sklepów – w innym wypadku nie ma szansy powodzenia. Obecnie z usług »Konsumenta« korzysta ponad 3,5 tys. sklepów. Nasz program lojalnościowy nazwaliśmy »Skarbonka konsumenta«: klienci za swoje zakupy uzyskują punkty, które przeznaczają na wybrane nagrody z naszego katalogu. Program działa dobrze, przyciąga klientów” – opowiada p. Kaszuba. Co ciekawe, twórcy inicjatywy rozumieją także szerszy kontekst swoich działań. Na stronie internetowej piszą, że operatorzy ponadnarodowych sieci handlowych są zagrożeniem nie tylko dla hurtowników i kupców, ale także dla konsumentów i dla regionalnych systemów gospodarczych.

Walka ze szkodnikami

Częstym impulsem do współpracy kupców jest obrona przed lokalizowaniem na „ich” terenie nowych marketów. Stanowią one ogromne zagrożenie dla handlu tradycyjnego przede wszystkim ze względu na skalę swej działalności. Przykładowo, dzięki centralizacji zaopatrzenia mogą wymuszać na dostawcach niezwykle korzystne warunki. Potężne korporacje ponadnarodowe mogą sobie również pozwolić na to, by ich sklepy przynosiły straty dopóki nie „wykoszą” konkurencji. – „W gazetce »Konsumenta« niejednokrotnie opisywaliśmy nieuczciwe praktyki stosowane przez markety. A jest ich cała masa” – podkreśla Konrad Kaszuba.


31 Aby walczyć z takim przeciwnikiem, konieczna jest mobilizacja jak największej ilości drobnych sklepikarzy. Jeśli uda się do tego doprowadzić, czasami udaje się obronić swoje interesy. W Sochaczewie kupcy ze stowarzyszenia „Sklepy dla Ciebie” uniemożliwili budowę marketu sieci Kaufland, w Łodzi „Czerwony Rynek Nowy” zablokował otwarcie „Stokrotki”. Pomimo tego, że ten ostatni market zdążył już nawet rozkolportować ulotki z datą otwarcia, jego podwoje pozostają wciąż zamknięte. Również kupcy z Tomaszowa Mazowieckiego zrzeszyli się i wspólnie (w stowarzyszeniu jest ich ponad stu) zaprotestowali przeciwko planom powstania kolejnego hipermarketu. Brali udział w posiedzeniach rady miasta, czynnie lobbowali na rzecz odrzucenia wniosków o lokalizacje nowych sklepów wielkopowierzchniowych. Póki co, są w tym skuteczni. Również w Łowiczu kupcy wspólnie walczą z wielkimi sieciami handlowymi. Bojowi są także kupcy z ul. Rusałki. – „Lubelski handel od lat dobijany jest przez lokalizacje hipermarketów w centrum miasta. Powstało za niemałe pieniądze studium, w którym markety ulokowano na obrzeżach miasta. Niestety, studium sobie, a życie sobie. Natomiast udało nam się, póki co, zablokować wielką inwestycję budowy ośmiu hipermarketów, mających powstać w centrum, na terenach, które w planach zagospodarowania przestrzennego przeznaczone są pod park” – mówi Jerzy Irsak.

»odkręcić«. Kiedy »Stokrotka« zażądała wytyczenia tzw. drogi koniecznej, która miałaby być wyodrębniona z naszego terenu, Urząd Miasta stanął na stanowisku, że nie może ona żądać zajęcia czegoś, czego nigdy nie posiadała”. Głównym problemem wydaje się krótkowzroczność urzędników, którzy nie rozumieją korzyści z istnienia lokalnych firm handlowych. – „Ulica Rusałki to prawdziwa skarbonka dla miasta. Przynosi mu ogromny zysk w postaci podatków, daje pracę wielu ludziom. Ale władza najczęściej tego nie dostrzega. Wprawdzie udało nam się wraz z Urzędem Miasta podłączyć ulicę do sieci gazowniczej, wybudować parking dla naszych klientów; mamy także grupę doradczą przy prezydencie miasta. Jednak zbyt często czujemy się osamotnieni, a miasto nie wykazuje cienia konstruktywnego zainteresowania naszymi sprawami” – z goryczą stwierdza Jerzy Irsak. Przyzwyczajenia klientów, sympatia, jaką żywią oni do lokalnych placówek, a także wspólna walka kupców o utrzymanie się na rynku, sprawiły, że markety zmieniły taktykę. – „Korporacje handlowe przestały się zadowalać sklepami wielkopowierzchniowymi. Zaczęły tworzyć mniejsze sklepy: na osiedlach, w mniejszych miasteczkach, a nawet i na wsiach. Bez pomocy państwa polski handel nie przetrwa. Markety mają niewspółmiernie większe możliwości zakupowe, stosują dyktat cenowy, mają oparcie w swoich krajach, dostęp do tanich kredytów, wsparcie negocjacyjne, polityczne...” – wylicza Zbigniew Bogdan.

Nie wystarczy być razem?

A co z nami?

Zrzeszanie i współpraca są bardzo ważne. Jednak bez odpowiedniej polityki samorządów mogą okazać się niewystarczające. Tymczasem miejscowe władze często ignorują interesy lokalnych handlowców. Dla decydentów liczy się doraźny zysk, związany ze sprzedażą działek pod duże obiekty. A także popularność związana z opowieściami, ile to nowych miejsc pracy właśnie powstało, że mieszkańcy będą mogli wreszcie robić tanie zakupy itp. Kupcy z Sochaczewa, blokujący budowę marketu, zostali wręcz oskarżeni przez tamtejszych włodarzy o przyczynianie się do bezrobocia. Mimo że – jak pokazują badania rynku – na jedno nowe miejsce pracy w markecie przypada kilka (od 4 do 7 w zależności od sytuacji) zlikwidowanych w handlu tradycyjnym! – „W sporze z Kauflandem zostaliśmy pozostawieni sami sobie, a dodatkowo insynuowano, że próbujemy pozbawić ludzi miejsc pracy, ograniczamy rozwój miasta itp. – mówi Zbigniew Bogdan. – Mam wrażenie, że duża część samorządowców przychyliłaby nieba zagranicznemu przedsiębiorcy bez względu na to, jaki by on nie był. Natomiast rodzimych handlowców najchętniej by zgnębiła jak to tylko możliwe”. Również kupcy z „Czerwonego Rynku” mają ambiwalentny stosunek do władz swego miasta. – „Powstanie »Stokrotki« było dla nas kompletnym zaskoczeniem. Nikt nie pytał nas o zdanie, nie powiadomił o tym fakcie. Decyzję wydano z naruszeniem prawa. Jak bowiem tak potężny sklep, który nie ma zapewnionej drogi dojazdowej, może otrzymać zgodę na funkcjonowanie? – pyta Tadeusz Trzepałkowski. – Jednocześnie trzeba przyznać, że ostatnio urzędnicy zmienili postawę wobec nas. Wydali błędną decyzje i teraz starają się to

Kupcy tworzą miejsca pracy. Płacą podatki, które zostają w ich społeczności. Swoje zyski najczęściej wydają na miejscu, wspierając w ten sposób inne podmioty handlowe czy usługowe. Ale drobny handel to także jeden z podstawowych elementów tkanki lokalnej wspólnoty. – „Mamy stałych klientów, którzy przychodzą do nas nie tylko po zakupy, ale również po to, by po prostu porozmawiać. W markecie nie ma na to szans, to takie »nieme sklepy«” – komentuje Tadeusz Trzepałkowski. To jeden z powodów, dla których znaczna część zakupów dokonywana jest w rodzimych punktach handlowych. Mimo to otwarte pozostaje pytanie, jak długo polskie sklepy i sklepiki będą w stanie przetrwać w starciu z gigantami. W wielu krajach Zachodu sieci handlowe niemal wykończyły drobny handel. Nierzadkie są tam sentymentalne westchnienia za „starymi dobrymi czasami”, gdy zakupy robiło się u miłych, znajomych sprzedawców, nie zaś w bezdusznych halach. Tyle tylko, że jest to już płacz nad rozlanym mlekiem, bo rynek został na tak wielką skalę zdominowany przez markety, iż niewielkie są szanse odrodzenia drobnych sklepów. Współpraca kupców jest ze wszech miar godna pochwały. Ale to przede wszystkim od nas zależy ich dalszy los. Jeśli coraz częściej będziemy kupować tam, gdzie sprzedają „dużo, tanio i kiepsko”, to nawet nie zauważymy, jak sklepy, do których się przyzwyczailiśmy i które w często niezauważalny sposób wzbogacają nasze otoczenie i całą społeczność – przestaną istnieć. Staną się jedynie wspomnieniem – zupełnie tak, jak sklepy cynamonowe.

Michał Stępień


32

Biblioteki:

publiczne czy dla zysku? Akito Yoshikane Widoczna ostatnio tendencja do zlecania prywatnym firmom prowadzenia amerykańskich bibliotek publicznych, musi budzić zaniepokojenie, jako że biblioteki były dotychczas uważane za struktury demokratyczne. Pod koniec października ub. r. hrabstwo Jackson w stanie Oregon ponownie otworzyło podwoje swoich bibliotek publicznych. Wszystkie one, a jest ich piętnaście, były zamknięte od 6 kwietnia, kiedy w obliczu braku funduszy zdecydowano się na takie posunięcie, o bezprecedensowej skali w historii amerykańskiego bibliotekarstwa. Jednak gdy czytelnicy w tym hrabstwie w południowym Oregonie ponownie stanęli przy półkach z książkami, zorientowali się, że biblioteki są już w rękach prywatnych, a ich funkcją stało się odtąd przynoszenie zysku. Deficyt budżetowy na rok 2007 w stanie Oregon wyniósł 150 milionów dolarów (w kasie hrabstwa Jackson zabrakło 23 miliony), po tym jak rząd federalny postanowił nie przedłużyć wypłacania rocznej dotacji w wysokości 400 milionów dolarów na potrzeby wiejskich społeczności, potrzebujących wsparcia z powodu spadku dochodów z prowadzonej gospodarki leśnej. Choć ostatecznie Kongres zgodził się jednak przekazywać fundusze przez kolejny rok, członkowie komisji ustawodawczo-wykonawczej hrabstwa Jackson, powodowani dążeniem do załatania dziury w kasie, zdecydowali o przekazaniu prowadzenia usług bibliotecznych firmie Library Systems & Services (LSSI), która specjalizuje się właśnie w zarządzaniu bibliotekami. Założona w 1981 r., w dobie zainicjowanej przez Reagana prywatyzacji usług i kontraktów rządowych, firma zarządzała początkowo bibliotekami federalnymi. Obecnie LSSI jest prywatnym zarządcą ponad 50 bibliotek publicznych w całym kraju. Firmy typu LSSI skupiają się na hrabstwach, które rozpaczliwie pragną utrzymać instytucje publiczne, ale brak im na to funduszy. W przypadku hrabstwa Jackson, zaoferowano LSSI pięcioletni kontrakt, opiewający na 3 miliony dolarów rocznie, przy zapewnieniu dodat-

kowej kwoty 1,3 miliona dolarów na koszty utrzymania budynków. Jest to prawie połowa kwoty, jaką hrabstwo wydawało uprzednio na usługi biblioteczne. Biblioteki publiczne w Dallas, hrabstwie Riverside w stanie Kalifornia oraz hrabstwie Finney w stanie Kansas, także zatrudniły specjalistów z LSSI. Pomimo, wydawałoby się, oczywistych zalet, owa tendencja do przekazywania publicznych bibliotek prywatnym, nastawionym na zysk firmom, wzbudziła głosy zaniepokojenia. Zacznijmy od tego, że prywatne firmy nie podlegają takiemu nadzorowi, jak instytucje publiczne. Co nawet ważniejsze, biblioteki od dawna uważane były za struktury demokratyczne, zbudowane na kanwie informacyjnej różnorodności, jawności i przejrzystości działania oraz wolności intelektualnej. – „Biblioteki z reguły stanowią odbicie społeczności, którym służą – mówi Loriene Roy, prezes American Library Association (ALA), Stowarzyszenia Bibliotek USA. – Odpowiadają na potrzeby członków społeczności i robią to w granicach przyznanego im budżetu, nie mają jednak docelowo przynosić zysku. Firma z zewnątrz jest nastawiona na zysk i nie jest zakorzeniona w danej społeczności – wyraźnie widać, jak różne są to podejścia. To właśnie budzi zaniepokojenie”. Publiczne zarządzanie zwykle idzie w parze z jawnością działania. Bywa, że aż 80% funduszy na działanie bibliotek pochodzi z lokalnych podatków, w związku z czym są one odpowiedzialne przed członkami zarządów reprezentujących społeczność, która ma w nich swoich przedstawicieli. Władze miejskie od lat zlecały prywatnym podmiotom prowadzenie usług nie-bibliotecznych, tj. przejmowanie obowiązków związanych z utrzymaniem placówek w czystości czy prowadzeniem punktów kserokopiowania. Jednak ostatnimi czasy znacznie wzrosła skala outsourcingu kluczowych zadań bibliotecznych – jak katalogowanie, prowadzenie zautomatyzowanych systemów i zakup nowych książek. Skłoniło to ALA do stworzenia Komitetu ds. Outsourcingu (Outsourcing Task Force) i przeprowadzenia badań nad prywatyzacją w 1999 r. Dwa lata później, rada ALA przyjęła stanowisko przeciwko outsourcingowi, stwierdzając, iż biblioteki nie są „zwykłym towarem”, lecz „podstawowym, niezbędnym dobrem publicznym”, dlatego powinny być „bezpośrednio odpowiedzialne przed społecznościami, którym służą”.


33

bna Paxsimius

LSSI czerpie korzyści finansowe z różnicy pomiędzy budżetem przyznawanym jej przez lokalne władze a sumą, którą wyda na świadczenie usług. Z reguły więc zmniejsza liczbę zatrudnionych, centralizuje księgowość i dział personalny, kupuje książki hurtowo itp., w tym samym czasie przenosząc koszty administracyjne – czasami nawet rzędu 15% – na użytkowników, w postaci opłat za korzystanie ze zbiorów (przy czym nie ujawnia swoich dochodów). – „Operują pieniędzmi pochodzącymi w całości z podatków, lecz przy jawności na poziomie zerowym – mówi Buck Eichler, szef struktur Service Employees International Union (SEIU; Międzynarodowy Związek Pracowników Sektora Usług) w hrabstwie Jackson, którego organizacja reprezentowała pracowników bibliotek publicznych. – Wszelkiego rodzaju informacje księgowe są utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Straciliśmy możliwość sprawdzania, na co idą pieniądze z naszych podatków”.

Ponadto, choć koszty utrzymania bibliotek niezaprzeczalnie zmniejszyły się, to samo stało się jednak także z godzinami otwarcia placówek. Obecnie większość bibliotek w hrabstwie Jackson jest otwarta przez mniej więcej połowę zwyczajowego czasu i zamknięta w niedzielę. Biblioteki są obecnie otwarte zaledwie 24 godziny tygodniowo, co stanowi duży spadek w porównaniu z ponad czterdziestoma godzinami w okresie sprzed wspomnianego kwietniowego zamknięcia. Wyjątkami są biblioteki w Ashland i Talent, czynne przez odpowiednio 40 i 36 godzin tygodniowo – dlatego że tamtejsze społeczności zdecydowały się samoopodatkować w celu opłacenia dodatkowych godzin otwarcia. Podczas gdy hrabstwa wciąż są właścicielami budynków i sprawują kontrolę nad ogólnymi kierunkami działania bibliotek, LSSI jest odpowiedzialna za sferę zatrudnienia. Reakcje na taki stan rzeczy są różne. – „Dla mnie to żaden problem – mówi Kim Wolfe, kierownik oddziału w Medford. Myślę, że jest to osobista sprawa każdego człowieka. Społeczność jest podekscytowana faktem, iż biblioteki są ponownie otwarte. Dziękują nam i cieszą się, że mogą przyjść i skorzystać z naszych usług”.

Jednak Eichler informuje, że kilku pracowników odmówiło powrotu do pracy ze względu na prywatnego pracodawcę. – „Nie chcemy, aby pracownicy zmuszeni byli rezygnować z pensji zapewniających godny byt” – mówi Eichler. Według pracownika działu kadr biblioteki, około 60 z 88 zwolnionych uprzednio osób wróciło do pracy. Nie są już oni jednak członkami związku1, a ich prawa, przysługujące świadczenia i zasady dyspozycji ich danymi personalnymi, uległy zmianom zawartym w nowych umowach Choć same wypłaty są porównywalne z dotychczasowymi, pracownicy bibliotek w hrabstwie Jackson nie są już objęci systemem emerytalnym stanu Oregon, który został zastąpiony systemem indywidualnych kont oszczędnościowo-inwestycyjnych. Dokonano także cięć w przysługujących pracownikom świadczeniach medycznych, a poziom płac ma być odtąd „uzależniony od warunków rynkowych”, jak wyjaśnia Anne Billeter, która jeszcze „przed kwietniem” zarządzała częścią bibliotek w hrabstwie Jackson. – „Nie twierdzę, że celem LSSI było pozbawienie pracowników ochrony związkowej, jest to jednak bezpośredni efekt przejęcia przez nią usług bibliotecznych” – mówi Eichler. W niektórych regionach doszło do ostrego sprzeciwu wobec takich „reform”. W Bedford w stanie Teksas, po tym, jak w wyniku prowadzonej wśród całej społeczności kampanii przeciwko outsourcingowi zebrano 1700 podpisów w ciągu czterech dni, członkowie rady miasta zagłosowali przeciwko prywatyzacji. – „Jeśli nasza biblioteka zniknie, wraz z nią zniknie nasza społeczność” – komentował Mark Gimenez, mieszkaniec okolicy, który był obecny na spotkaniu zarządu hrabstwa. Jednak nie każda publiczna biblioteka jest w stanie się obronić. W przypadku miejscowości Jackson, w hrabstwie Madison w Tennessee, pomimo kampanii prowadzonej przez lokalną społeczność przeciwko prywatyzacji, stanowy Sąd Apelacyjny przyznał zarządowi hrabstwa prawo do outsourcingu. Thomas Hennen Jr, dyrektor Waukesha County Federated Library System w Wisconsin, przekonuje: „bibliotekarze mają obowiązek jak najszybciej przywrócić znaczenie słowom »dobro publiczne« w odniesieniu do wykonywanej przez nich profesji”. Akito Yoshikane tłum. Maciej Krzysztofczyk

Tekst pierwotnie ukazał się w amerykańskim lewicowym miesięczniku „In These Times”, w grudniu 2007 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: http://www.inthesetimes.com

1. Od redakcji „Obywatela”: SEIU wniosło w tej sprawie skargę na łamanie praw pracowniczych do Krajowej Rady ds. Stosunków Pracy (National Labor Relations Board), powołując się na przepisy mówiące, że w przypadku zatrudnienia przez nowego pracodawcę do wykonywania tego samego rodzaju działalności ponad połowy pracowników poprzedniego pracodawcy, przyjmuje się, że organizacja związkowa w zakładzie pracy nadal istnieje. LSSI początkowo odmawiała uznania przynależności związkowej bibliotekarzy z hrabstwa Jackson, jednak ostatecznie w tym roku ugięła się pod presją.


34

Flexicurity –

duński przykład dla Europy? Karolina Marchlewska W ostatnich latach w Europie dość powszechne stały się wystąpienia i protesty różnych grup zawodowych lub społecznych, głośno demonstrujących swój sprzeciw wobec prób ograniczania lub całkowitej likwidacji uprawnień pracowniczych i świadczeń socjalnych. Zachowania te najczęściej dają się zaobserwować w takich państwach, jak Francja, Niemcy czy Włochy, gdzie obrona praw socjalnych to istotny obszar aktywności społecznej. Wydarzenia te odzwierciedlają sytuację we wszystkich krajach, które po zakończeniu II wojny światowej oparły swoje funkcjonowanie na modelu opiekuńczym. W obliczu tych faktów oraz niesłabnącej krytyki państwa opiekuńczego, pojawiło się pytanie, czy model ten, uważany za jedno z największych osiągnięć w dziejach powojennej Europy, dający poczucie bezpieczeństwa milionom Europejczyków dotkniętych kryzysem i wojną, możliwy jest do utrzymania.1 Na tym tle pojawia się kolejna wątpliwość: czy dla ew. gruntownych reform niezbędny będzie demontaż państwa dobrobytu. Rodzą się sugestie, że poprzez poprawę akumulacji kapitału w postaci redukcji kosztów, deregulacji rynku pracy i działań zmierzających do wyraźnego wzrostu zatrudnienia oraz polepszenia konkurencyjności i stworzenia właściwych warunków do zrównoważonego rozwoju społecznego, gospodarczego i przestrzennego, dałoby się doprowadzić do przebudowy istniejących państw interwencjonizmu państwowego. Pytania te, uważane za jedne z najbardziej aktualnych w Europie, czekają na odpowiedź. Dobrym przykładem do naśladowania może być duńska polityka społeczno-gospodarcza. Dania to państwo zaliczane do grona najlepiej rozwiniętych gospodarek na świecie. Standard życia i poziom wydatków związanych ze świadczeniami

socjalnymi należą tam do jednych z najwyższych w Europie, co wynika z faktu, że od wielu lat realizuje ona założenia państwa opiekuńczego.2 Koszty związane z szeroko rozwiniętą ofertą socjalną pokrywane są w ramach jednych z najwyższych w Europie podatków od dochodów osobistych.3 Społeczeństwo duńskie zaakceptowało taki stan rzeczy. Za wysokimi nakładami finansowymi idą równie wysokie wymagania Duńczyków wobec efektywności i wydolności systemu zabezpieczeń socjalnych, opieki zdrowotnej i edukacji. Skuteczność systemu społecznego w Danii, opierającego się na partnerstwie władz lokalnych z licznymi podmiotami społecznymi, to efekt prawa przyznanego wszystkim obywatelom do pełnego korzystania z jego usług, które w szczególności objęło grupy podwyższonego ryzyka. Do grup tych zaliczono bezrobotnych, chorych i uzależnionych.4 Bez wątpienia do największych osiągnięć polityki społecznej państwa duńskiego należy stworzenie rynku pracy charakteryzującego się rozwiniętymi mechanizmami gwarantującymi bezpieczeństwo socjalne przy jednoczesnym zachowaniu wysokiego poziomu jego elastyczności. Dania to przykład kraju mającego jeden z najlepiej zorganizowanych i funkcjonujących rynków pracy, o wysokim poziomie zatrudnienia w stosunku do ogółu populacji.5 Na 5,2 mln mieszkańców, 2,9 mln to osoby pracujące, co wynika m.in. z wysokiego udziału kobiet w rynku pracy.6 Taki stan rzeczy poprzedzony był jednak okresem licznych spadków i wzlotów, które miały miejsce w latach 90. XX wieku. Pierwszy z nich objął lata 1990-94, kiedy to zanotowano spadek liczby osób pracujących, z 73,9% ogółu dorosłych Duńczyków w 1990 r. do 72,3% w 1994 r. Od 1995 r. rozpoczęła się stopniowa poprawa, której najlepsze efekty można było zaobserwować w 2000 r., gdy wskaźnik zatrudnienia osiągnął poziom 76,3%. Skandynawski model dobrobytu społecznego, ukształtowany pod silnym wpływem myśli socjaldemokratycznej, został zliberalizowany wskutek zaburzeń lat 90. XX wieku. Wówczas to przeobrażenia gospodarcze, szczególnie recesja, przyspieszenie technologiczne oraz istotne zmiany w strukturze społecznej, miały istotne przełożenie na wzrost liczby osób pozostających bez pracy.


35

bnd Min Lee

Podjęte działania zaradcze, zwłaszcza w zakresie funkcjonowania rynku pracy, doprowadziły do sytuacji, w której stopa bezrobocia w Danii zaczęła się obniżać z 9,6% w 1993 r. do 3,9% w 2006 r., przy jednoczesnym zmniejszeniu liczby osób zaliczanych do grona długotrwale bezrobotnych. Specjalnie na potrzeby walki z bezrobociem stworzono nowe mechanizmy rynku pracy. Oparto je na założeniu, że poprzez odpowiednie działania możliwe jest osiągnięcie kompromisu między konkurencyjnością a priorytetami państwa dobrobytu. Istotne znaczenie w przeobrażeniach miała do odegrania elastyczność instytucji i sfery pracy, rozpatrywane z dwóch punktów widzenia – elastyczności „chronionej”, odzwierciedlającej kryteria skuteczności i wysokiego poziomu bezpieczeństwa zatrudnienia, a także „niechronionej”, znajdującej się poza obszarem kontroli.7 W procesie tym specjalną osłoną objęto osoby długotrwale bezrobotne, ludzi młodych pozostających bez zatrudnienia oraz kobiety powyżej 40. roku życia. Przeobrażenia te, rozpoczęte w 1993 r., stanowiły konsekwencję działań podjętych przez centrolewicowy rząd P. N. Rasmussena. Objęły one zarówno rynek pracy, jak i wydatki socjalne, a wymuszone zostały wysokim poziomem bezrobocia oraz koniecznością zdecydowanych kroków w obliczu takich zjawisk, jak globalizacja, zmiany demograficzne i przyspieszenie technologiczne.8 Największym osiągnięciem i jednocześnie jedną z najlepszych odpowiedzi na wyzwania stojące przed Europą, stał się duński model „elastycznego bezpieczeństwa”9, nazywany potocznie flexicurity lub strategią „postderegulacji”.10 Flexicurity to neologizm, powstały wskutek połączenia dwóch angielskich wyrazów: flexibility (elastyczność, giętkość, po-

datność) oraz security (bezpieczeństwo, gwarancja, ochrona)11, który stworzony został na potrzeby przygotowanego w 1999 r. programu reform w ramach struktury rynku pracy. W duńskich realiach termin ten stanowi odpowiedź na to, w jaki sposób osiągnąć konkurencyjną gospodarkę, wysoki poziom zatrudnienia, gwarancję bezpieczeństwa socjalnego oraz sprawne finanse publiczne.12 Sens flexicurity, sprowadzający się do dwóch słów elastyczność i bezpieczeństwo, buduje układ określany bardzo często mianem „złotego trójkąta”13, którego wierzchołki tworzą filary duńskiego systemu dobrobytu społecznego. Pierwsza z części tego układu budowana jest przez silny i elastyczny rynek pracy, funkcjonujący w oparciu o dwie zasady: „pewność zatrudnienia zamiast pewności miejsca pracy” oraz „nowe szanse osobiste dzięki gotowości do zmian przy ograniczonym ryzyku”.14 Duńska elastyczność sfery pracy ujawnia się w czworaki sposób. Pierwszym tego przejawem jest zewnętrzna elastyczność ilościowa15, charakteryzująca się liberalnym prawem w zakresie swobodnego zwalniania i zatrudniania osób16, co oznacza bardzo krótki okres wypowiedzenia, relatywnie długi okres zatrudnienia próbnego oraz niskie odprawy. Zapisy te, przy wysokim poziomie zatrudnienia połączonym z wysokimi zasiłkami dla osób bezrobotnych, przyjmowane są zarówno przez pracodawców, jak i pracobiorców bez większych sprzeciwów. W Danii ryzyko utraty miejsca pracy, szczególnie w okresach zastojów i recesji, jest duże, jednak sieć bezpieczeństwa socjalnego w postaci wysokich zasiłków oraz działania podejmowane w ramach aktywnej polityki przeciwdziałania bezrobociu, łagodzą niepokoje i przyczyniają się do tego, że Duńczycy akceptują taką politykę.


36 Drugim czynnikiem, doskonale opisującym mechanizmy w ramach duńskiego rynku pracy, jest wewnętrzna elastyczność ilościowa. Wynika ona z układu zbiorowego, ściśle określającego okoliczności zwiększania i zmniejszania zatrudnienia, umożliwiającego dzielenie czasu pracy na krótsze okresy, płynność godzin w trakcie roku oraz pracę w ramach niepełnego etatu i systemu nadgodzin. Uzupełnieniem takiej struktury są elastyczność funkcjonalna, oznaczająca zmiany funkcji i pozycji w ramach struktury pracy, ujawniające się wieloetatowością i elastyczną organizacją pracy, a także elastyczność płac, uzależniona od wydajności lub wyników pracy.17 Elastyczność duńskiego rynku pracy najlepiej charakteryzują występujące na nim zjawiska. Pierwszym z nich jest wysoki stopień fluktuacji.18 Jak pokazują analizy, w ramach duńskiego rynku pracy rocznie likwiduje się ok. 10% miejsc pracy, lecz na ich miejsce powstaje porównywalna liczba nowych. Podobnie jest z czasem trwania stosunku pracy. W ciągu roku ok. 30% zatrudnionych zmienia miejsce pracy, co jest jednym z najwyższych wskaźników w całej Unii Europejskiej, zaś średnia długość zatrudnienia jest stosunkowo niska i wynosi 8,3 lat.19 Tak dużą elastyczność w ramach sfery pracy tłumaczyć można dwiema ważnymi cechami. Pierwszą z nich jest ograniczona interwencja państwa, z kolei druga wynika z faktu, że cały system zarządzania kierowany jest przez organizacje przedsiębiorców20 i związki zawodowe.21 Drugim wierzchołkiem „złotego trójkąta” jest hojny system socjalny. Podstawową rolę w sferze duńskiego bezpieczeństwa socjalnego odgrywają zasiłki dla bezrobotnych22, które przy wysokim poziomie elastyczności rynku pracy zapewniają „spokój” związków zawodowych. Obowiązujący w Danii system „ubezpieczenia od bezrobocia” gwarantuje osobom pracującym, że w przypadku redukcji zatrudnienia przyznana zostanie im comiesięczna pomoc na stosunkowo wysokim poziomie.23 Trzeba podkreślić, że decyzja o ponoszeniu tak wysokich nakładów na zasiłki dla osób bezrobotnych wymagała działań zapewniających równie wysoki poziom kwalifikacji duńskiego społeczeństwa. W innym razie tworzyłyby się grupy osób, które nie byłyby zdolne do wypracowywania dochodów przewyższających wysokość świadczeń dla bezrobotnych. Czas wypłacania zasiłku dla osoby bezrobotnej obejmuje okres 4 lat, a jego wysokość wynosi 90% wynagrodzenia z ostatnich dwunastu przepracowanych tygodni. Prawo do korzystania ze świadczeń dla osób niepracujących jest automatycznie uzyskiwane po przepracowaniu 52 tygodni w ciągu ostatnich 36 miesięcy, a w przypadku osób pracujących w niepełnym wymiarze pracy – po 34 tygodniach. Osoby nie spełniające wyznaczonych kryteriów nie pozostają jednak bez wsparcia. Otrzymują pomoc z innych systemów, ale znacznie mniejszą i administrowaną na poziomie miasta. Ściśle określone są też okoliczności zawieszenia wypłaty zasiłku dla bezrobotnych. W sytuacji, gdy pracownik sam zrezygnuje z pracy lub utraci ją z własnej winy, następuje automatyczne wstrzymanie wypłaty świadczeń przez okres 5 tygodni. Podobna sytuacja ma miejsce, gdy osoba bezro-

botna zrezygnuje z oferty zatrudnienia przedstawionej przez urząd pracy. Przy odrzuceniu pierwszej propozycji pracy, zasiłek wstrzymany jest na tydzień, przy kolejnych grozi nawet całkowite zawieszenie wypłaty świadczeń. Na utratę praw do zasiłku narażone są także osoby, które rezygnują z uczestnictwa w programach aktywizacji zawodowej, gdyż tym samym zmniejszają swoje szanse na rynku pracy.24 W Danii występują dwa okresy pobierania zasiłków: pasywny – trwający rok, podczas którego osoba bezrobotna musi wykazać się chęcią przyjęcia nowej pracy oraz następujący po nim – aktywny, trwający 3 lata, przygotowujący bezrobotnego do samodzielnego funkcjonowania na rynku pracy. W okresie pierwszych 12 miesięcy osoba pozostająca bez pracy (lub 6, jeżeli nie przekroczyła 25. roku życia) nie ma obowiązku uczestniczenia w aktywnych programach rynku pracy. Po tym okresie, jeżeli nie znajdzie zatrudnienia, obowiązkowo uczestniczy w inicjatywach aktywizacyjnych, po ukończeniu których przysługują zasiłki dla bezrobotnych. W ramach pasywnych działań duńskiego systemu społecznego, oprócz pomocy dla osób pozostających bez pracy znalazły się również działania na rzecz osób, które opuściły struktury rynku pracy. Duński socjolog G. Esping-Andersen proces ten określił mianem „dekomodyfikacji”25, czyli utraty przez osoby starsze znaczenia i wartości na rynku pracy. Zjawisko to zaowocowało podjęciem próby zliberalizowania systemu emerytalno-rentowego w Danii, będącego pierwszym punktem programu przeobrażeń politycznych rządu A. F. Rasmussena, zakładającego, że do 2021 r. wiek umożliwiający przejście na wcześniejszą emeryturę wydłużony zostanie z 60 do 63 lat, a do 2025 r. zostanie podniesiony do 66-67 lat.26 Decyzje te podjęte zostały na skutek istniejącego od kilku lat w Danii zjawiska pobierania przez prawie 20% obywateli świadczeń emerytalnych i przedemerytalnych, będących obciążeniem budżetowym na poziomie ok. 20 mld euro rocznie. Uzupełnieniem pasywnego zestawu świadczeń w ramach duńskiego modelu państwa dobrobytu społecznego są urlopy macierzyńskie i wychowawcze. W ramach pierwszego z nich każdej kobiecie przysługuje prawo do pełnopłatnego, trwającego 6 miesięcy urlopu, z którego skorzystać może także ojciec. W ramach tej regulacji otrzymuje on 2-tygodniowy urlop oraz ma możliwość w ciągu 10-tygodniowego pobytu z dzieckiem przebywać na urlopie, a czas ten zgodnie z obowiązującymi zapisami odliczany jest z urlopu macierzyńskiego matki. W każdym takim przypadku świadczenia na rzecz rodziny wypłacane są przez zakład pracy, gdzie zatrudniony jest rodzic, który otrzymuje częściową rekompensatę z funduszu socjalnego.27 Warto podkreślić, że w ramach powszechności duńskiego systemu socjalnego, każda matka bez względu na wysokość dochodów otrzymuje na dziecko, do czasu ukończenia przez nie 18. roku życia, wsparcie od państwa oraz pomoc finansową w przypadku posyłania dzieci do żłobków i przedszkoli. Z kolei trzecią część „złotego trójkąta” tworzy efektywny system rynku pracy, opierający swoje funkcjonowanie na aktywnych przedsięwzięciach. Aktywizacja zawodowa


37 oraz te, które mają niewielkie szanse na znalezienie stałego zatrudnienia, wychowujące dzieci i poszukujące dodatkowych dochodów. Gruntowne zmiany w sferze polityki zatrudnienia oraz liczne przeobrażenia społeczne wprowadzone w Danii, przyniosły zamierzone efekty. Od kilku lat postrzega się ją jako państwo mające sprawną politykę gospodarczą, zapewniającą wysoki poziom i standardy życia. Duńskie flexicurity stało się politycznym lekarstwem na społeczne i rynkowe bolączki współczesnej polityki zatrudnienia, borykającej się z wysokim poziomem bezrobocia, małą efektywnością służb zatrudnienia oraz coraz większą grupą osób zagrożonych wykluczeniem społecznym. Jednym z największych osiągnięć tego układu jest fakt, że flexicurity przyczyniło się do wytworzenia pozytywnych relacji między jakością pracy, wydajnością i wzrostem gospodarczym. Wysoka stopa zatrudnienia zarówno dla mężczyzn, jak i w przypadku kobiet dla wszystkich grup wiekowych, wskazuje, że praca w tym systemie stanowi główną siłę naprawczą, wzmacniającą indywidualność oraz tworzącą więzi społeczne.32 bn Anthony Cox

osób pozostających bez pracy to przede wszystkim doradztwo i edukacja, umożliwiające zdobycie zatrudnienia tym, którzy je utracili. Układ ten promuje aktywne programy szkoleniowe, ułatwiające powrót na rynek pracy osobom, które znalazły się poza jego strukturami lub podwyższenie kwalifikacji przez tych pracujących, którym grozi utrata zatrudnienia. Ważną rolę odgrywają praktyki zawodowe oraz programy promujące samozatrudnienie. Istotnym punktem aktywnych programów rynku pracy w Danii są działania skierowane do osób młodych, mające bardzo rozbudowany zakres. Jak pokazują badania, programy te stanowią skuteczną broń w walce z bezrobociem, gdyż przyczyniają się do ciągłego podwyższania umiejętności, przede wszystkim w kręgu osób mających niskie kwalifikacje. Działania w ramach aktywnej i pasywnej polityki rynku pracy stanowią znaczące obciążenie budżetu państwa, gdyż utrzymują się na poziomie 4,5% PKB, z czego 1,5% PKB przeznaczanych jest na aktywne programy, a 3% na sferę pasywną. Inicjatywy podjęte przez rząd A. F. Rasmussena zmierzają do uaktywnienia bezrobotnych, poprzez m.in. zwiększenie zaangażowania władz lokalnych w doradztwo zawodowe oraz zmniejszenie obciążeń w ramach wydatków publicznych. Ważnym narzędziem walki z bezrobociem coraz częściej są niekonwencjonalne sposoby ograniczania tego zjawiska. Na europejskich rynkach pracy nasila się tendencja do zatrudniania w niepełnym wymiarze etatowym. Prym w tym obszarze wiodą dwa kraje – Holandia oraz właśnie Dania, w której od początku lat 90. odsetek osób zatrudnionych w niepełnym wymiarze utrzymuje się powyżej 20%.28 Zmienność i niepewność otoczenia powoduje, że wzrasta liczba prac wykonywanych dorywczo w zmiennym trybie, a często bywa i tak, że praca wyznaczana jest zadaniami rocznymi lub dzielona jest na stanowiska. Zatrudnienie produktywne – czyli nie obciążone ani pozornym, ani nadmiernym zatrudnieniem – stanowi odpowiedź na potrzebę ciągłego rozwoju i sprostania wyzwaniom naukowo-technicznym XXI wieku. Oprócz zmiany formy pracy, zmieniają się także wymagania wobec pracobiorców. Efektywność pracowników oraz perspektywy dalszego rozwoju zawodowego to bardzo często wyznaczniki warunkujące zachowanie miejsca pracy. W dzisiejszej rzeczywistości, elastyczne formy zatrudnienia, rozumiane jako umiejętność szybkiego reagowania na zmiany rynkowo-technologiczne, określają liczbę i rodzaj pracowników, na których istnieje zapotrzebowanie.29 Opisując elastyczne formy zatrudnienia, często określane mianem „nowoczesnych form świadczenia pracy”30, należałoby zwrócić szczególną uwagę na ich zasadnicze elementy, do których zalicza się: pracę na czas określony oraz w niepełnym wymiarze godzin, pracę na zastępstwo, tymczasową i na wezwanie oraz telepracę i samozatrudnienie.31 Takimi formami zatrudnienia zainteresowane są przede wszystkim osoby uczące się i studiujące, emeryci i renciści, osoby z problemami zdrowotnymi, o słabej motywacji do pracy i małych wymaganiach życiowych

Doskonałym przykładem odzwierciedlającym kierunki rozwoju Danii w obszarze polityki społecznej i systemu flexicurity, mogą być zapisy Narodowego Programu Reform (National Reform Programme). Stanowi on przykład tego, w jaki sposób ochrona grup zagrożonych i ponowne włączanie osób będących na marginesie spo-


38 łecznym, przekładają się na pogłębienie integracji całego społeczeństwa. Wśród najważniejszych priorytetów tego programu znalazło się: • dążenie do zabezpieczenia wysokiego poziomu opieki wraz ze zwiększeniem wymagań w stosunku do służby zdrowia i opieki nad osobami starzejącymi się, • rozwijanie narzędzi rynku pracy, nastawionych na poprawę integracji społecznej i stwarzanie osobom pracującym, będącym w starszym wieku, warunków do pozostania na rynku pracy, • kontynuacja restrukturyzacji systemu opieki zdrowotnej, ciągłe polepszanie zarządzania oraz wydajności, sprawności i efektywności modelu. Takie zapisy przyczyniły się do stopniowej poprawy sytuacji ekonomicznej Danii od początku wdrażania programów gruntownych przeobrażeń. Najbardziej widocznymi tego skutkami jest najniższy w całej Unii Europejskiej procent osób długotrwale pozostających bez zatrudnienia oraz niski poziom bezrobocia wśród ludzi młodych. Warte podkreślenia jest również to, że duńscy pracownicy znajdują się w międzynarodowej czołówce, jeżeli chodzi o pewność zatrudnienia i satysfakcję z pracy. Fakt ten jest o tyle ciekawy, że Dania jest państwem, w którym nie ma ustawodawstwa pracy, a jej rynek, od prawie 100 lat, regulowany jest za pośrednictwem układów zbiorowych, zawieranych między pracodawcami a organizacjami związkowymi. Jak pokazują statystyki, 85% siły roboczej w Danii należy do związków zawodowych. To właśnie związki zawodowe negocjują umowy zbiorowe, obejmujące takie kwestie, jak poziom płac, warunki pracy i jej czas, ochronę przed zwolnieniami, termin wypowiedzenia czy przepisy w stosunku do urlopów macierzyńskich. Z regulacjami tymi wiążą się także dwie istotne konsekwencje. Pierwszą z nich jest fakt, że aktywność pracodawców i pracobiorców na rynku pracy jest bardzo duża. Ponadto negocjacje między stronami mają instytucjonalny charakter i prowadzą do tego, że wszelkie konflikty w kwestiach płac, czasu czy warunków pracy rozwiązywane są na drodze negocjacji, czego efektem jest bardzo niski poziom konfliktów i strajków w Danii.33 Analizując duński system flexicurity należy stwierdzić, że jego funkcjonowanie uzależnione jest od właściwego współgrania ze sobą takich elementów, jak dobra koniunktura, spójność socjalna oraz właściwie skonstruowany system edukacji. Szczególne znaczenie ma również akceptowany przez wszystkich silny i wiarygodny system pomocy socjalnej oraz dążenie do prowadzenia dialogu społecznego. Flexicurity to przede wszystkim elastyczny rynek pracy, na którym co prawda ochrona przed zwolnieniem jest mała, ale za to system socjalny gwarantuje dobrą opiekę i wysokie zasiłki dla osób bezrobotnych oraz zapewnienie mniej bolesnego okresu oczekiwania na nowe zatrudnienie. Duńskie sukcesy w walce z bezrobociem przyczyniły się do tego, że takie państwa, jak Austria, Szwecja, Finlandia czy Francja postanowiły wprowadzić system

socjalny podobny do flexicurity. Na tym tle rodzi się jednak pytanie, czy działania te możliwe są do realizacji na innym, pozaduńskim gruncie? Znawcy tematu twierdzą jednogłośnie, że nie można bezpośrednio powielać rozwiązań systemowych, które w Danii uzdrowiły rynek pracy. Wśród głównych tego powodów wymieniona została wielkość poszczególnych państw, szczególnie w sytuacji, gdy porównujemy kraje mające 5 milionów mieszkańców, z tymi, które dysponują 60 milionami obywateli. Ponadto rozbieżności kulturowe, historia i tradycja, a przede wszystkim kondycja ekonomiczna nie pozostają bez wpływu na skuteczną realizację reform w ramach państwa dobrobytu społecznego. Wyzwania XXI wieku, przede wszystkim globalizacja procesów gospodarczych, rozwój technologii informatycznych, ekspansja sektora usług i zmiany w obrębie modelu pracy, wywołały potrzebę gruntownych przeobrażeń.34 Konieczność ciągłego rozwoju i dostosowywania się do nowych wyzwań w zakresie nauki i nowych technologii łączone są z potrzebą zachowania narodowej różnorodności i systemowej odmienności.35 Unia Europejska, apelująca o poszukiwanie zbieżności między elastycznością a bezpieczeństwem, za wzór dla innych krajów przedstawia Danię, opierającą swoje funkcjonowanie na modelu flexicurity.36 Sygnały płynące z Brukseli potwierdzają, że duński system nie tylko zyskał uznanie, ale stopniowo staje się wzorcowym programem rozwiązywania systemowych bolączek kontynentu. Dla wielu flexicurity to jednak przede wszystkim remedium na negatywne zjawiska wywołane procesem globalizacji i nadzieja na rozwój Unii Europejskiej.37 Czy tak się stanie, czas pokaże. Karolina Marchlewska

1. A. Ciżmowska, Spory o europejskie państwo opiekuńcze [w:] „Świat Idei i Polityki”, (red.) T. Godlewski, tom 6, Bydgoszcz 2006, s. 142. 2. R. Kowalski, T. Przygoda, H. Uniwersał, A. Żywień, Dania. Poradnik dla polskiego przedsiębiorcy, Wydział Ekonomiczno-Handlowy Ambasady RP w Kopenhadze, Kopenhaga 2005/2006, s. 13. 3. W Danii gospodarstwa domowe i konsumenci w największym stopniu obciążeni są podatkami. Rodziny mające niskie dochody płacą podatki na poziomie od 9% do 44%, natomiast rodziny zaliczane do klasy średniej – od 44% do 62%. Z kolei przedsiębiorcy praktycznie nie ponoszą żadnych obciążeń podatkowych. 4. Joint Report on social protection and social inclusion (2006), European Commission, Directorate – General for Employment, Social Affairs and Equal Opportunities, April 2006, ss. 20-21. 5. A. Vium, Duński system flexicurity – jakie wnioski może z tego modelu wyciągnąć Europa?, EKES INFO, Lipiec 2006, s. 6. 6. S. Dawidowska, Wymogi rynku pracy w Danii a szanse zatrudnienia obywateli polskich, ss. 1-2, [Online], dostępne: http:// www.arrupe.org/doc/Dunski%20rynek%20pracy.pdf?PHPSESSID=91cd4dddc2931ae61b7bece14de3671a#search=%22Wymogi%20rynku%20pracy%20w%20Danii%20a%20szanse%20 zatrudnienia%20obywateli%20polskich%22, 10.09.2006.


