Film DVD i 16 stron GRATIS!
USA 5 USD
Europa 4,5 EUR
index 361569
9 771641 102088
12
ISSN 1641-1021
/S t EXVNJFTJÇ—D[OJL t XXX PCZXBUFM PSH QM t DFOB [Â’ X UZN 7"5
,"1*5"-*Ć´$* 4Ć‹ +", ,0.6/*Ć´$* '"#3:,* #&; 4;&'Âť8 13"8*& 413"8*&%-*80Ć´Ć?
„OBYWATEL” – (r)ewolucja
G
dy porównać pierwszy numer „Obywatela” z tym, który właśnie trzymacie w rękach, można odnieść wrażenie, że są to dwa różne czasopisma. Nie chodzi jedynie o przepaść pod względem jakości wydania, ale także o stosowanie innych kategorii opisu rzeczywistości oraz odmienny zestaw tematów, którym poświęcano najwięcej uwagi. Jeśli jednak bliżej przyjrzeć się kilku losowo wybranym „Obywatelom” wydanym przez nas na przestrzeni 8 lat, widać nie tylko zmiany, ale przede wszystkim – ciągłość. Choć w niektórych kwestiach dochodzimy obecnie do nieco innych wniosków niż wcześniej, w naszych poszukiwaniach cały czas kluczowe są te same ideały. „Obywatel” po prostu cały czas dojrzewa, z każdym rokiem przemyśleń jego redaktorów, współpracowników i czytelników. Dziś czujemy, że czas zrobić kolejny krok. Pod koniec marca 2009 r. oddamy w Wasze ręce pierwszy numer nowego „Obywatela”. Chcemy, aby to czasopismo – kwartalnik o objętości ok. 160 stron – zachowało wszystkie cenione przez Was cechy dotychczasowej formuły „Obywatela”, a jednocześnie znaleźli w nim coś dla siebie ci, którzy poszukują dodatkowych inspiracji do działań oraz intelektualnych wyzwań. Chcemy, żeby pismo zachowało swój niedogmatyczny charakter, ale jednocześnie zamierzamy mocniej akcentować wartości, które są nam najbliższe oraz które uważamy za kluczowe w sporach o kształt otaczającej nas rzeczywistości.
WYDAWNICTWO W DR tel. 061 852 39 62, faks 061 Rabat dla prenumeratorów
OKL_2008_09.indd 1
Te wartości to synteza egalitaryzmu, samoorganizacji społecznej, radykalnych reform, patriotyzmu, szacunku dla dobra wspólnego i wartościowych elementów tradycji, rozsądnie pojętego romantyzmu, ale i żmudnej, nieefektownej „pracy organicznej”. Nadal uważamy, że tradycyjne podziały, jak ten na lewicę i prawicę, bywają nieadekwatne w obliczu współczesnych wyzwań, którym niejednokrotnie da się stawić czoła jedynie dzięki sojuszom różnych sił prospołecznych. Jednocześnie nie możemy zgodzić się na to, by ideały, których najpiękniejszym wcieleniem była przedwojenna zaangażowana inteligencja (jak Stefan Żeromski czy Edward Abramowski, by przywołać tylko dwa nazwiska) czy pierwsza „Solidarność”, zostały zapomniane, a ich namiastką stała się karierowiczowska i konformistyczna błazenada w wykonaniu „Krytyki Politycznej” i innych „wrażliwych społecznie” przyjaciół oligarchii rządzącej Polską.
WYDAWNICTWO W DR tel. 061 852 39 62, faks 061 Rabat dla prenumeratorów
Dlatego chcemy, aby „Obywatel” w mniejszym stopniu niż dotychczas był klubem dyskusyjnym, w większym natomiast – forum dyskusji nad sposobami urzeczywistnienia pewnej spójnej wizji porządku społecznego. Wiemy, że wielu z Was ceni nasze pismo za różnorodność poglądów. I tak też będzie nadal. Nie będziemy organem żadnej partii czy „zamkniętej” opcji ideowej. Nie chcemy jednak powielać schematu, że jeśli publikujemy artykuł Pana A, to należy zamieścić również tekst Pana B, który ma odmienne poglądy. Poza tym, gdy zaczynaliśmy edycję „Obywatela”, brakowało w Polsce pisma, w którym swobodnie ścierają się rozmaite opcje i pomysły. Dziś natomiast nawet media mainstreamu bazują na „jedności przeciwieństw” – weźmy choćby „Dziennik”, który w dużych dawkach raczy czytelników opiniami lewicowymi na przemian z prawicowymi. Ale „Dziennik” jest po to, żeby Axel Springer Verlag zarabiał pieniądze, my zaś wydajemy pismo z zupełnie innych powodów. Planowane zmiany dotyczą nie tylko tego, jakie cele będziemy sobie stawiać, ale także samej zawartości pisma. Jednym ze znaków rozpoznawczych nowego „Obywatela” chcemy uczynić „wywiad numeru”. Drugą cechą wyróżniającą pismo będzie dział „Nasze tradycje”, w którym znajdą się przedruki mało znanej, a wartej przypomnienia publicystyki społeczno-politycznej z ubiegłych dziesięcioleci – ku pamięci, ku przestrodze, ale przede wszystkim po to, aby pokazać, że pewne problemy i poglądy nie spadły w Polsce z nieba. Trzecim wyróżnikiem chcemy uczynić dział „Problemy i rozwiązania” – to pokłosie ankiety rozpisanej przez nas w nr 42. Wielu z Was zwracało uwagę, że argumenty stosowane w naszej krytyce społecznej zbyt często odwołują się do etyki, ideologii, rozsądku czy patriotyzmu, a za rzadko – do twardych liczb i faktów. Dlatego w nowej formule pisma znajdzie się sporo pogłębionych raportów socjo-ekonomicznych, omówień badań socjologicznych oraz tekstów prezentujących konkretne rozwiązania ustrojowe dla Polski, w świetle doświadczeń innych państw. Mniej natomiast będzie doraźnej publicystyki czy satyry – tego rodzaju teksty publikować będziemy natomiast na naszej stronie internetowej (ją również czekają wkrótce znaczne zmiany) i blogu. Mamy nadzieję, że zostaniecie z nami przez kolejne lata. Do zobaczenia wiosną 2009! Redakcja „Obywatela”
WYDAWNICTWO W tel. 061 852 39 62, faks Rabat dla prenumerato 100 stron niebanalnych artykułów
GRATIS! Ankieta do wypełnienia!
(w tym 0% VAT)
POLFA zakłady farmaceutyczne
OKL_2008_11.indd Magazyn z lekami o wartości 270 mln1 zł Ulga dla inwestorów zagranicznych
Najlepszy zakład w Polsce
250,ODKRYJ WYSPĘ SKARBÓW! Polska po 1989 r.
Pomóżmy Rynkom, nie rynkom! – David Korten
nr 6 (44) /2008 KOŚCIÓŁ SOLIDARNY – NIE LIBERALNY UWOLNIŁEM SIĘ OD WŁASNOŚCI
Ideały leżące u podstaw Ekonomii Komunii są szersze niż tylko dzielenie się pieniędzmi z potrzebującymi – chodzi o myśl, że zysk nie jest celem samym w sobie.
74
Podatki dobre i złe – z prof. dr. hab. Jerzym Żyżyńskim rozmawia Michał Sobczyk
Możliwe konsekwencje realizacji rządowego programu prywatyzacji na lata 2008-2011 w warunkach globalnego kryzysu gospodarczego
Postrzega komunizm jako herezję chrześcijańską, która z klasy robotniczej uczyniła Mesjasza. Zauważa jednak i błędy chrześcijan, którzy „zapomnieli o chrześcijańskiej filozofii pracy i nie potrafili dostrzec Chrystusa w robotniku”.
ba JAMES KIM
– Paweł Soroka
WŁASNOŚĆ W NAUCZANIU KOŚCIOŁA
Własność ma wedle nauczania Kościoła dwa wymiary: indywidualny i społeczny. Ciążą na niej pewne obowiązki, „hipoteka społeczna”. Ma służyć zaspokojeniu potrzeb nie tylko właściciela, ale i całego społeczeństwa. BEZROBOCIE JAKO GLOBALNY PROBLEM SPOŁECZNY (WNIOSKI Z NAUK JANA PAWŁA II)
Człowiek zniewolony brakiem pracy będzie ulegał destrukcyjnym ideologiom, usprawiedliwiającym bezsens ludzkiego życia, bezsens pielęgnowania relacji międzyludzkich, opartych na miłości i solidarności.
Musimy ratować banki pod szantażem zawalenia się całego systemu gospodarczego. Podobno dlatego, że wciąż kapitalizm jest niedoskonały, wciąż brużdżą socjaliści. Jak w komunie, tylko na odwrót.
SOJUSZNIK STRATEGICZNY
22
Polska i USA zakończyły negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej. Co może ona przynieść nad Wisłę – korzyści, czy wręcz przeciwnie? Odpowiedź mogą dać losy polskich XVIII-wiecznych sojuszy z Rosją.
12
Prywatyzacja pozostałości sektora państwowego nie ma żadnego uzasadnienia. Tym bardziej, że w niedalekiej przyszłości może on stać się lokomotywą wyciągającą polską gospodarkę z problemów.
Kapitaliści są jak komuniści – Joanna Duda-Gwiazda
16
Pieniądz na nowy wiek – Marek Chlebuś
18
W cybernetyce nazywa się to dodatnim sprzężeniem zwrotnym: długi nakręcają się same, i rosną, przewyższając wszelkie racjonalne wartości. Nazywanie tego wzrostem czy postępem jest mylące.
Sojusznik strategiczny – Krystian Hasterok Tarcza antyrakietowa – prawdy i fikcje – Eugeniusz Januła, Izabela Jakubek
22 25
Amerykańska koncepcja globalnego systemu antyrakietowego już rozpętała nową fazę wyścigu zbrojeń. Ale tym razem to Rosja ma pieniądze, a USA grozi wielki kryzys ekonomiczny.
Prawie sprawiedliwość
KAPITALIŚCI SĄ JAK KOMUNIŚCI
b WOODLEY WONDERWORKS
8
Tam, gdzie wzorem polityki Reagana obniżano podatki, zwiększyły się obroty w systemie finansowym, na czym niektórzy zarobili gigantyczne pieniądze, ale bezrobocie wcale nie spadło, a koniunktura gospodarcza szła raczej w dół niż w górę.
KATOLICKI ROBOTNIK – WSPÓLNOTY PRACY LUDZKIEJ
16
6
Mamy niepowtarzalną okazję, by na serio pomyśleć nad zmianami ustrojowymi: przywróceniem prawdziwie progresywnego systemu podatkowego, podniesieniem płacy minimalnej i zapewnieniem, by każdy Amerykanin miał dostęp do wszystkiego, co składa się na godne życie.
– Konrad Malec, Wioleta Bernacka
28
Powrót taty? – Weronika Jóźwiak
32
Coraz więcej ojców chce przeżywać „tacierzyństwo”. Jednak wobec prawa i obyczaju ojciec jest rodzicem drugiej kategorii.
Biopaliwa – tak, wypaczenia – nie! – Michał Sobczyk, Krzysztof Jasiński
36
Biopaliwa, tak ostatnio krytykowane, mogą być dobrym instrumentem rozwoju prowincji i uboższych regionów.
Tak powinno być w każdej firmie – Konrad Malec
40
Fatalne warunki pracy i brak dialogu z zarządem – wszystko to skończyło się wraz z prywatyzacją. Czyżby w kieleckim MPK pojawił się cudowny inwestor? Owszem. Byli nim... sami pracownicy.
Fabryka bez szefów
45
Cyfrowi Wielcy Bracia – Konrad Stęplewski
48
Czy warto narażać prywatność milionów ludzi dla podsłuchania kilku słów związanych z Osamą ibn Ladenem?
4 52
Veto dla mocarstwa – Marcin Domagała
PRAWIE SPRAWIEDLIWOŚĆ
Unia wypracowała system zarządzania, który pozbawiony oznak przemocy, rozwiązuje wiele problemów natury społecznej. Projektowana w Traktacie Lizbońskim zmiana tego systemu byłaby klęską idei unijnej.
Realizacja słusznej idei zapewnienia najmniej zamożnym komunalnego dachu nad głową stanowi coraz częściej karykaturę sprawiedliwości społecznej.
28
O przydatności imperium – Mateusz Piskorski
54
Przyspieszenie likwidacji układu jednobiegunowego wymaga pogłębienia i poszerzenia na nowe sfery procesu integracji europejskiej.
Ekologia dla rozwoju – z dr. Andrzejem Kassenbergiem rozmawia Konrad Malec
TEORIA W PRAKTYCE: Klasztor ery techno
61
– Karioka Blumenfeld
b TIM GILLIN
57
Wszelkie środki pozostałe po opłaceniu niezbędnych kosztów „laserowi mnisi” przeznaczają na rozmaite cele społeczne.
FABRYKA BEZ SZEFÓW
45
CHWILA ODDECHU: Ortodoksyjny chasyd znalazł się w samym oku politycznego cyklonu. I na przekór wszystkiemu usiłował odbudować żydowski świat.
Dzięki kontroli pracowniczej udało się stworzyć 260 nowych miejsc pracy, a także zwiększyć produkcję z 20 do 400 tys. m2 płytek ceramicznych miesięcznie. W efekcie również dochody fabryki wzrosły w niezwykły sposób. EKOLOGIA DLA ROZWOJU
62
Rozbite Tablice – Jolanta Wrońska
Stare granie na nowe czasy – z prof. Andrzejem b PIOTR BIELSKI
Bieńkowskim rozmawia Wioleta Bernacka
57
Nikogo nie interesuje, jaka jest cena za kilowatogodzinę, lecz to, ile ma do zapłacenia. Jeżeli dzięki wsparciu państwa zmniejszy zużycie energii o połowę, a w tym czasie jej cena wzrośnie dwukrotnie, to ostatecznie zapłaci tyle samo. A jaki jest zysk środowiskowy!
Encyklopedia Wyrażeń Makabrycznych
71
– Jańcio Rzecznik Etyka wypełniająca po brzegi MAMONIZM ma się tak do Etyki protestanckiej Kapitalizmu, jak Mariusz Max Kolonko do Maxa Webera.
72
Ironezje – Tadeusz Buraczewski Aby zostać libero, faulował już jako – liberał.
73
Oszukano nas – Mariusz Muskat Najcenniejszy kapitał przyszłości, coraz bardziej sprzedaje się Za forsę, jak wędzone makrele na targowisku.
STARE GRANIE NA NOWE CZASY
Z GRUBEJ RURY:
67
Uwolniłem się od własności – z Andrzejem Miłkowskim rozmawia Michał Sobczyk
Katolicki Robotnik – wspólnoty pracy ludzkiej
bn THATHS
75
– Bartosz Wieczorek
78
Własność w nauczaniu Kościoła – Rafał Łętocha
82
Bezrobocie jako globalny problem społeczny (wnioski z nauk Jana Pawła II) – Teresa Grabińska, Mirosław Zabierowski Jeśli u was we wsi jest facet, który produkuje wytłoki z plastiku, to bardzo dobrze, ale waszą dumą jest ten chłopek, który gra na skrzypcach, bo wytłoków jest dużo na świecie, a on jest jeden jedyny.
67
RECENZJA: Pionier katolickiej nauki społecznej – Rafał Łętocha Biskup Moguncji zdemaskował obłudę i interesowność liberałów, pokazując, że ich chwytliwa, wolnościowa frazeologia tak naprawdę służy wyłącznie coraz większemu zniewoleniu człowieka.
86 89
5
Dwumiesięcznik „Magazyn Obywatel” okładka: bna Szymon Surmacz fotografia: bna James Wainwright
91
Może za kolejnych 40 lat ktoś przetłumaczy antykapitalistyczne teksty brazylijskiej Partii Socjalizmu i Wolności (PSOL) lub antyliberalne deklaracje Ruchu Bezrolnych (MST), którzy walczą o zagrabioną im ziemię, by posiać na niej fasolę, ryż i ziemniaki i z godnością przeżyć z pracy własnych rąk. Wtedy okaże się, że alternatywy jednak są.
RECENZJA: Trzecia Droga i inne ścieżki donikąd
94
– Remigiusz Okraska Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski Redakcja: Rafał Górski, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny) Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz Stali współpracownicy: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz Kolektyw: Zbigniew Bednarek, Wioleta Bernacka, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Katarzyna Dąbkowska, Magdalena Doliwa-Górska, Agnieszka Górczyńska, Piotr Jędrzejko, Maciej Kronenberg, Michał Stępień, Agnieszka Surmacz, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski Adres redakcji: Obywatel ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: /042/ 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl
Jeśli laburzyści zdradzili lewicowe ideały, to w takim stopniu, w jakim cała rozwinięta część świata „zdradziła” wartości leżące u podstaw wszelkiej myśli prospołecznej.
FELIETONY Naprzód czy wstecz? – Joanna Duda-Gwiazda
100
Postęp niegdyś mierzono ilością wyciętych lasów, w Ameryce oznaczał wybijanie Indian i bizonów, w Europie nawracanie siłą pogan. Dzisiaj mamy muzułmanów wojujących w imię Allacha, a świat postępowy nie pozostaje w tyle i siłą dąży do zlikwidowania islamu.
DJ er – obsession – reaktywacja – Anna Mieszczanek
101
Więc poszli z powrotem pod sejmowy piec i poprosili Janka Pospieszalskiego, żeby już przestał rozmawiać i zrobił im porządne kakao.
W martwym punkcie – Jacek Zychowicz
102
Kapitalizm, regularnie składany do grobu przez lewicowych teoretyków, rozkwitał dzięki katarom i grypom, a nawet zapaleniom płuc, które od czasu do czasu rzeczywiście mu dokuczały.
Autorzy numeru
103
Obywatele o „Obywatelu”
106
nic śmiesznego...
Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay. Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.
© PIOTR ŚWIDEREK, WWW.BARDZOFAJNY.NET
MAGAZYN OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE
RECENZJA: Stara nowość – Urszula Ługowska
6
POMÓŻMY RYNKOM, NIE RYNKOM!
David Korten Wydarzenia ostatnich tygodni obnażyły prawdziwe oblicze systemu finansowego, będącego naturalnym środowiskiem dla brawurowych spekulacji, w wyniku których nie powstaje nic, co posiadałoby realną wartość. Co gorsza, jak zaczęli głosić eksperci, stanowi on zagrożenie dla całej światowej gospodarki. Administracja prezydenta Busha zaproponowała przekazanie sekretarzowi skarbu, Henry’emu Paulsonowi, 700 miliardów dolarów, by wypłacił je – zgodnie ze swoim uznaniem i bez żadnego nadzoru – tym, którzy stworzyli całe to bagno, w jakim wszyscy obecnie tkwimy. Przeznaczanie tak ogromnej kwoty, która zdaniem wielu analityków jeszcze wzrośnie do co najmniej biliona dolarów, by podtrzymać istnienie tego grabieżczego systemu o kilka kolejnych miesięcy czy lat, nie brzmi szczególnie atrakcyjnie. I dobrze, gdyż daje to szansę, że uda się nam wyciągnąć z całej sytuacji odpowiednie nauki. Moglibyśmy zacząć od odrobienia lekcji pt. „Do czego niezbędny jest nam rząd”. Rynkowi fundamentaliści przez długi czas upierali się, że rynki uwolnione od jakichkolwiek ingerencji ze strony władz publicznych, mają zdolność do samoregulacji. Obecnie z pełną ostrością widzimy, że w miarę, jak Wall Street uwalniała się od wszelkiego rodzaju regulacji i nadzoru, rosła zdolność jej najpotężniejszych graczy do manipulowania rynkami i polityką w celu osiągania osobistych korzyści. Im bardziej ryzykancki stawał się sposób ich inwestowania, tym bardziej rosła niestabilność całego systemu finansowego, a wraz z nią – zagrożenia dla reszty gospodarki. Jak więc miałby wyglądać zdrowy system finansowy? Zacznijmy od wzajemnych relacji między Rynkami a rynkami finansowymi. Położony zwykle w samym centrum miejscowości, Rynek Główny (bądź główna ulica handlowa) jest symbolem lokalnej przedsiębiorczości oraz świata ludzi pracy, których zajęciem
jest produkcja i wymiana realnie istniejących dóbr i usług. Z kolei rynki finansowe, których symbolem jest Wall Street, reprezentują świat, gdzie istnieje wyłącznie pieniądz, a jedynym celem jego mieszkańców jest zarabianie pieniędzy za pomocą pieniędzy – dla tych, którzy już pieniądze mają. Jest to świat spekulacyjnych zysków i bezpodstawnych roszczeń wobec świata Rynku, jedynego twórcy dobrobytu. Bez pieniądza, podstawowego środka wymiany, współczesne życie ekonomiczne nie byłoby możliwe. W obecnym systemie pieniądz, od którego uzależniony jest rozwój produkcji i wymiany, zachodzącej na Rynkach Głównych, powstaje, gdy działające na rynkach finansowych prywatne banki udzielają kredytów. Można by rzec, że branża, w której działa Wall Street, to produkcja pieniędzy. Sama w sobie nie powoduje ona przyrostu dobrobytu. Pieniądz to zaledwie rodzaj księgowego świstka, wygodnego dla celów wymiany; prawdziwa gospodarka to towary i usługi, a one powstają wyłącznie na Rynkach. Wypływa z tego wniosek, że jedynym uzasadnieniem istnienia tego drugiego rodzaju rynków jest sprawne zapewnianie dopływu pieniędzy – takiego, który zaspokajać będzie potrzeby tych pierwszych. Rynki finansowe wypełniały swoje właściwe zadania w zadowalający sposób dopóki odpowiednie instytucje publiczne o charakterze regulacyjnym, których rozwój był następstwem wielkiego krachu z 1929 r., rozliczały je z realizowania interesów Rynków Głównych. Gdy wyzwoliły się z publicznego nadzoru, zamieniły służenie Rynkom w żerowaniem na nich, dla zapewnienia swoim najsilniejszym graczom bezprecedensowo wysokich zysków. Powstały trudne do ogarnięcia gierki finansowe, których jedyną zasadą okazywało się być „orzeł – wygrywamy, reszka – przegrywasz!”. Uciekano się do rozmaitych podstępów, by zachęcić ludzi do obciążania swoich kart kredytowych i hipotek kwotami znacznie większymi niż te, które byli w stanie udźwignąć – a następnie dobijano ich specjalnymi opłatami i lichwiarskim oprocentowaniem, gdy w nieunikniony sposób zaczynali mieć problemy z terminową spłatą. Aby pozbyć się pożyczek hipotecznych wysokiego ryzyka ze swoich bilansów, banki sprzedawały je domom maklerskim. Te zaś w oparciu o nie tworzyły strukturyzowane obligacje, którym agencje ratingowe przyznawały zawyżone wskaźniki wiarygodności kredy-
7 towej. Banki udzielały kolejnych niemożliwych do spłacenia pożyczek, pobierały swoje prowizje – i przerzucały ryzyko na innych. Wpływy ze sprzedaży papierów wartościowych o zawyżonej ocenie bezpieczeństwa służyły jako źródło finansowania kolejnych pożyczek dla osób o możliwościach finansowych nie gwarantujących ich spłaty. Wiele spośród tych papierów wartościowych kończyło w portfelach inwestycyjnych funduszy emerytalnych, w wyniku czego ryzykiem kredytowym ponownie obciążano pracowników i emerytów, którym nie dano prawa głosu podczas podejmowania wszystkich tych decyzji. Wall Street znalazła źródło zysku także w łączeniu banków, podlegających szeregowi regulacji, z wolnymi od nich domami inwestycyjnymi. Dało to pole do spekulacji akcjami przez osoby, które mają dostęp do poufnych informacji na temat spółek. Umożliwiło także dalszą ekspansję funduszy hedgingowych oraz typu private equity, specjalizujących się w hazardzie za cudze pieniądze, przy użyciu egzotycznych instrumentów finansowych, których nikt nie jest w stanie do końca pojąć. Wspomniani hazardziści i ich apologeci twierdzili, że współtworzą dobrobyt, zapewniają płynność rynków, zwiększają efektywność ekonomiczną oraz stabilizują rynki. W rzeczywistości ograniczali się do czerpania zysków ze stworzonych przez siebie baniek spekulacyjnych na rynkach finansowych i nieruchomości oraz piramid zadłużenia, w ramach których pożyczone pieniądze księgowane były jako aktywa stanowiące poręczenie podczas brania kolejnych pożyczek. Odpowiednie zaksięgowanie tych ostatnich pozwalało wykazać finansową potęgę korporacji, dzięki czemu mieli uzasadnienie dla swoich poborów, liczonych w setkach milionów dolarów. Być może jest to legalne, ale na pewno nie na tym polega wytwarzanie dobrobytu. To rabunek, możliwy dzięki nadużywaniu usankcjonowanego prawa banków prywatnych do tworzenia pieniądza z niczego i przeznaczania go na użytek finansowych grabieżców, których fachem jest przywłaszczanie sobie prawdziwego dobrobytu – powstającego na Rynkach Głównych – dzięki różnym lichwiarskim praktykom. W 2007 r. średnie zarobki wśród pięćdziesięciu najlepiej opłacanych menedżerów prywatnych funduszy inwestycyjnych wyniosły 588 milionów dolarów – 19000 razy więcej niż zarobił przeciętny pracownik. Zapewniali, że są tyle warci, skoro są tacy błyskotliwi i wypracowują takie świetne wyniki. Teraz, gdy ich – nomen omen – akcje znacznie spadły, są zdania, że podatnicy z Rynków Głównych powinni wysupłać środki na pokrycie strat tych firm, które tak szczodrze ich opłacały. Dlatego też właściwym kierunkiem działania będzie nie tyle postawienie na nogi prywatnych inwestorów-grabieżców, ale szukanie sposobów na pozbycie się z Wall Street czysto pasożytniczych elementów, przy jednoczesnym demontażu pozostałych instytucji i budowaniu z ich elementów nowego systemu, który będzie rozliczany przez Rynki Główne z tego, jak służy ich interesom. Oto elementarz takiej reformy: Fundusze hedgingowe oraz fundusze wysokiego ryzyka typu private equity stanowią dla społeczeństwa ogromne zagrożenie, nie spełniając przy tym żadnej pożytecznej funkcji. Do rozbiórki!
Jak niedawno powiedział senator Bernie Sanders, „jeśli spółka jest zbyt duża, by mogła upaść, to jest zbyt duża, by mogła istnieć”. Adam Smith, przez wielu czczony jako pierwszy prorok kapitalizmu, przestrzegał przed wszelką koncentracją potęgi ekonomicznej, która mogłaby pozwolić unikać rygorów narzucanych przez rynek, manipulować cenami oraz osiągać niezasłużone zyski. Nieźle to sobie wykombinował – to ważna zasada rynkowa. Najwyższa pora na szereg działań antymonopolowych, które rozbiją wszelkie patologiczne skupiska biznesowej potęgi, zwłaszcza bankowe konglomeraty, napędzające spekulację na światowych rynkach finansowych. Aby zaspokoić potrzeby finansowe Rynków Głównych, musi powstać system banków lokalnych, podlegających regulacjom państwowym. Będą one pełnić klasyczną, podręcznikową funkcję pośredników między tymi członkami lokalnej społeczności, którzy szukają bezpiecznego miejsca na oszczędności, a tymi, którzy potrzebują pożyczki, np. żeby kupić dom lub rozkręcić swoją firmę. Wpływy z podatków nałożonych na nieuczciwie zdobyte zyski tych, którzy wpakowali nas w finansowe bagno, trafić powinny do emerytów, właścicieli domów oraz kart kredytowych, czyli ofiar systemu – po to, by pomóc im się pozbierać. Dorastałem w wierze, że silna klasa średnia jest opoką demokracji oraz amerykańskim ideałem. Mamy teraz niepowtarzalną okazję, by wreszcie na serio pomyśleć nad szerokimi zmianami ustrojowymi, które przywrócą siłę warstwom średnim: prawdziwie progresywnym systemem podatkowym, podniesieniem płacy minimalnej i zapewnieniem, by każdy Amerykanin miał dostęp do wszystkiego tego, co składa się na godne życie. A gdy będziemy tworzyć prawo podatkowe, które faworyzuje Rynki Główne wobec rynków finansowych, powinniśmy zawrzeć w nim zapisy przeciwdziałające transferowi zysków oraz wszelkim formom spekulacji, czyniąc je po prostu nieopłacalnymi. Być może najbardziej istotnym elementem niezbędnych reform będzie zapewnienie, że kreacja pieniądza stanie się zadaniem publicznym oraz pozbawienie prywatnych banków możliwości tworzenia go z niczego, poprzez udzielanie oprocentowanych pożyczek, nie mających pokrycia w gwarantowanych środkach na rachunkach rozliczeniowych. Wszystko to będą bardzo poważne kroki. Wprowadzenie ich w życie prawdopodobnie spowoduje znaczne, czasowe zakłócenia, nie większe jednak od tych, które niechybnie dadzą o sobie znać, jeśli przedłużymy istnienie obecnego systemu grabieżczych instytucji finansowych. Użyjmy biliona dolarów, aby pomóc tym, którzy tworzą realnie istniejący dobrobyt, a szczwane lisy ze świata wielkich spekulacji niech wreszcie dostaną po łapskach. Jedynie bezkompromisowa przebudowa Wall Street daje szansę na trwałe rozwiązanie naszych dzisiejszych problemów. Wszystko inne będzie jedynie wyjątkowo kosztowną prowizorką. David Korten tłum. Włodzimierz Kaniec
Tekst przedrukowujemy za stroną internetową „YES! Magazine” (www.yesmagazine.org) za zgodą autora.
8
PODATKI DOBRE I ZŁE z prof. dr. hab. Jerzym Żyżyńskim rozmawia Michał Sobczyk
Jak wygląda realne obciążenie poszczególnych grup społecznych świadczeniami na rzecz państwa? Odnoszę wrażenie, że na wysokość podatków najbardziej narzekają osoby zamożne. Jerzy Żyżyński: Wyjaśnijmy najpierw jedną rzecz: to, że płacimy „na rzecz państwa”, to często powtarzany slogan. Tymczasem my nie płacimy na rzecz jakiegoś państwa, ale na siebie i innych obywateli. A także na zbiór instytucji, służących obsłudze całego procesu, na który składa się m.in. realizacja rozmaitych zadań należących do tzw. dóbr publicznych. O tym się niestety zapomina: państwo należy do nas, gdyż składa się z obywateli. Jeśli chodzi o wspomniane obciążenia, to wbrew temu, co się mówi, w Polsce dla bogatych nie są one akurat takie duże, a po reformie podatkowej, którą wprowadził PiS – wręcz bardzo niskie. Są natomiast wysokie dla biednych i średniozamożnych. Dla biednych nawet te 18% to bardzo wysoki podatek, a kwota wolna od podatku, jeśli porównać ją z innymi krajami Unii Europejskiej, jest żenująco niska. Powinna ona pozwolić zaspokoić podstawowe koszty utrzymania, a u nas czę-
Dr hab. Jerzy Żyżyński (ur. 1949) – specjalista w dziedzinie zarządzania i ekonomii, statystyki, komentator ekonomiczny. Zajmuje się m.in. ekonomią sektora publicznego, polityką fiskalną i polityką pieniężną oraz ich wzajemnymi relacjami. Kierownik Zakładu Gospodarki Publicznej Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, profesor tej uczelni. W latach 1993-1996 ekspert ekonomiczny w Zespole Budżetu i Finansów Biura Studiów i Ekspertyz przy Kancelarii Sejmu RP. W latach 1998-2004 członek Rady Społeczno-Gospodarczej przy Rządowym Centrum Studiów Strategicznych. Był ekspertem sejmowych komisji śledczych ds. prywatyzacji PZU oraz ds. prywatyzacji sektora bankowego. Doradca ws. programu gospodarczego Ligi Polskich Rodzin oraz Prawa i Sprawiedliwości. Autor m.in. „Pieniądz a transformacja gospodarki” (1998), „Wstęp do problematyki uwarunkowań i funkcji polityki pieniężnej i fiskalnej” (2002), „Podstawy metod statystycznych w zarządzaniu” (2004, 2007).
sto nie wystarcza na to cała pensja... Biedni praktycznie całość swych dochodów przeznaczają na zaspokajanie podstawowych potrzeb, dlatego podatek płacą ich kosztem. Średniozamożni, jak choćby ja, są w stanie nieco odłożyć, dlatego płacą go częściowo kosztem potrzeb, a częściowo – oszczędności. Z kolei najbogatsi płacą podatek wyłącznie kosztem oszczędności, co znaczy, że nie wpływa on w żadnym stopniu na ich wydatki konsumpcyjne. Gdy osoba zamożna wypełnia PIT i okazuje się, że musi dopłacić ileś tysięcy, bierze je ze swoich oszczędności i nie musi z niczego rezygnować. Warto przy tym wiedzieć, że rozkład dochodów w społeczeństwie jest asymetryczny: średnia jest wyższa od kwoty, którą otrzymuje większość. Gdy kilka lat temu badałem ten problem, dominanta stanowiła 60% średniej, teraz jest to pewnie 50%. Co ciekawe, GUS bardzo wstrzemięźliwie dostarcza dane o wynagrodzeniach. Nasz system podatkowy w znaczny sposób uszczupla obywatelom możliwości zaspokojenia podstawowych potrzeb także dlatego, że zlikwidowano istotne ulgi podatkowe, np. na budowę domu czy remonty. To zaczęło się za czasów Balcerowicza i wynikało wyłącznie z karygodnej niekompetencji, nieznajomości ani teorii, ani tego co, jest praktyką w większości krajów świata. Bo kiedy daje się ulgi, np. na mieszkania, zwiększa się popyt. Nie tylko ludzie mają lepiej zaspokojone istotne potrzeby, ale w dodatku rozwija się jeden z ważnych sektorów gospodarki, w tym przypadku – budownictwo. Likwidację ulg uzasadniano tym, że „Polacy lubią kombinować”. J. Ż.: Nasi obywatele nierzadko naciągają państwo, ale to zdarza się na całym świecie; czasami zresztą nieprawidłowe korzystanie z ulg wynika raczej z lenistwa niż nieuczciwości lub jest robione nieświadomie. Tak czy inaczej, są to zjawiska nieuchronne i nie ma co robić z nich tragedii. Nie znaczy to rzecz jasna, że nie należy starać się uszczelniać i racjonalizować systemu – nie można go jednak likwidować, bo to jest wylewanie dziecka z kąpielą. To, co zaczął robić Balcerowicz w stosunku do systemu podatkowego, było niszczeniem jego racjonalności. Gdyby ten proces zaszedł jeszcze dalej i doszłoby do wprowadzenia podatku liniowego, byłaby to po prostu zbrodnia na ekonomii.
9 Likwidacja ulg, a także próby wprowadzenia podatku liniowego, odbywały się pod hasłem uczynienia systemu bardziej przyjaznym dla „zwykłego człowieka”. J. Ż.: To kłamstwo. Prawda jest brutalna: podatek liniowy jest przyjazny, ale dla systemu finansowego i banków. Jeśli obniża się podatek bogatym, a na tym polega wprowadzenie liniowego, to zwykły człowiek tego nie odczuwa. Gdy się przyjrzeć, kto najbardziej lobbuje na rzecz obniżenia podatku najlepiej zarabiającym, to są to główni ekonomiści banków. Po co? Ano po to, żeby zatrzymać oszczędności bogatych w tych instytucjach, kosztem całego społeczeństwa. Podatki płacone przez 1% najbogatszych stanowią 25% całości wpływów z PIT. Jeśli zmniejszymy ich obciążenia, to skąd państwo weźmie brakujące środki? Zwiększając deficyt lub podatki płacone przez resztę społeczeństwa. Co się dzieje w tym drugim przypadku? Ponieważ biedni i średniozamożni płacą podatek kosztem zaspokajania potrzeb konsumpcyjnych, to gdy on wzrośnie, zaspokoją je w mniejszym stopniu. Oznacza to, że mniej wydadzą na rynku, co odbędzie się kosztem koniunktury gospodarczej. Wszędzie tam, gdzie wzorem polityki Reagana obniżano podatki, zwiększyły się obroty w systemie finansowym, na czym niektórzy zarobili gigantyczne pieniądze, ale bezrobocie wcale nie spadło, a koniunktura gospodarcza szła raczej w dół niż w górę. Nadmierne obroty pieniądzem w systemie finansowym wcale nie są takie korzystne dla gospodarki, bo jest to w dużej części jałowy obieg, który nakręca wyłącznie stopy procentowe, wbrew temu, co mówią różni „eksperci”. Powiedzmy nieco więcej o podatku liniowym, który jest oczkiem w głowie wspomnianych ekspertów. Przedstawiany jest u nas jako rozwiązanie szalenie nowoczesne, jednak na liście krajów, które się na niego zdecydowały, próżno szukać tych najbardziej rozwiniętych. J. Ż.: Wprowadzały go albo kraje Trzeciego Świata, albo byłe kraje komunistyczne. Kraje zachodnie, o rozwiniętej gospodarce i bogatej tradycji demokratycznej, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliły. Oczywiście można w ich przypadku mówić o tendencji do obniżania obciążeń podatkowych (przy jednoczesnym wzmacnianiu klasy średniej, która zasilała budżet), skoro np. w Stanach Zjednoczonych jeszcze kilkadziesiąt lat temu najbogatsi płacili w najwyższym progu 90% podatku. Wydaje się to zbyt dużo, ale niekoniecznie tak jest. Uważam, że najkorzystniejsza jest duża progresja, której towarzyszy system ulg. Jest to nawet... przyjemniejsze, np. gdy po skorzystaniu z szeregu ulg okazuje się, że zamiast 50 tysięcy podatku ostatecznie ktoś zapłaci 10 tysięcy. Podatek liniowy zaczęły wprowadzać kraje, gdzie nie było tradycji progresywnej, a jednocześnie panowała ignorancja ekonomiczna i dotycząca teorii podatków. Tamtejsi decydenci jeździli do jakichś kiepskich uniwersytetów na Zachodzie, gdzie bardzo jednostronnie ich kształcono, dlatego nie mieli niezbędnej wiedzy.