39 7. V. Matousek, Elastyczność i pewność zatrudnienia (flexicurity) rozwiązaniem dylematu między konkurencyjnością a bezpieczeństwem socjalnym?, EKES INFO, Luty 2006, s. 2. 8. Zob. Denmark: a „golden triangle”. How the policy approach helped the country fight high unemployment rates, „Social Agenda”, March 2006, s. 18. 9. T. Wilthagen, F. Tros, The Concept of „Flexicurity”: a new approach to regulating employment and Labour markets [w:] „Flexicurity: Conceptual Issues and Political Implementation in Europe”, Transfer. European Review of labour and research 2004, vol. 10, Nº2., s. 172, [Online], dostępne: http://home.medewerker.uva. nl/f.h.tros/bestanden/2004_TRANSFERa.pdf, 24.02.2007. 10. B. Keller, H. Seiferts, Flexicurity – Das Konzept für mehr soziale Sicherheit flexibler Beschäftigung, „WSI – Mitteilungen”, nr 50 (2000), ss. 291-300. 11. Szerzej na temat definicji i narodowych koncepcji „flexicurity” zob. P. Madsen, The Danish Model of „flexicurity”: experiences and lessons, „Transfers” 2004, t. 10, nr 2, ss. 188-206. 12. Zob. M. Nectoux, L. Maesen, From Unemployment to Flexicurity – opportunities and Issues for Social Quality In the Word of Work In Europe, „European Journal of Social Quality” 2003, t. 4, nr 1/2, s. 2. 13. A. Kądziorska, Flexicurity – the new avenue to competitive labour market, [w:] „Economic Issues in Practice” (eds.) B. Kryk, T. Bernat, Szczecin 2005, s. 225. 14. M. Mendza-Drozd, Opinia EKES w sprawie elastyczności i pewności zatrudnienia (flexicurity). Przypadek Danii (maj 2006), [Online], dostępne: http://wiadomosci.ngo.pl/wiadomosci/212749.html, 10.09.2006. 15. D. Lang, Duński model elastycznego bezpieczeństwa (flexicurity). Wzór do naśladowania, s. 5, [Online], dostępne: http://www. ips.uw.edu.pl/rszarf/pdf/lang.pdf#search=%22wska%C5%BAnik%20ustawodawstwa%20ochronnego%20zatrudnienia%22, 21.08.2006. 16. Zgodnie z obowiązującym prawem, w Danii nie ma żadnego mechanizmu chroniącego pracownika przed zwolnieniem. Jedyną regulacją tej kwestii jest przepis mówiący o tym, że zwolnienie nie może być przypadkowe, a po przepracowaniu 10 miesięcy pracobiorcy przysługuje dodatkowo prawo, aby pracodawca pisemnie umotywował decyzję o zwolnieniu. 17. S. K. Andersen, M. Mailand, Danish Flexicurity Model: The Role of the Collective Bargaining System – Ministry of Employment, September 2005, s. 16, [Online], dostępne: http://www.tilburguniversity.nl/faculties/frw/research/schoordijk/flexicurity/publications/externalpapers/flexicurityska05print.pdf, 29.08.2006. 18. Flexibility and security in the EU labour markets, „Employment in Europe 2006”, European Commission, Directorate – General for Employment, Social Affairs and Equal opportunities, October 2006, s. 81. 19. Wynik ten zbliża Danię do Wielkiej Brytanii, gdzie średnia długość stosunku pracy wynosi 8,2 lat. 20. Najważniejszymi organizacjami pracodawców w Danii są: DA – Dansk Arbejdsgiverforening oraz Duńska Konfederacja Pracodawców. 21. W Danii związki zawodowe to trzy centrale: LO – Landsorganisationen, czyli centrala związkowa, składająca się z 18 federacji branżowych, FTF – Funktionaernes og Tjenestemaendenes Faellesraad, czyli centrala zrzeszająca pracowników umysłowych i urzędników nominowanych oraz AC – Akademikernes Centra-

22.

23. 24. 25.

26.

27.

28. 29.

30.

31.

32.

33.

34.

35.

36.

37.

lorganisation, czyli centrala pracowników mających wykształcenie wyższe. C. H. Frederiksen, Contribution of labour flexibility to social cohesion (speech for the conference: „Reconciling Labour flexibility with social cohesion”, N 15. November 2005), [Online], dostępne: http://www.ambsantiago.um.dk/NR/rdonlyres/CDCAA5C4117F-4407-AF22-1CB7162ABA9B/0/strasbourgflexicuritycharlaingl%C3%A9s.doc, 15.09.2006. s. 2. Szerzej na ten temat: Flexicurity – Ministry of Employment, [Online], dostępne: http://www.bm.dk/sw6490.asp, 18.08.2006. A. Giddens, Trzecia droga ma się dobrze, „Forum” nr 37 (11.0917.09.2004), s. 7. Termin ten ma swoje źródło w słowie „komodyfikacja”, co oznacza proces nabywania przez siłę roboczą na rynku pracy wartości towaru. P. Białobok, E. Karolczuk, Dobrobyt na diecie, „Wprost” nr 1222, 14.05.2006, [Online], dostępne: http://www.wprost.pl/ ar/?O=90042, 25.11.2006, s. 1. M. Fic, J. Wyrwa, Ubóstwo a zabezpieczenia społeczne, [Online] dostępne: http://www.univ.rzeszow.pl/nierownosci/wyklady/31.doc, 28.12.2006, s. 4. M. Kabaj, Strategie i programy przeciwdziałania bezrobociu w Unii Europejskiej i w Polsce, Warszawa 2004, s. 105. E. Kwiatkowski, Elastyczność popytu na pracę w teoriach rynku pracy [w:] „Elastyczne formy zatrudnienia i organizacji pracy a popyt na pracę w Polsce”, (red.) E. Kryńska, Warszawa 2003, s. 21. E. Drzewiecka, Elastyczne formy zatrudnienia, „Gazeta Prawna”, nr 180/2005, 15.09.2005, [Online], dostępne: http:// www.gazetaprawna.pl/index.php?action=showNews&dok=1545.41.52.1.4.1.0.3.htm, 29.11.2006. W. Polkowski, Ewolucja elastycznych form zatrudnienia w prawie pracy, referat wygłoszony podczas konferencji „W poszukiwaniu elastycznego rynku pracy. Elastyczne formy zatrudnienia sposobem ograniczania bezrobocia”, 25.01.2005 r. Warszawie, [Online], dostępne: http://www.saz.org.pl/aktualnosci_konferencja_elastyczna_praca.htm, 13.09.2006. European Employment Observatory – Review: Spring 2004, Denmark, European Commission, Directorate – General for Employment, 2004, s. 66. Zob. Duński rynek pracy, [Online], dostępne:http://www.lo.dk/ smcms/English_version/5302/5341/5345/Index.htm?ID=5345, 24.08.2006. C. H. Frederiksen, Social cohesion and flexicurity – The example of Denmark, [Online], dostępne: http://www.coe.int/t/e/social_ cohesion/social_policies/Forum/2005_C-H_FREDERICKSEN. doc, 28.09.2006, s. 11. T. Szpakowski, Elastyczne formy zatrudnienia – ich rola na współczesnym rynku pracy. Możliwości i bariery rozwoju, referat wygłoszony podczas konferencji „W poszukiwaniu elastycznego rynku pracy. Elastyczne formy zatrudnienia sposobem ograniczania bezrobocia”, 25.01.2005 r. w Warszawie, [Online], dostępne: http://www.saz.org.pl/aktualnosci_konferencja_elastyczna_praca.htm, 13.09.2006, s. 7. Zob. Flexicurity combining flexibility and security. New policy approach unites two basic goals greater competitiveness and social protection, „Social Agenda”, March 2006, s. 15. J. Dzierzgowski, Globalizacja i praca – przegląd dyskusji, „Polityka Społeczna”, nr 3, Marzec 2006, s. 9.


40

„Feminizm” daleko od szosy

Anna Janikowska Działaczki kobiece na prowincji nie mają czasu na długie teoretyczne debaty – jest przecież tyle do zrobienia! Od kilku lat nazywam siebie feministką. Feminizm poznałam podczas pisania pracy magisterskiej o współczesnej literaturze kobiecej. Czytając teksty filozofek, socjolożek i kulturoznawczyń, miałam wrażenie, że rozmawiam z kimś, kogo znam od zawsze. Po studiach wróciłam do miejscowości, z której pochodzę – Lubania. Zajęłam się pracą, urządzaniem domu, przestawianiem się z trybu „studenckiego” na „rodzinny”. Feminizm nieco zwietrzał w mojej głowie. Czy z perspektywy prowincji można w ogóle mówić o feminizmie, skoro tu się nie teoretyzuje i nie dyskutuje, lecz po prostu żyje? Polubiłam praktyczne do bólu spojrzenie „nieco z boku”, cechujące mieszkańców małych miasteczek i wsi. Może feminizm to jakiś wielkomiejski wymysł? W końcu przecież skończyłam wyższe studia, mogę pracować w wielu zawodach, podczas powitania prawie nikt nie całuje mnie w rękę, mogę nosić spodnie, mam czynne i bierne prawo wyborcze, mogę wyrażać swoje opinie, mogę mieć pieniądze i o nich decydować. Czy w takim razie jest sens nazywać się feministką? Czy feminizm i organizacje kobiece są jeszcze komukolwiek potrzebne – i do czego? Postanowiłam zapytać o to nie naukowców czy gwiazdy telewizyjnej publicystyki, lecz po prostu lokalne działaczki na rzecz kobiet.

Mrówki-robotnice

Hannę Ilnicką odwiedzam w Zgorzelcu podczas jubileuszu stowarzyszenia, którego jest liderką. Organizacja FEMINA wraz z zaproszonymi gośćmi świętuje tam swoje 10-lecie. To, że impreza jest dwunarodowa, wcale mnie nie dziwi, w końcu odbywa się w Zgorzelcu-Goerlitz – mieście podzielonym granicą na dwa miasta. Aby znaleźć się za granicą, wystarczy przejść przez most i już można podziwiać przepiękną starówkę w Goerlitz. A przecież dopiero w latach 90. przed Niemcami i Polakami otwo-

rzyła się szansa nawiązania normalnego kontaktu, wzajemnego poznania się i współpracy. Obecnie współdziałanie to chleb powszedni dla władz samorządowych, służb publicznych, instytucji. Jedną z pierwszych udanych inicjatyw była jednak współpraca dwóch grup kobiet. – „Femina wzięła się z ciekawości ludzi. Zaczęło się od inicjatywy ze strony niemieckiej, w 1993 r. dostałam list od nieznanej mi Niemki z Goerlitz, że chciałaby mnie poznać. Nawet nie wiem, kto dał jej mój adres. Okazało się, że grupa kobiet z Demokratycznego Związku Kobiet chce podjąć współpracę z grupą kobiet z Polski. Wraz z koleżankami podjęłyśmy wyzwanie, pięć lat później założyłyśmy organizację, współpracujemy już 15 lat. Zaczęłyśmy od spotkań, podczas których wzajemnie uczyłyśmy się siebie i naszych języków. Potem zaczęły się rodzić wspólne pomysły”. Hanna Ilnicka to nie tylko działaczka kobieca. Z zawodu jest pracownikiem socjalnym. Od 1994 r. działa w samorządzie jako radna najpierw miasta, a potem powiatu. Jej współpraca z Niemkami znacznie ułatwiła w 1998 r. podpisanie przez oba miasta Proklamacji Europa Miasto Zgorzelec-Goerlitz o wzajemnej współpracy i pomocy. W 2007 r. została dyrektorem Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie. Za zacieśnianie stosunków polsko-niemieckich i założenie klubu osób po mastektomii oraz działania na rzecz profilaktyki antynowotworowej, Hanna Ilnicka nagrodzona została w 2006 r. tytułem Niezwykłej Polki w woj. dolnośląskim w ramach konkursu Akcja Akacja. Jak wspomina, „działactwo” towarzyszy jej od dzieciństwa. – „Jako dzieci wspólnie bawiliśmy się na strychu, organizując wspaniałe przedstawienia, akrobacje na linie. Potem harcerstwo, jako nastolatka założyłam drużynę zuchową i tak to się zaczęło. Wybrałam studia zgodne z moją potrzebą bycia z innymi ludźmi, wspierania ich. W codziennym działaniu, w pracy, bycie kobietą troszkę przeszkadza, ale sobie z tym radzę. W polityce kobietom jest trudniej, mężczyźni bez względu na wszystko trzymają się razem, a kobiety traktują przedmiotowo. Pracuję w zawodzie, w którym jest większość kobiet, nie odczułam, żeby ktoś mnie źle traktował. Za to w pracy społecznej doświadczyłam rywalizacji między kobietami, to nie było miłe, ale staram się wierzyć w ludzi”.


41 Po zrealizowaniu projektu „Transgraniczny dialog kobiet”, Femina wzięła się za poprawę bezpieczeństwa kobiet przebywających w kraju sąsiadów, chcąc przeciwdziałać zagubieniu i bezradności Polek odwiedzających Niemcy. Ponieważ Zgorzelec przez długie lata cieszył się niechlubną sławą centrum narkomanii, kolejnym przedsięwzięciem było uświadomienie młodym po obu stronach granicy, że zażywanie narkotyków nie jest atrakcyjnym elementem kultury młodzieżowej, lecz wiąże się z ryzykiem śmierci i ciężkich chorób. Największe marzenie stowarzyszenia to stworzenie dużego centrum aktywności kobiet – instytucji, w której funkcjonowałyby kobiece grupy samopomocy i wsparcia, gdzie udzielano by informacji i pomagano rozwiązywać problemy. Byłoby to miejsce, w którym kobiety, chcące coś robić, mogłyby realizować własne pomysły i pasje. – „Aktywność przeważnie drzemie w ludziach, ale nie mają sposobu, by dać jej ujście. Ja mam fioła na punkcie społeczeństwa obywatelskiego, bo uważam, że ono takie powinno być. Nasze stowarzyszenie nie jest nastawione tylko na kobiety, działamy na rzecz społeczeństwa, jesteśmy otwarte na mężczyzn jako współpracowników i uczestników naszych działań”. Mimo to, pani Hania przyłącza się do krytyki męskiego sposobu politykowania i kreowania życia społecznego. – „Politycy lokalni kształtują szeroko pojętą politykę społeczną. Jaka ona będzie – to zależy od tego, jacy to są ludzie. Kobiety w polityce i działaniu to takie mrówki-robotnice, są bardzo pracowite – jak widzą, że coś jest do zrobienia, to biorą się do pracy. Są proste w swoim myśleniu i absolutnie nie chodzi mi o prostactwo, ale o prostotę, nastawienie na zrealizowanie celu, robotę. W podejściu mężczyzn przeważnie widać drugie dno”. Hannie Ilnickiej ciężko takie przemyślenia sprowadzać do kwestii feminizmu i równości płci. – „Ciągle nie znajduję na to odpowiedzi. Jestem członkiem społeczeństwa, w którym żyją i mężczyźni i kobiety. Muszę sobie radzić, na co dzień zresztą patrzę oczami nie tylko kobiet. Właściwie to nie zastanawiam się nad feminizmem, tak samo jak nie zastanawiam się nad Bogiem. Wiem, że to jest, ale nie potrafię się ustosunkować – po prostu czynienie dobra to oczywistość, tak samo jak oczywista jest równość płci”.

Eugenię Wielgus, a właściwie Panią Żenię, w Lubaniu wszyscy znają przynajmniej z widzenia. Nie ma takiej lokalnej imprezy kulturalnej, na której nie można by spotkać jej i reprezentacji Pionierów Ziemi Lubańskiej. Pionierzy zrzeszeni są w klubie, któremu przewodzi Pani Żenia – niekwestionowana liderka. Posiedzenia klubowe odbywają się co tydzień według ustalonego przez nią porządku, wszyscy uczestnicy muszą wykazać minimum zaangażowania. Organizowane są też wyjścia i wyjazdy. To dzięki żelaznej dyscyplinie tej eleganckiej, zadbanej i kulturalnej starszej pani przedstawiciele najstarszego pokolenia lubańskiej inteligencji są wciąż aktywni, widoczni, a co za tym idzie, szanowani i cenieni. Pani Żenia działa nie tylko w klubie, ale także w związkach emerytów, w komitecie pomocy społecznej, bierze udział w przygotowywaniu publikacji i imprez. – „Aktywność to jest

Ewa Gutek © Miłosz Frelek

Nie być wróblem między orłami

to, co najcenniejsze w życiu. Nie można się zamykać w sobie, szczególnie, gdy jest się już seniorem. Od czego się to zaczęło? Zaczęło się od tego, że chce się być »kimś«, nie być ciągle w cieniu mężczyzn. Gdy zaczynałam pracę zawodową w technikum ekonomicznym, miałam jedenastu kolegów, a ja – sama. Same orły i trzeba się czymś wyróżnić i pokazać, że nie jest się między nimi wróblem. Potem związałam się z ruchem kobiecym, tym, który jest dzisiaj niemodny – z Ligą Kobiet. Tam się naprawdę można było zrealizować i pomagać kobietom. Były złe czasy, system kartkowy, kobieta musiała wymyślać, jak wzbogacić rodzinę pomysłowym gotowaniem, często dzięki niej rodzina utrzymywała się na powierzchni. Jak by nie patrzeć, to były czasy dominacjimężczyzn. Jak sięgam pamięcią wzdłuż mojego długiego życia, zawsze większością byli mężczyźni, na eksponowanych stanowiskach, zdominowują wszystko to, co najlepsze i biorą dla siebie. Są jednak przykłady takich kobiet, które potrafią się wybić i ja jestem tego przykładem, doszłam nawet do stanowiska wiceburmistrza miasta. Jak na kobietę w tych czasach był to ewenement. Do dziś pomagam kobietom. Zawsze i wciąż uważam, że kobietom należy pomagać w ich awansach społecznych i życiowych. Kobiety zawsze potrzebowały pomocy i potrzebują do tej pory”.

Po roku 1989 Ligę Kobiet spotkał los innych pozostałości po systemie PRL-owskim. W Lubaniu ta organizacja nie była specjalnie wygodna dla nikogo. – „Było około 1500 członkiń, to więcej niż miał PZPR. To była realna siła i konkurencja dla każdej władzy. Wiem, że kobiety z Ligi miały nieprzyjemności w pracy, były odsuwane ze stanowisk, wyrzucane”. Wskrzeszenie tej formy działalności nie jest możliwe, ale Pani Żenia uważa, że kobietom nadal trzeba pomagać, choć ta pomoc musi być inna. – „Gospodarzenia można się nauczyć z gazet, od babci, cioci, mamy, taty i przyjaciółki, lecz wsparcia potrzebu-


42 ją kobiety w momencie, gdy dochodzą do czegoś w życiu. Uważam, że jeszcze wiele wysiłku przed feministkami, ale są bardzo potrzebne, choćby dlatego, żeby kobiety promować. Bez ruchu nic nie zrobimy, bo w ruchu jest siła – jeśli będziemy solidarne, to wszystko przed nami”.

Polityka bez kobiet jest porażką

Z panią Ewą Gutek spotykam się w jej mieszkaniu. Swoją pracę dziennikarki lokalnej zaczęłam właśnie tu, przeprowadzając z nią wywiad na temat, który był na ustach całego miasta – rozmawiałyśmy o przeciągającym się procesie lubańskich pielęgniarek przeciwko szpitalowi. W szpitalu działo się źle, kolejni dyrektorzy stawali przed sądem, od miesięcy nie płacono pracownikom. Po przekształceniu w spółkę prawa handlowego miało być lepiej. Ale perspektywa ufundowania nowego centrum medycznego na głodowych pensjach kobiet pracujących na najniższym szczeblu, redukcjach, bezsensownych decyzjach personalnych, przekroczyła granice ich tolerancji. Ponad sto pielęgniarek zbuntowało się przeciwko uregulowaniu prawnemu, pozbawiającemu je godziwych warunków pracy i płacy. Ich liderką i szefową związku zawodowego była właśnie Ewa Gutek. Były przemarsze, był spory szum medialny, było nawet przywiązywanie starosty do krzesła. A potem żmudny proces z Łużyckim Centrum Medycznym o to, czy pielęgniarki mogą pracować dalej w przekształconym szpitalu bez podpisywania nowych, niekorzystnych umów. Pielęgniarki wygrywały we wszystkich instancjach, władze szpitala odwoływały się raz za razem, w końcu – niekorzystny wyrok sądu kasacyjnego i wielka przegrana kobiet. Część z nich wróciła do zawodu w innych placówkach, część zdecydowała się przyjąć warunki centrum, część wyjechała za granicę. Dziś Ewa Gutek wita mnie jako przewodnicząca rady powiatu i pracownica Łużyckiego Centrum Medycznego, w którym zatrudniła się po rezygnacji prezesa – swojego adwersarza. – „Przeżyłam traumę. Zmuszona zostałam, żeby zostać politykiem. Z tego, co się orientuję w historiach kobietpolityczek, tak bywa najczęściej – kobiety ulegają jakiejś »prowokacji« ze strony życia, krzywdzie. Procesu i działalności w związku zawodowym nie wspominam jako okresu buntu, ale jako krzyk rozpaczy. Widziałam, że stoi za nami prawo, widziałam krzywdę koleżanek, ich żal, ich trudną sytuację jako matek bez pracy i widziałam obojętność władz. Zobaczyłam, że pewne rzeczy mogę załatwiać chytrze, ostrożnie pociągać za sznurki, by zmieniać obojętność władz. Ale żeby zmienić coś naprawdę, muszę znaleźć się wśród nich”. Pani Ewa pełni rolę szefowej grupy „Kobieta i polityka”, zawiązanej w ramach projektu „Równość szans kobiet i mężczyzn w euroregionie Neisse-Nisa-Nysa”. Na politykę ma bardzo sprecyzowane poglądy. – „Polityka bez kobiet jest porażką – przykładem może być polityka zdrowotna, dotycząca kobiet, o której decydują mężczyźni. Zajmujemy dalekie miejsca na listach wyborczych,choć umiemy krzyknąć, tupnąć. Przecież to kobiety rządzą w domu i widzę, że w lokalnej polityce też jesteśmy w stanie to robić. Ale mała ilość kobiet w sejmie budzi we mnie niesmak. Tam zapadają decyzje, które nas dotyczą, a nas tam nie ma. Nie zdajemy sobie sprawy, że

stajemy się niewolnicami męskich decyzji. Samo tłamszenie od dziecka aspiracji politycznych powoduje, że nawet nie nazywa się po imieniu tego, czego się chce. Na pewno istnieje coś takiego, jak kobieca polityka – jest ona konkretna, szybka, celna, bo my nie mamy czasu na długie debaty, mówienie o niczym, wzajemne obrażanie się. Prezentujemy wyższy poziom kultury”. Ewa Gutek zwraca jednak uwagę na brak solidarności wśród kobiet – działaczek i polityczek. – „Liderki są samotne, działają w oderwaniu od siebie nawzajem. Posłanki nie »wyłapują« innych kobiet, którym mogłyby pomóc, albo z którymi mogłyby tworzyć lobby – obracają się we własnym środowisku, w istniejącej grupie, w której jest około 80% mężczyzn”. Pytana o możliwości działania na rzecz kobiet z poziomu samorządu, Ewa Gutek wskazuje na ograniczenia tego organu. – „Jesteśmy wykonawcami tego, co rozstrzyga się w Warszawie. Owszem, mamy nadzór i kontrolę nad tym, co dzieje się lokalnie, pewien wpływ na społeczność. Efektem pracy polityków samorządowych są choćby zmiany, które zaszły w lubańskim szpitalu – znacznie więcej pacjentek w poradni K przyjętych bezpłatnie w ramach NFZ, działalność poradni onkologicznej. Można też pomóc w zwykłych ludzkich sprawach, używać swojego autorytetu, lobbować, wspierać dobre inicjatywy innych osób”.

„Starszy pan z wąsami”

Odwrotną drogę – od samorządu do zorganizowanej formy działalności społecznej – przeszła Bożena Mulik. Drzwi siedziby fundacji, której jest prezeską, otwarte są dla wszystkich, wciąż ktoś wchodzi i wychodzi, toczy się kilka rozmów naraz, czasem w ciągu minuty towarzyska konwersacja zmienia się w pracę nad nowym projektem. Przy stole zasłanym ludowym obrusem zadzierzgają się znajomości, tu także mozolnie poprawia się statuty powstających organizacji – prawie każdy papierek tu leżący oznacza jakąś małą zmianę w społeczności Pogórza Izerskiego. Jak mówi pani Bożena, samoorganizacja to dla niej coś normalnego od wczesnej młodości i udzielania się w szkolnym samorządzie. Potem była po prostu potrzeba. – „Mieszkałam w mieście, po przeprowadzeniu się na wieś zobaczyłam, że wszystko wygląda tu inaczej, panuje straszny marazm i przekonanie, że nic się nie da zrobić. To mnie zmobilizowało. Po odchowaniu dzieci mogłam przeznaczyć czas dla innych. W 1990 r. zostałam sołtysem – pierwszą kobietą i tak młodą osobą. Wtedy w naszej gminie było nas cztery. Myślę, że bycie kobietą nie ułatwia pracy. Kobiety zawsze najpierw muszą pokazać, że są osobami kompetentnymi, że posiadają informacje, przekonać do siebie. Może i mężczyźni chętniej by widzieli nas tylko w domu, ale ja się nie spotkałam z tym, żeby ktoś tego oczekiwał ode mnie. Raz tylko przyjezdny inwestor przyszedł do mnie do domu, by porozmawiać z sołtysem. Kiedy powiedziałam, że to ja nim jestem, chciał, żebym zawołała męża. Z trudem dał się przekonać, że musi porozmawiać jednak ze mną. Tłumaczył potem, że nie potrafił pojąć, jak młoda kobieta może sprawować tę funkcję, bo on sołtysa wyobraża sobie jako starszego pana z wąsami…”. Wszystkie doświadczenia z wieloletniej pracy w samorządzie lokalnym i rolniczym Bożena Mulik wniosła do fundacji „Partnerstwo Izerskie Bogactwem Trójgranicza”, zajmującej się rozwojem obszarów wiejskich. – „Pomocy po-


43 trzebują nie tylko rolnicy, ale ogólnie ludzie mieszkający na wsi i nie w dziedzinie prowadzenia gospodarstw, lecz w kwestii samoorganizacji, przedsiębiorczości, tworzenia lokalnej kultury. Kobiety wiejskie umieją wspaniałe rzeczy, ale marazm i brak wiedzy to wciąż ogromne problemy na wsi. Często dochodzi niewiara w siebie, pochodząca z domu – młode dziewczyny nie są zachęcane do kształcenia się, pracy, przedsiębiorczości. Aktywizacja kobiet do przedsiębiorczości i pracy społecznej to jedna z najbardziej palących potrzeb w środowisku wiejskim. Tuż obok jest zadbanie o zdrowie – popularyzacja wiedzy i poprawa dostępu do usług medycznych, a także zagospodarowanie dzieciom czasu wolnego po szkole”.

wodów, ale na zrozumieniu jednej i drugiej strony, na akceptacji siebie nawzajem, nauczeniu się kompromisów i na prawie do wyboru. Moja wymarzona organizacja kobieca byłaby lokalna i opiekuńcza – pomagająca kobietom porządkować ich pomysły i plany, wspierająca w szukaniu narzędzi ich realizacji. Na obszarach wiejskich jest dużo aktywnych kobiet, ale nie mają miejsca, gdzie mogłyby zacząć działać, ani informacji, w jakich ramach mogą to robić”.

Bożena Mulik © Miłosz Frelek

„Marysieńka” na traktorze

Bożena Mulik zgadza się z poprzednią rozmówczynią – sposoby działania mężczyzn i kobiet bardzo się różnią. – „Mówią, że kobiety łagodzą obyczaje, ich kultura osobista przejawia się w dobrym przygotowaniu merytorycznym – kobieta chce pokazać to, co umie, kim jest, chce zostać wysłuchana. Kobiety zazwyczaj doskonale przygotowują się do spotkań – zbierają informacje o środowisku, w które wchodzą, angażują emocje. Dzięki temu lepiej potrafią porwać do działania, zmobilizować społeczność, są bardziej przekonujące. W organizacjach pozarządowych jest znacząca przewaga kobiet. Mężczyźni rzadko podejmują taką działalność, bo to oznacza dużo pracy, zaangażowanie czasu wolnego i to niejednokrotnie bez żadnych profitów. Oni tego nie akceptują. Też byśmy tak mogły, ale jesteśmy bardzo praktyczne – leży nam na sercu wspólne dobro”. Zapytana o stosunek do współczesnego ruchu kobiecego, pani Bożena starannie rozważa kwestię. – „Nie jestem feministką, jestem kobietą i uważam, że kobieta powinna nią pozostać. Ale feministki są potrzebne – bo robiąc trochę hałasu, pokazują, że kobiety w ogóle są. Zauważane jesteśmy jako »płeć piękna«, potrzebna do ogniska domowego, do garów, ale rzadko myśli się, że kobiety potrafią robić inne rzeczy i warto dać im szansę. Równość płci nie polega na zawłaszczaniu męskich za-

Pani Zdziśka wita mnie na podwórku swojego gospodarstwa. – Trafiłaś? – pyta. Łatwo tu trafić, przy krzyżówce, blisko przystanku PKS, kasztan przy domu. Siadamy w kuchni, dostaję kawę i młodą kapustę. Jedz, napij się, za chwilę pogadamy. Ale gadanie mota się samo, na temat kapusty, majeranku, ślicznych puszystych kaczuszek, na które trzeba uważać, bo psy blisko, a w końcu – pracy na roli. Pani Zdzisia gospodaruje sama od 16 lat, poza tym jest szefową zespołu śpiewaczego „Marysieńki” i zarazem Koła Gospodyń Wiejskich w Radostowie. Koło działa od 35 lat, zespół od 22. Pamiętam „Marysieńki” jeszcze z moich czasów szkolnych – zawsze miałam wrażenie, że wszędzie ich pełno, śpiewały na większości lubańskich imprez, podczas Wielkiej Orkiestry wołały „siema”. Pani Zdzicha przyznaje, że obowiązków im nie brak przez cały rok – większość czasu pochłaniają „Marysieńkom” występy i prezentacje kultury tradycyjnej w różnych miejscach. Nie tylko śpiewają – są jak wyspecjalizowana agencja artystyczna, która potrafi przeprowadzić niebanalne (nauczyciele mówią „aktywizujące”) zajęcia z uczniami, przygotować stoisko reprezentujące region na wszelkie możliwe sposoby – rękodzieło i ozdoby, śpiew, potrawy, zapewnić oprawę masowej czy prywatnej imprezy, a nawet wymyślić cały jej program. Opowieść snuje się swoim tokiem, moja rozmówczyni potrafi i lubi opowiadać. – „Gdy przychodzi jesień, jedziemy do szkół pokazać jak wyglądała kultura i zwyczaje. Bo oni teraz to tylko komputery i telewizory, a kiedyś nie było tego, było wieczorami darcie pierza, przędzenie wełny, a do tego opowiadało się piękne historie, a i kto umiał lepiej czytać, to czytał książki głośno wszystkim. Uczymy dzieci szacunku do chleba, bo one nie wiedzą, ile się trzeba napracować, żeby był bochen, pokazujemy jak wygląda tradycyjna receptura. Starą metodą wszystko przygotowujemy, robimy marynaty, musi to postać, robimy całe prosię albo głowę, szynkę zamarynowaną, wypieczoną w czarnym pieprzu, nie ma w tym żadnych konserwantów. Warto się z tym męczyć, bo to dobre i smakowo i zdrowotnie, no i wartościowe”. Dostaję wiele przepisów na tradycyjne potrawy, konsultujemy też menu wileńskiej wigilii, bo część mojej rodziny pochodzi z tych samych stron, gdzie urodziła się pani Zdzicha. Kultywowanie tradycji to jednak nie tylko misja i obowiązek. – „To daje wiele również nam – już samo to, że się spotkamy, pogadamy sobie, jedna z jednego końca wioski, druga z drugiego. To wtedy inaczej się odbiera to nasze życie. Nie tylko praca uszlachetnia – mało kto wie, ile daje takie wspólne śpiewanie. Jak się ma radość, to wyśpiewać, albo jak się ma żal, bo jak się żal wyśpiewuje, to się inaczej przeżywa. Każda pieśń zawiera swoją historię, i uczucia, zdarza się, że i czyjąś historię życiową”.


44 To się tak samo robi

Zdzisława KUryło © Miłosz Frelek

Nie sposób odmówić siły takim kobietom – jedyny ich problem to brak młodych następczyń i niechęć do aktywności, marazm. – „Uważam, że na wsi jest ciekawe życie, można wiele rzeczy zorganizować, zrobić, tylko trzeba mieć pomysł i chęć. Nie wszystko pieniądz załatwi. Mogą być pieniądze, ale jak się nie ma inicjatywy i nic się nie da od siebie, to co tu pieniądz pomoże?”.

Młodzi wyjeżdżają za pieniędzmi, lepszą pracą. Trudno się im dziwić – „Z niewolnika nie ma pracownika, albo ktoś lubi pracę na roli, albo nie. Ale to nieprawda, że na wsi się żyć nie da, że nie warto gospodarować. Tak, praca jest ciężka, ale jak się coś lubi, to się to robi bardzo szybko. Kobieta nawet sama może dać radę na gospodarstwie, tylko pracę trzeba dobrze rozplanować. Ja sama wszystko robię, nawet maszyny obsługuję, na traktorze jeżdżę”. Hasło „kobiety na traktory” nagle przestaje być śmieszne. Bo właściwie, czemu nie? – „Czy ja jestem feministka? Może i trochę. Ja lubię kobiety, co idą z duchem czasu, z postępem. Trzeba być aktywnym i chcieć swoich praw, wtenczas zawsze się wszystko osiągnie, a nie, że mnie odsuną to już machnę ręką. Kobiety wszędzie mają te same problemy, tu na wsi też”.

Każdy, kto robił ciasto drożdżowe, wie, jak wygląda „mechanika zaczynu”. Do kubeczka wlewa się trochę ciepłej wody, wrzuca cukier, pokruszone drożdże i... właśnie. Zaczyna się robić co innego. I w najmniej oczekiwanym momencie człowiek odwraca się, by zajrzeć do kubeczka, a z niego już wylewa się na stół pęczniejąca w oczach piana. Tak właśnie bywa z niektórymi inicjatywami. Bardzo często okazuje się, że najlepszym działaniem na rzecz kobiet jest danie im miejsca na to, by działały same. Tak było z klubem emeryta przy Domu Dziennego Pobytu w Lubaniu. Zaczęło się od spotkań herbatkowych i zaoferowania kobietom, mającym wiele czasu, miejsca na spotkanie oraz wsparcia ich pomysłów. Teraz emerytki aktywnością konkurują z niezrównanymi dotąd Pionierami, co tydzień spotykają się na bezpłatnym aerobiku, założyły chór, organizują wyjazdy, imprezy. – „Dopiero teraz możemy poznać nasze miasto – bo wcześniej z dziećmi, z domem na głowie to żadna nie wiedziała, jakie tu są zabytki, jakie atrakcje przyrodnicze, jakie ciekawostki – śmieją się panie jedna przez drugą. – Na brak zajęć nie narzekamy. Niczego nam nie braknie – chyba, że dużo zdrowia i każdej po chłopie, bo tu w większości kobiety samotne są. Tylko szkoda nam tych dziewczyn, co w domu siedzą i mówią, że kawę i herbatę mają w domu lepszą. Naprawdę, najlepiej wyjść do ludzi zaraz po przejściu na emeryturę, potem jak się człowiek zasiedzi, to już źle – balkon, ławeczka, pilot, klapki i nawet nie ma się po co ubierać”. Największe sukcesy klubu to jak do tej pory prezentacja w TVP 3 i organizacja imprezy o zasięgu wojewódzkim – „Przeglądu dorobku artystycznego seniorów” w Lubaniu. W 2004 r. powstała Agencja Rozwoju Miasta – cztery młode kobiety, które w niej pracowały i kilkanaście kobiet zajmujących się hobbystycznie rękodziełem, szukających miejsca do spotkań. Powstał projekt „Rękodzieło jako sposób na pieniądz”. Choć stowarzyszenie, które miało zacząć działalność, rozpadło się, uczestniczki projektu odbyły wiele godzin warsztatów, miały wystawę swoich prac, poznały drogę do przedsiębiorczości. A jedna z pracownic dawnej Agencji Rozwoju Miasta (obecnie Łużyckie Centrum Rozwoju), Małgorzata Wąs mówi: „Za każdym razem lepiej wiemy, co potrzebne jest kobietom. Bardzo potrzebne są projekty, w których aktywne kobiety będą uczyć się współdziałania. Dobrze byłoby też znaleźć jakikolwiek sposób na wywabienie z domów kobiet nieaktywnych, które się izolują, a nierzadko marnują swój potencjał. Czasem potrzeby zwyczajnie się krzyżują – myślimy o promocji folkloru i tworzymy taki festiwal, a powstaje impreza, która także jest swoistym festiwalem tradycyjnej kultury kobiet – bo przecież to one tworzą zespoły ludowe. Kiedy indziej przeprowadzamy szkolenia z myślą o wszystkich bezrobotnych, trafiając idealnie w potrzeby kobiet po czterdziestce, dla których nauka obsługi komputera, faksu, Internetu to swoiste wybawienie i konkretna pomoc nie tylko w sferze zawodowej. Może nie jest złym pomysłem lokalna organizacja kobiet, która stale trzymałaby rękę na pulsie i znała dobrze środowisko i potrzeby. Wtedy my mogłybyśmy jej pomóc już w konkretnych planach”. Być może zatem już czas na postawienie zaczynu.

Anna Janikowska


teoria w praktyce

Seniorzy – seniorom

Robert Marshall Podczas gdy wciąż rośnie liczba starszych Japończyków, tamtejsze rodziny stają się coraz mniejsze. Powstającą pustkę wypełniła spółdzielnia samopomocowa, łącząca tysiące ludzi o rozmaitych potrzebach i różnej ofercie. 76-letnia Tanaka Michiko właśnie przyszła zmienić pościel w Domu Spokojnej Starości NewGreen w japońskim Kawasaki – by, jak mówi, „po prostu pomóc” innym członkom grupy wspierającej działania ośrodka. Rezydenci i personel powitali jej przyjście z wielką radością, a ona ma zawsze ciepłe słowo dla każdego, kogo spotka. Półtora miesiąca wcześniej przeszła operację żołądka i straciła ponad 11 kilogramów. Ale Ito Aiko, szefowa grupy, nie była w stanie zmusić jej, by przestała się angażować. Tanaka mogła najpierw znaleźć pracę, później na czas operacji wziąć urlop i nabrać sił we własnym domu, pod okiem pielęgniarek, a następnie powrócić do pracy, a wszystko to w dogodnym dla niej tempie, ponieważ jest członkinią nowej japońskiej spółdzielni starszych osób. Koreikyo, Spółdzielnia Seniorów, łączy cechy spółdzielni konsumenckiej i spółdzielni pracy – tworzonych przez i dla osób starszych. Jej celem jest pomaganie emerytom tak, by jak najdłużej mogli przebywać samodzielnie w swoich domach. Spółdzielnia stara się wspomóc najsłabszych, aby pozostali niezależni, a tym, którzy są w dobrej kondycji, a często stają się ofiarami dyskryminacji ze względu na wiek, próbuje znaleźć pracę, która pomoże im pozostać aktywnymi i wniesie dodatkową wartość w ich życie. Członkowie spółdzielni, tak jak Tanaka, mogą więc być zarówno odbiorcami, jak i dostawcami jej usług. Pierwsza i jak dotąd jedyna spółdzielnia seniorów w Japonii, została założona w 1995 r. przez ponad 70-letniego emerytowanego działacza związków zawodowych, który cierpiał na cukrzycę. Ze względu na nękające go kłopoty zdrowotne, Nakanishi Goshu zaczął szukać sposobów na to, by osoby starsze rozwiązywały swoje problemy niosąc pomoc innym (warto wspomnieć, że we wczesnych latach 70. Nakanishi był jednym z założycieli Związku Osób Starszych i Długotrwale Bezrobotnych). Do maja 2000 r. do oddziałów Koreikyo w całej Japonii dołączyło ponad 27 tysięcy osób, a obecnie organizacja liczy ponad 100 tys. członków i posiada filie w każdej z 47 prowincji kraju.

Spółdzielnia Koreikyo stała się siłą, która zmienia codzienne życie osób starszych w Japonii gruntowniej niż byłoby to w stanie uczynić jakiekolwiek emeryckie lobby. Rozrost Koreikyo jest tylko jednym z licznych sygnałów świadczących o tym, że spółdzielnia dobrze odpowiada na potrzeby powstałe w wyniku zachwiania sytuacji demograficznej w Japonii. – „Nie mam własnych dzieci, nigdy nie wyszłam za mąż” – mówi Yoshida Kyoko, 78-letnia członkini wspomnianej grupy zmieniającej pościel w domu spokojnej starości NewGreen. W czasie II wojny światowej Japonia straciła blisko 3,3 mln młodych mężczyzn. W rezultacie, ponad 2 miliony kobiet nigdy nie wyszły za mąż i nie wychowały dzieci. Ta grupa kobiet, do których zalicza się także Yoshida, zajmowała się głównie starzejącymi rodzicami. Teraz to one potrzebują długotrwałej opieki, wiele bowiem nie ma już nikogo, kto mógłby się nimi zająć. Choć mniej więcej połowa starszych osób w Japonii nadal żyje ze swoimi rodzinami, wciąż spadający wskaźnik urodzeń wskazuje, że w przyszłości podobny los przypadać będzie w udziale raczej niewielu. Tak jak w USA, liczba seniorów stale tu rośnie. – „Ponieważ nie posiadam własnej rodziny, to, że mogę pracować i polegać na Koreikyo, ma dla mnie ogromną wartość” – mówi Yoshida. Dołączając do spółdzielni, wszyscy jej członkowie stają się jednorazowymi nabywcami udziałów (koszt wynosi ok. 50 dolarów amerykańskich, które są zwracane, jeżeli członek opuszcza grupę). Płacą również roczną składkę członkowską – 30 dolarów, która to kwota zawiera także koszt prenumeraty biuletynu organizacji. Cały ten wkład uprawnia spółdzielców do wszystkich usług oferowanych przez lokalną filię Koreikyo. Tak jak inne spółdzielnie na całym świecie, także Koreikyo jest zarządzana demokratycznie. To członkowie wybierają dyrektorów i członków zarządu. Tym, co odróżnia tę japońską grupę od innych,

45


Teoria w praktyce jest sposób, w jaki łączy ona cechy spółdzielni konsumenckich, popularnych w Japonii, oraz spółdzielni pracy, które nie są tam często spotykane. Specjalne znaczki, kupowane na zasadzie przedpłaty, stanowią rodzaj waluty zarówno dla otrzymujących opiekę, jak i dla opiekunów. Spółdzielcy zaopatrują się w bloczki takich znaczków, i po skorzystaniu z którejś z usług oddają ich odpowiednią liczbę członkowi spółdzielni, który się nimi zajmował. Ten z kolei wymienia zebrane znaczki na pensję lub sam z nich korzysta, by zapłacić za inne usługi. Spółdzielnia pobiera niewielką prowizję od każdej transakcji, co pozwala jej opłacić pracowników i finansować rozwój innych inicjatyw.

bnd St Stev

46

Członkowie Koreikyo dyskutują nad tym, jak duża część jej zasobów powinna być przeznaczana na usługi komercyjne, a jaka – na działania spółdzielców na rzecz ich samych. Jednak to, co Koreikyo ma do zaoferowania, znacznie wykracza poza takie podziały. Uświadomiło mi to spotkanie z Uchidą Hiroshim w biurze w Kanagawie. On i jego żona stali się członkami spółdzielni, aby pani Uchida, która cierpi na cukrzycę, mogła korzystać z usług transportowych Koreikyo i dwa razy w tygodniu mieć robioną dializę. Transport jest wtedy trochę tańszy niż przejazd taksówką, a państwo Uchida wolą bliższy kontakt i poczucie bezpieczeństwa, jakie dają im kierowcy ze spółdzielni.