Jeśli spłaszczaniu podatków towarzyszy zwiększanie podatków pośrednich, np. VAT-u, w celu zrównoważenia budżetu, to uderza to przede wszystkim w najbiedniejszych i średniozamożnych, gdyż realnie obniża ich dochody. Jeśli za stuzłotowy rachunek telefoniczny płacę 122 zł, to kupię np. mniej owoców. Uważam, że podatek pośredni jest na różne sposoby szkodliwy gospodarczo, choć wygodny dla fiskusa, bo łatwo ściągalny. Zwolennicy liniowego na każdym kroku powołują się na przykłady państw, których gospodarki miały bardzo przyspieszyć po jego wprowadzeniu: republik nadbałtyckich czy Słowacji. J. Ż.: Zacznijmy od tego, że małe kraje są nieporównywalne z Polską, gdyż trudno byłoby u nich wydzielić tę część efektów gospodarczych, które zawdzięczano by podatkowi liniowemu. Jeśli w malutkiej Estonii zainwestuje duży zachodni koncern, np. wybuduje jedną fabrykę, to jej PKB bardzo znacząco wzrośnie. Dodatkowo, zmiany PKB wynikają nieraz z podziałów – gdy duża firma jest dzielona na dwie, część produkcji przestaje mieć charakter przepływu między działami wewnątrz przedsiębiorstwa. Mają one odtąd swoje ceny, dlatego uwzględniane są w PKB. Przypomina się stara ekonomiczna anegdota, która mówi, że gdy profesor ekonomii miał służącą, której płacił wynagrodzenie z tytułu wykonywania usług domowych, to na PKB składało się jego wynagrodzenie plus wynagrodzenie służącej, dlatego gdy się zakochał i z nią ożenił, wówczas PKB spadło. I odwrotnie – gdy żona zmarła, PKB automatycznie wzrosło, bo ktoś bezrobotny dostał pracę przy prowadzeniu jego domu. W krajach pokomunistycznych tak naprawdę efekty wzrostu ekonomicznego wynikają w dużej mierze ze zmian strukturalnych, a nie z realnego wzrostu gospodarek. Pewne dobra i usługi są wytwarzane bez przerwy, ale np. państwo rezygnuje z dostarczania ich jako dóbr publicznych, po cenach dotowanych, lecz zostają one urynkowione. Rośnie PKB, ale to jest oczywiście sztuczny wzrost, a nawet pseudowzrost. Teraz jeszcze na te efekty strukturalne nakłada się wprowadzenie podatku liniowego. Co zawdzięczamy jego działaniu, a co – zmianom strukturalnym? Trudno to wydzielić. Warto dodać, że Polska miała większy wzrost gospodarczy niż kraje bałtyckie, dopiero schładzanie gospodarki przez Balcerowicza, wynikające z jego niekompetencji, spowodowało tak drastyczny spadek – i Polska została przegoniona przez Łotwę... A co z argumentami, że niskie podatki stymulują pracowitość i innowacyjność oraz uczą ludzi oszczędzania? J. Ż.: Jest wręcz przeciwnie. Jeśli wiem, że będę musiał dopłacić ileś podatku, to muszę coś zaoszczędzić, bo mam świadomość, że w odpowiednim momencie powinienem posiadać odpowiednią kwotę na koncie. Gdybym wiedział, że nie będę musiał nic dopłacić, mógłbym wszystko wydać. Ubawiłem się, gdy w „Rzeczpospolitej” przeczytałem artykuł jakiegoś młodego człowieka, jak to Beatlesi w piosence „Taxman”, skądinąd znakomitej, śpiewali o tym, ja-
10 kim to podatki są obciążeniem. Owszem, płacili duży podatek, ale jakoś ich to nie zniechęcało, dalej grali i zarabiali olbrzymie pieniądze i nie było problemu. Czy kiedy w USA w latach 60. górna stopa podatkowa bardzo wysokiej progresji sięgała 90%, milionerzy przestawali pracować? Nie znam takiego przypadku. Jest taka anegdota o Elvisie Presleyu, który był hulaką: dużo zarabiał, ale jeszcze więcej wydawał. W pewnym momencie trzeba było zapłacić podatek, a on o tym zapomniał i zabrakło mu pieniędzy. Co zrobił? Zorganizował kilka dodatkowych koncertów. Jak widać, podatki wcale nie demotywowały go do pracy. W pewnych sytuacjach dodatkowe zlecenia, po godzinach, mogą oznaczać, że wchodzi się w wyższy próg podatkowy, dlatego ktoś może powiedzieć: to mi się nie opłaca. Wtedy jednak po prostu zażąda od zleceniodawcy wyższego wynagrodzenia. Niektórzy przekonują, że podatek liniowy wcale nie musi być niesprawiedliwy społecznie, pod warunkiem wprowadzenia odpowiednio wysokiej kwoty wolnej. J. Ż.: Sprawiedliwość to pojęcie względne. Jeden powie, że sprawiedliwie jest „każdemu po równo”, np. po 15%, drugi zaś, że to właśnie jest niesprawiedliwość. Jak bowiem zauważył francuski filozof, Buffon, talar biedaka to nie to samo, co talar bogacza. Kiedyś słyszałem anegdotę o jakimś piosenkarzu czy aktorze amerykańskim, który ze wstydem się przyznał, że po pijanemu palił w ognisku plikami dolarów. Dla niego spalić plik studolarówek to żaden problem, ale biedak nie mógłby sobie na to pozwolić. Ten sam pieniądz miewa różną wagę, jak to się określa: jego krańcowa użyteczność jest inna. Proszę teraz wziąć podatek liniowy i kwotę wolną. Zarabiam np. poniżej 2 tys. zł miesięcznie, więc nie płacę, nagle dostaję niewielką podwyżkę – i muszę oddawać kilkanaście procent. W tym samym czasie ktoś inny zarabia milion miesięcznie i też oddaje kilkanaście procent. Czy to jest sprawiedliwe? Nie jest. Oczywiście kwota wolna miałaby takie znaczenie, że nie obciąża możliwości zaspokojenia podstawowych potrzeb – i tak powinno być. Uważam, że powinna istnieć duża kwota wolna, następnie podatek w wysokości 5%, dla osób zarabiających (w skali miesięcznej) o kolejny tysiąc więcej – 10%, otrzymujący każdego miesiąca jeszcze o tysiąc więcej oddają 15% itd. Kolejny zarobiony pieniądz ma bowiem coraz mniejszą wagę, bo dana osoba coraz lepiej zaspokaja swoje potrzeby. To jest zarówno sprawiedliwe, jak i logiczne ekonomicznie. Co jeszcze należałoby zmienić, aby system podatkowy spełniał oba wspomniane kryteria? J. Ż.: Zacząłbym od tego, że wielkim nieporozumieniem jest u nas sposób finansowania ochrony zdrowia. We wszystkich krajach płacą za nią pracodawcy i pracownicy, np. po połowie – tylko w Polsce wszystko idzie z naszych pracowniczych pensji. A dlaczego nie mieliby płacić pracodawcy? Przecież też korzystają z tego, że ich pracownicy są dobrze chronieni pod względem zdrowotnym. Składka zdrowotna
jest u nas ciągle za niska w stosunku do potrzeb. Ale politycy nie chcą pisnąć słowem o zwiększaniu obciążeń dla pracodawców, boją się zrobić cokolwiek, od czego wzrosną koszty pracy. No i co z tego, że wzrosną? Wszędzie na świecie można, tylko Polska jest takim wyjątkowym krajem, gdzie pracodawcy mają być zwolnieni z podstawowych obowiązków wobec państwa, swoich pracowników i współobywateli? Jeśli chodzi o inne zmiany, to sprawa jest niezmiernie skomplikowana, bo i system jest bardzo skomplikowany. Przede wszystkim, powinien on zapewniać budżetowi ilość środków wystarczającą do tego, by państwo mogło dostarczać różne dobra publiczne na przyzwoitym poziomie. Ponieważ jednak ono źle funkcjonuje, czego przykładem jest właśnie służba zdrowia, niektórzy mówią: „powinniśmy mniej płacić na ten bubel”. Tylko że od tego ono na pewno nie zacznie lepiej funkcjonować. Proszę zauważyć: gdy coś jest niedofinansowane, to źle funkcjonuje, a jednocześnie powstają patologie: łapówki, korupcja itp. Dlatego reformom – ograniczaniu biurokracji, marnotrawstwa czy przerostu zatrudnienia w administracji – musi towarzyszyć zwiększanie finansowania. To może spowodować wzrost obciążenia niektórych obywateli, ale tak się dzieje na całym świecie. Obciążenia powinny być na tyle racjonalne, żeby nie uszczuplać możliwości zaspokojenia najważniejszych potrzeb poszczególnych grup. Aby do tego nie dopuścić, powinny istnieć ulgi i progresja podatkowa. Uważam za rzecz błędną, że zrezygnowano z 50-procentowego progu podatkowego dla najbogatszych – z tym, że ponownie podkreślę, iż podatki mogą być wysokie, jeśli istnieją ulgi podatkowe. Żeby nawet ten bogaty, który ma określone wydatki, ważne dla jego biznesu i dla jego osobistych potrzeb, także mógł zapłacić mniejszy podatek, gdy ma to sensowne uzasadnienie. Inaczej należy traktować osobę zamożną, która faktycznie inwestuje, a inaczej taką, która całe dochody „przejada”. Zmiany są konieczne także w sferze podatków pośrednich. VAT na niektóre towary i usługi jest po prostu karygodny. Europa jako całość wpuściła się w kanał tego podatku, rozwiązania wygodnego dla fiskusa, ale błędnego i szkodliwego ekonomicznie. Jestem zwolennikiem rozwiązania istniejącego w USA, tzn. niskiego podatku od sprzedaży – wtedy nie ma problemów np. z odpisywaniem VAT i różnymi aferami, które się z tym wiążą. Jednocześnie, wspomniany podatek nie utrudnia Amerykanom zaspokajania podstawowych potrzeb, gdyż np. żywność i książki są z niego zwolnione. W tamtejszym systemie podoba mi się także inne, bardzo logiczne rozwiązanie: wpływy z podatków pośrednich zasilają budżety lokalne, a podatek dochodowy – budżet federalny. Optuję właśnie za wprowadzeniem w Europie i Polsce podobnych rozwiązań – niech VAT, którego utrzymanie wymuszają na nas przepisy unijne, zasila władze lokalne. Trwają dyskusje na temat tego, jak opodatkowane powinny być spadki, oszczędności i dochody z giełdy. J. Ż.: Uważam, że likwidacja podatku spadkowego jest dużym osiągnięciem. Weźmy przykład kogoś, kto jest młodym człowiekiem i osiąga niezbyt duże dochody. Nagle otrzymuje spadek po cioci i przychodzi mu zapłacić od tego podatek. Z czego ma zapłacić, zwłaszcza jeśli jest to duży
11 majątek? Musi się zapożyczyć, poprosić o odroczenie zapłaty lub sprzedać część majątku. Tymczasem w sensie ekonomicznym nic takiego się nie wydarzyło. Właścicielem była osoba A, a teraz jest nim osoba B, która jest z nią spokrewniona. Pamiętajmy, że przekazanie majątku nie jest dochodem. Po prostu zmienia się wartość aktywów i pasywów danej osoby. Jeśli chodzi o opodatkowanie kapitału, to trzeba przypomnieć definicję kapitału: w sensie ekonomicznym jest to majątek, który przynosi dochód. Kapitałem są dobra służące produkcji w sensie materialnym – budynki fabryczne, maszyny itp. Jest też kapitał finansowy, np. inwestowany na giełdzie i przynoszący dochód. W niektórych krajach jest on traktowany jak każdy inny dochód – dopisywany do sumy dochodów i opodatkowany; w innych – objęty liniową stawką, np. 10 albo 20%. To drugie rozwiązanie uważam za racjonalne. Źle byłoby bowiem, gdyby ten rodzaj dochodów był w ogóle zwolniony z podatku, bo niektórzy osiągają gigantyczne zyski wyłącznie z kapitału. Można też opodatkować zyski powyżej pewnej kwoty, progresywnie. Wszystko to musi po prostu służyć racjonalności ekonomicznej. Jeśli ktoś inwestuje w kapitał, to jest to obciążone ryzykiem, poza tym pewnego rodzaju kapitały są zagrożone potencjalnym spadkiem wartości. Jeśli ktoś ma 100 tys. oszczędności w banku, to w wyniku inflacji te 100 tys. na początku i na końcu roku nie są kwotą identycznej wartości nabywczej. Bank daje pewne odsetki, a następnie obciążają je tzw. podatkiem Belki, zapominając o tym, że część z tych odsetek to po prostu rekompensata spadku wartości pieniądza. W dyskusjach na temat naszego systemu podatkowego stale przewija się przekonanie, że jest on zbyt skomplikowany dla tzw. zwykłych ludzi. J. Ż.: Zdecydowanie je podzielam. Większość tych formularzy można byłoby zmieścić na jednej kartce! Receptą na tego rodzaju problemy byłoby napisanie dobrego prawa podatkowego. Nie wiem, dlaczego się to nie udaje. Są liczne przykłady, że ktoś źle wykonał swoją pracę. Podam jeden. Niedawno wykańczałem mieszkanie i należy mi się zwrot z tytułu VAT za materiały budowlane. Otóż jest tam określony limit zwrotu, wynikający z przemnożenia pewnej kwoty przez 9,959% albo 12,295% określonej kwoty. Jaki wiceminister od podatków coś takiego podpisał? Ja bym go natychmiast zwolnił. Czy coś by się stało, gdyby to było 10% albo 12,3% lub po prostu 13%, albo 15%? Jeśli tak się tworzy prawo podatkowe, to są tego określone efekty. W ministerstwie finansów mamy nawet mądrych ludzi, ale często są to osoby bez wykształcenia ekonomicznego (np. prawnicy, którzy zajmują się prawem podatkowym), dlatego nie rozumieją niektórych mechanizmów. Źle napisane prawo trafia następnie do Sejmu, a wszyscy wiemy, jaki poziom kwalifikacji ma większość posłów. To jest taki młynek, w którym nie mogą powstawać rozsądne przepisy, a to odbija się na autorytecie państwa. Cały szereg spraw można zdecydowanie uprościć, zawierzyć obywatelowi. Nadmierne zbiurokratyzowanie całego procesu nie jest potrzebne. Efekt jest taki, że mnóstwo ludzi szuka w nim dziur i korzysta z możliwości, jakie one dają. Prawo powinno być proste i jednoznaczne, bez ko-
nieczności wypełniania skomplikowanych formularzy oraz tysięcy interpretacji. Wtedy będzie przyjazne obywatelowi, a i praca urzędnika syanie się przyjemniejsza. Taki system da się stworzyć, ale wiele przepisów trzeba by napisać od nowa. Niestety, prawo podatkowe jest u nas pisane pod określone grupy nacisku. Bardzo źle się stało, że za kadencji premiera Millera przyjęto ustawę o lobbingu. Moim zdaniem, powinien być on zakazany. Odpowiedni urzędnik powinien realizować dobro wspólne, dbać o interes społeczny, a nie interesy tych, którzy mają do niego dostęp. Uproszczenie systemu często jest nam „sprzedawane w pakiecie” z ujednoliceniem podatków: systemem najbardziej przyjaznym dla obywatela miałby być taki, w którym wszyscy płacą identyczne, niskie stawki, zlikwidowana jest większość ulg itp. J. Ż.: Mówi się o tzw. neutralności. Ale to jest błędne rozumienie, gdyż życie jest skomplikowane i poszczególne osoby mają odmienną sytuację. Przyjazny system podatkowy powinien to uwzględniać, różnicując obciążenie stosownie do warunków podatnika. To nie jest tak, że gdy wszyscy będą płacić według takiej samej stawki, to będzie neutralnie i sprawiedliwie. Podatek ze swej natury jest aneutralny, a wręcz – antyneutralny. Bo jeśli ktoś ma ciężko chorą matkę i musi dużo wydawać na leczenie, to nawet 10% będzie dla niego za dużo i ograniczy możliwość poprawy jej opieki zdrowotnej. Jeden ma mieszkanie, inny musi na nie ciężko ciułać. Dlatego dostosowanie systemu do różnych sytuacji podatników jest niezbędne. Czy praktyka podatkowa któregoś z krajów europejskich powinna być przedmiotem szczególnej refleksji naszych decydentów? J. Ż.: Myślę, że dobre jest prawo brytyjskie. Tyle, że oni mają zupełnie inne społeczeństwo, a przede wszystkim – dobre tradycje; zresztą we wszystkich krajach zachodnich systemy tworzyły się latami. Bardzo dobre jest też prawo francuskie. Jednocześnie takie „narastanie” regulacji prowadzi czasem do absurdów. Za taki uważam choćby tzw. podatek katastralny. W ogóle jestem przeciwnikiem podatków majątkowych, płacić się powinno z dochodów. Jeśli bowiem mamy majątek, a nie mamy dochodów, takie podatki zmuszają nas do pozbycia się jego części, co uważam za szkodliwe i niesprawiedliwe. Poza tym, pewne elementy majątku są niewykrywalne. Ktoś może mieć skromną chałupkę, a w środku biżuterię oraz cenne obrazy i taki majątek nie będzie obciążony podatkiem. Wysoki podatek od majątku w postaci dobrego mieszkania będzie powodował, że ludzie będą uciekali od takiej formy tworzenia majątku. Z drugiej strony, w pewnych sytuacjach podatki majątkowe również są niezbędne, np. gdy dochody są ukrywane, a ewidentnie osiągane z majątku, np. z wynajmu dziesięciu mieszkań. Znalezienie złotego środka jest trudne, ale możliwe. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 30 września 2008 r.
12
MOŻLIWE KONSEKWENCJE REALIZACJI RZĄDOWEGO PROGRAMU PRYWATYZACJI NA LATA 2008-2011 W WARUNKACH GLOBALNEGO KRYZYSU GOSPODARCZEGO
Paweł Soroka Prywatyzacja pozostałości sektora państwowego nie ma żadnego uzasadnienia. Tym bardziej, że w niedalekiej przyszłości może on stać się lokomotywą wyciągającą polską gospodarkę z problemów. W warunkach globalizacji występuje tendencja, aby inwestować w krajach stabilnych, o dużych, wolnych i tanich zasobach pracy – prostej i wykwalifikowanej. Tendencja ta wiąże się również z dążeniem korporacji transnarodowych do przenoszenia do nich – w formie bezpośrednich inwestycji zagranicznych – bardziej pracochłonnych lub uciążliwych elementów produkcji (proces ten nazywany jest fragmentaryzacją produkcji). Centra badawcze, nowa awangardowa produkcja, wytwarzanie bardziej złożonych elementów – te rodzaje działalności gospodarczej są zazwyczaj pozostawiane w krajach macierzystych korporacji. Tak pomyślana fragmentaryzacja produkcji tworzy układ kooperacji: oddziały i filie korporacji transnarodowych – zakłady macierzyste korporacji. Jest to najczęściej układ o ujemnym saldzie dla oddziałów i filii, a co najważniejsze – zapewniający transfery wypracowywanych przez nie zysków do centrali korporacji w kraju macierzystym. W krajach mniej rozwiniętych opisany układ powiązań kooperacyjnych przeważnie wywołuje import kooperacyjny, nie równoważony eksportem kooperacyjnym, co powoduje lub powiększa ujemne saldo w ich obrotach zagranicznych. Dążenie do maksymalizacji zysków wywołuje tendencję, aby inwestycje kapitałowe kierować bardziej na przejmowanie i wykup przedsiębiorstw niż na podejmowanie pożądanych i zazwyczaj korzystnych inwestycji od podstaw (tzw. greenfield). Umożliwia to bowiem łatwe wejście na nowy rynek i przejęcie kanałów dystrybucji – także eksportowych – kupionego przedsiębiorstwa, a zatem pozwala oczekiwać na większe i szybsze zyski niż przy inwestycjach realizowanych od podstaw. Tym bardziej, że w przypadku masowych procesów prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych z przyczyn ustrojo-
wych – jak to się stało w Polsce – przeważnie istnieje możliwość wykupu przedsiębiorstw po cenach niższych od ich wartości księgowej. Dążenie do maksymalizacji zysku powoduje też, że ostatnio na globalnym rynku kapitałowym występuje tendencja do lokowania bezpośrednich inwestycji zagranicznych głównie w sferze usług – szczególnie finansowych i handlowych czy ubezpieczeniowych – gdzie stopa zysków jest wysoka, a kapitałochłonność względnie niska. Przedstawione globalne tendencje w przepływie kapitału wywołują podważanie równowagi gospodarczej w obrotach zagranicznych krajów mniej rozwiniętych, pozbawionych własnych, macierzystych korporacji transnarodowych, niezdolnych transferami z tytułu posiadania kapitału zagranicą kompensować transfery zagranicę z tytułu dochodów właścicieli zagranicznych w kraju. W krajach takich występują ujemne salda w rozliczeniach z zagranicą, czyli PKB jest wówczas mniejszy niż PNB. Taka jest właśnie sytuacja polskiej gospodarki narodowej. Bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ) w Polsce, których zasób osiągnął w 2006 r. 103,6 mld USD, są dziesięciokrotnie niższe od zasobu polskich bezpośrednich inwestycji podjętych zagranicą, wynoszącego w 2006 r. 10,7 mld USD (za: World Investment Report 2007).
Denacjonalizacja polskiej gospodarki
W wyniku podjętej po 1989 r. prywatyzacji polskiej gospodarki, podstawowa jej część została przejęta przez kapitał zagraniczny. Proces ten nadal postępuje. Udział kapitału zagranicznego w gospodarce polskiej prezentują dane GUS z grudnia 2006 r. – w tym czasie udział kapitału zagranicznego w kapitale podstawowym przedsiębiorstw wynosił: t w przetwórstwie przemysłowym 48,5% t w budownictwie 34,3% t w handlu i naprawach 61,2% t w hotelach i restauracjach 19,5% t w transporcie, gospodarce magazynowej i łączności 20,7% (Rocznik Statystyczny GUS, 2007 r. str. 582) Publikacje GUS nie informują o udziale kapitału zagranicznego w bankach i przedsiębiorstwach ubezpieczeniowych, a szacuje się, że sięga on 80%.
13 dzania na giełdę. Nie tylko dlatego, że wartość akcji ma tendencję spadkową, lecz przede wszystkim sprzyja to przejęciu kontrolnych udziałów firmy przez silnego właściciela zagranicznego za niewielkie pieniądze (często za pomocą podstawionych podmiotów i akcjonariuszy).
Deindustralizacja kraju
Równoczesną konsekwencją podjętej po 1989 r. restrukturyzacji i prywatyzacji stała się deindustrializacja kraju. Zatrudnienie w przemyśle w Polsce zmniejszyło się z 5,2 mln zatrudnionych w 1980 r. do 3 mln w 2006 r. (w tym 182 tys. pracowników zatrudniało górnictwo). Nastąpił spadek lub zaprzestanie produkcji szeregu wyrobów złożonych technologicznie, m.in. obrabiarek (także numerycznych), lokomotyw elektrycznych i dieslowskich, samolotów odrzutowych, maszyn i urządzeń dla budownictwa, maszyn dla rolnictwa i przemysłu spożywczego, turbin i wyposażenia dla energetyki, instalacji dla przemysłu chemicznego, półprzewodników, instrumentów i aparatów pomiarowych, aparatów radiowych. Wyeliminowana produkcja krajowa jest zastępowana importem. Zagraniczni właściciele sprywatyzowanych polskich przedsiębiorstw wiele z nich przekształcili w montownie, tworzące wyroby finalne w oparciu o import ich komponentów i dokumentacji, nie podejmując równocześnie równoważnego eksportu kooperacyjnego. Import kooperacyjny stanowił w 2006 r. 65% wolumenu importu. Zastąpienie części tego importu krajową produkcją kooperacyjną mogłoby stanowić podstawę do utworzenia w przemyśle około miliona nowych miejsc pracy i podobnej wielkości w usługach towarzyszących produkcji przemysłu.
b YULIYA LIBKINA
Dane te wskazują, że w procesie transformacji ustrojowej w wyniku prywatyzacji nastąpiła denacjonalizacja podstawowej części gospodarki narodowej – nie skompensowana równoważnym wzrostem własności polskiej zagranicą. Jest to stan niekorzystny dla rozwoju kraju, ponieważ kryteria, którymi kierują się przedsiębiorstwa zagraniczne, nie tworzą podstaw do tego, aby oczekiwać, że ich działalność może być oparciem dla reindustrializacji kraju i powstawania w Polsce awangardowych dziedzin przemysłu, dokonujących rozwoju technologicznego, a także oparciem dla równoważenia niezbędnego importu odpowiednim wzrostem eksportu. Przedsiębiorstwa zagraniczne nie eliminują bowiem bezrobocia i zadłużenia kraju oraz raczej nie są zainteresowane rozwojem polskiej, nowoczesnej produkcji maszyn, urządzeń, aparatury, instrumentów, chemikaliów, sprzętu transportowego itp., gdyż ograniczyłoby to ich rynki zbytu. Natomiast są zainteresowane tanimi zasobami pracy i transferem zysków, co jest ich cechą naturalną. Taki stan rzeczy może być bardzo niekorzystny w warunkach pogłębiającego się globalnego kryzysu finansowego i gospodarczego. Problem polega na tym, że wykupione przez kapitał zagraniczny polskie przedsiębiorstwa i banki oraz towarzystwa ubezpieczeniowe, które stały się filiami korporacji i banków transnarodowych, mogą się stać kanałami transferu zgromadzonych w nich środków i potencjału do macierzystych central i użyte do ratowania ich przed upadłością, same zaś mogą upaść lub zubożyć polskich klientów i kooperantów. W warunkach narastającego kryzysu rynków finansowych, bardzo ryzykowna może okazać się – przynajmniej w najbliższych latach – prywatyzacja za pomocą wprowa-
14 Gospodarka polska jest już w ok. 80% sprywatyzowana w swych podstawowych elementach (bankach, przemyśle, handlu) i zdominowana przez kapitał zagraniczny. Sektor kapitału prywatnego, w tym zagranicznego, decyduje obecnie o rozwoju, inwestowaniu oraz o konkurencyjności gospodarki polskiej. Zatem pod względem ekonomicznym prywatyzacja pozostałości sektora państwowego i publicznego nie ma żadnego uzasadnienia, tym bardziej, że pozbawia państwo instrumentów kreowania suwerennej polityki gospodarczej. Chyba, że chodzi o wpływy do budżetu i obniżenie długu publicznego, zmniejszenie deficytu oraz o wygenerowanie środków na spłatę zadłużenia zagranicznego – ale jest to polityka krótkofalowa, niekorzystna dla przyszłych pokoleń. Jak bowiem wiadomo, każdego roku ustawa budżetowa przewiduje znaczne wpływy z prywatyzacji, z których pokrywane są wydatki państwa. Jednocześnie zadłużenie zagraniczne Polski nieustannie rośnie i przekroczyło już 120 mld USD, o czym w ogóle się nie mówi, a wręcz ukrywa ten fakt przed obywatelami. Niestety, wszystko wskazuje, że załamanie międzynarodowego systemu finansowego i narastająca globalna recesja jeszcze zwiększą tę kwotę.
Sektor państwowy ważnym elementem polskiej gospodarki Przedsiębiorstwa sektora państwowego, dotychczas nie sprywatyzowane, są w dominującej większości rentowne, przynoszą dochody właścicielskie budżetowi państwa, dają możliwości wdrażania polityki gospodarczej, wiele z nich ma charakter strategiczny (np. są istotne dla obronności, bezpieczeństwa energetycznego lub informacyjnego). Powinny być kompetentnie zarządzane, ale niekoniecznie muszą być prywatyzowane. Sposobem na to mogą być np. kontrakty menedżerskie – przez niektórych określane prywatyzacją zarządzania, ale nie własności – przy jednoczesnym odpartyjnieniu rad nadzorczych (w których powinni zasiadać wyłącznie niezależni eksperci), a ponadto wprowadzaniu nowych form organizacji pracy, sprzyjających upodmiotowieniu pracowników, m.in. opartych na partycypacji pracowniczej, np. wzorem Japonii czy krajów skandynawskich. Powinna też następować ich konsolidacja (np. w formie koncernowej) i rozwój, aby mogły podejmować badania, wdrożenia i produkcję, która powinna być krajowa oraz tę produkcję awangardową, której podjęciem raczej nie są zainteresowane przedsiębiorstwa zagraniczne. Niektóre z nich powinny stać się „koncernami narodowymi”, działającymi na rynku międzynarodowym. Koncerny można dokapitalizować udziałami kapitału prywatnego, utrzymując w rękach państwa większościowe lub kontrolne pakiety akcji. Udział sektora przedsiębiorstw publicznych, w tym państwowych, w gospodarce nie jest wyłączną cechą gospodarki socjalistycznej. Sektor ten istnieje bowiem w wielu gospodarkach kapitalistycznych, nazywanych „mieszanymi”. Przykładowo, we Francji i w Austrii stanowi on ok. 30% ogółu przedsiębiorstw i firm przemysłowych i usługowych.
Celem i funkcją sektora państwowego (publicznego) najczęściej jest: t przyspieszenie wzrostu gospodarczego w warunkach gospodarek na niskim poziomie rozwoju, niezdolnych przeciwstawić się konkurencji zagranicznej, t rozwój przemysłu obronnego, t przeciwdziałanie depresji gospodarczej i przyspieszenie wzrostu gospodarczego w obliczu działań wojennych lub kataklizmów, t osiągnięcie konkurencyjności na rynku globalnym, dzięki działalności „macierzystych” korporacji ponadnarodowych. Szczególnie w warunkach coraz bardziej widocznej światowej depresji, sektor publiczny, wsparty przez państwo odpowiednimi narzędziami polityki przemysłowej, w niedalekiej przyszłości może stać się lokomotywą wyciągającą polską gospodarkę z problemów. Sektor przedsiębiorstw państwowych i publicznych dla osiągnięcia tych celów może działać samodzielnie lub we współpracy z przedsiębiorstwami sektora prywatnego – z udziałem kapitału państwowego, dotowanych i wspomaganych zamówieniami publicznymi. Wyżej scharakteryzowanych tendencji i przejawów globalizacji nie bierze niestety pod uwagę niedawno przyjęty rządowy program prywatyzacji na lata 20082011. Program ten przewiduje sprywatyzowanie w całości następujących branż: turystycznej, farmaceutycznej, spożywczej, budowlanej, przemysłu elektronicznego, stoczniowego, chemicznego, poligraficznego, wydawniczego oraz drzewnego, a także Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. Z powodu słabości kapitału krajowego bardzo wiele z nich, szczególnie te najbardziej atrakcyjne i rentowne, posiadające duże rynki zbytu w kraju i zagranicą, zostaną sprzedane inwestorom zagranicznym. Ponadto, według tego programu, 19 największych spółek, o istotnym znaczeniu dla polskiej gospodarki, ma być sprywatyzowanych poprzez giełdę (w tym PLL LOT, spółki Wielkiej Syntezy Chemicznej, PKP Intercity, PKP CARGO, wydobywająca węgiel koksujący Jastrzębska Spółka Węglowa, Katowicki Holding Węglowy, Kopalnia „Bogdanka”, Kombinat Koksochemiczny Zabrze, Huta Łabędy, Bank Gospodarki Żywnościowej oraz bardzo dochodowe największe i najważniejsze polskie spółki energetyczne).
Niezbędna głęboka korekta programu rządowego
W proponowanym przez rząd Donalda Tuska 4-letnim programie prywatyzacji nie powinny być przewidziane do prywatyzacji (lub przynajmniej Skarb Państwa powinien zachować w nich trwałe większościowe udziały) przedsiębiorstwa: t strategiczne, tj. istotne dla obronności, bezpieczeństwa energetycznego i informacyjnego, m.in.: Polska Grupa Energetyczna S.A. i inne główne spółki energetyczne, Kompania Węglowa S.A., Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo S.A. i wydzielona z niego spółka GAZ-SYSTEM S.A., Przedsiębiorstwo Eksploatacji Rurociągów Naftowych (PERN) „Przyjaźń” S.A., Por-
15 ty Lotnicze, Exatel S.A., skupiająca przedsiębiorstwa przemysłu obronnego Grupa BUMAR, Polskie Linie Kolejowe S.A., PKP CARGO S.A., KGHM S.A., Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych S.A., itd. t będące jeszcze polskimi banki decydujące w dużym zakresie o finansowaniu gospodarki i polskich podmiotów gospodarczych, zwłaszcza PKO BP, Bank Gospodarstwa Krajowego i Bank Gospodarki Żywnościowej, t o produkcji złożonej technologicznie, o charakterze high-tech, t o dużej rentowności oraz dużych dochodach właścicielskich. Proponowany przez rząd program prywatyzacji pokazuje jedynie, jakich przedsiębiorstw, branż i dziedzin ma ona dotyczyć, nic nie mówi natomiast, dlaczego należy je prywatyzować. Pokazuje, jak zamierza się usprawnić tryb i procedury prywatyzacji, nie wskazuje natomiast, jaki ma być cel programu prywatyzacji z punktu widzenia przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dochodów budżetu, ograniczenia zadłużenia, zwłaszcza zagranicznego, wzrostu liczby miejsc pracy, bezpieczeństwa ekonomicznego i energetycznego, interesu społecznego itp. Nie podaje się danych o przedsiębiorstwach przeznaczonych do prywatyzacji: o ich kapitale, rentowności, zadłużeniu, zatrudnieniu, eksporcie, powiązaniach kooperacyjnych i możliwych efektach prywatyzacji. Moim zdaniem, prywatyzacja powinna być elementem racjonalizacji gospodarczej, a nie doktryną. Dotychczasowe
formy prywatyzacji gospodarki polskiej w sumie nie okazały się dla niej pozytywne, o czym świadczy: t poziom ciągle rosnącego zadłużenia kraju, zarówno wewnętrznego, jak i zagranicznego, t rozwarstwienie społeczne i nadal wysoka skala bezrobocia, t deficyty w obrotach towarowych z zagranicą, t denacjonalizacja i deindustrializacja kraju, t postępujący zanik krajowych badań i wdrożeń, t rosnące ujemne saldo PKB (deficyty w rozliczeniach z zagranicą). Dlatego uważam, że rząd – we współpracy z parlamentem – powinien dokonać głębokiej korekty w programie prywatyzacji na lata 2008-2011 i opracować mapę przekształceń własnościowych, której sporządzenie powinno być pochodną polityki przemysłowej państwa, będącej częścią wieloletniej strategii gospodarczej. Przy sporządzaniu takiej mapy wskazane jest sformułowanie celów, które chcemy osiągnąć przez prywatyzację, uwzględniając przy tym zagrożenia i wyzwania wynikające z pogłębiającego się globalnego kryzysu finansowego i gospodarczego. Mapa przekształceń własnościowych wymaga wyodrębnienia sektorów, branż lub przedsiębiorstw nie podlegających prywatyzacji lub pełnej prywatyzacji. Do tego niezbędne jest określenie kryteriów, za pomocą których będą identyfikowane przedsiębiorstwa pozostające w gestii państwa, którego funkcje właścicielskie powinny zostać udoskonalone i umocnione.
Paweł Soroka
Nowy poradnik „ABC rady pracowników” już dostępny! Właśnie ukazał się nowy, bezpłatny poradnik dla rad pracowników, przygotowany przez ekspertów Instytutu Spraw Obywatelskich. Opracowanie zawiera wyczerpujące odpowiedzi na pytania najczęściej zadawane przez członków rad pracowników. Ponadto, opublikowano w nim teksty dwóch szczególnych aktywnych członków rad, pokazujące ich działalność „od kuchni”.
Jedyne cenne kompendium praktycznej wiedzy dla rad pracowników. Poradnik został już wysłany do ponad dwóch tysięcy rad. Jeżeli Państwa rada pracowników jeszcze go nie otrzymała lub wyrażają Państwo zainteresowanie tematyką rad, prosimy o kontakt telefoniczny (042) 630 17 49, e-mailem rady@iso.edu.pl lub drogą pocztową pod adresem Instytut Spraw Obywatelskich, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź. Publikację można także pobrać bezpośrednio ze strony Centrum Wspierania Rad Pracowników (www.radypracownikow.info), prowadzonego przez Fundację. Poradnik „ABC rady pracowników” został opublikowany dzięki pomocy finansowej Unii Europejskiej w ramach projektu „Centrum Wspierania Rad Pracowników”. Za treść tego dokumentu odpowiada Fundacja Instytut Spraw Obywatelskich, poglądy w nim wyrażone nie odzwierciedlają w żadnym razie oficjalnego stanowiska Unii Europejskiej. Poradnik „ABC rady pracowników” został opublikowany dzięki środkom otrzymanym z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej w ramach Rządowego Programu - Fundusz Inicjatyw Obywatelskich.
16
KAPITALIŚCI SĄ JAK KOMUNIŚCI Joanna Duda-Gwiazda Musimy ratować banki pod szantażem zawalenia się całego systemu gospodarczego. Podobno dlatego, że wciąż kapitalizm jest niedoskonały, wciąż brużdżą socjaliści. Jak w komunie, tylko na odwrót. Tytuł wymaga wyjaśnienia, aby ideolodzy nie zarzucili mi, że źle definiuję te pojęcia. Kapitalizm to brak ingerencji państwa w system finansowy. Artykuł Rafała Ziemkiewicza w „Rzeczpospolitej” (4-5 października 2008) gazeta anonsowała: „Lekarstwo na kryzys: Więcej kapitalizmu”. Przez komunizm rozumiem natomiast niekontrolowaną przez społeczeństwo władzę Partii legitymującej się ideologią marksistowską. Oba systemy podobnie reagują na kryzys, pokrętnie i fałszywie tłumacząc jego istotę. W przypadku tego pierwszego, kryzys instytucji finansowych przedstawia się jako kryzys spółek giełdowych. Ziemkiewicz przypomina nawet gorączkę spekulacyjną cebulkami tulipanów w Holandii w XVII w., aby przekonać nas, że bankructwa banków to normalna korekta wartości spółek. Winni są też ich klienci, którzy „obdarowywani kredytami /.../ konsumowali, na krótką metę zwiększając popyt i PKB”. Takie argumenty już słyszeliśmy, gdy polityka monetarna Balcerowicza doprowadziła do sytuacji, że zadłużeni rolnicy wieszali się, zamiast spłacać kredyt. Kryzys przedstawiany jest też jako wynik lekkomyślności biedaków, którzy pożyczali na kupno domu, a później nie mogli go spłacić. W takich przypadkach bank zabiera dom i z całej operacji w skarpetkach wychodzi klient, nie bank, ale dla propagandy jest to nieistotny szczegół. Jak w propagandzie komunistycznej: chciwość, głupota i nadmierna konsumpcja klientów systemu doprowadziły do kolejnego kryzysu. Uniwersalnym lekarstwem na kryzys jest więcej komunizmu lub kapitalizmu. W PRL po każdym wyjściu ludzi na ulice i stosownym ich spałowaniu, Partia pouczała nas, że jeśli chcemy lepiej żyć, musimy więcej pracować, np. podejmować czyny produkcyjne nie żądając zapłaty. Powinniśmy też pilniej uczęszczać na uniwersytety marksizmu i leninizmu. Brak wiedzy powoduje, że nerwowo reagujemy na nieuniknione korekty, np. braki w zaopatrzeniu lub podwyżki cen, a są to tylko chwilowe perturbacje najlepszego ustroju na świecie. Obecny ustrój też jest najlepszy na świecie, a co najważniejsze – jest jedyny, tylko jeszcze nie wszyscy nauczyliśmy się w nim żyć. Gdyby wszyscy ukończyli szko-
ły marketingu, biznesu i zarządzania, pewnie w ogóle nie doszłoby do kryzysu. A przynajmniej nikt niczemu by się nie dziwił, lecz szukałby winy we własnych błędach. Ludzie powinni się wstydzić, jeśli zalegają ze spłatami kredytów i nie narzekać, że banki zmieniają umowy na bardziej restrykcyjne i nie chcą udzielać pożyczek. Oczekującym „złotej jesieni” przypomina się, że z pustego nawet Salomon Brothers nie naleje. Podzielam opinię tych, którzy są przeciwni pompowaniu pieniędzy podatników w zdegenerowany system finansowy. Zastanawia mnie jednak, gdzie oni byli, gdy takie praktyki stosowano w przeszłości. Drastycznym przykładem jest ratowanie środkami z amerykańskiego budżetu Quantum – niewielkiej, tajemniczej organizacji finansowej, nawet nie posiadającej rangi banku, czyli nie podlegającej w praktyce żadnym przepisom i kontroli. Do opinii publicznej przedostało się jedynie, że uczestnikiem Quantum jest George Soros, który miał już na koncie mniej lub bardziej udane ataki na waluty narodowe Wielkiej Brytanii, Francji i Japonii. Z nieznanych powodów Quantum nie mogło zbankrutować. W III RP „dokapitalizowanie banków komercyjnych i objęcie tym procesem złych kredytów” było jednym z punktów „Strategii dla Polski” po zwycięstwie SLD w 1993 r. „Złe kredyty” stanowiły wówczas ponad 30% wszystkich kredytów. Zrujnowane transformacją przedsiębiorstwa, zagrożeni bezrobociem pracownicy i emeryci „starego portfela” mieli złożyć się na miliardy strat banków, które lekką ręką pożyczały kolesiom bajońskie sumy. Był to program lewicy, ale prawicowa opozycja go nie krytykowała. Fundamentalna zasada liberalnej gospodarki – „słabszy musi upaść”, nie dotyczyła banków. Banki to święte krowy, upaść nie mogą i państwo otacza je szczególną opieką. Pracownicy karceni za „socjalistyczny sposób myślenia”, za „przyzwyczajenie do państwa opiekuńczego” – nie protestowali. Ludzie sytemu komunistycznego radzili sobie znakomicie na wolnym rynku. Byli już liberałami i równocześnie światłą europejską lewicą. Prawica podejrzewała ich o nieszczerość. Czołowych kapitalistów III RP oskarżano o skrywaną niechęć do kapitalizmu! Wyborcy do dzisiaj głosują na nich jako na lewicę. Wróćmy do USA, gdzie zaczął się kryzys. Specjaliści istotnej przyczyny doszukują się w likwidacji ograniczeń, którym podlegały banki inwestycyjne. Ograniczenia wprowadzono w latach 30. dla zapobiegania wielkim kryzysom. Banki, które dotychczas świadczyły usługi – doradzały, pośredniczyły, organizowały emisje akcji – zaczęły same inwestować za pożyczane pieniądze. Moim zdaniem, degeneracja banków inwestycyj-
17 nych związana jest też ze zmianą samej istoty inwestowania, które coraz częściej oznacza wrogie przejęcie. Na zlecenie klienta bank opracowywał całą strategię doprowadzenia upatrzonej spółki giełdowej do bankructwa lub podporządkowania dyktatowi napastników. Strategia była tajna, ofiara osaczana ze wszystkich stron nie miała szans obrony. Celem ataku mogła być likwidacja konkurencji, ale bardzo często chodziło o przejęcie masy upadłościowej. Rodzaj produkcji czy świadczonych usług nie mają wówczas żadnego znaczenia, ponieważ celem nie jest kontynuacja działalności. Na przykład doprowadzono do bankructwa sieć księgarni, ponieważ miała ona dobre lokale w całej Ameryce. W Polsce najbardziej narażone na likwidację były te przedsiębiorstwa, które miały ładne i dobrze usytuowane budynki. Fundamentalną zasadą mającą chronić sądy i banki przed degeneracją, jest podział ról. Zasada ta wynika wprost z obowiązku lojalności wobec klientów o różnych, często sprzecznych interesach. Adwokat nie może oskarżać klienta, prokurator bronić przestępcy i oskarżać ofiary. Doradca bankowy nie powinien wprowadzać klienta na minę lub wykorzystywać do własnych celów informacji uzyskanych na zasadzie zaufania. Złamanie tych reguł prowadzi do patologii rujnujących cały system. Jeśli adwokat na podstawie informacji od klienta sam organizuje napad na bank, to prawo jest już tylko parawanem dla bezprawia. Mamy tu analogię do praktyk, które doprowadziły system finansowy do kryzysu. System stworzony do obsługi procesów gospodarczych zaczął działać jak pasożyt. Proste pasożytowanie na realnej gospodarce nie pozwala nieustannie pomnażać zysku, więc „pieniądz robi pieniądz”. Coraz większa ilość wirtualnych pieniędzy, nie mających pokrycia w gospodarce, krąży w systemie finansowym, a równocześnie wszyscy się zadłużają. Konstytucja ogranicza zadłużenie Polski do 60% PKB, ale są państwa, których dług przekracza już 100% ich PKB. Niestabilność jest strukturalną cechą tego systemu. Stabilizatorem mogą być tylko działania zewnętrzne wobec sytemu, czyli regulacje nakładane przez władze państwowe. Społeczeństwo ma bardzo ograniczone możliwości. Związki zawodowe, skuteczne w kryzysach wywołanych brakiem równowagi między popytem i podażą na rynku towarów i usług, w kryzysie finansowym mają mniejsze możliwości działania. Ponadto, związki zawodowe są zwykle bezradne wobec transgranicznych korporacji. Kreowanie własnych lokalnych środków płatniczych jest z kolei zakazane. Omijanie sytemu bankowego jest uciążliwe i też stanowi przestępstwo. Sekretarz skarbu USA, Henry Paulson, twierdzi, że jeśli drapieżniki stojące na szczycie łańcucha pokarmowego są zdrowe, to cały ekosystem jest zdrowy. To prawda, ale w naturę drapieżników wmontowane są regulatory, np. ograniczanie ilości potomstwa i hamowanie agresji wewnątrzgatunkowej. Solidarność świata finansów polega na solidarnym wyprowadzaniu kosztów kryzysu na zewnątrz. Oznacza to karmienie chorej populacji drapieżników mięsem z ekosystemu. Zewnętrzna kontrola kapitalizmu korporacyjnego nie jest prosta. Stosunki własnościowe są skomplikowane, produkty finansowe coraz bardziej złożone, a tzw. kreatywna księgowość (dowiedzieliśmy się o niej, gdy bankrutował Enron) – coraz doskonalsza. Świat finansów nieustannie domaga się ograniczenia regulacji zewnętrznych i dostaje od poli-
tyków to, czego chce, czyli coraz większą swobodę działania i bezkarność. W przypadku kryzysu musimy ratować banki pod szantażem zawalenia się całego systemu gospodarczego. Podobno dlatego, że wciąż kapitalizm jest niedoskonały, wciąż brużdżą socjaliści. Jak w komunie, tylko na odwrót. Nawet liberałowie przyznają, że bardziej odporne na kryzys są gospodarki tych krajów, które mają słabsze powiązania ze światową ekonomią, a państwo nie wycofało się w nich jeszcze na pozycję nocnego stróża. Własne banki, ustawodawstwo pozwalające na nadzór i regulację systemu finansowego, przedsiębiorstwa o skali lokalnej, zróżnicowane rolnictwo produkujące na potrzeby wewnętrzne – pozwalają przetrwać załamanie gospodarki światowej. W Polsce postulaty dbałości o suwerenność gospodarczą zwalczane były jako dążenie do autarkii właściwej systemom totalitarnym. Najlepiej w czasie zadymy znaleźć się w jakimś zacisznym zaścianku, ale my szeroko otworzyliśmy granice. W najgorszej sytuacji są kraje zdane na łaskę międzynarodowych korporacji. Na przykład gwałtowny spadek cen na światowych rynkach może doprowadzić ludność do skrajnej nędzy i głodu, jeśli rolnictwo oparte jest na monokulturowych uprawach. Obecny kryzys oznacza klęskę ideologii. Monetaryzm, uznany za uniwersalne i jedyne narzędzie sterowania gospodarką, nie sprawdził się. Polityka monetarna miała zapobiec „drukowaniu pustego pieniądza”, ograniczać inflację, zmusić pracowników, pracodawców i budżety państw do oszczędności. Tylko spekulanci finansowi mieli pełną swobodę działania. Wkrótce okazało się, że spekulacje są jedynym szybkim i pewnym sposobem pomnażania pieniądza, a banki wprowadziły na giełdy masę pustego pieniądza. Polityka, która w zamierzeniu miała polegać na „zaciskaniu pasa”, doprowadziła do niesłychanego finansowego rozpasania, przy równoczesnym zadłużeniu całego świata. Jak mamy rozumieć informację, że wartość giełdy spadła o 20%? Co stało się z pieniędzmi, które tak oszczędzaliśmy i lokowaliśmy w bankach, a za ich pośrednictwem w różnych papierach „wartościowych”? Gdzie rozpłynęły się te wartości? Dlaczego państwo musi gwarantować, że nasze pieniądze w banku jeszcze istnieją? A jeśli ich tam nie ma, to gdzie się zawieruszyły? Dlaczego jedyny realnie funkcjonujący wolny rynek, rynek pieniądza, nie może sam, przy pomocy mechanizmów rynkowych wyjść z kryzysu, dokonać przeceny, wypuścić powietrze ze spekulacyjnych baniek? Podobno takie okresowe korekty są czymś normalnym i rynek świetnie sobie z tym radzi. Dlaczego zatem zamyka się giełdy, usztywnia kursy walut i kolejny raz sięga do kieszeni podatników dla ratowania banków? Dlaczego ratowanie stoczni jest przestępstwem? Nie wiem, ile stracimy na obecnym kryzysie. Mam jednak nadzieję, że zyskamy prawo do zadawania ekonomistom i politykom prostych pytań i doczekamy się odpowiedzi nie obciążonych propagandą. Gdy czytam, że to nie liberałowie wymyślili derywaty, albo że Keynes swoje teorie wyprowadził z takiej samej analizy kapitalizmu jak Marks, dochodzę do wniosku, że ekonomia nie jest nauką, lecz religią. Wyznawcy jednego boga, Mamony, podzielili się na sekty, które prowadzą wojny religijne. Jeśli w czasie kryzysu mają zniknąć nasze pieniądze, to byłoby dobrze, żeby razem z nimi znikli ekonomiści. Joanna Duda-Gwiazda
18
PIENIĄDZ NA NOWY WIEK
Marek Chlebuś Pieniądz dłużny, ten kamień filozoficzny XX wieku, zdolny zamieniać papier w złoto, właśnie traci moc. Co dalej? Lata tłuste, lata chude
Oto znowu mamy kryzys finansowy w USA. Nie pierwszy i nie ostatni. Był już kryzys paliwowy, była bańka internetowa, jest zapaść w kredytach hipotecznych, a gdy ta się skończy – będzie chwila uspokojenia, może entuzjazmu, aż przydarzy się jakiś nowy kryzys... Wydawałoby się, że to tylko cykle gospodarcze: po siedmiu latach tłustych przychodzi siedem lat chudych, po euforii – trwoga, a PKB raz wolniej, raz szybciej, ale ciągle rośnie. Akcje drożeją, konta puchną, rozwój nie ustaje. Cóż – to prawda – rozwój, tyle że... choroby. Choroby pieniądza. Dwieście lat temu, na początku XIX stulecia, za jednego dolara można było kupić ok. 1,6 grama złota; sto lat temu, na początku XX stulecia – półtora grama, i taka cena pozostawała aktualna aż do Wielkiego Kryzysu lat 30., po którym siła nabywcza dolara ustabilizowała się na poziomie około 0,9 grama złota. Ten poziom utrzymywał się bez większych zmian aż do lat 70., kiedy to dolar oderwał się od parytetu złota, po czym zaraz imponująco zanurkował. Pod koniec roku 1970 za dolara można było kupić 0,83 grama złota, a z końcem kolejnych lat: 0,71... 0,48... 0,27... 0,16... Przez cały XIX w. dolar stracił na wartości kilka procent, w ciągu 20 lat Wielkiego Kryzysu i Wielkiej Wojny – 70%, a przez pierwsze kilka lat dysparytetu staniał o 500%. Z początkiem trzeciego tysiąclecia dolar był wart 0,114 grama złota, na koniec siódmego roku tysiąclecia tylko 0,037. W obecnym, ósmym roku, dług publiczny USA może wzrosnąć dwukrotnie i proporcjonalnie do tego będzie mogło przybyć dolarów. Ile wtedy będzie można kupić złota za zielony banknot? Wciąż więcej niż setną część grama? Jeśli wierzyć liczbom, a nie zaklęciom polityków czy finansistów, kryzys nabiera tempa i coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Dolar odgrywa dziś centralną rolę w systemie finansowym świata. Kryzys
dolara szybko musi stać się kryzysem światowym, dotykającym nawet tych, którzy w życiu nie widzieli zielonego banknotu. Różne diagnozy uwypuklają różne aspekty kryzysu, ale wszystkie można sprowadzić do tego, że na świecie jest za mało bogactwa, a za dużo pieniądza – oczywiście, jak zawsze, nie u wszystkich.