W dniu, w którym go spotkałem, Uchida znajdował się w biurze, szukając dla siebie jakiegoś zajęcia. –„Mieszkam w tej okolicy już od dawna, ale nigdy nie angażowałem się w życie lokalnej społeczności – wyznał. – To o wiele trudniejsze dla mężczyzn niż dla kobiet, gdyż cały ich świat kręci się wokół pracy. Ale w pewnym momencie stajesz przed wyborem: zacząć coś robić, albo siedzieć cały czas w domu, gapiąc się w telewizor, nawet nie zauważając, kiedy zdziecinniejesz”. Członkowie Koreikyo wiele rzeczy robią wspólnie, niejednokrotnie dość znacznie wykraczając poza to, czego można by się spodziewać po tego typu przedsięwzięciu. Poza wszelkimi rodzajami opieki i pomocy domowej oraz transportem osób chorych, oddział w Kawasaki oferuje także usługi krawieckie oraz remontowe i dekoratorskie. Można również skorzystać z wycieczek, grup zainteresowań (robienie na drutach, szycie lalek), możliwości wolontariatu w charakterze pracownika socjalnego, zapisać do kółek czytelniczych i dyskusyjnych, zbierać fundusze dla Koreikyo i organizacji charytatywnych, czy wreszcie zaangażować się w redagowanie spółdzielczej gazetki. W innych częściach kraju, członkowie oddziałów gotują i dostarczają posiłki do domów, prowadzą centra dziennej opieki oraz programy codziennego wsparcia dla osób starszych. Koreikyo staje się także instytucją edukacyjną. W 2000 r. rząd Japonii wprowadził nowy program ubezpieczeń społecznych, dotyczący długotrwałej opieki pielęgniarskiej. W jego ramach zwraca się koszty rodzinom korzystającym z pomocy w domu. Haczyk? Tylko certyfikowani pielęgniarze domowi mogą być opłacani, natomiast nie jest możliwe wynagradzanie członków rodziny osoby korzystającej z opieki. Niemal z dnia na dzień program wywołał ogromne zapotrzebowanie na szkolenia dla domowych opiekunów, pragnących zdobyć certyfikaty. Członkowie Koreikyo najpierw stworzyli dla samych siebie program szkoleń i certyfikacji, by móc stać się domowymi opiekunami, a następnie umożliwili branie w nim udziału wszystkim zainteresowanym. W Japonii nie istnieje żadna masowa organizacja zrzeszająca osoby starsze. Pracownicy Koreikyo postawili sobie dalekosiężny cel uczynienia własnej organizacji rzecznikiem interesów japońskich emerytów. W międzyczasie jednak spółdzielnia stała się siłą, która zmienia codzienne życie osób starszych w Japonii gruntowniej niż byłoby to w stanie uczynić jakiekolwiek emeryckie lobby. – „Wzajemne pomaganie sobie i wspólne robienie różnych rzeczy ma dla ludzi nieocenioną wartość – mówi Uchida. – To jest prawdziwy cel stojący za działaniami każdej spółdzielni, czy to konsumenckiej, czy zdrowia, czy wreszcie dla emerytów. To, co ludzie mogą zrobić razem – to jest właśnie to, co musimy odkryć”. Oferując emerytom nie tylko niezbędne usługi czy zatrudnienie, ale także samodzielność, poczucie sensu i nowe znajomości, Koreikyo zmienia kształt starzenia się w Japonii. Robert Marshall tłum. Marta Zamorska

Tekst ukazał się pierwotnie w YES! Magazine, jesienią 2005 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: www.yesmagazine.org


47

W rozkroku

Alfred Lubrano Pod koniec lat 70. mój ojciec i ja byliśmy kumplami z uczelni. W tym samym czasie, kiedy ja na zajęciach na Columbia University zgłębiałem kolejne dziedziny wiedzy tajemnej, parę przecznic dalej on pracował na rusztowaniach, budując campus tej szkoły. Mój tato zbudował w Nowym Jorku masę budynków, które później nie były dla niego dostępne: college’ów, apartamentowców z mieszkaniami własnościowymi, biurowców. Zarabiał na życie na zewnątrz nich. Kiedy ściany już stały, wszystkie te miejsca niejako zmieniały stosunek wobec niego: jakby przestawał być w nich mile widziany. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale w tamtym czasie nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Bycie „człowiekiem pracy” zaczęło przybierać w naszej brooklyńskiej rodzinie nowe znaczenia. Mojego ojca i mnie łączą więzy krwi, ale dzieli przynależność klasowa. Być pracownikiem umysłowym, a zarazem dzieckiem pracowników fizycznych, oznacza rolę podobną do zawiasu w drzwiach – pomiędzy dwoma zupełnie innym sposobami życia. Będąc jedną nogą w klasie robotniczej, a drugą w klasie średniej, ludzie tacy jak ja – pierwsi w rodzinie absolwenci college’u – są kimś, kogo nazywam Rozkrokowcami (Straddlers), którzy w żadnym z tych światów nie są „u siebie”. Po skończeniu studiów zdałem sobie szybko sprawę, że staję się kimś znacząco innym od moich rodziców. Rzeczy, które ceniłem i wybory, których dokonywałem jako „biały kołnierzyk” wychowany przez „niebieskie kołnierzyki”1 czasem stały w sprzeczności z wyobrażeniami moich staruszków oraz z życiowymi wskazówkami, w jakie mnie wyposażyli. Rozmawiałem na ten temat z wieloma osobami, ciekawy, czy mają podobne odczucia. Tak natrafiłem na niedostrzegany problem: emocji związanych z mobilnością społeczną. Co dzieje się w głowach i sercach tych, którzy po opuszczeniu swojego gniazda, rodzin i przyjaciół z klasy robotniczej, zaczynają stopniowo piąć się na wyższe szczeble hierarchii społecznej? Jeśli pokonujesz kilka z nich w ciągu jednego pokolenia, ryzykujesz, że towarzyszyć ci będzie poczucie rozpaczliwej alienacji od tych, którzy cię wychowali. Kiedy jednak wydaje się, że stałeś się już pełnoprawnym obywatelem nowego kraju, klasy średniej, również możesz poczuć się zagubiony, niezdolny do

Rodzisz się w rodzinie robotniczej, by w dojrzałym wieku znaleźć się o kilka szczebli wyżej na drabinie społecznej. Stajesz się wyobcowany od ludzi, którzy cię wychowali, ale w klasie średniej też nie czujesz się wcale na swoim miejscu. Trwasz w osobliwym stanie zawieszenia, w czymś w rodzaju czyśćca. I wtedy pojawiają się dzieci... znalezienia swojego miejsca. Ludzie tacy jak ja, żyją w przedziwnym stanie zawieszenia, jak gdyby znaleźli się w czymś w rodzaju czyśćca. Niedawno dodatkowo pogłębiłem własną dezorientację: moja żona Linda i ja adoptowaliśmy malutką dziewczynkę z Gwatemali. Wejdzie ona w życie jako członek klasy średniej, bez całego bagażu doświadczeń i wartości, które Linda i ja wynieśliśmy z naszych robotniczych rodzin. Rodzi to wielką liczbę pytań, jak choćby o to, jak uniknąć zepsucia dziecka, gdy stać mnie, by zaoferować mu znacznie więcej, niż mogli mi dać moi rodzice? Jak wpoić jej etykę pracy, gdy jedynym przykładem, jakim mogę jej służyć, jest nie murarz, który zarabia na życie pracą własnych rąk, ale ktoś, kto pisze na komputerze? Wreszcie, jak mogę pomóc naszej córeczce zrozumieć jej miejsce w świecie, skoro sam żyję w próżni? My, Amerykanie, podtrzymujemy pewne mity. Jednym z najtrwalszych jest motyw człowieka sukcesu, który do wszystkiego w życiu doszedł własną pracą. Taka droga miałaby być osiągalna dla każdego, lecz cóż – w praktyce nie zawsze jest to możliwe. Zaledwie co drugi Amerykanin jest w stanie wznieść się ponad status ekonomiczny swoich rodziców, podczas gdy aż 40% z nich nie udaje się go osiągnąć, a 10% zatrzymuje się na dokładnie takim samym poziomie, twierdzi guru w zakresie mobilności społecznej, Michael Hout z University of California w Berkeley. Hołubiony przez nas mit „od pucybuta do milionera” znajduje jakiekolwiek potwierdzenie jedynie w co drugim przypadku.


48

bn M. Jeremy Goldman

Dlatego też gdy udało mi się wybić z klasy robotniczej, było to dla mnie naprawdę „czymś”. Mój ojciec oczekiwał jednak, że lepiej się urządzę pod względem finansowym. Ciężko mu było pogodzić się z moją decyzją zostania zwykłym dziennikarzem prasowym. Długo zachodził w głowę, dlaczego nie dorobiłem się na tej edukacji, którą mi sfinansował, cegła po cegle, i nie znalazłem jakiejś „porządnej”, czyli popłatnej posady, w rodzaju adwokata. Kładzenie cegieł przez trzy dekady wytworzyło w nim zawzięte postanowienie, że nie będę nigdy musiał robić czegoś podobnego. Wyobrażał sobie, że edukacja, łaskawa i szczodra niczym dżin z magicznej lampy, w jakiś sposób wyniesie mnie na uświęconą drogę nieustannego społecznego awansu, przy okazji napełniając mi kieszenie niezgorszą forsą.

Dla wielu rodziców z niższych warstw społecznej hierarchii, studia to jedynie łom, służący do wyważenia drzwi do skarbca korporacji, tak by ich dzieciak mógł mieć lepsze życie niż oni. Nie spostrzegają, że college nie jest jedynie narzędziem, którego używają ich dzieci, ale także instytucją, która „używa” ich potomstwo. Absolwenci w pierwszym pokoleniu przesiąkają koncepcjami obcymi ich pracującym fizycznie rodzinom, w rodzaju dążenia do awansu zawodowego po to, by zyskać spełnienie, niekoniecznie zaś więcej pieniędzy. Dlatego też bywa, że każda dodatkowa dawka edukacji jeszcze bardziej oddala Rozkrokowców od ich rodziców. Jednak w miarę, jak rosła pewna przepaść pomiędzy mną a rodzicami, wcale nie czułem się pewniej w moim nowym świecie. Pierwszego dnia zajęć na studiach znalazłem się w sali pełnej młodych mężczyzn nie noszących skarpetek. Mieli buty, ale skarpet – nie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Zauważyłem także, iż tamci goście nosili pomięte koszule; obrazu dopełniały niechlujne spodnie khaki. Wszystkie te pozornie drugorzędne aspekty nowej dla mnie kultury wymagały osobnych studiów...

Oto znalazłem się wśród absolwentów elitarnych prywatnych ogólniaków, ze swoją wyprasowaną koszulą i spodniami w kant, na dodatek w skarpetkach. Nigdy przedtem nie czułem się tak nie na miejscu, tak zagubiony. Tamci kolesie wyglądali na pewnych siebie, zarozumiałych wręcz. Wyglądało to tak, jakby wszyscy znali się nawzajem, albo przynajmniej byli świadomi wspólnej przynależności do jakiegoś tajnego klubu. Tacy jak oni palili Camele i byli w stanie wypowiadać się na dowolne tematy, od ostatniego meczu Jankesów po sytuację polityczną w Indiach. Wydawali się bystrzejsi, a także bardziej obyci w świecie niż ktokolwiek, kogo znałem. Ku mojemu zdumieniu, studentki z Barnard College2 przychylnym okiem patrzyły na zaczepki tych facetów, którzy na mojej ulicy zostaliby odprawieni z kwitkiem jako sztywniacy, nie mówiąc o tym, że ktoś by ich pewnie obrobił. Muszę zresztą przyznać, że z powodu moich robotniczych korzeni nie miałem pojęcia, że kobiety nie lubią, kiedy nazywa się je „dziewczynami”. U mnie w Brooklynie były same dziewczyny. Kiedy spotykałem się z kimś z Barnard, informowałem ojca, że umawiam się z pewną kobietą. „Dziewczyną – nieodmiennie mnie poprawiał. – »Kobieta« brzmi, jakbyś zabierał na randki swoją babkę”. Kobiety z Barnard miały w sobie tę samą pewność siebie absolwentów prestiżowych ogólniaków – przekonanie, że ulice Manhattanu zostały zaprojektowane z myślą właśnie o nich, a profesorowie tak naprawdę są ich pracownikami. W przeciwieństwie do mnie, nie robiły na nich wrażenia budynki ani bezkres campusu. Tak, jakby granit i marmur były ich przyrodzonym prawem. Były skazane na sukces i pozbawione jakichkolwiek wątpliwości. Należały do tych, dla których wzniesiono uczelniane gmachy. Po zajęciach opuszczałem ich wszystkich i udawałem się do metra na podróż do innego świata, który wydawał się jakby coraz mniejszy. Wysiadałem na swoim przystanku, następnie szedłem ciemnymi ulicami, wzdłuż zamkniętych na głucho włoskich delikatesów oraz domów, których korytarze pachniały jak kapusta z cebulą. Choćby z jedną na sto spotkanych osób nie mogłem porozmawiać o tym, jak minął mi dzień – o chłopakach bez skarpetek, o Platonie, o rosnącej świadomości, że oto istnieje świat ludzi o takiej samoocenie i poczuciu, że im się wszystko należy, jakich nikt z nas nie znał. Jadąc na Broadway, czułem się jak głupek. Kiedy wracałem po zajęciach na stare śmieci, patrzono na mnie jak na snoba. Wyglądało na to, że nigdy nie uda mi się uporać z tym rozdwojeniem. Kiedy powiedziałem moim starym, ile płaciła mi moja pierwsza gazeta w Ohio, ojciec z troską doradził mi, bym znalazł sobie jakąś dorywczą robotę, dla podreperowania budżetu. – „Może mógłbyś jeździć na taryfie?”. Niedługo potem szef działu miejskiego zjechał mnie za jakąś drobnostkę, a ja byłem na tyle nierozsądny, by powiedzieć o tym ojcu podczas wizyty w domu rodzinnym. – „Nie dość, że w tym całym interesie płacą ci grosze, to jeszcze traktują jak popychadło – powiedział z narastającą wściekłością w głosie. – Następnym razem chwyć gościa za gardło, przyciśnij do ściany i uświadom mu, jak strasznym jest palantem”. – „Tato, nie mogę w ten sposób zwracać się do szefa. I nie mogę go tknąć”.


49 – „Zrób to! Zobaczysz, od razu pomoże. Nie można dawać się cwaniakom!”. Powinienem się był spodziewać. Przedstawiciele klasy robotniczej nie mają cierpliwości do biurowej dyplomacji czy korporacyjnego gryzienia się w język, choćby człowieka krew zalewała. Masz do kogoś jakieś pretensje, więc nie oglądasz się na nic, tylko walisz prosto z mostu. W korporacyjnej Ameryce wygląda to zupełnie inaczej. Pracownicy muszą być powściągliwi i beznamiętni, i przenigdy nie okazywać gniewu. Co ma w takiej sytuacji zrobić Rozkrokowiec? Oto w czym problem: jego korzenie tkwią w kulturze, w której szef stanowi wspólnego wroga, a lojalność obowiązuje jedynie wobec kolegów, którzy pracują na podobnych stanowiskach, co ty. Ludzie nie starają się swoją pracą doprowadzić do tego, by kiedyś wykupić zakład remontowy, w którym na co dzień wypruwają sobie żyły. Ich poczucie godności zaspokaja wytrwanie w swoim trudzie i terminowe płacenie wszystkich rachunków. Tymczasem ty idziesz do college’u, by następnie wylądować na ścieżce kariery pracownika umysłowego, na której wymaga się od ciebie deklaracji wierności wobec firmy, nie zaś wobec kumpli z roboty. A miarą sukcesu nie jest mała stabilizacja, o którą walczyli twoi rodzice, lecz ciągły marsz w górę, do którego impulsem jest wpajany przedstawicielom twojej klasy, przyprawiający o bezsenność imperatyw niezadowolenia z pozycji aktualnie zajmowanej w korporacyjnych rozpiskach. Awansuj albo giń. Aby ułatwić sobie tę wielką wędrówkę, być może będziesz musiał ucinać przyjacielskie pogawędki z szefem lub wejść w tyłek temu czy owemu, co dla twoich przodków byłoby wizją rodem z koszmarów. Spróbuj dać sobie z tym wszystkim radę. Nie każdy jest w stanie. Ja na przykład kilkakrotnie wpakowałem się w kłopoty, odzywając się w nieodpowiednich momentach, mówiąc coś otwarcie w sytuacji, gdy milczenie było z punktu widzenia przedstawicieli klasy średniej znacznie mądrzejszą alternatywą. Zwłaszcza w początkach mojej kariery, nie znałem czegoś takiego jak myśl, którą zachowałbym dla siebie. Myślę, że to wszystko dzięki mojemu tacie. Obecnie, na szczęście, mój ojciec nie narzeka już na fakt, że zostałem kiepsko opłacanym dziennikarzem. Myślę, że nauczył się akceptować mnie i to, co robię. Niedawno, dość niespodziewanie, zwrócił się do mnie i powiedział: „To fantastyczna sprawa, zarabiać na życie robiąc to, co się chce”. Odebrałem to jako błogosławieństwo. To, że sam niedawno zostałem ojcem, również oznaczało dodatkowe punkty u mojego staruszka. Tyle tylko, że być rodzicem z klasy średniej, urodzonym w robotniczej rodzinie, również oznacza specyficzne problemy. Jako dziecko z klasy robotniczej, miałem odzywać się tylko wtedy, gdy mnie o to proszono. Moje potrzeby, nie licząc tych absolutnie podstawowych, nie liczyły się. Nikt nie zastanawiał się, czy bawiąc się w kącie salonu „w pełni rozwijałem swój potencjał”. „Karmimy cię, ubieramy, siedź cicho”. W przypadku dzieci z klasy średniej wygląda to inaczej. Badania socjologiczne pokazują, że potomstwo absolwentów college’ów, którzy osiągnęli pewien status społeczny, uczone jest swobodnego wypowiadania się w obecności dorosłych, wożone z jednych rozwijających zajęć na dru-

gie, wręcz zabiega się o jego opinie. To rodzi w dzieciakach poczucie uprawnienia, przekonanie, że ich szczęście jest czymś, co ma istotne znaczenie. Poza tym, dzieciaki z klasy średniej wzrastają otoczone dużą ilością rzeczy – rzeczy, których ja nigdy nie miałem. Kiedy byłem dzieckiem, żyliśmy ściśnięci w mieszkaniu w przemysłowej części Brooklynu, przecznicę od linii kolejowej. Linda i ja jesteśmy obecnie właścicielami trzynastoakrowej stadniny w Południowym Jersey. Boję się, że moja córka przesiąknie poczuciem uprzywilejowania, natomiast nie będzie znała uczucia niepokoju, zatroskania. Że nie będzie rozumiała, że nic z posiadanych przez nią rzeczy nie jest tak naprawdę niezbędne i że nie każdy posiada własnego konia. Mariela będzie wychowywać się z poczuciem, że wiele rzeczy jej się najzwyczajniej należy, a ja nie bardzo wiem, jak można tego uniknąć. Ludzie tacy jak ja idą krok dalej i zastanawiają się wręcz, czy będą lubić swoje dzieci, kiedy te wyrosną na typowych przedstawicieli klasy średniej. Jeden znajomy powiedział mi: „Zobaczyłem swoją córkę w stroju hokejowym za 800 dolarów, na lodowisku płatnym 300 dolarów za godzinę. Nagle zdałem sobie sprawę, że stała się ona takim dzieciakiem, jakich szczerze nie znosiłem, kiedy sam byłem w jej wieku”. To nie tak, że chciałbym, aby moja córka poznała niedostatek, który był moim udziałem, gdy ojciec nie mógł znaleźć pracy. Przyjście na świat w rodzinie robotniczej ma jednak swoje zalety, jak niewzruszona etyka pracy, bezpretensjonalność, prostolinijność w kontaktach z innymi. Gdy tylko będzie w stanie to zrozumieć, moja córka usłyszy o swoich dziadkach-emigrantach, którzy stworzyli tutaj swoje nowe życie; o znaczeniu rodziny oraz o pułapkach tkwiących w przekonaniu, że jest się kimś lepszym od innych; o szacunku, jaki należy się każdej pracy i o tym, jaka jest jej wartość dla naszego rozwoju. Mam nadzieję, że mnie wysłucha. To, czego nigdy nie pozna, to moje rozdwojenie – to, jak jestem zakorzeniony w swojej robotniczej przeszłości, i jak nadal czuję się w klasie średniej niczym imigrant. Być może jest to część mnie, której nigdy nie uda się jej zrozumieć. Mam nadzieję, że przynajmniej spróbuje. Alfred Lubrano tłum. Lech Krzemiński

Tekst pierwotnie ukazał się w „Wabash Magazine”, piśmie studentów Wabash College. Przedruk za zgodą autora. Strona pisma: http://www.wabash.edu/magazine/ Przypisy redakcji „Obywatela”: 1. W amerykańskiej socjologii, ale także publicystyce, do poszczególnych kategorii pracowników zwyczajowo odnosi się przez odwołanie do kolorów koszul. Przykładowo, „niebieskie kołnierzyki” to ci, którzy pracują fizycznie, według stawek godzinowych, „białe kołnierzyki” to pracownicy umysłowi, „zielone kołnierzyki” – zatrudnieni w szeroko rozumianej branży ochrony środowiska itp. 2. Jedna z najbardziej prestiżowych żeńskich uczelni w USA; jej campus przylega do osiedla Columbia University, z którym jest powiązana organizacyjnie.


50

Lektury i konflikt tożsamości

Rafał Bakalarczyk Spór wokół kanonu lektur szkolnych wybucha, ilekroć ktoś chce w nim coś zmienić. Treść owego kanonu jest w społecznej wyobraźni istotna z tego względu, że spora część ludzi podziela optykę, wedle której to, jakie lektury młodzież przeczyta, ukształtuje ją w duchu określonych wartości. Przyjmując ten punkt widzenia w skrajnej postaci, należałoby uznać, iż to, jakie lektury da się dzieciom do czytania, określi to, jakimi ludźmi staną się, gdy dorosną. Spór o kanon lektur staje się zatem fundamentalnym sporem o tożsamość. Dlatego należy traktować go poważnie, choć z realnymi problemami edukacji ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego. Po pierwsze, dlatego, że duża część młodych ludzi nie czyta lektur szkolnych, a są wśród nich i tacy, którzy nie czytają żadnych książek. Po drugie, nawet w przypadku tych, którzy je czytają, wpływ programu szkolnego na osobowość jest stosunkowo niewielki. Oddziaływanie lektur zależy od trzech czynników i ich wzajemnych relacji. Tymi czynnikami są: 1) uczeń (jego otoczenie, potrzeby, zainteresowania), 2) nauczyciel (jego podejście do ucznia, do samego przedmiotu oraz konkretnego omawianego utworu), 3) sama treść programu. Wydaje się więc, że rezultaty programu lub jego fragmentów częściowo zależą od samych książek, od tego, czy są bliskie zainteresowaniom młodzieży, ale w równie wielkim stopniu od sposobu omawiania, od tego, czy się o nich dyskutuje i zachęca do wyrabiania indywidualnego stosunku do poznawanego tekstu. Widać wobec tego znaczną rozbieżność pomiędzy treścią i przebiegiem sporu a problemami, których w założeniach ma dotyczyć. Spór z dydaktyczno-wychowawczego przeradza się w kulturowo-tożsamościowy (co samo w sobie nie jest jednoznacznie niekorzyst-

ne). Problem z samym sporem zaczyna się wtedy, gdy debata wokół fundamentalnych zasad przeradza się w konflikt stanowisk w swej istocie niekiedy niemalże fundamentalistycznych. Sama rozbieżność stanowisk, która zrodziła się z potrzeby odpowiedzi na pewne problemy, staje się osobnym problemem, który nie dość, że nie rozwiązuje, to jeszcze w moim odczuciu utrudnia zmierzenie się z dylematami edukacyjnymi.

Jakie kryteria?

W tygodniku „Przegląd” z 4 maja 2008 r. prof. Magdalena Środa odpowiedziała na pytanie, kto i według jakich kryteriów powinien ustalać listę szkolnych lektur obowiązkowych. Wypowiedź ta w kwestii proponowanych podmiotów decyzyjnych (w połowie nauczyciele, w połowie rada złożona z pracowników naukowych) wydaje się ciekawa, natomiast propozycja kryteriów wyboru lektur jest dość typowa. I to w tym poglądzie, a także w jego typowości dostrzegam poważny problem swoistej społecznej impotencji w myśleniu o reformach edukacji, jak również stanu świadomości dużej części polskich elit, uważających się za postępowe. Argumentacja prof. Środy za tym, by ludzie nauki mogli współdecydować o ustaleniu kanonu lektur, jest następująca: „Chodzi o wyłonienie kanonu tekstów na poziomie światowym, a nie tych, które są wyrazem narodowych sentymentów i religijnego serwilizmu”. Nie wiem, dlaczego akurat ludzie nauki mieliby gwarantować wyzwolenie się z owych rzekomych „sentymentów” i „serwilizmu”, skoro należą do tego samego społeczeństwa, co pozostali. Trafny, a z pewnością wart dyskusji wydaje się pomysł umożliwienia nauczycielom współdecydowania o doborze lektur. Warto byłoby jednak ową koncepcję skonkretyzować i wyjaśnić. Teoretycznie wydawałaby się korzystna sytuacja, w której każdy z nauczycieli ustala połowę (a przynajmniej część) lektur. Główną korzyścią takiego rozwiązania byłaby możliwość ograniczenia sytuacji, w których nauczyciel omawia lekturę bez przekonania lub wbrew swoim upodobaniom, a w konsekwencji – zniechęca do niej. Podejrzewam jednak, że Magdalenie Środzie chodziło o współudział nie w opracowaniu autorskiego programu w danej szkole, lecz w ustaleniu ogólnego kanonu.


51 Wówczas korzyść, o jakiej mówiłem w kontekście poprzedniej interpretacji postulatu, nie wystąpiłaby, aczkolwiek myślę, że mimo wszystko byłby to krok w dobrym kierunku. Szczegóły tego pomysłu (podejrzewam, że już wcześniej formułowanego) są kwestią wartą merytorycznej dyskusji. Moje obiekcje dotyczą przede wszystkim uzasadnienia, jakie formułuje Magdalena Środa.

przyjmując daną narrację, że były też inne punkty widzenia, częściowo tylko zrealizowane w tekstach kultury. Warto mieć pełniejszy obraz, zestawić ze sobą różne spojrzenia, np. omawiając Sienkiewicza jako pisarza tworzącego „ku pokrzepieniu serc”, warto skonfrontować go z krytykami, takimi jak Stanisław Brzozowski czy Witold Gombrowicz. Historia literatury w ramach licealnego programu nauczania języka polskiego powinna bowiem, po pierwsze, przekazywać pewną wiedzę o historii literatury czy szerzej – kultury, a więc pełnić funkcję poznawczą. Po drugie natomiast, kształtować osobowość w wymiarze nie tylko intelektualnym czy estetycznym, ale i światopoglądowym. Nie tylko po to omawiamy utwór, aby dokładnie poznać go samego w sobie, czy nawet świat, który opisuje, ale też po to, aby stanowił dla nas punkt odniesienia, najlepiej dla przeżyć i problemów naszego życia. Obie te funkcje są w zależności od wybranego tekstu kultury różnie rozłożone. Część tekstów, jak np. „Pieśń o Rolandzie” czy „Bogurodzica”, mają przede wszystkim wartość poznawczą, a inne (zazwyczaj jest to literatura współczesna) bardziej sprzyjają refleksji na temat rzeczywistości. Można tu zadać pytanie, czy którąś z tych funkcji warto na danym szczeblu edukacji uznać za nadrzędną wobec drugiej. To jednak jest już konkretne zagadnienie metodyczne, którego nie podejmę się tu omówić.

Co konkretnie miałoby stanowić ów „światowy kanon”? Prof. Środa pisze wprost: „O ile czytanie Homera, Goethego, Gombrowicza, Szymborskiej, Herberta wydaje mi się istotne z punktu widzenia »kanonicznego«, o tyle Sienkiewicz, Żeromski czy Jan Paweł II »kanoniczni« na pewno nie są”. W kontekście tego, co włączyć do kanonu, prof. Środa skromnie dodaje „wydaje mi się”, ale już co do tego, kogo zeń wykluczyć, nie ma żadnych wątpliwości („kanoniczni na pewno nie są...”). „Sienkiewicz powiela narodowe dziwaczne stereotypy i przeinacza historię, Żeromski odwołuje się do problemów, które dzisiejszej młodzieży wydają się zupełnie obce, a Jan Paweł II to żadne pisarstwo, tylko zbiór sentymentalnych ogólników” – przekonuje prof. Środa. Dyskusyjna diagnoza. Można się nie zgadzać z poglądami Sienkiewicza, Żeromskiego czy Jana Pawła II, ale czy stanowi to powód, by odmówić im istotnej roli w kształtowaniu naszego dziedzictwa kulturowego? Żeromski, świadek ideowych zmagań Polski trzech pokoleń, był czołowym przedstawicielem „pisarstwa zaangażowanego”, a jego poglądy odzwierciedlały niepokoje i dylematy Polaków (zwłaszcza inteligencji) świeżo po odzyskaniu niepodległości. Z kolei Sienkiewicz wyrażał i kreował nastroje części Polaków w czasach zaborów. Jeszcze inny zakres doświadczeń próbował przedstawić Jan Paweł II. Niezależnie od różnic czasowych i zwłaszcza silnych rozbieżności światopoglądowych między nimi wszystkimi, a także tego, że nie wszystkie ich poglądy podzielamy, nie sposób odmówić im wkładu nie tylko w polską kulturę, ale także w kształtowanie mentalności szerokich kręgów społeczeństwa. Nawet jeśli dziś ich poglądy mogą niekiedy nie współgrać z tym, co nazywamy współczesną demokracją liberalną, wyrażają pośrednio kontekst historyczny, z którego się wywodzili i na który próbowali wpływać. Na takiej zresztą samej zasadzie, jak Goethe wyrażał i współtworzył kontekst wczesnoromantycznej kultury niemieckiej, a Herbert i Gombrowicz kreowali postawy odnoszące się do doświadczeń XX wieku. Jedni są tak samo partykularni, jak i drudzy. Wszystkie wspomniane postacie przedstawiały rzeczywistość pośrednio i z określonego ideologicznie i społecznie punktu widzenia. To, co pisze Goethe czy Sienkiewicz, nie jest jedyną prawdą w kwestii tego, co było, lecz wyrazem możliwego stosunku do tamtych zdarzeń ze strony ich uczestników, który to stosunek został przetworzony w ich umysłach, a następnie w utworach w swoisty obraz. Mimo że nie jest to obraz całkowicie wierny czy obiektywny, to z niego najpełniej poznajemy tamte czasy i właśnie dzięki temu elementowi subiektywizmu tamten świat może wydawać się nam tak fascynujący czy godny zainteresowania. Pamiętajmy,

bd Jedediah Laub-Klein

Jaki kanon?

Jakie problemy?

Powróćmy do wspomnianych autorów lektur. Jan Paweł II uosabia konserwatywny światopogląd, zwłaszcza wobec kwestii gender, które dla Magdaleny Środy są szczególnie istotne. Nie dziwi mnie jej dystansowanie się wobec poglądów papieża, a zwłaszcza wobec osób, które roszczą sobie wyłączność prawa do interpretacji jego myśli i czynią to w sposób skrajny. Jednak owo roszczenie znacznie częściej wypływa z instrumentalnego posługiwania się JP2 jako symbolem niż z głębokiego wniknięcia w treść jego nauki. Znaczna część młodych ludzi, którzy określają się jako „pokolenie JP2”, jak również tych, którzy się od tego odcinają, zupełnie nie zna treści nauczania papie-


52 ża, nie mówiąc już o znajomości myśli Karola Wojtyły jako fenomenologa i personalisty. Jeśli już mają się na niego powoływać, czy nie lepiej, żeby robili to na gruncie choćby elementarnej znajomości rzeczy? Po co więc z tego rezygnować – czy nie lepiej szukać tego, co nam bliskie oraz tego, na co przystać nie chcemy?

ich problemów egzystencjalnych i społecznych w tych rozterkach, przed jakimi stali Judym, Baryka czy Gajowiec. Utrwalanie w kulturze poglądu o anachroniczności tych zagadnień utrudnia wykrystalizowanie się postaw inteligencji zaangażowanej wśród osób będących w okresie dynamicznego kształtowania osobowości – licealistów.

bnd Mrs. Maze

Jaki uniwersalizm?

Co do Żeromskiego, to prof. Środa arbitralnie konstatuje, iż „odwołuje się on do problemów, które wydają się dzisiejszej młodzieży zupełnie obce”. No cóż, będąc osobą, która nie tak dawno ukończyła edukację licealną, mogę przywołać siebie jako żywy dowód tego, że problemy, o których pisał Żeromski, wcale nie muszą być odległe młodym ludziom. Prawdą natomiast jest to, że zainteresowanie jego książkami jest znikome. Ale to, że większość młodzieży nie sięgnęła po Żeromskiego, a druga grupa traktuje jego pisarstwo jako anachronizm, nie musi wynikać z nieprzystawalności tych problemów do zmagań dzisiejszych Polaków. Przyczyną może być natomiast to, że realnych zmagań z określeniem swego miejsca w świecie i społeczeństwie nie umiemy przełożyć na podobne w swej istocie doświadczenia, tyle że zawarte w języku zagadnień minionej epoki. Przesłanie Żeromskiego, który ukazuje niejasność kierunku, w jakim ma ewoluować społeczeństwo, jak również dramat osób, które czuły się odpowiedzialne za otoczenie, wydaje się mieć wymiar nie tylko historyczny. Tyle że dzisiejsza kultura w znikomym stopniu pomaga odnaleźć analogie dla swo-

Z kolei Sienkiewiczowi, którego obecność w kanonie lektur wywoływała szczególne emocje także w czasie urzędowania poprzedniego ministra edukacji narodowej, warto poświęcić więcej uwagi. Autor „Trylogii” w ostatnich latach stał się w oczach wielu osób patronem „zaściankowości”, polskiego nacjonalizmu, konserwatyzmu i obskuranckiej wersji katolicyzmu, a w najlepszym przypadku – nudnawego anachronizmu, którym męczy się młodzież i usypia jej samodzielne myślenie. Dla oponentów stał się zaś symbolem walki o narodową godność i pamięć, o polską tradycję literacką, o narodową tożsamość. Oba poglądy są upraszczające w sposób szkodliwy dla samego dzieła i jego czytelników. Ale pierwszy z tych nurtów myślenia, prezentujący dorobek pisarza jako swoistą „Biblię ciemnogrodu”, wydaje mi się szczególnie krzywdzący, a nawet niebezpieczny. Zresztą wyraża on coś znacznie głębszego niż tylko stosunek do danej książki. Chodzi tu o status lokalności w unifikującym się świecie. Magdalena Środa, jak również wiele innych osób wypowiadających się na ten temat w podobnym duchu, ma skłonność przeciwstawiania tego, co „światowe” – temu, co narodowe, lokalne, historyczne. Przeciwstawienie to ma w jej słowach wartościujący odcień. Żeromski i Sienkiewicz według tego sposobu myślenia są niezbyt warci omawiania, gdyż wyrażają minione doświadczenia Polski, która dziś traci na znaczeniu, a próby zachowywania tego jawią się jako wsteczne. Może jednak warto zadać pytanie, czy zanurzenie w kontekst historyczny czyni coś niewartym uwagi? Zresztą, czy np. Goethe i Homer nie wyrażali myślenia swojej epoki i swojego kraju w takim samym stopniu, jak Sienkiewicz, łącznie z obecnymi wówczas przesądami oraz wyobrażeniami religijnymi? Po drugie, na jakiej podstawie mielibyśmy przyznać wyższość temu, co światowe nad tym, co lokalne? Idzie chyba za tym głębsze przekonanie, marzenie o uniwersalizmie i jednocześnie otwartości, które można przeciwstawić partykularyzmom i zamknięciu horyzontów. Wszelkie lokalności jawią się w tej wizji jako coś gorszego. Czy jest to jednak uniwersalizm, do którego należy zmierzać? Dla mnie uniwersalizm nie oznacza homogenizacji, usunięcia różnic, lecz próby uznania ich i – do pewnego stopnia – pogodzenia. Nie chodzi o to, aby wyeliminować z dyskursu to, co lokalne, lecz uznać (w pewnych granicach) to, co lokalne i otworzyć na poznanie i uznanie innego lokalnego partykularyzmu (również na określonych dwustronnie zasadach). Jeśli pragniemy otwartego stosunku wobec historii i jednocześnie zorientowania na przyszłość, musimy uznać naszą przeszłość z jej wadami i zaletami.


53 Jaka debata publiczna?

Tymczasem postawa „liberalnych” elit wobec owej lokalnej tożsamości sprzyja właśnie gwałtownej reakcji tradycjonalistycznej, która w ostatnich latach – na kanwie oczywiście także wielu innych spraw, ale ukazujących podobny mechanizm społeczny – uzyskała swoją reprezentację polityczną w wariancie dość skrajnym. Jej przedstawiciele, jak w poprzednim rządzie Roman Giertych, nakręcają ten oparty na niechęci dyskurs i w służbie swego programu przedstawiają Sienkiewicza jako bastion polskości, co z kolei budzi jeszcze większą awersję liberalnych elit i ich wychowanków. Zresztą obie te postawy wzajemnie się napędzają. Obie strony nie słuchają się, lecz chcą zdyskredytować adwersarza. Przy tym strona liberalna wydaje mi się bardziej nieautentyczna. O ile ludzie Giertycha przyznają się do afirmacji określonej wersji myślenia partykularnego, o tyle ich przeciwnicy przedstawiają się jako obrońcy tego, co uniwersalne, a de facto bronią innej, równie partykularnej wizji. Nie chcę mówić tu o cynizmie, gdyż zapewne część z nich (zresztą po obu stronach) święcie wierzy w to, co mówi, tyle że do niczego konstruktywnego to nie prowadzi. Spór między wizją polskości Gombrowicza a Sienkiewicza mógłby być intelektualną dysputą na temat odmiennych wizji tożsamości. Bo rzeczywiście były to dwie, kształtowane zresztą przez inne konteksty historyczne, wizje patriotyzmu. Tyle, że obecnie spór ten nie jest konfrontacją dwóch pomysłów na patriotyzm, lecz zatargiem między „łże-elitami” a „ciemnogrodem”, jak obie strony wzajemnie się określają. Co więcej – i co ważniejsze – spór ten nijak się ma nie tylko do koncepcji patriotyzmu, ale przede wszystkim do realnej sytuacji w szkołach. Absurdalność sporu o to, którą z lektur wykreślić, a którą dodać, polega choćby na tym, że młodzieży w większości jest to obojętne, bo i tak czytanie ich traktują jako przymus, szkoła zaś rzadko uczy, jak odnieść zawarte tam treści do własnego świata przeżywanego. Gdy Giertych chciał usunąć Gombrowicza, podniosło się larum, że młodzieży odbierana jest możliwość czytania ich ukochanej lektury. Otóż, jest to bardzo wątpliwe. Myślę, że gdyby nie działania ministra, mało kto z młodzieży darzyłby tę książkę takim zainteresowaniem i atencją. Poza tym mam wątpliwość, czy i po tym nastąpiło jakieś głębokie zainteresowanie wieloaspektowym przesłaniem tej książki, czy raczej efemeryczna chęć zamanifestowania swej niezgody na działania Giertycha, jak również kulturowej różnicy względem jego środowiska. To prawda, że – mówiąc Gombrowiczem – Sienkiewicz większości młodzieży „nie zachwyca”, ale tak samo nie zachwyca jej Gombrowicz. I główną przyczyną wcale nie musi być sama treść książek, lecz to, jaki robi się z nich użytek. Bo to, jaką lekturę się wybierze, jest drugorzędne wobec tego, jak się ją omawia, czy pozwala się przy tym na indywidualne podejścia zarówno nauczycielowi, jak i uczniowi. A owo indywidualne podejście i uwewnętrznianie przeżyć, związane z lekturą, musiało ulec ograniczeniu w momencie, gdy program szkolny i dyskurs publiczny wypracowały podejście, zgodnie z którym przeczytanie lektur ma służyć zapoznaniu się z określonymi pojęciami, toposami i kodami semantycznymi, których trzeba użyć następnie

na maturze, na olimpiadzie przedmiotowej lub w innej sytuacji, w której możemy odróżnić się od tych, którzy owych kodów nie przyswoili...

Jakie elity?

Widzimy, że logika podziałów w systemie edukacyjnym współgra z tą, którą znamy z debaty publicznej. Pamiętajmy, że owa debata publiczna to nie tylko politycy, ale w równie dużym stopniu komentatorzy, ludzie kultury i autorytety intelektualne, jak właśnie prof. Magdalena Środa. Zainteresowanie elit intelektualnych pomysłami zmian lektur okazało się zadziwiająco wysokie. Sam fakt zaangażowania w tę kwestię jest zapewne pozytywny. Niepokoić może natomiast jednostronność tego zaangażowania, jak również to, że brak takiego zaangażowania w inne sprawy związane z wychowaniem. Czy potrafimy np. wyobrazić sobie listy intelektualistów i tak liczne protesty wobec problemu, jakim jest odsetek niedożywionych dzieci? Oczywiście można stwierdzić, że w przypadku lektur mamy do czynienia z konkretnymi posunięciami władz lub ich zapowiedziami, zaś tam mówimy o dramatycznej kumulacji wielostronnych i długofalowych zaniechań społecznych. Dobrze, ale również mizerny w porównaniu ze sprawą lektur był odzew intelektualistów wobec innych propozycji reform (nawet włączając w to program „zero tolerancji” ministra Giertycha). Zarzut ten nie dotyczy akurat Magdaleny Środy, która wielokrotnie zabierała głos w różnych sprawach, nie reprodukując schematów dyskursu, lecz wprowadzając opinie nowe lub eksponując te istniejące, tyle że słabo widoczne i nie dość reprezentowane. Wobec tych wszystkich przejawów dotychczasowego jej uczestnictwa w sferze publicznej mam tym większy problem z omawianą wyżej wypowiedzią. Wiem, że w świetle kontekstu, w jakim się pojawiła, należy widzieć w niej raczej spontanicznie wyrażoną opinię, niż dokładnie ugruntowane tezy. Nie chcę bynajmniej dyskredytować osoby (którą nota bene cenię personalnie), ale pewną możliwą formę świadomości i wynikającą z niej postawę. Dla wielu innych ludzi nauki czy kultury, dyskusja wokół kanonu lektur była jednym z najsilniejszych z dotychczasowych bodźców do zabrania publicznie głosu. Nie jest to zresztą nic zaskakującego. Po prostu, manipulacja przy lekturach wyzwoliła najsilniejsze poczucie zagrożenia tożsamości, i to po obu stronach barykady. Ale mimo różnicy jakościowej między tymi zmianami a tamtymi, przesłanki do zaangażowania (krytycznego lub afirmującego) są w pozalekturowym kontekście również wystarczające, a moim zdaniem, nawet silniejsze. Należałoby wobec tego wyrazić życzenie względem postawy elit, której przykładem jest wypowiedź prof. Środy. Potrzeba bardziej refleksyjnego podejścia do dystynkcji powstałych na bazie tożsamości kulturowej, a także – i przede wszystkim – rozciągnięcia zaangażowania na sprawy pozakulturowe, na sprawy całości lub wybranych elementów systemu społecznego (np. edukacji), a nie tylko poszczególnych, najbardziej jaskrawych decyzji politycznych. Rafał Bakalarczyk


chwila oddechu

Po prostu jesteśmy stąd z Hubertem „Spiętym” Dobaczewskim z zespołu Lao Che rozmawia Marek Cieślak

Wasz zespół wyrasta ze środowiska muzyki metalowej, bliski jest też klimatom punkowoalternatywnym. Taka muzyka jest najczęściej „kosmopolityczna”. Wy jednak przekraczacie tę barierę – twórczość Lao Che jest bardzo „polska”, zanurzona po uszy w tutejszym klimacie kulturowym i w naszej historii. Na ile to wszystko stanowi świadomy zamysł, a na ile niezamierzony efekt tego, co tkwi w Was jako artystach? Hubert Dobaczewski: Patriotyzm to dość wyświechtane słowo. Jeśli ktoś mnie o niego pyta, to już mi się czasem nawet nie chce odpowiadać, jaki mam do niego stosunek. Granica jest bardzo subtelna, bo patriotyzmem można sobie łatwo mordę wycierać i wykorzystywać go w złych celach.

Hubert „Spięty” Dobaczewski (ur. 1974) – wokalista, gitarzysta, autor tekstów. Z wykształcenia ekonomista oraz technik samochodowy, zarabia na życie jako kierowca ciężarówki. Występował w deathmetalowym zespole Aberration oraz hardcore’owym Hope I, następnie udzielał się w hiphopowym Koli, którego muzycy w 1999 r. założyli Lao Che. Pochodzi z Płocka. Miłośnik żeglarstwa.

b Ola Zasina

54

Jeśli chodzi o naszą płytę „Powstanie warszawskie”, to zainteresowaliśmy się raczej w tym kontekście samym tematem solidarności, tym uduchowieniem, gdy ludzie na pozór sobie obcy, podczas okupacji troszkę się do siebie zbliżali, czego kulminacją było powstanie, na które szli „ramię w ramię”. Chodziło nam o takie bardzo społeczne zjawisko, a potem się okazało, że ludzie odbierali tę płytę jako „neopatriotyczną”, zaczęła ona żyć własnym życiem. Zafascynowała nas międzyludzka interakcja i fajny, „harcerski” klimat; można było sobie wyobrazić te chwile. Jestem takim człowiekiem, że często zastanawiam się, jak odnalazłbym się w różnych czasach.

Nie chodzi konkretnie o powstanie warszawskie, ale po prostu o moment, kiedy wybucha wojna, bo wcześniej czy później jakiś konflikt na pewno będzie. Nie wiem, czy za naszego życia, ale czasem sobie na ten temat rozmyślam i umiejscawiam siebie w takiej sytuacji. Jest to temat bardzo uniwersalny i sądzę, że również dlatego ludzie zaczęli się nim interesować, bo pomyśleli, że mogliby wziąć udział w czymś takim, jak powstanie, albo że nie wzięliby udziału, albo jak by się zachowywali. Zaczęła się dyskusja, która potoczyła się swoim torem, ale my „Powstanie warszawskie” zrobiliśmy bardzo „wewnętrznie” – nikt z nas nie myślał, żeby zrobić płytę patriotyczną czy spróbować kogoś zainteresować historią. Właśnie o to chodzi, że nawet nie myśleliśmy o tym, iż ktoś może się tym żywo zainteresować. Robiliśmy ją we własnym gronie, wycofani, bez żadnych oczekiwań. Okazało się, że ludzie się z tym mocno utożsamiają i zaczęli na ten temat rozmawiać. Ze względu na tematykę „polskość” tej płyty jest niezaprzeczalna, ale Wasze pozostałe albumy też są nią nasiąknięte, choć w sposób mniej oczywisty. Nad płytą „Gusła” unosi się duch słowiańszczyzny, Mickiewicza, Leśmiana. Z kolei „Gospel” to takie dość typowe dla Polaków zmagania z kwestią religii, taka „rozmowa z Panem Bogiem”. A w dodatku Wasze teksty, te ciągłe zabawy słowem, skojarzeniami, rymem, to wypisz-wymaluj Jasieński czy Młodożeniec... H. D.: Jeśli chodzi o naszą pierwszą płytę, to chcieliśmy zrobić jakiś concept album, a ja sobie wymyśliłem przeniesienie fabuł z czasów średniowiecznych, bo ten temat również lubię. Też jest może nieco wyświechtany, ale te wątki „słowiańskie” to ważny element naszej kultury. Przykładowo, zna się Mickiewicza, czy to ze szkoły, czy z fascynacji wyniesionych z domu, dlatego każdy Polak to rozumie i się do tego w mniejszym lub większym stopniu „dostraja”. Pomyśleliśmy, że jeśli jesteśmy stąd, to czemu nie eksplorować właśnie czegoś takiego. To jest fajny klimat, zwłaszcza gdy dochodzi do tego trochę tajemniczości, jak gusła i atmosfera Kresów, a my chcieliśmy zrobić mroczną płytę. I tak się to jakoś samo potoczyło.