Krótka historia dolara
Imperialna kariera dolara jest krótka, liczy raptem 60 lat i chociaż jeszcze trochę potrwa – na dociągnięcie do pełnych stu lat panowania szansa jest niewielka. To będzie raczej krótka historia. A było to tak: Globalnym mocarstwem wieku pary była Wielka Brytania, a światową walutę stanowił brytyjski funt. Globalnym mocarstwem wieku ropy są Stany Zjednoczone i światową walutą jest amerykański dolar. Wiek ropy powoli się kończy, choćby dlatego, że kończy się ropa. To jednak nie oznacza od razu ani końca dominacji USA, ani nie unieważnia dolara. Oddanie światowego prymatu przez Wielką Brytanię wymagało w XX wieku dość mocnych argumentów: jednego Wielkiego Kryzysu i dwóch wielkich wojen, a trwało to wszystko 30 lat, nawiasem mówiąc: dość okropnych lat. Należy uznać za bardzo wątpliwe, czy Ameryka da się zdetronizować łatwiej niż jej poprzedniczka, tym bardziej, że na razie nie ma komu. II wojnę światową zakończyły dwa wielostronne porozumienia: militarne w Jałcie i finansowe w Bretton Woods. Jałta dzieliła świat na polityczne strefy wpływów amerykańskich i rosyjskich, zaś Bretton Woods ustanawiało światowy ład finansowy z uprzywilejowaną rolą USA. Z grubsza rzecz biorąc, banki centralne całego świata uznały za nadrzędny bank amerykański – FED, który dysponując zgromadzoną w USA większością światowego złota, wystawiał pokwitowania praw do tego złota, zwane właśnie dolarami. Każdy banknot dolarowy był równoważny 1/35 uncji, czyli 0,89 grama kruszcu. Takimi to banknotami banki centralne całego świata wypełniały swoje skarbce, traktując je jako lżejszy odpowiednik metalu. System ten załamał się na początku lat 70., gdy prezydent Nixon poinformował świat, że papier i złoto to jednak nie to samo.
19 Dolar pozostał mimo to centralną walutą świata, częściowo w wyniku instytucjonalnej oraz intelektualnej bezwładności, a częściowo dzięki narzuconemu alternatywnemu zabezpieczeniu na ropie, czyli zmonopolizowaniu rozliczeń naftowych przez tzw. petrodolara. FED był nadal centralnym bankiem centralnych banków, a dolar światową walutą rezerwową. Ład jałtański stracił moc w roku 1989. Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczął się demontaż systemu petrodolara: powstało euro jako alternatywna waluta rezerwowa, a poszczególne kraje naftowe próbowały odchodzić od dolara, na wiarę w którego trzeba je było nawracać z coraz większym wysiłkiem. W ciągu siedmiu lat ekspansji euro, dolar oddał jednak tylko kilka procent udziału w rezerwach bankowych, zmniejszając swój udział z 72% do 64%. Jest to na razie niewielka strata. W tym tempie, proces wypierania dolara przez euro musiałby trwać przeszło pół stulecia. To za długo. Tyle już nie wytrzyma dolar, przynajmniej – nie taki dolar.
cyjne tych krajów dalej rozmnażają swoje waluty – z takim mnożnikiem, ile razy stopa rezerw ich banku centralnego mieści się w stu, zazwyczaj jest to od kilku do kilkudziesięciu razy, a więc głównie tam, w bankach komercyjnych, powstają wszelkie waluty. Patrząc od drugiej strony: nie będąca dolarem waluta powstaje w (nieamerykańskim) banku komercyjnym po prostu w taki sposób, że bank udziela kredytu. Proceder ten jest ograniczony przez stopę rezerw banku centralnego (dla danej waluty) oraz zasób pieniądza banku centralnego. Z kolei, pieniądz banku centralnego powstaje, gdy ten udziela pożyczki swojemu państwu, a pożyczka ta jest limitowana (głównie) przez zgromadzone w banku centralnym rezerwy dolara. Podobnie kreują pieniądz, tym razem już dolara, banki komercyjne w Ameryce, stwarzając swoje dolary dla kredytobiorców, w ilości ograniczonej przez stopę rezerw obowiązkowych oraz zasób dolara FED. A na samym szczycie tej piramidy, FED produkuje swoje dolary w miarę, jak rząd USA produkuje obligacje, wyrażające dług publiczny USA. Każdy pieniądz powstaje jako czyjś dług – w ilości powiązanej z kolejnymi długami, ograniczonymi przez jeszcze inne długi, i tak dalej – aż do jądra tego wszystkiego, którym jest dług USA.
System, który się właśnie zdestabilizował, wygląda co do istoty i w sporym uproszczeniu tak: gdy rządowi USA brakuje pieniędzy, musi zaciągnąć dług. Stwarza wtedy obligacje skarbowe i wymienia je w amerykańskim banku centralnym, FED, na stwarzane tam dolary. Później rząd pokrywa pozyskanymi od FED dolarami różne wydatki, a FED sprzedaje pozyskane od rządu obligacje na rynku, teoretycznie już za inne, ale faktycznie za takie same dolary, jakimi wcześniej płacił rządowi. W warunkach równowagi, FED pozyskuje dla siebie najwyżej tyle pieniędzy, ile ich wcześniej wytworzył dla rządu. Ilość pieniędzy banku centralnego jest więc powiązana z ilością obligacji skarbowych i przez nią limitowana. Gdyby rząd odkupił te swoje obligacje od banku centralnego, zniknąłby i dług publiczny, i pieniądz. Ale wtedy cała formuła za szybko redukowałaby się do skądinąd słusznej postaci: 0 = 0. Dolary FED trafiają do banków komercyjnych, w których są rozmnażane, gdy banki wydają swoim kredytobiorcom wielokrotność posiadanych pieniędzy. Dolary banków komercyjnych powstają w momencie udzielenia kredytu, a ich zabezpieczeniem są przyszłe spłaty kredytobiorców, którzy tym samym, gdy zaciągają kredyt, stają się gwarantami bankowego pieniądza. Kreacja pieniądza w bankach komercyjnych jest – z natury – ograniczona przez zadłużenie kredytobiorców, a prawnie – przez rezerwy obowiązkowe FED. Banki muszą bowiem pewną część swoich pieniędzy deponować w pieniądzu FED. Część tę określa stopa rezerw FED, która de facto mówi, ile bank komercyjny musi mieć pieniędzy, aby pożyczyć 100 dolarów. Teoria finansów nazywa to rezerwą częściową. Zazwyczaj stopa rezerw wynosi mniej niż 10%, dlatego większość dolarów powstaje w amerykańskich bankach komercyjnych. W podobnej sytuacji (do banków komercyjnych w USA) są banki centralne innych krajów. One także przechowują rezerwy dolarów, mniej więcej proporcjonalnie do wielkości tych rezerw emitując własne waluty, równolegle powiązane z długiem publicznym ich państw. Banki komer-
b GIORGIO MONTEFORTI
Wszystkie pieniądze świata
Pieniądz i równowaga
Teoretycznie, kreacja pieniądza jest pod wielopiętrowym nadzorem rządów oraz banków. Pieniądz powstaje jako obustronnie dobrowolny dług, w tempie kontrolowanym i przez dłużników, i przez wierzycieli. Cały ten mechanizm reguluje kilka rodzajów liczb, dekretowanych przez rządy i banki, a główne parametry kontrolne wyznaczają rząd USA oraz FED, regulujące światowy zasób dolara. Wydawałoby się, że system jest pod tak ścisłą odgórną kontrolą, że bez jakichś kardynalnych błędów w sterowaniu, powinien pozostawać w równowadze. Jak zapewniają finansiści, system ma też wbudowany silny mechanizm kontroli oddolnej, stwarzany przez prawny wymóg, aby ilość udzielonych kredytów była równa ilo-
20 ści depozytów posiadanych przez banki. Miałoby to ograniczać rolę banków, które jakoby tylko pośredniczyły między mającymi nadwyżki pieniędzy (depozytariusze), a tymi, którym pieniędzy brakuje (kredytobiorcy). Wydawałoby się to sprzeczne z postawioną wyżej tezą, że banki mogą pożyczać więcej pieniędzy niż ich mają. Kiedy jednak spojrzeć na to zdroworozsądkowo, to zbilansowanie kredytów i depozytów można interpretować tak, że skoro praktycznie wszyscy trzymają swoje pieniądze na rachunkach bankowych i skoro praktycznie każdy pieniądz wyraża czyjś kredyt, to arytmetyczna równość sum kredytów i depozytów (w całym systemie) jest tylko potwierdzeniem definicji pieniądza. Pieniądz to nie tylko dług, ale jeszcze: dług oprocentowany. Odsetki od tego długu, też zresztą regulowane przez banki centralne, muszą być corocznie pokrywane z nadwyżek dochodów państwa (i kredytobiorców) nad kosztami, a jeżeli tych nadwyżek nie ma i odsetki nie są płacone, dopisuje się je do długu, który wtedy rośnie. Dalej, wraz z kapitałem, odsetki wchodzą do cen, stopniowo je powiększając i tworząc inflację. Inflacja z kolei powoduje, że ciągle ta sama gospodarka, nawet przy niezmiennych produkcjach i obrotach, potrzebuje coraz więcej pieniędzy, czyli znowu długu. Stale go więc przybywa, a zapotrzebowanie na pieniądz zaczyna wyznaczać procent składany, który z natury rośnie wykładniczo. Tak też (przy deficytowych budżetach) musi rosnąć dług publiczny i prywatny, poprzez swoje oprocentowanie dalej powiększając ceny – i mamy coś, co w cybernetyce nazywa się dodatnim sprzężeniem zwrotnym: długi nakręcają się same, i rosną, przewyższając wszelkie racjonalne wartości. Nazywanie tego wzrostem czy postępem jest trochę mylące. Rosnące zapotrzebowanie na pieniądz obiegowy można alternatywnie zaspokajać bez zwiększania długu, po prostu przyśpieszając obieg pieniądza. Ten sam pieniądz może być bowiem użyty wielokrotnie. Pieniądz skarbcowy, np. złoto, zmienia właściciela rzadko, raz na ileś lat, pieniądz papierowy wchodzi do obiegu raz na ileś dni, ale pieniądz elektroniczny – ograniczany już tylko szybkością elektronów – może być użyty setki razy dziennie. Ponieważ cyrkulację pieniądza w rzeczywistej gospodarce limituje prawdziwy ruch towarów i usług, a ten podlega ograniczeniom fizycznym, biologicznym i społecznym, szybki pieniądz jest wypychany tam, gdzie równie szybki może być obrót, to znaczy na giełdy oraz rynki finansowe, zasysając na nie większość inflacji i wbudowując ją we wzrosty indeksów, które tym samym mierzą, owszem, rozwój, ale nie gospodarki, lecz hiperinflacji. Gdyby budżety państw, przedsiębiorstw i konsumentów były zrównoważone, to znaczy gdyby ich dochody przewyższały koszty przynajmniej o kwotę odsetek od koniecznego (dla wytworzenia pieniądza) długu, system pieniądza dłużnego mógłby być stabilny. Inaczej mówiąc, gdyby rządy i banki albo chociaż gospodarki – stanowiły oazy powściągliwości i roztropności, wtedy działałyby systemowe mechanizmy stabilizacji. Jednak w sytuacji niedostatku cnót, system pieniądza dłużnego łatwo popada w nierównowagę, a wtedy wprowadza do finansów wykładniczy wzrost, który – gdy nabiera tempa – objawia się jako kryzys.
Alternatywnie, gdyby gdzieś za pieniądzem stało chociaż ziarno zboża albo kropla wody, przypisane do jednostki monetarnej, system zyskiwałby wewnętrzne mechanizmy stabilności, nie odwołujące się do cnót. Byłoby to może mniej optymistyczne, ale za to bezpieczniejsze i chyba uczciwsze.
Czyj pieniądz?
Pieniądz zawsze się zużywa, jeden szybciej, inny wolniej, ale każdy obiegowy pieniądz traci z czasem na wartości. Taka jest nieubłagana praktyka finansów: moc pieniądza jest nietrwała. Dzisiaj świat traci wiarę w moc dolara. Na co jednak miałby swoją wiarę przenieść? Na euro, franka, funta, rubla, juana? A czym się one od dolara różnią? Chyba tylko tym, że gdzie indziej lokalizują ten sam problem. Praktycznie wszystkie światowe waluty mają taki sam mechanizm kreacji, przypisany do długu. Im więcej pieniądza domaga się gospodarka, tym więcej emitent musi wykreować długu. Gdy waluta staje się światowa, światowej miary staje się zadłużenie – i kraju emitenta, i jego obywateli, a precyzyjniej mówiąc: klientów jego banków. Euro, frank, funt, rubel, juan – to byłyby tylko alternatywne nazwy kredytu, który i tak nie będzie spłacony. Jeżeli waluta nie jest naturalna, jak zboże, paliwo czy złoto, jeśli sama przez się ani nie zaspokaja ludzkich potrzeb, ani nawet nie jest pożądanym dobrem rzadkim, wiarę w moc i unikalność waluty trzeba ludziom narzucić. Służą temu policje i armie, strzegące w kraju i za jego granicami monopolu kreacji pieniądza. Pieniądz jest wtedy oparty po prostu na sile. Im silniejszy politycznie jest emitent, tym bardziej śmieciowy pieniądz może narzucić. Dzisiaj może to być nawet jakaś post-waluta, zdematerializowana, oparta wyłącznie na ewidencji kont, po prostu jedna z funkcji globalnej Sieci. W czym byłaby nominowana? Cóż, zero to zawsze zero: zero metrów, zero kilogramów, zero dolarów, zero euro. Można by od razu nazwać taką walutę: zero. Czego zero – to nieważne. Ale czyje zero – to już zaczyna się liczyć, bo definiuje może nietrwałe, ale gigantyczne centrum zysku. Global, kredyt, amer, dolar, mili, micro albo soft – jakkolwiek miałby się nazywać globalny pieniądz, będzie on na razie amerykański. Póki USA mają większość atomowych głowic świata i póki są gotowe ich użyć, wystarczające zabezpieczenie amerykańskiej waluty może stanowić wzbogacony uran. Jak długo? Tu jednoznacznej odpowiedzi nie umiem udzielić, mogę tylko przytoczyć (i podtrzymać) swoją diagnozę z 2005 r., zamieszczoną w książce „Planeta obiecana, studium globalizacji” (wersja elektroniczna: http://www.chlebus.eco.pl/PlanetaObiecana.htm): „Wzór stabilności świata oparty na supremacji USA wydaje się realistyczny i wysoce prawdopodobny, przynajmniej w perspektywie pierwszego półwiecza. Później staje się jednym z możliwych i niespecjalnie wśród nich uprzywilejowanym scenariuszem. Hegemonia USA może jednak ustać znacznie wcześniej, nawet w najbliższym dziesięcioleciu. Finanse USA są dramatycznie nierównowagowe /.../.
21 Zawieszone renty i emerytury, kontrolowany popyt, reglamentacje, rekwizycje, kontrybucje i inne cechy gospodarki sterowanej, zwłaszcza wprowadzone w warunkach pokoju, mogłyby silnie nadszarpnąć wiarę Amerykanów w Amerykę i amerykański pomysł na urządzenie świata. Wojny daleko od granic nie pobudzą ani nie wystraszą ludzi wystarczająco, aby uzasadnić wyrzeczenia. Potrzebne będzie zagrożenie bezpośrednie na terenie USA, jakiś silny konflikt wewnętrzny, poważny terroryzm, napaść nuklearna. To jednak z jednej strony osłabiłoby USA, z drugiej – mogłoby szybko wyczerpać nagromadzone zasoby patriotyzmu. Wewnętrzna słabość Ameryki, zwłaszcza zaś zwątpienie w sercach Amerykanów, podobne do tego, które niedawno dotknęło Rosjan, to klimat końca hegemonii”.
Jaki pieniądz?
Kruszec ściera się i traci wagę, zboże zjadają szkodniki, chleb wysycha, sól namaka, a tytoń wietrzeje. Żadne dobra materialne nie są wieczne. Pieniądz także nie. Jednak pieniądz naturalny, nominowany w jakichś dobrach lub wprost nimi będący, w odróżnieniu od pieniądza dłużnego, nie prowokuje nierównowagi. To wszystko. Tylko i aż tyle. Ekonomiści „od zawsze” poszukiwali stabilnej miary wartości, niezależnej od dekretów, mód albo koniunktur. Bywała nią ziemia, bywały woły, zboże, złoto, bywała dniówka, bywał mniej lub bardziej wydumany koszyk dóbr. Dzisiaj, samorzutnie i niepostrzeżenie, uniwersalną miarą wartości staje się po prostu energia, łatwa do przełożenia na paliwo, prąd, głowice atomowe, ciepło, światło, ziemię, żywność – same najważniejsze rzeczy. Całe materialne bogactwo ludzi to Ziemia, a praktycznie cała dostępna nam energia pochodzi od Słońca, które opromienia Ziemię nieprzerwanym strumieniem mocy o wielkości ponad stu milionów gigawatów. Daje to ponad tysiąc watów na metr kwadratowy, średnio 12 kilowatogodzin na dobę. Dzienne potrzeby człowieka – w strefie umiarkowanej i przy przeciętnym poziomie aktywności oraz zamożności – są porównywalne z energią słoneczną dochodzącą do kilku metrów kwadratowych gruntu. Jedzenie to odpowiednik ćwierci metra, zużycie elektryczności – ponad pół metra, ogrzewanie – metra, transport – trochę powyżej metra. Na żyjącą dziś osobę przypadają (bez Antarktydy) ponad dwa hektary powierzchni lądów. Rolnictwo angażuje z tego mniej niż ćwierć hektara na grunty orne oraz przeszło pół hektara na łąki i pastwiska. Roczna produkcja per capita to 340 kg zbóż, 50 kg ziemniaków, 29 kg manioku, 28 kg soi, 20 kg cukru, 38,7 kg mięsa, 80,5 kg mleka, 8,6 kg jaj, 15,7 kg ryb. I jeszcze pół metra sześciennego drewna, po pół tony węgla oraz ropy i trochę innych surowców. Tak naprawdę, niczym więcej nie możemy rozporządzać. Ciało dorosłego człowieka zabiera ze strumienia światła słonecznego około metra kwadratowego. Tyle więc każdemu naturalnie przysługuje, dopóki żyje i póki go ktoś nie zamknie w ciemnicy. Gdyby tak nadać średniej dobowej energii słonecznej na metr kwadratowy nazwę sol, jej wielkość nawiązywałaby i do Słońca, i do Ziemi, i do doby życia człowieka, a nazwa zarówno do Słońca, jak i do najlepszej waluty w historii, złotego solidusa, wprowadzonego jeszcze
przez cesarza Konstantyna i dominującego w Europie przez ponad tysiąc lat – aż do upadku Konstantynopola. Sol wynosiłby jakieś 12 kilowatogodzin, około 10 tys. kalorii, ponad 40 megadżuli. Byłby równoważny (energetycznie) mniej więcej 3 kg zboża, niecałym 2 kg węgla, przeszło litrowi benzyny i ponad miligramowi czystego uranu. Według dzisiejszych cen, odpowiadałby mniej więcej jednemu dolarowi i trzydziestu paru miligramom złota, ale byłby od obydwu znacznie lepszym pieniądzem. Energia jako waluta nie podlegałaby inflacji ani fałszerstwom. Poza tym, wymuszałaby zachowania ekologiczne, gdyż nominowany w energii pieniądz niewiele się różni od opłaty za korzystanie ze środowiska. Dodatkowo, pozwalałaby na niesamowitą optymalizację spraw publicznych i finansowanie zadań państwa bez żadnych podatków czy opłat, a tylko w oparciu o konieczny i właściwie naturalny monopol energetyczny, odpowiadający dzisiejszemu przywilejowi druku pieniądza. Obciążenia fiskalne ludności zmalałyby kilkakrotnie... no, w każdym razie mogłyby zmaleć. A co ze złotem? Czyżby jego blask miał całkiem zgasnąć? Raczej nie. Jest niezastąpione w elektronice, łatwo podzielne i trwałe. Poza tym, przyciąga wzrok, wabi kobiety, podnieca skąpców – nasz gatunek ma jakąś słabość do złota. Złoto jest jednak pieniądzem mało praktycznym: zbyt wartościowe dla codziennych rozliczeń, a zbyt tanie dla przenoszenia dużych wartości. Cena dobrego domu, pół miliona dolarów, to wprawdzie tylko litr złota, lecz waży aż 20 kilo. Dość trudno byłoby to nosić. Przy wielkich transakcjach, lepszym pieniądzem są standaryzowane diamenty, akumulujące tysiące razy większe niż złoto wartości na jednostkę masy. To jednak waluty bogatych. A co z najbogatszymi? Oni też mają swój metal: uran, z którego wyrabia się insygnia najwyższej władzy. Ma on bowiem tę fascynującą właściwość, że zgromadzony w odpowiedniej ilości, samorzutnie wybucha, wywołując imponujące zjawiska atmosferyczne i geologiczne, a przy tym gwałtownie zwiększając rangę tego osobnika albo instytucji, która taki fajerwerk potrafi wywołać. Najmniejsza bomba potrzebuje jednak dziesiątek kilogramów uranu, a to odpowiada gigantycznym energiom i kosztom. Uranowe berło jest za drogie, żeby je marnować na fajerwerki. Na szczęście. Na razie.
Co zatem?
Najbardziej naturalnym i najrozsądniejszym pieniądzem byłaby po prostu energia. Na pierwszy rzut oka, może się ona wydawać mało poręczna: chodzenie po chleb z koszykiem węgla czy butelką ropy pewnie by się łatwo nie przyjęło, ale z ogniwami elektrycznymi już prędzej, a z kodami dostępu czy elektronicznymi kluczami do przyłączy energetycznych – to już naprawdę żaden problem. Energia nie wymaga konwencji, indoktrynacji ani przymusu; przyjmą ją chętnie nie tylko ludzie, ale też w postaci światła – rośliny, w postaci pokarmu – zwierzęta, w postaci paliw – maszyny. I w końcu: jakość energii chroni fizyka, a ta nie uznaje perpetuum mobile, przez co energia jest z natury niepodatna na kuglarstwo finansistów i na demagogię polityków. To wiele. Marek Chlebuś
22
SOJUSZNIK STRATEGICZNY
Krystian Hasterok Polska i USA zakończyły negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej. Co może ona przynieść nad Wisłę – czy będą to korzyści, czy wręcz przeciwnie? Ocena jest często uzależniona od podziałów i sympatii politycznych. Spójrzmy jednak na pewne prawidłowości historyczne polskich układów wojskowych i sojuszniczych od XVIII w. W porównaniu do Stanów Zjednoczonych, nasz kraj jest marginalny, zarówno w sensie ekonomicznym, jak i wojskowym. Różnica sił jest tak ogromna, że Polska na starcie rozmów z Amerykanami ma nieporównywalnie gorszą pozycję. Co implikuje taka sytuacja? Odpowiedź mogą dać losy polskich XVIIIwiecznych sojuszy z Rosją. W 1704 r. podpisano ze wschodnim sąsiadem traktat narewski. Teoretycznie zawiązany między dwoma równymi państwami, w rzeczywistości faworyzował Rosję. Stało się tak m.in. z powodu różnicy ekonomicznej – państwo carów wchodziło na drogę szybkiego rozwoju sił produkcyjnych, militarnych i politycznych. Towarzyszyła temu zupełna ruina polityczna, ekonomiczna i wojskowa Rzeczpospolitej. Już w 1717 r. Piotr I wystąpił w roli mediatora między Augustem II a szlachtą, a z czasem stał się wręcz gwarantem status quo w Polsce. Siły zbrojne Rzeczypospolitej zredukowano do 24 tys. żołnierzy. Wojsko to nie przedstawiało realnej mocy, służyło głównie do parad. Tymczasem Rosja dysponowała 130-tysięczną armią, dodatkowo bitną i zaprawioną w bojach. Armia Austrii liczyła około 100 tys., a małych Prus 80 tys. żołnierzy. Rolę strażnika szlacheckich wolności przypisali sobie później również kolejni władcy Moskwy. Nie przeszkadzało to polskiej szlachcie żyć w mniemaniu o swojej wyjątkowej roli i wyższości cywilizacyjnej, szczególnie względem sąsiadów ze wschodu. Można oczywiście zauważyć różnicę między Rzeczpospolitą z XVIII w. a obecną. Tamten kraj chylił się ku upadkowi, choć co prawda za panowania ostatniego króla uczyniono dużo w celu wydobycia
się z tego upadku. Polska owego okresu nie miała sojuszników (poza Rosją), analogicznie zresztą z czasem obecnym, tyle, że rolę Rosji zajęły Stany Zjednoczone, które poprzez NATO są sojusznikiem Polski. Rzeczą wiadomą jest, że rolę hegemona w sojuszu północnoatlantyckim pełni USA i bez pozwolenia Amerykanów nie podejmie on żadnej akcji. Sytuacja ta z kolei implikuje dalsze konsekwencje. Gdybyśmy spojrzeli na historię Rzeczpospolitej XVIII w., to zobaczymy, że wszystkie rozbiory i klęski były spowodowane próbami wydźwignięcia się spod kurateli rosyjskiej. Oznaczałoby to potrzebę podporządkowania się żądaniom amerykańskim w celu uniknięcia przykrych konsekwencji. Na szczęście USA mają inne problemy, ponadto w XVIII w. Polska była dla Rosji kluczem do Europy Środkowej. Obecnie nasz kraj jest tylko jednym z wielu obszarów mniej lub bardziej zależnych od Waszyngtonu, jednak do pozycji kluczowej mu daleko. Wyraźnie świadczy o tym wezwanie Kongresu amerykańskiego do zapłacenie rekompensat za mienie prywatne, utracone w czasie II wojny światowej i w PRL. Budowa tzw. tarczy antyrakietowej w Polsce usztywni naszą politykę wewnętrzną i zewnętrzną. Nie wydają się realne jakiekolwiek polskie dążenia do prowadzenia w przyszłości polityki sprzecznej z interesami Waszyngtonu. Baza, która powstanie, będzie na długie lata wyznaczała kierunek i kształt polityki polskiego wasala. W 1791 r. Sejm Czteroletni uchwalił Konstytucję 3 Maja. W odpowiedzi Franciszek Ksawery Branicki, Seweryn Rzewuski i Stanisław Szczęsny Potocki ogłosili konfederację targowicką i poprosili Moskwę o pomoc wojskową, która została skwapliwie udzielona. Warto zwrócić uwagę na wymowny fakt. Ludzie ci nie chcieli likwidacji Rzeczypospolitej – chcieli jedynie za pomocą obcych wojsk realizować swoją wizję miejsca Polski w Europie i w systemie sojuszów międzynarodowych. Byli bardzo zdziwieni, gdy dowiedzieli się, że są już poddanymi obcych władców. Jak skończyła się ta inicjatywa dla kraju, każdy w Polsce wie. W trakcie wojny polsko-bolszewickiej próbował się ukształtować, pod obcymi bagnetami, rząd Polskiej Republiki Rad, którego działania Ste-
23 Nie można założyć ze stuprocentową pewnością, że USA ostatecznie zwyciężą w Iraku, którego oficjalny rząd ostatnio przejawia dążenia emancypacyjne. Zresztą do pacyfikacji tego kraju i swobodnego jego eksploatowania przez Zachód droga daleka. Nieprzejednanie antyamerykański jest Iran, z drugimi na świecie zasobami ropy naftowej. Sytuacja wojsk okupacyjnych NATO w Afganistanie również nie rokuje szybkiego zwycięstwa. Gdyby Rosji udało się wyprzeć wpływy amerykańskie z Kaukazu i ostatecznie umocnić w Azji Centralnej, Waszyngton straciłby kontrolę nad tamtejszymi złożami energetycznymi. Wasalizacja regionu przez Rosję wymusiłaby wycofanie się USA z Afganistanu. Waszyngton ma w dodatku kłopoty z Wenezuelą, która również jest zasobna w ropę i niezbyt przychylna USA. W sytuacji, w której Amerykanie byliby szantażowani odcięciem dostaw paliw lub znacznym podwyższeniem ceny, nie mieliby większych skrupułów w kwestii porzucenia polskiego sojusznika.
bna ANDREW BECRAFT
fan Żeromski podsumował tak: „Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem ni miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła”. Nie można czynić zupełnej paraleli do tych wydarzeń – nie sprowadza się obecnie obcych żołnierzy z wyciągniętymi bagnetami, ani Amerykanie nie są naszym „odwiecznym” wrogiem, ale wspólne tło sprowadzania obcych żołdaków pozostaje. Więc równie groźna powinna wydawać się przestroga Żeromskiego. Zauważmy, jak bardzo politycy boją się przeprowadzać referenda, które dla rządzących mogą skończyć się porażką. Nie przeprowadzono go, gdy Polska wstępowała do NATO, nie ma mowy o przeprowadzeniu go obecnie, gdy sprowadza się obce wojska, mimo że większość społeczeństwa jest temu przeciwna. Myślenie typu: „my wiemy lepiej, a plebs niech siedzi cicho”, bliskie jest obecnie zarówno PO, jak i PiS. Były wiceminister spraw zagranicznych, Paweł Kowal (PiS), na wiadomość, że według CBOS większość Polaków (55%) jest przeciwna instalacji wyrzutni, stwierdził: „To jest ciekawe, że jest taki wynik badania opinii publicznej. Ale ja bym się tym nie przejmował”. Natomiast premier Donald Tusk powiedział: „To pierwszy raz w historii niepodległej Polski po roku 1989 uzyskaliśmy praktyczny wymiar naszego postulatu, naszego ogólnonarodowego marzenia, aby uczestniczyć w potężnym systemie obronnym, którego celem jest także obrona polskiego terytorium, na wypadek zagrożenia ze strony państwa trzeciego”. W obecnej sytuacji politycznej, Rosja nie może liczyć na skuteczność pretensji do dominacji nad Polską. Czy jednak baza USA uchroni Polskę przed zakusami Rosji, gdyby w przyszłości jej siła oddziaływania wzrosła? Tutaj również można posłużyć się XVIII-wieczną analogią. W czasie trwania Sejmu Czteroletniego, Rzeczpospolita podpisała przymierze z Prusami. Wydawało się ono wówczas licznym politykom gwarancją bezpieczeństwa. Gdy jednak armia rosyjska zaatakowała, Prusy nie przyszły z pomocą. Można zakwestionować podobieństwa pozycji i dążeń dawnych Prus oraz obecną grę i rolę USA. Dodatkowo Prusy nie miały żadnych baz na terenie Polski i Litwy. Czy pewne jest jednak, że w razie konfliktu Polski z Rosją, baza amerykańska musiałaby być zagrożona? Mogłaby przecież mieć taki sam status, jak baza Guantanamo na Kubie. Obecne spory między USA i Rosją mogą pójść w niepamięć, jeżeli bezpieczeństwo energetyczne Stanów Zjednoczonych będzie zagrożone. Na ten właśnie problem warto zwrócić uwagę. Należy zauważyć rysujący się nowy obszar konfliktogenny, jakim jest Arktyka. Topniejące lody Arktyki doprowadziły do uaktywnienia się państw, które mogą rościć sobie pretensje do tego rejonu świata. Ewentualne zagarnięcie przez Moskwę większości tamtejszych zasobów wzmocni jej atuty przetargowe względem Zachodu. Kształtu tego sporu i jego wpływu na politykę światową nie sposób jednak dziś określić.
Również ostatnie wydarzenia na Kaukazie poddają w wątpliwość amerykańskie gwarancje i odstraszającą rolę baz wojskowych tego kraju. W Gruzji amerykańscy żołnierze już stacjonują, gdyż w latach 2010-2011 ma powstać tam część ogólnoświatowego systemu wczesnego ostrzegania. Kraj ten ma również ambicje znalezienia się w NATO. Ani baza, ani współpraca z USA i NATO nie odwiodły Rosji od ataku. Oczywiście Gruzja jest dla Europy bardzo egzotycznym krajem i istniało małe prawdopodobieństwo, że zechce ona zdecydowanie ująć się za tym kaukaskim państwem. Czy jednak brak wspólnej polityki Polski z wiodącymi państwami europejskimi nie doprowadzi w konsekwencji do naszej izolacji w Europie? Przed II wojną światową Polska miała podpisane dwa przymierza wojskowe z mocarstwami światowymi – z Francją i Wielką Brytanią. Francja posiadała wówczas najsilniejszą armię lądową, a Wielka Brytania – takąż flotę. Przebieg wojny ukazał jednak, jak bardzo iluzoryczne były te sojusze. Państwa zachodnie wypowiedziały co prawda wojnę III Rzeszy, ale nie zrobiły nic ponadto. Co więcej, nie informu-
24 jąc Polski, zdecydowały, że nie udzielą jej realnej wojskowej pomocy w 1939 r. Kilka lat później Wielka Brytania i USA bez najmniejszych skrupułów „sprzedały” Polskę ZSRR. Tak łatwe pozbycie się słabego polskiego sojusznika spowodowane było brakiem realnych interesów tych państw w Europie Środkowej i tradycyjnym już na tych terenach dyktatem Rosji. Nie drażnić więc Stanów Zjednoczonych i pozwolić na budowę bazy czy raczej starać się o poprawne stosunki z Rosją? Gdyby USA zdecydowały się na realne wzmocnienie Polski (przy czym wzmacnianie to musiałoby zacząć się przed uruchomieniem bazy), to układ taki mógłby mieć sens. Pamiętać jednak trzeba, że Polska nie będzie miała względem USA takiej pozycji jak Izrael czy Japonia. Nie ma sensu pozwolić na budowę bazy, nic lub niewiele za to otrzymując. Spowoduje to tylko wzrost nastrojów militarystycznych w Rosji. Na obecnym etapie współpracy Polski i zamorskiego imperium nie nastąpi natomiast faktyczne pomnożenie wojskowej siły naszego kraju. Polska podpisała umowę o budowie tarczy i jednocześnie zagwarantowała sobie zakup dodatkowych 50 samolotów F-16 i kilkunastu wyrzutni rakiet Patriot. Jeden taki zestaw kosztuje około 200 mln dolarów, natomiast łączny koszt zakupu przez Polskę 48 F-16 wyniósł 3,9 mld dolarów. Łatwo wyliczyć, ile pieniędzy przepłynie z Polski do USA. Amerykanie złożyli mglistą obietnicę, że będą unowocześniali polską armię. Promesa jest na tyle rozmyta, że nie krępuje strony amerykańskiej w żaden sposób. Ciekawy będzie też status prawny bazy. Nie będzie ona de iure eksterytorialna, jednak będzie taką de facto. Wstęp do ścisłej bazy będzie miał zagwarantowany tylko dowódca bazy polskiej. Nie określono, jakie będą następstwa prawne dla żołnierzy i personelu cywilnego bazy w momencie popełnienia przez amerykańskich żołnierzy jakiegoś wy-
reklama
kroczenia karnego. Być może strona polska zakłada, że obywatele USA to urodzone aniołki, choć bardziej prawdopodobne, że nie chciano drażnić sojusznika wizją polskiej jurysdykcji. W deklaracji założono, że przed kupnem Patriotów dla armii polskiej, strona amerykańska rozlokuje swoje rakiety wokół planowanej bazy i Warszawy. Obecnie wydaje się to czczą obietnicą, bowiem Amerykanie chcą chronić bazę z terytorium Niemiec. Potwierdził to rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych, Piotr Paszkowski, dodając, że to rozwiązanie byłoby korzystniejsze dla Polski (sic!). Trudno przewidzieć, ile jeszcze niespodzianek szykują Waszyngton i Warszawa, jednak widać już wyraźnie, że Polska na tym traci. Najbardziej sensownym wyjściem jest budowa mocnej Unii Europejskiej z własnym wojskiem. Pozycja Polski winna być w niej silna, ale nie destrukcyjna. Polska powinna także mocno wspierać dążenia Ukrainy do przystąpienia do UE, jednak nie za pomocą politycznych pokrzykiwań. Mimo upływu lat nie rusza planowany rurociąg przez Ukrainę. Pożyteczna byłaby współpraca wojskowa z Kijowem, nie ograniczona tylko do przemarszów grupki żołnierzy z okazji świąt narodowych. Po wstąpieniu do strefy Schengen utrudniono ludności Ukrainy przyjazd do Polski, mimo zapewnień, że tak nie będzie. Głośno było swego czasu o moście energetycznym z Litwą, jednak w praktyce tylko Wilno dąży do realizacji takiego porozumienia. Nie można zapominać, że własną siłę na arenie międzynarodowej buduje się przez lata, a nie parokrotnymi zawołaniami w stylu „Nicea albo śmierć” czy „Jesteśmy tu po to, aby podjąć walkę”. W historii niezmiennie obowiązuje zasada, że silniejszy uzyskiwał dominację nad słabszym, chyba że ten ostatni sam się wzmocnił. Krystian Hasterok
25
TARCZA ANTYRAKIETOWA
– PRAWDY I FIKCJE
Eugeniusz Januła, Izabela Jakubek W czasach prezydentury Ronalda Reagana powstała wybujała i dość fantastyczna, bardziej koncepcja niż konkretne przedsięwzięcie, doktryna pod szumną nazwą „gwiezdne wojny”. W doktrynie tej zawarto plan uzyskania przewagi militarnej w technologiach rakietowo-jądrowych poprzez eliminację rakiet przeciwnika, czyli ZSRR. Wiara w nowe technologie pozwalała mieć nadzieje, że przy pomocy np. laserów można będzie szybko i skutecznie zestrzeliwać rakiety przeciwnika, nawet jeżeli będzie ich spora ilość i będą się poruszały błyskawicznie. Realizm musiał zastąpić te wybujałe ambicje, bo wielkie lasery można oczywiście wyprodukować, wprowadzić na orbitę, wycelować itd. Pozostaje natomiast problem podstawowy: skąd taki laser ma czerpać energię potrzebną do wielokrotnych strzałów? Dlatego obecnie i przez przynajmniej następnych 30 lat, przy zestrzeliwaniu rakiet przeciwnika trzeba się będzie posługiwać klasycznymi technologiami sprzed pół wieku. Oczywiście znacznie ulepszonymi dzięki postępowi technicznemu oraz m.in. możliwościom nawigacyjnym, wynikającym chociażby z powszechnie już znanego systemu GPS.
Wyimaginowane zagrożenie
Obecna amerykańska doktryna obronna zakłada, że terytorium USA i przy okazji Kanady powinno być po zainstalowaniu głównych komponentów tzw. tarczy antyrakietowej całkowicie bezpieczne od ataku rakietowego jakiegokolwiek państwa. Nieprzypadkowo napisaliśmy „jakiegokolwiek”, bo zdaniem administracji George’a W. Busha zagrożenie stanowią „państwa bandyckie” jak Iran, Korea Północna czy Syria, ale za wroga uważa się tradycyjnego przeciwnika, czyli rosnącą w siłę Rosję, a poniekąd również i Chiny. To tylko propaganda amerykańska, a w ślad za nią niestety i polskie środki masowego przekazu usiłują wmówić opinii publicznej, że tarcza skierowana jest wyłącznie przeciwko rakietom Kim Dzong Ila czy irańskich ajatollahów. Korea Północna, jeżeli chodzi o technologie rakietowe, nie osiągnęła poziomu, w którym jej rakiety mogłyby dolecieć na terytorium USA. Z kolei Iran ściśle kooperuje w dziedzinie rakiet balistycznych właśnie z Koreą Północną i posiadane przez niego rakiety są po
Amerykańska koncepcja globalnego systemu antyrakietowego już rozpętała nową fazę wyścigu zbrojeń. Ale tym razem to Rosja ma pieniądze, a USA grozi wielki kryzys ekonomiczny. prostu mutacjami rakiet koreańskich. Co prawda rakieta „Szachab III”, której próby ostatnio przeprowadzono w państwie ajatollahów, posiada zasięg nieco ponad 2000 km, ale to teoria, bo sterowanie nią pozostawia na razie dużo do życzenia. Eksperci twierdzą – i to bez złośliwości – że niemiecka A-4, popularnie określana jako V-2, sterowana przez dwa żyrokompasy, była bardziej celna. Chiny, które jeszcze w latach 80. udzielały Korei Północnej daleko idącej pomocy wojskowej, aktualnie ograniczają się do przekazywania niewielkiej ilości broni konwencjonalnej, a techników rakietowych z tego kraju wycofywały sukcesywnie od roku 1994. Dlatego rozwój technologii rakietowej w wydaniu Koreańczyków dość gwałtownie przyhamował. Rakieta Taepodang 2, szumnie reklamowana jako pocisk, którym można zaatakować nie tylko Japonię, ale również Hawaje, okazała się w znacznym stopniu niewypałem technicznym – obie próby odpalenia zakończyły się zniszczeniem pocisku raz po trzech, a następnie po 19 minutach lotu. Syria ma natomiast wyłącznie stare poradzieckie rakiety przeciwlotnicze klasy „Wołchow” i „Oka”, te same zresztą, które zainstalowane są jeszcze w niektórych dywizjonach w naszym kraju. Analitycy sądzą, że ani Iran, który ma przecież zaplecze finansowe, ani głodująca Korea, przed upływem minimum 1012 lat nie osiągną postępów w technice rakietowej na tyle istotnych, żeby zagrozić Stanom Zjednoczonym.
Sieć światowa
Stara zasada mówi jednak, że przezorny zawsze ubezpieczony. Trudno się zatem dziwić, że administracja amerykańska, mając perspektywę co najmniej dziesięciu lat w zapasie, stara się już teraz stworzyć antidotum na ewentualny atak rakietowy. Według planu, w czternastu punktach na całym globie mają zostać
26
Jankesi nad Wisłą
Jako pierwszy wariant lokalizacji bazy na terytorium naszego kraju planowano rozległy teren na poligonie w Orzyszu. Ten wariant jednak upadł, bo teren położony jest zbyt blisko Kaliningradu. Z tych samych zresztą przyczyn nie planuje się budowy bazy na terytorium Litwy, która była i jest bardzo chętna na udostępnienie swojego terytorium w takim celu. Obecna lokalizacja – rejon Słupska, jest uważana za znacznie bezpieczniejszą. Po prostu rosyjski lub białoruski „specnaz” miałby znacznie trudniejsze zadanie, gdyby otrzymał rozkaz unicestwienia instalacji. Teren bazy nie musi być zbyt wielki, bo przecież zamierza się tam zbudować tylko dziesięć stanowisk startowych. Stanowisk, a nie rakiet bynajmniej, o czym wielu dziennikarzy i niestety polityków zdaje się nie wiedzieć. Operacyjnie antyrakiety NMD wystrzeliwuje się techniką „na zimno”, z automatycznym doładowaniem wyrzutni w ciągu niecałej minuty.
Gdyby doszło do wielkiego konfliktu, te dziesięć wyrzutni ma odpalić co najmniej 80, a nawet 120 antyrakiet. Wtedy też baza spełni swoje zadanie. Tylko człowiek o niewielkim ilorazie inteligencji może wierzyć, że Kim Dzong Il wyśle swoje rakiety, których zresztą nie ma, torem równoleżnikowym poprzez terytorium Polski na Stany Zjednoczone. Również irańskie rakiety, jeżeli je islamiści zbudują, musiałyby nadłożyć około 2500 km, żeby lecąc optymalną trasą nad biegunem północnym zboczyć nad terytorium Polski, aby dać się tam zestrzelić. Rakiety startujące z terytorium Iranu najlepiej jest zestrzeliwać z obszaru sąsiedniej Turcji, natomiast te, które przeniknęłyby przez pierwszą strefę obrony, byłyby strącane z końcówki włoskiego buta.
Uderzenie w Rosję
Amerykański system antyrakietowy ma przybrać charakter globalny, a akurat baza na polskim wybrzeżu najbardziej zagraża rosyjskim instalacjom rakietowym na półwyspie Kola. Właśnie ten półwysep ma z punktu widzenia geopolityki i balistyki najbardziej dogodne położenie, żeby zaatakować Stany Zjednoczone. Dobrze wiedziały o tym władze ZSRR i już w czasach Chruszczowa zaczęto sukcesywnie zamieniać Półwysep Kolski w olbrzymią bazę wyrzutni rakietowych. Nie bacząc na trudności logistyczne i koszty, budowano tam setki silosów rakietowych i stacji naprowadzania. Uzupełniano te instalacje nowszymi typami rakiet w okresie rządów Breżniewa. Po upadku ZSRR, po krótkiej erze Jelcyna, który słusznie może być uważany za epigona dekadencji, rozpoczęła się nowa epoka. Korzystając z wielkich wpływów, szczególnie za eksportowaną ropę i gaz, Rosja putinowska odbudowała, choć może jeszcze nie całkowicie, potęgę militarną i polityczną. Systematycznie wymienia się w silosach na wspomnianym półwyspie rakiety starszych modeli na bardzo nowoczesne. Obecnie w ok. 450 silosach bazuje jednogłowicowy „Topol M”. Ten pocisk, bardzo trudny do przechwycenia, był głównym orężem zagrażającym Stanom Zjednoczonym.
bnd IMCOM KOREA REGION
umieszczone bazy z wyrzutniami antyrakiet balistycznych. Dwie z tych baz już w zasadzie istnieją. Jedna na Alasce, druga w Kalifornii. Kolejne, o czym się za bardzo światowej opinii publicznej nie informuje, budowane są na wyspie Midway w archipelagu Hawajów, japońskiej Okinawie oraz amerykańskim Samoa. Prawdopodobnie kolejne będą zlokalizowane na japońskiej wyspie Hokkaido, Grenlandii i kanadyjskiej Ziemi Baffina. Później przyjdzie kolej na dalsze. Natomiast radary dopplerowskie o wysokim stopniu rozdzielczości, współpracujące z systemem antyrakietowym, już istnieją w kilkunastu miejscach na ziemi. Najbliżej nas jest instalacja na Półwyspie Jutlandzkim i radary w Szkocji i brytyjskich Hebrydach. Instalacja w Polsce jest ważnym elementem w systemie, szczególnie po tym, jak Norwegia nie wyraziła zgody na wyrzutnie na Spitsbergenie. W tym rejonie Amerykanie na pewno zainstalują pływającą bazę – wyrzutnię antyrakiet, ale utrzymanie okrętu o wyporności około 70 tys. ton (byłego lotniskowca klasy Forrestal) w stałej gotowości oznacza duże koszty.
27 Dlatego przyspieszano rozbudowę globalnego systemu antyrakietowego. Z bazy na polskim wybrzeżu zamierzano unieszkodliwić co najmniej 300 „Topoli M” we wstępnej fazie lotu nad Morzem Barentsa. Antyrakiety amerykańskiego systemu NMD mają bowiem możliwość nie tylko startowania przed poruszającym się lotem balistycznym pociskiem i unieszkodliwiania go przez bezpośrednie trafienie, ale również atakowania z tzw. wyższej paraboli rakiet w chwilę po starcie, nawet jeżeli wyrzutnie tych ostatnich znajdują się do 1500 km bliżej potencjalnego celu, czyli w tym przypadku USA. Wojny między Rosją a USA nikt rozsądny nie przewiduje przynajmniej w najbliższej przyszłości, ale taki wariant zawsze w polityce musi istnieć. Potencjalnie instalacja w Polsce naruszałaby względną równowagę. Potencjalnie, bo rosyjskie rakiety byłyby z dużym prawdopodobieństwem zestrzelone w pierwszej fazie lotu, właśnie z bazy w Polsce – pozostałe niszczyłyby przeciwpociski z pływającej bazy oraz z Alaski i Ziemi Baffina. W ten sposób rakiety z Półwyspu Kolskiego przestałyby być elementami politycznego nacisku.
Nowy wyścig zbrojeń
Oczywiście Rosja nie siedzi z założonymi rękami. Na arenie dyplomatycznej lansuje z dużym powodzeniem tezę, że Stany Zjednoczone naruszyły układ ABM o zakazie budowy więcej niż dwóch lokalnych-operacyjnych systemów antyrakietowych. Natomiast w dziedzinie militarno-technicznej wprowadziła do gotowości bojowej nową, wielogłowicową wersję „Topola M”, mianowicie RS-24 – „Topol S”. Ta rakieta może być odpalana również z okrętów podwodnych klasy Tajfun i Delta 2. Dotychczas Rosjanie użytkowali tylko 12 ze swoich olbrzymich Tajfunów. Pozostałe 21 stało w bazach w Siewieromorsku i Zapadnoj Licy. W chwili obecnej pięć z nich przechodzi remonty, w ramach których instalowane są również zasobniki z pociskami RS-24. Nie wiadomo jeszcze, czy starsze okręty klasy Delta 2 również zostaną przezbrojone w wielogłowicowe RS-24, ale wszystko wskazuje, że tak, a na pochylniach w różnych fazach budowy znajdują się kolejne cztery okręty podwodne, zupełnie nowego typu. Amerykańska koncepcja budowy globalnego systemu antyrakietowego NMD już rozpętała nową fazę wyścigu zbrojeń. Tyle, że tym razem to Rosja ma pieniądze, a USA grozi wielki kryzys ekonomiczny. Polska ze swoim serwilizmem wobec Wielkiego Brata zza oceanu całkowicie utraciła podmiotowość polityczną. Z przerażeniem odbieramy wypowiedzi ministra Klicha, że będziemy zabiegać o wzmocnienie naszego systemu obrony pociskami „Patriot”. Minister może być mało profesjonalny, ale gdzie są doradcy w mundurach? Pociski „Patriot” to technologia sprzed 20 lat. Niewiele zrobią, gdyby to one miały przechwytywać rosyjskie SS-23 oraz „łuny” i „toczki”, a także zupełnie nowe „Iskandery”, bo tego typu rakiety są wymierzone w nasze terytorium. Po stworzeniu bazy na pewno zostaną uzupełnione bardzo mobilnymi, chociaż nienowymi SS-20 na ruchomych wyrzutniach w rejonie Smoleńska. Tu jest potrzebny nowoczesny amerykański operacyjny system antyrakietowy THAAD, którego sprawność jest wielokrotnie wyższa od przestarzałego systemu „Patriot” nawet zmodernizowanego do mutacji „Patriot 3”.
Drogi skansen dla Polaków
Na dzień dzisiejszy i chyba też w około dziesięcioletniej perspektywie, nie otrzymamy nowoczesnych antyrakiet systemu THAAD od naszego Wielkiego Brata. Zresztą ten system jest horrendalnie drogi – w porównaniu z nim najnowocześniejszy rosyjski system antyrakietowy o charakterze operacyjnym, S-400, jest około sześciokrotnie tańszy, mimo to eksperci oceniają jego możliwości jako znacząco wyższe od systemu amerykańskiego. My jednak otrzymać możemy tylko „Patrioty” i to jedynie te znacząco starszej generacji. Amerykanie wykombinowali sobie, że przecież można na naiwności Polaków sporo zarobić. W Europie wojska amerykańskie posiadają łącznie 16 baterii „Patriotów”. Ponieważ podsłupskie Redzikowo, gdzie ma być zlokalizowana baza antyrakietowych pocisków klasy NMD, leży w pobliżu przeciwlotniczego poligonu w Wicku Pomorskim, to baterie „Patriotów” mogłyby być wysyłane do Wicka na ćwiczenia, a przede wszystkim strzelania. Tym sposobem Amerykanie mieliby załatwione za friko ćwiczebne strzelania, za które na poligonach Niemiec czy Holandii musieliby sporo płacić. Przy okazji taka bateria – 6 ruchomych wyrzutni po 4 kasety każda – chroniłaby też bazę antyrakiet balistycznych. Amerykanie w obecnej fazie dają do zrozumienia, że w przyszłości Polska mogłaby kupić dalsze 2-4 baterie „Patriotów”, bo skoro mają własne „Patrioty” Niemcy, Włochy, Grecja, Holandia i jeszcze parę innych państw, to czemu nie my. Chwilowo jest jednak drobna przeszkoda – w 2004 r. zaprzestano produkcji tego systemu rakiet. Ale czego się nie robi dla przyjaciół – producent może wznowić produkcję, jeżeli administracja sobie zażyczy. Problem tylko w kosztach. Dla amerykańskich sił zbrojnych koszt baterii rakiet „Patriot” to z wozami technicznymi, trzema ruchomymi stacjami radarowymi, które są tu najdroższe i z całym oprzyrządowaniem, wynosi ok. 360 mln dolarów. Nam jednak bardzo wstępnie proponuje się zakup kompletnej baterii za, bagatela, jakieś 600 mln dolarów, do tego dojdą koszty szkolenia, serwisu itd. Już znamy ten problem z powodu zakupu fabrycznie nowych, ale przestarzałych generacyjnie samolotów F-16. Też płacimy horrendalne sumy i utrzymujemy w toku gotowości produkcyjnej olbrzymią instalację technologiczną w Fort Worth. Inaczej koszty te musiałby pokryć podatnik amerykański. Wracając do systemu antyrakietowego: Amerykanie sugerują zakup przestarzałych pocisków, licząc, że naiwni Polacy po raz kolejny się nabiorą. Ta transakcja, jeżeli dojdzie do skutku, będzie nas kosztowała skromnie licząc jakieś 3-4,5 mld złotych. Byłoby to kolejne po wielkim i bardzo niekorzystnym dla Polski kontrakcie na zakup samolotów F-16, zasilenie budżetu USA przez polskiego podatnika Kiedyś wielki polski poeta Jan Kochanowski napisał, że Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi. Czy po raz kolejny ta sytuacja się powtórzy? Eugeniusz Januła, Izabela Jakubek
28
PRAWIE SPRAWIEDLIWOŚĆ
Konrad Malec, Wioleta Bernacka Mieszkalnictwo komunalne i socjalne znane było w Polsce już przed wojną. Niestety, coraz częściej realizacja słusznej idei zapewnienia najmniej zamożnym dachu nad głową stanowi karykaturę sprawiedliwości społecznej. Wałbrzych = Polska
Wiosną 2008 r. Wałbrzych znalazł się we wszystkich mediach. Stało się tak za sprawą głodówki zdesperowanych kobiet, domagających się mieszkań socjalnych. Po upadku górnictwa wielu mieszkańców Wałbrzycha przestało być stać na zaspokojenie elementarnych potrzeb życiowych, m.in. opłat za czynsz w lokalach spółdzielczych czy komunalnych. Miasto nie zaoferowało im mieszkań socjalnych, pomimo dysponowania wielką ilością pustostanów, które można zaadaptować na ten cel. Niemal 400 rodzin zdecydowało się zająć opuszczone budynki, nie czekając na łaskę magistratu. Wyremontowali lokale w pustostanach, zgłosili obecność u zarządców nieruchomości i płacili karny czynsz. Taka sytuacja trwała do lipca, gdy miasto postanowiło odzyskać pustostany i zadośćuczynić 800 osobom z listy oczekujących na lokal socjalny. „Dzikim lokatorom” odcięto gaz, prąd i wodę. Urzędnicy napotkali jednak na niespodziewany opór: ludzie zjednoczyli się i rozpoczęli walkę o swoje prawa. Wówczas wyszło na jaw, że ponad połowa z nich ma przyznany przydział na mieszkanie socjalne, a przede wszystkim – że nie jest to żaden margines społeczny, jak starały się przekonywać władze miasta, lecz osoby, które uczciwie zarabiają na życie. Wiele z nich wręcz wyrwało się z marginesu właśnie dzięki przeprowadzce do nowych mieszkań. Jedna z wałbrzyskich gazet opisała historię młodego małżeństwa, które nie ma prawa do lokalu socjalnego, gdyż teoretycznie mogłoby mieszkać z teściami. Sęk w tym, że w obu domach rodzinnych panuje alkoholizm, od którego pragnęli uciec. Dość liczne okazały się także przypadki samotnych matek z trójką czy czwórką dzieci, którym również nie przysługują lokale socjalne. Jaką ofertę pomocy miał
dla nich prezydent Wałbrzycha, Piotr Kruczkowski? Dla matek z dziećmi – umieszczenie w domu samotnej matki. Dla osób nie posiadających rodziny – pobyt w schronisku dla bezdomnych... Społeczny wybuch w Wałbrzychu stanowi część znacznie szerszego problemu, który dotyczy tysięcy osób w wielu miejscach Polski.
Dla kogo „miłosierdzie gminy”?
Problem mieszkań komunalnych reguluje ustawa o ochronie praw lokatorów, mieszkaniowym zasobie gminy i zmianie Kodeksu cywilnego z 21 czerwca 2001 r. Mówi ona, że gminy powinny zaspokajać potrzeby mieszkaniowe obywateli o niskich dochodach, a także zapewniać mieszkania socjalne i zastępcze. Na lokal komunalny mogą liczyć osoby niezamożne – gmina zawiera z nimi umowę najmu na czas nieokreślony, co przyczynia się do stabilizacji życiowej. Nieco inaczej wygląda sytuacja jeszcze uboższych, których dochody nie pozwalają utrzymać żadnego lokum. Przysługują im lokale socjalne, zwykle o obniżonym standardzie, czyli np. z toaletą na zewnątrz czy ślepą kuchnią. Płacą maksymalnie połowę najniższej stawki za lokal komunalny, a umowy podpisują na czas określony. Jeśli ich dochody znacząco wzrosną, tracą prawo do lokalu. Wówczas mogą się starać o mieszkanie komunalne Tu pojawia się pierwszy problem. W przypadku mieszkań komunalnych, ze względu na charakter umowy nie ma szans na odzyskanie samorządowego lokalu, nawet jeśli sytuacja materialna lokatorów znacznie się polepszy. Nie istnieje zatem żadna zachęta dla tych, którzy mogliby poszukać mieszkań spółdzielczych czy prywatnych, oddając zajmowane bardziej potrzebującym. W efekcie, np. w Białymstoku, który posiada całkiem sporo, bo 9 tys. mieszkań komunalnych, ich rotacja jest tak nikła, że kolejka oczekujących sięga już ponad 500 rodzin. W sprawie konkretnych rozwiązań ustawa pozostawia samorządom swobodę. Nie konkretyzuje choćby tego, komu należą się mieszkania komunalne. W Siemianowicach Śląskich, aby otrzymać taki lokal, należy mieć dochody nie większe niż 954,43 zł (osoba samotna) lub 636,29 zł (na osobę w przypadku gospodarstw kilkuosobowych). Te kwoty są z reguły
29
Płacz i czekaj
Wśród niezamożnej części społeczeństwa panuje ogromny „głód mieszkaniowy”. Listy oczekujących na mieszkania komunalne i socjalne obejmują czasami tysiące osób. – „Obecnie na przyznanie mieszkania oczekuje 1858 osób” – informuje Bogumiła Gaweł z Wydziału Gospodarki Lokalowej Urzędu Gminy w niewielkich Siemianowicach Śląskich. Marek Starosta mówi: „W Zielonej Górze na listach osób uprawnionych do otrzymania mieszkań z zasobów komunalnych zakwalifikowanych jest aktualnie 1200 rodzin, z tego 500 z tytułu posiadania wyroków o eksmisję. Kolejnych 250 ma prawo do lokali socjalnych z tytułu niskich dochodów”. Aleksandra Konieczna, z-ca dyrektora Wydziału Polityki Mieszkaniowej UM w Poznaniu, informuje: „Lista osób i rodzin uprawnionych do otrzymania pomocy mieszkaniowej obejmuje 56 pozycji. Ponadto ok. 180 osób i rodzin oczekuje na wskazanie lokalu zamiennego. Do realizacji pozostają tak-
że 1272 wyroki o eksmisję z prawem do otrzymania lokalu socjalnego, a 120 pozycji zawiera lista osób oczekujących na wskazanie pomieszczenia tymczasowego”. W Krakowie na mieszkanie czeka ponad 3300 osób i rodzin, z czego połowa żyje w zatłoczonych lokalach, a prawie tysiąc ma wyroki eksmisyjne i oczekuje na mieszkanie socjalne. Dodatkowo ok. 750 rodzin dostało wypowiedzenia od właścicieli kamienic i niebawem straci dach nad głową. W Łodzi na własne mieszkanie oczekuje ponad 5 tys. rodzin i osób samotnych, połowa z nich ma wyroki eksmisyjne. W tym mieście liczba potrzebujących bezpiecznego, komunalnego mieszkania szybko rośnie, ponieważ po uwolnieniu czynszów wielu właścicieli kamienic podniosło stawki nawet o 300%. Co gorsza, często odłączają oni lokatorom, w większości osobom starszym i niezamożnym, prąd, wodę czy gaz. Jednocześnie w ciągu roku gmina oddaje do dyspozycji zaledwie 300-350 lokali.
b LOKATORZY.PL
ustalane w odniesieniu do wysokości najniższej emerytury. Z kolei w Gdańsku na lokal komunalny może liczyć ktoś, kogo dochody nie przekraczają 200% najniższej emerytury w gospodarstwie jednoosobowym lub 150% na osobę w rodzinie, ale już choćby w Krakowie, Gliwicach czy Białymstoku pułap ten jest znacznie niższy i wynosi odpowiednio 150 i 100%, zaś w Pińczowie – zaledwie 130 i 80%. Gminy mają ponadto prawo do preferowania określonych osób. Regulujące tę kwestię zasady wynikają najczęściej ze zdrowego rozsądku i w większości miast wyglądają podobnie. Pierwszeństwo w kolejce zwykle przyznawane jest osobom pozbawionym dachu nad głową wskutek klęski żywiołowej lub tragicznego zdarzenia, niepełnosprawnym, mieszkańcom budynków grożących zawaleniem, wychowankom domów dziecka, ofiarom przemocy domowej i bezdomnym. Zwykle, aby zostać uznanym za uprawnionego do mieszkania, trzeba żyć w ciasnocie, którą gminy różnie interpretują. Najczęściej wyznacza ją powierzchnia mieszkalna 2 poniżej 5 m na osobę, ale w Siemianowicach Śląskich jest 2 to 6 m , a w Pińczowie – 8 lub 10 dla osoby samotnej. Podobne zasady obowiązują przy przyznawaniu mieszkań socjalnych, jednak decydujące znaczenie ma bardzo trudna sytuacja materialna. – „W Zielonej Górze na lokal socjalny mogą liczyć osoby, które mają dochody na poziomie 100% najniższej emerytury w przypadku gospodarstwa jednoosobowego i 75% najniższej emerytury w przypadku gospodarstwa wieloosobowego” – informuje Marek Starosta z zielonogórskiego urzędu miasta. W Gdańsku maksymalne dochody uprawnionych do gminnych lokali ustalono na znacznie wyższym poziomie (150 i 100%), w Krakowie wynoszą zaś 120 i 60%. Z kolei w Łodzi progi te są wyraźnie niższe i wynoszą odpowiednio 80 i 50% najniższej emerytury, podobnie jest w Białymstoku (75 i 50%). Przepisy mówią, że gmina wynajmując mieszkanie komunalne ma prawo zabezpieczyć się przed jego zniszczeniem przez nieodpowiedzialnego lokatora, pobierając kaucję, która nie może przekroczyć rocznego czynszu. Kwota ta jest zwracana w momencie powrotu mieszkania do zasobów miasta lub przy okazji jego wykupu. Co istotne, przy zwrocie jest ona waloryzowana, więc lokator nie jest stratny.
We Wrocławiu na mieszkanie od miasta oczekuje ponad 6 tys. rodzin, a w kolejce czeka się nawet 10 lat! Jednocześnie jest to jedno z nielicznych miast, które buduje mieszkania komunalne – w 2005 r. oddano tam do użytku prawie 160 nowych lokali. W Szczecinie na mieszkanie „poluje” niemal 12 tysięcy osób, przy czasie oczekiwania wynoszącym nawet 10-11 lat (za staż powyżej 10 lat można otrzymać... dodatkowe punkty uprawniające do mieszkania). W Białymstoku na mieszkanie socjalne czeka 540 rodzin, przy czym rocznie do miasta wraca zaledwie kilkanaście lokali, a nowych się nie buduje. Dość dobrze na tle reszty Polski wypadają Katowice, gdzie jest ok. tysiąca oczekujących, którzy mają szansę dostać lokal w ok. półtora roku. Ale już w pobliskim Zabrzu kolejka jest szesnastokrotnie dłuższa! W Częstochowie na mieszkanie czeka 2,5 tys. rodzin, a szansę na otrzymanie ich w tym roku ma niewiele ponad setka.
30 – „W skali Polski liczbę osób oczekujących na mieszkania komunalne szacuję na 750 tys.” – podsumowuje skalę problemu Arkadiusz Borek, prezes Instytutu Gospodarki Nieruchomościami.
Mieszkanie oddam za bezcen
Miejskie zasoby mieszkaniowe mają służyć osobom, które w danym momencie są najbardziej potrzebujące. To właśnie im niedrogi dach nad głową powinien umożliwić elementarną stabilizację i punkt wyjścia do poprawy sytuacji. Jednak przepisy uwzględniają także możliwość sprzedawania mieszkań komunalnych ich najemcom na preferencyjnych warunkach. W efekcie od kilku lat obserwujemy wyprzedawanie ich za bezcen, tj. z ulgą sięgającą 80-95, a nierzadko nawet 99% wartości. W zależności od czasu zajmowania lokalu, w Białymstoku możemy liczyć na upust od 50 do 90% wartości, w Częstochowie 25-80% zależnie od wieku i stanu technicznego lokalu, przy czym nie można wykupić lokali w budynkach młodszych niż 15 lat, a bonifikaty nie przysługują, gdy budynek jest wpisany do rejestru zabytków lub gdy kupujemy mieszkanie na raty. Gdańscy rajcy ustalili poziom bonifikaty na 90%, ale dotyczy ona tylko budynków powstałych do roku 1990. W Kielcach i Radomiu zniżki wynoszą 80-90%, w Krakowie 88-92%, w Łodzi 80-92%, w Olsztynie i Płocku 50-90%, w Poznaniu 65-90%, w Rzeszowie 70-80%, we Wrocławiu 90-98%, w Kraśniku do 99%, a w Pińczowie 75-85%. Potencjalne korzyści ze sprzedaży mieszkań komunalnych ich lokatorom odkryto już pod koniec XIX w. w Belgii. Ponieważ o swoją własność ludzie bardziej dbają, w wykupionych mieszkaniach chętniej przeprowadzają remonty, również części wspólnej, np. klatek schodowych. Ponadto, właściciele częściej niż najemcy uczestniczą w życiu publicznym oraz działają społecznie na rzecz innych. Zwykle jednak samorządy sprzedają mieszkania dla osiągnięcia mniej szlachetnych celów. Szczególnie często pozbywają się lokali, których utrzymanie kosztuje więcej niż wynoszą wpływy z czynszów. Dotyczy to zwłaszcza budynków, w których powstały wspólnoty mieszkaniowe. Miasto, bez względu na ilość posiadanych mieszkań w budynku, ma w nich tylko jeden głos. Zdarza się, że wspólnota decyduje się przeprowadzić remont i miasto musi wyłożyć pieniądze za wszystkich lokatorów, co niekiedy oznacza pokrycie nawet 80% kosztów. Dr Małgorzata Surmańska z Katedry Ekonomii Nieruchomości i Procesu Inwestycyjnego Akademii Ekonomicznej w Krakowie mówi, że gminy wprowadzają wysokie bonifikaty po to, by przenieść z siebie na wspólnoty odpowiedzialność za stan mieszkań. – „Takie działania mają na celu pozbycie się balastu związanego z dekapitalizacją zasobu”. Podobnego zdania jest prezes Instytutu Gospodarki Nieruchomościami. Uważa on, że gminy powinny wychodzić ze wspólnot mieszkaniowych, szczególnie tych, w których mają mniejszościowe udziały. – „Natomiast gmina musi mieć swój zasób komunalny, który powinien należeć do niej w stu procentach i dzięki któremu może zabezpieczać sferę bytową mieszkańców. Nieraz dochodzi do kuriozalnych sytuacji, że gmina, chcąc się po-
zbyć problemu, sprzedaje mieszkania z 97-98-procentową bonifikatą, zapominając o tym, że przy okazji wykupu musi zwrócić lokatorom kaucję, wynoszącą często więcej niż owe 2-3%, które płacą oni za mieszkania” – mówi A. Borek. Ponieważ kaucja nie była zdeponowana na lokacie, a więc nie przynosiła miastu odsetek, a zwracana jest po waloryzacji, gminy do całej transakcji wręcz dopłacają... Inny skutek uboczny zbywania samorządowych lokali ma miejsce, gdy nowi właściciele tworzą wspólnoty lokatorskie, a następnie nie są w stanie samodzielnie uporać się np. z przeciekającym dachem. – „Często nowi właściciele nie mają świadomości, że wraz z wykupem pozbywają się pełnej obsługi budynku, że teraz to oni muszą o wszystko zadbać i zapłacić” – mówi A. Borek. Dodatkowym argumentem przeciwko pochopnej sprzedaży jest to, że duża ilość mieszkań w zasobach gmin pośrednio poprawia także ogólną sytuację mieszkaniową, wpływa bowiem na ceny mieszkań oferowanych przez deweloperów. Mniejszy popyt na mieszkania skutkuje stabilizacją cen – widać to w takich krajach jak Niemcy czy Szwajcaria, które w niewielkim stopniu dotknął trwający w Europie skok cen mieszkań.
Trudno przyszło, łatwo poszło
Lekkomyślna wyprzedaż, nie wsparta nabytkami, znajduje odbicie w udziale mieszkań będących własnością gmin w ogólnej ich ilości. Spadł on z ok. 20% w 1993 r. do szacunkowo zaledwie kilku procent w 2005 r. Dla porównania, w Holandii społeczne lokale czynszowe stanowią 35% ogółu mieszkań, w Szwecji 23%, a w Danii – 22%. – „Uważam, że gminy zbyt pochopnie pozbywają się mieszkań komunalnych. Należy pamiętać, że gminy mają obowiązek prowadzenia mądrej polityki mieszkaniowej. Wyzbywając się mieszkań, nie mogą jej realizować, skutkiem czego są wydłużające się kolejki oczekujących na lokal. Ponadto jest to niesprawiedliwe wobec osób, które muszą kupić mieszkanie po cenie rynkowej” – przekonuje Arkadiusz Borek. Z kolei Piotr Ciszewski z Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, redaktor serwisu lokatorzy.pl, mówi: „Wykup powinien następować na zasadach rynkowych, by pozyskane ze sprzedaży pieniądze mogły posłużyć do odbudowy tkanki mieszkaniowej w zasobach gminy. Poza tym obecna wyprzedaż prowadzi do powstawania grupy »biednych właścicieli«. To osoby, które wykupiły mieszkanie, ale nie stać ich na jego utrzymanie. Ubytek mieszkań komunalnych powoduje zaostrzanie kryteriów przyznawania lokali, wskutek czego szansę mają tylko najbiedniejsi z biednych. Tymczasem np. w Austrii w lokalach komunalnych mieszkają także osoby przeciętnie sytuowane”. Wykup przez najemców nie jest jedyną przyczyną spadku liczby mieszkań komunalnych. Za sprawą reprywatyzacji, w samej Warszawie problem ze zmianą właściciela budynku ma ok. 80 tys. rodzin z mieszkań komunalnych, a roszczeń potomków dawnych właścicieli wciąż przybywa. – „Skala tego zjawiska jest jeszcze większa w Krakowie czy Łodzi, gdzie zniszczenia wojenne były mniejsze i proces zmian własności jest łatwiejszy do prześledzenia” – mówi Ciszewski.
31 Podwójna niesprawiedliwość
Zasady, na jakich obecnie funkcjonuje mieszkalnictwo komunalne, faworyzują ich bezterminowych najemców wobec np. tych, którzy zadłużają się na 40-letnie kredyty, aby w ogóle mieć gdzie mieszkać, mimo że nierzadko wcale nie są zamożniejsi niż ci pierwsi. Pozwalają też niektórym nieźle zarobić – np. uwłaszczonym lokatorom na wynajmie lokali. W latach 2006-2007 łódzcy urzędnicy przeprowadzili kontrolę wszystkich 70 tys. gminnych mieszkań. W 4 tys. przypadków lokum zajmowali nie ci, którym je przyznano, gdyż znaleźli już sobie oni nowe mieszkania. Nieprawnie zajmowane mieszkania odzyskano. Podobnie problem próbuje rozwiązać Warszawa, ale przynosi to słabsze rezultaty, pomimo szacunków, że w stolicy podnajmowane może być nawet co trzecie mieszkanie komunalne! Inną powszechną patologią jest przyznawanie przez władze lokalne mieszkań „swoim”. Głośna afera miała miejsce w Łodzi, gdzie w niejasnych okolicznościach luksusowe mieszkanie z możliwością wykupu za grosze otrzymała m.in. Małgorzata Potocka, dyrektor regionalnego ośrodka TVP. W Szczecinie na publicznym mieniu uwłaszczyli się komendanci policji i straży pożarnej, wicemarszałek województwa, szef związku zawodowego i grupa wysokich urzędników. Ze śledztwa prowadzonego przez CBA wynika, że przynajmniej połowa tych transakcji odbyła się z rażącym naruszeniem prawa. – „Takie przypadki nie powinny mieć miejsca. Jestem przeciw wyprzedażom mieszkań, zwłaszcza osobom prominentnym” – denerwuje się dr Surmańska. Znane są także przypadki, kiedy otrzymujący prawo do mieszkania komunalnego nabywał je, odsprzedawał, przenosił się do innego miasta i powtarzał proceder. Chcąc ograniczyć tego typu spekulacje, większość gmin wprowadza klauzulę czasową, która mówi, że osoba starająca się o mieszkanie musi przebywać lub pracować na jej terenie co najmniej od 5 lat i przez tyleż czasu nie może sprzedać zajmowanego mieszkania. Takie ograniczenie wprowadzono np. w Krakowie.
Można inaczej
Kilka gmin pokazało, że samorządowa polityka mieszkaniowa może być bardziej racjonalna i sprawiedliwa. Ciekawym przypadkiem są Czechowice-Dziedzice, gdzie rada miasta zlikwidowała w ubiegłym roku wszelkie bonifikaty, po tym, jak z ok. 500 mieszkań sprzedanych na korzystnych warunkach, aż jedna trzecia została szybko odsprzedana. Podobne rozwiązania już niedługo mogą wprowadzić krakowscy rajcy, którzy debatują nad uchwałą ograniczającą stosowanie bonifikat. Przyczyną dyskusji był wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, który orzekł, że sprzedaż z tak dużym upustem jest rozdawnictwem. Wprawdzie Naczelny Sąd Administracyjny unieważnił tę decyzję, jednak raz rozpoczęta debata toczy się dalej. Władze Łeby z kolei pozbyły się co prawda wszystkich mieszkań komunalnych i niemal wszystkich lokali socjalnych. Nie chodziło im jednak o to, by pozbyć się odpowiedzialności, lecz aby jej nauczyć. Miejscowi radni wyszli z założenia, że każdy, nawet najuboższy, powinien posiadać coś, za co odpowiada. Sami nie zapominają przy tym o obo-
wiązku zapewnienia mieszkań potrzebującym – wybudowany w ubiegłym roku dom przy al. Św. Mikołaja jest jednym z najlepszych w Polsce obiektów o przeznaczeniu socjalnym. – „Zależy nam, by nowe mieszkania miały przyzwoity standard. Osoba samotna może liczyć na 20-metrowe mieszkanie z łazienką, ubikacją i kuchnią, zaś pięcioosobowa rodzina – na mieszkanie 60-metrowe z trzema pokojami i garderobą. Dookoła są place zabaw, ławeczki, wszystko jest ogrodzone” – mówi Magdalena Bojarczuk, sekretarz miejski. Wspomina również o „aktywizującym” wsparciu dla najemców mieszkań socjalnych, którzy jeszcze nie wykupili swoich lokali. – „Jeżeli ktoś zgłasza się do nas i mówi, że np. ma nieszczelne okno, kupujemy materiały, ewentualnie narzędzia i proponujemy, by lokator sam je naprawił. Chcemy, by w ten sposób ludzie poczuli się gospodarzami. Jak ktoś sobie sam coś zrobi, to bardziej to szanuje. Większość naszych mieszkańców jest na tyle operatywna, że bez problemu wykonują nawet trudniejsze prace remontowe. Teraz większość potrzebujących prosi o kafelki czy deski na konkretne cele, zamiast czekać, aż ktoś przyjdzie im pomóc”. Łeba jest jednak wyjątkiem. Choć w większości miejsc w Polsce kolejki po mieszkania są dłuższe, to miasta planujące budowę mieszkań komunalnych można policzyć na palcach. W większości miast jeśli gmina uczestniczy w budowie czegokolwiek, to poprzez udział w Towarzystwach Budownictwa Społecznego, które wbrew nazwie nastawione są na zaspokajanie potrzeb stosunkowo nieźle sytuowanej części społeczeństwa. Tym większe uznanie należy się władzom Rzeszowa, które zamierzają w najbliższych latach zbudować niemal 200 mieszkań, głównie socjalnych; inwestycje mają się rozpocząć jeszcze w tym roku. W Połczynie-Zdroju, gdzie na urzędniczych biurkach leży ponad 200 podań o mieszkanie, rajcy postanowili rozbudować jeden ze starych budynków. Chcą w tym roku dobudować piętro, uzyskując w ten sposób 14 mieszkań. Jeśli eksperyment się powiedzie, w ciągu kolejnych dwóch lat rozbudują następne dwa budynki. W planach znajduje się także budowa parterowego obiektu dla czterech osób niepełnosprawnych. Z kolei gmina Pińczów, której nie stać na budowę nowych mieszkań, uzyskuje je adaptując opuszczone budynki o innym przeznaczeniu. – „Ostatnio dwa mieszkania socjalne utworzono w byłej szkole w Skowronnie Dolnym, pozyskując na ten cel środki z Krajowego Funduszu Mieszkaniowego w Warszawie” – mówi Iwona Senderowska, rzecznik prasowy urzędu miasta. Arkadiusz Borek przekonuje, że budowa nowych budynków komunalnych znajduje się w zasięgu większości samorządów, a kluczową kwestią nie są pieniądze, lecz zmiana podejścia. – „Wykorzystanie nowych technologii może znacznie zmniejszyć koszt budowy tego typu lokali. Można też sięgnąć do partnerstwa publiczno-prywatnego czy tworzonej właśnie koncesji na roboty budowlane. Koncepcje te pozwalają przerzucić ciężar budowy na inwestora, natomiast gmina w ciągu 15-30 lat spłaca koszty wybudowania zasobu. Czynsz płaci najemca do kieszeni dewelopera, ale przedsiębiorca musiałby mieć gwarancję, że w przypadku jego niepłacenia, lokator zostanie eksmitowany, a na jego miejsce gmina wprowadzi osobę bardziej godną zaufania. Po okresie spłaty budynki przechodziłby na własność gminy. Gmina może też wydzierżawić działkę na okres
32 spłaty, co obniżyłoby cenę domów. Skoro można tak budować autostrady, to czemu nie mieszkania?”. Piotr Ciszewski komentuje: „To niezły pomysł, jednak władze żadnej znanej mi gminy na poważnie nie myślały o takich rozwiązaniach”. W ubiegłym roku rząd stworzył Krajowy Fundusz Mieszkaniowy i przeznaczył na ten cel 100 mln zł. Gminy mogły z niego sfinansować do 40% kosztów inwestycji w mieszkania socjalne. Niestety, wykorzystały zaledwie 60% dostępnej kwoty, głównie na przystosowanie istniejących zasobów do funkcji lokali socjalnych. Władze centralne nie zrażają się słabym startem programu i planują w przyszłym roku dopuścić finansowanie z Funduszu także tworzenia mieszkań komunalnych.
Czerpać dobre wzorce
Krajem, który warto byłoby naśladować, jest Francja. Tamtejsi politycy uznali, że w XXI w. bezdomność jest powodem wstydu przede wszystkim dla władz państwa. Dlatego na początku ubiegłego roku parlament uchwalił ustawę, na mocy której do końca 2009 r. z publicznych funduszy powstanie 600 tys. mieszkań. To nie koniec – do 2012 r. mieszkań socjalnych ma być tyle, by żaden Francuz nie był bezdomny. Szwecja już na przełomie lat 60. i 70. wybudowała milion mieszkań (przy populacji 8 milionów!). Widząc sukces sąsiadów, pół miliona mieszkań wybudowały władze Finlandii, przy czym Finów jest o połowę mniej niż Szwedów. Oba te kraje zrealizowały swoje programy w ciągu zaledwie 10 lat. Inspirującym przykładem jest także Wiedeń, gdzie od lat 20. miasto intensywnie rozwija mieszkalnictwo komunalne. Pomysł budownictwa miejskiego wywodzi się od ówczesnego burmistrza, Karla Seitza, który przekonał radnych do pięcioletniego planu budowy jako rozwiązania problemu biedy w rodzinach robotniczych. Program ten jest uchwalany co 5 lat aż do dnia dzisiejszego. Obecnie co roku w Wiedniu buduje się 5 tys. mieszkań i drugie tyle remontuje. Dzięki temu miasto jest największym gospodarzem komunalnym w Europie, dając przy okazji pracę 20 tysiącom osób. Budowa domów komunalnych jest tam połączona z tworzeniem centrów kulturalnych, sklepów, wspólnych lokali usługowych, jak np. pralnie samoobsługowe. Tymczasem u nas budownictwo komunalne w zasadzie nie istnieje, a własność miejska jest w większości przypadków w koszmarnym stanie. A przecież lista zalet płynących z posiadania dużej liczby samorządowych mieszkań jest znacznie dłuższa niż „tylko” ograniczenie problemu wykluczenia społecznego. Na ich bazie można np. świadomie kształtować politykę wizerunkową miasta, wynajmując artystom pracownie „po kosztach” czy lokalizując na preferencyjnych zasadach tradycyjne dla danej miejscowości rzemiosła w historycznym centrum. Piotr Ciszewski nie ma złudzeń, że w najbliższym czasie sytuacja znacząco się poprawi: „Znamienne było exposé premiera Tuska, który powiedział, że państwo będzie wspierało mieszkalnictwo przez wspieranie deweloperów, a więc najbogatszych, których stać na mieszkania”. Konrad Malec, Wioleta Bernacka
POWRÓT TATY?
Weronika Jóźwiak Czego brakuje na tym obrazku: „Małżeństwo /.../, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej” (art. 18 Konstytucji)? W kulturze europejskiej ojcostwo tradycyjnie posiadało wysoki status, stąd Bóg Ojciec, Ojczyzna, Ojciec-Król. Ojciec był głową rodziny, sędzią i nauczycielem – surowym, lecz kochającym. A potem zniknął – na wojnie, w fabryce, w biurze. W domu pojawiał się rzadko, dzieci prawie nie widywał. Kobieta niemal w całości przejęła obowiązki wychowawcy. W ostatnich latach sytuacja zaczęła się zmieniać. Coraz więcej matek poświęca się karierze zawodowej, ale również z tego powodu, że rosnąca liczba ojców chce przeżywać „tacierzyństwo”. Jednak wobec prawa i obyczaju ojciec pozostaje rodzicem drugiej kategorii.
Ojciec zawsze domniemany
Dwuznaczności zaczynają się już na etapie formalnego uznania za rodzica. Gdy dziecko rodzi się w małżeństwie, działa domniemanie, iż ojcem jest mąż jego matki – automatycznie zostaje on wpisany do aktu urodzenia. Sytuacja komplikuje się, gdy to nie on jest biologicznym ojcem. Polskie prawo na pierwszym miejscu stawia stabilność rodziny jako środowiska wychowania dziecka, którego dobro uznawane jest za bezwzględne i najważniejsze. Dlatego dopóki ojcostwo męża nie zostanie formalnie zaprzeczone, według prawa pozostaje on ojcem. Do niedawna powództwo o zaprzeczenie ojcostwa wytoczyć mógł mąż, żona oraz dziecko po uzyskaniu pełnoletniości – gdy zabrakło ich dobrej woli, biologiczny ojciec nie miał praktycznie żadnych praw. Mógł się zwrócić do prokuratora z prośbą o wytoczenie takiego pozwu, ale ten nie miał obowiązku podjąć sprawy, dlatego przypadki takie były niezwykle rzadkie. Zresztą nawet, gdy matka chce obalenia domniemania ojcostwa, bywa to niezwykle trudne, wymagane jest bowiem przedstawienie niezbitych dowodów, że nieprawdopodobnym jest, by jej mąż był ojcem dziecka. Rozstrzygające mogą
bnd STEFANO CORSO
33
być tylko badania DNA. – „Do których nijak nie można męża matki zmusić. Odmowa poddaniu się takim badaniom bywa jednak jasnym sygnałem dla sędziów rozstrzygających w sprawie” – komentuje Michał Krygowski, radca prawny zaangażowany w walkę o prawa ojców. Sytuacja ojców jest skomplikowana także wtedy, gdy dziecko rodzi się w związku nieformalnym. W takich okolicznościach jego ojciec nie otrzymuje automatycznie praw rodzicielskich. Istnieje możliwość uznania dziecka, nie może się to jednak odbyć bez zgody matki. Znów więc prawa ojca uzależnione są od dobrej woli kobiety. Walka biologicznych ojców o prawo do swoich dzieci doprowadziła jednak do tego, że otworzyła się dla nich droga do sądowego ustalenia ojcostwa. Stanisław Różański wniósł w tej sprawie skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. W 1992 r. partnerka urodziła mu dziecko. Po dwóch latach związek się rozpadł, a matka wyjechała, zostawiając pożegnalny list – pisała, że p. Stanisław i jego syn muszą radzić sobie sami. Wkrótce jednak powróciła i zabrała malca ze szpitala, gdzie akurat przebywał. Stanisław Różański próbował na drodze sądowej dojść swoich praw jako ojciec, na przeszkodzie stanął jednak wspomniany zapis, że jedynie matka lub pełnoletnie dziecko mogą wnieść pozew o ustalenie ojcostwa. Centrum Pomocy Społecznej w Gdańsku zażądało, by sąd sprawdził sposób wykonywania praw rodzicielskich przez matkę chłopca. Dziecko zostało jej odebrane, później znów zwrócone, następnie zaś wszczęto dochodzenie, którego celem było wyjaśnienie, czy dopuściła się przestępstwa, narażając syna na bezpośrednie niebezpieczeństwo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. W 1995 r. sąd wydał postanowienie: prawa rodzicielskie matki zostają ograniczone, a chłopiec ma zostać oddany do domu dziecka. Ojciec w ogóle nie był brany pod uwagę jako opiekun syna, choć cały czas o to zabiegał. W 1996 r. matka wystąpiła o przywrócenie jej praw do opieki nad synem; co więcej, wskazała swego aktualnego
partnera jako jego ojca. Sąd przywrócił jej te prawa (z nadzorem kuratora) i ustanowił nowego partnera ojcem dziecka. Różański odwoływał się do coraz wyższych instancji, dowodząc, że umiejętności rodzicielskie matki dziecka nie są wystarczające, na co wskazuje m.in. fakt umieszczenia dwójki jej pozostałych dzieci w rodzinie zastępczej. Zwracał uwagę, że jej partner jest notorycznym przestępcą. Ostatecznie Trybunał uznał, że doszło do naruszenia art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, w którym mowa o „poszanowaniu życia prywatnego i rodzinnego”. W efekcie, w 2004 r. polskie przepisy zmieniono i obecnie domniemany ojciec dziecka ma prawo do wytoczenia powództwa o sądowe ustalenie ojcostwa. Syn p. Stanisława miał wówczas 12 lat, z czego 10 pozostawał bez kontaktu z ojcem.
Miejsce dziecka jest przy matce!
Dyskryminacja mężczyzn nie kończy się na kwestii uznania ich praw do dziecka tuż po porodzie. Stowarzyszenia działające na rzecz obrony praw ojców alarmują, że prawie wszystkie postępowania przed sądami kończą się przyznaniem kobiecie prawa do stałej opieki nad dzieckiem. Serwis www.ojcowie.pl podaje, że jedynie pięciu na 100 mężczyzn powierza się opiekę nad dziećmi po rozwodzie. Część komentatorów upatruje przyczyn tej sytuacji w skrajnym sfeminizowaniu sądów rodzinnych. Oczywiście dyskryminacja stanowi tylko część wytłumaczenia – wielu ojców po prostu nie chce pełnić tej roli. Wielu też niezbyt się do niej nadaje – nie tylko sprawcy przemocy i alkoholicy. Mężczyźni są często nadmiernie pochłonięci pracą, w efekcie przeciętny ojciec poświęca swojemu dziecku do 15 minut dziennie. Jednak w konkretnych przypadkach świetni ojcowie padają ofiarą stereotypu, że każda kobieta niejako z definicji jest lepiej predestynowana do roli opiekuna. – „Panuje milczące przekonanie, że lepsza zła matka niż dobry ojciec – mówi Krzysztof
34 Gawryszczak ze Stowarzyszenia Ojcowie.pl, który, mimo pozytywnej opinii Rodzinnego Ośrodka DiagnostycznoKonsultacyjnego (RODK), przez dwa lata miał zasądzone po zaledwie 48 godzin widzeń z synem w ciągu roku! – Już tak nie jest, że ojciec po ośmiu godzinach wraca z pracy, siada w fotelu i pstryka pilotem. Teraz ojcowie mają więcej obowiązków i są bardziej świadomi swego ojcostwa” – przekonuje. Tutaj otwiera się doskonałe pole do współpracy między ojcami, a środowiskami kobiecymi, które od lat walczą o partnerski model wychowania dzieci. Standardowy wyrok to przyznanie praw rodzicielskich obojgu rodzicom, ze wskazaniem miejsca zamieszkania dziecka przy matce i zasądzeniem regularnych widzeń z ojcem. Zazwyczaj odbywają się one co drugi weekend lub dwa razy w tygodniu, do tego dochodzi połowa wakacji i połowa świąt. Co mają zrobić ci ojcowie, dla których jest to za mało?