55 Płyta „Gospel” też w pewien sposób porusza polskie wątki. Pogranicze duchowo-religijne, katolicyzm jakoś tak pogubiony, też są wpisane w naszą kulturę, same przez się. Na tej płycie są rzeczy uniwersalne, ale wszystko wpisane w naszą kulturę. Również dlatego, że będąc ludźmi stąd, śpiewamy po polsku. Nasz język jest ciekawy i można z niego fajnie czerpać, np. sięgać do języka kolokwialnego czy „prasłowiańskiego”... Jest dużo możliwości, żeby sobie w nim pogrzebać. W Waszej płytowej trylogii polskość została pokazana z bardzo różnych stron, w sposób daleki od podręcznikowej sztampy. Czy macie poczucie, że praca nad takim materiałem jakoś zmieniła Wasze spojrzenie na własne korzenie? A może macie takie sygnały od słuchaczy? H. D.: Wszystkie trzy płyty różnią się od siebie i podejmują pewien polski wątek kulturowy w inny sposób. W „Powstaniu warszawskim” najmocniej zahaczamy o postawę patriotyczną, taką najbardziej elementarną: jesteśmy tu i teraz w naszych granicach, a ktoś przychodzi i nas stąd wygania, morduje, gwałci... To są już bardzo silne emocje i społeczność musi się w jakiś sposób zintegrować, skonsolidować i wspólnie przeciwko temu wystąpić. Tutaj wątek Polski jest jasno postawiony. Jeśli zaś chodzi o pozostałe płyty... Tak naprawdę, to trzeba by zapytać słuchaczy. Mnie na pewno z czasem one zmieniły. Kiedy robię jakąś rzecz, powiedzmy te „Gusła”, to jestem zafascynowany określonym tematem, daję się mu ponieść. Mija rok, dwa, niedługo będzie tych lat dziesięć od wydania płyty, i wydaje mi się, że z każdym rokiem nabieram do niej właściwego dystansu i siebie w jakiś sposób dookreślam. Bo w momencie, kiedy się robi płytę, to nie wiem, czy można w ogóle mówić o jakiejś świadomości. Trzeba po prostu ją zrobić i trochę czasu musi upłynąć, by można było coś powiedzieć na temat tego, co się w nas zmieniło. Oczywiście „Powstanie warszawskie” to dla nas i dla publiczności ogromne emocje, wzruszenie – i to sprzężenie zwrotne czuliśmy na koncertach. Teraz już może nieco mniej, najbardziej intensywnie było zaraz po wydaniu płyty w 2005 r. Gdy się patrzy na innych ludzi, człowiek sam jest wzruszony, śpiewając „Niech żyje Polska niepodległa” i widząc, że oni się całym sercem z tym utożsamiają. Natomiast co do tego, jak to ludzi zmienia: myślę, że się cieszą, że jest zespół, który podejmuje wątki polskie, że ktoś się z nimi próbuje zmierzyć. Pracując nad „Gospel” nie zakładałem, że to będzie trzecia część jakiejś trylogii o polskiej kulturze, tylko chciałem zrobić płytę bardziej osobistą tekstowo. A wyszedł z niej obraz człowieka żyjącego w Polsce, kraju o katolickich korzeniach, ale nie za bardzo pogodzonego z tym nurtem, niezbyt odnalezionego w jego wartościach. Pokazaliśmy ten wątek kulturowy w sposób nie tyle negatywny, co momentami kontestatorski, z pewną ironią i nutą prowokacji – żeby może bardziej się zastanowić nad pewnymi sprawami. Trudno jest mi jednak powiedzieć, jak wygląda związek emocjonalny słuchaczy z tymi treściami, co one w ich życie wnoszą, a tym bardziej za to odpowiadać.

Ważnym aspektem Waszej twórczości jest ironia, przymrużenie oka. Na „Powstaniu warszawskim” ukazaliście powstańców jako zwykłych ludzi, bez całego tego martyrologiczno-pomnikowego zadęcia. Na najnowszej płycie podobnie robicie w odniesieniu do tematyki metafizycznej i biblijnej... Taka Wasza natura, czy może boicie się, że podejmowanie takich tematów bez ironii grozi popadnięciem w patos, sztywniactwo, że zostanie to wyśmiane? Patriotyzm to dziś postawa raczej „obciachowa”, zwłaszcza w środowiskach artystycznych. H. D.: Takie nieco ironiczno podejście miałem od płyty „Powstanie warszawskie”, bo na „Gusłach” nie do końca udało się zdystansować od tematyki, tak myślę z perspektywy czasu. Natomiast właśnie przy pracy nad „Powstaniem”, zapoznając się z historiografią i historiami fabularnymi z tego okresu, bardzo nam zależało, żeby pokazać tamte wydarzenia z innej perspektywy. Bo jak się czyta te książki, natrafia się na mnóstwo fajnych, mocnych opowieści, wzruszających lub mrożących krew w żyłach. Przez kolejne dekady gdzieś zostało to zatracone i zrobiła się z tego taka patetyczna ikona. W przypadku „Gospel” jest podobnie. Tematykę duchowo-religijną starałem się podejmować w taki sposób, żeby ją odciążyć od tej nietykalności: oto znowu jest pewna ikona, więc lepiej się z tym nie mierzyć, nie prowokować, bo… lepiej nie. Wiesz, jest to też wyraz moich osobistych poszukiwań duchowych, stawianie pytań. Pewien kryzys tu istnieje, więc nie będę ściemniał: jeśli wziąłem się za taki temat, to jestem zobowiązany do tego, by mówić prawdę, więc czasami podchodzę do niego kontestatorsko. Jest coś takiego, jak wentyl bezpieczeństwa, i ironię wykorzystuję właśnie w tym celu: żeby samemu się zdystansować i pomóc w tym ludziom, którzy będą przeżywać nasze piosenki. We wszystkim jest potrzebny złoty środek, równowaga. Natomiast my – mówię o ludziach – mamy tendencję do popadania w skrajności. Dlatego czasami trzeba się zastanowić, przystanąć, może zrobić krok w tył albo nawet zawrócić zupełnie, poszukać, pokręcić się, zejść na manowce... Człowiek musi błądzić – niech szuka, niech błądzi, ma do tego pełne prawo. A propos skrajności: świadomie czy nie, wytyczyliście swoistą „trzecią drogę”. Z jednej strony w Polsce mamy zespoły, które mniej lub bardziej udanie kopiują zachodnie wzory. Z drugiej, po tematykę związaną z polskością sięgają niemal wyłącznie niszowe, skrajne i odpychające zespoły związane z subkulturą skinheadów. To chyba trochę niewdzięczne zadanie, być takim „samotnym białym żaglem”. H. D.: Wiadomo: część ludzi to chwali i jakoś się z tym identyfikuje, ale są i tacy, którym to w ogóle nie pasuje. Widzą w nas zespół pogrążony w polskiej kulturze, podkreślający ją w sposób przesadny. Myślę, że płyta „Gospel” była krokiem w kierunku zmierzenia się z tym ciężarem polskości, jaki miały „Powstanie warszawskie” i „Gusła”. Ale ponieważ umiejscawiałem siebie w tych tekstach, a jestem Polakiem, to ta polskość gdzieś tam się znowu pokazała, spontanicznie.


chwila oddechu Powiedziałeś, że jesteśmy jak samotny biały żagiel... Coś w tym jest. Z jednej strony pasuje mi, że jestem na rynku outsiderem, że nie można mnie nigdzie przypiąć. Z drugiej, jest zawsze taka myśl: kurczę, ja tu nie pasuję. Jadę na jakiś festiwal czy juwenalia, grają przed nami czy po nas różne zespoły i zawsze mam rozterki tego typu, że one są fajniejsze, a my wiecznie z tym powstaniem, aż się można zrzygać. Ostatnio zafascynowało mnie na przykład Mitch&Mitch. To jest naprawdę fajne granie: bez żadnego kompleksu, bez nacisku na cokolwiek, uniwersalne – to jest szczególnie ważne słowo. A my to jesteśmy... takie polskie kartofle. Więc czasami miewamy kompleksy, ale potem wychodzimy na scenę, gramy to „Powstanie” i znowu pojawia się wzruszenie i jest fajnie, gramy sobie jakiś mroczny klimat z „Guseł”, piosenkę o Chrystusie z „Gospel” – i też jest fajnie.

Mnie się podoba, kiedy w twórczości jest się odważnym: nawet jeśli ktoś nam przypnie jakąś etykietkę, np. że zespół jest tak polski, że słabo się robi, to może być tak, że czwartą płytą pokażemy zupełnie nowe oblicze; gra się ciągle toczy. Wydaje mi się, że już płytą „Gospel” odnaleźliśmy się w trudnej sytuacji, w której postawiliśmy się „Powstaniem warszawskim”. Ta płyta jest inna, sądzę, że dość urozmaicona i że ma coś w sobie. Nie spoczęliśmy na laurach i poszliśmy dalej, weszliśmy do troszeczkę innej rzeki. Mam nadzieję, że to nie jest ostatnia w miarę wartościowa płyta Lao Che – wartościowa w tym sensie, że każda była na swój sposób inna. Dlatego, tak jak mówiłeś, trudno nas porównać do jakiejś innej kapeli. Mnie bardzo pasuje istnienie poza jakimkolwiek ściśle określonym nurtem muzycznym czy kulturowym. Czasem jest lęk, czy uda się nawiązać kontakt z publicznością, ale potem się okazuje, że ktoś docenia naszą wrażliwość – i to jest fajne. W mediach często można natknąć się na opinię, że „dzisiejsza młodzież” jest pozbawiona zainteresowań, lubi tandetę itp. Wy jednak nie gracie prostej muzyki ani nie macie łatwych tekstów, a jednak frekwencja na Waszych koncertach jest spora, a płyty znajdują się w czołówce list sprzedaży. Okazuje się, że z polskimi odbiorcami nie jest aż tak źle.

b Ola Zasina

56

Nie wiem, jak koledzy zespołu, ale ja czasami sobie myślę: tyle jest kapel, które mają pełną wolność, mogą zrobić wszystko, o czymkolwiek – jak choćby właśnie Mitch& Mitch. Albo Dick4Dick – grają z jajem, mają dystans, fajne wykonanie; no sztuka. Ale potem przychodzi refleksja: wszędzie dobrze grają, gdzie nas nie ma. I że te kapele może mają fajne dźwięki, ale czasem, cholera, brakuje mi tego tekstu, który z czymś się tam boryka, zmaga. Nie oceniam akurat tych dwóch wspomnianych zespołów, chodzi mi o to, że trudno jest zrobić coś, co jest fajne i treściowo, i muzycznie, a zarazem uniwersalne. Można zrobić jedną taką płytę, ale być zespołem, który ma już ich na koncie trzy albo pięć i trzyma jakiś poziom... To nie jest łatwa sprawa.

H. D.: Młodzież mocno skreślono, a tu przy płycie „Powstanie warszawskie” zobaczyliśmy, że potrafią się zaangażować, że trafiła ona na podatny grunt – coś takiego było ludziom potrzebne. Bo oni są stąd, może wcale nie chcą wyjeżdżać, choć im się parę rzeczy nie podoba i czasem się wstydzą za swój kraj, za taką małostkowość i „okręgówkę”. A tutaj pojawiło się fajne wydarzenie, takie ludzkie, w dobrym tego słowa znaczeniu: historii pozbawionej kompleksów. Temat powstania, jak sądzę, pozwala w jakiś sposób się dowartościować: tutaj żyli tacy ludzie, więc nie wszyscy są z defektem, nie? Tylko mają lepsze i gorsze momenty, i my także mieliśmy lepsze momenty. Dziś jest gorzej, jutro może mnie będzie stać na coś wzniosłego. To jest fajne. Przyglądam się temu, co się dzieje na naszym forum internetowym. Ludzie podejmują różne tematy, rozmawiają, jeżdżą na koncerty, pojawiają się nowe osoby, ktoś znika... Ludziom po prostu sztuka jest potrzebna, a zespołom jest potrzebna publiczność. Dlatego kiedy zespół się zaangażuje, stanie na głowie, otworzy serce i wyzbędzie się małostkowych potrzeb – jak ta, że wyjdzie na scenę, a świat się zesra z wrażenia – tylko będzie się chciał po prostu wyrazić, szczerze i prawdziwie podejdzie do tematu, to odbiorcy to dostrzegają i docenią. Prawda jest ludziom do życia potrzebna i oni też są prawdziwi, gdy przychodzą i mówią, że coś ich wzrusza czy cieszy. To nie jest tak, że teraz jesteśmy gorsi, bo jest Internet i młodzi ludzie siedzą i oglądają gołe baby; nie można tak generalizować. Ludzie są tacy, jacy zawsze byli, raz lepsi, raz gorsi. Świetnie, że istnieje sztuka, że można dzięki niej o tym opowiadać i trochę się nawzajem wzmocnić. Dziękuję za rozmowę. Płock, 14 maja 2008 r.


57

Świeże warzywa

na betonowej pustyni Phoebe Connelly, Chelsea Ross O dziewiątej rano, w rześki, czerwcowy poranek, Robert Burns wraz z Dianą Baldelomar rozstawili stragan warzywny przed siedzibą YMCA w bostońskiej dzielnicy Dorchester. Stragan był bardzo prosty, składał się z namiotu chroniącego przed słońcem, dwóch stolików oraz kilku pojemników z wodą. Wystawały z nich główki czerwonej i zielonej sałaty, inne rodzaje zieleniny, brokuły, pęczki mięty i bazylii. Gdy do stoiska podeszły dwie kobiety i spytały o cenę zieleniny, Baldelomar odpowiedziała, że gorczyca, rzepa i sałata kosztują po dolarze za pęczek. – „Moja droga, – powiedziała jedna z kobiet – w tej dzielnicy jak ktoś się zapyta o zieleninę, to ma na myśli wyłącznie liście sałaty”. Jej znajoma spytała: „Skąd sprowadziliście te warzywa? Z jakiejś wsi?”. – „Nie, proszę pani. Uprawiamy je tutaj, w pobliżu, na rogu ulic West Cottage i Brook. Zebraliśmy je o poranku, kilka godzin temu. Zapraszamy do odwiedzenia tego miejsca, kiedy będzie pani po drodze”. Burns i Baldelomar pracują w ramach inicjatywy Food Project, opartej o lokalną społeczność i zajmującej się rozwojem tzw. rolnictwa miejskiego (urban agriculture). Program ten został zainicjowany w 1991 r. w celu zaznajomienia i włączenia młodzieży Bostonu w uprawę owoców i warzyw. Ogród położony przy West Cottage jest jednym z czterech stworzonych na pustych i nieużywanych terenach w dzielnicy Dorchester. Inicjatywa Food Project to część rozwijającego się w USA ruchu społecznego, którego celem jest poprawa dostępu do wartościowej i zdrowej żywności poprzez tworzenie lokalnych źródeł świeżych owoców i warzyw. Działalność tej i innych organizacji wskazuje dobitnie, że zrównoważone metody pozyskiwania produktów żywnościowych, oparte o lokalne społeczności, stanowią nie tylko sposób na zabezpieczenie dostępu do tych produktów, ale także mogą zostać wykorzystane do rozwiązywania problemów wynikających z nierówności i niesprawiedliwości społecznej. Ruch ten wciąż zyskuje na sile. Programy skupione na tworzeniu wspólnotowych ogrodów otrzymują wsparcie ze strony zarządów i rad miast, które usilnie dążą do zwiększenia powierzchni terenów zielonych oraz wykorzystania potencjału i świadomości ekologicznej mieszkańców. W momencie publikacji bieżącego numeru, Izba Reprezentantów Kongresu

W Ameryce grupy zapalonych rolników umacniają więzi lokalne, zazieleniają betonowy krajobraz miast, rewolucjonizują politykę żywnościową. USA przyjęła ustawę rolną, w której zapisano dotację w wysokości 30 milionów dolarów na wspieranie społecznych projektów żywnościowych. – „Największym problemem naszego systemu żywieniowego jest brak dostępu do dobrych, zdrowych i świeżych produktów. Dotyczy to zwłaszcza ludzi mieszkających w biednych dzielnicach miast – twierdzi Anna Lappé, współzałożycielka, wraz ze swą matką – Frances Moore Lappé, organizacji Small Planet Institute. – Rolnictwo miejskie, rozumiane jako tworzenie lokalnych ogrodów i uprawianie w nich warzyw i owoców, jest jednym z najbardziej skutecznych rozwiązań tego problemu, gdyż dzięki niemu żywność dostarczana jest bezpośrednio i szybko do lokalnych społeczności”.

Więcej niż kolejny ogród

W książce „City Bountiful: A Century of Community Gardening In America”, Laura Lawson opisuje ruch rolnictwa miejskiego, którego początki sięgają lat 80. dziewiętnastego wieku. Lawson, profesor architektury krajobrazu na Uniwersytecie Illinois w Urbana-Champaign, przypisuje programom ogrodnictwa miejskiego trzy główne zadania: wprowadzanie przyrody do miast, przybliżanie możliwości edukacyjnych dzieciom pochodzącym z rodzin o niewielkich dochodach i ze społeczności imigrantów, wreszcie kultywację etosu samopomocy w przestrzeni demokratycznej. „Ogród – pisze Lawson – bardzo rzadko stanowi cel sam w sobie, jest raczej narzędziem dla przeprowadzenia działań wykraczających znacznie poza uprawę roślin w środku miasta”. Zgodnie z tą filozofią, Community Food Security Coalition (CFSC), grupa zajmująca się polityką żywnościową i zrzeszająca ponad 200 organizacji, stosuje następującą definicję rolnictwa miejskiego: „Uprawa, przetwórstwo i dystrybucja żywności i innych produktów wytworzonych przy pomocy intensywnej uprawy roślin


58

chwila oddechu i hodowli zwierząt w miastach i ich najbliższym otoczeniu”. Rolnictwo miejskie dzieli się – według CFSC – na działalność komercyjną, ogrodnictwo oparte o lokalne społeczności i ogrodnictwo przydomowe. Jednak działalność programów takich, jak funkcjonujący w Bostonie Food Project, bardzo trudno zakwalifikować do którejkolwiek z tych grup, granice ulegają zatarciu. Prowadząc działalność komercyjną, bardzo silnie angażują się one także w rozwój lokalnych społeczności i tworzenie lokalnych sieci produkcji i dystrybucji żywności. Według spisu powszechnego z 2000 roku, 80% ludności USA mieszka w miastach lub na przedmieściach. Żywność przebywa drogę o 25% dłuższą niż 20 lat wcześniej, a warzywa i owoce spędzają „w drodze” nawet dwa tygodnie. Organizacja CFSC konkluduje, że „większość warzyw i owoców sprzedawanych w supermarketach wybieranych jest nie na podstawie walorów smakowych ani wartości odżywczej, lecz na podstawie odporności na przemysłowe metody uprawy i zbioru oraz transport”. Inicjatywa Food Project narodziła się w stanie Massachusetts na farmie Warda Cheney’a w miejscowości Lincoln, położonej ok. 50 km na zachód od Bostonu. Jej głównym celem było wzmocnienie wśród młodzieży żyjącej w mieście więzi z przyrodą, uprawą ziemi i hodowlą zwierząt. Początkowo organizowano jedynie wycieczki uczniów na tereny wiejskie, jednak obecnie grupa ta posiada także pięć miejskich terenów uprawnych o łącznej powierzchni 2,5 akra. Każdego roku w okresie letnim Food Project przyjmuje 60 dzieciaków, które pracują na tych miejskich i wiejskich farmach. Młodzież, która odbyła takie letnie staże, często potem wraca, by prowadzić należące do tej inicjatywy targowiska i jadłodajnię. Na Środkowym Zachodzie, w Chicago i Milwaukee, Growing Power prowadzi trzy farmy, w tym słynną na całym świecie hodowlę dżdżownic. Jest również zaangażowana w programy edukacyjne i przygotowujące młodzież do poszukiwania pracy. Z kolei w Oakland w Kalifornii, People’s Grocery prowadzi pięć miejskich ogrodów położonych w zachodniej i północnej części miasta, w rejonach, które są zamieszkałe głównie przez ludność murzyńską i latynoską. Inicjatywa ta zapoczątkowała program promocji zdrowego żywienia wśród dzieci i młodzieży. Podobnych inicjatyw jest znacznie więcej, rozkwitają jak grzyby po deszczu we wszystkich zakątkach kraju: w San Francisco (Alemany Farm), w Buffalo (Massachusetts Avenue Project), w Birmingham, w stanie Alabama (Jones Valley Urban Farm) czy w Houston (Urban Harvest). Na nowojorskim Brooklynie, inicjatywa o nazwie Added Value doprowadziła do przekształcenia starego asfaltowego boiska baseballowego w świetnie prosperującą farmę, gdzie uprawiane są różnorodne warzywa. Otworzyła też targowisko, współpracuje z lokalnymi restauracjami. W Filadelfii, Mill Creek Farm wykorzystuje wodę zbierającą się po ulewnych opadach deszczu do irygacji swoich miejskich upraw. Według danych Ministerstwa Rolnictwa (USDA), liczba targowisk zwiększyła się o ponad 50% od roku 1994, a prowadzony przez rząd federalny Community Food Projects Competitive Grant Program wspiera finansowo ponad dwukrotnie więcej grup i organizacji niż przed dziesięcioma laty.

Rzeczy ważniejsze niż certyfikat

Ruch na rzecz produkcji żywności metodami ekologicznymi w radykalny sposób zmienia zwyczaje żywieniowe Amerykanów. Między rokiem 1997 a 2001 przeznaczono ponad milion dodatkowych akrów pod certyfikowane uprawy ekologiczne, co podwoiło areał ekologicznych pastwisk oraz ponad dwukrotnie zwiększyło powierzchnię terenów uprawnych tego rodzaju. Nastąpił rozwój firm wyspecjalizowanych w produkcji i dystrybucji żywności ekologicznej, jak Whole Foods. Ale to nie wszystko: w 2003 r. – jak pokazują badania USDA – produkty ekologiczne można było nabyć w 3/4 sklepów spożywczych w Ameryce. Co więcej, latem 2006 r. żywność ekologiczna pojawiła się na półkach mega-sieci sklepów Wal-Mart. Jednak Erika Allen, pełniąca w organizacji Growing Power funkcję dyrektora ds. rozwoju, przekonuje, że certyfikat stwierdzający wytworzenie danego produktu zgodnie ze standardami ekorolnictwa to informacja co najmniej niepełna. – „Wśród farmerów współpracujących z Whole Foods są tacy, którzy stosują skandaliczne praktyki zwłaszcza w zakresie warunków zatrudnienia. Zachowują się często jak niegdysiejsi właściciele plantacji. Ludzie nie przeczytają o tym na etykietkach”. Jednak jeszcze ważniejsze jest to, że żywność ekologiczna nadal jest raczej niedostępna dla osób o niewielkich dochodach czy dla ludności kolorowej. Jednocześnie, koszt związany z uzyskaniem certyfikatów stwierdzających „ekologiczność” upraw jest na tyle wysoki, że wiele spośród lokalnych miejskich programów produkcji żywności nie jest zainteresowanych ich otrzymaniem. – „To, co wytwarzamy, jest dla większości ludzi żywnością ekologiczną, certyfikaty są nam niepotrzebne – stwierdza Robert Burns. – Nie ma to dla nas aż takiego znaczenia. Funkcjonujemy w określonej społeczności, ludzie mogą po prostu przyjść i zobaczyć, w jaki sposób uprawiamy nasze warzywa i owoce. Kluczowa jest przejrzystość stosowanych metod”. Sednem bezpieczeństwa żywnościowego jest, zdaniem większości tego typu inicjatyw, dostępność. – „To niezmiernie ważne, by każdy miał zapewniony nieprzerwany dostęp do pełnowartościowej żywności, zgodnej z własną kulturą” – mówi Danielle Andrews, która zarządza uprawą produktów rolnych w Dorchester w ramach inicjatywy Food Project. – „Wykorzystujemy żywność dla tworzenia więzi społecznych – wskazuje Erika Allen. – Tutaj nie chodzi tylko o uprawę warzyw i owoców, ale o pewne zwyczaje i o to, jak tworzą się relacje międzyludzkie, czy ludziom jest dobrze ze sobą i czy potrafią znaleźć sposób wzajemnej komunikacji poprzez wspólną pracę w ogrodzie i zarządzanie systemem wytwarzania i dystrybucji żywności”. Tworzenie tego typu trwałych więzi wymaga zmierzenia się z tematem nierówności społecznych. Jedna z farm, którą zarządza Growing Power, znajduje się w pobliżu Cabrini Green, jednego z najbardziej niebezpiecznych i najbiedniejszych blokowisk Chicago. Z kolei teren, na którym znajduje się ten ogród, należy do Fourth Presbyterian Church, najbogatszej kongregacji wyznaniowej w mieście. – „Nasza praca jest jednocześnie działaniem na rzecz promowania sprawiedliwości społecznej – mówi Allen, sama pochodząca z rodziny mieszanej. – Biali, którzy decydują się wspierać i współdziałać z ludnością


bna Nina Simonds

59

kolorową i mieszkańcami ubogich dzielnic, muszą zrozumieć, że tutaj nie chodzi tylko o uprawę sałaty. Ta świadomość i ciągłe, otwarte podkreślanie wartości więzów społecznych, są bardzo ważne w naszej działalności”.

Oazy na żywnościowej pustyni

W zachodnich dzielnicach Oakland, tam, gdzie działają City Slickers i People’s Grocery, sklepów monopolowych jest 40 razy więcej niż sklepów spożywczych. Najłatwiej dostępna jest tam żywność smażona w głębokim tłuszczu, bardzo niezdrowa. Na przeciwległym wybrzeżu USA, w części Brooklynu, gdzie działa Added Value, ostatni sklep spożywczy został zamknięty w 2001. Według terminologii stosowanej przez urzędy federalne, takie obszary nazywa się „rejonami zagrożenia żywieniowego” (food insecure communities), jednak powszechnie określa się je raczej jako „żywnościowe pustynie”. Badania przeprowadzone w czerwcu 2001 r. i opublikowane w „Journal of Nutrition” wykazały, że wśród kobiet żyjących na takich obszarach znacznie większe jest ryzyko wystąpienia otyłości, a więc i związanych z nią schorzeń, cukrzycy oraz poważnych chorób serca. Aby zminimalizować, a w dalszej perspektywie wyeliminować szkody wynikające z powstawania żywnościowych pustyń, projekty miejskiego rolnictwa skupiają się na wytwarzaniu jak największej ilości produktów spożywczych na jak najmniejszej powierzchni: obowiązuje strategia maksymalizacji gęstości upraw. City Slicker zbiera ze swojego niespełna jednoakrowego pola ok. 3 tony owoców i warzyw rocznie. – „Jeżeli przeciętnie jedna osoba zjada w ciągu roku między 135 a 180 kg płodów rolnych, to ta ilość nie jest w stanie zaspokoić potrzeb wielu ludzi – stwierdza założycielka

City Slicker, Willow Rosenthal. – Jednak z drugiej strony nie można powiedzieć, że jest to zupełnie bez znaczenia, bo przecież dzięki tym produktom kilkadziesiąt osób zdecydowanie poprawiło swój sposób odżywiania”. Inicjatywy promujące miejskie rolnictwo pomagają także ludziom samodzielnie związać koniec z końcem. Zarówno City Slicker jak i Food Project prowadzą programy wspierające powstawanie i prowadzenie ogródków przydomowych, zajmują się badaniem jakości gleby, oceną poziomu ołowiu, dostawą nasion i sadzonek, oferują także ludziom podejmującym się prowadzenia ogródków stałą pomoc w bieżących problemach z ich uprawą. – „Nasz program wspierający prowadzenie ogrodów przydomowych jest doskonałą odpowiedzią na sytuację, w której pomimo dużego potencjału ludzkiego, brak jest dostępu do materiałów i wiedzy – mówi Rosenthal. – Często przychodzą do nas 20- czy 40-latkowie i mówią, że mimo najszczerszych chęci nie mają pojęcia, jak się za to wszystko zabrać i że jedyne co pamiętają, to pracę w wieku lat pięciu na polu swoich dziadków”. Od utworzenia w 2005 r. programu wspierania przydomowych ogrodów, dzięki inicjatywie City Slicker powstało ich 50, ale ambicje są znacznie większe i w przyszłości planowane jest tworzenie 50 ogrodów każdego roku. – „Budujemy od podstaw społeczność miejskich ogrodników” – wyjaśnia Rosenthal. Przed trzema laty City Slicker pomogło Shirley Chunn założyć ogród. To, co zaczęło się od dwóch skrzynek, zajmuje obecnie cały należący do niej teren przy domu. – „To wspaniałe uczucie, gdy wychodzi się z domu, by odpocząć i widzi te wszystkie warzywa w ogrodzie” – mówi Chunn. Czworo sąsiadów poszło w jej ślady i również założyło przydomowe ogrody przy wsparciu City Slicker.


chwila oddechu Lokalne uprawy liderów

Według statystyk opracowanych przez inicjatywę, 40% osób, które wzięły udział w jej programie, było w stanie uzyskać z własnych upraw ponad połowę spożywanych świeżych owoców i warzyw, 30% doświadczyło pozytywnego wpływu na swoje zdrowie, a 50% zaczęło spożywać więcej świeżych produktów. Dodatkowo, City Slicker zajmuje się skupowaniem nadwyżek wyprodukowanych w tych przydomowych ogrodach, płacąc jak za certyfikowaną żywność ekologiczną, a następnie ich sprzedażą po niższych, przystępnych cenach na prowadzonym przez siebie straganie warzywnym. Działania te – czy to związane z produkcją żywności, czy ze wspieraniem zakładania ogródków przydomowych – nie są bez znaczenia z punktu widzenia lokalnej gospodarki. W swoim poradniku opisującym ABC miejskiego rolnictwa, CFSC stwierdza, że „tworzenie i utrzymywanie regionalnych i lokalnych firm łączących producenta z konsumentem, oddziałuje na cały przemysł odpowiedzialny za produkcję żywności, zwiększając szansę na to, że produkcja oraz spożycie żywności odbywają się w sposób zrównoważony”. We wspomnianej publikacji przytoczone są szacunki Maine Organic Farmers and Gardeners Association, według których 10 dolarów wydawanych tygodniowo przez przeciętną rodzinę mieszkającą w stanie Maine na produkty spożywcze wyprodukowane lokalnie, pozwoliłoby zasilić miejscowy system ekonomiczny kwotą ponad 100 milionów dolarów rocznie!

Pięć lat temu, Geralina Fortier, wówczas 17-latka, zgłosiła się do People’s Grocery w związku ze szkolnym obowiązkiem zaliczenia pracy społecznej. Obecnie Fortier zajmuje się koordynacją programów zdrowego żywienia skierowanych do młodzieży szkolnej. – „Jesteśmy przekonani, że to właśnie młodzież jest w stanie skutecznie propagować główne założenia naszych działań i doprowadzić do rzeczywistej zmiany. Dlatego angażujemy dużo czasu i środków w organizację warsztatów i prezentacji dotyczących zdrowego żywienia” – opowiada Fortier, przerzucając szpadlem kompost w ogrodzie położonym na 55th Street w zachodniej części Oakland. Dzisiaj, będąc studentką edukacji społecznej i zdrowotnej, Fortier bez wahania stwierdza, że zetknięcie się z People’s Grocery diametralnie zmieniło jej życie. Na pytanie o to, co by robiła, gdyby nie zaangażowała się w działalność inicjatywy, odpowiada: „Byłabym grubasem”. – „Stałam się bardzo radykalna jeżeli chodzi o to co jem – mówi. – Wielu z moich znajomych uznało mnie początkowo za szaloną, a są i tacy, którzy myślą tak dalej”. Po trzech latach stosowania diety wegańskiej, przestawiła się ona niedawno na żywność nieprzetworzoną, ponieważ „właśnie tak powinniśmy się odżywiać”. W przypadku brooklyńskiego Added Value, edukacja dotycząca zdrowego odżywiania rozpoczyna się już w szkole podstawowej. Praktycznie każde dziecko z lokalnego okręgu szkolnego przynajmniej raz odwiedziło farmę w ramach programu „Farm to School”. Added Value prowadzi także program skierowany do młodzieży, który przedstawia uczniom szkół średnich zagadnienia takie, jak produkcja i sprzedaż żywności, krytyczna analiza przekazów medialnych, prowadzenie przyjaznych dla środowiska przedsięwzięć biznesowych, organizacja i edukacja społeczna. – „Nie jest naszym celem kształcenie farmerów. Chcielibyśmy natomiast pomóc kształtować młodych ludzi, których inspiruje i interesuje otaczający ich świat, którym zależy na tym, by ten świat zmieniać na lepsze i którzy czują, że są w stanie to zrobić” – mówi Caroline Loomis, koordynator Added Value zajmująca się edukacją społeczną.

Zazieleniając betonową pustynię

bnd Jack Lyons

60

Loomis uważa, że rozwój rolnictwa w miastach jest sposobem na zmianę postrzegania zielonych terenów miejskich. „Jak wyglądałyby nasze miasta, gdyby w każdym parku znajdował się ogród uprawny?”. Przed czterema laty bostońskie Centrum Edukacji Zdrowotnej zwróciło się do Food Project z pomysłem zagospodarowania dachu garażu należącego do tamtejszego Centrum Medycznego. Pracownicy Food Project wciągnęli na dach ogromną ilość kompostu i zaczęli uprawiać pomidory, bakłażany i patisony. Andrews opowiada, że „mieszkający w tym rejonie ludzie przyglądali się tym działaniom z dużą sympatią. Ten dach jest bardzo szpetny. Nawet z tymi wszystkimi warzywami. Jednak wykonanie tam grządek bardzo poprawiło jego wygląd”. Zwiększanie powierzchni terenów zielonych w miastach ma również istotny pozytywny wpływ na ograniczenie przestępczości. Naukowcy z University of Illinois stwierdzi-


61 li, że osiedla z dużą ilością terenów zielonych charakteryzują się niższą o 7% liczbą przestępstw. Ich badania pokazują również, że mniejsza jest tam skala przemocy domowej. Coraz bardziej powszechna świadomość tego, że miejski krajobraz powinien być bogaty w tereny zielone, otwiera drzwi do tworzenia partnerstw z władzami miast. Jedna z działek, na której znajduje się ogród prowadzony przez Added Value, jest własnością miasta Nowy Jork, a za dostawę świeżego nawozu odpowiada znajdujący się na Brooklynie miejski ogród zoologiczny. W Chicago natomiast Growing Power zawiązało partnerstwo z zarządem parków miejskich, w ramach którego zajmuje się uprawą dwóch niewielkich, modelowych ogrodów. Jeden z nich znajduje się w pobliżu znanej Michigan Avenue w położonym w centrum miasta Grant Park, a drugi w Jackson Park w dzielnicy South Side. Rosenthal twierdzi jednak, że rozwój współpracy na poziomie lokalnym to wciąż za mało. – „To, czego nam tak naprawdę potrzeba, to znalezienie sposobów na współpracę z władzami miast, hrabstw i stanów, a najlepiej także z rządem na szczeblu federalnym, i stworzenie programów, które wsparłyby rolnictwo miejskie w takim stopniu, by uczynić z tej gałęzi produkcji ważny element gospodarki żywnościowej kraju. W praktyce oznacza to odpowiednie zapisy w ustawie rolnej”.

Rozmawiajmy o żywności, nie o rolnictwie

Andy Fisher jest jednym z założycieli CFSC, inicjatywy stworzonej w 1994 r., by prowadzić lobbing za nowelizacją ustawy rolnej. Dla niego i dla innych, którym zależało na reformie mechanizmów decydujących o produkcji żywności i dostępie do niej w USA, kluczowym problemem jest zmiana ustawowego systemu rządowych dotacji. – „Istniejący system bazuje na ogromnych dopłatach do produkcji kukurydzy, produktów mlecznych i mięsa, a pomija praktycznie wszystko inne – mówi Fisher. – Wystarczy wziąć piramidę żywieniową i stwierdzić, że tak skonstruowana ustawa wspiera przede wszystkim to, co jest najmniej zdrowe i powinno być spożywane w niewielkich ilościach: prawie 3/4 dopłat trafia do producentów mleka i jego przetworów oraz mięsa. Spośród owoców i warzyw, tylko uprawa jabłek jest objęta dopłatami. Taki system w zasadniczy sposób wpływa na sposób odżywiania się społeczeństwa. Patrząc na to z pewnej perspektywy, ustawa rolna jest tak naprawdę ustawą żywieniową i tak ten akt prawny należy analizować”. Poza systemem dotacji dla wielkiego agrobiznesu, ustawa rolna przeznacza także znaczne środki na program darmowych bonów żywnościowych, który jest największym programem tego typu w USA i posiada duży wpływ na kształtowanie wzorców konsumpcji. W 2006 r. z tego programu skorzystało prawie 27 milionów Amerykanów. Wersja ustawy przyjęta przez Izbę Reprezentantów latem 2007 r., zwiększyła finansowanie programów, których celem jest skłonienie osób korzystających z systemu bonów żywnościowych do zaopatrywania się na targowiskach. Na ten cel przeznaczono 32 miliony dolarów. Wprowadzono także dodatkowe kryteria obowiązujące producentów sprzedających swoje towary na bazarach. Badania przeprowadzone w 2004 r. przez School of Public Health na Uniwersyte-

cie Kalifornijskim w Los Angeles wykazały, że umożliwienie osobom korzystającym z rządowych programów żywnościowych dostępu do targowisk i rynków farmerskich spowodowało znaczący wzrost spożycia świeżych owoców i warzyw (badania dotyczyły kobiet i dzieci), często utrzymujący się nawet po zakończeniu programów pomocowych. Ponadto, ustawa rolna przyjęta przez Izbę Reprezentantów, przeznacza 30 milionów dolarów w ciągu najbliższych pięciu lat na Community Food Projects Competitive Grants Program, który od momentu powstania w 1996 r. wspomógł 240 inicjatyw mających na celu pomoc ubogim społecznościom w zaspokojeniu potrzeb żywieniowych. (Food Project i Growing Power uzyskały po trzy takie granty.) Jednak, jak zauważa Stephanie Larsen, jedna z działaczek CFSC, status budżetu przeznaczonego na ten program został zmieniony z obowiązkowego (o wysokości gwarantowanej w każdym roku budżetowym) na uznaniowy (zależny rokrocznie od przyjętego budżetu). – „Znając procedury związane z procesem zatwierdzania budżetu, można się z dużym prawdopodobieństwem spodziewać cięć w programie CFP. Oznaczałoby to, że dostaniemy znacznie mniej niż 30 milionów rocznie i że każdego roku będziemy musieli rywalizować o środki z innymi programami”. Czas pokaże, jakie będą losy tej ustawy w Senacie [ustawa, której zawetowaniem zagroził prezydent Bush, została przyjęta w maju 2008 r. ogromną większością głosów, która umożliwi też odrzucenie ewentualnego weta – przyp. tłumacza]. Jednak wartym podkreślenia jest, że coraz więcej parlamentarzystów dostrzega potrzebę wspierania inicjatyw takich jak Food Project. – „Głosuję dzisiaj za przyjęciem ustawy rolnej, ale jednocześnie chciałbym wyrazić zaniepokojenie niewielkim wsparciem udzielanym lokalnym projektom żywnościowym” – oświadczył na posiedzeniu niższej izby Kongresu Rush Holt, reprezentujący Partię Demokratyczną stanu New Jersey.

Posiadać to, co się uprawia

Chociaż ustawa rolna z 2007 r. zapewne przyczyni się do rozwoju rolnictwa miejskiego, nie rozwiąże ona pewnych, bardziej ogólnych zagadnień, głównie związanych z jego zdolnością niezagrożonego trwania. – „Nikt nie sprzeciwia się rozwojowi ogrodnictwa miejskiego – mówi Laura Lawson – jednak niestety nie przekłada się to na finansowanie takich inicjatyw”. Ogromne dotacje przyznawane przez rząd federalny koncernom z branży spożywczej, są sztucznym sposobem utrzymywania niezwykle niskich cen żywności. Oznacza to, że niewielkie projekty skoncentrowane na zrównoważonej produkcji zdrowej żywności często muszą we własnym zakresie subsydiować swoje produkty, aby być konkurencją na rynku. W tej sytuacji, w miarę rozwoju rolnictwa miejskiego, organizacje zajmujące się tą działalnością będą musiały sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcą konkurować na dynamicznie rozwijającym się rynku drogiej żywności ekologicznej. – „Jest dla nas niezmiernie ważne, by żywność, którą produkujemy, była dostępna dla ludzi żyjących w naszej lokalnej społeczności – mówi Danielle Andrews z Food Project. – To oznacza, że nie możemy jej sprzedawać za cenę,


62

chwila oddechu

bn Vilseskogent

którą uzyskalibyśmy w centrum miasta”. Kwestia wchodzenia na rynki położone w centrach miast czy w dzielnicach zamieszkałych przez osoby lepiej sytuowane, jest jednym z poważnych dylematów, przed którymi stoi inicjatywa Food Project. Obecnie, dochód ze sprzedaży produktów uprawianych na farmie w Dorchester wynosi około 20 tys. dolarów rocznie. Suma ta mogłaby ulec podwojeniu po przeniesieniu się na targowisko Copley Square. W ten sposób Food Project stałoby się samowystarczalne finansowo. Według Andrews, „istnieje w organizacji poczucie, że taka niezależność finansowa dałaby dodatkowy impuls dla rozwoju ruchu rolnictwa miejskiego”. Jak do tej pory Food Project nie zdecydowało się jednak na ten krok. – „Nasza społeczność jest cierpliwa i odpowiada jej obecny kształt i funkcjonowanie miejskiego rolnictwa. Czasami nasz kompost pachnie niezbyt ładnie, czasami mamy niewielką plagę szczurów – przyznaje Andrews. – Gdybyśmy sprzedawali nasze produkty w centrum, mogłoby to stać się dwuznaczne, odbierane przez część osób jako nieszczere. Sądzę, że obecna sytuacja jest optymalna”. Z powodu trudności finansowych, na przestrzeni ostatnich lat upadło wiele inicjatyw skupionych na lokalnej, miejskiej produkcji żywności, co odbiło się negatywnie na społecznościach, które były w pewnym stopniu uzależnione od zasobów znajdujących się w ich rękach. – „Co jakiś czas ktoś, sam z siebie, wymyśla taką czy inną inicjatywę. Wszystkie one mają wspólny mianownik, więc wyciągam z tego wniosek, że taka działalność odgrywa niezwykle ważną rolę społeczną i powinna być szeroko wspierana – mówi Lawson. – Nie powinniśmy być jednak wiecznie skazani na marnotrawienie czasu na szukanie nowych terenów uprawnych i nowych liderów”. W tym kontekście Lawson wskazuje na zasadniczą rolę, jaką odgrywa uzyskiwanie prawa własności do ziemi, która staje się terenami uprawnymi, gdyż jest to znakomity sposób, by zagwarantować takim inicjatywom możliwość przetrwania. – „Ludzie będą się zmieniać, ale najtrudniejsze jest przekształcanie tej przestrzeni, uzdatnianie tej ziemi – mówi. – Gdy już się to uda i będziemy dysponować żyzną glebą, możemy ją przeznaczyć na jakikolwiek pożyteczny społecznie projekt. Dlatego ogrodnicy i rolnicy miejscy muszą zwracać uwagę na wykorzystanie ziemi i na przejmowanie jej na własność, współdziałając z władzami miejskimi w celu zachowania ciągłości jej funkcji”. Jednym ze sztandarowych przykładów takiego długofalowego działania jest Filadelfia. W 1986 r. powstała tam grupa o nazwie Neighborhood Gardens Association (NGA), której

celem jest przejmowanie na własność terenów uprawnych i ogrodów, by chronić je przed przeznaczaniem na działalność deweloperską w sytuacji wzrostu cen gruntów. Jednym z dylematów, przed którymi stają programy rolnictwa miejskiego, jest wzrost cen nieruchomości w okolicy terenów uznanych za „zapomniane” po przekształceniu ich w ogrody uprawne. Obecnie NGA jest właścicielem 24 działek w Filadelfii. W Chicago w 1996 r. powstał podobny program o nazwie NeighborSpace. Obie organizacje skupiają się na opiece nad lokalnymi ogrodami, należącymi do społeczności, jednak bardziej ogólny cel, polegający na tworzeniu obszarów zarządzanych przez społeczność lokalną, odbija się szerokim i pozytywnym echem wśród wszystkich zajmujących się miejskim rolnictwem. – „Uzyskanie kontroli nad ziemią i dostęp do wody pozwalają na samodzielną produkcję żywności, co daje możliwość prawdziwej transformacji społeczeństwa – mówi Erika Allen. – odwrotnie: gdy zbiorowość taka jak nasze nie posiada ani jednego, ani drugiego, możemy zapomnieć o sprawiedliwości społecznej”. Dla ludzi działających w projektach związanych z rolnictwem w miastach, wszystko zaczyna się i kończy na wzbogacaniu i inwestowaniu w rozwój lokalnej społeczności. „Oczekujemy, że stale będzie rosła liczba osób, które niezależnie od wieku oraz od środowiska, z jakiego pochodzą, staną się świadomymi konsumentami, by później angażować się w działalność związaną ze zdrową żywnością. W miarę jak zdrowa żywność i racjonalne odżywianie będą stawały się normą, spodziewamy się, że coraz więcej osób zacznie postrzegać politykę żywnościową w szerszej, regionalnej perspektywie i poszukiwać rozwiązań politycznych dla problemów trapiących społeczności, w których żyją” – stwierdza raport przygotowany przez Community Food Projects Competitive Grants Program. Jednak zarówno dla Allen, jak i jej kolegów, lokalne wytwarzanie zdrowej żywności jest jedynie środkiem, a nie celem. – „Dążymy do tego, by świat był bardziej sprawiedliwy, by każdy miał pełny żołądek, dostęp do ziemi i wody – mówi Allen. – Wykorzystujemy żywność jako narzędzie dla osiągnięcia tych celów. Nie mamy wątpliwości, że jest to wykonalne”. Phoebe Connelly, Chelsea Ross tłum. Sebastian Maćkowski

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w amerykańskim lewicowym tygodniku „In These Times” 24 sierpnia 2007 r. Przedruk za zgodą redakcji. Więcej o piśmie: www.inthesetimes.com


63

Pasjonaci i wizjonerzy z dr Magdaleną Gołaczyńską rozmawia Wioleta Bernacka

Na czym polega „alternatywność” teatru niezależnego? Magdalena Gołaczyńska: Określenie „alternatywny” nie jest zbyt precyzyjne, to raczej kwestia językowego przyzwyczajenia – współczesny teatr przestał mieć charakter opozycyjny wobec czegoś. Ale używam tego pojecia, gdyż najciekawsze zespoły zachowały niektóre cechy charakterystyczne dla dawnej alternatywy. Po pierwsze, ten rodzaj teatru pozostaje tworzony spontanicznie, z zamiłowania, autentycznej pasji twórczej, a więc jest amatorski, zgodnie z etymologią tego słowa. Jednocześnie, niejednokrotnie utrzymuje się na dobrym, zawodowym poziomie (np. reżyserzy i aktorzy posiadają dyplomy szkół teatralnych). Po drugie, teatr ten ma wciąż charakter wspólnotowy: tworzą go grupy znajomych, przyjaciół, małżeństwa, pary nieformalne, rodziny – i to zapewnia mu trwałość. Jeśli mówimy o wspólnotowości, to ten rodzaj teatru powstaje przede wszystkim „dla swoich”, mieszkańców danej dzielnicy lub miasta. Trzeci wyróżnik „alternatywności” to fakt, iż teatr ten jest nadal autorski, ponieważ lider teatru alternatywnego to ktoś więcej niż dyrektor, reżyser, scenarzysta czy kierownik literacki; on łączy w sobie wszystkie te funkcje. Powstaje pytanie, wobec czego teatr ten jest alternatywny. Może być alternatywny np. wobec popkultury i kultury konsumpcyjnej albo wobec produkcji, które pojawiają się w teatrze instytucjonalnym (np. farsy angielskie), ale także wobec takich poszukiwań, jak teatr Krystiana Lupy. Jakie są obszary zainteresowania współczesnego teatru alternatywnego? W swej książce wymienia Pani m.in. krytykę społeczeństwa konsumpcyjnego. M. G.: Są one bardzo różnorodne, natomiast krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego, główny nurt dawnego teatru studenckiego, pozostała aktualna do dzisiaj. Tutaj można by wymienić z lat 90. np. spektakl „Szczyt” Teatru Ósmego Dnia czy „Piosenkę” Akademii Ruchu, a z nowszych – „SPOT!” Teatru „Zakład Krawiecki”, który w ciekawy sposób pokazuje, jak reklama oddziałuje na nasze życie. Zdarzają się też spektakle będące krytyką rzeczywistości politycznej. Przykładem byłoby przedstawienie Teatru Ad

Spectatores „Goryl uciekł z wybiegu w ZOO i porwał kobietę”. Jest tam scena, moim zdaniem niezwykła, trochę patetyczna, w której goryl cytuje Konstytucję RP i zwraca uwagę na podstawowe prawa człowieka. Drugi wątek, który zarysowuje się coraz wyraźniej, zwłaszcza na ziemiach, które przed wojną były niemieckie, to kwestia tożsamości miast i regionów, swego rodzaju kreowanie lokalnej polityki historycznej. Twórcy traktują je jako swoje, a jednocześnie godzą się z niemiecką przeszłością, która jest widoczna w architekturze, w pozostałościach miejskich napisów. Powstał np. spektakl wrocławskiej Sceny Witkacego, zatytułowany „Na Zachód od Sao Paulo”, pokazujący losy Eriki Strasser, która urodziła się w niemieckim Breslau, a po wojnie pozostała w polskim Wrocławiu i próbuje pogodzić swoją tożsamość z nowymi mieszkańcami.

dr Magdalena Gołaczyńska – badaczka teatru, tłumaczka z języka angielskiego. Koncentruje się na teatrze XX i XXI wieku, zwłaszcza alternatywnym i eksperymentalnym. Wykłada w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, prowadzi m.in. zajęcia dla studentów specjalności teatrologicznej. Autorka prac naukowych „Mozaika współczesności. Teatr alternatywny w Polsce po roku 1989” (2002), „Wrocławski teatr niezależny” (2007), współredaktorka (z Ireneuszem Guszpitem) tomu „Teatr – przestrzeń – ciało – dialog. Poszukiwania we współczesnym teatrze” (2006). Autorka licznych artykułów, publikowanych m.in. na łamach „Notatnika Teatralnego”, „Odry”, „Teatru”, „New Theatre Quarterly” oraz „Slavic and East European Performance”.

Mamy też w teatrze alternatywnym wątki o charakterze uniwersalnym, jak usiłowanie określenia stosunku wobec wieczności czy Boga. Z dawnych spektakli można wymienić „Noc” Teatru Kana czy „Metamorfozy” Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. Oprócz problemów poważnych, podejmuje się także tematykę lżejszą, np. podczas akcji wspólnotowych na ulicach miast, gdzie widzów zaprasza się do wspólnego świętowania. Specjalistami w tej dziedzinie są Teatr „Strefa Ciszy” z Poznania i Teatr Ad Spectatores z Wrocławia.


chwila oddechu np. w poznańskim Teatrze Ósmego Dnia, we wrocławskim Kalamburze, w lubelskim Provisorium, w krakowskim Pleonazmusie; podstawą scenariuszy były tam kolaże utworów poetyckich, za pomocą których twórcy wyrażali swój stosunek do rzeczywistości. Poetyckiemu słowu towarzyszyły ekspresyjne działania fizyczne, które z kolei były inspirowane w dużej mierze poszukiwaniami Jerzego Grotowskiego, a także zachodniej kontrkultury. Dlaczego takiego typu teatr się pojawił? Przede wszystkim dlatego, że jego twórcy byli nieufni wobec dramaturgii powstającej „przy biurku”.

Co można powiedzieć o przesłaniach płynących ze współczesnych przedstawień teatru alternatywnego? M. G.: „Przesłanie” to podejrzane słowo, zwłaszcza w przypadku teatru alternatywnego. Sądzę, że twórcy spektakli, reżyserzy, aktorzy, nie chcą widzów niczego uczyć. Teatr alternatywny jest daleki od kaznodziejstwa, nie daje widzowi żadnych recept, a jego twórcy manifestują postawę otwartą i krytyczny stosunek do rzeczywistości. Chciałabym przypomnieć spektakl Komuny Otwock „Bez tytułu”. W ulotce komentującej spektakl autorzy mówią tak: „Spektakl odzwierciedla wizję świata Komuny Otwock, złożonej z wielu elementów całości, której sens nadaje człowiek, widz dokonujący wyboru”. Twórcy nie pouczają widza, tylko zadają ważne pytania.

Do jakich widzów kierowany jest teatr alternatywny? Jak wygląda relacja z nimi?

Teatr Klinika Lalek, Wolimierz b Agnieszka Surmacz

64

Jak przebiegał rozwój historyczny teatru alternatywnego? M. G.: Samo pojęcie pojawiło się dopiero w latach 80., natomiast początków zjawiska, które jest nim określane, należałoby szukać w latach 50., w okresie tzw. odwilży, gdy pojawiły się studenckie teatry satyryków, z warszawskim STS-em na czele i gdańskim Bim-Bomem. Przygotowywały nie tyle spektakle, co programy kabaretowe, a ich widzów interesowała sytuacja społeczna, obyczajowa lub polityczna. Teatr ten nazywano wówczas studenckim, potem zaczęto go nazywać „młodym”. W latach 60. i 70. zaczęły powstawać grupy, których twórcy wykształcili nurt charakterystyczny dla polskiego teatru: nurt poezji. Teatr poezji powstawał

M. G.: To zależy od miejscowości, w której tworzony jest teatr, ponieważ inny powstaje w społeczności wielkomiejskiej, gdzie mamy do czynienia z przekrojem pokoleniowym i gdzie pojawiają się widzowie od licealistów po emerytów, inny natomiast w małej miejscowości, gdzie zespół alternatywny jest jedynym dynamicznym ośrodkiem kultury, stanowiąc alternatywę zarówno wobec telewizji, jak i dyskotek czy Kościoła. Świetnym przykładem jest Teatr „Terminus a quo” z Nowej Soli (istniejący od lat 70.), w którym w skład zespołu wchodzą coraz to nowi uczniowie miejscowych szkół i studenci. Teatr ten stał się ważnym centrum kultury alternatywnej w ogóle, nie tylko teatru. Jeśli chodzi o różnice względem „normalnego” teatru, to ten alternatywny traktuje widza podmiotowo, mniej anonimowo niż instytucja teatralna. Widz nie siedzi gdzieś w dużym oddaleniu, tylko znacznie bliżej, ponieważ takie teatry korzystają z mniejszych przestrzeni. Często mamy też do czynienia ze zjawiskiem współuczestnictwa. Aktorzy zwracają się wprost do widza i czekają na jego reakcję, traktując jak przyjaciela, kumpla. Niektórzy śledzą to, co się dzieje w danym teatrze i są wiernymi widzami, na których tam się naprawdę czeka. Skąd teatr alternatywny wziął się w takich małych miasteczkach, jak Nowa Sól? M. G.: To tendencja, która istnieje od lat 70. Zapoczątkowały ją „Gardzienice” – teatr, który osiedlił się na wsi o tej samej nazwie, manifestacyjnie oddzielając się od kultury miejskiej i kultury popularnej. Włodzimierz Staniewski mówił wtedy o nowym środowisku naturalnym teatru, ale przez 30 lat wiele się na wsi zmieniło: zamiera kultura ludowa, wszędzie pojawiają się anteny satelitarne... Dlatego naturalnym środowiskiem teatru alternatywnego stały się raczej małe miasteczka, jak Nowa Sól czy Kłodzko. Czy twórcy teatru alternatywnego odwołują się do tradycji teatru – czy przeciwnie, odchodzą od niej w stronę nowatorstwa? M. G.: Ich stosunek do tradycji jest zróżnicowany. Niektóre zespoły wprost powołują się na tradycję teatru studenckiego i młodego, np. Komuna Otwock nawiązuje do działań warszawskiej Akademii Ruchu, z kolei Teatr „Biuro Podróży” z Poznania wychowywał się na spektaklach Teatru Ósmego


65 Dnia. Istnieją też zespoły, które manifestacyjnie odcinają się od wszelkiego rodzaju tradycji – jak wrocławski „Zakład Krawiecki”. Szymon Turkiewicz, jego założyciel, tworzy nowoczesny teatr muzyczny i nazywa go teatrem profesjonalnym, separując się od pasji i amatorskości teatru alternatywnego. Dzisiejsi twórcy czerpią inspiracje m.in. z kultury popularnej, korzystają z jej języka, często ją ośmieszając. Na Dolnym Śląsku powstaje seria „teatralnych telenoweli”, ironicznie traktujących konwencję seriali, których dialogi toczą się wokół wątków romansowych. Nurt alternatywny w Polsce rozwija się czy raczej przeżywa stagnację? M. G.: Nie sposób tego jednoznacznie rozstrzygnąć, ponieważ jest on wciąż słabo udokumentowany. Każdy widz czy krytyk może tu mieć własne wrażenia. Na pewno „złoty wiek” przypadał na lata 70., istniało także pewne ożywienie w drugiej połowie lat 90. Trudno mi oceniać teatr ogólnopolski, ponieważ nie obserwuję go regularnie od kilku sezonów. Mogę natomiast stwierdzić, że na Dolnym Śląsku mamy do czynienia z pełnym rozkwitem teatru alternatywnego, który nastąpił z pewnym opóźnieniem w stosunku do tego, co się działo w Polsce. Wśród licznych przykładów tego ożywienia warto szczególnie wyróżnić karkonoską wieś Michałowice. To fascynujące, bo w tej malutkiej miejscowości działają aż dwa zawodowe teatry: Teatr Cinema i Teatr Nasz. Cinema jest znacznie bardziej znany za granicą niż w Polsce, ponieważ ci twórcy operują przede wszystkim plastyczną formą, surrealistycznym scenariuszem oraz czarnym humorem. To świetny teatr i jedno z ciekawszych zjawisk we współczesnym teatrze niezależnym. Eksperymenty Grotowskiego, Szajny czy Kantora zapisały się w historii teatru, wnosząc do niej istotne nowe wątki. Czy teatr alternatywny posiada moc kreowania zjawisk nowatorskich, świeżych? M. G.: Na to pytanie niewykle trudno odpowiedzieć, gdyż nie można oceniać teatru współczesnego bez pewnej perspektywy czasowej. My wiemy, jakie znaczenie ma dla historii teatru Grotowski czy Kantor, ale nie wydawało się to takie oczywiste dla wszystkich, którzy oglądali ich spektakle. Z pewnością mamy w Polsce teatr uliczny na wysokim poziomie i cenionego za granicą reprezentanta – Teatr „Biuro Podróży” Pawła Szkotaka, który kreuje metaforyczne, plastyczne wizje. Jednym z najlepszych spektakli, jakie w życiu widziałam, jest „Carmen funebre”, poświęcony konfliktom zbrojnym XX w. Teatr uliczny i akcje miejskie to nie są tylko klaunady, ale poważne spektakle, które inspirują się także sztuką wysoką, np. malarstwem, i skłaniają widza do zadumy nad istotnymi sprawami. Jednocześnie to, co robi Szkotak, odwołuje się do tradycji całego europejskiego teatru, a mianowicie do średniowiecznych widowisk misteryjnych, pochodzących z okresu, kiedy nie było jeszcze wyraźnego podziału na teatr dla wykształconych i niewykształconych, elitarny i popularny, ponieważ Biblia była zrozumiała dla wszystkich.

Istnieje coś takiego, jak oryginalna „polska szkoła teatru alternatywnego”? M. G.: Nie nazwałabym tego szkołą. Istnieją jednak pewne cechy wyróżniające ten teatr. Po pierwsze, jego siłą jest metafora poetycka, ciągle żywa. Może być zawarta bądź w języku, bądź w obrazie – tutaj dobrym przykładem byłoby właśnie „Biuro Podróży”. Myślę, że cechą odróżniającą go zarówno od teatru repertuarowego, jak i zagranicznego, jest także dominująca rola autorskich scenariuszy. Wciąż częściej wykorzystuje on autorskie teksty twórców danego zespołu niż gotowe dramaty. Zresztą teatr zagraniczny wydaje się przede wszystkim teatrem dramatycznym. Polski teatr alternatywny czerpie inspiracje zarówno z dramaturgii, prozy, poezji, jak i np. tekstów użytkowych – poznański Teatr „Porywacze Ciał” przygotowywał spektakle zainspirowane... instrukcjami obsługi. W przypadku teatru alternatywnego nierzadko akcentuje się rolę eksperymentowania artystycznego. Na czym ono polega, poza formą przekazu w postaci kabaretów, happeningów? M. G.: Myślę, że eksperyment artystyczny dotyczy dziś przede wszystkim poszukiwań nowych środków wyrazu w obrębie spektaklu, który jest formą zamkniętą. Jedni reżyserzy poszukują ich na poziomie językowym, np. kreując ciekawą dramaturgię – tu mogę przywołać wrocławskich twórców, Andreasa Pilgrima i Sebastiana Majewskiego, którzy współpracują ze Sceną Witkacego. Inni natomiast poszukują ich w sferze akustycznej, w eksperymentowaniu z dźwiękiem, który może być nagrany i przetwarzany, albo kreowany na żywo dzięki urządzeniom technicznym, tak jak to robi Teatr „Zakład Krawiecki”. Może to być również dźwięk wyśpiewany na żywo w teatrze pieśni (np. Teatr ZAR). Interesujące są też eksperymenty w sferze ruchu aktorskiego, np. w twórczości gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw. Eksperymentowanie stało się nieodłączną cechą teatru alternatywnego. Takie zespoły mają zresztą na to czas. Nie robią na zamówienie kilku spektakli rocznie, lecz mogą sobie pozwolić na realizowanie jednego przedstawienia przez rok czy dwa. To oczywiście wiąże się z ryzykiem, gdyż eksperymentowanie też wymaga środków oraz przekonania aktorów, by nie zrezygnowali z występowania w takim teatrze. Szara rzeczywistość polskiego teatru wygląda bowiem tak, że aktorzy nie mogą być na bieżąco wynagradzani za swoją pracę, a jedynie za występ, dlatego wszelkie eksperymenty są ryzykowne. Ale dzięki nim teatr alternatywny w ogóle istnieje i coś autentycznie interesującego się w nim dzieje. Kiedy oglądam spektakle teatru instytucjonalnego, to czasami wydają się one tworzone nie wiadomo dla kogo i nie zyskują takiego odzewu społecznego, jak w przypadku teatru alternatywnego. Jaką rolę odgrywa teatr alternatywny we współczesnym życiu kulturalnym Polski? Wydaje się, że to rola raczej niszowa. M. G.: Nie sądzę, żeby był tak mocno niszowy, zwłaszcza teatr uliczny, który jest jego najbardziej widocznym nurtem, coraz częściej wkomponowywanym w zjawiska popkultu-


66

chwila oddechu rowe. Spójrzmy na Międzynarodowy Festiwal Malta w Poznaniu, który stał się zjawiskiem popularnym, bardziej społecznymi niż artystycznym – przez to, że został nagłośniony przez telewizję i powiązany z miejskimi festynami, z „świętem piwno-kiełbaskowym”. Pewna niszowość teatru alternatywnego może wynikać stąd, że te zespoły nie dysponują wielkimi środkami na reklamę, co uniemożliwia im niektóre sposoby docierania do publiczności. Wydają się więc mniej znane, ale istnieją grupy osób, np. wśród studentów, które chodzą tylko do teatru alternatywnego i których zupełnie nie interesuje teatr repertuarowy. Wszystko zależy od widza i jego nastawienia. Wiele osób chyba nawet nie słyszało o takim rodzaju sztuki... M. G.: Najlepszą formą przekazu staje się informacja od innego widza. W mniejszych miastach wiadomość o spektaklu szybko się rozchodzi, w większych – jest konkurencja teatrów repertuarowych. Na pewno brak widzów może być dużą bolączką teatrów niezależnych. Często rozmawiam z twórcami, którzy nie wiedzą, na czym polega mechanizm, np. robią trudny spektakl, na który przychodzi wielu widzów, a następnie bardziej przystępny – i nie mają publiczności. Naprawdę niełatwo to ocenić. Ale powiedzmy sobie szczerze: w teatrach instytucjonalnych też nie ma wysokiej frekwencji. Czasami bywa, że na scenie znajduje się więcej osób niż na widowni... Jak mają się do siebie teatr instytucjonalny i alternatywny? M. G.: Jak już powiedziałam, ten drugi nie jest teatrem opozycyjnym wobec pierwszego. To nurt, który istnieje obok niego, stanowi jego istotne dopełnienie, bez którego nie mielibyśmy pełnego obrazu kultury. W dużej mierze wypełnia tę lukę poprzez akcje o charakterze społecznym, wspólnotowym, na które nie ma miejsca w teatrze instytucjonalnym. Nie jest to na pewno nurt gorszy czy drugorzędny. Pozostaje na podobnym poziomie artystycznym jak repertuarowy, ponieważ tworzą go dzisiaj profesjonaliści, czasami występujący zresztą w obu rodzajach teatrów jednocześnie. Teatr niezależny pełni nieraz identyczną rolę jak instytucjonalny, tylko występuje w „gorszych” miejscach, w mniej wygodnych dla widza przestrzeniach i dysponuje znacznie mniejszymi środkami finansowymi. Standardowy teatr to instytucja raczej wyizolowana ze środowiska, odwiedzana w określonych porach i na zwykłych komercyjnych zasadach, jak kino czy sala koncertowa. Natomiast teatr alternatywny burzy ten schemat choćby przez samą lokalizację – Węgajty czy Klinika Lalek są integralną częścią szerszych społeczności, podobnie było z Komuną Otwock. M. G.: Od czasów kontrkultury, czyli przełomu lat 60. i 70., teatr alternatywny stara się zacierać granicę między sztuką a życiem. Wówczas przeciwstawiał się traktowaniu spektakli jako towaru, ale także traktowaniu sztuki jako zjawiska elitarne-

go, czyli spuściźnie po modernizmie europejskim. Aldona Jawłowska swoją książkę poświęconą teatrowi alternatywnemu lat 70. zatytułowała „Więcej niż teatr” – i to jest niezwykle trafne określenie. „Więcej” oznacza np. próbę nawiązania kontaktu ze społecznością lokalną, jak robi to właśnie Klinika Lalek, która podejmuje akcje ekologiczne. Alternatywni twórcy często adresują działania do mieszkańców swojej miejscowości, dzielnicy czy ulicy; tak robi choćby Adam Ziajski z Teatru „Strefa Ciszy” z Poznania. Taki teatr nazywam teatrem lokalnym, środowiskowym, „teatrem swojego miejsca”. On staje się zjawiskiem ważnym, dlatego, że ta lokalność jest odpowiedzią twórców na globalizację. Pokazuje, że jeśli rozmawiamy ze swoją społecznością, to możemy podjąć istotne tematy posługując się własnym językiem, kodem środowiskowym, np. nazwami, które nie są zrozumiałe dla innych. Scena Witkacego realizowała projekt „Nadrzeczywiste Nadodrze”. Nadodrze to specyficzna, niebezpieczna dzielnica Wrocławia, ale trzeba tam mieszkać, żeby to wiedzieć. W Łodzi miały miejsce ciekawe akcje w ramach festiwalu „Ziemia Obiecana”, organizowanego przez Zdzisława Hejduka i Mariana Glinkowskiego. W przypadku tego rodzaju działań celem twórców staje się pokazanie mieszkańcom fragmentów danej dzielnicy czy miasta, i przekonanie ich, że te miejsca wcale nie są takie złe, jak się o nich sądzi. Mam na myśli „gorsze” dzielnice, jak właśnie Nadodrze, legnickie Zakaczawie, którym zajął się Jacek Głomb z Teatru im. Modrzejewskiej, czy łódzkie Bałuty. Podobne przedsięwzięcia mają zawsze charakter afirmacyjny, a nie kontestujący najbliższe otoczenie. Jakie są inne ciekawe formy społecznego zaangażowania polskich teatrów alternatywnych? M. G.: Warto wspomnieć działania antykonsumpcjonistyczne i przeciwstawiające się kulturze masowej. Na przykład prowokacyjne działania Akademii Ruchu i Komuny Otwock na ulicach Warszawy oraz akcje wspólnotowe „Strefy Ciszy”, które angażują mieszkańców Poznania. Zmuszają one uczestnika do refleksji nad rolami, jakie odgrywamy w życiu społecznym. Zwracają uwagę na relacje z drugim człowiekiem. Teatry alternatywne zmuszają nas, aby zatrzymać się w dzisiejszej pogoni za pracą, obowiązkami i po prostu zastanowić nad swoim życiem. Ponadto, podejmują problemy o charakterze politycznym, ekologicznym, biorą udział w dyskusji nad kwestią tożsamości płciowej człowieka, ról kobiety i mężczyzny w społeczeństwie itd. Podsumowując: teatr alternatywny nie zanika i ma się dobrze? M. G.: Myślę, że tak. Nie jest może zjawiskiem powszechnie znanym, popularnym – ale też nie to stawia sobie za cel. Ma swoją wierną publiczność i myślę, że będzie się ona pojawiać także w kolejnych pokoleniach. Widzę, że na widowniach zasiadają ludzie coraz młodsi i że ten teatr ma dla nich znaczenie. Każdy z nich znajdzie w nim odpowiedź na jakieś istotne dla siebie pytanie. Dziękuję za rozmowę. Wrocław, 16 maja 2008 r.


67

ENCYKLOPEDIA WYRAŻEŃ

MAKABRYCZNYCH 13. Od Wolnych Związków do związków wolnych Onego czasu – mniej więcej 30 lat temu – kilka osób spotkało się w mieszkaniu przy ulicy Bocznej 1. Mieszkanie przypominało trochę to opisane kiedyś przez Michaiła Bułhakowa, przy ulicy Sadowej 50. Po pierwsze bowiem można było powiększać je do dowolnych rozmiarów, by pomieścić gęstą ciżbę wywrotowców, a po drugie, jak się okazało, inwigilacja tego lokum nie dała zakładanych efektów. Uczestnicy spotkania postanowili założyć trio pod tytułem Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Pomysł na ten ansambl przywiózł z Katowic leciwy białostocki partyzant, który miał na Śląsku kumpla-dziwaka. Ten właśnie dziwak wymyślił ów numer jako pierwszy. Wspomniane trio niemal natychmiast się rozpadło, ponieważ jeden jego animator uległ od razu presji SB, a na jego miejsce wszedł przelotnie... agent tejże. Inny z tria zaś oddalił się na jakiś czas, aby wydawać pod ziemią utwory Gombrowicza. Co stało się dalej – wszyscy wiemy. Efekt pioruna, czyli wybuch Gwiazdy. Na marginesie zauważmy, że zarówno wydawca Gombrowicza, jak i partyzant oraz samotnik z Katowic są dziś uważani przez Jaśnie Oświecone Towarzystwo, korzystające obficie z owoców tamtego pomysłu, za nawiedzonych i niespełna rozumu, nie mówiąc już o ich podłym wykształceniu. Dziś bytem bardziej realnym od Związków Zawodowych wydaje się być niewidzialna dla oka molekularna maszyneria, jaką operuje nanotechnologia. Związki bowiem, choć w zasadzie widzialne w postaci biurowców swych central, są tak wolne, że szybszy od nich jest zwykły ślimak. Uprzejmi powiadają, że mamy w tym przypadku do czynienia z refleksem szachisty. Wygląda na to, że niestety inaczej być nie może, ponieważ ludność prywatna opętana została do imentu czarem indywidualizmu, który podobno schlebia starodawnym jeszcze cechom antropologicznym naszej nacji. Ten indywidualizm tak się rozpanoszył, że ci, którzy korzystają z uroków płci, nie kwapią się w ogóle do ślubu. (Mowa oczywiście o parach hetero, bo pary homo ślubu pragną, ale im nie lzia, czyli don’t allowed). I tak wolne związki kojarzą się i kojarzyć będą coraz bardziej wyłącznie ze sferą seksu, odartą przy okazji nie tylko z rytuału, ale i z odpowiedzialności. Aż miną setki lat i znów odwiedzi nas przejazdem Dobry Duch albo Duch Zły, który przecie, jak dowiódł Bułhakow, też w końcu działa na rzecz dobra – i kilka nawiedzonych osób zmieni ten świat na lepsze. Trzeźwym, realistycznym pragmatykom na ogół to się nie zdarza.

Paplo Maruda

IRONEZJE Tempogłowie Już wiesz – co chciałbyś naskrybać A-4 – biel – problem w tym – treść może i karawan nieść... Formą musi być rytm – rytm! Mignęła Epoka Beatlesów, we włosach kwiat – zgodnie z modą: Kerouac, Morrison & „Skowyt” – „żyj szybko – umieraj młodo”. Cóż teraz – z mierzwą pokoleń – japiesów – X – czy łysoli? Im przyszło żyć coraz szybciej – żyj w locie – myślenie mniej boli. Stado musi w biegu żyć – migiem, cwałem, prostą – krętą, momentalnie – co tchu – mailem Stado kocha tępo – tempo! Kochać w biegu – mrzeć w szeregu – troszkę miodu – nutkę jadu ciut Rydzyka – łut Michnika klik plik duszkiem – gadu-gadu... Stado słucha też pastucha (parias rączo – chyżej VIP) Wielki Brat – (ba!) – wielki bat – smuży falą smyczy czip... Pomnóż byty – podziel czasy – prędko, szparko, bystro, spiesznie, (viva stado – solo – blado) – fastfood – Tusk-cud – teleekspress. A-4 – już szarym ściegiem... (treść stado liter chce nieść) – słowo po słowie i... tempogłowie, Forma w tempie – SMS. ........................................................ Już wiesz – o co chcesz spytać? (net – sieć – tam idzie nagonka) Masz wolną wolę i... wybór – etui i sygnału dzwonka. Tadeusz Buraczewski


68

z polski rodem

Warszawska radykałka

Remigiusz Okraska Mówiąc, że chłop jest obywatelem, nie podważała jeszcze status quo. Ale głosząc hasła samodzielności tej warstwy, hasła chłopskiej godności i niezależności, wymierzała silny policzek temu, co Marks nazwał „myślami klasy panującej”. „Więc pozostanie Irena Kosmowska w więzieniu polskim; więzienie rosyjskie poznała już dokładnie przed laty. Rola Ireny Kosmowskiej w dziejach pracy niepodległościowej i w dziejach ruchu ludowego nie będzie /.../ ani pomniejszona, ani zmieniona, wręcz odwrotnie!” – pisał w 1930 r. „Robotnik”, organ Polskiej Partii Socjalistycznej. Osobę wspomnianą w artykule właśnie skazano na 6 miesięcy pozbawienia wolności za nazwanie Józefa Piłsudskiego „obłąkańcem”.

***

Stołeczne mieszkanie państwa Kosmowskich przy Nowogrodzkiej 42 tętniło życiem. Bywali tu m.in. Orzeszkowa, Prus, Świętochowski, Krzywicki i wielu innych myślicieli, publicystów, działaczy społecznych. „Dom Kosmowskich – pisze Regina Kociowa – cieszył się szczególną popularnością /.../ dlatego, że spotykali się w nim ludzie nawet sprzecznych przekonań politycznych i często w dyskusjach znajdowali punkty styczne. Gromadził /.../ wszystkich, którzy dążyli do rozbudzenia życia narodowego, niezależnie od pochodzenia, zamożności lub wyznania”. W takiej atmosferze, 20 grudnia 1879 r. urodziła się córka Kosmowskich – Irena. Jej matka, również Irena, pochodziła ze średniozamożnej szlachty z Małopolski. Wysłana do szkoły w Warszawie, tam poznała przyszłego małżonka i zamieszkała w stolicy. Prowadziła działalność filantropijną, działała w ruchu krajoznawczym, głosiła idee „pracy dla ludu”, głównie postulaty edukacji niższych warstw społecznych. Jej mąż, Wiktoryn Kosmowski, był lekarzem – absolwentem uczelni w Warszawie i Paryżu. Interesował się systemem opieki medycznej dla ubogich i społecznymi przyczynami chorób.

Oprócz komercyjnej praktyki prowadził darmowy punkt lekarski dla warszawskiej biedoty. Założył pismo „Kronika Lekarska”, poświęcone m.in. analizie zdrowotnych skutków złych warunków życia oraz przygotowaniu lekarzy do pomocy biedakom. Był również współtwórcą banku spółdzielczego, propagował samopomocowe kasy oszczędnościowe wśród mieszkańców wsi. Córka obojga społeczników najpierw pobierała nauki w domu, później uczęszczała do Szkoły Rzemiosł, gdzie ukrywano przed władzami carskimi zajęcia z języka polskiego i historii, pedagogiki, psychologii, nauk humanistycznych. Później wysłano ją do tzw. szkoły gospodarczej w podzakopiańskich Kuźnicach. Miała naśladować matkę – zarządzać gospodarstwem domowym, a jednocześnie prowadzić „pracę dla ludu”. Ale dziewczyna trafiła w krąg osób, które krytykowały paternalistyczne traktowanie niższych warstw. Zamiast „pracy dla ludu”, głosiły one hasła „pracy z ludem”, upodmiotowienia chłopów i robotników, uczynienia z nich pełnoprawnych obywateli, demokratyzacji życia społecznego. Tak oto stała się „warszawską radykałką” – jak kilka lat później określił ją lider polskich socjalistów, Ignacy Daszyński.

***

Irena podczas nauki w Kuźnicach nawiązała kontakty z przedstawicielami społecznie zaangażowanej elity zaboru austriackiego, często odwiedzającymi Zakopane. Wkrótce została wolną słuchaczką na uniwersytecie we Lwowie. Tam trafiła w krąg kształtującego się ruchu ludowego. Poznała jego twórców – inteligenckie małżeństwo Marii i Bolesława Wysłouchów (wydawali pismo „Przyjaciel Ludu”) oraz chłopskiego działacza Jakuba Bojkę. Efektem tych kontaktów, wzmocnionych o ferment polityczny rewolucji 1905 r., było wyzwolenie się Ireny spod ideowego wpływu rodziców. Jeszcze w 1906 r. została nauczycielką w żeńskiej szkole gospodarczej w Mirosławicach nieopodal Kutna, prowadzonej przez Koło Ziemianek, w którym działała jej matka. Ale wkrótce, widząc rozdźwięk między wielkopańską „łaskawością” wobec ludu a ideami faktycznej emancypacji chłopstwa, porzuciła tę posadę, przerwała też studia.


69 W działalność społeczną na szerszą skalę zaangażowała się w 1907 r. (niektórzy badacze podają datę o dwa lata wcześniejszą i twierdzą, że Kosmowska działała w radykalno-chłopskim Polskim Związku Ludowym, jednak brak na to „twardych” dowodów). Wówczas powstało „Zaranie” – tygodnik, który radykalna inteligencja oraz działacze chłopscy z Kongresówki założyli w celu propagowania ideałów „uobywatelnienia” ludu. Pismo miało charakter głównie edukacyjny, ale głosiło też hasła równouprawnienia bez względu na status majątkowy i pochodzenie. Propagowało nowatorskie rozwiązania gospodarcze (spółdzielczość) i radykalne przeobrażenia własnościowe, czyli reformę rolną w postaci rozparcelowania wielkich majątków ziemskich między chłopów małorolnych i bezrolnych. „Zaranie” krytykowało to, co wówczas zwano „patronatem”, czyli przewodzenie ludowi przez ziemian, kler itp., opowiadając się za samodzielnością warstwy chłopskiej. Naczelnym hasłem pisma było „Sami sobie” – postulat zarazem praw dla ludu, jak i wezwanie go do działania, zerwania z biernością i liczeniem na łaskę ze strony wyższych warstw społecznych. Pierwszy numer „Zarania” ukazał się w listopadzie 1907 r. Kosmowską wkrótce zaproszono do współtworzenia pisma. „Przychodziła do redakcji co dzień, siedziała od rana do wieczora i albo pisała tu, albo zastępowała mnie w rozmowach z przyjezdnymi czytelnikami. /.../ Początkowo /.../ pobierała po 25 rubli /.../ pensji, ale to się niedługo skończyło i /.../ całe następne lata pracowała za darmo. Rodzice byli w dostatku, a przy nich i ona, zwłaszcza że była skromna i nie wymagała ani strojów, ani szczególnych wygód” – wspominał redaktor naczelny, Maksymilian Malinowski. Niebawem została redaktorką działu kulturalno-oświatowego i sekretarzem redakcji. W „Zaraniu” listy od czytelników i odpowiedzi na nie stanowiły ważną część pisma – zajmowały co tydzień 2-4 strony na samym początku gazety! Kosmowska prowadziła też osobistą korespondencję z czytelnikami. „Od wielu chłopów /.../ wiem, jakie znaczenie miały listy pisywane przez Irenę /.../. Miała już wówczas cechę, która później rozwinęła się wybitnie; umiała w każdym człowieku /.../ dostrzec to, co najlepsze, odgadnąć dążenia, podsuwać im wyraz” – pisała działaczka oświatowa i naukowiec, Helena Radlińska. Efektem jej współpracy ze środowiskiem młodych absolwentów szkół rolniczych była założona w 1911 r. comiesięczna wkładka do gazety, zatytułowana „Świt – Młodzi Idą”, współredagowana przez Kosmowską. Z jej inicjatywy rok później pojawił się dodatek „Sprawy Szkolne”, będący trybuną popularyzowania oświaty ludu, a także forum wiejskiej inteligencji. Przyciągała do „Zarania” nie tylko chłopów i mieszkańców wsi. W 1913 r. Stefan Żeromski, sławny już wówczas pisarz, przesłał na ręce Kosmowskiej część właśnie tworzonej powieści „Wszystko i nic”, z sugestią nieodpłatnej publikacji w odcinkach. Postawił jeden warunek. Było nim umieszczenie dedykacji: „Pannie Irenie Kosmowskiej jako wyraz braterskiego pozdrowienia, pracę tę składa autor”. Niestety, carska cenzura zablokowała druk utworu.

Inna forma aktywności Kosmowskiej to działalność w Towarzystwie Kółek Rolniczych im. St. Staszica. Powstało ono pod koniec 1906 r. w tym samym środowisku, które utworzyło „Zaranie”. Celem było stworzenie organizacji samopomocowo-ekonomicznej, która reprezentowałyby interesy chłopów. TKR powstał w opozycji wobec Centralnego Towarzystwa Rolniczego, powołanego i kierowanego przez wielkich posiadaczy ziemskich. Kosmowska przez pierwszych kilka lat jego działalności pełniła funkcję sekretarza zarządu oraz propagowała ideały kółek, tj. samodzielność chłopów w gospodarczych przeobrażeniach wsi – spółdzielczość, nowe metody upraw i hodowli, zbiorowy zakup i użytkowanie maszyn rolniczych itp. Przekonała działaczy TKR, że kółka powinny prowadzić również działalność oświatową, m.in. poprzez zakładanie bibliotek i czytelni wiejskich.

Wspominając po latach działalność TKR i „Zarania”, pisała: „Stałam /.../ przy ognisku, przy którym skupiały się /.../ siły polskiego ludu rolnego, gnębionego przez wieki najpierw rodzimą, potem obcą niewolą. Skupiały się przy tym ognisku i rosły siły ludzkiego pragnienia i rwały w przyszłość poprzez żandarmską przemoc, poprzez wrogość klasowych uprzedzeń i interesów, poprzez tamy ciemnoty i nędzy. /.../ Były to warsztaty samodzielnej myśli i dążeń chłopa polskiego /.../, który własną duszę pańszczyźnianą zmógł, /.../ szukał dróg pełnego wyzwolenia /.../”.


70

z polski rodem *** Była jednym z czołowych piór tygodnika. Rzadko sygnowała teksty nazwiskiem lub inicjałami – przybrała pseudonim „Jasiek z Lipnicy”. Propagowała oświatę ludu, ruch krajoznawczy, a przede wszystkim zachęcała chłopów do samodzielnego myślenia, ośmielała ich w kwestii działalności publicznej. W jej tekstach znajduje wyraz ideologia radykalnodemokratyczna, wyłożona prostym, konkretnym językiem. Dziś te treści wydają się oczywiste, ale wówczas skutkowały oskarżaniem „Zarania” o wywrotowy charakter. W styczniu 1911 r. pisała np. o nierówności szans: „Wszystkie dzieci przychodzące na świat podobniusieńkie są do siebie, każde /.../ przynosi z sobą /.../ w duszyczce /.../ nasiona utajone różnych zdolności i właściwości i sił, które potem w życiu rozwinąć się mają. Jednemu pójdzie życie tak, że warunki sprzyjać będą rozwojowi tych sił /.../, u innego zmarnieją one w zaniedbaniu. /.../ położenie, majątek pozwalają jednym od małości swobodnie rosnąć i kształcić się /.../, jedni jakby z przyrodzenia bliżej stali tego skarbca, w którym gromadzi się cały dorobek ludzki, inni zaś z trudem i wysiłkiem dobijają się do niego, a do ogółu to i wieść o istnieniu takiego skarbu nie doleci”. Demaskowała ludzką krzywdę, niesprawiedliwe stosunki społeczne oraz hasła, którymi próbowano przesłonić ów stan rzeczy. Jesienią 1911 r. przekonywała: „W /.../ ujawnioną skargami sprawę trzeba by wniknąć, prawdzie spojrzeć w oczy, rady szukać, a nade wszystko trzeba by przyznać, że skarżący się chłop jest obywatelem mającym prawo głosu, że on już ma swój sąd własny /.../. Czyż nie wygodniej krzyknąć: »Cicho tam, wszystko jest w porządku!«. Ale takie omijanie prawdy się mści – /.../ w takim zaprzeczaniu jej w żywe oczy /.../ zatraca się zaufanie wzajemne ludzi z różnych grup społecznych – ta hałaśliwie broniona »jedność« się zatraca”. Mówiąc, że chłop jest obywatelem, nie podważała jeszcze status quo. Ale głosząc hasła samodzielności tej warstwy, jej prawo do samostanowienia, hasła chłopskiej godności i niezależności, wymierzała policzek temu, co Marks nazwał „myślami klasy panującej”. Aby chłop miał równą pozycję w państwie, musi być aktywny. Celem nie jest zastąpienie jednego „patrona” – szlachcica czy księdza – innym, lecz demokracja oparta na powszechnym zaangażowaniu. Jesienią 1913 r. przekonywała wiejskich czytelników: „/.../ w Galicji mamy politykę ludowców, ale nie mamy życia ludowego; mamy przywódców, co zabiegają o głosy ludowe, ale nie mamy świadomej woli ludu, bo nie mamy gromady myślącej o życiu własnym, jeno tłum idący za tym przywódcą, który obiecuje więcej wytargować i lepiej skorzystać z okoliczności, a nie wymaga gromadnego wysiłku, /.../ o sobie stanowienia. /.../ będzie milion idących karnie za /.../ przywódcą /.../ – a polskie życie ludowe nie ruszy na krok z miejsca, jeśli każdy ludowiec nie będzie człowiekiem myślącym, /.../ co wyznawane zasady /.../ na każdym kroku w życiu własnym i zbiorowym, obywatelskim wprowadza /.../. /.../ za dużo /.../ mamy przywódców, co robią z nami politykę, a tu trzeba nam samym robić nasze nowe życie”.

***

Jednym z kluczowych tematów nurtujących środowisko Kosmowskiej była oświata ludu. Rozumiano, że wiejskiej biedy i marazmu nie zmienią same reformy ekonomiczne. Istotny

był także aspekt patriotyczny – szkoła miała związać chłopów z Polską i jej kulturą. Takich funkcji nie spełniały szkoły carskie i placówki zakładane przez ziemian czy duchowieństwo – w jednych nie było mowy o polskim patriotyzmie, w drugich o reformach społecznych i emancypacji chłopów. Działalność pedagogiczna była oczkiem w głowie Kosmowskiej. W 1909 r. na II Kongresie Pedagogicznym we Lwowie wygłosiła referat o konieczności zakładania szkół rolniczych dla dziewcząt – odbił się on szerokim echem na samym Kongresie i poza nim. Sama marzyła o założeniu takiej placówki oświatowej. I udało się. Przyszły mąż jej kuzynki przeznaczył przed ślubem 6 tys. rubli na cele społeczne, resztę zebrała wśród znajomych i poprzez apele w „Zaraniu”. Zakupiono dworek w Krasieninie (powiat Lubartów) na Lubelszczyźnie. W styczniu 1913 r. zainaugurowano działalność. Mimo kiepskich warunków bytowych, szkoła działała prężnie, prowadząc 11-miesięczne kursy dla wiejskich dziewcząt. Kosmowska dobierała kadry, współtworzyła program, przyjeżdżała z Warszawy prowadzić zajęcia. Wszystko to przerwała I wojna światowa.

***

Środowisko Kosmowskiej łączyło wzorce „pracy u podstaw” z przekonaniem, że Polska nie odzyska niepodległości bez czynu zbrojnego. Swoje zrobiły też osobiste doświadczenia – Kosmowską skazano na półtora roku więzienia za druk w „Zaraniu” eseju o „Weselu” Wyspiańskiego. Karę zamieniono na wysoką grzywnę, jednak trudno było mieć złudzenia, że w takich realiach można dokonać znaczących przeobrażeń. Wyzwolenie społeczne musiało współgrać z wyzwoleniem narodowym. W 1913 r. we Lwowie wzięła udział w jednym ze zjazdów stronnictw niepodległościowych. Reprezentowała bardziej upolitycznioną część środowiska „Zarania”, które wkrótce współtworzyło piłsudczykowski Związek Chłopski. Kosmowska uczestniczyła w powołaniu Komisji Tymczasowej Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych. W środowisku młodzieży ludowej prowadziła prace konspiracyjne, była również członkinią tajnej Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego. Po wybuchu wojny opublikowała w „Zaraniu” wymowny artykuł pt. „Bracia!”. Czytamy w nim: „Wszystkich nas jednakowo dotyka to, co się dziś dzieje, /.../ ale najtrudniej przeżyć te chwile próby naszym braciom robotnikom /.../. My, rolnicy, /.../ co choć po skrawku matki-karmicielki mamy /.../ i we własnej chacie żyjemy, jesteśmy w lepszym położeniu niż /.../ robotnicy. /.../ Pora pokazać, że /.../ zaraniarze to nie sobki, ale /.../ przezorni gospodarze, a dla reszty pracującego ludu polskiego – bracia. Serca i domy nasze otwórzmy /.../ dla tych /.../, co warsztatu pracy, a więc i sposobu do życia są teraz pozbawieni. Wezwijmy ich do siebie i przyjmijmy na wspólną pracę, na wspólne biedowanie, byle razem przetrwać ten ciężki czas – czas próby”. Jesienią 1914 r. powstał prorosyjski Komitet Narodowy Polski, który złożył hołd carowi. Kosmowska napisała i wraz z grupą „zaraniarzy” sygnowała protest, w którym czytamy: „chłopi-ludowcy endecko-pańskiemu samozwańczemu Komitetowi nie przyznają prawa przemawiania w imieniu całego narodu polskiego”. W ten sposób autorka wystąpiła przeciw-


71

ko własnemu ojcu – Wiktoryn Kosmowski był współtwórcą KNP. Antyrosyjską opcję „Zarania” wyrażały też dwa nielegalne pisma – „Na naszej ziemi” i „Już blisko”. Oba współredagowała Kosmowska. Carska policja wkrótce wpadła na trop tej działalności. W maju 1915 r. aresztowano liderów „zaraniarzy”, w tym Kosmowską. Po czterech miesiącach wywieziono ją do moskiewskiego więzienia na Tagance. Wkrótce do stolicy Rosji przybyła ciotka, Maria Kozłowska, bardzo zżyta z Ireną. Wysoka łapówka i oficjalna kaucja umożliwiły wyjście na wolność, jednak z zakazem powrotu do Polski. Kosmowska zgłosiła się więc w Petersburgu do Polskiego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny, gdzie przez prawie dwa lata kierowała Komisją Oświatową, prowadziła kursy dla nauczycielek i pracownic punktów opieki nad dziećmi. Entuzjastycznie oceniała rewolucję lutową. „/.../ pamiętam te dni, kiedy z frontu masowo wracali żołnierze ze słowami: dość mamy krwi dawanej na carski rozkaz nie wiadomo za co! I mając jeszcze w ręku broń mówili: nie tknę brata, choćby mi kazał pułkownik albo i sam car. /.../ A nie było przy tym rozlewu krwi, tylko spokojna potęga zbudzonego tłumu, który odwiecznym krzywdzicielom powiedział: precz!”. We wrześniu 1917 r. wyjechała z ciotką do Finlandii, a później przez Sztokholm dotarła po czterech miesiącach do Polski. Przywiozła też 70 polskich sierot, które „podrzuciła” matce, mającej znajomości w organizacjach opiekuńczych. Po powrocie rzuciła się w wir działalności. Wstąpiła do Polskiego Stronnictwa Ludowego, które skupiło dawnych „zaraniarzy” i inne środowiska chłopskiej lewicy patriotycznej. Wspierała edycję organu PSL, pisma „Wyzwolenie”. Z jej inicjatywy, w marcu 1918 r. powstała wkładka „Sprawy Szkolne i Oświatowe”. W pierwszym numerze pisała: „Nie nawykliśmy /.../ do zabierania głosu w publicznych sprawach. Za nas stanowiono, za nas wszystko urządzano – na naszą szkodę i stratę. Czas z tym skończyć. Trzeba nam się dziś na gwałt przyuczać do samodzielnego kierowania gromadzkim życiem”. Im bliżej końca wojny, tym ostrzejsze były spory o kształt przyszłej Polski. Kosmowska na prośbę kolegów z PSL napisała odezwę, w której czytamy: „Polska ma być Zjednoczona i Niepodległa. Polska ma być Ludową Rzeczpo-

spolitą. /.../ My musimy stanąć jako gospodarze tej ziemi i pozbywając się obcego jarzma, nie dopuścić do tego, by władzę nad nami zagarnęli pańscy rządziciele, którzy już tyle razy przez swe samolubstwo klęski /.../ na ojczyznę sprowadzali”.