Rozwód z dzieckiem
Zdarza się, że matki utrudniają dziecku kontakty z ojcem. Według prof. Wandy Stojanowskiej, w 2/3 przypadków czynią tak z chęci odwetu za nieudane małżeństwo. Jeśli „nieudane” oznacza, że mąż bił żonę i dzieci, nietrudno zrozumieć taką matkę. Nie wszystkie przypadki są jednak tak skrajne. Rozwód to zwykle wydarzenie dramatyczne, angażujące ogromną dawkę negatywnych emocji. Byli małżonkowie czują wzajemną niechęć, uważają się za pokrzywdzonych, a drugą stronę winią za rozstanie. W takim przypadku ocena tego, co jest dla dziecka najlepsze, bywa bardzo subiektywna. Jak odprowadzić dziecko do taty, który znalazł sobie inną panią i zostawił mamę samą? Co dobrego będzie miało z kontaktów z takim draniem? Gdy rodzic powodowany poczuciem krzywdy lub chęcią odwetu utrudnia kontakty dziecka z drugim rodzicem, prawo jest praktycznie bezsilne. – „Sądy nie pomagają ojcom w wystarczającym stopniu w egzekwowaniu prawa do kontaktów z dzieckiem. Jasne, mogą zostać nałożone grzywny, ale trwa to kilka lat i często nie przynosi skutku. Z drugiej strony, sędziowie zastanawiają się, czy nakładając grzywnę na matkę nie występują przeciw dzieciom, gdyż odbierając jej pieniądze, odbierają je również dziecku. Istnieje także inne rozwiązanie – odebranie opieki matce i powierzenie ojcu, jest to jednak praktyka niezwykle rzadka. Spotkałam się z zaledwie jednym takim przypadkiem!” – mówi Elżbieta Czyż z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – „Musimy pamiętać, że utrudnianie kontaktów dziecka z rodzicem to także przemoc, której konsekwencje odczuwa ono w dorosłym życiu” – dodaje Maciej Wojewódka, inicjator nieformalnego Komitetu Przestrogi Przed Oddzieleniem Rodzica. O tym, że walka o zasądzone kontakty z dzieckiem bywa beznadziejna, przekonać się można m.in. czytając fora internetowe. – „Matka od 4 lat uniemożliwia ojcu widzenia z dzieckiem. Oczywiście zasądzone. Ojciec chodzi latami w miejsca spotkań. Bezskutecznie. Do sprawy przyznany jest kurator. Przekonuje matkę, nic z tego nie wynika, bo ona przekonać się nie da. Ojciec zaczyna potwierdzać swoją obecność w miejscu zasądzonych spotkań przez wezwanie policji (nie aby siłą odbierać dziecko, ale potwierdzić, że przychodzi, bo była żona kłamie, że nie przychodzi). Policjanci kulturalni, pomoc-
ni, potwierdzają, odjeżdżają. Matka dziecka zakłada sprawę o pozbawienie władzy rodzicielskiej i zakaz osobistej styczności. Sąd zleca badanie RODK. W RODK córka (6 lat) mimo, że nie widziała ojca ponad 2 lata /.../ reaguje na ojca ciepło, chce się z nim bawić, mówi, że chce się z nim spotykać. Matka okazuje wobec tego jawne niezadowolenie. RODK orzeka, że widzenia dziecka z ojcem powinny się odbywać. Ojca popiera kilku świadków, z rodziny, spoza rodziny. Matka świadków nie ma, wymyśla absurdalne zarzuty. Sąd w całości oddala wnioski matki. Matka składa apelację. Nadal nie zgadza się na spotkania. Sąd apelacyjny potwierdza postanowienie sądu pierwszej instancji, przychylając się do tego, że widzenia powinny się odbywać dla dobra dziecka. Matka nadal się nie zgadza. Groźba sprawy o ukaranie za utrudnienie kontaktów nie robi na niej wrażenia. Tym bardziej nastawia natomiast dziecko przeciwko ojcu. /.../ Efekt taki, że na dobrą sprawę trzeba chyba walkę przerwać”. Elżbieta Czyż mówi: „Sądy w niewielkim stopniu mogą pomóc w konflikcie między małżonkami. Nie dlatego, że są nieudolne, ale dlatego, że przy tak wielkiej eskalacji konfliktu prawo jest bezradne”. Zauważa, iż wyjściem byłoby zapobieganie rodzącym się konfliktom w bardzo wczesnej fazie. Bardzo duży nacisk na takie rozwiązania kładzie także M. Wojewódka. Postuluje on objęcie rozwodzących się rodziców „opieką terapeutyczną i edukacyjną oraz zwrócenie ich uwagi na potrzebę poskromienia emocji na rzecz dobra dziecka”. Jeśli mimo tego któryś z rodziców nie będzie chciał, bez uzasadnionej przyczyny, współpracować z drugim czy wziąć udziału w terapii, wówczas proponuje dla niego sankcje w postaci ograniczenia lub zawieszenia praw rodzicielskich. Dopiero takie mechanizmy, uzupełnione o korekty programów szkolnych i funkcjonowania pomocy społecznej oraz dodatkowe szkolenia dla psychologów i terapeutów, sprawią, że możliwe stanie się np. efektywne stosowanie opieki naprzemiennej, coraz częściej praktykowanej na Zachodzie. W takim przypadku dziecko mieszka na zmianę (przez tydzień, miesiąc lub kilka miesięcy) u mamy i taty. Pozostaje w stałym kontakcie z obojgiem rodziców, znika problem niepłacenia alimentów, a rodzice zmuszeni są utrzymywać poprawne relacje i współpracować dla dobra dziecka. Takie rozwiązanie wymaga jednak dobrej woli obojga z nich i zamieszkiwania w niezbyt dużej odległości, by dziecko miało jedną szkołę czy przedszkole. Polskie sądy, mając na względzie potrzebę stabilizacji w życiu dziecka, wybierają inne rozwiązania, a ich niemoc w egzekwowaniu własnych postanowień rodzi kolejne problemy. – „Sądy rodzinne to machiny ruiny. Dobre tylko wtedy, gdy w rodzinie jest przemoc i prawdziwe jej ofiary. W innych przypadkach, nigdy nie ma wygranych” – cytuje jednego z ojców Wojewódka. Jego zdaniem, obecnie w niewielkim stopniu pomagają one w konfliktach między małżonkami, na co wpływa m.in. zła konstrukcja prawa, brak wśród sędziów rodzinnych i biegłych sądowych wiedzy z zakresu rzeczywistych mechanizmów konfliktów oraz stereotypy dotyczące płci.
Nienawiść i wojna Ciągnące się procesy i pogłębiająca się wzajemna niechęć rodziców powodują, że ojcowie całymi latami nie widują własnych dzieci. A te szybko rosną i zmieniają się – od-
35 izolowany rodzic nigdy nie odzyska utraconych chwil. Powoduje to wielkie tragedie, tym większe, jeśli wychowujący dziecko nastawia je, czasem nieświadomie, przeciwko drugiemu rodzicowi. Poczynając od komentarzy w rodzaju „tatuś ma teraz inną rodzinę i już nas nie potrzebuje”, przez celowe wywoływanie lęku przed nim – tak, by przy spotkaniu dziecko okazało, że na widzenia nie ma ochoty, aż po fałszywe oskarżenia o przemoc czy molestowanie. Cały ten arsenał w praktyce nie podlega karze. – „Najbardziej ohydny, obrzydliwy, podły i odrażający brudny chwyt – komentuje Krzysztof na jednym z forów. – Moja sprawa została umorzona, a moja Pani Mecenas powiedziała: »ma pan promil szansy«, kiedy zapytałem, co będzie, jeśli złożę doniesienie o popełnieniu przestępstwa – fałszywe oskarżenie i składanie fałszywych zeznań. Według kodeksu mamy (my poszkodowani) takie prawo. Uwierzyłem Pani Mecenas, mało tego: na jednej z rozpraw rozwodowych koleżanka mojej ex złożyła fałszywe zeznania – została przyłapana na tym, Sąd stwierdził /.../ »nie jest tak jak pani mówi, bo w dokumencie jest coś innego«. Lepszego dowodu nie ma jak taki zapis w protokole. Złożyłem do Prokuratury doniesienie – wszystkie załączniki! Po trzech tygodniach otrzymałem odmowę wszczęcia postępowania – bez wyjaśnień, bez pouczenia itd.”. Zniechęceni kolejnymi wyrokami, pozbawieni wiary w sprawiedliwość, niektórzy ojcowie zabierają dziecko z przedszkola i znikają, czasem na całe lata. Głośno było ostatnio o „porwaniu” Agaty, córki Marka G. W 2006 r. jego żona odeszła, zabierając syna; po pewnym czasie upomniała się także o córkę. Marek G. mimo niekorzystnego wyroku nie zgodził się dziecka oddać i ukrywał je przed policją i żoną. Został za to skazany na rok więzienia. Jerzy G. podczas jednego z widzeń z synkiem zobaczył, że nosi on ślady bicia i zaniedbania. Zabrał go do lekarza, który potwierdził podejrzenia, po czym zawiózł do własnego domu zamiast odprowadzić do matki. Poszukiwany przez policję, ukrywał się z synem, jednocześnie podejmu-
jąc prawne próby uznania za opiekuna. Należy podkreślić, że w większości takich przypadków ojcowie posiadają pełnię praw rodzicielskich.
Nowe czasy, nowe prawo
W przygotowaniu znajduje się ważna nowelizacja kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Ma ona na celu zwiększenie praw ojców. Zakłada m.in. prymat ojcostwa biologicznego. Jeśli mężczyzna wykaże, że jest ojcem dziecka, w świetle prawa stanie się nim. Gdy udowodni, że dziecko nie jest jego, zostanie zwolniony z obowiązków (np. z alimentów). Uznanie dziecka zostanie zastąpione uznaniem ojcostwa. Będzie się ono opierać na fakcie, czyli potwierdzeniu ojcostwa np. przy pomocy testów DNA. Dotychczas stosowano zasadę oświadczenia woli, czyli uznania przez mężczyznę dziecka za swoje bez przeprowadzania badań. Z takiego oświadczenia mógł się on później wycofać. Projekt nowych regulacji pozwala także na uchylenie się od obowiązku alimentacyjnego, gdy żądanie alimentów jest sprzeczne z zasadami współżycia społecznego – np. gdy dorosłe dziecko zarabia więcej niż rodzice, nie zarabia, choć mogłoby lub gdy płacenie alimentów wiąże się z „zagrożeniem nadmiernym uszczerbkiem”. Nowe projekty kodeksu przewidują też obowiązek utrzymywania przez rodziców kontaktu z dzieckiem. Zarówno nowelizacja, jak i zmiany w społecznym postrzeganiu ojcostwa dają nadzieję na poprawę losu polskich ojców. Przyjdzie im zapewne wyprać jeszcze niejedną pieluchę i zagrzać niejedno mleko, zanim te zwykłe czynności na rzecz własnego dziecka przestaną budzić zdziwienie. Ale może tędy droga. Skoro pojawiają się już troskliwi tatusiowie w popularnych serialach i na billboardach, dobrze by było, gdyby pojawiało się ich więcej w piaskownicach. Weronika Jóźwiak reklama
Zapraszamy na nowy portal internetowy Lewicowo.pl jest niekomercyjnym, niezależnym od jakichkolwiek partii politycznych czy grup interesu serwisem informacyjno-publicystycznym. Jest on poświęcony socjaldemokratycznym analizom społecznym, prawom pracowniczym, spółdzielczości i innym formom samoorganizacji społecznej, a także historii demokratycznych nurtów lewicy.
36
BIOPALIWA – TAK, WYPACZENIA – NIE!
Michał Sobczyk, Krzysztof Jasiński Trwa medialny zgiełk wokół biopaliw. Oskarżane są one m.in. o stymulowanie wzrostu cen żywności. Przez tę nagonkę z trudem przebijają się głosy rozsądku. Może to nie biopaliwa są złe, lecz obecne mechanizmy ich wykorzystania? Propagatorzy biopaliw przekonują o ich zaletach. Jako alternatywa dla ropy naftowej lub tylko dodatek do „tradycyjnych” paliw – zwiększają bezpieczeństwo energetyczne i tworzą nowe miejsca pracy. Są też dobrym sposobem na ograniczanie emisji dwutlenku węgla. Niestety, dotychczasowy model rozwoju sektora biopaliw nie spełnia większości oczekiwań, a także powoduje liczne problemy społeczne i ekologiczne.
Obietnice bez pokrycia
Wątpliwa okazała się rola biopaliw w zwiększaniu niezależności energetycznej. Podstawowym problemem jest wysoka terenochłonność upraw. Według planów Unii Europejskiej, za 12 lat udział biopaliw na jej obszarze ma sięgnąć 10%. Należałoby wówczas pod uprawę roślin energetycznych przeznaczyć 15% najlepszych gruntów ornych. Alternatywę stanowi import, czyli... kolejne uzależnienie się od krajów zewnętrznych. Masowe przetwarzanie płodów rolnych na produkty niespożywcze, w wielu krajach stymulowane dopłatami, jest jedną z przyczyn wzrostu cen i już powoduje lokalne kryzysy żywnościowe. Jeffrey A. McNeely pisze na portalu BBC News, że „zboże potrzebne do wyprodukowania ilości etanolu równej objętości baku Range Rovera wystarczy do wyżywienia jednej osoby przez rok. Zakładając, że samochód jest tankowany co dwa tygodnie, ilość potrzebnego zboża w skali roku równa się tej, którą można wyżywić głodującą afrykańską wioskę”. Również korzyści w ochronie środowiska są dyskusyjne. Autorzy raportu „Agrofuels, towards a reality check in nine key areas” brytyjskiej organizacji Biofuelwatch, przekonują, że jednym ze skutków
produkcji biopaliw może być... przyspieszanie zmian klimatycznych. Sektor biopaliw bazuje na znacznej emisji gazów cieplarnianych, m.in. z powodu niszczenia naturalnej roślinności, np. wycinania lasów pod uprawy (zwłaszcza w krajach tropikalnych), zużywa też znaczne ilości paliw kopalnych podczas produkcji. „Jeśli [do Europy] będzie importowany etanol z USA, będzie on najprawdopodobniej uzyskiwany z kukurydzy. Przy jej produkcji używa się paliw kopalnych na każdym etapie, od nawożenia i zbioru, poprzez przetwórstwo, po transport. Uprawa kukurydzy wymaga prawdopodobnie zużycia energii w ilości przekraczającej o 30% tę, jaką można uzyskać z paliwa stanowiącego produkt końcowy. Pozostawia przy tym zniszczoną glebę i zanieczyszczoną wodę” – pisze McNeely. Biopaliwa stały się też kolejną okazją dla wielkich korporacji, m.in. paliwowych, do dalszej ekspansji i zgarnięcia publicznych dotacji. Na wytwarzaniu paliw z roślin korzystają także producenci genetycznie modyfikowanych odmian. Stosowanie GMO w produkcji żywności napotyka na opór społeczny, lecz uzyskanie społecznej akceptacji dla ich wykorzystania do produkcji paliwa wydaje się łatwiejsze. Jednak nie zniknie szereg zagrożeń związanych z manipulowaniem genami.
Nie takie straszne, jak je malują
Wszystko to jednak tylko część prawdy o biopaliwach. Mają one na tyle poważne zalety, że całkowity odwrót od nich byłby krótkowzroczny. W ich obronie należy przywołać potencjał gospodarczego ożywienia wsi oraz sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Prof. dr hab. Jan Kuś, kierownik Zakładu Systemów i Ekonomiki Produkcji Roślinnej IUNG w Puławach, przytacza szacunki z różnych krajów UE: na każdy 1000 ton biopaliw płynnych przypada 12-14 nowych miejsc pracy. W polskich warunkach – niższy stopień zmechanizowania prac i spora ilość niezagospodarowanych gruntów – współczynnik ten mógłby być jeszcze większy. Krajowe Zrzeszenie Producentów Rzepaku podkreśla, że podczas produkcji paliw z tej rośliny powstaje produkt uboczny – śruta rzepakowa. Dlatego rozwój sektora biopaliw umożliwia poprawienie krajowego bilansu białka roślinnego (zmniejszenie zależności
37 od importu śruty sojowej) i spadek cen pasz, co poprawi opłacalność hodowli zwierząt i produkcji mleka. Zwiększenie zasiewów rzepaku, kosztem dominujących w Polsce zbóż, byłoby korzystne także dla gleby, gdyż przyniosłoby poprawę gospodarki płodozmianowej. Biopaliwa mają też atuty ekologiczne. Badania wykazały, że cząstki stałe zawarte w spalinach z biopaliw roślinnych są znacznie mniej szkodliwe niż ze spalin „normalnego” oleju napędowego. Podczas stosowania paliw roślinnych powstaje o wiele mniejsza ilość toksycznych związków, m.in. tlenków węgla oraz niespalonych węglowodorów Warto także wspomnieć o wpływie na silniki. Zanim wprowadzono obowiązek dodawania do paliw komponentów roślinnych, lobbyści sektora naftowego przekonywali o bardzo negatywnym wpływie nawet niewielkich domieszek biopaliw, zwłaszcza na starsze pojazdy. Specjalistyczne testy nie potwierdziły histerycznych prognoz, którymi epatowała zwłaszcza „Gazeta Wyborcza” i „Wprost”. W przypadku mieszanek oleju napędowego i składników roślinnych, w ogóle nie należy się martwić o auto. – „Z prowadzonych przeze mnie prac nad silnikami Diesla wynika, że pod wpływem biokomponentów ich żywotność się nie zmniejsza, a awaryjność nie zwiększa. Okazuje się, że jest wręcz przeciwnie: trwałość aparatury wtryskowej i silników zasilanych biopaliwami zgodnymi z normą jest większa, gdyż ich podstawowe cechy, jak smarowność, są kilkaset razy lepsze niż współcześnie produkowanych olejów napędowych” – mówi płk dr inż. Mieczysław Struś z Wyższej Oficerskiej Szkoły Wojsk Lądowych we Wrocławiu, który opracował mieszankę paliwową pod nazwą BIOXDIESEL, zawierającą 30% składników pochodzenia roślinnego. Testy wykazały, że tego rodzaju paliwo nie tylko nie ustępuje w niczym paliwom tradycyjnym, ale wręcz stanowi optymalny napęd. Jego stosowanie nie wymaga żadnych zmian konstrukcyjnych ani regulacyjnych, nawet w przypadku mniej nowoczesnych silników.
Polskie paliwo, polskie zyski, polskie etaty
Co zatem zrobić, by wykorzystać potencjał tkwiący w biopaliwach i zminimalizować związane z nimi zagrożenia? Absolutnie podstawową kwestią powinno być takie kształtowanie polityki państwa, by bardziej opłacało się produkować paliwo z roślin krajowych niż import. Efektem będzie nie tylko zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego oraz rozwój krajowych technologii. – „Wzrost produkcji biopaliw spowoduje znaczące zmniejszenie wypływu pieniędzy na zewnątrz. Już przy ich udziale w paliwach stosowanych w transporcie na poziomie 5,75% – który Polska zobowiązała się osiągnąć w 2010 r. – wchodzi w grę ok. 6 miliardów zł rocznie” – twierdzi dr Struś. Z tej perspektywy cieszy, że duże polskie koncerny inwestują w sektor biopaliw. Jednak na szczególną uwagę zasługują inne możliwości. Przykładem może być koncepcja Centrum Paliwowo-Energetyczno-Chemicznego, w których przerabiane byłyby powstające w danej okolicy surowce rolne. Na centrum składałaby się m.in. gorzelnia produkująca bioetanol, biogazownia i wytwórnia roślinnych komponentów do paliw. Produkcja biopaliw
w takim systemie pozwala zminimalizować uciążliwe skutki dla otoczenia przy maksymalnym wykorzystaniu surowców. Powstają w nim bowiem także komponenty do pasz, produkty chemiczne (np. nawozy potasowe) oraz nadwyżki energii, które mogą być sprzedane. Jeden z autorów koncepcji, dr Andrzej Vogt z Wydziału Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego, przekonuje, że kilkadziesiąt takich centrów pozwoliłoby na zauważalne złagodzenie problemów energetycznych, a jednocześnie ożywiłoby rolnicze gminy. – „Takie centra to wymierne korzyści finansowe, ale nie tylko. Ta koncepcja cieszy się »błogosławieństwem« rządu, gdyż może pomóc zapewnić bezpieczeństwo regionalne kraju” – mówi dr Vogt. Przywołuje niedawną awarię prądu, która dotknęła Szczecin i miasta w promieniu stu kilometrów. Nie doszłoby do niej, gdyby system zaopatrzenia w energię był bardziej rozproszony. Specjalista informuje, że już niedługo rozpocznie się budowa kilku takich centrów (m.in. w Namysłowie i okolicach Łomży) – przygotowania są zaawansowane, a inwestorzy mają zagwarantowane odpowiednie środki. Tego rodzaju przedsięwzięcia są dość kosztowne. Ale biopaliwa mogłyby powstawać na jeszcze mniejszą skalę. – „Budowa sieci produkcji biopaliw nie tylko przez ogromnych producentów, jak PKN Orlen, ale także w małych lokalnych wytwórniach, spowoduje powstanie nowych zawodów, związanych z pozyskiwaniem surowca, przetwórstwem, dystrybucją. Łącznie w związku z produkcją biopaliw płynnych i biogazu mogłoby powstać 100 tys. miejsc pracy” – szacuje dr Struś. Jednym z ciekawszych pomysłów jest zakładanie gminnych wytwórni taniego paliwa rolniczego. Przymiarki do takiej inwestycji trwają w podlaskich Sokołach. Rolnicy dostarczać będą rzepak, który za niewielką opłatą przerobiony zostanie na paliwo i tzw. makuchy. – „Odwiedził mnie wójt Sokół i był mocno zaskoczony, że to taka prosta robota. Oni chcieli wejść w spółkę z jakimś Niemcem, ale jak wyszli ode mnie, to stwierdzili: na cholerę on nam potrzebny, skoro możemy to zrobić sami?” – śmieje się p. Stanisław, który z grupą sąsiadów wytwarza paliwo z rzepaku. Z kolei prof. Mirosław Wendeker z Katedry Termodynamiki, Mechaniki Płynów i Napędów Lotniczych Politechniki Lubelskiej przekonuje, że biopaliwa powinny być traktowane nie jako cel sam w sobie. – „Produkcja biopaliw daje szansę na powiązanie rolnictwa z rozwojem gospodarczym, co jest niezwykle ważne ze względów społecznych. Może też być dobrym instrumentem niwelowania różnic w rozwoju poszczególnych regionów” – mówi. Profesor Wendeker jest współtwórcą pomysłu klastra Biokomplex. Dzięki niemu Lubelszczyzna ma stać się znaczącym producentem biopaliw, wodoru i energii elektrycznej, wykorzystując do tego swoje dwa bogactwa: duże złoża węgla kamiennego i rozwinięte rolnictwo. W ramach klastra, tj. platformy współpracy władz regionalnych i lokalnych, świata nauki, przedsiębiorców i rolników, powstaną niewielkie fabryki wodoru (i paliw pochodnych, np. gazu ziemnego) z roślin, ponadto surowiec ten będzie produkowany na drodze podziemnej gazyfikacji węgla. Dzięki temu możliwe będzie produkowanie paliwa kilkakrotnie tańszego niż obecnie dostępne na stacjach benzynowych, na
38 dodatek przyjaznego dla środowiska (skorzystanie z niego wymagać będzie jednak przeróbki auta). Odpowiednie technologie są już gotowe, obecnie trwają prace nad rozwiązaniami inwestycyjnymi, już teraz jednak na projekt udało się zagwarantować miliony euro.
których jest zawsze bardzo dużo. Naukowiec wyjaśnia, że dzięki zastosowaniu nowoczesnych nawozów z kompleksami siarkowymi, można uzyskać nawet ośmiokrotnie większą biomasę. Jednak także wykorzystywanie do produkcji paliw całych roślin, a nie tylko odpadów, miewa uzasadnienie. Przedstawiciele Krajowego Związku Producentów Buraka Cukrowego przypominają, że wskutek unijnej reformy rynku cukru zamknięto w Polsce wiele cukrowni. W wielu regionach rolnicy stanęli w obliczu poważnych kłopotów ze zbytem. – „A przecież burak cukrowy, obok kukurydzy, jest rośliną, która daje najwięcej energii z hektara” – podkreślają. W takich krajach, jak Francja, Niemcy czy Hiszpania, likwidowane cukrownie są zamieniane w fabryki bioetanolu. Dzięki temu uratowano wiele miejsc pracy. Z kolei przeznaczenie części produkowanego w kraju oleju rzepakowego do produkcji biopaliw nie zachwieje rynkiem spożywczym, gdyż i tak ponad połowa polskiego rzepaku trafia na eksport. Pozwoli natomiast krajowym zakładom tłuszczowym na pełne wykorzystanie mocy przerobowych.
bna MWBOECKMANN
Szejkowie znad Wisły
Co (prze)robić?
Inną ważną kwestią są surowce do produkcji. Biopaliwa można bowiem wytwarzać nie tylko z kukurydzy czy rzepaku, ale także np. z serwatki, odpadów zwierzęcych i drewna. Prof. Wendeker przekonuje jednak, że nie jest możliwe, by tego typu surowce zaspokoiły zauważalną część zapotrzebowania na paliwo. – „Również klasyczne metody produkcji, z roślin energetycznych, to droga donikąd. Drożeją przez to produkty rolne, poza tym ogranicza się możliwości, do których rolnictwo jest predestynowane” – wyjaśnia. W jego opinii, jedyne sensowne rozwiązanie to maksymalne zwiększanie wydajności upraw i wytwarzanie biopaliw ze zbędnych części roślin (np. korzenie, łodygi czy liście),
W obliczu drożyzny ropy naftowej, szczególne zalety ma produkcja biopaliw przez samych rolników bezpośrednio w gospodarstwach. Dzięki temu uzyskują oni tanie paliwo na własne potrzeby. Zgodnie z przepisami, mogą go wyprodukować do 100 litrów na hektar gospodarstwa. Pojawili się pierwsi odważni. – „Z tego, co się słyszy na konferencjach, można odnieść wrażenie, że do produkcji biopaliw na własne potrzeby trzeba być co najmniej inżynierem. A ja przecież jestem zwykły chłop!” – mówi p. Stanisław. Przekonuje, że „domowa” produkcja biopaliw nie wymaga żadnej wiedzy. – „Nie trzeba nawet szczególnie dużo pieniędzy – potrzebny pomysł i trochę chęci do roboty. Superpaliwo da się zrobić nawet w konewce od mleka” – zapewnia. Podkreśla, że zakup średniej klasy sprzętu do produkcji biopaliw – w przypadku krajowych producentów wynosi on ok. 20 tys. zł – ma sens, gdy jest to wspólne przedsięwzięcie kilku gospodarzy. – „Rolnikom, którzy mają łącznie 75 ha, z czego 10% obsiane rzepakiem, wydatek zwróci się już po roku” – twierdzi. Również Krzysztof Boguszewski ze wsi Józinek k. Płocka nie żałuje, że z kolegami zaczął produkować paliwo z własnych surowców. – „Rzepak kosztuje 1200 zł za tonę, dlatego koszt samodzielnego wytworzenia litra paliwa wynosi – w przeliczeniu – 3,3, a nawet 3 zł za litr” – informuje. I podkreśla, że po produkcji zostają jeszcze makuchy, które można wykorzystać do spasania bydła lub palenia w piecu. Z racji znacznie mniejszej szkodliwości spalin, innym obiecującym kierunkiem rozwoju biopaliw jest transport publiczny. Zbigniew Śledź, dyrektor ds. eksploatacyjnych MPK Kielce, które niedawno testowało autobusy napędzane bioetanolem, twierdzi, że w warunkach typowo miejskich paliwo sprawdza się bez zarzutu. Przedsiębiorstwo zamierza kupić nowe pojazdy i rozważa wybór pracujących na paliwie roślinnym. Problemem jest wyż-
39 szy koszt napędu oraz konieczność dwukrotnie częstszych przeglądów technicznych. Natomiast „zaplecze techniczne niczym się nie różni. Kupuje się tylko autobusy, nie trzeba nic innego modernizować” – mówi dyrektor. Od dawna pięć autobusów na bioetanol jeździ w Słupsku, gdzie zresztą są produkowane przez koncern Scania. Tadeusz Kozina, dyrektor techniczny MZK Słupsk, chwali pojazdy: „Silniki napędzane E95 spełniają normę EEV, znacznie ostrzejszą niż obowiązująca obecnie Euro 4, a nawet niż Euro 5, która zacznie obowiązywać w przyszłym roku”. Podkreśla, że wspomniana norma ma docelowo być obowiązkowa w UE. Na pojawiające się opinie, że przejście na roślinne paliwo pogarsza niektóre parametry eksploatacyjne, odpowiada: „Do sportowej jazdy bioetanol być może sprawdza się gorzej. Do stosowania w warunkach miejskich jest całkowicie odpowiedni”.
Kłody pod nogami
Niestety, sensowna produkcja i stosowanie biopaliw napotykają liczne przeszkody. Ciężkim kawałkiem chleba jest samodzielna produkcja paliwa rolniczego. Zgodę musi wyrazić Urząd Celny, a żeby ją uzyskać, trzeba przejść biurokratyczną procedurę, analogiczną do wymaganej od dużych firm. Mimo że chodzi o produkcję na własne potrzeby, od każdego litra rolnik musi odprowadzać 20 groszy akcyzy. – „Gdzie nie poszedłem do urzędu, nikt nic nie wiedział. Osiem miesięcy załatwiałem formalności” – mówi Krzysztof Boguszewski. Jednak podkreśla, że sytuacja już się poprawiła – „w trzy miesiące bym załatwił”. A p. Stanisław dodaje: „To nie rolnicy nie radzą sobie z ustawowymi wymaganiami, lecz urzędnicy. Przepisy są niewykonalne np. dla Urzędu Celnego, któremu brakuje ludzi”. Choć wraz z sąsiadami produkuje ilości dopuszczane przez ustawę, ich inicjatywa nie jest w pełni legalna. – „Zezwolenia nie możemy uzyskać, dlatego biopaliwa wytwarzamy sobie po cichu, bo co innego zrobić?”. Również przechodzenie transportu publicznego na „zielone” paliwo jest w obecnych warunkach raczej odległą perspektywą, jeśli nie zmieni się polityka państwa. Dyrektor Śledź mówi, że dostępność biopaliw na polskim rynku jest obecnie zbyt mała jak na potrzeby firm takich jak MPK Kielce, które posiada prawie 160 pojazdów. Z kolei Tadeusz Kozina podkreśla kwestię ceny. – „Biopaliwo sprowadzamy ze Szwecji. Ceny euro idą w dół, oleju napędowego – w górę, a my płacimy stałą cenę, dlatego koszty korzystania z obu paliw zbliżają się do siebie. Ale aby E 95 było opłacalne, ministerstwo musi obniżyć akcyzę” – mówi. Pocieszające jest, że trwają prace nad zmniejszeniem jej do 1 grosza za litr. Choć kolejne osoby tracą pracę, nierzadko w regionach podupadłych gospodarczo, nadal brak działań na rzecz produkcji biopaliw w likwidowanych cukrowniach. – „Niestety, przemysł cukrowniczy do dziś nic nie zrobił, choć o tej koncepcji gada się od trzech lat. Dlatego na własną rękę zaczęliśmy szukać rozwiązań” – mówi przedstawiciel Krajowego Związku Producentów Buraka Cukrowego. Rzecznik Prasowy Krajowej Spółki Cukrowej, Łukasz Wróblewski, zapewnia, że pomimo mało sprzyjających przepisów, koncepcja jest nadal brana pod uwagę.
– „Mogłyby tam powstać tzw. centra paliwowo-energetyczne. Inicjatorem tego projektu jest Polska Grupa Energetyczna, która przygotowuje m.in. studia wykonalności. Dopiero gdy będą znane wszystkie opracowania, będziemy rozmawiać o udziale KSC w tym przedsięwzięciu” – wyjaśnia. Polska gospodarka nie odnosi także odpowiednich korzyści z ustawowego wymogu dodawania biokomponentów do wszystkich sprzedawanych paliw (obecnie w Polsce w proporcji 3,45% wartości energetycznej, co oznacza, że w tym roku firmy paliwowe dodadzą do benzyny i oleju napędowego 600-700 tys. ton biopaliw). Choć już dziś, jak informuje prezes Związku Gorzelni Polskich, Ryszard Wojtasiewicz, nadprodukcja etanolu wynosi 5 mln litrów miesięcznie, a nasi producenci utrzymują niskie ceny (poniżej 2 zł/l), wielkie koncerny wolą wybrać droższe o 50 gr. produkty z Czech, Niemiec czy Łotwy. – „Jedną z przyczyn mogą być polskie przepisy wymagające dwukrotnego, a wkrótce nawet trzykrotnego znaczenia skażalnikami, gdy np. Orlen życzy sobie otrzymywać spirytus bez żadnych dodatków” – tłumaczy Wojtasiewicz. Zalew importowanych biopaliw lub surowców do ich produkcji oznacza, że ewentualni polscy dostawcy będą musieli się zgodzić na równie „rabunkowe” warunki, jak w przypadku krajów Trzeciego Świata (głównych producentów), albo nie będą w stanie konkurować z nimi cenowo. Zresztą już w ubiegłym roku okazało się, że unijne i krajowe dopłaty do rzepaku energetycznego, w wysokości 45 euro i 176 zł na hektar, nie pokrywają różnic w cenie skupu w porównaniu do rzepaku spożywczego.
Tylko bez cudów
Większość specjalistów podkreśla, że biopaliwa mogą stać się jedynie uzupełniającym produktem na rynku nośników energii – tylko tyle i aż tyle. Bez względu na zalety, nie da się ich traktować jako rozwiązania problemu bezpieczeństwa energetycznego czy zanieczyszczenia środowiska. Jednak ich rola może być na tyle zauważalna, a korzyści społeczne – tak wyraźne, że warto stymulować rozwój produkcji. – „Jeśli chodzi o biopaliwa ciekłe, ich udział w krajowym bilansie może być znaczący i bardzo szybko osiągnąć 10% – ocenia dr Struś. – Do tego dochodzą biopaliwa gazowe, które mogą być stosowane jako substytut gazu ziemnego. Proszę zwrócić uwagę, że w Polsce aż 1/3 samochodów osobowych o zapłonie iskrowym zasilana jest LPG”. Jego zdaniem, biopaliwa w połączeniu z geotermią lub produkcją paliw z węgla mogłyby wręcz uczynić Polskę samowystarczalną w zakresie paliw na potrzeby transportu. Prof. Wendeker uważa, że całość biologicznych metod produkcji energii może mieć znaczenie co najwyżej uzupełniające – „rdzeń potrzeb Polski i świata zaspokoić może raczej łączny rozwój geotermii, energetyki słonecznej i technologii czystego spalania węgla”. Jednak również on jest zdania, że gra jest warta świeczki: „Tego rodzaju paliwa mogłyby mieć 20-procentowy udział w ogólnym bilansie – dzięki temu możliwa byłaby większa równomierność rozwoju regionalnego”. Michał Sobczyk, Krzysztof Jasiński
40
TAK POWINNO BYĆ W KAŻDEJ FIRMIE
Konrad Malec Gdy słyszymy o restrukturyzacji przedsiębiorstwa, zwykle nasuwa nam się myśl o sprzedaży inwestorowi (najczęściej zagranicznemu), zwolnieniach pracowników i konflikcie załogi z kierownictwem. Jednak z firmą, którą niedawno odwiedziłem, było nieco inaczej. Fatalne warunki pracy i nieskuteczne próby porozumienia z zarządem – czego skutkiem był dramatyczny strajk – miały miejsce przed prywatyzacją. Natomiast po niej konflikty wygasły. Czyżby w firmie pojawił się cudowny inwestor? Owszem. Jego rolę spełniają obecnie... pracownicy tej firmy.
Jazda w kierunku dna
Zakład Komunikacji Miejskiej został w Kielcach utworzony w 1951 r. Początkowo uruchomiono cztery trasy, po których poruszało się pięć autobusów wypożyczanych z PKS. Pierwszych własnych autobusów doczekano się w 1954 r. „w spadku” po warszawiakach. Kolejne przekształcenia łączyły i rozdzielały przedsiębiorstwa transportowe z różnych miejscowości województwa. Ostatecznie, w 1981 r. kielecki przewoźnik przyjął nazwę Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego. Późniejsze zmiany wynikały z przemian ustrojowych. MPK przekształciło się z zakładu budżetowego w spółkę z o.o. Nie zmieniło to jednak w istotny sposób jego sytuacji. Duża zmiana nastąpiła wraz z próbami prywatyzacji. Podchody do sprzedaży komunalnego przewoźnika rozpoczęły się kilka lat temu, jednak dopiero w 2007 r. pojawiła się oferta, którą radni Kielc byli gotowi zaakceptować. Jednak to, co było atrakcyjne dla władz miasta, nie wróżyło dobrze załodze MPK. Wspomniany strajk w sierpniu 2007 r. trudno uznać za niespodziewany. Już od czerwca 2002 r. w spółce trwał spór zbiorowy. Jednak nawet gdy do-
szło do strajku ostrzegawczego, a następnie ciągłego, zarząd MPK nie potraktował pracowników jak partnerów do rozmów. W 2002 r. pracownicy doszli do wniosku, że wobec rosnących kosztów utrzymania należą im się podwyżki. Poprzedni wzrost płac miał miejsce dwa lata wcześniej, więc postulat był zasadny. Nie mógł jednak doczekać się realizacji. Jednocześnie wobec aktywnych działaczy związkowych i niepokornych pracowników miały miejsce szykany. – „Ten zakład jest dla mnie wszystkim. Rodzina mi się rozpadła, więc tu jest moje serce – te autobusy, koledzy... Ale atmosfera była już tak ciężka, że po 30 latach pracy zwolniłem się” – ze smutkiem wspomina „Nowy Stary” Maniek. – „Przezwisko wzięło się z tego, że wróciłem po 1,5 roku i pracuję na warunkach takich, jak nowi pracownicy” – wyjaśnia. Wiele było osób, które nie wytrzymały. Na kiepską sytuację finansową spółki, czym uzasadniano niskie wynagrodzenia, wpływały umowy podpisywane przez ówczesne władze MPK z Zarządem Transportu Miejskiego. Ceny za wozokilometry były niższe nawet o 20 groszy niż np. w Radomiu. Do tego nie wliczano tras dojazdowych (pół miliona km rocznie!), co jest powszechnie przyjętą praktyką. – „Naszym zdaniem to była celowa robota, by obniżyć cenę przedsiębiorstwa” – mówi Bogdan Latosiński, przewodniczący zakładowej „Solidarności”. Gdy przyszedł rok 2004, zarząd spółki podpisał umowę, zgodnie z którą należało wycofać z eksploatacji najstarsze autobusy. Wówczas pracownicy, pomimo trwającego sporu dotyczącego podwyżek, zgodzili się na zmniejszenie pensji o 10%, aby możliwy był zakup brakujących pojazdów. Wybór padł na dziesięcioletnie MAN-y. Kielczanom jednak niedługo dane było cieszyć się tymi pojazdami. Kolejna umowa z ZTM-em uniemożliwiła użytkowanie dwudrzwiowych autobusów. – „To dla nas zupełnie niezrozumiałe, wszędzie w Polsce mogą jeździć dwudrzwiowe autobusy, tylko w Kielcach nie. To było straszne upokorzenie – 3,5 mln zł z naszych kieszeni poszło w błoto, a bardzo fajne, sprawne autobusy stały »w krzakach«. A mogliśmy nimi zastąpić stare Ikarusy” – nie kryje rozgoryczenia przewodniczący „Solidarności”.
41 Ówczesny zarząd nawet nie próbował negocjować w tej sprawie, twierdząc, że nie ma ku temu uprawnień. Mało tego: gdy już było wiadomo, że dwudrzwiowych autobusów nie można używać w Kielcach, ciągle nabywano takie pojazdy! – „To tylko jeden z przykładów działania na szkodę spółki” – mówi pan Bogdan. Wzburzony jest także obecny prezes MPK, Marek Wołoch: „Nie pojmuję, jak można było prowadzić firmę w taki sposób”. I przyznaje rację pracownikom, którzy zastrajkowali. Wprawdzie dodaje, że żądania płacowe załogi były za duże w realiach firmy, ale poprzedni zarząd wykazał się totalnym brakiem woli, by wytłumaczyć pracownikom sytuację finansową zakładu lub podjąć jakiekolwiek mediacje. Wynikiem rozmów prowadzonych przez nowe władze spółki było podniesienie uposażeń o 30% żądanej kwoty. Zanim doszło do zmian, w grudniu 2006 r. wyczerpała się cierpliwość pracowników. Zorganizowali strajk ostrzegawczy. Nie chcąc, by sytuacja uderzyła w pasażerów, kierowcy ograniczyli się do oflagowania autobusów, a od pracy powstrzymali się wyłącznie pracownicy warsztatów i administracji. – „Jedynym efektem strajku był śmiech zarządu. Mówili nam w oczy, że nie blokując ruchu, nie robimy na nich wrażenia. O przepraszam, jeden skutek był: w mieście pozbawionym komunikacji nocnej, odebrano pracownikom służbowy autobus, którym dojeżdżali pierwsi kierowcy i wracali ostatni” – mówi p. Latosiński.
właścicielem firmy, nie posiada uprawnień do prowadzenia rozmów. W tej sytuacji strajk w podobnej formie powtórzono w lipcu, jednak i tym razem efektem były jedynie szyderstwa z naiwności związkowców.
Mały stan wojenny
Pasmo upokorzeń i brak perspektyw zmian na lepsze, doprowadziły pracowników do ostateczności. – „Musieliśmy podjąć trudną decyzję o strajku – mówi Latosiński. Rozpoczął się 14 sierpnia 2007 roku. Pierwsza reakcja zarządu miała miejsce po dwóch dniach. – Przedstawiciele władz podstępem weszli do dyspozytorni, wykradli kluczyki od autobusów i dowody rejestracyjne. Jest to niezgodne z regulaminem firmy i przepisami BHP, które jednoznacznie mówią, że obie te rzeczy muszą być zdeponowane w dyspozytorni. Od tej pory nawet gdybyśmy chcieli, nie mogliśmy wyjechać na trasę”.
Na coraz trudniejszą sytuację nałożyła się zapowiedź prywatyzacji. Pracownicy dowiedzieli się, że MPK ma zostać przejęte przez Veolia Transport, polską filię pochodzącego z Francji globalnego koncernu, który wcześniej wykupił m.in. część PKS-ów w różnych miastach Polski. Przed pracownikami rozpostarła się wizja pracy u francuskiego potentata, której warunki, jak można było przypuszczać na podstawie informacji z firm nabytych przez Veolię, wcale nie byłyby lepsze niż dotychczasowe. Tym bardziej, że dotychczasowy właściciel chciał sprzedać zakład bez zagwarantowania pakietu socjalnego. W tej sytuacji doszło do kolejnego strajku ostrzegawczego, podczas którego pracownicy domagali się podwyżek i gwarancji socjalnych. – „Strajk przeprowadziliśmy po północy, gdyż obiecaliśmy mieszkańcom, że w nich nie uderzy” – relacjonuje Latosiński. Kierowcy wracający z trasy, zamiast jechać do domu i odpocząć, pozostali jeszcze cztery godziny w firmie i... strajkowali. Efektem protestu było złożenie przeciw organizatorom pozwu do sądu, gdyż w oczach władz spółki był on nielegalny. – „Zgodnie z prawem, drugi strajk powinien być już ciągły, my jednak wciąż chcieliśmy dać zarządowi szansę oraz nie podkopywać firmy, która miała kiepskie wyniki ekonomiczne. No i daliśmy przecież słowo mieszkańcom” – tłumaczy szef zakładowej „eski”. Na postulaty związkowców zarząd odpowiadał, że firma jest w trakcie prywatyzacji i o podwyżkach czy pakietach socjalnych załoga powinna rozmawiać z Veolią. Ta natomiast twierdziła, że ponieważ formalnie nie jest jeszcze
b KONRAD MALEC
Widmo na horyzoncie
Krzysztof Chrabąszcz, ówczesny prezes MPK, zaczął cyniczną grę, nagłaśniając „nieodpowiedzialność związkowców” i próbując napuścić mieszkańców na strajkujących. Propaganda zarządu niewiele dała, czego dowodem było niemal 20 tys. podpisów kielczan pod petycją z poparciem dla strajkujących. – „Wówczas zarząd, zamiast usiąść do rozmów, podjął kolejne kroki przeciw swojej firmie, organizując po siedmiu dniach strajku komunikację zastępczą. Pojazdy, które sprowadził, nie spełniały żadnych warunków, którym podlegają autobusy komunikacji miejskiej” – relacjonuje szef zakładowej „Solidarności”. Po dziesięciu dniach, w czasie których nikt z nimi nie rozmawiał, pracownicy złożyli petycję do prezydenta Kielc z prośbą o interwencję – „Doszło do krótkiego spotkania, które nic nie przyniosło” – wspomina Latosiński. Była natomiast reakcja zarządu – dyscyplinarnie zwolnił członków komisji zakładowej „Solidarności”. Pozostali oni jednak w zajezdni.