***

Po powołaniu w Lublinie Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, powierzono Kosmowskiej stanowisko wiceministra ds. opieki społecznej. Po odzyskaniu niepodległości została członkiem Zarządu Głównego PSL „Wyzwolenie”, którą to funkcję sprawowała przez kilkanaście kolejnych lat. W pierwszych wyborach zdobyła mandat poselski z Ziemi Lubelskiej, ponownie wybierano ją do Sejmu w 1922 i 1928 r. Była jednym z niewielu posłów-kobiet, lecz bardzo aktywnym. Zasiadała w Komisji Spraw Zagranicznych, od 1921 r. reprezentując Polskę w Międzynarodowej Unii Parlamentarnej. Zajmowała się m.in. warunkami życia i pracy polskich emigrantów zarobkowych oraz międzynarodowymi rozwiązaniami ochrony matek i dzieci. Na forum krajowym stawała w obronie mniejszości narodowych, głównie z Kresów Wschodnich. Z sejmowej trybuny apelowała, by naród, który do niedawna sam pozbawiony był ojczyzny, nie sięgał pochopnie po przymus wobec mniejszości – w ten sposób, zamiast związać je z Polską, osiąga się efekt odwrotny. „Czy /.../ sternicy sprawiedliwości w Polsce /.../ nie rozumieją, że zbudzenie poczucia krzywdy w duszy tysięcy ludu /.../ na wschodnich kresach naszego państwa, to wielka krzywda wyrządzona Polsce?” – pisała na łamach „Wyzwolenia” w 1928 r. O Polaków też się upominała. Apelowała, by państwo polskie aktywnie i bez szukania „oszczędności” wsparło ludność Górnego Śląska, która ucierpiała w efekcie sporu granicznego z Niemcami i powstań śląskich. Uważała, że ci, którzy w godzinie próby opowiedzieli się za Polską, poświęcając dla niej wiele, powinni otrzymać możliwie jak najdalej idącą pomoc. Pozostała wierna idei „sami sobie”. „Nie dadzą nam – pisała – Polski Ludowej ustawy i urzędy. Powstanie ona dopiero, gdy to, co stanowi istotną treść narodu, będzie


72

z polski rodem w naszych rękach /.../. Samorządy, związki, stowarzyszenia, instytucje samopomocy i twórczości zbiorowej /.../. [Musimy] wziąć w swe ręce i napełnić własną treścią wszystkie ogniska życia: gminy, sejmiki, rady szkolne, opiekę społeczną, kółka rolnicze, stowarzyszenia wytwórcze, kasy, związki oświatowe”. Nic dziwnego zatem, że to ona była głównym mówcą lewicowych ludowców podczas obrad sejmu nad ustawą o spółdzielczości. Kluczowym punktem sporu był zapis w ustawie, że celem spółdzielczości jest większy zysk w efekcie zjednoczenia pracy lub kapitału. Kosmowska, w zgodzie z tradycjami ruchu spółdzielczego, przekonywała, że oznacza to ogromne zubożenie wizji spółdzielczości. Mówiła więc w sejmie w październiku 1920 r., że „przecież nie zarobek, nie zysk z przedsiębiorstwa jest celem kooperatywy, ale wszechstronne zaspokajanie wspólnymi siłami materialnych i kulturalnych potrzeb członków. /.../ w ustawie /.../ musimy bezwzględnie wyodrębnić pojęcie »przedsiębiorstwa« udziałowego, akcyjnego, obliczonego na jak najwyższe oprocentowanie włożonego weń kapitału, od pojęcia »spółdzielni«, w której widzieć chcemy dźwignię twórczej pracy i czynnik podniesienia gospodarczego, obyczajowego i kulturalnego /.../”. Jako jedna z pierwszych dostrzegła problem alienacji władzy i niedoskonałość demokracji przedstawicielskiej. „Na to, żeby ogół poczuwał się do odpowiedzialności za losy państwa, musi /.../ być uczestnikiem wszystkich czynności państwowych, a nie jeno obiektem płacącym podatki i głosującym na swoich parlamentarnych przedstawicieli co lat kilka” – mówiła w Sejmie 16 października 1920 r. Dwa tygodnie wcześniej stwierdziła: „Powstaje /.../ grono specjalistów od polityki, którzy wyosabniają się od /.../ realnego życia i zatracają /.../ czucie z potrzebami mas, których są /.../ przedstawicielami. To jest niebezpieczeństwo, które tkwi w parlamentaryzmie współczesnym /.../”. Współczesnej „wyzwolonej” lewicy szokujące wyda się stanowisko Kosmowskiej wobec pornografii. Przemawiając w Sejmie 30 lipca 1926 r. w debacie o ratyfikacji konwencji ws. walki z pornografią, mówiła: „Mamy przed sobą akt [którego] celem jest zabezpieczenie /.../ przed przeciekaniem z kraju do kraju produkcji intelektualnego paskudztwa, a więc rozmaitych wydawnictw pornograficznych /.../. Należy nie tylko uchwalić tę konwencję /.../, ale wykonać ją”. Jednak w tym samym przemówieniu przekonywała, że „aby nie było tej moralnej zarazy /.../, musi istnieć szeroka akcja popularyzacji narodowego dorobku kulturalnego, inaczej ta ustawa będzie martwa. /.../ Młody, który czytał Słowackiego i Wyspiańskiego, nie weźmie do ręki broszury pornograficznej. Ten, co od dziecka nauczył się patrzeć z miłością na Matejkę czy Malczewskiego, nie będzie szukał zadowolenia w pocztówce z widokiem pornograficznym /.../. Ale dopóki warunki u nas są takie, że »Zachęta« jest niedostępna dla szerokich mas wskutek wysokiej ceny wstępu, a klasa robotnicza czy sukmana wywołują zdziwienie w teatrze, /.../ dopóty policja niewiele zrobi w zakresie wykonania tej ustawy /.../”.

***

Należała do tej części polskiej inteligencji, której odczucia wyraził Żeromski w „Przedwiośniu”. Radość z odzyskania niepodległości i nadzieje na sprawiedliwą Polskę, szybko ustąpiły miejsca rozczarowaniu. Jesienią 1923 r. pisała: „/.../

skończył się okres ofiarnego trudu /.../, zaczęły się kalkulacje, intrygi, /.../ tumanienie mas ludowych frazesem bez treści. Sobki i szachraje podnieśli głowy, a wszelka miernota »narodowa« uwierzyła, że Polska na to wstała, by ona w niej była syta, kosztem cudzej pracy”. Dwa lata później z trybuny sejmowej ostrzegała w duchu „Przedwiośnia”, że brak prospołecznych reform to nie tylko krzywda wyrządzona tym, którzy już wiele wycierpieli, ale również destabilizacja odrodzonego państwa. Kosmowska w dyskusji o reformie rolnej przemawiała: „/.../ nienadanie chłopu ziemi z rąk nowo powstałego państwa polskiego jest kopaniem dla tego państwa bardzo niebezpiecznej przepaści, do której ono stoczyć się może. Bo państwo współczesne istnieć może tylko wiarą, siłą i współdziałaniem wszystkich /.../ obywateli. /.../ dzisiejsze pogrzebanie reformy rolnej jest poważnym zagrożeniem bytu państwa polskiego”. Wbrew stanowisku swej partii popierała projekt PPS, który domagał się nieodpłatnego przejęcia wielkich posiadłości rolnych i rozparcelowania ich między bezrolnych mieszkańców wsi i ubogich chłopów. Krytykowała też oszczędności budżetowe kosztem oświaty. „/.../ dla 700 tysięcy dzieci naszych miejsca w szkole zabrakło, a miliony ich tłoczyć się będą w ciasnych, przepełnionych lokalach szkolnych /.../. Stoimy wobec hasła »oszczędności«. A oszczędność ta – chroniąc samochody urzędnicze i wszelką reprezentacyjną pompę przy lada okazji – bezwzględnie stosuje redukcję sił nauczycielskich, hamuje budownictwo szkolne, poddaje nawet w wątpliwość tę wywalczoną przez nas /.../ podstawę życia ludowego, jaką jest 7-letnia szkoła powszechna” – pisała w 1931 r. Trzy lata później dodawała: „Oświata powszechna była hasłem, z którym szliśmy do budowy zrębów /.../ państwa polskiego. /.../ Poprzednie »reformy« odsunęły dzieci chłopskie od tworzenia zastępów zawodowej inteligencji; ostatnie decyzje /.../ wywołają powrót do analfabetyzmu. /.../ Rząd, oszczędzający na oświacie, sądzi widać, że do osiągnięcia potęgi mocarstwowej starczy... armia analfabetów”. Z okazji 10. rocznicy utworzenia rządu Daszyńskiego, pisała w „Wyzwoleniu”: „/.../ pokolenie bojowników o niepodległość Polski grzeszyło tym, że pozwoliło opanować się poczuciu, że przez niepodległość rozstrzygną się /.../ wszystkie sprawy /.../ narodowego życia. Dziś, po latach dziesięciu /.../, wołamy jednak jeszcze: ziemi, wiedzy i władzy dla ludu”.

***

Dbała o to, by po zniszczeniach wojennych przywrócić szkole w Krasieninie dawną świetność. Powierzyła placówkę Centralnemu Związkowi Kółek Rolniczych, zastrzegając sobie wpływ na program kształcenia. Gościła w szkole, gdy tylko pozwalał jej czas, w okresie letnim prowadziła wiele zajęć. Stale interesowała się życiem placówki, przesyłała nauczycielkom i uczennicom rady, starała się pozyskać najlepszą kadrę, nadsyłała prasę i książki. Jedna z nauczycielek, Helena Brodowska, wspominała: „Nie moralizowała, uczyła życia i rozumienia spraw międzyludzkich. Wzywała do zbiorowych działań i codziennej służby społecznej. Potępiała egoizm i sobkostwo. Budziła wrażliwość serca i uczuć”. Uczennica Zofia Gorczycanka napisała zaś tak: „Gdyby mnie ktoś zapytał, który nauczyciel czy wycho-


73 wawca utrwalił mi się w pamięci, dla którego miałabym największe uznanie, powiedziałabym z ręką na sercu – Irena Kosmowska. Był to człowiek wielkiej idei, a zarazem cichy i skromny”. Takich świadectw jest mnóstwo. Jej zaangażowanie w sprawy oświatowe przybrało również inną postać. W miarę podporządkowywania sanacji Związku Nauczycielstwa Polskiego i organizacji oświatowych, rósł opór środowisk, które nie godziły się na taki dyktat. Przy udziale Kosmowskiej powstało w 1932 r. Towarzystwo Oświaty Demokratycznej „Nowe Tory”. Skupiało głównie działaczy z kręgów PPS i lewicy chłopskiej, domagało się przywrócenia demokracji, stało na gruncie niezależności ruchu nauczycielskiego od władz państwa, postulowało upowszechnianie oświaty, zwłaszcza wśród niższych warstw społeczeństwa. W domu Kosmowskiej mieściła się siedziba organizacji, ona sama weszła w skład zarządu, a od 1937 r. była przewodniczącą TOD. Do listy organizacji, w których aktywnie działała, należy dodać Polski Komitet Opieki nad Dzieckiem, Towarzystwo Popierania Przemysłu Ludowego i Ligę Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Znalazła się też wśród inicjatorów konkursu na pamiętniki chłopów, który zaowocował znakomitym poznawczo materiałem o życiu wsi polskiej. U Kosmowskiej brak było rozdźwięku między głoszonymi ideami a osobistym postępowaniem. Kosmowskapolityk i Kosmowska-poseł harmonijnie łączyły się z Kosmowską, która zdolne uczennice Krasienina zabierała do Warszawy na studia, oferując gościnę we własnym domu (bywało, że za darmo mieszkało u niej nawet 8 dziewcząt), z Kosmowską, która ratowała niezamożnych studentów-ludowców bezzwrotnymi „pożyczkami”, która zabierała robotnicze dzieci na wieś na wakacje albo wysyłała – nierzadko anonimowo – wiejskim rodzinom odzież czy książki. Członkowie Związku Młodzieży Wiejskiej RP powszechnie zwali ją „ciocią”, a nawet „matką ludu polskiego”. To uznanie nie miało nic wspólnego z tanią popularnością. Kosmowska nierzadko zabierała krytyczny głos w ludowej prasie młodzieżowej. Szerokim echem odbił się jej artykuł „Prędko syci” z 1931 r.: „Z wdzianiem czarnej marynarki odstaje taki od swojej gromady. /.../ Dziewczyna idąca do miasta na służbę zostaje często analfabetką, ale modę zna. Taki też prędko nasyca się: posadą, urzędem, miejską rozrywką i wsiąka w służbę bezmyślnie, a stanowisko zdobywa schlebianiem tym, co rządzą od wieków. I stara się stać do nich podobny. /.../ Klęską ruchu ludowego są ci łatwi do nasycenia posadką, frakiem, orderem – za cenę chłopskiego sumienia”.

***

Działacz ruchu ludowego, Józef Niećko, napisał: „/.../ daleka była od metod wyrosłych z hasła: »cel uświęca środki«. Nawet w walce politycznej sposoby, środki i drogi wiodące do celu musiały być dla niej tak samo czyste i święte, jak czystą była jej wiara w cele, w imię których /.../ działała /.../”. W parlamencie była wzorem szacunku dla przeciwnika. Jarosław Iwaszkiewicz, zatrudniony wówczas w Biurze Sejmowym, nazwał ją „Aniołem lewym”. Tym bardziej wymowna jest historia wspomnianego na wstępie procesu sądowego. Jak ogromna większość polskiej lewicy, Kosmowska początkowo pozytywnie oce-

niła zamach majowy. Spodziewała się, że rządy Piłsudskiego będą oznaczały realizację prospołecznych reform i zmarginalizowanie wpływów warstw posiadających. Te złudzenia nie trwały długo. Już w marcu 1928 r. pisała, że Marszałek „spróbował oprzeć państwowość polską nie na zadowolonym chłopie i robotniku, jeno na uproszonym o lojalność obszarniku i fabrykancie”. Z biegiem czasu coraz krytyczniej oceniała „paniczyków, co dziś każdy tydzień pobytu w legionach obliczają jako szczebel do kariery i tytuł do honorów”. Wraz ze swą partią przeszła do twardej opozycji wobec sanacji. Uczestniczyła w kongresie Centrolewu w czerwcu 1930 r. W kampanii wyborczej, przemawiając na wiecu w Lublinie 14 września 1930 r., wzburzona prasowym wywiadem z Piłsudskim, który miotał obelgi pod adresem posłów i parlamentu w ogóle, Kosmowska stwierdziła, że Polska znalazła się pod rządami obłąkańca. Tego samego dnia została aresztowana, a kilka dni później skazana na pół roku więzienia za znieważenie władzy państwowej. Zwolniona za kaucją, wróciła do Warszawy. Sprawa odbiła się szerokim echem w Polsce i zagranicą. Wyrazy szacunku przesłał na ręce Kosmowskiej nestor polskich socjalistów, Ignacy Daszyński. Wśród osób, które odwiedziły ją po opuszczeniu więzienia, był nawet związany z piłsudczykami pierwszy „pomajowy” premier Kazimierz Bartel. Kolejne fazy procesu trwały dwa lata, aż Sąd Najwyższy utrzymał wyrok. Kosmowska zgłosiła się nazajutrz z własnej woli do więzienia, by po kilku godzinach dowiedzieć się, że prezydent Ignacy Mościcki w nadzwyczajnym pośpiechu wydał decyzję o jej ułaskawieniu. Bynajmniej nie ustała w krytyce sanacji, a w roku 1938 odmówiła przyjęcia Krzyża Niepodległości.

***

Był to okres rozmaitych problemów w jej życiu. W sfałszowanych i przeprowadzonych w atmosferze zamordyzmu wyborach „brzeskich” z 1930 r. utraciła mandat poselski (unieważniono listę nr 7 na Lubelszczyźnie). W lutym 1930 r. zmarł jej ojciec, niespełna dwa lata później – ukochana ciotka i współpracownica, a po kilku tygodniach odeszła matka. Coraz silniejsze były ataki epilepsji – choroby nękającej Kosmowską od lat młodzieńczych. Gdy sanacyjne władze zwolniły ją z posady wykładowcy w seminarium dla przyszłych nauczycielek rzemiosła, postanowiła wyemigrować do Brazylii. Chciała pracować wśród tamtejszej Polonii jako nauczycielka. Będąc posłanką, wielokrotnie zajmowała się problemami emigracji, stojąc na stanowisku, że odrodzone państwo powinno zachęcać do powrotu Polaków rozsianych po świecie. Wyjazd nie doszedł jednak do skutku – nie otrzymała pozwolenia od władz państwa, a koledzy-ludowcy uznali, że to szaleńczy pomysł. W nadzwyczajnym trybie ci ostatni zadecydowali o zatrudnieniu Kosmowskiej w redakcji „Zielonego Sztandaru”, organu prasowego niedawno zjednoczonego ruchu ludowego – Stronnictwa Ludowego. Stała się de facto głównym redaktorem, gdyż formalny szef pisma, Maciej Rataj, pełnił czasochłonną funkcję prezesa partii.


z polski rodem ***

na? Jakie warunki pracy najemnej w rolnictwie? Jaki zakres działania gminy? Jaka organizacja przedstawicielstwa interesów rolniczych w rządzie? Jakie formy ubezpieczeń? Jaka rola państwa, a jaka samopomoc gromady w zaspokajaniu potrzeb kulturalnych itd.”. Stanowczo krytykowała tych, którzy uważali, że ludowcom nie potrzeba spójnej ideologii, lecz zdobycia władzy. Postulowała stworzenie „myśli agrarnej – nie przeciwstawiającej się, ale współrzędnej socjalizmowi”. Typowa dla agraryzmu była synteza rzekomych przeciwieństw. Dlatego Kosmowska pisała o kryzysie gospodarki kapitalistycznej, który staje się „ogólnym kryzysem współczesnej cywilizacji”. A jednocześnie uważała, że „poddawanie wszystkich przejawów życia (samorząd, spółdzielczość, organizacje polityczne, społeczne, oświatowe, prasa) pod komendę państwową prowadziło do stopniowego zaniku dobrowolnych wysiłków dla dobra publicznego”. W 1938 r. pisała: „/.../ demokracja, z którą masa chłopska chce pójść, to nie tylko wybory, to szkoła, szpital, teatr dla wszystkich, to owa twórczość techniczna, naukowa i artystyczna, wprowadzona na orbitę planowo zaspokajanych potrzeb ogółu; to wreszcie i przemysł, zorganizowany nie dla zysku i kariery jednostek /.../. Całokształt /.../ tej gospodarki – to solidarna i harmonijna współpraca wolnych i równych ludzi, stale i świadomie dźwigających wzwyż kulturalny poziom własnego życia”.

Od zjednoczenia ruchu ludowego do wybuchu wojny wchodziła w skład Rady Naczelnej Stronnictwa Ludowego, w latach 1936-38 pełniła funkcję zastępcy członka Naczelnego Komitetu Wykonawczego partii. Szczególnym dowodem uznania było powołanie jej w skład liczącej zaledwie siedem osób komisji programowo-ideowej SL, jako jedynej kobiety.

***

irena kosmowska w redakcji zielonego sztandaru

74

Irena Kosmowska nigdy nie pretendowała do roli ideologa. Była przede wszystkim działaczką społeczną i publicystką, bez ambicji kreślenia szerokich wizji. Nie zmienia to faktu, że bardzo liczono się z jej opiniami, a ona formułowała tezy, które wpływały na kierunek ewolucji ruchu ludowego. Do ogólnikowych początkowo rozważań twórców agraryzmu, Kosmowska wprowadziła pytania o konkrety. W „Młodej Myśli Ludowej” pisała w 1932 r.: „A więc: gospodarka indywidualna czy zbiorowa? Jeśli indywidualna, to na warsztacie jakiego przeciętnego rozmiaru? /.../ Jaki udział państwa przy zbycie, nabywaniu, wymianie? Jaka przy tym rola organizacji spółdzielczych? W stosunkach zewnętrznych: czy ścisła barykada celna, czy wolna wymia-

Miała 60 lat, gdy hitlerowcy napadli na Polskę. Po klęsce wrześniowej włączyła się w prace podziemnego ruchu ludowego, głównie we wsparcie ofiar wojny i nazistowskich prześladowań. Znajomi załatwili jej pracę w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń, aby miała za co żyć. Wraz z aresztowaniami kolejnych liderów ruchu ludowego, namawiano ją na opuszczenie Warszawy i wyjazd na wieś. Przez krótki okres przebywała w szkole spółdzielczej w Bychawie, jednak mimo ostrzeżeń wróciła do stolicy, by organizować pomoc prześladowanym. Nocą z 18 na 19 lipca 1942 r. w jej domu gestapo przeprowadziło rewizję. Choć nie znaleziono żadnych obciążających materiałów, Kosmowska została uwięziona na Pawiaku. Wielokrotnie przesłuchiwana i przetrzymywana w ciężkich warunkach, szybko podupadła na zdrowiu, miała wycieńczony organizm, nasilała się epilepsja. Mimo to została wywieziona do Niemiec – najpierw do więzienia w Berlinie, później do obozu pracy w Mahlow. Coraz silniejsze dolegliwości sprawiły, że przewieziono ją następnie do szpitala w Wittenau w Berlinie. Tam przebywała osiem miesięcy, cały czas jej stan zdrowia ulegał pogorszeniu. Podczas jednego z alianckich nalotów została ranna w nogę. Doczekała zakończenia II wojny światowej, jednak nie zdołała już wrócić do Polski. Zmarła 21 sierpnia 1945 r. w berlińskim szpitalu. Początkowo została pochowana w Niemczech, w styczniu 1961 r. staraniem działaczy ruchu ludowego jej prochy sprowadzono do kraju i złożono w Alei Zasłużonych na Powązkach.

Remigiusz Okraska


75

WIARA, PRACA, GODNOŚĆ Ksiądz Marceli Godlewski i Stowarzyszenie Robotników Chrześcijańskich

Rafał Łętocha Wybitny działacz i teoretyk społeczny, ks. Aleksander Wóycicki, pisał: „Głównym i pierwszym organizatorem robotniczych zrzeszeń chrześcijańskich jest bezsprzecznie ks. Marceli Godlewski. Działacz ten jest postacią w naszym duchowieństwie nieprzeciętną. Energiczny, pełen inicjatywy, nie liczący się z żadnymi trudnościami, umiejący chcieć i wytrwale dążyć do urzeczywistnienia swych planów, ks. Godlewski wyrasta /.../ o całą głowę ponad przeciętny ogół swych współbraci duchownych” 1. Królestwo Polskie pod koniec XIX w. stało się terenem dynamicznego rozwoju przemysłu, a co za tym idzie, wzrostu liczebności warstwy robotniczej. Jej problemy stopniowo będą wysuwać się na pierwszy plan zagadnień społecznych na tych terenach. Kościół i duchowieństwo katolickie nie od razu potrafili właściwie zareagować na dokonujące się zmiany. Jednym z pierwszych w tym kręgu, który dostrzegł tragiczne położenie robotników, był ks. Marceli Godlewski. Analizując sytuację, pisał on, iż robotnicy zostali zdani „/.../ na łaskę i niełaskę fabrykanta i administracji fabrycznej. A nawet i wówczas, gdy prawo bierze w obronę pracującego, przedsiębiorcy potrafili prawo obejść bez względów żadnych, nawet czysto ludzkich. Chęć osiągnięcia jak największych zysków zagłusza wszelkie uczucia. Na robotnika patrzono więc tylko jako na siłę roboczą, jako na maszynę czysto mechaniczną, z której chciano wycisnąć jak największą korzyść. Wówczas, gdy robotnik zarabiał zaledwie tyle, aby tylko z głodu nie umarł, to kierownicy fabryk otrzymywali pensje aż nazbyt wygórowane...” 2. W związku z takimi konstatacjami postanowił podjąć pracę społeczną i wychowawczą w środowiskach robotniczych.

***

Ksiądz Marceli Godlewski urodził się 15 stycznia 1865 r. we wsi Turczynie k. Łomży, jako syn Ignacego i Katarzyny z Kuczyńskich3. Po ukończeniu szkoły powszechnej w Szczuczynie oraz gimnazjum w Suwałkach, kontynuował naukę w Seminarium Duchownym w Sejnach. W lutym 1888 r. otrzymał tam święcenia kapłańskie, po czym wyjechał do Rzymu, gdzie podjął studia na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim. W 1893 r. uzyskał stopień doktora teologii. Od 1890 r. pracował jako wikary w Nowogrodzie k. Łomży, następnie zaś w Zambrowie i Jedwabnem. Po przeniesie-

niu do archidiecezji warszawskiej pełnił posługę duszpasterską w Mieleszkach i Szymanowie pod Łodzią, a potem w parafii św. Krzyża w Łodzi i od 1896 r. w kościele św. Krzyża w Warszawie. W 1897 r. otrzymał nominację na profesora Warszawskiego Seminarium Duchownego. W 1906 r. został rektorem kościoła św. Marcina, a następnie w latach 1915-1945 był proboszczem parafii Wszystkich Świętych w Warszawie. W 1906 r. uzyskał honorowy tytuł szambelana papieskiego oraz ustanowiony przez Leona XIII w 1888 r. order „Pro Ecclesia et Pontifice”. Głównym celem ks. Godlewskiego było stworzenie w Polsce prężnej Demokracji Chrześcijańskiej, czyli ruchu, który realizowałby zadania nakreślone przez Leona XIII w encyklice Rerum novarum. W związku z tym wszedł w skład Komisji Pracy Społecznej, powołanej 9 maja 1905 r. przez episkopat. Komisja wkrótce opracowała zasady Chrześcijańskiej Demokracji, w których czytamy, iż jest „/.../ faktem, że w obecnym ustroju społecznym panują stosunki nienormalne /.../ Ludzie przejęci ideą sprawiedliwości, nie mogą patrzeć obojętnym okiem na taki stan rzeczy, dlatego łączą się, zrzeszają, aby zwalczać zło wspólnymi siłami we wspólnej akcji. Taką właśnie akcją jest Demokracja Chrześcijańska. Nazywa się demokracją, dlatego że obejmuje wszystkich ludzi, dla wszystkich pracuje, dla wszystkich żąda sprawiedliwości. Ponieważ zaś sprawiedliwości tej najbardziej jest pozbawiony lud, klasy pracujące, przeto najpierw dla ludu i z ludem należy dążyć do reform społecznych. Zaznaczamy, że demokracja nie jest opieką nad ludem, lecz idzie razem z ludem, uświadamia go, walczy razem z nim i chce przez lud wywalczyć dla ludu słuszne prawa i odpowiednie warunki życia. Demokracja nazywa się Chrześcijańską dlatego, że wypływa z ducha nauki Chrystusowej i opiera się na zasadach etyki Chrystusowej”. Zastrzegano jednak, iż niewłaściwym byłoby postrzeganie jej jako akcji stricte religijnej. Jest ona bowiem „/.../ pracą społeczną. Stara się ona przede


76

z polski rodem wszystkim, aby zapanowała idea sprawiedliwości w stosunkach społecznych, występuje w imię ideałów i haseł ogólnoludzkich i pracuje dla całej ludzkości”. Z drugiej strony podkreślano, że „Demokracja Chrześcijańska wyklucza ze swego programu politykę i nie służy żadnym partiom i żadnym celom politycznym” 4. Twórcy tej deklaracji byli wiernymi uczniami Leona XIII, rozumieli termin chrześcijańska demokracja w ten właśnie sposób, w jaki został on przezeń zdefiniowany w encyklice Graves de communi, w której czytamy, iż termin ów nie powinien być upolityczniany, natomiast należy dążyć, by „/.../ ci, którzy żyją z pracy rąk i ze swego zawodu, znaleźli się w znośniejszym położeniu i stopniowo tyle zarabiali, by sami o siebie troszczyć się mogli, w domu i w życiu publicznym swobodnie pełnić mogli obowiązki cnoty i religii, by się czuli nie zwierzętami, lecz ludźmi /.../. Do tego celu zmierzać powinna działalność ludzi, przychylnie usposobionych dla ludu chrześcijańskiego, któremu w tym kierunku nieść należy pomoc, by go ustrzec od zarazy socjalizmu” 5.

***

Pomysł zajęcia się kwestią robotniczą zaczął kiełkować u ks. Godlewskiego w 1891 r. podczas pobytu w Wielkim Księstwie Poznańskim. Tam działalność społeczna duchowieństwa rozwijała się dynamicznie już od lat sześćdziesiątych XIX w. Ksiądz Godlewski zetknął się ze stowarzyszeniami robotniczymi i zapoznał z metodami pracy w tym środowisku. Również pobyt w Belgii, Niemczech czy Holandii niewątpliwie miał swoje znaczenie. Pierwsze prace w tym kierunku podjął ks. Godlewski w parafii św. Krzyża w Łodzi, następnie kontynuował je w Warszawie przy kościele pod tym samym wezwaniem, gdzie na przełomie lat 1903 i 1904 zaczęły zbierać się osoby zainteresowane sprawami społecznymi. Ksiądz Godlewski gromadził też wokół siebie coraz liczniejsze grono robotników, prowadząc w każdą niedzielę po nieszporach pogadanki o treści społecznej. Wkrótce tym sposobom pracy nadano formy organizacyjne na prośbę samych robotników. W ten sposób powstaje tajne stowarzyszenie „Straż” Królestwa Polskiego i Litwy. Jego statut zawierał 8 punktów, w których stawiano za cel m.in. zwalczanie teorii niezgodnych z duchem chrześcijańskim i narodowym, zapobieganie i przeciwdziałanie strajkom, popieranie przemysłu i handlu polskiego, szerzenie oświaty, promowanie zasad solidaryzmu czy stworzenie kasy samopomocowej dla członków stowarzyszenia6. „Straż” funkcjonowała jako zrzeszenie nielegalne do jesieni 1905 r., kiedy to wykorzystując liberalizację wywołaną zamętem rewolucyjnym, ks. Godlewski przekształcił ją w legalne Towarzystwo św. Józefa, mające przede wszystkim cele kulturalne i etyczne. Było to jednak niewystarczające, w całym Królestwie narastało wrzenie rewolucyjne, mnożyły się strajki, zaogniała walka pomiędzy socjalistycznymi a endeckimi organizacjami robotniczymi. Ks. Godlewski uznał, iż w tej sytuacji należy zająć stanowisko, wyciągnąć do robotników pomocną dłoń, zwłaszcza iż oni sami zwrócili się do niego przekonani, że „/.../ należy im się jakaś pomoc od Kościoła, że w tej walce między organizacjami /.../ jest naturalny pośrednik – kapłan katolicki” 7.

W związku z tym ks. Marceli w niedzielę 16 września 1905 r. w kościele św. Marcina oznajmił przybyłym robotnikom powołanie do życia Stowarzyszenia Robotników Chrześcijańskich (SRCh). Statut SRCh zarejestrowany został dopiero 21 grudnia 1906, ale nie czekając na jego formalne zatwierdzenie ks. Godlewski zaczął tworzyć koła Stowarzyszenia, liczące minimum 30 członków. Powstał też Komitet Ratunkowy SRCh, którego zadaniem było niesienie doraźnej pomocy robotnikom i ich rodzinom, np. w postaci darmowych obiadów, których wydawano setki dziennie. Statut przewidywał, iż SRCh będzie organizacją ogólnokrajową i stwierdzał, że stawia sobie ono za cel „/.../ podniesienie stanu robotniczego pod względem religijno-moralnym, umysłowym, materialnym i narodowym”. W 1908 r. wprowadzono do niego zapis mówiący o zakazie agitacji partyjno-politycznej w łonie organizacji. Złamanie tego zakazu skutkować miało wykluczeniem ze Stowarzyszenia, poza nim natomiast „/.../ każdy członek może należeć według własnego uznania do wszelkich partii politycznych na gruncie narodowym stojących, zgodnych z zasadami wiary” 8. O członkostwo w stowarzyszeniu mogli ubiegać się nie tylko katolicy, ale wszyscy chrześcijanie, choć udział niekatolików nie był nazbyt imponujący – należało do niego kilku ewangelików i jeden prawosławny. Tym niemniej, kwestia ta była przedmiotem poważnych kontrowersji. Głównymi oponentami Godlewskiego byli ks. Włodzimierz Jakowski z Częstochowy i ks. Andrzej Rogoziński z Łodzi, propagujący wizję czysto katolickiego zrzeszenia. Kwestia ta stanowiła zagadnienie o charakterze ogólnokościelnym, po tym jak w Niemczech wybuchł spór zwany berlińsko-kolońskim, dotyczący preferowanego modelu związków robotniczych – czy mają mieć one charakter mono- czy międzykonfesyjny. W sprawie zabrał głos papież Pius X wydając w 1912 r. encyklikę Singulari quadam, w której dopuścił pod pewnymi warunkami możliwość udział robotników katolickich w stowarzyszeniach międzywyznaniowych. Drugi spór w SRCh dotyczył zasad funkcjonowania ruchu. Ks. Godlewski opowiadał się za jak największym udziałem samych robotników w kierowaniu Stowarzyszeniem, ks. Jakowski natomiast stał na stanowisku zwanym patronalistycznym i postulował znaczne rozszerzenie zakresu władzy księży. Na II Zjeździe SRCh, który odbył się 9-10 stycznia 1907 r. w Warszawie, przyjęto jednak, iż duchowni patroni będą mieć decydujący głos w sprawach moralno-religijnych, w pozostałych natomiast jedynie doradczy, gdyż robotnicy powinni sami rozstrzygać o kwestiach bezpośrednio ich dotyczących 9.

***

Stowarzyszenie realizowało cele m.in. poprzez urządzanie regularnych spotkań, na których dyskutowano najistotniejsze problemy dotykające robotników, tworzenie biur pośrednictwa pracy i porad prawnych, bibliotek, sądów polubownych, instytucji samopomocowych oraz organizowanie wolnego czasu robotników. W kwestii odpowiedniej formacji religijno-moralnej stanu robotniczego twórcy SRCh wychodzili z dość pesymistycznych konstatacji. Nie było u nich hurraoptymizmu, wynikającego z pełnych świątyń na niedzielnych nabożeństwach czy z generalnie dobrej kondycji polskiego


77

Kościoła w porównaniu z jego odpowiednikami na zachodzie Europy. Dlatego niemało uwagi poświęcono organizowaniu rekolekcji robotniczych czy odczytów i pogadanek, którym przyświecała dążność do tego „/.../ aby dać w sposób jasny i przystępny światopogląd chrześcijański i zasady katolickie, a w sercach rozbudzić gorące umiłowanie wiary i Kościoła” 10. Nie zaniedbywano rozwoju intelektualnego oraz godziwej rozrywki. Temu miały służyć robotnicze domy ludowe zakładane przez SRCh na terenie całego kraju – warto nadmienić, iż żadna inna organizacja nie utworzyła na terenie Królestwa Polskiego tylu tego rodzaju placówek. Organizowano w nich nie tylko posiedzenia, ale i koncerty, odczyty, zabawy, przedstawienia teatralne, pokazy filmowe, w nich rozwijały się i ćwiczyły chóry robotnicze, orkiestry, teatry amatorskie. Zakładano również szkoły oraz kursy dla analfabetów. Wydawano też tygodnik dla robotników pt. „Pracownik Polski”, wychodzący w szczytowym okresie rozwoju w nakładzie 18 tys. egzemplarzy. Na jego łamach propagowano idee Leona XIII z encykliki Rerum novarum i analizowano aktualne, konkretne kwestie społeczno-gospodarcze z punktu widzenia katolickiej nauki społecznej. Problematyce tej poświęcano także niemało miejsca na łamach redagowanych przez ks. Godlewskiego miesięczników „Któż – jak Bóg” i „Ruch ChrześcijańskoSpołeczny” oraz pisma „Pracownica Polska”.

Stowarzyszenie prowadziło również ożywioną działalność gospodarczą, mającą na celu pomoc materialną robotnikom. Wyrazem tego były organizacje samopomocowe i spółdzielcze. Zakładano kasy zapomogowe dla chorych, zapomogowo-pogrzebowe oraz zapomogowo-pożyczkowe czy oszczędnościowo-pożyczkowe, przy warszawskim oddziale funkcjonowała również „kasa oszczędności dla dzieci ludu pracującego”. Spółdzielcze efekty pracy SRCh również były niemałe, z inicjatywy jego członków powstało bowiem ok. 500 takich inicjatyw, głównie spożywczych. Warto także odnotować funkcjonowanie biura porad prawnych oraz punktu porad lekarskich. W latach 1907-08 SRCh liczyło w Królestwie Polskim 79 kół, skupiających ponad 22 tys. robotników. Istnieją jednak informacje wskazujące na dwa razy większą liczebność – obejmują one prawdopodobnie nie tylko osoby płacące składki, ale i sympatyków Stowarzyszenia, biorących mniej lub bardziej regularnie udział w jego pracach.

***

Pierwsze trzy lata to zdecydowanie najlepszy okres organizacji. Później początkowy dynamizm zaczął słabnąć i SRCh przeżyło wyraźny kryzys. Zadecydowały o tym nie tylko przyczyny zewnętrzne, ale i słabość samego ruchu, który zaczął się kurczyć, gdy znikł pierwszy zapał. Jego twórcy nie


78

z polski rodem ustrzegli się licznych błędów. Brak było spójnego, długofalowego planu funkcjonowania i rozwoju SRCh, działano spontanicznie i trochę po omacku. „W działaniu /.../ – jak podkreśla A. Wóycicki – nie widać żadnego systemu, planu, nie ma nowych metod, wypróbowanych gdzie indziej, jak np. w Księstwie Poznańskim lub zagranicą” 11. Do tego doszły przeszkody stawiane przez władze rosyjskie, brak poparcia dla działań ks. Godlewskiego ze strony pracodawców, rodzimej inteligencji i hierarchii kościelnej. Niektóre środowiska w polskim Kościele darzyły SRCh nieskrywaną niechęcią i zaczęły wysuwać pod adresem ks. Godlewskiego zarzuty o inklinacje modernistyczne. Były one szczególnie nośne w tamtym okresie i dotkliwe dla oskarżonego, ponieważ w 1907 r. papież św. Pius X potępił tzw. tendencje modernistyczne w dekrecie Lamentabili oraz encyklice Pascendi Dominici Gregis. W odpowiedzi delegacja SRCh z ks. Godlewskim udała się do Rzymu. Przyjęto ich na specjalnej audiencji, w czasie której Papież wyraził jednoznacznie poparcie dla ich działalności: „Błogosławię was wszystkich, wasze rodziny, wasze prace, a gdy wrócicie do swoich, powiedzcie im, że z całego serca błogosławię waszą organizację, aby zawsze wierną będąc Bogu, rozwijała się z jak największym pożytkiem dla swych członków” 12. Pierwsza wojna światowa ostatecznie doprowadziła do wygaśnięcia działalności SRCh. Po odzyskaniu niepodległości doszło do odrodzenia ruchu, jednak ks. Godlewski już w jego pracach nie uczestniczył.

***

W latach międzywojennych coraz mocniej współpracował z obozem narodowym, z którym już wcześniej był powiązany jako członek Ligi Narodowej. Nie wrócił do aktywnego udziału w życiu chrześcijańsko-społecznym, zajmując się przede wszystkim problematyką żydowską. Sprawiło to, że zaczęto określać go mianem jednego z czołowych antysemitów w polskim Kościele. Życie jednak przynosi niespodzianki i obala utarte stereotypy. W listopadzie 1940 r. kościół Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim znalazł się za murami getta. Ks. Godlewski dobrowolnie pozostał w swojej parafii. Wkrótce zaczął nieść ofiarną pomoc ludności żydowskiej. Uczynił to człowiek, który przed wojną postulował bojkot handlu żydowskiego, nie zgadzając się z opiniami osób, które w imię zasad chrześcijańskich nawoływały „/.../ abyśmy nie omijali handlu Żydów i zaniechali pracy nad odżydzeniem handlu i przemysłu polskiego”; człowiek twierdzący, iż popierając hasło „»swój do swego« jako chrześcijanie nie wykraczamy przeciwko wierze katolickiej, lecz przeciwnie, spełniamy jej wskazania i do niej się stosujemy” 13. Ludwik Hirszfeld, światowej sławy serolog i immunolog pochodzenia żydowskiego, poświęcił mu w swoich wspomnieniach osobny rozdział, zatytułowany „W cieniu kościoła Wszystkich Świętych”. „Prałat Godlewski – czytamy we wspomnieniach Hirszfelda. – Gdy wymawiam to nazwisko, ogarnia mnie wzruszenie. Namiętność i miłość w jednej duszy. Ongiś bojowy antysemita, kapłan wojują-

cy w piśmie i słowie. Ale gdy los zetknął go z tym dnem nędzy, odrzucił precz swoje nastawienie i cały żar swego kapłańskiego serca poświęcił Żydom. Gdy pojawiała się jego piękna siwa głowa, przypominająca oblicze Piotra Skargi z obrazu Matejki, w miłości i pokorze schylały się przed nim głowy. Kochaliśmy go wszyscy: dzieci, starcy i wyrywaliśmy go sobie na chwilę rozmowy. A nie skąpił siebie. Uczył dzieci katechizmu, stał na czele Caritasu dzielnicy i kazał rozdawać zupę bez względu na to, czy głodny jest chrześcijaninem, czy Żydem. Często przychodził do nas, by pocieszać i pokrzepiać. Nie tylko myśmy go cenili. Chciałbym przekazać, co o nim myślał prezes gminy [żydowskiej] Czerniaków. Na posiedzeniu u docenta Zweibauma zebraliśmy się z okazji rocznicy [tajnych] kursów [medycyny]. I tam prezes opowiadał, jak prałat rozpłakał się w jego gabinecie, gdy mówili o żydowskiej niedoli, i jak się starał pomóc i tej niedoli ulżyć. Mówił on, ile ten ksiądz, b[yły]. antysemita, serca Żydom okazywał” 14. Po zamknięciu kościoła i usunięciu duchownych z getta, ks. Godlewski kontynuował działalność. Organizował tajne lokale, w których ukrywano dużą liczbę Żydów. Szczególną opieką w świetle relacji i wspomnień, otaczał dzieci żydowskie 15. Zmarł 26 grudnia 1945 r. w Aninie k. Warszawy. Rafał Łętocha

1. Ks. dr A. Wóycicki, Chrześcijański ruch robotniczy w Królestwie Polskiem. Monografia społeczna, Piotrogród 1915, s. 154. 2. Cyt. za R. Bender, Społeczne inicjatywy chrześcijańskie w Królestwie Polskim 1905-1918, Lublin 1978, s. 84. 3. Na temat ks. Godlewskiego zob. R. Bender, Marceli Godlewski [w:] Słownik biograficzny katolicyzmu społecznego w Polsce, t. 1, Lublin, 1994, ss. 147-148; Marceli Godlewski [w:] Polski Słownik Biograficzny, t. VIII, Wrocław-Kraków-Warszawa, 1959-1960, s. 180. 4. Cyt. za R. Bender, Społeczne inicjatywy... op. cit., ss. 66-67. 5. Leon XIII, Graves de communi [w:] K. Grzybowski, B. Sobolewska, Doktryna polityczna i społeczna papiestwa (1789-1968), Warszawa 1971, ss. 279, 280, 281. 6. Ks. dr A. Wóycicki , Chrześcijański ruch robotniczy w Polsce. Monografja społeczna, Poznań-Warszawa 1921, s. 81. 7. Ibid., s. 82. 8. Cyt. Za R. Bender, Społeczne… op.cit., s. 72. 9. S. Gajewski, Społeczna działalność duchowieństwa w Królestwie Polskim 1905-1914, Lublin 1990, ss. 60-66. 10. Ks. dr A. Wóycicki, Chrześcijański ruch robotniczy w Polsce... op.cit., s. 118. 11. Ibid., s. 143. 12. Ibid., s. 120. 13. Ks. M. Godlewski, Bojkot Żydów a Kościół, „Głos Narodu” nr 63/1913. 14. L. Hirszfeld, W cieniu kościoła Wszystkich Świętych [w:] Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945, oprac. W. Bartoszewski, Z. Lewinówna, Kraków 1969, s. 817. 15. Zob. W. Smólski, Losy dziecka, Warszawa 1961, ss. 238-240; Tenże, Zaklęte lata, Warszawa 1964, ss. 290-294.


z grubej rury

Wielka Transformacja – przypadek czy konieczność historyczna?