42
b KONRAD MALEC
Kolejny ruch miał miejsce ze strony władz miasta, które w nocy z 28 na 29 sierpnia przeprowadziły akcję pacyfikacyjną w zajezdni na Pakoszu. – „Jestem za młody by pamiętać stan wojenny, ale tak to musiało wyglądać. Wybili młotami drzwi, wpadli do środka z pałami i tarczami, po czym wywlekli nas i wyrzucili poza zajezdnię” – wspomina Michał. – „Z kolegami byliśmy w prywatnym samochodzie – noc była chłodna, więc się tam dogrzewaliśmy. Ochrona rozbiła szyby i nas stamtąd wyciągnęła” – relacjonuje Wojtek. Wszyscy moi rozmówcy podkreślają niezwykłą brutalność, z jaką została przeprowadzona akcja. Rok po tych zdarzeniach wielu uczestników strajku jest na rentach. – „Kilkadziesiąt osób po jakimś czasie, gdy odreagowali, dostało zawału lub wylewu” – mówi związkowy lider. Wszyscy byli pewni, że akcję przeprowadziła policja. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że była to Agencja Ochrony „Vis” z Sosnowca, która użyła jednostki SUFO (specjalistyczna uzbrojona formacja ochronna), mającej szczególne uprawnienia do stosowania środków przymusu bezpośredniego. Niedługo po pierwszej pacyfikacji, również druga zajezdnia została otoczona przez ochronę, która prezentowała się bardzo bojowo. – „Wiedzieliśmy już, co się stało w zajezdni na Pakoszu. W pierwszej chwili chcieliśmy tam natychmiast ruszać, by ją odbić, ale po chwili zorientowaliśmy się, że wówczas oddamy Jagiellońską” – wspomina Darek. Całą noc ochrona nie chciała nikogo wpuścić na teren okupowanej zajezdni. Policja stała bezradna, nie wiedziała, co robić. Dopiero po dwóch godzinach ochrona zgodziła się wpuścić przewodniczącego „Solidarności” w towarzystwie policji, by ocenił rozmiar szkód, przy czym nie wolno mu było wysiąść z radiowozu. – „Przerażający był rozmiar szkód: powybijane szyby w autobusach, prywatnych samochodach i w budynkach” – mówi Latosiński.
– „O 8. rano podjęliśmy decyzję, że odbijamy naszą zajezdnię” – mówi Wiesiek. – „To był dla nas punkt honoru” – dorzuca Darek. – „Weszliśmy w szpalerach z trzech stron, by ochroniarze mieli którędy wyjść” – wspomina Marek. – „Kiedy ochroniarze to zobaczyli, większość wzięła nogi za pas – cieszy się Zdzisław. – Kilku bardziej krewkich próbowało wszczynać bójki, ale doszło tylko do drobnych przepychanek”. Po rejteradzie ochrony wszędzie leżały porzucone młoty, pałki, hełmy, ochraniacze. Elementy umundurowania i uzbrojenia wiszą obecnie w gablotach poświęconych strajkowi. Pośród nich znajduje się telefon komórkowy. – „Jeden z ochroniarzy go zgubił, po czym oskarżył nas o kradzież, co zostało podchwycone przez lokalne media. Właściciel może się po niego w każdej chwili zgłosić, telefon na niego czeka” – wyjaśnia z szerokim uśmiechem przewodniczący Latosiński. Ale zaraz poważnieje: „Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego w przeddzień kolejnej rocznicy Sierpnia zostaliśmy potraktowani w ten sposób”.
Solidarność Przetrwać te ciężkie chwile pomagała silna solidarność pracowników. Niektórzy mieli już podpisane kontrakty na Wyspach Brytyjskich, a mimo to postanowili nie opuszczać kolegów. – „Przychodziłem w czasie strajku jako »cywil« i siedziałem tu razem z kolegami” – opowiada „Nowy Stary” Maniek. W strajku zorganizowanym przez „Solidarność” wzięli udział właściwie wszyscy pracownicy, także niezrzeszeni oraz członkowie OPZZ i Forum Związków Zawodowych. Do wyjątków należeli... szefowie tych dwóch związków. Po zakończeniu strajku żaden z nich nie przepracował ani jednego dnia, a dziś obaj są na rentach. Rozpadły się również struktury „ich” związków. Obecnie niemal wszyscy pracownicy należą do „Solidarności”.
43 Ważne było też poparcie Zarządu Regionu tego związku. W tym samym czasie odbywał się krajowy zjazd „Solidarności”, którego delegaci również wyrazili poparcie dla protestu i dążeń załogi. Co ważne, struktury „Solidarności” z 20 największych zakładów w woj. kieleckim, solidaryzując się z pracownikami MPK, powołały Regionalny Komitet Protestacyjny. Zasiedli w nim przedstawiciele bardzo różnych branż, m.in. nauczyciele. Związkowcy przypomnieli prezydentowi Kielc jego przedwyborcze obietnice, zgodnie z którymi miał nie prywatyzować MPK bez wynegocjowania pakietu socjalnego dla pracowników. Dopiero po dramatycznych wydarzeniach władze miasta i spółki usiadły do rozmów. O udział w nich zostali poproszeni biskupi kieleccy, których obecność studziła emocje. – „Cieszyłem się zaufaniem obu stron. Pracownicy pamiętali mnie z czasów pierwszej »Solidarności«, a także z lat 1991-93, gdy pełniłem opiekę duszpasterską w związku, głosząc naukę społeczną Kościoła. Zaś z samorządowcami miałem okazję się poznać przy okazji różnych obchodów ważnych dla regionu. To, co najbardziej mi zapadło w pamięć, to fakt, że udało się wspólnie usiąść i porozmawiać bez wrogości, a po wszystkim – wzajemne, szczere przeprosiny obu stron w zajezdni MPK” – wspomina biskup Marian Florczyk. Efektem negocjacji były decyzje o przywróceniu do pracy osób zwolnionych dyscyplinarnie, odwołaniu skompromitowanego zarządu MPK, a także o podwyżkach – pierwszych od 6 lat. Ale najważniejszy był inny efekt rozmów: zdecydowano o sprzedaży MPK nie Veolii, lecz... pracownikom firmy. Po podpisaniu porozumień prezydent miasta zadeklarował pomoc nowej spółce. – „Bardzo na to liczymy. Mamy nadzieję, że ze wsparciem prezydenta uda nam się ulepszyć komunikację, by mieszkańcy Kielc byli z niej naprawdę zadowoleni” – mówi Latosiński. – „Życzę powodzenia w funkcjonowaniu spółki pracowniczej i MPK, gdyż leży to w interesie mieszkańców Kielc. Pomoc dotyczyć może współudziału w zakupie taboru, w sprawach nieruchomości, polityki kursowej” – deklaruje prezydent Kielc, Wojciech Lubawski.
Razem na własnym! W stawianiu spółki na nogi bardzo pomaga energia, która wyzwoliła się w chwili próby. Było ją widać zwłaszcza przy wykupie przedsiębiorstwa przez pracowników. Udziały zakupiło 458 osób na 630 zatrudnionych. Wśród tych, którzy nie zdecydowali się na kupno, prawie setkę stanowiły osoby, które miały już inne plany zawodowe i czekały tylko do końca strajku, by nie opuścić kolegów w biedzie. Pozostali to głównie osoby tuż przed emeryturą. Pracownicy nie zdecydowali się na leasing udziałów, który jest najpopularniejszą formą prywatyzacji pracowniczej. Postanowili zadziałać jak inwestor zewnętrzny i powołali spółkę Kieleckie Autobusy S.A., która jest w trakcie wykupu udziałów MPK Kielce. Zgodnie z umową, miasto ma sprzedać Kieleckim Autobusom 55% udziałów, za łączną kwotę niemal 5,5 mln zł. Pracownicy uzbierali pierwszy milion, a o pozostałe pieniądze zwrócili się do
banków. W przeddzień mojej wrześniowej wizyty w Kielcach, podpisali umowę przedwstępną na 4,8 mln zł, co pozwoli na sfinansowanie zobowiązań wobec miasta, zaś 6 października podpisano umowę właściwą, zgodnie z którą bank przelał pieniądze na konto Urzędu Miasta. Z tą chwilą 55% udziałów MPK stało się własnością Kieleckich Autobusów, zaś kolejne 15% trafiło bezpośrednio w ręce załogi. Ponieważ Kieleckie Autobusy są zarejestrowane jako osobna spółka, funkcjonują dwie rady nadzorcze i dwa zarządy. Po formalnym przejęciu pakietu kontrolnego nad kieleckim przewoźnikiem, rada nadzorcza KA powoła nowe władze dla MPK, w której czterech członków wskażą Kieleckie Autobusy, zaś jednego – prezydent miasta. Jednocześnie, dział techniczny MPK przejdzie do spółki pracowniczej; miejski przewoźnik zajmie się tylko transportem. Obawiano się, że z czasem władzę nad firmą przejmie grupa osób, które mają więcej gotówki, a Kieleckie Autobusy nie będą się zasadniczo różniły np. od firm należących do Veolii. W Opocznie i Chełmie zarząd i kierownicy sprywatyzowanych PKS-ów odkupili akcje od pracowników i dziś tamtejsi kierowcy pracują w zwykłych spółkach, z którymi niespecjalnie się identyfikują. Z tego powodu w Kielcach podjęto decyzję, że jedna osoba nie może zakupić więcej niż 10 akcji. Większość pracowników (ok. 70%) kupiła 3-5 udziałów, tylko nieliczni zdecydowali się na jeden, kilkunastu zakupiło powyżej pięciu. Koszt zakupu jednego udziału w KA S.A. wynosił 500 zł. – „Za 5 akcji trzeba było zapłacić 2,5 tys. zł. A to już jakiś pieniądz, który ludziom szkoda stracić, toteż mają dodatkową motywację, by dbać o firmę” – cieszy się pan Bogdan. Pracownicy podkreślają, że wiele instytucji rzuca im kłody pod nogi. Skarżą się np. na banki, które najpierw same przyszły i zaproponowały kredyt, a później wydłużały procedurę podpisania umowy i przekazania pieniędzy. Dziwnym trafem, zmiany, które zapadły na Walnym Zjeździe Akcjonariuszy i które zostały w tym samym miesiącu zgłoszone w Krajowym Rejestrze Sądowym, nadal nie zostały do niego wpisane, a bez tego trudno podpisać umowę czy załatwić inne formalności. Telefonicznie uzyskałem w KRS informację, że jest w nim złożonych bardzo wiele podań i dlatego tak długo to trwa. Gdy spytałem, dlaczego inni przedsiębiorcy otrzymują wpisy już po 2-3 tygodniach, w słuchawce zapadła cisza, po czym otrzymałem odpowiedź, że dwóch konkretnych sędziów, zajmujących się tą sprawą, ma bardzo wiele pracy...
Dialog czyni cuda
Prezes Wołoch mówi, że rok temu zastał firmę w fatalnej kondycji. – „Miałem świadomość, że nie będzie łatwo. Świeżo wygasły strajk płacowy, kłopoty z prywatyzacją, a do tego gigantyczna nieufność wobec kierownictwa firmy, która została po poprzednim zarządzie”. Rozpoczął od spotkań z pracownikami. Co miesiąc ważniejsze posunięcia konsultowane są z zakładową „Solidarnością”. Raz na kwartał prezes usiłuje spotkać się
44 z całą załogą, choć nie jest to łatwe, gdyż MPK pracuje niemal bez przerwy. Aby każdy pracownik miał szansę wysłuchać raportu o stanie przedsiębiorstwa i jego planach na przyszłość, organizowanych jest sześć spotkań. Gdy ktoś chce porozmawiać z prezesem na osobności lub z jakiegoś powodu nie chce czekać do kolejnego kwartalnego spotkania, w każdy wtorek drzwi gabinetu Marka Wołocha są otwarte. Można poprosić o jakąś szczególną pożyczkę w sytuacji losowej lub zapytać o konkretne plany inwestycyjne. – „Wiele problemów za czasów moich poprzedników brało się z braku dialogu między zarządem a załogą” – twierdzi prezes. Słucham tego wszystkiego z lekkim niedowierzaniem – wiadomo, każda liszka swój ogonek chwali. W prywatnych rozmowach pracownicy potwierdzają jednak słowa prezesa. – „Gdyby on tu był od sześciu lat, to wszystko wyglądałoby inaczej” – z przekonaniem mówi Michał, młody kierowca. Widać już pozytywne skutki dialogu. – „Na początku pracownicy, pomimo że byli już właścicielami, pytali głównie o podwyżki i niewiele ich interesowały sprawy firmy. Teraz te zebrania wyglądają zupełnie inaczej. Pracownicy dociekają szczegółów na temat sytuacji przedsiębiorstwa, zadają pytania o plany na przyszłość i co najbardziej mnie cieszy – sami wychodzą z inicjatywami, by coś poprawić lub w coś zainwestować” – mówi prezes. Pytam go, jak się czuje w roli zatrudnionego przez własnych pracowników. – „Rola prezesa jest zawsze taka sama, musi być po prostu dobrym menedżerem. Tu sytuacja jest o tyle specyficzna, że cele wyznacza załoga. Na szczęście identyfikuje się ona z firmą i jest zgodna co do wizji przyszłości. To daje duży komfort pracy” – nie ukrywa zadowolenia. Dialog prowadzony przez zarząd spotyka się również z uznaniem właścicieli firmy, czyli pracowników. – „Teraz wiemy, na czym stoimy, ile pieniędzy wpływa do kasy. To pozwala ocenić na przykład, ile możemy wziąć na pożyczki, a za ile kupić nowe autobusy” – zauważa Michał. Darek natomiast cieszy się spokojem. – „Wcześniej to była straszna nerwówka. Kiedy prezes pojawiał się na horyzoncie, było wiadomo, że coś wisi w powietrzu. Teraz nie ma problemu: przychodzi prezes, pogada, dowie się co i jak, przy okazji my się czegoś dowiemy... Jest kultura” – mówi. – „W takich warunkach to można pracować. Nawet jeśli nie mamy super zarobków, to przynajmniej atmosfera jest bezstresowa” – dorzuca Zdzisław. Nowy zarząd prowadzi politykę dwuzawodowości. – „Chodzi o to, by np. mechanicy robili kursy prawa jazdy na autobusy i w razie potrzeby siadali za kierownicą – wyjaśnia prezes. Podkreśla, że to szczególnie ważne, bo ostatnio bardzo brakuje kierowców. – Oczywiście nikogo nie będziemy zmuszać, ale to też możliwości dodatkowego zarobkowania”. Finansowane przez zakład kursy spotykają się z życzliwością załogi – „Nigdy nie wiadomo, co się jeszcze człowiekowi przyda w życiu” – mówi Michał, który szkoli się w obsłudze urządzeń w pojazdach pogotowia drogowego dla autobusów. Ważnym elementem, dającym pracownikom poczucie bezpieczeństwa, jest dziesięcioletni kontrakt z ZTM, przyznający MPK wyłączność na obsługę linii komunal-
nych. Kontrakt miał jednak pewne wady: w momencie podpisywania nie przewidziano, że w krótkim okresie ceny paliwa wzrosną o kilkadziesiąt procent. W pewnym momencie dochodowość przewozów niebezpiecznie zbliżyła się do granicy opłacalności. Aby na przyszłość zapobiec takim sytuacjom, umowa jest renegocjowana. Przewoźnik chce, by cena wozokilometra była uzależniona od poziomu płac, wysokości inflacji i kosztów paliwa. Wśród planów na najbliższy czas znajduje się zakup nowych autobusów, ale także zwiększenie przychodów z warsztatu i sprzedaży paliwa, a ponadto otworzenie automyjni zdolnej do obsługi autobusów. Ważne jest też wprowadzenie nowego systemu zarządzania taborem. Wiele działań będzie determinowała spłata kredytu. – „Najbliższe podwyżki wyniosą tylko 12%, zmniejszymy także fundusz socjalny o 20%, by poprawić kondycję firmy” – mówi prezes Wołoch. Planowane posunięcia uzyskały jednak akceptację pracowników.
Komunalne, prywatne czy obywatelskie?
Często zarzucano działaczom związkowym, a nawet ogółowi pracowników kieleckiego przewoźnika, że na walce o powstanie spółki pracowniczej chcieli się po prostu dorobić, uwłaszczyć na majątku miasta. – „To kompletny nonsens – oburza się Bogdan Latosiński. – My w ogóle byliśmy przeciwko prywatyzacji. Uważamy, że tak strategiczna spółka powinna pozostać w rękach miasta, które reprezentując kielczan powinno dobrze nią zarządzać. To bardzo ważne, gdyż nie wszyscy posiadają samochód, a z usług MPK choćby okazjonalnie korzysta niemal każdy. Ponadto, dzięki odpowiedniej polityce względem transportu publicznego, można zminimalizować korki w mieście, z korzyścią dla mieszkańców i środowiska”. Wprawdzie większość pracowników została udziałowcami spółki, jednak duża rotacja zatrudnienia sprawia, że w ciągu roku przybyła w MPK setka nowych osób. – „Naszym celem jest umożliwienie im zakupu akcji przedsiębiorstwa, aby współwłasność była powszechna” – deklaruje Latosiński. Niemal wszyscy kierowcy, mechanicy i pracownicy administracji, z którymi rozmawiałem, są udziałowcami. Jednym z dwóch rozmówców, którzy nie posiadali akcji, był „Nowy Stary” Maniek. – „Akurat gdy były sprzedawane, jeszcze nie byłem zatrudniony, ale jak tylko ruszy nowa sprzedaż udziałów – kupuję!” – zapewnia. Liderowi zakładowej „Solidarności” chodzi natomiast po głowie znacznie większe upowszechnienie własności kieleckiego MPK. – „Skoro autobusy służą wszystkim mieszkańcom miasta, to do nich powinno należeć przedsiębiorstwo. Naszym marzeniem jest, by spółka stała się własnością wszystkich kielczan, ale jeszcze nie wiemy, jak to przeprowadzić. Są pomysły, by wyemitować obligacje na budowę lotniska w Kielcach – byłoby ono wtedy wspólnym wysiłkiem i własnością wszystkich mieszkańców. Skoro można tak zrobić z lotniskiem, z którego będzie korzystało może z 10% mieszkańców, to może i z MPK tak się da?”. Konrad Malec
45
Zanon to fabryka ceramiczna w prowincji Neuquen na obszarze argentyńskiej Patagonii. Zbudowana została w latach 80., za czasów dyktatury wojskowej, przez włoskiego przedsiębiorcę Luigiego Zanona. Uzyskał on na ten cel duże pożyczki publiczne, których nigdy nie spłacił. Będąc kolegą prezydenta Carlosa Menema, w latach 90. Zanon otrzymał dodatkowe pożyczki, co doprowadziło do poważnego zadłużenia fabryki. Działający w niej związek zawodowy był kontrolowany przez ludzi właściciela, dlatego nie reagował; przymykał też oko na liczne przypadki łamania praw robotników i złe warunki pracy. Około 2000 r. władzę w związku przejęli robotnicy popierani przez większość, którzy domagali się respektowania prawa i wglądu w sytuację finansową fabryki. Ze względu na zaległości w wypłacaniu wynagrodzeń, w 2001 r. ogłosili strajk. Właściciel zareagował lokautem (zamknięciem fabryki). Wydarzenie to miało miejsce w kontekście słynnego krachu finansowego w Argentynie. W całym kraju powstało wówczas wiele alternatywnych inicjatyw ekonomicznych (m.in. systemy pieniądza lokalnego), a robotnicy decydowali się na przejmowanie fabryk, masowo porzucanych przez prywatnych właścicieli. Również robotnicy Zanona postanowili, że będą samodzielnie kontynuować produkcję. Swój „nowy” zakład nazwali „Fabryką bez szefów”. Efekty ich zarządu okazały się godne podziwu: zwielokrotniono wolumen produkcji, a zatrudnienie wzrosło z 200 do 460 osób. Luigi Zanon początkowo nie przeszkadzał w rozwoju fabryki, lecz w obliczu jej sukcesu zapragnął odzyskać nad nią kontrolę. „Fabryka bez szefów” pozostaje największym zakładem w swej społeczności. Nie tylko daje miejsca pracy, ale aktywnie angażuje się w lokalne kampanie społeczne, wspiera tworzenie infrastruktury edukacyjnej i zdrowotnej w biednych dzielnicach. Rosa, jedna z pracownic fabryki, odwiedziła we wrześniu Polskę w ramach kampanii zabiegania o międzynarodowe poparcie dla legalizacji obecnego statusu fabryki. Uczestniczyłem w publicznym spotkaniu z Rosą w Warszawie i udało mi się z nią porozmawiać. W wywiadzie wykorzystałem również niektóre odpowiedzi na pytania, które padły wówczas z sali.
Piotr Bielski
bna ORIANOMADA
FABRYKA BEZ SZEFÓW
Jak w praktyce wygląda proces podejmowania decyzji w „fabryce bez szefów”? Rosa: Ponieważ załoga jest liczna, wyznaczono 32 koordynatorów oddziałów, którzy spotykają się dwa razy w tygodniu; oprócz nich mamy trzech koordynatorów całej fabryki. Natomiast jeden dzień w miesiącu przeznaczamy na zgromadzenie ogólne, na którym dyskutujemy nad decyzjami strategicznymi (jak np. nasza polityka wobec rządu) oraz głównymi problemami fabryki. Na takim zgromadzeniu każdy głos jest równy, a rozstrzyga decyzja większości, przy czym prawo głosu mają także nowoprzyjęci. Tego dnia fabryka nie pracuje, wszyscy dyskutują. No, prawie wszyscy – bo dział sprzedaży i obsługa pieców muszą pracować także tego dnia. Czy stosujecie rotację stanowisk pracy? I co z koordynatorami – czy oni również „brudzą rękawy” przy produkcji? R.: Każdy koordynator pracuje w fabryce, zajmując się produkcją lub sprzedażą. Zaś jeśli chodzi o rotację, to koledzy, którzy pracują przy piecach lub przy elektryce, są specjalistami wysokiej klasy i nie możemy dopuścić do ich zadań osób bez doświadczenia. Jednak poza wspomnianymi stanowiskami, promujemy rotację. Chcemy bowiem, by ludzie próbowali różnego rodzaju pracy.
46 A co z robotnikami, którzy się nie sprawdzają? Wytworzyliście jakieś wewnętrzne mechanizmy kontroli i dyscypliny? R.: Do pracy przyjęliśmy sporo osób bezrobotnych. Dla wielu z nich praca w naszej fabryce stanowi pierwsze w życiu zatrudnienie, stąd radzą sobie różnie. Dlatego w trakcie tych 6 lat zdarzyło się kilka pożegnań. Raz zwolniliśmy młodego lidera organizacji bezrobotnych, bo miał wiele nieusprawiedliwionych nieobecności. Niestety, kilku kolegów kradło własność fabryki i zostali za to zwolnieni. Nie jesteśmy szefami, ale nie pozwalamy na rabowanie owoców wspólnego wysiłku. Co istotne, decyzji o zwolnieniach nie podejmują koordynatorzy – każdą musi zatwierdzić zgromadzenie ogólne, na którym pracownik ma prawo bronić się przed zarzutami.
sposób. Dwa lata temu zainwestowaliśmy niemal milion dolarów w renowację zakładu i stworzenie nowych stanowisk pracy. Te pieniądze pochodziły w całości ze sprzedaży naszych produktów! Obecnie jesteśmy w stanie przeznaczać 1/5 zysków z produkcji na tworzenie w naszej prowincji jadłodajni i lecznic dla ubogich, wyposażanie szkół w ubogich dzielnicach itp. Zbudowaliśmy klinikę i udało nam się wymóc na lokalnym rządzie, by wyposażył ją i zatrudnił lekarzy – tak, aby funkcjonowała jako przychodnia publiczna. Staramy się również promować wszystkie te pozytywne efekty wprowadzenia zarządu pracowniczego. Wykupiliśmy stały spot w telewizji, mamy także programy w dwóch lokalnych rozgłośniach radiowych. Czy po przejęciu fabryki zmieniliście nazwę i logo?
Czy sprawozdania finansowe są udostępniane wszystkim robotnikom? R.: Bilans roczny prezentowany jest na zgromadzeniu ogólnym, a w wewnętrznym biuletynie fabryki stale informujemy o wynikach finansowych. Mamy komisję rewizyjną, która sprawdza pracę naszych księgowych. Robotnicy chcą jednak otrzymywać informacje o wynikach fabryki jeszcze częściej, najlepiej co dwa tygodnie. Czy wszyscy zatrudnieni otrzymują wynagrodzenie w identycznej wysokości? R.: Na początku w naszej fabryce w ogóle nie było stałych pensji – to, co zarobiliśmy ze sprzedaży, równo rozdzielaliśmy wśród członków załogi. Ale już w 2003 r. mieliśmy na tyle dobre wyniki sprzedaży, że wprowadziliśmy stałą, równą pensję w wysokości 800 pesos. Dwa lata temu uznaliśmy, że należy specjalnie wynagrodzić kolegów, którzy mają długi staż lub pracują w warunkach niebezpiecznych dla zdrowia, dlatego wprowadziliśmy specjalne dodatki. Za czasów rządów Zanona istniały takie dodatki i uznaliśmy, że akurat to rozwiązanie było sensowne i warto je przywrócić. Ciekawi mnie udział kobiet w życiu Waszej fabryki. R.: W momencie jej przejęcia, wśród pracowników było 7 kobiet, dziś jest nas czterdzieści. Wśród 32 koordynatorów oddziałów są trzy kobiety. Ciągle zdarzają się jednak przypadki, że koledzy-koordynatorzy nie słuchają naszych pomysłów, bo nie traktują ich poważnie. W fabryce zdominowanej przez mężczyzn musimy zarówno przyjacielsko z nimi dyskutować, jak i dobrze się zorganizować, by upominać się o swoje prawa. Współcześnie w Argentynie istnieje trend do tworzenia zgromadzeń kobiet i my również się zorganizowałyśmy, by wystąpić na forum kobiet w Buenos Aires. Jakie są efekty kilku lat zarządu pracowniczego? R.: Dzięki kontroli pracowniczej udało się stworzyć 260 nowych miejsc pracy, a także zwiększyć produkcję, z 20 do 400 tys. m2 płytek ceramicznych miesięcznie, w związku z czym również dochody fabryki wzrosły w niezwykły
R.: Logo pozostało to samo – jest rozpoznawalne, dlatego jest przydatne. Ale wprowadziliśmy też drugą nazwę, „Fabryka bez szefów”, w skrócie – Fasinpat. Jak się wywłaszcza, trzeba wywłaszczyć do końca. Jak pozyskujecie klientów? R.: Mamy dział sprzedaży i stronę internetową, za pomocą której reklamujemy nasze produkty. Mamy również kolegów-przedstawicieli handlowych, którzy jeżdżą po różnych częściach Argentyny, oferując nasze produkty. Po przejęciu fabryki przez robotników, naszymi głównymi klientami byli ludzie z najbliższego otoczenia, którzy przychodzili do zakładu i chcieli kupować. Z czasem stopniowo powiększaliśmy sieć sprzedaży. Zanon za rządów poprzedniego właściciela eksportował swoje wyroby do kilkunastu krajów świata, my sprzedajemy tylko na rynku wewnętrznym oraz w Chile – za pośrednictwem organizacji, które pomogły nam wejść na tamtejszy rynek. Czy Zanon utrzymuje kontakty z innymi zakładami przejętymi przez robotników? Próbowaliście wspólnie stworzyć jakąś sieć współpracy? R.: Tak, powstało forum „odzyskanych” fabryk. Są jednak między nami istotne różnice, bo większość robotniczych przedsiębiorstw nie popiera naszego postulatu wywłaszczenia dawnych właścicieli bez odszkodowania. Uczestniczyliśmy także w forum w Wenezueli, bierzemy aktywny udział w międzynarodowych gremiach pracowniczych w Ameryce Łacińskiej. Jak dajecie sobie radę w obliczu ostrej konkurencji ze strony „zwykłych” firm? R.: Funkcjonujemy w ramach ekonomii kapitalistycznej, dlatego bardzo dbamy o to, by nasze produkty charakteryzowały się zarówno niską ceną, jak i wysoką jakością. Od pewnego czasu musimy stawiać czoła firmom ceramicznym z Chin, przez co zmniejszyły się trochę nasze zyski. Ale nie zniechęcamy się! Jaki jest Wasz aktualny status prawny?
47 R.: Mamy podwójne struktury. Zgodnie z prawem, jesteśmy spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, dzięki czemu bez problemu możemy sprzedawać nasze produkty. Ale mamy też strukturę wewnętrzną, która jest w pełni spółdzielcza. Przez trzy ostatnie lata funkcjonowaliśmy jako spółdzielnia tymczasowa, jednak w październiku nasze uprawnienia wygasają – wtedy to fabryka zostanie wystawiona na sprzedaż. Jest też decyzja regionalnej administracji, by zamknąć nasz zakład, bo jego wierzyciele (m.in. Bank Światowy i Credit Suisse) domagają się zwrotu długów. Tymczasem fabryka pod kontrolą robotniczą nie dorobiła się długów – całość zadłużenia to spuścizna po dawnym właścicielu. Ponadto, prowincja Neuquen ma prawa, na zasadzie hipoteki, do 95% maszyn. A jakie prawa do Waszego przedsiębiorstwa ma poprzedni, włoski właściciel? R.: Luigi Zanon utracił prawa do fabryki, ale nie stracili ich jego wierzyciele – mają prawo do hipoteki. Luigi Zanon nie chce jednak dopuścić do tego, by nasza spółdzielnia przetrwała. Ma wpływy we włoskiej korporacji Samic, działającej w tym samym sektorze i dąży do tego, żeby ona przejęła nasz zakład. My, robotnicy, również moglibyśmy wystąpić w przetargu, ale nie chcemy kupować fabryki, bo nie zgadzamy się na przejmowanie długów pana Zanona. Nie jesteśmy zainteresowani również tym, by zachodnie organizacje spłacały za nas ten dług w geście solidarności. Niech długi spłaci pan Zanon, który ma kilka posiadłości i inne fabryki, także poza Argentyną. Jak wyglądają relacje zakładów spółdzielczych z rządem Argentyny? Czy uznawany za socjaldemokratę prezydent Kirchner sprzyjał rozwojowi spółdzielczości? R.: Wraz z nastaniem rządów Nestora Kirchnera, pracownicy fabryk, drukarni, serwisów usługowych czy firm ubezpieczeniowych, przejętych przez pracowników w trakcie kryzysu ekonomicznego, liczyli na legalizację statusu ich zakładów. Kirchner starał się jednak zahamować proces przejmowania fabryk przez robotników. Przyznawał im prawo do kontynuowania produkcji w formie spółdzielni, ale pod trudnym do spełnienia warunkiem spłaty długów. Brukman, fabryka tekstyliów z Buenos Aires, która znalazła się w podobnej sytuacji jak my, uzyskała oficjalnie status spółdzielni, bo tamtejsi robotnicy przyjęli na siebie długi poprzedniego właściciela. W naszym przypadku dochodzi do walki politycznej z rządem. Za czasów pana Zanona mieliśmy subsydia od władz prowincji, nie trzeba było płacić za prąd i gaz. Dziś nie mamy tego rodzaju pomocy. Ponadto, Kirchner osłabił silny w Argentynie ruch bezrobotnych. Wprowadził zasiłki, dzięki czemu „kupił” sobie część z nich. Jesteśmy przeciwni wypłacie zasiłków i bierności – jesteśmy za tym, żeby dążyć do stworzenia możliwości pracy dla każdego. Jesteście znani w swoim środowisku: współpracujecie z organizacjami bezrobotnych, młodzież ze szkół przybywa na zwiedzanie fabryki i zapoznawanie się z pracą spółdzielczą; odwiedzacie nawet więzienia… Jak udało Wam się wytworzyć tak dobre relacje ze społecznością lokalną?
R.: Kiedy zajęliśmy fabrykę, zgłosiliśmy się do wielu organizacji – sąsiedzkich, studenckich, bezrobotnych, rad osiedlowych, klubów itp. – aby opowiedzieć o tym, że zamknięto nasz zakład, ale my chcemy pracować dalej. Zdobywaliśmy poparcie i zapoczątkowaliśmy relacje oparte na solidarności. W czasie kryzysu nauczyciele i studenci przejmowali kontrolę nad szkołami, było wiele protestów społecznych. Byliśmy obecni podczas wszystkich z nich, wspieraliśmy je, także finansowo. Gdy w 2001 r. poprzedni właściciel chciał nas wyrzucić, bezrobotni, Mapucze i gospodynie domowe przyszli bronić z nami fabryki. Relacje ze społecznością rozwinęliśmy także dzięki wspomnianym już inwestycjom – w budowanie jadalni dla ubogich dzieci, bibliotek itp. Chętnie przekazujemy też nasze wyroby, w pełni bezpłatnie, różnym potrzebującym instytucjom społecznym. Ponadto, przy okazji protestów poznaliśmy wielu artystów i dokumentalistów. Wczoraj w fabryce wystąpił zespół rockowy, dzięki czemu kilkuset młodych ludzi usłyszało o naszych problemach. Nasze przesłanie jest polityczne: w taki sam sposób jak my możemy sami zarządzać fabryką, wszyscy razem moglibyśmy zarządzać państwem. Wspomniałaś, iż wspierają Was również zamieszkujący Patagonię Indianie, Mapucze. R.: Na początku nie mieliśmy gliny, niezbędnej do produkcji wyrobów ceramicznych. Mapucze zaoferowali nam swoją, gdyż poparli pomysł stworzenia fabryki zarządzanej przez robotników. Przekonaliśmy ich, że wywłaszczenie polega na tym, że Indianie Mapucze będą wynagradzani za swoją pracę. Obecnie wielu z nich jest pracownikami fabryki. Co więcej, dużo wzorów na naszych wyrobach pochodzi z tradycji Mapuczów, a część produktów ma nazwy w ich języku, nawiązujące do ważnych symboli ich kultury. Co mogą zrobić ludzie w Polsce, aby Wam pomóc? R.: Prowadzimy obecnie kampanię międzynarodową. Chcemy, aby związki zawodowe i organizacje studenckie poparły robotników Zanona, pomogły nam dalej produkować pod kontrolą robotniczą. Namawiamy do zasypywania listami ambasady Argentyny – petycję mogą podpisywać wszystkie organizacje i instytucje. Chcemy przekonać argentyńskie władze do wywarcia nacisku na prowincję Neuquen, aby pozwoliła spółdzielni dalej funkcjonować. Przedstawiliśmy trzy projekty ustaw, które pozwoliłyby naszej fabryce przetrwać bez konieczności spłacania długów Zanona. Chcemy nacjonalizacji pod kontrolą robotników. Państwo może zostać właścicielem fabryki, a robotnicy będą nią zarządzali. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 28 września 2008 r. Apele o korzystne dla pracowników rozstrzygnięcie sprawy własności fabryki Zanon można wysyłać do Ambasady Republiki Argentyńskiej w Polsce: ul. Brukselska 9, 03-973 Warszawa, fax. (022) 617 71 62.
48
CYFROWI WIELCY BRACIA
Konrad Stęplewski Wraz z rosnącymi możliwościami zbierania i przetwarzania danych, coraz bardziej zagrożone jest nasze prawo do prywatności. Wzrasta też skala legalnej inwigilacji przy użyciu najnowszych zdobyczy techniki, w imię zapewnienia bezpieczeństwa publicznego. Jak dużo wolności gotowi jesteśmy oddać za jego obietnicę? Narodziny potwora?
Skutki ustawy przyjętej w połowie czerwca przez szwedzki parlament, Riksdag, rozszerzającej uprawnienia służb specjalnych w sferze kontroli nad środkami komunikacji elektronicznej, może odczuć kilkaset tysięcy Szwedów. Cywilna służba nasłuchu radiowego, Försvarets Radioanstalt (FRA), pracująca na potrzeby obronności kraju, ma posiadać prawo do kontrolowania bez zgody sądu łączności międzynarodowej poprzez telefonię komórkową (rozmowy i wiadomości SMS), faksy i pocztę elektroniczną, a także do obserwowania odwiedzin zagranicznych stron internetowych przez mieszkańców Szwecji. Wszystkie kable prowadzące ze Szwecji na zewnątrz, którymi przesyłane są dane, mają zostać opatrzone filtrami reagującymi na określone pojęcia, kombinacje liczb itp. Specjalne uprawnienia tej agencji sprawią, że każda wiadomość e-mail i SMS czy rozmowa telefoniczna będą mogły zostać przechwycone, o ile odbiorca będzie znajdował się poza granicami kraju. Rząd premiera Fredrika Reinfeldta argumentował, że projekt ma na celu szybsze rozpoznawanie niebezpieczeństw płynących z zewnątrz, przede wszystkim ze strony międzynarodowego terroryzmu. Jako że środki komunikacji ciągle ulegają rozwojowi i nastąpiła ich digitalizacja, a obowiązujące prawo nie zezwalało szwedzkim służbom specjalnym na kontrolowanie nowych, cyfrowych kanałów, a jedynie na zakładanie podsłuchów, pomysłodawcy nowego prawa uznali, że należy wypełnić lukę.
Niestety, przy okazji ofiarą nowych przepisów mogą okazać się podmioty takie jak redakcje gazet czy rozmaite instytucje, które korzystają z działających za granicą serwerów przechowujących dane, do których dostęp będzie miała FRA. Możliwe stanie się także nadzorowanie komunikacji między dwoma mieszkańcami Szwecji, z których jeden będzie posiadał konto poczty elektronicznej na serwerze np. w USA. Nie może zatem dziwić, że zabiegi polityków wywołały gwałtowny sprzeciw organizacji obrony praw człowieka, przedstawicieli mediów, prawników i opozycji parlamentarnej. Krytycy pomysłu wskazywali na fakt, że FRA jako centrala nasłuchu i kontroli będzie mogła w przyszłości działać bez nadzoru nad swoimi zadaniami operacyjnymi, czyli na granicy samowoli. Dodatkowo argumentowano, że to rozwiązania niespotykane w prawodawstwie państw Unii Europejskiej. „Rösta nej!” („Głosujcie na nie!”) – grzmiała przed głosowaniem nad ustawą liberalna gazeta „Dagens Nyheter”, wzywając deputowanych do odrzucenia projektu. Do grona krytyków przyłączyły się nawet dowództwa szwedzkiej policji i tajnej służby SÄPO. Przyjęcia ustawy nie powstrzymała nawet deklaracja koncernu Google, który zapowiedział, że zaprzestanie instalowania serwerów w Szwecji, a także reakcja szwedzko-fińskiej firmy telekomunikacyjnej Telia Sonera, która ze względu na troskę o prywatność przeniosła serwer poczty elektronicznej fińskich klientów ze Szwecji do Finlandii. Przeciwników starano się udobruchać gwarancją dodatkowych mechanizmów i instytucji kontrolujących same służby, co zaowocowało kompromisowym powołaniem komisji parlamentarnej, nadzorującej aktywność FRA w zakresie nasłuchu elektronicznego obywateli. Jej operacje mają być także nadzorowane przez urząd zajmujący się ochroną danych osobowych, interweniujący, gdy dojdzie do naruszenia dóbr osobistych obywateli, przeciwko którym nie są prowadzone postępowania karne.
„Kraj wolnych ludzi”
Tajemnicę poliszynela stanowi fakt, że podobne praktyki są już stosowane, w dodatku przez administrację państwa, które nieustannie zapewnia o umiłowaniu wolności, wpisanym w jego trady-
49 Brudne metody
Wątpliwości związanych z efektywnością nowoczesnych systemów szpiegowskich w wykrywaniu przestępstw nie miał tymczasem rząd austriacki, który pod koniec 2007 r. oficjalnie zezwolił na wykorzystanie tzw. koni trojańskich do monitorowania komputerów należących do podejrzanych osób, po wcześniejszym wyrażeniu zgody przez sąd. „Trojany” to małe aplikacje komputerowe, które przesyłane w formie załączników do wiadomości poczty elektronicznej lub ściągnięte z Internetu jako udające prawdziwy program komputerowy lub inny plik, infekują komputer i pozwalają na dostęp do jego zasobów bez wiedzy właściciela. Jeśli już do tego dojdzie, możliwe jest zdalne przeszukiwanie plików na dysku twardym, rejestrowanie rozmów prowadzonych za pośrednictwem telefonii internetowej czy uruchomienie kamery internetowej. Sęk w tym, że dotąd metody takie stosowali właśnie przestępcy. Nie zraziło to jednak pomysłodawców nowego rozwiązania, którzy tłumaczyli niezbędność projektu tym, że oprogramowanie szpiegowskie jest często jedynym sposobem na uzyskanie dostępu do danych przechowywanych przez przestępców na dyskach komputerów. Coraz częściej zdarza się, że nawet jeśli policja zarekwiruje komputer przestępcy, to większość danych jest skasowana lub zaszyfrowana. Przesłanki skłaniające do stosowania przez organy ścigania coraz brudniejszych metod połączono także z kwestią walki z terroryzmem, przestępczością zorganizowaną i pedofilią. Niestety, kolejny otwarty front zapobiegania przestępstwom może nie wytrzymać konfrontacji z rzeczywistością,
b QRDE
cję. Mowa o Stanach Zjednoczonych i tajnym systemie wywiadu elektronicznego Echelon, stworzonym w końcu lat 80. przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Wychwytuje on w podsłuchiwanych rozmowach telefonicznych i monitorowanej korespondencji elektronicznej podejrzane słowa z puli zadanej przez zarządzających systemem. Władze nie zaprzeczyły jego istnieniu ani nie zadeklarowały porzucenia dalszego realizowania kontrowersyjnego projektu nawet w obliczu publikacji na temat podsłuchiwania obywateli USA, która ukazała się w opiniotwórczym „New York Times”. Jak zwykle w takich przypadkach, zarzuty odparto troską o bezpieczeństwo, a uwagę opinii publicznej starano się odwrócić faktem ujawnienia tajemnicy państwowej w obliczu wojny z międzynarodowym terroryzmem. Można przypuszczać, że „dla celów prewencyjnych” zakres działania systemu wykracza poza terytorium USA. Co więcej, pojawiają się głosy, że w momencie zainstalowania bazy radarowej w Republice Czeskiej, jako elementu amerykańskiego systemu obrony antyrakietowej, zagrożona może być korespondencja wymieniana w całej Europie. Czy warto narażać prywatność milionów ludzi dla kilku słów związanych na przykład z Osamą ibn Ladenem, dla systemu, który być może nie wykrył ani jednego terrorysty? Nie można oczekiwać ujawnienia przez amerykańską administrację raportu na temat skuteczności projektu, ale entuzjastycznie nastawionym do niego władzom innych państw należy postawić pytanie: co się działo z tym systemem w przededniu tragedii z 11 września 2001 r.?
50 bowiem masowemu gromadzeniu poufnych danych zawsze towarzyszy ryzyko nadużyć. Po pierwsze, jeśliby udałoby się zainfekować komputer osoby, która miałaby być przedmiotem inwigilacji, a dodatkowo korzystają z niego także inne osoby – obserwowani byliby wszyscy użytkownicy maszyny, niekoniecznie zamieszani w działalność kryminalną. Jak na tacy znalazłyby się cenne informacje firmowe, dane osobowe, hasła dostępu, a niewinni ludzie mogliby być obserwowani przez włączoną zdalnie kamerę internetową. Po drugie, istnieją sposoby zabezpieczania się przed złośliwym oprogramowaniem i przestępcy dobrze to wiedzą. Istnieje zatem ryzyko, że nic się nie zmieni lub wykrywalność przestępstw wzrośnie nieznacznie, podczas gdy znacznie zwiększy się groźba wycieku poufnych danych całkiem niewinnych obywateli. – „Zainstalowanie malware [złośliwego oprogramowania] będzie wymagało zgody sądu. Obawiam się jednak o los tego oprogramowania, gdyby trafiło w złe ręce” – powiedział Geoff Sweeney z firmy Tier-3, zajmującej się bezpieczeństwem w Sieci.
Szantaż sp. z o.o.
Polscy internauci mogą być na razie spokojni, jeśli chodzi o uprawnienia rodzimej policji w zakresie inwigilacji komputerów. Według prawa krajowego, nie może ona włamywać się do komputerów, a bez zgody sądu może tylko przeglądać dane wysyłane z komputera osoby podejrzanej, czyli te, które znajdują się w sieci. Za każdym razem, gdy funkcjonariusze chcą sprawdzić osobę podejrzaną np. o rozpowszechnianie pornografii i nawiązywanie kontaktów z dziećmi, noszących znamiona pedofilii, zgłaszają wniosek do dostawcy Internetu o udzielenie informacji o abonencie, co reguluje ustawa o telekomunikacji oraz umowa ustalająca zasady współpracy między policją i operatorami. Aby nie popaść w nadmierny optymizm, należy mieć świadomość, że polskie służby też mają kilka grzechów na sumieniu. Przepisy wspomnianej ustawy były wykorzystywane w procederze, w którym walka z pedofilią stanowiła tylko tło, a zdobyte dane osobowe internautów przekazywano prywatnej firmie. Sprawa wydała się pod koniec czerwca 2008 r. i dotyczyła współpracy warszawskiej Kancelarii Prawniczej Obig sp. z o. o., o dość wątpliwej reputacji, z funkcjonariuszami Komendy Głównej Policji w zdobywaniu danych osobowych użytkowników Sieci, których podejrzewano o nielegalne ściąganie i rozpowszechnianie w Internecie muzyki, filmów i gier komputerowych. Przyczyną, dla której kancelaria, dążąc do uzyskania danych prywatnych osób, nie wahała się w bulwersujący sposób wykorzystywać machiny państwowej, była umowa podpisana z firmami z branży gier komputerowych, TopWare Poland i Techland oraz dwoma wydawcami muzyki – Universal i Magic Records, których prawa autorskie zostały ponoć naruszone. W proceder zamieszana była także szwajcarska firma Logistep AG, która dostarczała niezbędne oprogramowanie, służące oficjalnie do tropienia pedofilów w Internecie przez policję, a nieoficjalnie – do wyszukiwania aplikacji komputerowych i danych multimedialnych, do których prawa autorskie miały wspomniane firmy. – „Ich program pomaga nam namierzać pedofilów
dzielących się w Sieci dziecięcą pornografią. Kilku już zostało zatrzymanych, inni wpadną wkrótce” – stwierdził Zbigniew Urbański z zespołu prasowego policji, pytany o kulisy współpracy z dostawcą oprogramowania szpiegowskiego. – „Nie złapaliśmy żadnego pedofila” – to z kolei słowa pragnącego zachować anonimowość oficera, który korzystał z programu i potwierdził, że główną funkcją jest znajdowanie plików muzycznych, należących do klientów szwajcarskiej spółki. Gdy aplikacja namierzyła w sieci internautę, na którego komputer ściągnięto nielegalnie grę lub muzykę, ustalano tzw. adres IP, teoretycznie umożliwiający zidentyfikowanie komputera. Następnie kancelaria występowała do policji o wszczęcie postępowania, a ta zwracała się do dostawców Internetu o dane osobowe i adres posiadacza danego IP. Prawnicy z kancelarii jako przedstawiciele poszkodowanego mieli pełny wgląd w akta sprawy i tak wchodzili w posiadanie adresów i nazwisk osób, do których wysyłali listy z żądaniem natychmiastowej zapłaty kilkusetzłotowego odszkodowania i podpisania ugody. W przypadku odmowy straszyli skierowaniem sprawy do prokuratury i postępowaniem karnym oraz umieszczeniem w Krajowym Rejestrze Karnym jako skazanego prawomocnym wyrokiem sądu. Pisma z kancelarii docierały do domniemanych piratów wcześniej niż wezwania na policję lub do prokuratury, więc adresaci mieli wrażenie, że są szantażowani, przekonani, że ktoś chce od nich wyłudzić pieniądze. Ponieważ wezwania do zapłaty mogły trafić do dziesiątek tysięcy ludzi, których dane znalazły się w prywatnych rękach, na forach internetowych zawrzało, a dzięki opisaniu sprawy przez media zainteresowało się nią Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Kierownictwo resortu zapowiedziało wszczęcie wewnętrznego śledztwa, mającego wyjaśnić niejasną i prawdopodobnie nieuregulowaną prawnie współpracę policji z prywatnymi firmami oraz zbadanie, czy prawnicy z kancelarii zdobywali dane z akt wszczętych postępowań, co nosiłoby znamiona popełnienia przestępstwa ujawnienia tajemnicy śledztwa. Należy mieć nadzieję, że praktyki szwajcarskiej firmy Logistep i jej podobnych zostaną w Polsce uznane za sprzeczne z prawem, tak jak miało to już wcześniej miejsce w Szwajcarii, Włoszech i Francji, gdzie uznano, że adres IP komputera w sieci nie jest dowodem wystarczającym do uznania kogokolwiek za winnego.
W poszukiwaniu złotego środka Na naszych oczach zawęża się obszar prywatności. Weźmy miejsce pracy. Pracodawcy, chcąc walczyć ze spadkiem wydajności, związanym z upowszechnieniem nowoczesnych technologii komunikacyjnych i zjawiskiem tzw. cyberslackingu (nadużywania Internetu w godzinach pracy w celach prywatnych), coraz częściej ograniczają swobodę pracowników w Internecie i kontrolują sposób wykorzystania służbowych komputerów. W powszechnym użytku znajdują się narzędzia, które pozwalają na uzyskanie z komputera pracownika informacji dotyczących odwiedzanych stron internetowych czy uruchamianych programów, odczytywanie treści rozmów prowadzonych przez komunikatory
51 i czaty internetowe oraz znaków wprowadzanych z klawiatury, sprawdzanie wiadomości poczty elektronicznej i dołączonych do nich załączników. Dbałość o interesy przedsiębiorstwa może być zrozumiałym powodem badania aktywności zatrudnionych, więc dopóki to działanie nie przekracza granic rozsądku, a pracownicy są jego świadomi, nie ma się na co oburzać. Z drugiej strony, trudno usprawiedliwić monitorowanie komputera pracownika także podczas przerw w pracy, gdy może np. sprawdzać stan konta bankowego lub prowadzić prywatną korespondencję. Instytucje państwowe nie są zgodne co do zakresu uprawnień kontrolnych pracodawcy i wszystko zależy od subiektywnej interpretacji przepisów Kodeksu Pracy. Na początku 2008 r. Rzecznik Praw Obywatelskich, Janusz Kochanowski, poddał w wątpliwość prawo pracodawców do wglądu w korespondencję elektroniczną podwładnych, kierując zapytanie w tej kwestii do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Uzyskał odpowiedź stwierdzającą, na podstawie obowiązującego Kodeksu pracy, że „pracodawca może kontrolować zawartość służbowej skrzynki mailowej pracownika, czytać korespondencję służbową pracownika i udostępniać korespondencję służbową pracownika do wglądu innym pracownikom”. Według urzędników resortu, wynika to z konieczności „organizowania pracy w sposób zapewniający pełne wykorzystanie czasu pracy”. Warto w tym miejscu przypomnieć wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu z kwietnia 2007 r., w którym uznano, że podsłuchiwanie przez pracodawcę prywatnych rozmów telefonicznych i czytanie korespondencji elektronicznej pracownika jest naruszeniem Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Obywatela. Nadeszła pora, aby zawrzeć w polskim prawie regulację tej kwestii i w efekcie uniknąć sytuacji konfliktowych pomiędzy pracodawcami i pracownikami, wynikających z nadinterpretacji przepisów. Podobnie powinno być z zagrożeniami ze strony władz publicznych i firm komercyjnych. Warto śledzić kontrowersyjne poczynania administracji państwowej i biznesu, zarówno te ujawniane przez media wysokonakładowe, jak i tematyczne serwisy. Za przykład może służyć witryna Wikileaks.org, której twórcy zajmują się wyszukiwaniem i publikowaniem dokumentów świadczących o nieetycznych zachowaniach korporacji, instytucji publicznych i rządów państw. To m.in. dzięki ich działalności, do ogólnoświatowej opinii publicznej trafiły dokumenty o powiązaniach niemieckiego resortu sprawiedliwości z firmą Digitask, która opracowała sposób podsłuchiwania rozmów prowadzonych przy pomocy komunikatora internetowego Skype, mimo że wcześniej wyrokiem sądu najwyższego uznano za niezgodny z prawem pomysł inwigilacji komputerów podejrzanych osób bez ich wiedzy. Nie należy odrzucać możliwości wykorzystywania nowoczesnych technologii w zwalczaniu i zapobieganiu przestępczości. Jednak w sporze „ile wolności, ile bezpieczeństwa”, głos powinni mieć także sami obywatele, a żadne decyzje nie mogą być podejmowane za ich plecami. Konrad Stęplewski
PRENUMERATORZY
WYGRYWAJĄ Nagrody dla prenumeratorów wylosowali: Książki “Poza układem” Joanny i Andrzeja Gwiazdów: Hanna Szewczyk, Lublin Katarzyna Falukiewicz, Sosnowiec Książki Jacka Wesołowskiego „Miasto w ruchu”: Beata Lubańska, Lublin Władysław Nowicki, Wrocław Anna Świerczyńska, Łódź Dariusz Szrejder, Czeszów
NA GWIAZDKĘ wszystkich naszych obecnych prenumeratorów nagradzamy również książką Jadwigi Staniszkis i Andrzeja Zybały „Szanse Polski”.
52
Prezentujemy dyskusję o Traktacie Lizbońskim, która toczyła się w ramach Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych. Liczymy, że przyczyni się ona do lepszego zrozumienia problemu.
VETO DLA MOCARSTWA
Marcin Domagała W sporze o zatwierdzenie Traktatu Lizbońskiego zagubiono pierwotną ideę integracji europejskiej, zapoczątkowanej wizją Jeana Monneta i Roberta Schumanna. Arbitralne przyjęcie tego dokumentu przez państwa unijne oraz obywatelski protest Irlandczyków, pobudziły na nowo dyskusję na temat geopolitycznej roli Unii Europejskiej. Wizja jej zamiany w coś w rodzaju „Zjednoczonego Mocarstwa Europejskiego” i dążenie do zastąpienia pax americana przez pax europeana – mierzi i przeraża. Świat jest bowiem za ciasny i nieprzygotowany na kolejnego gracza, w dodatku bardzo osobliwego. Zgodnie z Traktatem, UE miałaby zyskać własnego prezydenta oraz ministra spraw zagranicznych (tzw. wysokiego przedstawiciela Unii ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa). Tym samym miano też stworzyć podwaliny pod unijne siły zbrojne. W takim świetle nadanie nowych i uporządkowanie starych kompetencji administracyjnych wygląda na trochę przypadkowe. O ile wzmocnienie unijnej administracji i procesów decyzyjnych (łatwiejsze zarządzanie Unią), a tym samym procesów integracyjnych na gruncie gospodarczym, jest potrzebne, to pomysł tworzenia kolejnego supermocarstwa wygląda problematycznie. W ocenie niektórych to nawet strzał
w stopę, gdyż tak narzucona rola nie dość, że jest archaiczna, to jeszcze mija się z obecnymi uwarunkowaniami geopolitycznymi. W dodatku istnieje realne zagrożenie, iż uczynienie z UE aktywnej „dyktatury demokracji” na zewnątrz, może prowadzić do ograniczania w Europie praw obywatelskich na rzecz bezpieczeństwa i ochrony obranej drogi rozwoju, jak stało się w USA. Tymczasem siła wchodzących na scenę adeptów rozgrywek mocarstwowych nie opiera się bynajmniej na „tępej” potędze militarnych podbojów (np. amerykańska agresja na Irak), lecz na skutecznej dbałości o własne interesy gospodarcze. Tak dobrze znana z historii epoka podbojów, mimo że dla wielu wciąż stanowią one dobry biznes, dziś wydaje się schodzić ze sceny. Przechwycona samozwańczo przez USA rola światowego żandarma skutkuje bankructwem m.in. z powodu horrendalnych kosztów utrzymywania kolonii i armii ekspedycyjnych. W tym czasie aspirujące do miana potęgi Chiny zupełnie innymi metodami, lekceważącymi liberalne dogmaty, w ciągu 30 lat osiągnęły taki poziom rozwoju, na który Europa potrzebowała kilku wieków. Podkreślenia wymaga fakt, że państwo to, które jeszcze niedawno było traktowane jak trochę przerośnięty członek klubu krajów Trzeciego Świata, niedawno wysłało w kosmos pierwszego astronautę. Podobnie Indie, które z mocno wyzyskiwanej perły w brytyjskiej koronie przeobraziły się w suwerenną potęgę gospodarczą oraz od niedawna pełnoprawnego członka klubu nuklearnego, zaczynają odgrywać ważną rolę nie tylko w basenie Oceanu Indyjskiego. Do grona mocarstw gospodarczych wdziera się – bazując na paliwowym fundamencie – Rosja, która
53 W skali makro, wbrew opinii wielu wizjonerów, jednolity głos Francji i Niemiec w kwestiach polityki zagranicznej to nie wszystko. Są jeszcze np. Bułgaria, Włochy, Polska czy Irlandia, których problemy polityk zagranicznych są dla ich mieszkańców bardziej żywotne, aniżeli zjednoczony interes dwóch unijnych przewodników. Doskonale obrazują to casusy Iraku, Afganistanu, Kosowa, Birmy, Rosji czy nawet Gruzji. Czy to oznacza, że te różnice trzeba z miejsca niwelować, czy też lepiej spróbować do nich podejść kompleksowo na drodze długofalowej ewolucji wspólnego celu gospodarczego? Obecnie jednolite stanowisko w polityce zagranicznej przynieść może więcej szkód niż korzyści. Przypomnijmy w tym względzie choćby wejście Polski do strefy Schengen. W tym samym czasie, gdy na zachodniej granicy Rzeczypospolitej strzelały korki z szampana pitego przez polskich i niemieckich wybrańców społeczności, na granicy wschodniej rozlegał się łomot młotków wbijających ostatnie gwoździe w deski przesłaniające okiennice małych i średnich firm handlujących z Ukraińcami i Białorusinami. Ile w takim razie zapłacą mieszkańcy poszczególnych regionów UE za geopolityczne decyzje unijnego ministra spraw zagranicznych? Pod żadnym pozorem nie wolno zapominać, że geopolityczną siłą i kapitałem Unii Europejskiej jest suwerenne dążenie innych państw do załapania się nie tylko na miejscówkę w brukselskim pociągu w postaci stałego członkostwa, ale chociażby na możliwość regularnego nadawania
b GED CARROLL
nie tylko zdaje się przezwyciężać załamanie spowodowane upadkiem ZSRR, ale pomału odzyskuje kontrolę nad dawnymi strefami wpływów. Na horyzoncie pojawiła się też Brazylia, która niebawem może stać się jedną z liczących się naftowych potęg świata. Żaden z tych krajów nie aspiruje do globalnej dominacji, gdyż pomne doświadczeń innych wiedzą, że taka pozycja sporo kosztuje, w zamian oferując niewiele. Tymczasem Unia, zamiast skupić się na radykalnym pogłębianiu integracji gospodarczej, a przede wszystkim wyrównywaniu różnic pomiędzy najbiedniejszymi a najbogatszymi członkami, pogrążyła się w wewnętrznych sporach i ewidentnym deficycie demokracji. Zapomina się, że wyjątkowość UE polega na zacieśnianiu współpracy gospodarczej różnych krajów i kultur wywodzących się z jednego europejskiego pnia. W dodatku Unia, będąc atrakcyjną dla wielu krajów, staje się przedmiotem westchnień coraz to liczniejszych sąsiadów i to nie tylko z terenu Europy. Kraje i narody chcą paść w ramiona UE dobrowolnie, w drodze suwerennych decyzji, wprowadzając reformy pozwalające im możliwie najszerzej uczestniczyć we wspólnotowej współpracy gospodarczej. Ich przywódcy doskonale zdają sobie sprawę, że Unia wypracowała niezwykle korzystny system zarządzania, który pozbawiony oznak przemocy, rozwiązuje wiele problemów natury społecznej. Korzystają na tym nie tylko elity narodowe, ale przede wszystkim same narody. Projektowana w Traktacie Lizbońskim zamiana tego systemu na zbrojną gotowość do geopolitycznej reakcji, byłaby klęską samej idei unijnej. Z tego punktu widzenia dobrze się stało, że system lizboński został na razie odłożony na półkę przez Irlandczyków przywiązanych do neutralności. Klęska referendum irlandzkiego to wyraźny sygnał, że integracja jest dalece niewystarczająca. Unię rozdziera zbyt wiele różnic. Unijnym obywatelom daleko jeszcze do poczucia jedności. Wciąż żywe są wśród nich mocne tożsamości narodowe, zaś sam kurs wewnątrzunijnych polityk krajów członkowskich opiera się często na twardych zasadach racji stanu. Niekiedy, jak to ma miejsce w przypadku Polski, triumfy święci wręcz ideologia rewanżyzmu, traktująca Unię jako zło konieczne, które co prawda coś nam daje, ale jednocześnie chce zamykać nasze zakłady pracy (vide konflikt wokół polskich stoczni). To przykłady, które nie należą do głosów marginalnych, lecz poważnie trzęsą podstawami przyszłości Unii. Nie tylko pokazują one dobitnie, że Unia obecnie nie posiada wystarczających sił, by móc zrealizować wizję globalnego dyktatora i promotora własnych rozwiązań, ale także ujawniają szeroki rozziew między ambicjami unijnych przywódców a szarą masą obywateli, mocno ściągających cuglami elity rządzące. Mocarstwo skuteczne, to mocarstwo szybko i twardo mówiące własnym głosem, którego władza wykonawcza jest w stanie poświęcić dobro a czasami i życie własnych obywateli na rzecz własnej pozycji i osiągnięcia sukcesu w realizacji obranego celu. Natomiast przeciętny Jean, Juan, Sven, Hans czy John nie mają najmniejszego zamiaru „umierać za Gdańsk”.
54 przesyłek konduktorskich w postaci dostępu do potężnego wspólnego rynku. Ta dobrowolność staje się przyczynkiem do zmian w politykach poszczególnych państw-sąsiadów unijnych, czym wpływa na zmianę samych układów geopolitycznych. Uczynienie z Unii gracza zdolnego do realizacji własnej polityki na terenach odległych od siebie, stoi w radykalnej sprzeczności z jej pierwotnym założeniem. Sposób i schemat jej działania wynikają z zupełnie innych przesłanek, aniżeli u pozostałych mocarstw. Nie można wykluczać, że drogą decyzji gospodarczych i politycznych UE będzie w przyszłości mogła aktywnie wpływać na określone wydarzenia na innych kontynentach z równym powodzeniem, jak czynią to obecnie Stany Zjednoczone za pomocą środków militarnych, jednak w znacznie mniej kosztowny sposób. Musi to również wypływać z oczekiwań samych Europejczyków, w pełni zintegrowanych na poziomie gospodarczym, świadomych wagi swojego uczestnictwa w wielkim organizmie, jakim jest Unia Europejska. W kształtującym się wielobiegunowym świecie jej jednocząca rola, jako wspólnie wypracowanego głosu wielu państw i setek milionów obywateli, będzie mogła posiadać znaczącą rolę i stanowić wiodący przykład. Czy jednak do tego potrzebna jest od razu wspólna polityka bezpieczeństwa i zorganizowana, mocarstwowa polityka zagraniczna? Zadaniem Unii nie jest podejmowanie odpowiedzialności za glob. Próbowały to zrobić USA, z wiadomym skutkiem, aspirował do tego ZSRR, a strach pomyśleć co by było, gdyby nagle zachciało się tego Chinom lub Bóg wie komu jeszcze... To zadanie nie powinno spoczywać na ramionach nikogo. Od tego jest ONZ, jako organizacja zrzeszająca wszystkie państwa świata, dzięki temu posiadająca odpowiednie forum do dyskusji. Stąd właśnie tak ważna staje się reforma tej instytucji i jak najszybsze dostosowanie jej do współczesnych realiów, zamiast przyzwolenia na jej dalszą marginalizację. Inne rozwiązanie doprowadzić może do kolejnych zimnych wojen. W zmieniającym się świecie, w którym znaczącą rolę odgrywać będą ponadnarodowe korporacje, pozarządowe organizacje międzynarodowe oraz zorganizowane grupy przestępczo-terrorystyczne, idea budowy jednolitego, wieloetnicznego państwa z całym jego bagażem konfliktów, zwłaszcza o podłożu ekonomicznym, jako kolejnego strażnika prawomyślności, jest nieadekwatna wobec zagrożeń. W globalizującym się świecie, ograniczanie wpływu niepaństwowych organizacji drogą sprawnego i konsekwentnego zarządzania wewnętrznymi strukturami państwa narodowego, może okazać się najbardziej skuteczną metodą. Dlatego właśnie Unia powinna skupić się na szybkim i kompleksowym rozwiązaniu własnych problemów, a nie na planach podboju świata i kształtowania go na swój obraz i podobieństwo. Kolejnym etapem powinno być szerzenie własnych idei za pomocą „okien wystawowych” – pokazania przykładów i wprowadzania rozwiązań opartych na dobrowolnej ich absorpcji przez inne państwa. Tak właśnie uczyniła Polska, a w kolejce czekają już inne kraje. Marcin Domagała
O PRZYDATNOŚCI IMPERIUM
Mateusz Piskorski Wiele już słów padło na temat Traktatu Lizbońskiego i ewentualnych konsekwencji jego przyjęcia. Przeciwnicy i zwolennicy ratyfikacji ścierali się w gorących debatach w większości krajów Unii Europejskiej, dzięki czemu tamtejsza opinia publiczna miała możność dowiedzieć się, co zawiera ten skomplikowany i niestrawny dla przeciętnego czytelnika dokument. W Polsce, podobnie jak kilka lat temu przy okazji dyskusji na temat Traktatu Ustanawiającego Konstytucję dla Europy, poza kilkoma rytualnymi zaklęciami obu stron politycznego sporu, taka debata dotychczas nie miała miejsca. Nawet swoisty aneks do Traktatu, jakim jest Europejska Karta Praw Podstawowych, politycy poddali wybiórczej interpretacji, żywiąc mniej lub bardziej uzasadnione przekonanie, że do tego zwięzłego przecież dokumentu nikt i tak nie sięgnie. Refleksja nad skutkami ewentualnego wejścia w życie Traktatu nie wykraczała też poza relatywnie wąskie ramy kategorii interesu narodowego, sprowadzonego do rozpatrywania zawartości tej propozycji rozwoju Unii Europejskiej jako reformy instytucjonalnej w jej zawężonym rozumieniu. Arytmetyka proponowanych procedur decyzyjnych, choć niewątpliwie istotna z punktu widzenia każdego z krajów członkowskich, przesłaniała niekiedy istotne znaczenie tego dokumentu w wymiarze, nie sposób nie użyć tego słowa, globalnym. Wiąże się ono z myśleniem geopolitycznym, bardzo istotnym w dobie globalizacji i przyspieszenia w stosunkach międzynarodowych, zdominowanych przez kilku aktorów, którzy relacje z podmiotami tej miary co Polska, czynią jedną z podrzędnych funkcji swojej planetarnej partii szachów. Geopolityka, wbrew zaklęciom lewicowo-liberalnych teoretyków ładu międzynarodowego, odgrywa nadal rolę kluczową, a spojrzenie
55
Zalety wielobiegunowości
Wraz z upadkiem ZSRR nastąpił krótki okres jednobiegunowości (unilateralizmu), związany z globalną hegemonią USA. Dominacja ośrodka amerykańskiego przejawiała się we wszelkich sferach życia. Jej najbardziej dostrzegalnym przejawem były działania militarne w latach 90. (I wojna iracka, operacja w Somalii, wkroczenie na kontynent europejski przy okazji interwencji w byłej Jugosławii), które swoje apogeum osiągnęły po zamachach 11 września 2001 r. (kolejna operacja iracka zakończona unicestwieniem państwowości Iraku, opanowanie Afganistanu, uzyskanie możliwości militarnej obecności w krajach Azji Środkowej). W sferze geoekonomicznej USA osiągnęły status hegemona dzięki podporządkowaniu licznych krajów drugiego i trzeciego świata za pomocą międzynarodowych instytucji finansowych oraz ustanowieniu dolara amerykańskiego międzynarodową walutą rozliczeniową także w handlu strategicznymi surowcami naturalnymi. W dziedzinie potencjału naukowego i technologicznego dominująca pozycja Waszyngtonu wiązała się z przyciągnięciem czołowych naukowców z pozostałych części globu oraz śmiałym finansowaniem ambitnych inicjatyw badawczych, choćby w ramach budżetu DARPA, agencji specjalizującej się w odnajdywaniu i wspieraniu innowacyjnych projektów przydatnych w przemyśle obronnym.
USA osiągnęły wreszcie pozycję hegemoniczną w przestrzeni geokulturalnej. O wynikających z niej niebezpieczeństwach pisał już w 1981 r. Alain de Benoist, zauważając, że pod pewnymi względami stanowi to większe zagrożenie od totalitaryzmu sowieckiego: ten pierwszy (podobnie jak istniejące do dzisiaj reżimy autorytarne bądź quasi-totalitarne) oznacza kontrolę i unicestwienie fizyczne, ten drugi, rozpowszechniany przez USA, prowadzi do amputacji duszy, produkuje społeczeństwo „szczęśliwych robotów”, egzystujących w warunkach „klimatyzowanego piekła”. Układ hegemoniczny budził zatem zrozumiały sprzeciw reprezentantów niezależnej myśli w Europie, także – choć w mniejszym stopniu – w Polsce. Rozwiązaniem problemu świata jednobiegunowego może być jedynie świat będący jego antytezą – układ multipolarny. Biorąc pod uwagę pozostający jeszcze do dyspozycji USA potencjał, przede wszystkim ekonomiczny i kulturowy, nietrudno dojść do wniosku, że w obecnej sytuacji niełatwo byłoby tradycyjnemu państwu narodowemu zagregować potencjał wystarczający do ustanowienia nowego bieguna geopolitycznego. Już chyba nawet najwięksi marzyciele spod znaku „Wielkiej Polski” nie wierzą, że takim ośrodkiem mogłaby się stać nasza Ojczyzna. Konstatacja ta nie ma nic wspólnego z powszechnym w niektórych polskich kręgach intelektualnych kapitulanctwem, lecz stanowi realistyczne oszacowanie potencjału geopolitycznego kraju, który nie powinien mieć z tego tytułu żadnych kompleksów: wszak znajduje się w gronie stu kilkudziesięciu podmiotów państwowych, które również nie mogą sobie rościć globalnych pretensji.
ba JEAN-ETIENNE POIRRIER
z jej perspektywy powinno poprzedzać każdą dyskusję o ewolucji projektu nazwanego niegdyś integracją europejską. Przyjrzyjmy się konsekwencjom ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego z tej właśnie perspektywy.
56 Z drugiej strony, decydując się na członkostwo w Unii Europejskiej, pomimo wielu rzeczywistych zagrożeń związanych z taką decyzją, dokonaliśmy geopolitycznego wyboru. Nie jesteśmy już państwem mogącym pozwolić sobie na neutralność w globalnej rozgrywce. Pomimo tego, w warunkach przedziwnej schizofrenii, staraliśmy się odgrywać przez ostatnie lata rolę wasala imperium amerykańskiego, które w erze neokonserwatywnej weszło w stadium kulminacyjne agresywnego interwencjonizmu, a realne interesy nieudolnie starano się maskować uniwersalistyczną retoryką. W 1976 r. 25-letni wówczas Emmanuel Todd prorokował ku zdziwieniu czytelników rozpad ZSRR. W 2001 r. ten sam autor zaczął wieszczyć zmierzch imperium amerykańskiego, przewidując z kilkuletnim wyprzedzeniem kryzys finansowy, który od paru miesięcy stanowi główny problem USA. Tezę Todda zweryfikować może tylko bliżej nieokreślony czas, jednak pewne jest już coś innego: na naszych oczach wyłaniają się kolejne centra geopolitycznej siły. „Wzrost Chin na Wschodzie i Unii Europejskiej na Zachodzie zasadniczo zmienił świat, który do niedawna posiadał tylko jeden, amerykański środek ciężkości. Gdy duch Chin i Europy z każdym ruchem rozpościera się na nowych przestrzeniach, duch Ameryki słabnie” – pisze amerykański politolog Parag Khanna, przewidując, że niezależnie od polityki amerykańskiej, te dwa rodzące się geopolityczne bieguny narzucać będą standardy rywalizacji. Do zestawu imperiów zaproponowanego przez Khannę dodać być może będzie można jeszcze aspirujące do tej roli Indie i Rosję, a w dalszej przyszłości również Brazylię na półkuli zachodniej. Wielobiegunowość wydaje się być obiektywnym kierunkiem ewolucji ładu światowego; przejście do jej stadium można jedynie w świadomy sposób przyspieszać lub opóźniać. Z punktu widzenia zwolenników pluralizmu cywilizacyjnego i poszerzania palet dostępnych alternatyw, majaczący multipolaryzm jest zjawiskiem ze wszech miar pożądanym. Będąca członkiem Unii, Polska może w tym istotnym historycznym procesie uczestniczyć. Przyspieszenie procesu likwidacji układu jednobiegunowego wymaga dziś z jednej strony pogłębienia i poszerzenia na nowe sfery procesu integracji europejskiej, z drugiej zaś – odpowiedzi na pytanie, czy istotnie UE jest w stanie stać się samodzielnym ośrodkiem siły. Odpowiedź na to pytanie może zaś skłonić do wniosku, że budowa bieguna odbywać będzie się sprawniej w przypadku zaproszenia do współpracy sojusznika najbliższego geograficznie i kulturowo. Jest nim w obecnej konfiguracji Federacja Rosyjska, stojąca przed dylematem wyboru alianta: UE czy Chiny? Jeśli zależy nam na tym, by pełnić rolę katalizatora nowego ładu, warto kierować się dwoma celami: 1) uczestnictwem w tworzeniu podwalin wspólnej europejskiej polityki zagranicznej i obronnej (co oznacza m.in. poparcie dla Traktatu Lizbońskiego); 2) normalizacją relacji z największym spośród naszych wschodnich sąsiadów. Obowiązująca od kilkunastu lat poprawność polityczna w dziedzinie polityki zagranicznej uznaje tak zakreślone cele za aberracje. Dyskusja nad nimi może się jednak stać przyczynkiem do
ożywienia zatęchłej od archaicznych dogmatów atmosfery polskiego życia intelektualnego.
Przeszkody, czyli garść obaw
Przed ratyfikacją Traktatu przestrzegają różne środowiska. Z jednej strony są to, jak pokazało niedawne referendum w Irlandii, kręgi biznesowe, obawiające się zbytniej biurokratyzacji europejskiego rynku, z drugiej zaś wychodzące z diametralnie odmiennych założeń formacje lewicowe i związkowe, obawiające się, że wraz z traktatem, tak wychwalany nawet przez Amerykanina Jeremy’ego Rifkina projekt „Europejskiego marzenia” i Europy socjalnej, zostanie zanegowany. Traktat jest bowiem niedoskonały, bo obciążony zapisami zupełnie z punktu widzenia zakreślonego powyżej celu zbędnymi, a nawet szkodliwymi. Na dobrą sprawę mógłby poprzestawać na zakreśleniu kompetencji najważniejszych planowanych organów UE – prezydenta i wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz ustanowieniu ram proceduralnych, niezbędnych dla sprawnego procesu decyzyjnego. Drugą z przeszkód jest sygnalizowany już od lat europejski deficyt demokracji. Narodowe referenda rządzą się swoimi prawami, nierzadko poprzedzające je debaty odbiegają tematycznie od rozstrzyganego zagadnienia i koncentrują się na bieżących rozgrywkach w ramach krajowej sceny politycznej. Z drugiej strony, rezygnacja z tego instrumentu demokracji bezpośredniej sprawić może, iż Unia będzie stawać się dla ludzi tworem coraz bardziej odległym, niezrozumiałym i niedocenianym. Dlatego interesujący jest pomysł Jürgena Habermasa: przeprowadzenie referendum ogólnoeuropejskiego, które byłoby też niepowtarzalną okazją do zapoczątkowania kontynentalnej przestrzeni debaty publicznej i konfrontacji poglądów. Imperia, w takiej czy innej formie, będą prawdopodobnie głównymi podmiotami polityki międzynarodowej w dającej się przewidzieć przyszłości. Nie ma raczej powrotu do tzw. ładu westfalskiego, w którym suwerenność narodowa była realnie istniejącym pojęciem. Zresztą procesy globalizacyjne prowadzą do konieczności formułowania szerszych niż narodowe strategii reagowania. Na polskim gruncie te oczywiste fakty były w ostatnich latach niedostrzegane. Debata o polityce zagranicznej zakotwiczona była w koncepcjach wypracowanych jeszcze w realiach II Rzeczypospolitej, zdecydowanie nieadekwatnych wobec wyzwań XXI w. Kilka lat temu o Imperium Europaeum pisał na łamach pisma „Stańczyk” Tomasz Gabiś. To chyba jedyny przypadek prawicowego publicysty, który zrozumiał realia geopolityczne współczesnego świata. Traktat Lizboński oceniany z tego punktu widzenia jest dokumentem i projektem ważnym, choć zapewne jednym z wielu na drodze do powstania bieguna Europa. Bieguna, który wcale nie musi mieć charakteru ekspansywnego mocarstwa, a może promieniować atrakcyjnością swego modelu społecznego i potencjału kulturowego, bogatego różnorodnością tradycji zamieszkujących go narodów. Mateusz Piskorski
57
EKOLOGIA DLA ROZWOJU z dr. Andrzejem Kassenbergiem
rozmawia Konrad Malec
Andrzej Kassenberg: Niestety, termin „ekorozwój” się nie przyjął, częściej stosowany jest ten drugi, który stanowi próbę tłumaczenia angielskiego sustainable development. Rzeczywiście, art. 5 naszej konstytucji mówi, że państwo „zapewnia ochronę środowiska, kierując się zasadą zrównoważonego rozwoju”. Niestety, określenie to jest nadużywane lub niewłaściwie rozumiane. Ekorozwój najczęściej tłumaczy się jako pewien kompromis między potrzebami gospodarczymi, społecznymi i przyrodniczymi. Kompromis, który oznacza, że każda ze stron musi ustąpić. Trzeba więc zaznaczyć, że nie jest to rozwój zrównoważony „naprawdę”, lecz zaledwie pewien krok w tym kierunku. Uważam, że podstawy trwania i rozwoju ludzkości, czyli globalnych systemów podtrzymujących życie na kuli ziemskiej, np. globalny system klimatyczny, nie mogą podlegać kompromisowi. Ludzie na całym świecie muszą się umówić, że będą chronić i zabezpieczać to, co gwarantuje nasze przetrwanie jako gatunku. Dopiero, gdy dogadamy się w tej sprawie, możemy poszukiwać kompromisu w innych. Nasz Instytut na rzecz Ekorozwoju zdecydowanie występuje przeciwko określeniom takim, jak np. „minimalizacja zanieczyszczeń” – one nic nie mówią. Jasno trzeba określić normy i granice. Przykładowo, przyjąć, że jeśli chcemy, by zmiany klimatu postępowały wolniej, tak, abyśmy mieli szansę się do nich adaptować, nie możemy emitować więcej niż 2 tony dwutlenku węgla na głowę mieszkańca. Wskaźnik ten dla świata wynosi ponad 4 tony, dla Polski – 8 ton. To jest nasz dystans do pokonania. Aktywiści społeczni, działający na rzecz ochrony środowiska, często atakują koncepcję ekorozwoju. Ich zdaniem, jest to jedynie slogan, wykorzystywany przez duże firmy, które chcą polepszyć swój wizerunek, nie przestając zarabiać kosztem środowiska. Często „zazieleniają
się” one np. w Polsce czy Wielkiej Brytanii, zaś do swoich zakładów w Afryce przenoszą przestarzałe, „brudne” technologie... A. K.: Niestety, choć są firmy, które traktują środowisko w sposób odpowiedzialny, to ogólnie rzecz biorąc tak właśnie wygląda sytuacja: przedsiębiorstwa przedstawiają się jako zrównoważone ekologicznie czy społecznie, bo jest to modne. Wielka Brytania w stosunku do 1990 r. ograniczyła emisję CO2, licząc według metodologii ONZ, o 15%. Tyle tylko, że Brytyjczycy policzyli jedynie emisję bezpośrednio z własnego terytorium. Jeśli doliczy się także tę przy produkcji wyrobów, które powstały dla Brytyjczyków, np. w Indiach, Chinach czy w Polsce, okazuje się, że wzrosła ona aż o 19%.
Dr Andrzej Kassenberg – z wykształcenia geograf i planista przestrzenny, specjalizuje się w zagadnieniach polityki zrównoważonego rozwoju, głównie w zakresie transportu i energetyki. Założyciel i prezes Instytutu na Rzecz Ekorozwoju. Człowiek Roku 2005 Polskiej Ekologii. Od 28 lat związany z Polskim Klubem Ekologicznym. Był członkiem polskiej delegacji na Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro (1992) oraz w Johannesburgu (2002). Jest członkiem Komitetu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN. Członek Rady ds. Środowiska w Europejskim Banku ds. Odbudowy i Rozwoju. Projektant strategii ekorozwoju dla obszaru Zielonych Płuc Polski. b KONRAD MALEC
W pewnym momencie zaczęto mówić o konieczności wypracowania nowego modelu rozwoju społeczno-gospodarczego – tak pojawiło się pojęcie „ekorozwoju” lub „rozwoju zrównoważonego”. Jakie są założenia tej koncepcji, zapisanej zresztą w polskiej konstytucji.
Wiele organizacji ekologicznych i społecznych krytykuje także miernik zwany Produktem Krajowym Brutto, jako że bazuje on na tradycyjnym rozumieniu rozwoju, opartym na stałej eskalacji produkcji i konsumpcji. Czy istnieją inne, lepsze miary rozwoju cywilizacyjnego? A. K.: Zachłystujemy się rosnącym PKB i robimy z niego punkt odniesienia w rozważaniach, czy dany kraj się „ucywilizował”, czy się rozwija itp. Co z tego
58 jednak, że osiągniemy wysokie PKB, jeśli jednocześnie będziemy musieli coraz więcej wydawać na ochronę zdrowia, jeśli wzrost produkcji będzie się odbywał poprzez obniżenie jakości życia? Uważam, że należy uwzględniać także inne wskaźniki, które wyraźnie mówią, czy podążamy we właściwym kierunku, czy ten nasz PKB nie powstaje nadmiernym kosztem. Taką miarą jest tzw. ślad ekologiczny oraz Wskaźnik Rozwoju Społecznego (Human Development Index). Przynajmniej te trzy miary jednocześnie powinno się stosować, aby określić, czy naprawdę się rozwijamy, czy tylko rośnie dochód narodowy. Gdy londyńczycy policzyli swój tzw. ślad ekologiczny (obszar lądowy i wodny potrzebny do zaspokajania potrzeb człowieka, takich jak wytwarzanie surowców w tym rolniczych, zamieszkiwania, przemieszczenia, pochłaniania CO2, przyjmowania odpadów itp.), to okazało się, że aby mogli utrzymać obecny standard życia, niezbędna jest przestrzeń dwa razy większa niż Wielka Brytania. Użytkujemy przyrodę tak intensywnie, że nie dajemy jej szansy na zregenerowanie. Ludzkość już przekroczyła pojemność systemu życia na Ziemi – żyjemy na kredyt, który spłacać będą nasze dzieci i wnuki.
Jaki ślad ekologiczny pozostawiają po sobie Polacy? A. K.: Mniej więcej o połowę mniejszy niż londyńczycy. Rósł on szybko w PRL-u. Potem lekko spadł, jednak teraz znowu zaczyna wzrastać, gdyż zaczynamy tworzyć społeczeństwo konsumpcyjne. Konkretnie mówiąc, dla każdego Polaka wspomniany ślad ekologiczny wynosi ponad trzy hektary, tymczasem aby Ziemia mogła trwale utrzymywać ludzkość, globalna średnia powinna nie przekraczać 1,8 ha. Czy istnieje świadomość tego faktu i innych podobnych? Jak wygląda obecność i skuteczność wątków ekologicznych w polskim systemie edukacji? A. K.: Nie istnieje taka świadomość – zachowujemy się tak, jakby Ziemia nie była skończoną fizyczną wielkością, a zasoby były nieograniczone. Jednak jest dużo różnych działań, niektóre bardzo ciekawe, ale trudno ocenić, jakie są ich wymierne, pozytywne skutki. Na pewno wśród dzieci i młodzieży szkolnej edukacja ekologiczna przynosi rezultaty. Lecz niestety wydają się one krótkotrwałe – gdy dorastają, tracą wrażliwość na sprawy środowiska. Mieliśmy w Instytucie młodego człowieka, bardzo fajnego, dobrze rokującego, więc inwestowaliśmy w niego. Pewnego dnia przyszedł do mnie i mówi: „Wiesz, Andrzej, ja się porównuję z kolegami – oni mają samochód, dom, jeżdżą po świecie... Wiem, że ty mi więcej nie możesz zaoferować, bo jesteśmy organizacją pozarządową, dlatego niestety będę musiał odejść, żeby więcej zarabiać”. I tu jest ten dylemat. Mówi się, że bardzo zdecydowany polityczny program ekologiczny poparłyby nie więcej 3% społeczeństwa... Do jakiego stopnia Polacy włączyli zalecenia wypływające z idei ekorozwoju w swoje systemy wartości?
b DAVID BLEASDALE
A. K.: W Instytucie na rzecz Ekorozwoju niedawno skończyliśmy badania na ten temat. Widać w nich poprawę, ale główne przesłanie jest takie, że ludzie więcej wiedzą i mogliby zrobić więcej, natomiast nie znajdują korzystnych warunków ku temu, by zachowywać się proekologicznie. Warunki te tworzą politycy różnych szczebli, więc wina leży przede wszystkim po ich stronie. Proszę zobaczyć, co się stało z plastikowymi torebkami: ludzie sami zrozumieli, że nie są korzystne. Nie jestem zwolennikiem totalnego zakazu ich stosowania, bo gdy słyszę o zakazach, to zawsze myślę sobie, kto będzie pilnował ich przestrzegania – w każdym sklepie postawimy policjanta? Wydaje mi się, że lepsze jest to, co się dzieje obecnie: duże sieci usuwają „foliówki” ze swojej oferty, ludzie chodzą z wielorazowymi torbami, a inni to widzą i naśladują. Tu widzę szansę na zmiany. Z wyników badań, o których Pan wspomniał, wynika, że wielu Polaków zmieniłoby sposób życia na bardziej ekologiczny, gdyby nie było to tak uciążliwe – sztandarowym przykładem jest brak odpowiedniej liczby pojemników do segregowania śmieci. Czy w Polsce rzeczywiście tak trudno jest żyć ekologicznie?