Arkadiusz Peisert Karl Polanyi znany jest głównie jako autor książki „Wielka Transformacja” (The Great Transformation). Książkę tę ukończył w Stanach Zjednoczonych i wydał w 1944 r. w Nowym Jorku. Podejmuje w niej temat rewolucji przemysłowej oraz jej społecznych i gospodarczych konsekwencji, kwestionując dotychczasowe teorie pojawienia się kapitalizmu. Głównym tematem jego rozważań jest wzrost i upadek społeczeństwa rynkowego, a jej przesłanie wpisywało się w powojenne debaty (świadczy o tym choćby podtytuł książki: „Polityczne i gospodarcze korzenie naszych czasów”). Polanyi był krytykiem rynku i kwestionował jego zdolność do samoregulacji, co sytuowało go poza głównym nurtem ekonomii. Uważał, że zjawiska gospodarcze i społeczne należy postrzegać całościowo, z uwzględnieniem konkretnego kontekstu historycznego. Są one zakorzenione w rzeczywistości kulturowej oraz mają wiele uwarunkowań społecznych. Dla Polanyi’ego pojawienie się społeczeństwa nowoczesnego w takim kształcie, jaki obecnie znamy, było do pewnego stopnia przypadkiem. Społeczeństwo to posiada taką formułę tylko dlatego, że kształt relacji międzyludzkich i zbiorowych został narzucony przez oddziaływanie wolnego rynku. Polanyi stwierdza, że wszelkie zrzeszenia społeczne oparte na więzach organicznych, funkcjonujące jeszcze na peryferiach społeczeństwa nowoczesnego, nie są anachronizmem, lecz naturalną formą więzi, bez względu na rozmiar społeczności. Istniały one od początku społeczeństw, ale dopiero kapitalizm zagroził ich trwaniu. Od zawsze służyły one do odtwarzania zasobów niezbędnych do przetrwania społeczeństwa. Jako przykład Polanyi podaje cechy rzemieślnicze miast średniowiecznych. Choć zysk od zawsze był głównym celem rzemieślników, to jednak zasadą organizującą ich działanie było, według Polanyi’ego, przede wszystkim doskonalenie umiejętności zawodowych oraz stanie na straży monopolu: wytwórczości, handlu i wiedzy na temat określonego towaru. Ich istnienie było rezultatem wysiłku członków, ponoszonego w imię grupowego interesu. Zrzeszenia społeczne, oparte na więziach organicznych, od początków wolnego rynku zmuszone były prowadzić walkę o przetrwanie. Duża część z nich musiała zniknąć. Z drugiej strony, w społecznościach powstałych w wyniku oddziaływań wolno-

Paradoks gospodarki rynkowej polega na tym, że etyczna baza (np. etos służby cywilnej czy etyka w biznesie) niezbędna do funkcjonowania stabilnych instytucji, jest przeniesiona z podmiotów, które uprzednio były przez wolny rynek i państwo niszczone. rynkowych, takich jak nowe miasta przemysłowe, zaczęły odradzać się dążenia do stworzenia organizmów społecznych, opartych na spontaniczności i wspólnym interesie. Były nimi spółdzielnie, a także wszelkiego typu stowarzyszenia o charakterze nieekonomicznym: kulturalne, sportowe, polityczne itp. Według Polanyi’ego, postępujące od okresu wczesnej nowożytności utowarowienie pracy, ziemi i pieniądza, doprowadziło do powstania kapitalizmu, który w najczystszej postaci wystąpił w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej w drugiej połowie XIX wieku. Fikcyjność towarowości ziemi oznacza, że jej posiadanie jest złudzeniem. Po pierwsze – nie została ona przez nikogo wytworzona w celu osiągnięcia zysku. Po drugie, procesy, które kształtują ziemię, czy też w ogólności naturę, są w dużej mierze niezależne od człowieka. Po trzecie – fragment przyrody stanowi część większego ekosystemu, bez którego walory określonego obszaru ziemi byłyby znacznie mniejsze lub żadne. Bezpieczeństwo produkcji żywności i reprodukcji środowiska jest w każdym społeczeństwie w jakimś stopniu wyłączone spod regulacji wolnorynkowej. Fikcyjność towarowości pracy polega na tym, że jej pierwszym i naturalnym właścicielem pozostaje człowiek nią dysponujący. Praca nie istnieje niezależnie, lecz wiąże się zawsze z jakimś człowiekiem, zajmuje jego czas, jego życie, pozwala mu się uczyć, a z drugiej strony – wykorzystuje jego umiejętności. Nie istnieje praca jako coś odrębnego od działalności człowieka. Praca – a właściwie ogólna działalność gospodarcza człowieka – jest dla istnienia społeczeństwa

79


80

z grubej rury

Bogactwo bnd TRiver. Nowy Jork 1908-1915

narodów zależy od moralnej dojrzałości społeczeństwa niezbędna, wobec czego instytucje podnoszące kwalifikacje i dbające o standardy zawodowe (szkoły, uczelnie wyższe, stowarzyszenia branżowe, cechy itd.) stanowią o poziomie rozwoju społeczeństwa i jego sile. Sprzedaż tej pracy innej osobie była wynikiem konieczności, w jakiej znaleźli się drobni rolnicy, rzemieślnicy i pozostali niewielcy wytwórcy na progu rewolucji przemysłowej. Fikcyjność pracy jako towaru polega na oddzieleniu samej pracy od człowieka i jego aktywności w ogóle. Tak rozumiana praca jest wydzieraniem kawałka życia osobom zmuszonym do sprzedaży pracy z powodu swej sytuacji materialnej. Dla Polanyi’ego takie oddzielenie właścicieli od wykonawców pracy jest fenomenem historycznym, a nie obiektywną koniecznością wynikającą ze zmian technologicznych. W niektórych społeczeństwach towarami fikcyjnymi mogą być te elementy, które w innym społeczeństwie, o innej kulturze, towarami nie są. Na przykład w USA opieka zdrowotna tradycyjnie uznawana jest za część sfery prywatnej, nie za element polityki społecznej, lecz w Europie jest inaczej. W ekonomii szeroko stosowane jest pojęcie dobra publicznego. Jest ono częściowo zbieżne z koncepcją „pozornego towaru”. Polanyi oskarża gospodarkę wolnorynkową (oraz jej entuzjastów), że bazuje na fałszywym koncepcie nadrzędności gospodarki i rynku wobec społeczeństwa i etyki. Według niego, w nowoczesnym społeczeństwie nastąpiło rozszerzenie optyki rynkowej na wszystkie instytucje gospodarcze. Instytucje substancjalne dla społeczeństwa (spontaniczne stowarzyszenia, kluby, bractwa) uznane zostały za archaiczne. Pojawił się, jak mówi Polanyi – „utopizm rynkowy”. Powoduje on rozdzielenie, odcięcie gospodarki od instytucji społecznych i politycznego oddziaływania, w imię samoregulacji, niezależności; jednocześnie zaś wciągnięcie do ekonomicznej analizy wszystkich elementów kultury i konfrontowanie ich z racjonalnością rozumianą jako dążenie do realizacji własnego interesu przez jednostki. Nigdy wcześniej ani nigdzie indziej przed europejską rewolucją przemysłową rynek nie był niczym więcej, jak

tylko akcesorium życia ekonomicznego. Z reguły system ekonomiczny był dostosowany do systemu społecznego i jakiekolwiek odmiany rynku funkcjonowały, zawsze zbudowane były na fundamencie tegoż systemu. W konsekwencji, regulacje i rynek rozwijały się równolegle, ale zawsze regulacje dominowały nad swobodnym obrotem towarów. Samoregulujący się rynek był nieznany. Sprzeczność między fikcyjnymi towarami a substancjalnością społeczeństwa jest centralnym elementem teorii Polanyi’ego. Sprzeczność ta wynika z dwóch odmiennych znaczeń słowa „ekonomiczny”. Znaczenie formalne określa racjonalną kalkulację środków i wyników. Racjonalność zawiera w sobie zestaw reguł, które determinują taki wybór pomiędzy alternatywami, jaki pozwala na maksymalizację zysków. Ekonomia wolnorynkowa opiera się na założeniu, że ludzie będą w naturalny sposób zachowywać się tak, aby maksymalizować indywidualne korzyści pieniężne. Z kolei substancjalna definicja słowa „ekonomiczny” odnosi się do materialnej realizacji potrzeb poprzez praktyki, które organizują zależności od innych ludzi i środowiska, potrzebne do zachowania utrwalonego standardu i sposobu życia. Zbiorowości ludzkie funkcjonują dzięki umiejętności budowania zinstytucjonalizowanych relacji pomiędzy przyrodą a społeczeństwem. Najważniejsza norma, jaka zawsze była i jest kultywowana w nie-rynkowych instytucjach społecznych, to wzajemność. Powoduje ona zróżnicowanie interakcji ekonomicznych. Prowadzi też do takich wymian pomiędzy ludźmi czy grupami, które nie są dyktowane wyłącznie interesem własnym. Skutkuje to wzbogaceniem i utrwalaniem relacji gospodarczych, które z drugiej strony rozwijają pole dla wolnego rynku. Bez takich praktyk rynek skazałby się na zagładę. Przykładem jest tzw. welfare state – w którym normy wymiany zostały zastąpione przez transfery instytucjonalne. Mimo dobrych intencji jego twórców, welfare state poprzez redystrybucję zniszczyło spontaniczne praktyki wzajemności.


81 W historii stale, choć ze zmienną intensywnością, występuje napięcie pomiędzy tradycją a innowacyjnością. Jeśli przemiany powodują dużą dyslokację społeczeństwa, ulega ono dezintegracji. Transformacja to „sztorm” dla każdego społeczeństwa. Polanyi opisuje trzy przykłady takich transformacji w historii Anglii: grodzenia [trwający od XVII w. proces podziału wspólnych pastwisk na działki prywatne, prowadzony tak, że niewielka grupa osób skupiła w swych rękach ogromną część własności ziemskiej – przyp. red.], Speenhamland Act (1795) oraz rewolucję przemysłową. Na mocy Speenhamland Act biedni otrzymywali od państwa dopłatę do wynagrodzenia, niezależną od ich dochodu, lecz od zmieniającej się ceny chleba. Płace były kształtowane przez pracodawców, ale – bez względu na wysokość zarobków – do pensji dopłacało państwo. Niezamożni rzemieślnicy zaczęli rezygnować z pracy we własnych warsztatach (w których nie otrzymywali wsparcia państwa) i przenosili się do powstających fabryk, gdzie otrzymywali gwarancję utrzymania na minimalnym poziomie. W wyniku Speenhamland Act ludzie masowo opuszczali wspólnoty wiejskie i przenosili się do miast. Z czasem stawali się zależni od dopłat państwa. Konsekwencje okazały się przeciwne do zamierzonych – pracodawcy obniżali pensje, robotnicy zaś odmawiali pracy, co prowadziło do ich zubożenia. Speenhamland Act spowodował, że motywacja do pracy, jaka stoi za koniecznością przetrwania, przestała istnieć. W efekcie pozycja pracodawców stała się tak silna, że doprowadzili oni do zniesienia Speenhamland Act, zastępując go w 1834 r. tzw. Poor Law Ammendments Act. W jego wyniku pojawił się wolny rynek pracy. Strach przed głodem u biedaków oraz żądza zysków u bogatych, stały się fundamentem relacji gospodarczych. Jak pisze Polanyi, w wyniku pośrednich oddziaływań Speenhammland Act zniszczył status pracownika, zaś Poor Law Ammendments Act – status osoby ludzkiej. Praca stała się towarem. Harmonia ludzi we wspólnocie została zastąpiona harmonią ekonomiczną, która kryje w sobie milczące założenie, że każdy uczestnik rynku wyraża zgodę na bycie zniszczonym w razie złego obrotu koniunktury. W trakcie angielskiej rewolucji przemysłowej nastąpił niezwykły skok technologiczny, któremu towarzyszyła równie niezwykła, katastrofalna erozja życia wspólnotowego. Nastąpiło zniszczenie starego mechanizmu życia zbiorowego, w miejsce którego nie pojawił się żaden zastępczy mechanizm integracyjny. Samoregulacja rynkowa, która pojawiła się Anglii w końcu XVIII w., wymusiła instytucjonalny podział życia społecznego na sferę ekonomiczną i polityczną. Początki rewolucji przemysłowej w Anglii to moment edycji słynnego dzieła Adama Smitha – „Bogactwo narodów”. W czasach powstania książki Smitha problem ubóstwa nie był dostrzegany, lecz zauważono go już wkrótce, gdy pojawiła się rozprawa Williama Townsenda „Rozważania o prawach dla ubogich”, wydana w 1786 r. Jak podkreśla Polanyi, Smith nie postulował, aby „niewidzialna ręka rynku” była niekontrolowana. Pisał o bogactwie narodów, a bogactwo to traktował jako element wspólnoty. Wynika ono z różnorodnych tradycji, zwyczajów, systemów, ustrojów. Każdy oryginalny

naród jest posiadaczem bogactwa, czyli niepowtarzalnej kombinacji elementów kultury, tradycji, zwyczajów, norm etycznych, instytucji. Bogactwo zależy głównie od sił instytucji, które regulują, ale i ograniczają wolny rynek. Instytucje te istnieją dzięki postawom moralnym członków danego narodu. Bogactwo narodów zależy zatem od moralnej dojrzałości społeczeństwa. To nie niewidzialna ręka rynku pokazuje korzyści, jakie możemy odnieść z wymiany. Przeciwnie – nasze dążenie do zaspokojenia własnych dążeń jest wtedy dobre i przynosi korzyści, gdy wiąże się z poszanowaniem godności każdego człowieka i jego praw. „Niewidzialna ręka rynku” jest raczej rezultatem cywilizacyjnego i moralnego rozwoju społeczeństwa. W społeczeństwach rozwiniętych, czyli, zdaniem Smitha, takich, w których wysoko ceniona jest godność człowieka i moralny ład, możliwe jest wprowadzenie ryzykownego elementu, jaki stanowi samoregulujący się rynek. Townsend był bardziej krytycznym obserwatorem społeczeństwa rynkowego. Jako jego metaforę przytacza relację podróżnika o wyspie u wybrzeży Chile, na której rozmnożyły się kozy. Po pewnym czasie Hiszpanie wypuścili na wyspę psy w celu zlikwidowania populacji kóz, które stanowiły źródło pożywienia dla piratów. Psy jednak oszczędziły ostatnie sztuki kóz w obawie przed całkowitą utratą pożywienia. Townsend w ten sposób pokazuje, że jedynym motywem posiadaczy środków produkcji w społeczeństwie kapitalistycznym jest właśnie ochrona podstawowych zasobów siły roboczej, aby mogła ona być dostępna w przyszłości. Jedyną siłą zdolną uchronić jednostki przed wzajemnym wyniszczeniem jest więc racjonalna kalkulacja, zgodnie z którą inni są potrzebni jednostce, aby mogła ona pomnażać swoje indywidualne korzyści. Jednak w miarę rozwoju kultury, poszerza się zakres ochrony społeczeństwa przed egoizmem jednostek. Według Townsenda, miarą rozwoju cywilizacyjnego jest właśnie zakres ochrony przed samoregulacją wolnorynkową, jaką instytucje mogą zapewnić człowiekowi. Wczesny kapitalizm to odkrycie społeczeństwa jako swoistego uniwersum. Już na początku XIX w. pojawił się opór przeciw praktykom wolnorynkowym i upowszechnianiem „fikcyjności towarów”. Powstały partie chłopskie, socjalistyczne i katolickie, które broniły statusu osoby ludzkiej. Doprowadziło to w końcu XIX w. i na początku XX w. do prób oddzielania towarów fikcyjnych od realnych. Rozwinęła się globalna gospodarka, ale chronione zaczęły być: zdrowie, higiena, warunki i bezpieczeństwo pracy oraz materialny poziom życia. Elementy te zaczęto traktować jako zasób państwa. Lata międzywojenne przyniosły jednak mocny powrót do utowarowienia życia społecznego. Paradoks gospodarki rynkowej polega na tym, że etyczna baza (np. etos służby cywilnej czy etyka w biznesie) niezbędna do funkcjonowania stabilnych instytucji, jest przeniesiona z podmiotów, które uprzednio były przez wolny rynek i państwo niszczone. Są to gildie, kościoły, samorządy, uniwersytety, stowarzyszenia i korporacje zawodowe. Państwo nowoczesne nie jest zdolne jednak pełnić roli reprezentanta


z grubej rury i organizatora kompleksowego społeczeństwa. Tak jak rynek redukuje ludzką gospodarkę do form rynkowych, tak i fikcja nieograniczonej kompetencji państwa redukuje społeczeństwo do państwa lub idei narodowej. Przeciw tym dwu abstrakcyjnym podstawom porządku społecznego Polanyi proponuje idee społeczeństwa substancjalnego. Nie chce oczywiście likwidacji rynku czy państwa, ale ekonomia substancjalna wymaga społeczeństwa bazującego na nie-rynkowych instytucjach, które odgrywają zasadniczą rolę w zaspokajaniu potrzeb, dystrybucji wiedzy i alokacji statusu. W społeczeństwie niezbędne są instytucje utrzymujące minimum indywidualnych zobowiązań etycznych obywateli, potrzebnych do zaspokajania wspólnych zadań społeczeństwa. Relacje rynkowe załamują się, jeśli nie są ograniczone mechanizmami chroniącymi przyrodę i człowieka przed degeneracją i wyczerpaniem. Nienegocjowalna zależność instytucji społecznych od rynku lub państwa, załamuje status tradycji jako niewyczerpanego źródła kształtowania zrzeszeń. Istniejące organizacje adaptują się wtedy do zmian transformacyjnych (narzuconych przez państwo lub rynek) poprzez utrzymywanie zewnętrznego kształtu organizacji „dla ludzi”, zaś wewnętrznie asymilując zmiany konieczne do funkcjonowania w nowych warunkach. Przykładami tego rodzaju instytucji są niektóre stowarzyszenia i fundacje, działające obecnie w Polsce, które korzystają z przywilejów skierowanych do organizacji nie nastawionych na zysk, zaś w rzeczywistości są zakamuflowanymi firmami prywatnymi. Nie przypadkiem na początku lat 90., w dyskusji o polskim modelu gospodarki, powrócono do rozważań Polanyi’ego. W 1994 r. ukazała się książka, będąca skrótem dyskusji pomiędzy wybitnymi ekonomistami na temat uprzedniej dekady i najbliższej przyszłości, pt. „The new Great Transformation?”. Polskich robotników zagrożonych bezrobociem porównywano do robotników angielskich sprzed 150 lat. Dzisiaj można

powiedzieć, że wiele z przewidywań Polanyi’ego sprawdziło się w odniesieniu do Polski. Chociaż od paru lat można obserwować zdecydowaną poprawę gospodarczą, to jednak rozpad więzi wspólnotowych z jednej strony oraz instytucji organizujących porządek społeczny z drugiej, skłania nas do uznania, że kapitalizm pierwszych dwóch dekad od upadku komunizmu był kapitalizmem „dzikim” – pozbawionym norm innych niż regulacje prawne (które również starano się obchodzić). Dość wyraźnie sytuację człowieka w tej nowej rzeczywistości pokazały nam filmy takie, jak „Dług” czy „Komornik”. Szczególnie w tym drugim widać, w jaki sposób młody kapitalizm niszczy to, co w społeczeństwie substancjalne i niezbędne dla jego istnienia, np. poczucie sprawiedliwości i bezpieczeństwa socjalnego oraz zaufanie do państwa. Polanyi uświadamia nam to, z czym wielu się intuicyjnie zgadza, obserwując choćby protesty w likwidowanych szpitalach itp. Reguły wolnorynkowe są pewnego rodzaju mistyfikacją, którą ich entuzjaści utożsamiają po prostu z obowiązującym prawem, powtarzając np.: „mamy kapitalizm i skończyły się przywileje”. Ekonomia rynkowa musi być kontrolowana przez mechanizm demokratyczny, gdyż to władza demokratyczna, a nie wolny rynek, reprezentuje ostateczne interesy społeczeństwa. Arkadiusz Peisert

Bibliografia: 1. Christopher Bryant, Edmund Mokrzycki [ed.], The new great transformation?, London 1994. 2. Maurice Glassman, Unnecessary suffering. Managing market utopia, London, New York, 1999. 3. Karl Polanyi, The Great Transformation, Boston, New York, 1944. 4. Wikipedia: http://pl.wikipedia.org/wiki/Karl_Polanyi na dzień 27 marca 2008 r.

b Conor Lawless

82


83

Fikcyjne towary

i boleśnie prawdziwy rynek Karl Polanyi Dopuszczenie, aby mechanizm rynkowy był wyłącznym regulatorem ludzkich losów i naturalnego środowiska lub wyznacznikiem wartości czy siły nabywczej, może skutkować rozkładem społeczeństwa.

Karl Polanyi

Powierzchowny opis systemu ekonomicznego i rynków pokazuje, że nigdy przed naszymi czasami rynki nie były czymś więcej niż dodatkami do życia gospodarczego. Co do zasady, system ekonomiczny był wchłonięty przez system społeczny i z racji tego, że reguły zachowania indywidualnego człowieka były wobec ekonomii pierwotne, to relacje rynkowe były do tych zachowań dopasowane. Reguły wymiany towarów lub przysług, które legły u podstaw wolnorynkowego schematu, nie przejawiały tendencji do rozwoju kosztem całej reszty [relacji międzyludzkich – przyp. tłum.]. Kiedy rynki były najbardziej rozwinięte, tak jak w okresie sytemu merkantylnego, obejmowała je kontrola scentralizowanej administracji, która izolowała chłopskie gospodarstwa od wolnego rynku, a także zabezpieczała przed nim wszystkie dziedziny związane z interesem państwa. W efekcie regulacje państwowe i rynek rozwijały się równolegle. Samoregulujący się rynek był nieznany. Wyłonienie się idei samoregulacji było całkowitym odwrotem od głównego kierunku rozwoju państw europejskich w okresie nowożytnym. Pozwala to ujrzeć we właściwym świetle fakt, że założenia leżące u podstaw ekonomii rynkowej nie były w okresie nowożytnym czymś oczywistym. /.../ Samoregulacja rynkowa oznacza, że cała produkcja przeznaczona jest na sprzedaż i cały zysk pochodzi z tej sprzedaży. A jednocześnie, że istnieją rynki na wszystkie elementy wytwórczości, nie tylko na same towary i usługi, ale również na pracę, ziemię i pieniądz. Ceny tychże są nazywane różnorodnie: cenami towaru, płacami, wynagrodzeniami, rentą dzierżawną, odsetkami, prowizjami. /.../ Samoregulujący się rynek wymaga instytucjonalnego podziału społeczeństwa na sferę ekonomiczną i polityczną. Taka dychotomia jest w efekcie, z punktu widzenia całego społeczeństwa, niczym innym, jak po prostu ustanowieniem samoregulującego się rynku. Można postawić argument, że to rozdzielenie dwóch sfer istniało we wszystkich typach społeczeństw w każdej epoce. Ale taki wniosek będzie oparty na fałszywej przesłance. Oczywiście, żadne społeczeństwo nie może istnieć bez pewnego porządku zapewniającego koordynację produkcji i dystrybucji dóbr. Ale to nie oznacza jeszcze istnienia odrębnych instytucji rynkowych. Zazwy-

czaj porządek ekonomiczny był w historii tylko pochodną porządku społecznego, był do niego dopasowany i w nim się zawierał. Nigdy, zarówno u plemion koczowniczych, poprzez system feudalny aż do okresu panowania reguł merkantylizmu, nie istniał oddzielny system ekonomiczny, całkowicie niezależny od społeczeństwa. Społeczeństwo XIX-wieczne [krajów zachodnioeuropejskich i Ameryki Północnej – przyp. tłum.], w którym aktywność ekonomiczna była w ten sposób odizolowana, było tak naprawdę pojedynczym wyjątkiem od ogólnej reguły. Taki twór instytucjonalny jak rynek nie może funkcjonować, dopóki społeczeństwo nie dostosowuje się w ten czy inny sposób do jego wymagań. Rynkowa ekonomia może istnieć tylko w rynkowym społeczeństwie. Doszliśmy do tej konkluzji w oparciu o analizę samych podstaw reguł rynkowych. Teraz możemy


84

z grubej rury określić, co nas doprowadziło do takiego stwierdzenia. Ekonomia rynkowa musi zawierać w sobie wszystkie elementy potrzebne do wytwórczości – włączając ziemię, pracę i pieniądz (w ekonomii rynkowej ten ostatni jest podstawowym elementem funkcjonowania wytwórczości i jego włączenie do mechanizmu rynkowego ma, jak zobaczymy, daleko idące konsekwencje). Ale praca [w oryginale labour, co oznacza w różnych kontekstach zarówno siłę roboczą, zasoby pracowników, jak i samą pracę, robociznę – przyp. tłum.] i ziemia są niczym innym, jak samym ludzkim życiem, które tworzy całe społeczeństwa, a także naturalnym otoczeniem, w którym człowiek egzystuje. Włączenie ich w mechanizm rynkowy oznacza podporządkowanie samej substancji społeczeństwa prawom rynku. Teraz jesteśmy już w punkcie, w którym będziemy mogli określić w bardziej konkretnych kategoriach instytucjonalną naturę ekonomii rynkowej i zagrożenia dla społeczeństwa, które ze sobą ta natura niesie. Najpierw opiszemy sposoby, poprzez które mechanizm rynkowy jest przygotowany do kontrolowania i sterowania elementami działalności wytwórczej. Następnie spróbujemy ocenić naturę efektów tego mechanizmu w społeczeństwie, które zostało poddane działaniu wolnego rynku. Za pomocą pojęcia towarowości mechanizm rynkowy jest przekładany na różne elementy działalności wytwórczej. Towary są tutaj empirycznie definiowane jako przedmioty produkowane na sprzedaż na rynku; rynki z kolei są empirycznie definiowane jako faktyczne kontakty pomiędzy kupującymi i sprzedającymi. Idąc dalej – każdy element wytwórczości jest postrzegany jako towar, produkowany na sprzedaż, i dalej jest on traktowany tylko jako przedmiot mechanizmu popytu i podaży, które dopasowują się do siebie poprzez ceny. W praktyce powstaje wrażenie, że istnieje rynek na każdy element wytwórczości, gdyż na tym rynku każdy z tych przedmiotów jest organizowany w grupy popytu i podaży. Te rynki – a są one niezliczone – są połączone i tworzą Jeden Wielki Rynek. Kluczowe jest to, że praca, ziemia i pieniądz są zasadniczym elementem wytwórczości, zatem również muszą być zorganizowane w rynki. W rzeczywistości, te rynki są absolutnie najbardziej newralgicznym elementem systemu ekonomicznego. Ale jednak praca, ziemia i pieniądz de facto nie są towarami. Postulat, że wszystko, co jest kupowane i sprzedawane, musiało być wyprodukowane na sprzedaż, jest, co intuicyjnie łatwo rozumiemy, nieprawdą w odniesieniu do nich. Innymi słowy, zgodnie z empiryczną definicją towaru, nie są one towarami. Praca jest tylko inną nazwą ludzkiej działalności, która odbywa się w samym życiu, które nie jest produkowane na sprzedaż, ale powstaje z całkowicie innych powodów. Nie może też być ludzka aktywność oddzielana od reszty życia, nie może być magazynowana czy mobilizowana. Ziemia jest inną nazwą przyrody jako takiej, która nie jest produkowana przez człowieka, pieniądz natomiast jest tylko znakiem posiadanej, nabytej mocy władzy, siły [podmiotów ją posiadających – przyp. tłum.], która, co do zasady, w ogóle nie jest produkowana, lecz dochodzi do głosu poprzez mechanizm kredytowania lub finansów państwowych. Towarowość pracy, ziemi i pieniądza jest więc całkowicie fikcyjna, pozorna.

Niemniej jednak, za pomocą tej fikcji funkcjonują obecnie zorganizowane rynki pracy, ziemi i pieniądza. Te „towary” są kupowane i sprzedawane na rynku, popyt na nie i podaż są ogromnymi siłami, a wszelkie próby ingerencji czy limitowania, które hamowałyby formowanie się tych rynków, byłyby ipso facto zagrożeniem dla samoregulacji całego systemu. Fikcja towarowości zatem wspiera podstawową zasadę społeczeństwa, poruszając prawie wszystkie jego instytucje na wiele różnych sposobów, mianowicie zasadę, według której żadne porozumienie czy zachowanie nie powinno być dopuszczalne, jeżeli przeciwdziała faktycznemu funkcjonowaniu mechanizmu rynkowego w zakresie obrotu fikcyjnymi towarami. Lecz w odniesieniu do pracy, ziemi i pieniądza taki postulat nie może być utrzymany. Dopuszczenie, aby mechanizm rynkowy był wyłącznym regulatorem ludzkich losów i ludzkiego naturalnego środowiska lub wyznacznikiem wartości czy siły nabywczej, może skutkować rozkładem społeczeństwa. W imię domniemanej towarowości, „siła robocza” nie może być swobodnie przerzucana, używana podobnie jak inne towary czy nawet pozostawiona bez użycia, bez szacunku dla ludzkich jednostek, którym zdarzyło się być okazicielem tego osobliwego towaru. Okradzione z ochronnego parasola instytucji społecznych, jednostki ludzkie zginęłyby z powodu efektów wystawienia na społeczną próżnię, zginęłyby jako ofiary ostrej społecznej dyslokacji, spowodowanej demoralizacją, przestępczością i głodem. Natura zostałaby zredukowana do jej składowych elementów, lokalne wspólnoty zostałyby zniszczone, krajobrazy zdewastowane, rzeki zatrute, zniknęła by gotowość do obrony terytorium przez obywateli, zniszczone możliwości produkcji żywności i pozyskiwania surowców. Ostatecznie, rynkowe administrowanie siłą nabywczą krok po kroku likwidowałoby przedsięwzięcia biznesowe, brak lub nadmiar kapitału przyjmowano by jako tak tragiczne dla biznesu, jak powodzie czy susze w prymitywnym społeczeństwie. Niewątpliwie praca, ziemia i pieniądz są podstawą dla ekonomii rynkowej. Ale żadne społeczeństwo nie mogłoby wytrzymać efektów takiego systemu prymitywnych fikcji nawet w najkrótszym okresie czasu, o ile jego ludzka i naturalna substancja, tak samo zresztą jak organizacja przedsięwzięć, nie byłyby chronione przed spustoszeniem wskutek działań tego szatańskiego młyna, jakim jest ekonomia rynkowa. Największa sztuczność ekonomii rynkowej ma źródło w fakcie, że proces produkcji sam w sobie jest zorganizowany poprzez sprzedaż i kupno. Żaden inny sposób organizacji produkcji na potrzeby rynku nie jest możliwy w społeczeństwie komercyjnym. W późnym średniowieczu produkcja dóbr trwałych na eksport była zorganizowana przez bogatych patrycjuszy miejskich i prowadzona pod ich bezpośrednim nadzorem w macierzystym mieście. Później, w społeczeństwie merkantylnym, produkcja została zorganizowana przez kupców i nie była już ograniczana przez miasta. To był wiek „pożyczania”, gdy domowa wytwórczość była uzależniona od surowców dostarczanych przez kupców posiadających kapitał, którzy kontrolowali proces produkcji jakby to było czysto komercyjne przedsięwzięcie.


85

społeczeństwo uległoby likwidacji, gdyby nie spontaniczne akcje protestu, które stępiały bnd TRiver. Nowy Jork 1914

działanie samoniszczącego mechanizmu rynkowego W tym czasie produkcja wytwórcza była bez reszty i na dużą skalę zorganizowana pod kierownictwem kupca. On znał rynek, zasięg oraz jakość poszukiwanych produktów, i mógł gwarantować zaopatrzenie, które składało się niekiedy tylko z wełny, lnu, a czasami warsztatów tkackich lub sprzętów przędzalniczych używanych w rękodzielnictwie. Jeśli zaopatrzenie nie dopisało, to właśnie rękodzielnik był najbardziej pokrzywdzony, gdyż nie miał pracy przez dłuższy czas, ale to nie oznaczało kosztów po stronie samego zakładu, całej linii produkcyjnej, a kupiec nie ponosił żadnego poważnego ryzyka mimo przejęcia kierownictwa produkcji. Przez stulecia ten system rósł w siłę i rozprzestrzeniał się, dopóki w takim kraju jak Anglia, przemysł wełniany, podstawowa angielska gałąź wytwórczości, nie zastąpił dużego sektora produkcji organizowanej przez kupca tekstylnego. On, który kupił i sprzedał, okazyjnie tylko odpowiadając za produkcję, nie miał żadnych szczególnych motywów. Wytworzenie dóbr nie angażowało ani żadnych postaw wzajemności czy wzajemnej pomocy, ani troski kupca o tych, których potrzeby zostały pozostawione jego trosce, ani satysfakcji rzemieślnika z jakości towaru, ani satysfakcji klienta z dobrej ceny – niczego poza prostym motywem zysku, typowym dla człowieka, którego profesją jest kupowanie i sprzedawanie. Do końca XVIII wieku, produkcja wytwórcza w Europie Zachodniej była jedynie dodatkiem do handlu. Ale gdy produkcja przemysłowa stała się bardziej skomplikowana, spowodowała wzrost zapotrzebowania na coraz liczniejsze i różnorodne surowce i środki. Trzy z nich oczywiście miały szczególne znaczenie: praca, ziemia i pieniądz. W społeczeństwie handlowym dostęp do nich mógł być zorganizowany tylko w jeden sposób: przez umożliwienie nabywania ich. Zatem, miały one być zorganizowane i przygotowane na sprzedaż na rynku – innymi słowy, miały stać się towarami. Rozszerzenie mechanizmu rynkowego na elementy wytwórczości – pracę, ziemię i pieniądz – było nieuniknioną konsekwencją wprowadzenia fabrycznej or-

ganizacji produkcji w społeczeństwie handlowym. Elementy produkcji miały być przeznaczone na sprzedaż. Było to tożsame z zapotrzebowaniem na system rynkowy. Wiemy, że zyski mogą być zapewnione tylko w takim systemie, w którym samoregulacja jest zabezpieczona poprzez współzależne, konkurencyjne rynki. Ponieważ rozwój systemu fabrycznego został zorganizowany jako część procesu kupowania i sprzedawania, toteż praca, ziemia i pieniądz musiały przejść transformację – musiały stać się towarami. Było to niezbędne dla utrzymania ciągłości produkcji. Oczywiście nie mogły one być dosłownie przetworzone na towary, jako że faktycznie nie są one produkowane w celu sprzedaży na rynku. Ale fikcja, że można je uznać za towary jak każde inne produkowane dobra, stała się zasadą organizującą nowe społeczeństwo. Spośród trzech „towarów”, jeden się wyróżnia: siła robocza jest technicznym terminem używanym do określenia ludzi jako takich, dopóki nie są oni zatrudniającymi lub zatrudnionymi. Wynika z tego, że od tej pory organizacja pracy będzie zmieniać się i podążać za zmianami organizacji systemu rynkowego. Tymczasem jednak „organizacja pracy” jest tylko innym terminem na określenie formy życia zbiorowego ludzi, co oznacza, że rozwojowi systemu rynkowego będzie towarzyszyła zmiana organizacji samego społeczeństwa. Idąc tak do końca, dochodzimy do punktu, w którym społeczeństwo staje się zaledwie elementem sfery ekonomicznej. Można tu przywołać paralelę pomiędzy spustoszeniem społecznym, jakie w angielskiej historii zostało dokonane przez grodzenia pastwisk, a społeczną katastrofą, która nastąpiła w wyniku rewolucji przemysłowej. Przeobrażenia, jak powiedzieliśmy, są co do zasady okupione wysoką ceną w postaci społecznej dyslokacji, dezintegracji. Jeśli stopień dyslokacji jest zbyt duży, wspólnota lokalna musi w tym procesie ulec dezintegracji. Tudorowie i wcześni Stuartowie uchronili Anglię od losu Hiszpanii poprzez regulację kursu


86

z grubej rury wymiany tak, że skutki grodzeń stały się znośne, a ich efekty zostały skanalizowane w sposób mniej destrukcyjny. Ale nic nie uchroniło wspólnot ludzkich od wpływu rewolucji przemysłowej. Niewidzialna walka w spontanicznym postępie gospodarczym wstrzymała ludzkie umysły od refleksji, i z fanatyzmem sekciarzy ci najbardziej oświeceni naciskali na nieograniczone i nieregulowane zmiany w społeczeństwie. Efekty dla życia ludzi były zbyt okropne, aby je opisać. Tak naprawdę społeczeństwo ludzkie [jako organizacja a nie same fizyczne jednostki – przyp. tłum] uległoby likwidacji, gdyby nie spontaniczne akcje protestu, które stępiały działanie tego samoniszczącego mechanizmu rynkowego. Społeczna historia XIX w. jest w rezultacie wypadkową ścierania się dwóch sił: rozszerzenia się organizacji wolnorynkowej w zakresie dystrybucji właściwych towarów oraz ograniczeń w obrocie towarami fikcyjnymi. Podczas gdy z jednej strony rynki objęły wszystkie części globu, a ilość towarów wzrosła do niewiarygodnych wielkości, z drugiej strony system ograniczeń i regulacji został zintegrowany w silne instytucje, wyznaczone do kontrolowania działań rynku w sferze siły roboczej, ziemi i pieniądza. Podczas gdy organizacja światowych rynków towarowych, światowych rynków kapitałowych i światowych rynków wymiany pod egidą standardu złota dała nieporównywalny z niczym impet mechanizmowi rynkowemu, to głęboko osadzony ruch [robotniczego protestu – przyp. tłum.] gwałtownie się rozwinął i wywołał efekt „złośliwy” z punktu widzenia rynkowej ekonomii. Społeczeństwo chroniące się przed niebezpieczeństwami immanentnymi dla samo-regulującego się systemu rynkowego – to był kluczowy czynnik w historii XIX wieku. /.../ Chociaż zróżnicowanie interesów ekonomicznych zazwyczaj kończy się kompromisem, oddzielenie sfery ekonomicznej i sfery politycznej w społeczeństwie prowadziło do tego, że to zróżnicowanie miało groźne konsekwencje dla spójności społeczeństwa. Pracodawcy byli właścicielami fabryk i kopalń, a zatem odpowiadali bezpośrednio za zapewnienie produkcji w społeczeństwie (niezależnie od ich osobistego interesu w osiąganiu zysków). Co do zasady, gotowi byliby się wycofać ze wszystkiego [co uczynili dla swoich robotników i lokalnej społeczności – przyp. tłum.] w swoim wysiłku zachowania ciągłości produkcji. Z drugiej strony, robotnicy stanowili ogromną część społeczeństwa; ich interes był w dużym stopniu tożsamy z interesem całego społeczeństwa. Byli oni jedyną klasą zdolną chronić interesy konsumentów, obywateli czy w ogóle ludzi jako takich. W efekcie wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego, ich liczba dała im dominujące znaczenie w sferze politycznej. /.../ Członkowie parlamentu cieszyli się zaufaniem w zakresie formułowania woli powszechnej, kierunku polityki publicznej, w ramach długoterminowych programów działania w kraju i poza jego granicami. Żadne złożone społeczeństwo nie byłoby w stanie funkcjonować bez działającej legislatywy i egzekutywy typu politycznego. Zderzenie interesów grupowych, powodujące paraliż gospodarki lub państwa – albo obu ich naraz – spowodowało bardzo szybko powstanie bardzo dużego niebezpieczeństwa dla społeczeństwa. Weźmy lata dwudzieste XX w. Siła robocza wzmacniała się w parlamencie, natomiast kapitaliści rozbudowywali przemysł na podobieństwo fortecy, w której starali się zachowy-

wać dominująca pozycję. Rządy populistyczne odpowiedziały bezwzględną interwencją w sferę biznesu, ignorując potrzeby gospodarki. Przemysłowcy odciągali społeczeństwo od wierności ich demokratycznie wybranym przywódcom, podczas gdy demokraci głosili wojnę przeciw panującym stosunkom gospodarczym, od których zależała jakość życia każdego członka społeczeństwa. Ostatecznie nadszedł moment, w którym zarówno system ekonomiczny, jak i polityczny dotknięte zostały kompletnym paraliżem. Strach zawładnął społeczeństwem, a przywództwo zostało przekazane tym, którzy zaoferowali łatwą drogę ucieczki za jakąkolwiek cenę możliwą do przyjęcia. Nadszedł czas na rozwiązanie faszystowskie. /.../ Wierzymy, że trzy konstytutywne elementy współtworzą świadomość człowieka Zachodu: wiedza o śmierci, wiedza o wolności, wiedza o społeczeństwie. Pierwsza, według żydowskiej legendy, została objawiona w Starym Testamencie. Druga została objawiona poprzez odkrycie wyjątkowości jednostki ludzkiej w naukach Jezusa, zapisanych w Nowym Testamencie. Trzecie objawienie zostało nam dane poprzez życie w społeczeństwie przemysłowym. Żadne wielkie imię nie jest z tym związane, choć być może to Robert Owen najtrafniej opisał mechanizm, który się wówczas narodził. To jest konstytutywny element w świadomości nowoczesnego człowieka. Faszystowska odpowiedź na odkrycie realności społeczeństwa to ni mniej ni więcej, jak rezygnacja z postulatu wolności. Chrześcijańskie odkrycie wyjątkowości jednostki i jedności całej ludzkości, zostały zanegowane przez faszyzm. Tu leży sedno jego degenerującego zafałszowania. Robert Owen był pierwszym, który stwierdził, że Ewangelia zignorowała realność społeczeństwa. On nazywał to „indywidualizacją” człowieka i traktował jako część chrześcijaństwa i zdawał się wierzyć, że tylko we współpracującej wspólnocie „wszystko co jest rzeczywiście wartościowe w chrześcijaństwie” przestaje być oddzielone od człowieka. Owen stwierdził, że wolność przyniesiona wraz z naukami Jezusa była nie do zastosowania w złożonym społeczeństwie. Jego socjalizm był wsparciem ludzkich oczekiwań wolności w takim społeczeństwie. Po-chrześcijańska era cywilizacji zachodniej rozpoczęła się w okresie, w którym Ewangelia przestała stanowić źródło mądrości, choć wciąż była podstawą naszej cywilizacji. Odkrycie społeczeństwa było więc zarówno końcem, jak i powtórnymi narodzinami wolności. Podczas gdy faszysta godził się z ograniczeniem wolności w społeczeństwie i gloryfikował siłę, która była realnością społeczeństwa, socjalista inaczej, godził się z tą realnością, ale podtrzymywał żądanie wolności. Człowiek stał się dojrzały i zdolny do życia jako jednostka w złożonym społeczeństwie. Karl Polanyi tłum. Arkadiusz Peisert

Powyższy tekst składa się z fragmentów trzech rozdziałów książki Karla Polanyi’ego „The Great Transformation”. Są to fragmenty rozdziałów: 6. The Self-regulating Market and the Fictitious Commodities: Labour, Land and Money, 18. Disruptive strains oraz 21. Freedom in a Complex society. Wyboru dokonał tłumacz.


recenzja

IMPERIUM, SNY I ZMIERZCH

„Głosy wśród nocy” po 100 latach Jacek Zychowicz Ostatni tom esejów Stanisława Brzozowskiego miał szansę stać się jedną z najważniejszych książek wieku, u którego progu powstawał. Żalowi, iż przedwcześnie urwała go śmierć autora, można się nie poddawać o tyle, iż ta ranga przysługuje mu poniekąd nawet w obecnej, nieukończonej postaci. Rzecz z początku była pomyślana skromnie: jako zbiór przedruków. Jesienią roku 1909, mimo iż ustalone terminy wydawnicze minęły, Brzozowski zaczyna jednak gorączkowo zmieniać poprzednie plany „Głosów wśród nocy”. Wiąże się to ze skromnym z pozoru osiągnięciem, którym chwali się w listach do przyjaciół: „po dłuższej męce... będę już mógł swobodnie czytać po angielsku”. Zofię Nałkowską, która epizodycznie zetknęła się z nim w tym okresie, bawiło, że – ucząc się nowej mowy jedynie ze słownika i podręcznika – nigdy się nie dowiedział, jak wymawiać słowa, które odczytywał. To, iż mimo tej przeszkody zdołał odczuć piękno – na przykład – frazy Shelleya: „The awful shadow of some unseen Power floats tho’ unseen amongst us”, należy do licznych zagadek z jego życiorysu. Po roku z niewielkim okładem wczytywania się w częstokroć wcześniej mu nieznane oryginały, Brzozowski – co stwierdza się tutaj bez nadmiernej przesady – rozumie prawie pełną galerię znaczących pisarzy anglosaskich wieku XIX wnikliwiej niż się to na ogół udawało fachowym czytelnikom z ich macierzystych kręgów kulturowych. Wymarzone rozprawy krytyczne o nich układa sobie w głowie, szkicując je cząstkowo na kartach dziennika swego warsztatu pracy, w jaki przekształcił korespondencję na równi z autobiograficznym według pierwotnego zamiaru „Pamiętnikiem”. Tworzenie „Głosów...” przyspiesza, umożliwiająca chwilowy powrót z łóżka do biurka, operacja usunięcia „części żeber i mostka”. Brzozowski narzeka jednak, iż z jego zdrowiem wciąż musi być bardzo źle, skoro przez tydzień napisał zaledwie studium o eseistycznym znawcy teatru elżbietańskiego, Charlesie Lambie, które w druku liczy kilkadziesiąt stosunkowo gęsto zapełnionych stron. To dopiero przygrywka – obiecuje wydawcy. W serie i zestawienia porównawcze chciał ułożyć portrety Blake’a, Coleridge’a, Wordswortha, rzeczonego Lamba, następnie Byrona, Shelleya i Keatsa, a potem Waltera Savage Landora, Davida Henry’ego Thoreau, Ralpha Waldo Emersona, Thomasa Carlyle’a, Waltera

Patera, Roberta Browninga, George’a Mereditha... Na zwieńczenie całości szykował trzech artystów słowa, których uważał za przedstawicieli nowoczesności w pełni już ukształtowanej: Whitmana, Wellsa i Conrada. Chór anglosaski swymi wtrąceniami z kontynentu mieli uzupełnić Novalis, Heine i Hoelderlin. Niewykluczone, że w ostatecznej wersji „Głosów...” znalazłyby się również sylwetki pamiętnikarza z dworu Ludwika XIV, księcia de Saint-Simona, Mochnackiego, Hercena, Barresa oraz pisarzy rosyjskiego fin-de-siecle’u, które Brzozowski zdążył naszkicować wcześniej. One właśnie stanowią większą część tomu zredagowanego po śmierci pisarza przez Ostapa Ortwina. Jak wyglądałaby realizacja projektu Brzozowskiego, sygnalizują tylko dwie wersje przedmowy, rozdział o Lambie i, w pewnym stopniu, popularyzatorski szkic „O znaczeniu wychowawczym literatury angielskiej”. W tym zrujnowanym labiryncie za nić przewodnią obierzmy na razie... angielski. W czasach Brzozow-

87


88

recenzja skiego, przynajmniej w jego kraju i części Europy, nie był on jeszcze uważany za niezbędny składnik przyzwoitego wykształcenia. Wspólną mową elit intelektualnych pozostawał, oczywiście, francuski. Polscy entuzjaści wielkiej polityki z użyciem gwałtownych środków, przełamując wstręt do języka caratu, którego wyuczyli się pod przymusem w szkołach jego nadwiślańskiej prowincji, śledzili manifesty i polemiki rewolucjonistów rosyjskich. Potrzeby umysłów zainteresowanych teoretyczną spekulacją zaspokajała natomiast niemczyzna, w której o „Die Subjekt-Objekt Identitaet” rozprawiało się równie łatwo, jak o codziennym jadłospisie. Względna marginalizacja angielskiego, pomimo wszystko, nie była uzasadniona. Jego kraj macierzysty tworzył przecież imperium, gdzie – mawiano popularnie – słońce nigdy nie zachodziło. Wola królowej Wiktorii, a potem jej następcy, Edwarda VII, stanowiła prawo nad Gangesem i nad kanadyjskimi brzegami północnoamerykańskich Wielkich Jezior, na Przylądku Dobrej Nadziei i w całej Australii. Oprócz kanonierek na służbie Her or His Majesty, wymuszających posłuch na podbitych peryferiach i stale rozszerzających ich zasięg, szlakami transoceanicznymi krążyły brytyjskie statki handlowe. Światu poprzedniego przełomu wieków niosły one ekonomiczne ujednolicenie, którego wymiar, także i nawet szczególnie w dzisiejszej perspektywie, może zaskakiwać. W studium „Whose Millennium. Theirs or ours?”, Daniel Singer udowodnił wyczerpującym szeregiem danych statystycznych, odnoszących się zwłaszcza do wymiany handlowej, że globalizacja z tamtej epoki swoim zaawansowaniem przewyższała obecną, która – zależnie od gustu – tak nas fascynuje lub przeraża. Śladem olśniewających triumfów Royal Navy skradała się bliska już czasowo katastrofa. Konfliktowy – póki co, jeszcze w ukryciu – koncert mocarstw europejskich, odgrywany w zunifikowanej scenerii gospodarczej, musiał wreszcie wybuchnąć oszalałą kakofonią I wojny światowej. Anglia, w której Brzozowski zakochał się pod koniec życia, sprawiłaby mu niejedną przykrą niespodziankę, gdyby zdołał ją poznać również od politycznych tyłów, a nie tylko z literackiej fasady. W siedzibie brytyjskich premierów na Downing Street 10, od samych początków dwudziestego stulecia planowano podobno wojnę prewencyjną przeciw Cesarstwu Niemieckiemu, które swym tempem rozwoju i ekspansji zaczęło wyprzedzać Zjednoczone Królestwo. Nawet względnie życzliwi krytycy twórczości Brzozowskiego zarzucali mu – jak Karol Irzykowski – że bez ustanku, i w zdecydowanie przesadnych tonach, wieszczył on wielkimi krokami nadchodzący przełom czy nawet „apokaliptyczny zwrot”. Rok 1914 – a zaraz potem 1917, 1933, 1939 i tak dalej – dowiódł, iż to on miał rację przeciwko ich trzeźwemu rozsądkowi. A jednak, w okresie, gdy powstawały „Głosy wśród nocy”, nawet sam Brzozowski nie byłby w stanie wyobrazić sobie stosunkowo prędkiego finału ekspedycji wychowanków Oxfordu i Cambridge, którzy ruszali we wszystkie strony świata, aby tam panować mądrym zaleceniem i, gdy trzeba, twardą ręką. Tymczasem

już kilka dziesięcioleci po śmierci swego więcej niż życzliwego obserwatora z Polski, anglosaski gatunek białego człowieka, zrzucając w pośpiechu swe cywilizacyjne brzemię i zwijając flagę z czerwonymi pasami, musiał cofnąć się do wyspiarskiego matecznika. Nie uprzedzajmy wypadków. Jest rok 1911. W „piwnych piwnicach”, dokąd elitarne kolegia z internatami zwykły w Anglii zapraszać po wykładach, nadal rozbrzmiewa hymn, którym Rudyard Kipling zapraszał przyszłych namiestników Korony, zmęczonych tak harmonogramem zajęć obowiązkowych, jak obyczajem regulującym życie prywatne, do baśniowych kolonii na wschód od Kanału Sueskiego, „...gdzie jest dobrem każde zło, gdzie przykazań brak dziesięciu i pić można aż po dno...”. Brzozowski, nie spodziewając się, iż ten imperialny świat zbliża się do zmierzchu i upadku, studiuje jego literaturę. Słusznie zachwyca się zawartymi w niej skarbami, których naturę i wartość niejednokrotnie pojmuje lepiej od ich dziedzicznych posiadaczy. Jaka szkoda – niepodobna nie powtórzyć – że zabrakło mu głupich sześciu miesięcy, które we względnie normalnej (czyli lepszej niż agonalna) formie zdrowotnej wystarczyłby pewnie na uporanie się z „Głosami...”. Jeden z ich głównych rozdziałów miał portretować Roberta Browninga. „The Ring and the Book” – opus magnum tego wiktoriańskiego poety, na które składa się ponad 20 tysięcy białych wierszy – od dawna pozostaje, i tak będzie już chyba zawsze, arcydziełem bez czytelników. Od swoich późnych wnuków, Browning doczekał się etykietki staromodnego pisarza dla filologów-pedantów. Uświadamiając sobie niechęć, otaczającą jego poetyckiego faworyta już sto lat temu, Brzozowski zadręczał się w notatkach z „Pamiętnika”: „/.../ jak wyperswadować Anglikom, że niezrozumiałość Browninga stała się w znacznej mierze tylko nałogową formułą /.../”. Gdyby zdążył, może by wyperswadował. Oprócz krytycznych klejnotów utraconych na zawsze, za którymi tęskni się przy lekturze „Głosów...”, znajduje się tam, na szczęście, i w pełni oszlifowane brylanty. Tyle, że do ich podziwiania zakrada się przykra wątpliwość. Na ile mogą nas inspirować krytyczne portrety twórców, których dorobek sami ich rodacy częstokroć odesłali na zakurzone półki? Węzłowego problemu „Głosów wśród nocy”, jednakże, w ogóle nie tknął ząb czasu. Czy tak się stało na szczęście, czy może wręcz odwrotnie – to już kwestia osobna i zresztą bardzo trudna. Brzozowski w swoich studiach pasjonował się bowiem „rozdarciem” (to kolejne, po „przełomie” i „zwrocie”, z jego słów tak ulubionych, że aż nadużywanych). Rozdarcie, które tropił, biegło najpierw w jego własnym życiu. Ujęcia chwytające je najbardziej sugestywnie zawiera „Pamiętnik”, który – powstając mniej więcej równolegle do finalnych partii „Głosów...” – podsumowywał zarazem losy swego twórcy aż od ich zarania. Brzozowski wspomina tam stosunkowo beztroski – jeśli pominąć uciążliwy brak pieniędzy – czas swego pisarskiego debiutu. Oczekując w kawiarni na „posłańca ulicznego z zaliczką”, początkujący eseista filozoficzny czytał „Kuno Fischera o Schellingu”. W trakcie tej, na pierwszy rzut oka, rutynowej czynności samokształceniowej doznał „wrażenia wyjścia z ciała, z siebie”. W trans


89 psychiczny wprowadziły go zapewne deklaracje – zbudowanego przez młodego Schellinga – „systemu idealizmu transcendentalnego”, zgodnie z którymi ludzki podmiot, będący z pozoru podporządkowaną cząstką przyrody, w istocie stwarza swoim wolnym aktem wszystko, czego doświadcza. A jeżeli „posłaniec uliczny” nie przybył, bo wynajmująca go redakcja odmówiła Brzozowskiemu – co się często zdarzało – oczekiwanej zaliczki? Wtedy indywidualne uosobienie podmiotu konstruującego byt, noszące imię własne „Stanisław Brzozowski”, ze swobodnego sprawcy zamieniło się na powrót w marionetkę panujących nad nim praw, zależności i uwarunkowań. Powrót do ciała musiał być dotkliwy. Druga scena autobiograficzna rozgrywa się w domu publicznym, który – co, rzecz jasna, może wydać się anachroniczne – w oczach Brzozowskiego przeobrażał się w piekło. „Byłem /.../ dla towarzystwa, po pijanemu, ze zwierzęcej ciekawości w domach rozpusty – spowiadał się rozpaczliwie w ostatnich tygodniach, jakie mu darowała choroba – i odgrywałem tam rolę Pierrota – obserwatora – śmieszną i ohydną”. Po co więc wspinać się, tropami Schellinga, na szczyty ludzkiej myśli? Żeby – pomimo tych praktycznie bezsilnych wzlotów – tak czy owak być aktorem z antypatycznej farsy? I ewentualnie, osiągając najwyższy wśród dostępnych stopni niezależności, przyglądać się swojej grze z refleksyjnym dystansem, który w jej scenariuszu niczego nie jest w stanie odmienić? Brzozowski – trafnie zauważył wrogo zresztą do niego nastawiony krytyk marksistowski, Andrzej Stawar – przez całe życie zachował typ reakcji intelektualnie nadpobudliwego dziecka, które, zetknąwszy się po raz pierwszy z przedmiotami najwyższej kultury, dziwi się i zarazem zachwyca, że coś tak doskonałego w ogóle zaistniało. Nawet gdy konał w co najmniej potrójnej pułapce bojkotu politycznego, materialnego niedostatku i gruźlicy, wciąż trzęsły mu się ręce, gdy odkrywał, że komuś – chociażby Williamowi Blake’owi – wyszły spod pióra cudowne kombinacje słowne. Zarazem jednak, mało który filozof sensu odnosił się aż tak bezwzględnie do swojego przedmiotu. Sensowi, zaledwie uniósł się on do gwiazd, Brzozowski każe ulec „pozaludzkiemu żywiołowi”, który go ściąga w swój mrok. Na przeciwnym biegunie jego refleksji, ów żywioł przeobraża się w życie, walczące zwycięsko o byt. Dziedzinie sensów to jednak nie pomaga. Jej perfekcyjne krystalizacje – o ile się je znowu sprowadzi do życia, któremu przynależą – znaczą nie więcej niż dowolne odgłosy, jakimi organizmy zwierzęce, pod dyktando mechanizmów ewolucyjnych, dają wyraz chwilowej satysfakcji, lękowi czy pożądaniu. Eksplozje Wezuwiusza (z 4 kwietnia roku 1906) i Etny (niemal dokładnie o 2 lata późniejsza), których pogłosy wstrząsnęły nim we Florencji, gdzie daremnie próbował ratować zdrowie, potwierdziły Brzozowskiemu prześladującą go wizję zdruzgotania idei przez materię. Wobec niszczących potoków lawy zerową mocą wykazały się zarówno summy teologiczne, jak i podręczniki filozofii naukowej. Bezsiła kultury porusza tym bardziej, kiedy obnaża ją siła destrukcyjna, która jest historycznej, a zatem ludzkiej, nie zaś przyrodniczej natury. Żadnego pogromu

nie powstrzymały psalmy. Rzadko kiedy natomiast strzały i tortury obywały się bez akompaniujących im hymnów. Kultura – szczególnie już dorobkiem najświeższego ze swoich wielkich prądów, romantyzmu – przyczynia się do swojej klęski. Romantycy, im usilniej pielęgnowali wartości we wnętrzu własnych – ewentualnie przyjacielskich czy ukochanych – dusz, tym wyłączniej postrzegali otaczający ich świat jako „pustynię”. W naukowym obrazie świata, dopełniającym formację kulturową XIX wieku, tej wyjałowionej krainie przypisano pierwotną i niepodważalną rzeczywistość. Badacz uznał siebie za wtórną konsekwencję jego hipotez, eksperymentów i narzędzi laboratoryjnych. Zniechęciwszy się do kultury rozdartej na romantyzm i scjentyzm (względnie na postmodernistyczne mikronarracje i pragmatyczną metodologię badania naukowego), łatwo zatęsknić do jej rzekomo zdrowej przeszłości. Poszukiwaczy zaginionych skarbów tradycji czeka, niestety, gorzki zawód. Krytyczne przypatrywanie się wizerunkom Racine’a i Moliera, Galileusza i Leonarda, duchownych wspinających się do Boga po rusztowaniu sylogistycznego wnioskowania, a nawet Marka Aureliusza, Platona i najwcześniejszych poetów epickich prędzej czy później odnajduje tam ukrytą skazę, która u Byrona i Darwina odsłoniła się jako ziejąca rana. Galileuszowi niestraszne były tajemnice ciał swobodnie spadających na Ziemię oraz księżyców Saturna. Jednak urzędu kościelnego tyleż się obawiał, co potrzebował go jako mecenasa. Idee, przy udziale swoich profesjonalnych znawców, zostały uwięzione w ramach obrazu i w galerii z rzeźbami, między okładkami książki i za murami uniwersyteckich kolegiów. Poza granicami ich hermetycznej izolacji rządzi bezrozumna przemoc, której dysponenci uzależniają od siebie także mówców w imieniu rozumu. Wskazanymi śladami dociera się aż do groty w Lascaux. Postacie zwierzęce, wymalowane na jej ścianach, miały przypuszczalnie, zaklinając swoje żywe wzorce, ułatwiać ich schwytanie. Wysławiały też potęgę wodza, który komenderował łowami. Twórcy tych archaicznych fresków, o ile polowanie się udało, mogli liczyć na smakowite cząstki trofeum, choćby go nawet nie zdobywali własnym wysiłkiem. Gorzej, jeśli hordzie się nie powiodło, bo wtedy ledwie im wydzielano ogryzioną kość. Wykorzystując chwile, w których plemienni prominenci ich nie pilnowali, roili oni sobie o krainie obfitości, dostępnej bez mozolnych łowów. A w najdalej idących fantazjach, oczyszczali jej wyobrażenie ze strumieni krwi, płynącej z podrzynanych gardeł dościgniętych obiektów obławy. Tak rozpoczęła się historia umysłu – jak go Brzozowski konsekwentnie nazywał w „Głosach...”, rozciągając do granic wytrzymałości historyczne i filologiczne znaczenie tego pojęcia – „romantycznego”. Jego wyzwolenie było identyczne z okaleczeniem. Zyskując względną niezależność od praktyki służącej przetrwaniu, w równej proporcji utracił on władzę nad wymiarem realnych faktów i zdarzeń. Dlatego, buntując się przeciw rzeczywistości, musiał się zarazem jej poddawać, często afirmując w konkluzjach to samo, co w punkcie wyjścia krytykował. Klerków – świetnie ujął to później Teodor Parnicki – pociągała tyleż sytuacja emigrantów, co profesja policjantów.


90

recenzja Dzieje kultury, w całej ich różnorodnej mnogości, długo utrzymywały osobliwych bohaterów Brzozowskiego w martwym punkcie. Egipscy kapłani, filozofowie pogańskiej starożytności, żydowscy rabini czy wreszcie chińscy mandaryni okupowali enklawę przywileju w społeczeństwach, których niezmienne zasady stanowiły eksploatacja zbiorowej całości przez jej wyróżniony odłam, własnościowo-konsumpcyjna nierówność oraz polityczne panowanie i podporządkowanie. Oddziałując na zewnątrz, utrwalali zastany układ zależności, ponad który duchowo (i, niestety, tylko tak) się wznosili. Eksplozja masy krytycznej, rozbijająca tę zamrożoną strukturę, nastąpiła raz jeden: w zachodnioeuropejskim Renesansie. Wtedy umysł romantyczny (oczywiście, we właściwym Brzozowskiemu pojmowaniu tego znanego nam już terminu) wyrwał się z feudalnego kokonu i zainaugurował awanturniczą wyprawę zdobywczą. Niebo Galileusza – spostrzegł Brzozowski w korespondencyjnych notatkach do syntezy z „Głosów...” – było projekcją „polityki Machiavellego”, dla której „zabrakło miejsca na ziemi”. Florencki dyplomata, którego dziełem życia, zamiast wyśnionego zjednoczenia Włoch, okazał się traktat o Księciu, na przekór kojarzonemu z nim zazwyczaj stereotypowi cynika marzył o zwycięstwie rozumnej ludzkości nad żywiołami przypadku, przemocy, cierpienia i strachu. W jego epoce, ów sen mógł się urzeczywistnić tylko w odległości, którą po kilku następnych stuleciach zaczęto mierzyć latami świetlnymi. „Apokaliptyczne” – za jakie uważała je generacja Williama Blake’a – wydarzenie rewolucji we Francji usiłowało sprowadzić Galileuszowski ład nieba na wciąż

za nim tęskniącą ziemię. Niedługo jednak ujawniła się „tragiczna rysa” roku 1848, po którym wyszło na jaw, że porewolucyjną rzeczywistością społeczną, zamiast obiecanych „sprawiedliwości i rozumu”, rządzą starzy znajomi z triady eksploatacji, nierówności i panowania. „My to, ludzie Zachodu – pisał Brzozowski, uświadamiając sobie, jakiego kalibru dążenia i marzenia odziedziczył – jesteśmy dziećmi snów i ich rycerzami”. Trafił na ostatni moment, w którym entuzjazm dla cywilizacji zachodniej mógł uzyskać tak świeży i szczery wyraz. Za co w końcu Brzozowski był tak wdzięczny poezjującym „Anglikom, których strasznie lubił”? Każdy z nich swoją wyobraźnią rysował jeden spośród nieskończenie wielu możliwych światów. Głosy te padały w historyczną teraźniejszość, usiłując przeniknąć rozrzucone w niej kształty. Czy staną się one promieniami, które rozświetlą noc? Romantyzm – według Brzozowskiego – dobiegnie kresu, gdy jego impulsy przenikną religię i jej kościoły, naukę i technikę, systemy wychowawcze, główne wzory polityki z demokracją, narodem i socjalizmem, a wreszcie „chemię i fizjologię codzienności”. Kontynuacja Anglii znanej Brzozowskiemu daje się wypatrzyć w imperium amerykańskim. A co z romantyzmem? Czy na XX-wiecznych cezurach historycznych nie osiągnął on paroksyzmu: najpierw rozpaczy, a potem bankructwa? Jacek Zychowicz

Stanisław Brzozowski, Głosy wśród nocy, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2007.

Obywatel wchodzi do Salonu... Nic się nie bójcie, nie zamierzamy przyłączyć się do żadnej socjety i stępić nasze publicystyczne ostrza. Nadal będziemy opisywać rzeczywistość taką, jaką ją widzimy, bez żadnych taryf ulgowych – teraz również na platformie blogerskiej Salon24.

Pod adresem

www.obywatel.salon24.pl

znajdziecie komentarze i analizy redaktorów i współpracowników „Obywatela”, poświęcone wszystkim tym różnorodnym tematom, o których możecie przeczytać w papierowej wersji pisma oraz na jego stronie internetowej. Serdecznie zapraszamy do komentowania wpisów oraz prosimy o wszelkie formy pomocy w promowaniu nowopowstałego bloga, np. poprzez dodawanie odnośników do niego na Waszych witrynach. Do przeczytania!

Piszą: Remigiusz Okraska, Michał Sobczyk, Krzysztof Wołodźko, Jacek Zychowicz, Konrad Malec, Piotr Ciompa i inni...


91 Joanna Duda-Gwiazda

Prawo prawem, a sprawiedliwość musi być Stosunek Amerykanów do prawa budzi zdumienie Europejczyków, chociaż zasady są logiczne i słuszne. Na przykład nie można nikogo skazać na podstawie dowodów uzyskanych z naruszeniem prawa. W USA Adam Michnik nie mógłby oskarżać Lwa Rywina na podstawie bezprawnego nagrania przyjacielskiej rozmowy. Przeciwnie, zostałby za to skazany, a taśmę wyrzucono by do kosza. Moim zdaniem słusznie, ponieważ wbrew powszechnej opinii sądzę, że Rywin sam się wysłał do Michnika. Z drugiej strony, moje poczucie sprawiedliwości buntuje się, gdy czytam, że sąd nie uwzględnił ewidentnego dowodu zbrodni, ponieważ policjant znalazł taśmę w koszu na śmieci stojącym na granicy dwóch posesji, a zatem nie miał prawa grzebać w nim. Amerykanie traktują przepisy prawa z obsesyjną skrupulatnością, ponieważ jest to jedyne spoiwo narodu, który powstał z emigrantów różnych nacji. Założyli swoje państwo uchwalając konstytucję. Polska jest państwem narodowym i na szczęście ma solidniejsze podstawy. Nie przetrwalibyśmy zaborów i okupacji, gdybyśmy podporządkowali się obcemu prawu. W Polsce zdrowy rozsądek i sprawiedliwość są ważniejsze od prawa. Bardzo podobają mi się te zasady, chociaż w praktyce ich realizacja bywa zaskakująca. „Prawo prawem, a sprawiedliwość musi być” – woła Kargul w komedii „Sami swoi”, rzucając granatem w kota sąsiada. W książce o sarmackich obyczajach przeczytałam, że w Polsce pojedynki honorowe uważano za dziwactwo, niemal przestępstwo, ponieważ polski szlachcic wolał „przeciwnika po chrześcijańsku zza węgła z rusznicy ustrzelić”. Zabawne, że nawet przy takiej okazji deklarowano przywiązanie do chrześcijaństwa. Janusz Waluszko w książeczce „Sarmacja” twierdzi, że demonstrowanie uczuć religijnych, charakteryzujące Polaków i nie spotykane wśród innych narodów, wynika z naszej historii. Chrzest Polski był aktem nie tylko religijnym, również politycznym, więc podkreślanie, że jesteśmy chrześcijanami było polską racją stanu. Przestrzegano zasady „Pacta sunt servanta”. W okresie kontrreformacji szlachta formalnie powróciła na łono Kościoła i solennie wywiązywała się z umowy. Cudzoziemiec opisał to tak: „Kiedy się modlą lub mszy słuchają, chrapią lub charkają, wzdychając tak, że z daleka już ich słychać, upadają na ziemię, biją głową o mur i ławki, uderzają sami siebie w twarz i wyprawiają inne w tym rodzaju dziwactwa, z których się papiści innych narodów naśmiewają” („Sarmacja”, s. 10). Polska tożsamość narodowa, tradycja i kultura, nie przystają ani do Wschodu, ani do Zachodu. Są wyraziste, oryginalne, dla jednych atrakcyjne (cudzoziemcy szybko się polonizują), innych drażnią swoją odmiennością. Spośród narodów Europy, Polacy w najmniejszym stopniu ulegli sowietyzacji. Podobno dlatego, że

należymy do kręgu zachodniej kultury chrześcijańskiej. A Niemcy z NRD do jakiej kultury należeli? Ksiądz Tischner nazwał Polaków homo sovieticus chyba tylko dlatego, że nie poznał bliżej Niemców albo Czechów. Teraz Polacy, być może czując swoją odmienność, bardzo się starają, aby być Europejczykami takimi jak wszyscy. Nic z tego nie będzie. Przeciętny Europejczyk jest chimerą, bytem teoretycznym. Natomiast przykrawanie wszystkiego, co w polskim charakterze, mentalności czy obyczaju nie pasuje do „średniej europejskiej”, może się skończyć katastrofą. Powszechna była w Polsce np. obawa przed kompromitacją, co skuteczniej niż system prawny chroniło przed popełnianiem czynów niegodnych. Jeśli jednak Polacy przyswoją sobie, że wszystkie świństwa, jakie zrobisz bliźniemu swemu, są dopuszczalne, byle były zgodne z prawem i z procedurą, to nie da się żyć. Tym bardziej, że Polacy są mistrzami w omijaniu prawa. Szacunku dla prawa nie nauczą ich dyspozycyjni sędziowie z czasów PRL i skorumpowani w III RP. Przyjrzyjmy się pod tym kątem europejskiemu systemowi oświaty. Dawniej, gdy student lub uczeń próbował zgadywać odpowiedź, egzaminator mówił: „Nie kompromituj się, lepiej przyznaj się, że nie wiesz”. Student, który dbał o opinię, nie zgadywał. Z podniesionym czołem i gałą w indeksie wychodził z gabinetu. Czasem egzaminator litował się nad desperatem i zadawał kilka dodatkowych pytań. Teraz świat wiedzy to jedna wielka zgaduj-zgadula, czyli testy. Skompromitować się nie można, ponieważ testy eliminują kontakt personalny. Sprawdzający przykłada szablon i liczy punkty. Nawet gdyby wiedział, kto i jakimi bzdurami się popisał, to musiałby szybko zapomnieć. Jest obiektywny i działa zgodnie z prawem. Egzaminy nie-testowe też sprawdzane są według schematu. Proces nauczania został kompletnie odhumanizowany. Wiedza, ludzie, cały świat – zostały podzielone na klatki i szufladki. Nic nie składa się w całość. Może tak hoduje się posłuszne, ogłupiałe roboty, które mają pamięć zapchaną informacjami, ale bez programu wprowadzonego z zewnątrz nie potrafią zrobić z nich użytku? Wiem tylko, że hodujemy frustratów, którzy od dziecka uczestniczą w wyścigu szczurów. Wszyscy narzekają na młodzież. Ja nie. Pamiętam modę na szpan i drogie ciuchy, szalone zabawy, niewinne, ale rodzice siwieli, na ucieczki z domu, rozboje i gnębienie słabszych. Teraz młodzież jest poprawna, spięta, smutna. Czasem jej odbija, ale też jakoś na ponuro. Sfotografowanie koleżanki w toalecie jest kiepskim dowcipem. Może zamiast smucić się i frustrować, ustrzelmy te europejskie prawa, obyczaje i procedury z rusznicy, po chrześcijańsku, zza węgła. Joanna Duda-Gwiazda

Król jest nagi – odkrywamy kłamstwa propagandy


92 Anna Mieszczanek

Postęp widzę, postęp! Na pojedynczy rozum

Wstyd mi w kółko narzekać, że nie tak w tej Polsce jak miało być. No ale co otworzę oczy, to znów widzę coś nie takiego. Postanowiłam więc siłą woli zmusić się do tego, żeby zobaczyć, co jest takie. Co działa. No więc działa kran. Woda leci. Działa dom. Stoi. Działa sklep. Są w nim świeże bułeczki. Musi więc działać i piekarnia. W której te bułeczki pieką. Działa radio. Jacyś panowie i panie wciąż w nim krzyczą na tle muzyk różnych i bardzo namawiają mnie do kupienia, zapisania się, ulokowania czy uczestniczenia. Nie jestem pewna, czy o to ma chodzić w radiu – chciałam na przykład ustalić, która godzina, bo kilka urządzeń w domu podawało różny czas – i to już nie zadziałało. Ale to tylko dlatego, że nie starczyło mi siły woli, żeby przetrwać pokrzykujących panów i panie, poczekać do jakiejś wyraźnej godziny i odsłuchać komunikat. W zasadzie działa autobus, który miał mnie dowieźć do apteki. Jechał. Pan Autobusowy nie sprzedał mi jednak biletu, bo była sobota a od poniedziałku nowe ceny, więc Pan biletów nie ma, w kioskach – mówi – też nie mają, a jak pani chce jechać na gapę – to już ja o tym na gapę wspomniałam – to pani jedzie, co mnie to obchodzi. W końcu ma rację: co go to obchodzi. On się nie musi czuć gospodarzem w przedsiębiorstwie autobusowym, w którym pracuje i nie musi dbać o to, żeby to przedsiębiorstwo zarabiało. Przypuszczam, że za daleko jest od jego stanowiska do stanowiska księgowego, który liczy zyski, żeby miało mu zależeć. Na użytek tej sytuacji sformułowała mi się szybko w głowie hipoteza, że jeśli ta odległość jest za duża – że w ogóle, gdy system jakiś duży się robi i jest w nim bardzo wiele zmiennych, na które nie mamy wpływu – to pojedynczy człowiek, tak jak Pan Autobusowy, koncentruje się raczej automatycznie na zadaniach priorytetowych, ignorując mniej ważne. Zadaniem priorytetowym jest chyba to, żeby autobus jechał. No to jedzie. Czyli niby działa. Patrzę, że znowu mnie ściąga na stare tory. Znowu niby widzę, że działa – a jednocześnie, że nie działa. Gombro, Gombro nieustający. I my z nim, jak ukąszeni. Kiedyś kąsał Hegel – z tego Miłoszowi zrobiła się całkiem ładna książka. Teraz kąsa – wybacz Mistrzu! – Gombrowicz. Choć, można powiedzieć: postęp widzę, postęp. Jedno wydaje mi się ciekawe. Im bliżej mnie – tym bardziej jakieś coś działa. Obiad kiedy trzeba, pościel uprana i wysuszona, felieton napisany, na

uniwersytecie u młodszej córki sesja zgodnie z planem i siedzenie nad notatkami działa bardzo. Za progiem – także symbolicznym – się zaczyna. Administracja mojego domu nie działa. Robi co chce, a nie to, co chcemy my, którzy mieszkamy w domu przez nią administrowanym. Skrzyżowanie, przy którym mieszkam, od dwóch lat nie działa – raz na tydzień dwa albo trzy samochody muszą się na samym środku stowarzyszyć z wielkim hukiem, bo tak zostało ono zaprojektowane, co wszyscy wiedzą i o czym zostało napisane w licznych pismach krążących między mieszkańcami a władzą (poczta działa!). Już mi się właściwie nie chce sprawdzać, co i jak działa – nie działając – w telewizji albo w gazetach. W dużych systemach – a właśnie takie zaczynają się za progiem „mojego” – planuje się wydajność, dostępność i rozwiązania tolerowane. To ważne, bo nawet najmniejsze przerwy w sprawnym działaniu lub obniżenie wydajności mogą spowodować wymierne straty finansowe. W dużych systemach trzeba zapewnić odpowiednią stabilność i niezawodność procedur. Służy temu wszystkiemu centralizacja i standaryzacja. Które to wykluczają osobistą odpowiedzialność osób działających w systemie albo zostawiają na nią mało miejsca. Właśnie zadzwoniła do mnie Pani z prywatnej firmy leczącej, w której mamy abonament. W recepcji czekała recepta na lek, którą zamówiłam – po europejsku – przez telefon. Pojechał ją odebrać ktoś o tym samym nazwisku co ja, ale o innym imieniu. Systemowi się nie zgadzało i już chciał nie wydać recepty ze swojej paszczy, ale miał widać przewidzianą procedurę na okoliczność sprzecznych danych przy odbiorze i system – w postaci miłej Pani – zatelefonował do mnie z pytaniem, czy może receptę wydać osobie w połowie nietożsamej ze mną. Zgodziłam się z radością i dostałam receptę od systemu, który w ten sposób przeszedł był gładko fazę rozstrzygnięcia sprzeczności, w literaturze fachowej zwaną conflict resolution. Działający system notatek z filozofii mojej młodszej córki zwrócił mi uwagę na starego Kanta, tego, co działał kiedyś w Królewcu i zobaczył niebo gwiaździste nad sobą i prawo moralne w sobie. Kant uważał, że jeśli nie ma miejsca na osobistą odpowiedzialność, upada moralność. Jak już upadnie i leży – to już nie Kant, lecz ja – to trzeba potem na każdą okazję stworzyć przepis prawny i procedurę, żeby coś jakoś jednak działało. Hej! Macham do Was z samego środka błędnego koła. Jak tam u was? Czy coś jeszcze działa?

Anna Mieszczanek


93

AUTORZY NUMERU: Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – student III roku polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Prezes Koła Naukowego „Myśli Krytycznej”. Z poglądów egzystencjalista. Zwolennik postawy zaangażowanej – w sztuce i działaniach społecznych. Zainteresowania naukowe i artystyczne: starość, bezdomność i edukacja. Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: tykocin@op.pl Phoebe Connelly – amerykańska dziennikarka społeczna i aktywistka. Absolwentka stosunków międzynarodowych na DePaul University w Chicago, gdzie pracowała również jako bibliotekarka. Od lat zaangażowana w niezależne inicjatywy wydawnicze (jak magazyny „Stay Free!” czy „AREA”) oraz aktywna politycznie – wspierała organizację kampanii wyborczych Demokratów, m.in. prezydenckiej Ala Gore’a (2000) i senatorskiej Baracka Obamy (2004); pracowała też naukowo, zajmując się m.in. samorządem. Jest autorką licznych artykułów poświęconych prawom człowieka, feminizmowi i kulturze politycznej, publikowanych w prasie lewicowej, jak miesięcznik „The American Prospect” czy tygodnik „In These Times”, z którym współpracuje od 2004 r. i którego jest obecnie redaktorem. Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracowniczka „Obywatela”. Anna Janikowska (ur. 1980) – matka, żona, filolożka, zawód: twórczyni skutecznych tekstów. Mieszkanka Lubania, była dziennikarka lokalnej telewizji, obecnie neofitka trzeciego sektora. Ma fisia na punkcie tematu pracy domowej kobiet, powoli w jej głowie kiełkuje fiś konkurencyjny – prowincja, zwykłość i lokalność. Nie lubi jednostronności, dlatego jest feministką, chrześcijanką, ukrytą anarchistką i jawną fanatyczką filozofii Jolanty Brach-Czainy. Głęboko i nieuleczalnie uzależniona od interesujących ludzi, koneserka realnych, wirtualnych i smsowych rozmów, dywagacji i zwierzeń. W wolnych chwilach uprawia myślowy kick-boxing; uwielbia traktować z kopa szalkowe wagi utartych wzorców myślenia – wydobywać ukryte, doceniać pomijane, uwznioślać powszednie. Chętnie pozna fisiów i fisie ze swojej okolicy, a wszystkich zaprasza na bloga o nieodpłatnej pracy domowej kobiet www.alebalagan.blox.pl Alfred Lubrano – amerykański dziennikarz, urodzony i wychowany w Nowym Jorku, zdobywca stanowych i ogólnokrajowych nagród; obecnie jest reporterem „Philadelphia Inquirer”. W prasie publikuje od 1980 r., od kilkunastu lat jest też komentatorem radia publicznego. Autor głośnej książki „Limbo: Blue-Collar Roots, White-Collar Dreams” (2003), w której wychodząc z własnych doświad-

czeń opisał problemy z tożsamością, jakich doświadczają członkowie amerykańskiej klasy średniej o robotniczych korzeniach. Rafał Łętocha (ur. 1973) – mąż i ojciec. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, pracownik naukowy w Instytucie Religioznawstwa UJ. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikuje tu i ówdzie, czyta to i owo, słucha tego i owego. Mieszka w Myślenicach. Stały współpracownik „Obywatela”. Karolina Marchlewska – politolog, absolwentka Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, doktorantka Wydziału Politologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (temat rozprawy doktorskiej: „Państwo dobrobytu w procesach integracyjnych i modernizacyjnych Unii Europejskiej”), szefowa Ośrodka Komisji Europejskiej Europe Direct w województwie kujawsko-pomorskim, nauczyciel akademicki. Autorka licznych artykułów poświęconych socjalnemu wymiarowi Unii Europejskiej. Robert Marshall – amerykański profesor antropologii, wykładowca w Western Washington University, znawca i miłośnik Kraju Kwitnącej Wiśni, którym zajmuje się naukowo od lat 80. Autor licznych publikacji poświęconych spółdzielczości i samopomocy japońskiej klasy robotniczej i mieszkańców terenów wiejskich, relacjom międzypokoleniowym i zmianom zachodzącym w tamtejszym społeczeństwie, m.in. autor pracy naukowej „Collective Decision Making in Rural Japan”. Paplo Maruda – prawdziwe nazwisko: Jancio Rzecznik (prasowy nieznanej organizacji praw człowieka). Autor setek znakomitych wierszy, z których jeden na pewno został wydrukowany za Oceanem. W roku 1974 stanął na drodze butelki szampana zmierzającej w stronę burty statku na gdańskiej pochylni – od tego czasu na rencie. Bajkopisarz przygarnięty dotąd jedynie przez anarchistyczną „Mać Parjadkę”, publicysta niezaangażowany przez nikogo. Zakurzony naftaliną fundamentalista, co chwilę się wkurza i chciałby cofnąć czas – jak najdalej. Przeciwnik wszelkich partii i orędownik partii chrześcijańskiej lewicy, której w Polsce nie ma a być powinna jako jedyna. W swych licznych pseudonimach pozuje na starca, choć jest zaledwie lekko-półśrednim dziadkiem. Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracowniczka „Obywatela”. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor ponad 400 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i pro-


94 pagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Arkadiusz Peisert (ur. 1978) – socjolog, finalizuje pracę doktorską na temat samorządności obywatelskiej w spółdzielniach mieszkaniowych, absolwent Studium Doktoranckiego w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Działa w Transparency International Polska. Wiceprzewodniczący Sekcji Studenckich Kół Naukowych Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Skarbnik Korporacji Akademickiej „Welecja”. Żonaty. Konsekwentnie niezmotoryzowany, rowerzysta, żeglarz, miłośnik gór i Kaszub. Karl Polanyi (1886-1964) – węgierski pisarz, dziennikarz i naukowiec, doktor filozofii i prawa, krytyk klasycznej ekonomii. Dorastał w Budapeszcie, gdzie zdobył wykształcenie i zaangażował się w działalność społeczną, współpracując z różnymi lewicowymi środowiskami intelektualnymi i politycznymi. Przed węgierskim reżimem komunistycznym uciekł do Wiednia, gdzie pracował jako komentator ekonomiczny i polityczny oraz zgłębiał solidarystyczne doktryny społeczne, m.in. wizje chrześcijańskiego socjalizmu; w 1933 r. wyjechał stamtąd do Anglii, tym razem uchodząc przed coraz groźniejszym faszyzmem, którego był krytykiem. Swoją pierwszą, najsłynniejszą książkę, „Wielka Transformacja”, wydał już w USA w 1944 r. Największą sławę zdobył jako krytyk rynku i jego domniemanej zdolności do samoregulacji. Wskazywał na ograniczenia klasycznej ekonomii, nie dostrzegającej wzajemnych powiązań pomiędzy życiem gospodarczym a kontekstem społeczno-kulturowym; przyczynił się w ten sposób do rozwoju socjologii życia gospodarczego oraz antropologii ekonomicznej. Chelsea Ross – niezależna dziennikarka, fotograf i grafik. Mieszka w Chicago. Michał Sobczyk (ur. 1981) – z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środowiska. Zwolennik wysokiego opodatkowania

szkodliwych społecznie zjawisk, jak obsceniczne bogactwo czy transport lotniczy. Miłośnik pieszych spacerów po Łodzi i piłki nożnej, czołowy zawodnik jednej z najsłabszych amatorskich drużyn w swoim mieście. Zastępca redaktora naczelnego „Obywatela”. Kontakt: sobczyk@obywatel.org.pl Michał Stępień (ur. 1981) – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego, kierunku ochrona środowiska. Od 1999 r. mniej lub bardziej udzielający się w organizacjach pozarządowych. Koneser serków waniliowych, rowerzysta, amator żeglarstwa oraz turystyki pieszej. Karol Trammer (ur. 1985) – redaktor naczelny niezależnego dwumiesięcznika „Z Biegiem Szyn”, poświęconego kolei na Mazowszu (internetowe archiwum periodyku – www.zbs.kolej.net.pl). Studiuje gospodarkę przestrzenną na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego. W 2007 r. przygotował pracę licencjacką „Regionalizacja kolei. Kierunki reformy kolei regionalnych w Polsce”, a obecnie przygotowuje pracę magisterską poświęconą peryferyjnym stacjom kolejowym na liniach dużych prędkości. Mieszka w Warszawie. Stały współpracownik „Obywatela”. Krzysztof Wołodźko (ur. 1977) – wychował się w Szołdrach, pegeerowskiej wsi w Wielkopolsce, mieszka wraz z Żoną w Krakowie. Doktorant Zakładu Filozofii Polskiej w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie przygotowuje pracę o „filozofii rewolucji” Mariana Zdziechowskiego. Bliska jest mu myśl prof. Bronisława Łagowskiego. Pisał do „Życia Duchowego” i „Trybuny”; współpracuje z witryną internetową Polskiego Radia. Dla Wydawnictwa Diecezjalnego w Sandomierzu przetłumaczył dotychczas wybory tekstów św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu i kard. J. H. Newmana. Bardzo sobie ceni rosyjską literaturę piękną i gnostyckie spojrzenie na rzeczywistość. Stały współpracownik „Obywatela”. Akito Yoshikane – młody amerykański działacz społeczny pochodzenia japońskiego. Jego teksty publikował lewicowy tygodnik „In These Times” oraz pismo mniejszości japońskiej w Kalifornii, „Nichi Bei Times”. Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych, polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.


Sklep „Obywatela” poleca: KO 39

95

Michael Albert, Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 324 strony, cena 29 zł

Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego na maksymalizacji zysku i brutalnej konkurencji. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.

KO 40

Andrew Simms, Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco Wydawnictwo CKA, Gliwice 2007, 314 stron, cena 30 zł

Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.

KO 41

Noam Chomsky, Polityka, anarchizm, lingwistyka Oficyna „Trojka”, Poznań 2007, 251 stron, cena 28zł

Wybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wystąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykańskiego językoznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w niebanalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka zagraniczna USA, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spójną wizję człowieka i społeczeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.

K 5

Joanna i Andrzej Gwiazda, Poza układem Biblioteka „Obywatela”, Łódź 2008, 240 stron, cena 29zł

BESTSELLER!

Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i Andrzeja Gwiazdów, współzałożycieli i działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce!

Zapraszamy

Książki można również zamawiać telefonicznie oraz pocztą: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49; e-mail: obywatel@obywatel.org.pl

www.obywatel.org.pl/sklep


96

Zostań z nami na dłużej! Roczna prenumerata „Obywatela” (6 kolejnych numerów) plus jedna z książek do wyboru

– tylko 42 złote!

Drodzy

Czytelnicy! Zwracamy się do Was z prośbą o wypełnienie poniższej ankiety dotyczącej „Obywatela”. Chcemy ulepszać nasze czasopismo, mamy też zamiar przeprowadzić w nim trochę zmian, ale najpierw chcielibyśmy poznać Wasze opinie o naszej dotychczasowej pracy. Będziemy wdzięczni za przesłanie nam Waszych uwag. Wśród czytelników, którzy wypełnią ankietę, rozlosujemy nagrody: • 10 rocznych prenumerat „Obywatela”, • 10 koszulek „Obywatela”, • 10 książek „Poza Układem” Joanny i Andrzeja Gwiazdów, • 5 książek-wywiadów z Jadwigą Staniszkis, • 5 książek „Wyznania wojownika

Każdy, kto opłaci prenumeratę „Obywatela” do 1 września 2008, otrzyma bezpłatnie „ABC globalizacji” lub „Czy globalizacja pomaga biednym”

Ziemi” Dave’a Foremana.

Konto: Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Przy wpłacie prosimy o zaznaczanie, którą z książek chcą Państwo otrzymać

Prenumeratorzy otrzymują także 10 procent zniżki przy zamawianiu pozostałych książek z „Biblioteki Obywatela”

Zobacz pełną ofertę na

www.obywatel.org.pl/sklep

Ankietę można wypełnić na dwa sposoby: 1. Wyciąć poniższy formularz, wypełnić i odesłać nam listem zwykłym na adres redakcji: Redakcja „Obywatela” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź 2. Wypełnić formularz elektronicznie na stronie internetowej www.obywatel.org.pl/ankieta. Z góry serdecznie dziękujemy za wypełnienie ankiety i okazaną nam w ten sposób pomoc! Na wypełnione ankiety czekamy do końca września 2008 r. Wyniki ankiety oraz listę nagrodzonych osób opublikujemy w numerze listopadowo-grudniowym. Nagrody wyślemy pocztą na podany adres. Redakcja „Obywatela”


1 Od jak dawna czytasz „Obywatela” i skąd dowiedziałeś/aś się o piśmie?

ankieta

2 Ile osób czyta Twój egzemplarz „Obywatela”?

3 Jak dużą część tekstów z każdego numeru czytasz – wszystkie, większość, około połowy czy jeszcze mniej? Czy jest jakiś rodzaj tekstów, które omijasz – i dlaczego?

4 Co w „Obywatelu” jako samej idei i inicjatywie podoba Ci się najbardziej, a co najmniej? Jakiego rodzaju działań oczekiwał(a)byś po twórcach „Obywatela” oprócz wydawania czasopisma?

5 Czy w „Obywatelu” szczególnie cenisz jakąś tematykę, dział lub autora? Jeśli tak, napisz jakie/kogo.

6 Czy chciał(a)byś, żeby w „Obywatelu” publikowane było więcej lub mniej (zaznacz odpowiednio) niż do tej pory (można zaznaczyć więcej niż jedną odpowiedź): za za w sam za za w sam mało dużo raz mało dużo raz tekstów dłuższych

tekstów krótszych

publicystyki

felietonów

reportaży i opisów konkretnych miejsc i ludzi tekstów poświęconych historii idei

tekstów przeglądowych, poświęconych określonym problemom społecznym tekstów poświęconych tradycjom działalności społecznej

tekstów poświęconych historii najnowszej, np. „Solidarności”

artykułów o tematyce zagranicznej

wywiadów

innych, jakich? (napisz poniżej)

7 Czy któryś z tekstów opublikowanych w „Obywatelu” zapadł Ci szczególnie w pamięć?

8 Czy jest jakiś temat, który powinien zostać poruszony na łamach pisma, lub osoba, z którą powinniśmy przeprowadzić wywiad?


9 Czy w ostatnim czasie ukazał się na łamach pisma tekst, którego tematyka była ciekawa, jednak jakość tekstu Cię rozczarowała?

10 Czy w jakiś sposób jesteś odbiorcą innych naszych działań niż gazeta? Np. kupujesz książki, które rozprowadzamy, podpisujesz petycje na naszej stronie internetowej, słuchasz audycji radiowej, którą tworzymy – wymień.

11 Jak oceniasz szatę graficzną „Obywatela” nr 42 (bardzo dobra, dobra, przeciętna, kiepska)? Co byś w niej zmienił(a)?

12 Jak oceniasz okładki „Obywatela” (bardzo dobre, dobre, przeciętne, kiepskie)? Czy masz jakąś ulubioną?

13 Jak oceniasz płyty dodawane do „Obywatela” – są przydatne czy niepotrzebne?

14

Czy wolałbyś, żeby „Obywatel” miał więcej stron i kosztował proporcjonalnie drożej, czy żeby zachował obecną liczbę stron i cenę?

15 Jakie pisma lub portale internetowe o tematyce społeczno-polityczno-kulturalnej czytasz oprócz „Obywatela”?

16 Czy i jak często korzystasz ze strony internetowej „Obywatela” (www.obywatel.org.pl)?

17 Jakiego rodzaju teksty na stronie internetowej podobają Ci się, a czego na niej brakuje?

18 Tu jest miejsce na Twoje luźne refleksje o „Obywatelu”:

Twoje nazwisko i adres korespondencyjny (jeśli wolisz, możesz pozostać anonimowy, ale wówczas nie będziesz mógł wziąć udziału w losowaniu nagród):


Polecamy!

Nowa książka „Obywatela”

Joanna i Andrzej

Gwiazda Poza Układem

Publicystyka z lat 1988-2006

Zbiór publicystyki legendarnych działaczy „Solidarności” oraz założycieli Wolnych Związków Zawodowych. Zawiera wybór tekstów z lat 1988-2006, ukazujących się na łamach niskonakładowych wydawnictw, głównie w piśmie „Poza Układem”. Znaleźć tu można mnóstwo odważnych, oryginalnych analiz i prognoz dotyczących polskiej rzeczywistości. 240 stron lektury – wśród tematów m.in. społeczne i gospodarcze skutki „okrągłego stołu”, lewica patriotyczna, Unia Europejska, globalizacja, dziedzictwo „Solidarności”, krytyka neoliberalizmu gospodarczego. Wszystko napisane w dynamiczny, wciągający, „drapieżny” sposób, z poczuciem humoru. Autorzy obnażają wiele mitów i przedstawiają oryginalne stanowisko, niespotykane w żadnej popularnej opcji politycznej. Wydawca: „Obywatel”, maj 2008.

Więcej o książce na stronie internetowej: www.gwiazda.oai.pl – tu przeczytasz fragmenty książki, obejrzysz fotografie autorów, posłuchasz nagrań ich wypowiedzi, dowiesz się o spotkaniach promocyjnych itp.

Przeczytaj! Przemyśl! Wspieraj wolną myśl!

Książka dostępna w salonach Empik, księgarniach i w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy. Można ją zamawiać wpłacając 29 zł (lub wielokrotność tej kwoty) na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 W opisie prosimy wpisać Poza Układem (brak tej informacji spowoduje opóźnienie wysyłki książki). Można też zamawiać książkę za pobraniem (płatne przy odbiorze), ale wówczas dochodzą opłaty pocztowe i koszt całości wyniesie 39 zł. Zamówienia za pobraniem proszę składać na adres: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź, tel. (42) 6301749, e-mail: biuro@obywatel.org.pl – koniecznie podaj wyraźnie swój pełny adres pocztowy, na który mamy wysłać książkę.


WINIARY zakłady spożywcze

MIESZKANIA zakładowe

Marka i 70% rynku GRATIS!

Negocjuj warunki!

70,-

10,-

Mieszkańcy GRATIS!

Bez przetargu!

TELEKOMUNIKACJA FABRYKA MEBLI Parcela 5 hektarów w centrum miasta Monopolista

Doskonały kurs na giełdzie

150,-

Nowoczesny park maszyn

50,Warszawa Prywatyzacja S.C. ul. Wiejska 4/6/8 Przyjmujemy tylko umówione wizyty, płatność w Euro i USD

Kup ile wlezie, resztę przyniesiemy Ci w zębach


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.