59 A. K.: Z naszych badań wynika, że władze nie zagospodarowały tej mentalnej zmiany, która w społeczeństwie zachodzi. Mogłyby oferować więcej rozwiązań pomocnych, aby ludzie żyli bardziej proekologicznie. To jest clou tych badań, które powinni wziąć pod uwagę politycy – jak sprawić, by zmiana sposobu myślenia mogła przełożyć się na rzeczywistość. Stąd na przykład, choć nie cieszy mnie, gdy dostaję wyższy rachunek za energię elektryczną, uważam, że bardzo ważne jest różnicowanie jej źródeł i zachęcanie do korzystania z odnawialnych. Koniecznie przy tym trzeba się powoływać na emisje CO2, zamiast ciągle akcentować, że „zła Unia chce nas zniszczyć”, że wzrost cen, katastrofa dla polskiej rodziny, utrata władzy przez partię, która wprowadza te rozwiązania itd. Gdyby to wyjaśnić normalnie oraz stworzyć program, który pomagałby oszczędzać energię, wówczas opór społeczny byłby mniejszy. Bo tak naprawdę pana czy mnie nie interesuje, jaka jest cena za kilowatogodzinę, lecz to, ile mamy do zapłacenia. Jeżeli dzięki podejmowanym działaniom zmniejszę zużycie energii o połowę, a w tym czasie cena energii wzrośnie dwukrotnie, to ostatecznie będę płacił wciąż tyle samo. A jaki jest zysk środowiskowy! Pytanie tylko, czy władza stworzy mi korzystne warunki do takiej zmiany. I to jest, jak mi się wydaje, właściwe rozwiązanie. „Przykręcamy kurek”, ale dajemy pakiet możliwości: możesz zasięgnąć informacji, możesz skorzystać ze środków funduszu, który pomoże ocieplić mieszkanie albo zakupić żarówki energooszczędne. Trzeba pokazać, jak można oszczędzać energię. Tak zrobiono w przypadku Polskiego Programu Wymiany Oświetlenia w Ełku i nagle ludzie zobaczyli, że to się opłaca. Trzeba zagospodarować tę ludzką chęć, a hasło „środowisko” powinno wzbudzać zainteresowanie. A polityka? Czy w tej sferze widać oddziaływanie idei ekologicznych? A. K.: Ciekawa sytuacja jest w Czechach, gdzie obecnie Partia Zielonych ma sześciu posłów. Bez nich nie można zbudować koalicji, więc spośród tych sześciu posłów rekrutuje się trzech ministrów, w tym wicepremier, minister środowiska. Natomiast w Polsce partia Zieloni 2004 nie ma szans na przebicie. Jest tam kilku ciekawych ludzi, którzy prezentują idee ekorozwoju, ale całościowy obraz tego ugrupowania jest niekorzystny w odbiorze społecznym, ponieważ są antyklerykalni i intensywnie zajmują się sprawą mniejszości seksualnych. Idee ekorozwoju można wcielać w życie różnymi metodami. Niektórzy są zwolennikami wprowadzania ich w drodze edukowania społeczeństwa, zdaniem innych priorytetem powinny być odgórnie wprowadzane i konsekwentnie egzekwowane przepisy. Która metoda jest Pana zdaniem skuteczniejsza? A. K.: To bardzo trudny i złożony problem społeczny – nie ekologiczny i nie ekonomiczny, ale właśnie społeczny. Najlepiej byłoby wyedukować społeczeństwo, które wybierze mądrych polityków, a ci zastosują mądre rozwiązania, które wszystkich nas, biznes i obywateli, zmuszą do zachowań przy-
jaznych dla środowiska. Takiego idealistycznego wyobrażenia zapewne jednak nie da się w pełni zrealizować. Edukacja na pewno jest ważna, ale często stanowi wytrych, ucieczkę, na zasadzie „jak nie wiemy, co zrobić – edukujmy”. Wydaje mi się, że znacznie więcej daje współpraca biznesu z organizacjami ekologicznymi, pokazywanie ekonomicznych skutków złych rozwiązań i pozytywnych efektów związanych z wprowadzaniem tych proekologicznych. Jeżeli rozmawiamy z kimś, kto twierdzi, że jest odpowiedzialnym biznesmenem, to trzeba mieć świadomość, jakie z jego działalnością wiążą się tzw. koszty zewnętrzne. Wtedy możemy mu powiedzieć: „zaraz, kochany, ty sobie produkujesz i nie liczysz kosztów zewnętrznych, ale ktoś inny je za ciebie ponosi: choruje, źle mu się żyje, stracił miejsce do spacerów itd.”. Zmiany zachowań zachodzą zarówno na bazie edukacji, jak i wymuszone przez reguły gry ekonomicznej, które powinny uwzględniać aspekty ekologiczne, czyli koszty zewnętrzne. Dlatego np. należy wyeliminować antyekologiczne subsydia, czyli takie, które wspierają działania groźne dla środowiska, a ograniczają możliwość rozwoju rozwiązaniom przyjaznym. Dziś niejednokrotnie zdarza się, że sektory, które są szkodliwe dla środowiska, dostają ulgi od państwa, zaś te przyjazne ich nie otrzymują. Powinniśmy działać dwutorowo: edukacja z jednej strony, budowanie twardych reguł gry rynkowej, w której sprawy środowiska są równoprawne z innymi – z drugiej. Istnieje jednak wiele sektorów czy branż, które są rentowne, nie korzystają z żadnych form wsparcia państwowego, a ich działalność wywiera ogromny negatywny wpływ na środowisko. Czy to właśnie nie względy ekologiczne powinny – bardziej nawet niż inne przesłanki, nierzadko w toku dziejów skompromitowane – skłaniać do tego, by przyznać władzy politycznej prawo silnego ingerowania w mechanizmy rynkowe, aby chronić środowisko i społeczeństwo? A. K.: Według mnie, najlepiej regulować gospodarkę przy użyciu instrumentów ekonomicznych, połączonych z informacją, jakie skutki te rozwiązania mogą przynieść, gdzie mogą być pewnym utrudnieniem i jak owe utrudnienia łagodzić. Zakaz jest zawsze ryzykowny. Oczywiście zakazy bywają konieczne, ale zawsze należy się zastanowić, czy można będzie je egzekwować. Nasz Instytut lansował kiedyś ekologiczną reformę podatkową: obniżenie podatków związanych z zatrudnianiem przy jednoczesnym wzroście podatków związanych ze zużywaniem zasobów naturalnych. W budżecie pozostaje tyle samo pieniędzy, natomiast zmienia się struktura gospodarki. Poszukujemy właśnie takich rozwiązań, które nie wprowadzają zaburzeń, ale stwarzają ekonomiczne zachęty do zmian. Jak mogłyby wyglądać konkrety w tej kwestii? A. K.: Swego czasu w Szwajcarii zaproponowano wprowadzenie podatku od zużycia benzyny. Po ustaleniu tego, jakie średnie zużycie paliwa uznane zostanie w da-
60 nym roku za właściwe, pieniądze miały być zwracane tym, którzy go nie przekroczyli, w ramach rocznego rozliczenia podatkowego. Ten pomysł nie został do końca wdrożony, a szkoda. W Norwegii był projekt, aby przy zakupie samochodu pobierano kaucję za to, że będzie on potem recyklingowany. Kaucja byłaby zwracana po odstawieniu zużytego samochodu na właściwe miejsce; oczywiście przy sprzedaży auta automatycznie przechodziłaby na nabywcę. Samo podwyższanie czy wprowadzanie nowych opłat nie wystarczy, musi być coś za coś. Jeśli ogranicza się wjazd autem do centrum miasta, np. poprzez brak miejsc parkingowych czy opłaty (jak zrobiono w Londynie), ale jednocześnie istnieje bardzo sprawny transport publiczny, to ludzie to zaakceptują. Gdy transport publiczny funkcjonuje kiepsko, a wprowadzamy takie ograniczenie, to jest to błąd. Podobnie powinno być z akcyzą na paliwo. Powinniśmy postawić na lepszy transport kolejowy, a dopiero potem zastanawiać się nad ograniczaniem ruchu samochodowego, np. poprzez podnoszenie akcyzy – wówczas ludzie już będą mieli sprawną alternatywę wobec motoryzacji. Jako sprawny ekonomiczny instrument ekorozwoju przedstawiany jest także handel uprawnieniami do emisji. A. K.: Jest on dobrym rozwiązaniem, pod warunkiem, że zostanie rozsądnie skonstruowany. System obowiązujący w latach 2005-2007 w Unii Europejskiej okazał się fiaskiem, natomiast ten istniejący w USA funkcjonuje już 30 lat z całkiem niezłym skutkiem. Istotne jest tu wsparcie administracyjne: ustalamy dopuszczalną wielkość emisji i administracja albo rozdaje uprawnienia konkretnym podmiotom, albo organizuje aukcję, ale wyjście jest od wspomnianego limitu. Bardzo ważne jest, aby odpowiadał on potrzebom systemów zachowania życia na Ziemi, nie był jedynie efektem ugody społecznej: inwestor mówi tyle, urzędnicy – tyle, więc się dogadują i wychodzi coś pośrodku. Tak nie może być, a było tak przy ustalaniu norm zanieczyszczenia powietrza czy wód. Wychodzono z normy ustalonej na podstawie badań naukowych, następnie protestował przemysł, więc dochodziło do ugody: można wypuścić np. 10, a nie 8 ton zanieczyszczeń. A jaka jest rola nowych technologii? A. K.: Do technologii należy podchodzić z pewną rozwagą i dystansem. Na pewno wiele rozwiązań technologicznych może w znaczącym stopniu przyczynić się do poprawy stanu środowiska, ale trzeba jednocześnie uważać, by nowe rozwiązania nie przyniosły efektów ubocznych. To, że auta będą spalały 1 litr benzyny na 100 km, nie musi wcale oznaczać mniejszej emisji, bo skoro użytkowanie samochodów będzie tańsze, ludzie będą mogli jeździć więcej. Tańsze użytkowanie poskutkuje też tym, że więcej osób kupi samochód, a co za tym idzie – więcej przestrzeni zostanie zajętej i będziemy mieli mniej terenów zielonych, które kumulują węgiel i przyczyniają się do zmniejszenia efektu cieplarnianego. A przecież wyszliśmy od tego, że oto powstał wspaniały samochód, który tak mało spala!
Często przeciwnicy ochrony środowiska argumentują, że „ekologia to luksus, na który stać bogatych”. Twierdzą oni na przykład, że jeśli Polska wprowadzi zbyt daleko idące ograniczenia emisji dwutlenku węgla, zakończy się to problemami gospodarki i rynku pracy. A. K.: Spójrzmy na to inaczej: czy stać nas na koszty zaniechania działań? Można by tak myśleć, gdyby skutki zmian klimatu miały w ogóle nie dotyczyć Polski, ale Ziemia jest jedna i dotkną one każdego. Jeśli my nie podejmiemy działań, to jakie mamy prawo żądać tego od innych? Oczywiście trzeba tu rozważyć nasz interes i powiedzieć, że niektóre rozwiązania są niesprawiedliwe, jeśli je odnieść do tych nałożonych na inne państwa, jak to ma miejsce choćby w przypadku pakietu energetyczno-klimatycznego. Całkowicie nie zgadzam się jednak ze stwierdzeniem, że ekologia jest tylko dla bogatych – ciągle rosną skutki środowiskowe dla biednych, które wywołują w dużej mierze bogaci. Jeśli nie będziemy temu przeciwdziałać albo zrobimy to z opóźnieniem, ten proces będzie się pogłębiał. Po akcesji do Unii Europejskiej przyrodzie Doliny Rospudy nie można było już zrobić tego, co uczyniono na Górze św. Anny, bo Bruksela zablokowała to, co na pozwoliłby polski rząd. Ale z drugiej strony to właśnie dzięki wspólnotowym środkom możliwych będzie wiele inwestycji, które zaszkodzą przyrodzie. Wychodzimy na plus czy na minus? A. K.: Zdecydowanie na plus, mimo tej sprzeczności. Unia finansuje drogi i wspiera transport nieprzyjazny środowisku, ale z drugiej strony gwarantuje nam pewne cywilizacyjne minimum, np. budowę oczyszczalni, narzuca proekologiczne rozwiązania w gospodarce odpadami czy kontrolowanie chemikaliów, czyli dyrektywę REACH. Wszystko to długo by u nas nie miało miejsca, gdybyśmy nie byli w Unii. A skąd się biorą te wspomniane sprzeczności? A. K.: To konflikt interesów. Duże przedsiębiorstwa są zainteresowane kontynuowaniem pewnej drogi rozwoju i blokują niektóre rozwiązania, np. sprzyjające ochronie klimatu. Jestem przerażony, że celem naszej polityki transportowej jest budowa dróg. Celem polityki transportowej powinno być zapewnienie transportu w takich ramach, jakie nam wyznacza układ przyrodniczy, gospodarczy czy społeczny. Każdy z nas powinien mieć zaspokojone pewne potrzeby. Mnie interesuje, żebym mógł spokojnie dojechać z Warszawy do Łodzi w racjonalnym czasie. Niestety, lobby chcących budować i zarabiać na tym, blokuje wiele rozwiązań i narzuca swoje, np. wmawia nam, że budowa dróg jest celem, a nie środkiem. Tymczasem celem jest sprawne przemieszczanie się – jeśli transport kolejowy zapewni przy podobnych nakładach szybszą podróż, przy mniejszym obciążeniu środowiska, to budowa dróg traci rację bytu z każdego racjonalnego punktu widzenia. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 11 czerwca 2008 r.
TEORIA W PRAKTYCE
KLASZTOR ERY TECHNO Karioka Blumenfeld W średniowieczu cystersi byli w awangardzie postępu w rolnictwie i rzemiośle. Dzisiaj możemy się od nich uczyć... prowadzenia handlu internetowego. A także zdobywania pieniędzy na działalność społeczną, bo przecież mnisi dążą do osiągania wyższych celów, a nie – wyższych zysków. Wielosetletnią chlubą zakonu jest samowystarczalność poszczególnych klasztorów. Ponieważ tradycyjne źródła dochodów nie zawsze wystarczają, często muszą one szukać innych pomysłów. Właśnie nad tym łamał sobie głowę ojciec Bernard (z wykształcenia astrofizyk), główny intendent cysterskiego opactwa w Sparcie w zachodnim Wisconsin, gdy w jego drukarce skończył się toner. Zamierzał zamówić nowy, jednak gdy zaczął szperać w Internecie w poszukiwaniu korzystnych ofert, zszokowały go ogromne narzuty większości sprzedawców. Szukał więc dalej, aż odkrył, że produkt ten można kupić także po normalnych cenach – od niezależnych producentów. Doznał objawienia: przecież nie tylko on nie znosi przepłacać! Szybko wyciągnął z tego logiczne wnioski. Opactwo nawiązało kontakt z kilkoma producentami i założyło www.lasermonks.com – internetowy sklepik z tonerami i kartridżami o połowę tańszymi niż u konkurencji. Początkowo mnisi chcieli sprzedawać je szkołom, kościołom i innym podmiotom nie nastawionym na zysk, łącząc przyjemne z pożytecznym – zdobywanie środków na zaspokajanie swoich skromnych potrzeb i działalność charytatywną z umożliwianiem innym inicjatywom dokonania znacznych oszczędności. Przedsiębiorcy przekonali ich jednak, że ofertę powinni skierować także do biznesu, który ma szczególnie duże zapotrzebowanie na tego rodzaju produkty. – „Powiedzieli nam: słuchajcie, przecież jesteście mnichami, od zawsze cieszycie się reputacją godnych zaufania, a wasze produkty uważane są za najlepsze. Teraz oferujecie je po najlepszych cenach. Gdy ludzie o was usłyszą, decyzja będzie dla nich oczywista. Dlaczego ktokolwiek miałby przepłacać, skoro świetne produkty można kupić taniej, od mnichów, którzy zyski przeznaczą na pomoc potrzebującym?” – wspomina o. Bernard. W 2002 r., gdy interes ruszył, przychody ze sprzedaży wyniosły zaledwie 2 tys. dolarów. Jednak informacja o nietypowym przedsięwzięciu szybko się rozchodziła dzięki profesjonalnej strategii marketingowej, ale także zwykłą pocztą pantoflową. Już w 2004 r. przychody wzrosły do 2,4 mln dolarów, a rozwój sklepu zaczął mnichów przerastać – ich reguła zakonna, módl się i pracuj, na pierwszym miejscu stawia przecież kontemplację. Opatrzność jednak nad nimi czuwała: dwie kobiety prowadzące działalność w tej samej branży, zaintrygowane niezwykłym opactwem, bezinteresownie zaoferowały
pomoc. To, co miało być kilkutygodniowym wolontariatem, ostatecznie przerodziło się w przyklasztorną firmę, która zajmuje się m.in. kontaktami z dostawcami, obsługą klientów, księgowością i wszelkimi innymi „kwestiami technicznymi”. Dzięki temu sklep może się rozwijać, stale zwiększając dochody i asortyment (obecnie obejmuje on wiele produktów biurowych, a nawet palmtopy), a mnisi, którzy wytyczają strategiczne kierunki jego działania – pozostać mnichami. Źródłem sukcesu były nie tylko atrakcyjne ceny. Zakupy w cysterskim sklepie mają również wymiar moralny. Wszelkie środki pozostałe po opłaceniu niezbędnych kosztów „laserowi mnisi” przeznaczają na rozmaite cele społeczne – od stypendiów dla niezamożnych uczniów z Wisconsin, poprzez wspieranie kliniki dziecięcej w sąsiedniej Minnesocie, aż po edukację sierot i „dzieci ulicy” w Wietnamie. Również sama witryna internetowego sklepu jest dość niezwykła. Za jej pośrednictwem można m.in. kupić wypiekane przez mnichów ciasteczka dla psów (10% ich ceny stanowi darowizna na szkolenie psów-asystentów, pomagających niepełnosprawnym), kawę, z której wpływy zasilają bezpośrednio rodzinne gospodarstwa w ubogich krajach, a także rozmaite produkty innych wspólnot zakonnych. Można tam ponadto poprosić mnichów o modlitwę w określonej intencji, a nawet przeczytać komiks rysowany przez samego opata, o. Roberta. Sukces przedsięwzięcia o. Bernard tłumaczy następująco: „Prozaiczne zakupy udało nam się zamienić w podnoszące na duchu przeżycie. Korporacje tego nie oferują”. Podkreśla, że zakonne zasady przekładają się na jakość usług – przykładowo, nakaz gościnności sprawia, że klienci są traktowani tak osobiście, jak tylko to możliwe. Cystersi ze Sparty chcą, by ich pomysły na prowadzenie biznesu stały się inspiracją dla innych podmiotów nie działających dla zysku, jak szkoły, fundacje charytatywne czy kościoły („lepiej samemu zarabiać niż żebrać o wsparcie” – wyjaśniają). Ich marzenie zaczyna się spełniać – o. Bernard zdradza, że coraz częściej dostaje telefony z innych klasztorów, z prośbą o pomoc w przygotowaniu biznesplanu. Niejako przy okazji, przedsiębiorczy zakonnicy przełamują silnie zakorzenione stereotypy – wielu ludziom mnisi kojarzą się wyłącznie z łysymi i bosymi mężczyznami, przepisującymi stare manuskrypty w ciemnych i wilgotnych celach. Ich wspólnota pokazuje, że gdy głowa przebywa w świecie niezmiennych wartości, stopy niekoniecznie przestają twardo stąpać po ziemi.
Karioka Blumenfeld
61
62
CHWILA ODDECHU
ROZBITE TABLICE
Jolanta Wrońska Ortodoksyjny chasyd znalazł się w samym oku politycznego cyklonu. I na przekór wszystkiemu usiłował odbudować żydowski świat. 29 września 1990 r., w Jom Kippur, pamiątkę grzechu bałwochwalstwa i pojednania z Wiekuistym, w stołecznej Synagodze Nożyków mają Żydzi prawdziwy Sądny Dzień. Świątynia pełna jest dyplomatów i zagranicznych turystów pielgrzymujących śladami przodków. W przerwie modłów rabin Zew Wawa Morejno znienacka ogłasza cherem – klątwę na bezbożników. Cytuje przepis Tory – „W dniu, gdy stałeś opodal, w dniu, gdy obcy rabowali jego mienie i cudzy przybyli do wrót jego... również ty jesteś jako jeden z nich” (Owadiasz 1, 11), pozwalający zerwać nabożeństwo skrzywdzonemu, jeśli uczestniczą w nim jego krzywdziciele. Oficjele Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego w Polsce, w przytomności ambasadora Izraela, nie szczędząc szturchańców wywlekają starca ze świątyni. Skandal porusza do żywego społeczność polskich Żydów, odbija się też gromkim echem w światowej prasie żydowskiej. Dwa lata wcześniej („Polityka” 26/1988) opisałam, jak ówczesne władze Łodzi w „interesie społecznym” zlikwidowały rzekomy pustostan po czasowo nieobecnym w kraju rabinie. I barbarzyńsko obeszły się z zabytkowymi przedmiotami liturgicznymi, bezcenną biblioteką i archiwum Gminy Żydowskiej. Rabin wrócił właśnie do kraju – wcześniej przez 6 lat, bez podania przyczyn, odmawiano przedłużenia ważności jego polskiego paszportu. Wysoki, szczupły 77-latek z długą siwą brodą i skręconymi w rurki pejsami, z czarnymi oczami skrytymi pod krzaczastymi brwiami i szerokim rondem atłasowego kapelusza. Gnieździ się z żoną w wynajętej kawalerce w centrum stolicy, skąd blisko do drzwi urzędów, od których zależy dalszy jego los. Swoim nieoczekiwanym entrée Morejno wraził kij w mrowisko. Żąda bowiem, by przywrócić mu stanowisko i wypłacić
odszkodowanie za zniszczone mienie. Oznacza to, że żarzący się podskórnie konflikt, przez wielu z niekłamaną ulgą odłożony przed laty ad acta, ponownie wypływa na powierzchnię.
Rabin
Zew Wawa Morejno, nazywany „Morejnu” (heb. „Nasz Nauczyciel”), to ostatni polski chasyd. Urodził się 24 marca 1916 r. w Warszawie w chasydzkiej rodzinie. Religijną edukację pobierał w Baranowieżach i sławnych jesziwach w Mirze i Kamieńcu Podolskim. Już jako 17-latek uznany za genialnego znawcę Talmudu, uczył studentów w Chiduszei Harim – warszawskiej jesziwie chasydów gerskich (z Góry Kalwarii, zwanej po hebrajsku Ger). Na początku 1939 r. uzyskał simchę (ordynację rabinacką) i objął funkcję rabina w Zupranach (obecne pogranicze Białorusi i Litwy). Po wybuchu wojny, w getcie w Oszmianie nadal pełnił funkcję rabina, podobnie w getcie w Wilnie, dokąd wywieziono wszystkich Żydów oszmiańskich. Nawet gdy we wrześniu 1943 r. trafił do obozu koncentracyjnego Klooga w Estonii, ani na chwilę nie zaniechał swych obowiązków. Już wtedy krążyły legendy o jego bezkompromisowej wierności nakazom religii. W straszliwych warunkach obozu nadal przestrzegał zasad koszer i święcił szabat. Likwidując obóz przed ofensywą Rosjan, pod koniec września 1944 r. Niemcy wymordowali około 2 tys. Żydów. Zaledwie 85 osób ocalało, uciekając do okolicznych lasów; wśród nich Morejno. Dociera do niezniszczonej Łodzi. Pustkę po 380 tys. zamordowanych Żydów polskich i europejskich wypełniają niedobitki z kresowych sztetl, zasymilowana inteligencja, przemysłowcy i Żydzi-komuniści popierający nowe porządki. W tym buzującym kotle usiłował żeglować ortodoksyjny chasyd, trzymając się Tory jak steru. Żyją jeszcze ludzie pamiętający jego charakterystyczną, bardzo wysoką i smukłą sylwetkę w spodiku (chasydzkiej czapie z lisiego futra) i obowiązkowym czarnym surducie, przemierzającą codziennie trasę między Biblioteką Miejską, gdzie pracował, a ulicą Zachodnią 78, gdzie mieścił się sztibl (dom modlitwy), opodal pustego placu po jednej z największych w Europie synagog, wysadzonej w po-
63 wietrze przez Niemców w 1939 r. To wtedy, wówczas trzydziestolatek, zakochał się z wzajemnością w bardzo młodej uczennicy, wojennej sierocie z żydowskiej bursy i chciał się żenić, ale zarząd bursy nie pozwalał. Wziął się tedy na sposób godny zakochanego chasyda, porwał pannę Fejgę i wzięli ślub.
Nowy wspaniały świat
Obok wiekopomnego dzieła Ireny Sendlerowej, „Żegoty”, tysięcy aktów zwykłej ludzkiej przyzwoitości, szły w parze mordy na Żydach dokonane przez Polaków, donosicielstwo, grabież mienia i szmalcownictwo. Ciąg dalszy nastąpił po wojnie. Gdy ocaleni Żydzi wracali do swoich siedzib, zastawali je w rękach dawnych sąsiadów. Ci, przerażeni niespodziewanym powrotem prawowitych właścicieli, mieli sto powodów, żeby źle życzyć Żydom i odegrali niemałą rolę w powojennych zbrodniach. Wrogość ta zyskała dodatkowe usprawiedliwienie w powszechnym, choć błędnym przekonaniu o nadreprezentacji Żydów w aparacie stalinowskiego terroru. Bezpieka umacniała nadzór nad rozmaitymi środowiskami rzeczywiście lub potencjalnie opozycyjnymi. Tworzenie swoistych „piątych kolumn”, instalowanie konfidentów, pacyfikowanie krnąbrnych – stosowano także wobec organizacji religijnych. O ile jednak sekowanie kleru i wyzuwanie z mienia Kościoła rzymskokatolickiego wzmagało powszechną nienawiść wobec „żydokomuny”, to gdy sprzyjała ona, a nawet inicjowała niszczenie obiektów kultury i religii prawosławnej, protestanckiej czy żydowskiej – spotykało się to w najlepszym razie z obojętnością znacznej części społeczeństwa. Także powojenny Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego znalazł się pod kontrolą bezpieki. Wyjątkowo złą pamięcią zapisał się pierwszy powojenny świecki prezes łódzkiej Kongregacji, niejaki Jabłko oraz bracia Gerson. Wprawieni w konfidenckiej robocie z Niemcami, wsławili się licznymi szwindlami na szkodę własnych ziomków. Tak oto ortodoksyjny chasyd znalazł się w samym oku politycznego cyklonu. I na przekór wszystkiemu usiłuje odbudować żydowski świat. Już wiosną 1945 r. zakłada i zostaje rektorem „Wyższej Szkoły Rabinicznej Netzach Izrael imienia Gaonów i Świętych Męczenników Poległych na Poświęcenie Imienia Wiekuistego w PRL”, która ma ponad 200 studentów. Rozwija energiczną działalność socjalną i opiekuńczą wobec ocalałych Żydów, szczególnie osieroconych dzieci, organizuje szkolnictwo żydowskie wszystkich szczebli. I wywołuje konflikty. Z jednej strony sprzeciwiał się jakimkolwiek próbom asymilacji ze społeczeństwem polskim i apodyktycznie tępił odstępstwa od ścisłego wypełniania nakazów religii. Doprowadziło go to do ostrego sporu z dr. Dawidem Kahane, przewodniczącym Naczelnej Rady Rabinicznej (najwyższy żydowski sąd religijny), optującym za dostosowanym do współczesności stosowaniem zasad judaizmu w życiu codziennym i bardzo krytycznym wobec izolowania się społeczności żydowskiej. Z drugiej – walczy ze szwindlami łódzkiej Kongregacji i nieustannie bruździ władzy ludowej.
A do tego jeszcze narastająca po pogromach atmosfera zastraszania Żydów, skutkująca falą emigracji. W 1947 r. wyjeżdża ówczesny Naczelny Rabin Polski, Ber Percowicz. Morejno energicznie sprzeciwia się wyjazdom, uważa je za zdradę polskiej ojczyzny. Znów ma przeciw sobie większość rabinów. Mimo oporów, jakie budzi jego nieprzejednany fundamentalizm, w 1947 r. łódzka Kongregacja wybrała go Naczelnym Rabinem Miasta Łodzi. Nie mogąc przeszkodzić temu wyborowi, bezpieka czym prędzej zainstalowała mu swoich konfidentów jako zastępców: doktora Libo i niejakiego Grynblata, sprowadzonego specjalnie z Legnicy (siedziby Naczelnego Dowództwa Armii Czerwonej w Polsce). Po powstaniu Państwa Izrael emigracja żydowska przybrała na sile, napędzana szantażami bezpieki i szmalcowników uwłaszczających się na mieniu emigrantów. Większość powstałych po wojnie lub reaktywowanych żydowskich instytucji gospodarczych, religijnych i społecznych została zlikwidowana w latach 1949-50. Pozostały nieliczne, koncesjonowane. Prowadzona przez Morejnę uczelnia niemal in corpore przeniosła się do Izraela. Tylko rabin zostaje. Ku utrapieniu bardziej liberalnych religijnie Żydów, działaczy ZRWM, nie mówiąc o stalinowskiej władzy. Bo Wawa Morejno był jak...
...gwóźdź w bucie
Już w 1952 r. władze PRL usunęły go ze stanowiska po awanturze, jaką wywołał, gdy zmniejszano łódzki cmentarz żydowski (największy w Europie), by poszerzyć ulicę. Hałas na świecie się zrobił i rabin wrócił. Przetrwał do odwilży 1956 r. i w czerwcu, na Ogólnopolskim Zjeździe Kongregacji Gmin Wyznaniowych Żydowskich, został wybrany Naczelnym Rabinem Polski. Przejmował urząd po kolejno emigrujących poprzednikach. Tylko kwestią czasu było jego spacyfikowanie. A znalazł się oko w oko z Izaakiem Frenkielem, który z poręki bezpieki otrzymał stanowisko Prezesa Zarządu Krajowego ZWRM. Przepchnął on niezgodną z prawem żydowskim „drobną” zmianę w statucie Związku. Pojawiła się w nim klauzula, że „rabin jest angażowany przez Zarząd Krajowy na podstawie zwykłej umowy o pracę i może być przezeń usunięty zgodnie z ogólnymi przepisami kodeksu pracy”. Czyli Naczelny Rabin stał się zwykłym najemnym pracownikiem. A jako najmita, Morejno prędko stracił „angaż”, bowiem „nie dawał rękojmi należytego wypełniania obowiązków, a w opinii większości, stawiane przezeń wymagania w sprawach przestrzegania Halachy były zbyt surowe”. Bo dla Morejny to, co działo się w świecie realnym, nie było rzeczywistością – ta trwała w świętych księgach. To tak, jakby on chciał teraz i tutaj handlować tym lnem, co on był sześćdziesiąt razy tańszy w Naharii niż w Jerozolimie za czasów Cyrusa Wielkiego. Jeśli świat realny nie przystaje do Księgi – tym gorzej dla świata. W efekcie już na początku 1957 r. Morejno został pozbawiony wszystkich stanowisk. ZRWM nie uznaje w nim zwierzchnika religijnego. Dla władz staje się osobą „nielegalnie posługującą się tytułem Naczelnego Rabina Polski”. Urzędy nękają jego rodzinę nakazami płatniczymi. Wbrew istniejącemu od 1946 r. tzw. powództwu wza-
64
CHWILA ODDECHU jemnemu, mocą którego lokale użytkowane przez gminy żydowskie zwolnione są od opłat, jako forma ekwiwalentu za przejęcie przez państwo bez odszkodowania nieruchomości należących do gmin żydowskich przed wojną. Zaległości rosną, a rabin swoje: gmina żydowska ma obowiązek utrzymywać mieszkanie i kancelarię rabina, który nie ma prawa mieć żadnych innych źródeł zarobkowania, poza stypendium z jej kasy, pokrywającym najskromniejsze życiowe potrzeby jego rodziny. Nie przyjmuje do wiadomości usunięcia go z urzędu. Frenkiel, wtrąćmy – zapisał się w pamięci także tym, że wyemigrował w 1966 r. wraz ze zrabowaną kolekcją srebrnych judaików, które potem pojawiały się na światowych aukcjach. Międzynarodowa społeczność Żydów, w tym największe autorytety wśród rabinów, potępiła Frenkiela, nad którym odbył się nawet oficjalny sąd rabiniczny. Uznany został winnym wielu przestępstw, w tym pozbawienia polskich Żydów należytej opieki religijnej, skutkiem wyszczucia z urzędu Wawy Morejno.
Persona non grata
A ten dalej uporczywie zatruwał życie władzy. Zasypywał urzędy tonami skarg, że znowu gdzieś obraca się w perzynę starą synagogę, albo żydowski cmentarz zamienia w boisko. W latach 1958-59 Morejno protestuje wniebogłosy przeciw likwidacji najstarszego cmentarza żydowskiego w Łodzi przy ul. Wieńcowej, który, może przez zagapienie, nawet hitlerowcy zostawili w spokoju, a pochowano na nim ongiś
bardzo świętych gaonów i zasłużonych rabinów. W 1964 r. znów podniósł gwałt, gdy Minister Gospodarki Komunalnej, Władysław Mijal, wydał okólnik o likwidacji cmentarzy żydowskich, jeśli po 20 latach użytkowania grobu nikt nie opłaci przedłużenia pozwolenia. W 1967 r., w samym środku wojny sześciodniowej i już narastającej moczarowskiej ofensywy propagandowej, Morejno – o święta naiwności! – złożył rządowi memorandum „Problem bliskowschodni w świetle Pisma Świętego”, w którym wyłuszczał racje oczywiście proizraelskie i antyarabskie. Ale nieodwołalnie podpadł w 1968 r. Walka o władzę rozgrywana „kartą żydowską” trafiła na bardzo podatny grunt. Mnóstwo ludzi już na własną rękę, lokalnie i zza węgła, załatwiało prywatne porachunki i interesy. Wypełzły na powierzchnię drzemiące upiory, co zaowocowało exodusem ponad 20 tys. Żydów. Ciasno zrobiło się nawet Polakom żydowskiego pochodzenia, dwa albo trzy pokolenia temu zasymilowanym, chowanym na Sienkiewiczu, tradycji Nocy Listopadowej, walczącym w Powstaniu Warszawskim. I znowu rabin śle protesty przeciw oszczerczym kampaniom propagandowym i wymuszaniu emigracji Żydów: do władz, do gazet polskich i zagranicznych (gdy Bernard Margueritte, wżeniony w Polskę korespondent „Le Figaro” poprosił o wywiad, SB go aresztowała, na jego miejsce podstawiając agenta – Morejno wyrzucił go za drzwi). Apelował do prymasa Wyszyńskiego, po tym, jak w kościołach odczytano 3 maja 1968 r. list Episkopatu w sprawie wydarzeń marcowych. Pisał m.in. „dziękując za szlachetne słowa w obronie uciśnionych /.../ należałoby jeszcze życzyć sobie, by zostały wypowiedziane w niezawoalowanej i więcej wyrazistej formie, bo nie wiadomo, czy dociera to do społeczeństwa polskiego, że ostre potępienie rasizmu dotyczy właśnie oczernianej w czambuł, prześladowanej obecnie i bezbronnej ludności żydowskiej naszego kraju /.../”. Tego było już za wiele. Morejnie wytoczono sprawę karną o „wyrządzanie poważnych szkód interesom PRL”, po czym wsadzono do szpitala psychiatrycznego, czemu łódzka Kongregacja skwapliwie przyklasnęła. Wydostał się zeń dopiero po interwencjach z zagranicy. W końcu się udało. Ostatni żydowski duchowny został skutecznie usunięty z Polski. W 1973 r., na zaproszenie amerykańskich chasydów Ger wyjeżdża z rodziną do Nowego Jorku. Jego przyjaciel powie: „Najgorsi nawet wrogowie nie podważali jego granitowej uczciwości osobistej, ogromnej wiedzy religijnej, znajomości języków, całkowitej obojętności dla dóbr doczesnych. Znali go wszyscy i wszyscy umyli ręce”. Wyjechał, ale nie opuścił kraju. W latach 1973-1980 przyjeżdżał na kilka miesięcy. Wciąż próbował coś naprawiać, o coś się upominać. Ale ruchome piaski wypełniły po nim miejsce. Wielu miało nadzieję, że na zawsze.
Na śmietniku
Trzy lata po wyjeździe Wydział Spraw Lokalowych Urzędu Miasta Łodzi wystąpił do sądu o eksmisję Morejny, uprawomocnioną w 1978 r. Przez 10 lat nic się nie dzieje. Po stanie wojennym rabin ma już zablokowany paszport.
65 Znienacka w grudniu 1987 r. mieszkanie po nim (170 m2 w imperialistycznej kamienicy przy Al. Kościuszki 53) zapragnął posiąść Mirosław Czesny, od 1 stycznia 1988 r. pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego. Sąd Rejonowy Łódź-Śródmieście ekspresowo uznaje je za pustostan, samego rabina zaś za trwałego emigranta i zarządza eksmisję. Po jej zakończeniu na koszt podatników przeobrażono lokal w luksusowy apartament. W międzyczasie prezydent Łodzi powiadamia o planowanej eksmisji i apeluje o przechowanie judaików, dokumentów i księgozbioru rabina do Zarządu Łódzkiej Kongregacji, Biblioteki Miejskiej, Ośrodka Badań i Dokumentacji Zabytków, Muzeum Historii Miasta Łodzi, Żydowskiego Instytutu Historycznego, Archiwum Państwowego. Nikt nie zareagował. Eksmisję przeprowadzono w dniach 10-14 maja 1988 r. Protokół eksmisyjny rejestruje: 157 parcianych worków z 5970 książkami w hebrajskim i jidysz; 9 worków z 529 książkami innymi; 9 worków z „makulaturą”; 1 worek z dokumentami i 1 worek – srebrne przedmioty liturgiczne. Worki z książkami i dokumentami trafiają do wilgotnych piwnic – magazynów PGM. Jednak lwia część dobytku rabina wyrzucona z II piętra przez okna, trafia na śmietnik w podwórku kamienicy, gdzie stróż pali „śmieci”. Przypadkowym świadkom udaje się uratować m.in. egzemplarz recenzyjny książki „Stary Cmentarz Żydowski w Łodzi. Dzieje i zabytki” z 1938 r. (do tej pory znane były jedynie cztery egzemplarze), modlitewniki i mosiężną pieczęć do pieczętowania rytualnie ubitego bydła, rodały (zwoje) Tory, kompletne archiwum Gminy łódzkiej, w tym tajne archiwum z czasów okupacji, księgi kahalne urodzeń i obrzezań z całej Polski po 1945 r., korespondencję Morejno z Gomułką, Moczarem i Cyrankiewiczem, mnóstwo fotografii, plakaty, w tym pisane ręcznie po hebrajsku, wreszcie tomiki poezji opisującej Zagładę. Zrobił się hałas na cały świat. Komitet Wojewódzki z magistratem do spółki przyrzekają komisję pod nadzorem prokuratora do zbadania sprawy, a 25 maja 1988 r. składają uroczystą obietnicę, iż rabin, jeśli zechce wrócić do Polski, otrzyma „lokal zastępczy”. Zapewniają, że „mienie rabina jest należycie zabezpieczone w odpowiednim miejscu” oraz że „nieprawdą jest, jakoby eksmisję przeprowadzono niedbale, niszcząc dobytek oraz że przeprowadzono ją niezgodnie z prawem. Nakaz wydało Ministerstwo Administracji Publicznej w Warszawie”. Już 14 maja Konsulat RP w Nowym Jorku otrzymuje list protestacyjny (pozostawiony bez odpowiedzi) i pierwsze rewindykacyjne pismo procesowe Zew Wawy Morejno. 25 maja Sąd Rejonowy Łódź-Śródmieście I Wydział Cywilny rejestruje pozew o cofnięcie skutków prawnych eksmisji i zwrot mieszkania oraz odszkodowanie. Jednocześnie do sądu wpływa skarga procesowa Morejny, poparta pismem Departamentu Stanu, że władze polskie bezprawnie odmawiają mu – obywatelowi Polski i USA – przedłużenia ważności polskiego paszportu oraz wizy wjazdowej. Po roku, Prokuratura Rejonowa Łódź-Śródmieście odmawia wszczęcia postępowania przygotowawczego w sprawie eksmisji, gdyż „nie można mieć zastrzeżeń co do sposobu
postępowania organów administracji ani ekipy eksmisyjnej. Niektóre rzeczy, słusznie uznane zostały przez członków ekipy za bezwartościowe”.
Całkiem nowa Polska
sprawę zamiata pod dywan. 24 października 1990 r. wizja lokalna w magazynie PGM ujawnia zerwanie plomb (podłożone fałszywki), włamanie i grabież. Zginęły wieżyczki rytualne – megile, cztery srebrne kielichy pesachowe, pięć srebrnych kielichów małych. Odnotowano postępujące gnicie książek i dokumentów. W sądzie sprawa zastyga w bezruchu. Prasa łódzka uszczypliwie komentuje roszczenia rabina. Morejno odpowiada: „Krytykowanie domagania się odszkodowania robi wrażenie antysemickiej sugestii, że jakiś Sheylock z USA żąda forsy od zubożałej Polski. Kwestia odszkodowania nie jest istotą sprawy, ponieważ zgadzamy się poczekać i rozłożyć ratalnie płacenie należności, wedle możliwości władz publicznych. Najważniejsze dla nas jest przywrócenie funkcji religijnej zdradziecko sabotowanej i przywrócenie możliwości wykonywania obowiązków służby dla całego społeczeństwa”. W 1994 r. ponowna wizja lokalna rejestruje totalne zniszczenie mienia rabina. Urząd Miasta Łodzi śle wniosek do Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie i do Muzeum Judaistycznego w Krakowie o zajęcie się pozostałościami. Bez odzewu. Zainteresowanie zgłasza Ryszard Stanisławski, wieloletni dyrektor Muzeum Sztuki Współczesnej w Łodzi. Obiecuje dać pomieszczenie dla należytego przechowywania szczątków mienia, zobowiązuje się przeprowadzić fachową inwentaryzację z myślą o powołaniu w przyszłości do życia Muzeum Judaistycznego. Wkrótce jednak zostaje zdjęty ze stanowiska. Łódzka Kongregacja umywa ręce: nie chcą mieć z Morejną nic wspólnego. Monitowany przez Departament Stanu, polski minister sprawiedliwości, Adam Łopatka, interweniuje, by przyspieszyć działanie Sądu Wojewódzkiego. Bez rezultatu. Sprawa toczy się niemrawo. W 1998 r. biegły powołany przez Sąd Okręgowy w Łodzi wycenił wartość jeszcze istniejących, choć bardzo zniszczonych ksiąg liturgicznych oraz innych przedmiotów, na ponad 90 tys. marek niemieckich. Proces do dziś się nie zakończył, rabin nie otrzymał żadnego odszkodowania.
Nowe porządki w gminie
Gdy Morejno objawił się w Polsce jesienią 1990 r., zastał dziwną sytuację. Od 1989 r. jako Naczelny Rabin Polski urzęduje Pinchas Menachem (Mendel) Joskowicz, przybyły z Izraela. W 1986 r. rząd RFN przeznacza ekspiacyjnie 100 mln dolarów na ochronę i rekonstrukcję żydowskich pomników kultury i religii na terenach ongiś okupowanych przez III Rzeszę. Zaraz potem w USA senator Ronald Lauder tworzy fundację z misją wspomagania życia religijnego, kulturalnego i pomocy socjalnej dla Żydów w krajach Europy Wschodniej, przy pomocy owych niemieckich milionów. W Fundacji powstaje natychmiast „komitet sekcji polskiej”, który ofiarnie podejmuje się dystrybuowania
66
CHWILA ODDECHU środków na potrzeby polskich Żydów. Po co w Ameryce powstał kurek pośredniczący w spływie mleka z niemieckiego cycka? Jednocześnie między Ministrem Szefem Urzędu do Spraw Wyznań, Michałem Lorancem, a Ministrem ds. Religii w rządzie Izraela, Zwi Hammerem, trwały negocjacje o wysłaniu na potrzeby polskiej gminy żydowskiej rabina władającego językiem polskim. Trochę dziwne, że toczyły się ponad głowami Zarządu Krajowego ZRWM. Szczególnie, że w tym samym czasie twierdził on, iż „sprawa posługi rabinackiej w PRL jest przedmiotem rozmów między ZRWM z upoważnionymi przedstawicielami organizacji rabinów w USA”. Co więcej, ponieważ Związku nie byłoby stać na utrzymanie rabina, uzgodniono, iż weźmie to na siebie Fundacja Laudera. Tak pojawił się Joskowicz, któremu wynagrodzenie ustalono na 6 tys. dolarów miesięcznie. Na tę okoliczność przeprowadzono nawet zmianę statutu ZWRM, sprzeczną z żydowskimi prawem religijnym, zakazującym pełnienia funkcji rabina za pieniądze niepochodzące od członków kongregacji. Wygląda na to, że Joskowicz przybył do Polski w roli gwaranta dla skutecznego przechwytywania przez „sekcję polską” Fundacji owych niemieckich dolarów, z których większość miała przypaść Polsce. Jednak prezes Zarządu Krajowego ZRWM, Mozes Finkelstein (ongiś etatowy pracownik UB w Legnicy), jego zastępca doc. Paweł Wildstein oraz dyrektor generalny biura ZRWM, Maksymilian Sznepf, aprobują go jako Naczelnego Rabina Polski, który nominację na urząd, prawem kaduka, otrzymał nie z nadania Zjazdu Krajowego ZRWM, lecz z rąk Ministra ds. Wyznań. Drobiazgiem jest już fakt, że jego dyplomu rabinicznego nikt na oczy nie oglądał. Na dokładkę cadyk Wielki Gaon Jerozolimy, rabin Alter (pochodzący z Góry Kalwarii), wielce szanowany autorytet, oświadczył publicznie, że Joskowicza owszem zna, że on jest Żyd ze Zduńskiej Woli, w Izraelu kupiec handlujący konserwami czy też faszerowaną rybą, następnie wychowawca w sierocińcu, ale żeby ten Joskowicz był rabin, to on, cadyk, pierwsze słyszy. Gorzej! Już w 1981 r. Gaon Raw Mosze Einstein, przewodniczący Agudy i rektor Wyższej Szkoły Rabinicznej Mesivta TiferesYerushalayim w Nowym Jorku, uchodzący za największy autorytet rabiniczny swojego pokolenia, wydał werdykt, w myśl którego żaden rabin w Polsce nie może być mianowany bez zgody Krajowego Naczelnego Rabina, którym zgodnie z Talmudem nadal jest Wawa Morejno. Orzekł też, że wszelkie nominacje i decyzje polskiej Kongregacji bez aprobaty tegoż rabina są z mocy Prawa Mojżeszowego nieważne i nikogo niewiążące. Za sprawą „rabina” Joskowicza, dopiero co uroczyście witanego, ZRWM niebawem znalazł się w kłopocie. Ma mu za złe skłonność do politykierstwa i autoreklamy. W światowej prasie żydowskiej wielkie poruszenie wywołały wywiady, jakich na prawo i lewo udzielał. Oznajmiał w nich, że jego głównym celem nie będzie rozbudzanie życia religijnego polskich Żydów ani tym bardziej odbudowa niezbędnych po temu instytucji. Zamierza natomiast z pomocą Departamentu Stanu oraz międzynarodowych organizacji żydowskich pomagać w emigracji do USA tutejszym Żydom i dzieciom ewentualnych prozelitów, w celu
„uchronienia szczególnie młodej żydowskiej krwi, od grożącego wciąż antysemityzmu Polaków”. Dlatego – wywodził dalej – emigrującym należy pozwolić wywieźć z Polski pozostałe tu jeszcze judaika, aby „uchronić je przed zbezczeszczeniem przez gojów i ratować z rąk komunistów”. Przy tym użył argumentów, który włożyła mu w ręce sama PRL. Mianowicie, że w Polsce już po wojnie uległy zniszczeniu setki dzieł sztuki i obiektów, a za granicę wyciekło ok. 50 tys. zabytkowych żydowskich ksiąg...
Powrót donikąd
Rabin Morejno tym pomysłom Joskowicza usiłował energicznie przeciwdziałać. Już w 1984 r. apelował do ŻIH i PAN o ochronę niszczejących i rozkradanych judaików oraz miejsc pamięci kultury i religii żydowskiej. Zwrócił się też do rządu z oficjalną propozycją ubicia korzystnego interesu: wykonywania (finansowanych wspólnie przez rząd PRL i organizacje żydowskie w USA) reprintów i mikrofilmów zabytków piśmiennictwa żydowskiego z polskich kolekcji publicznych i prywatnych. Z jednej strony to propagowanie w świecie wiedzy o kulturze i dorobku polskich Żydów. Z drugiej zaś – diaspora chętnie takie reprinty kupi. To znów da środki na pokrycie posługi religijnej dla polskich Żydów oraz edukację polskiego społeczeństwa. Parokrotnie ponawiał apele. W odpowiedzi – głucha cisza. Przez lata domagał się przywrócenia mu stanowiska Naczelnego Rabina Polski. Pragnął sanacji w polskiej Kongregacji. Apelował do władz, by sprawy żydowskie w Polsce pozostawiły wyłącznie jego kompetencji. Kłopot w tym, że na stanowisku Naczelnego Rabina nie życzyły go sobie stanowczo ani władze państwowe, ani ZRWM. Głównie dlatego, że jego fundamentalizm wyklucza jakikolwiek kompromis. Co dziwi. Wszak pięć tysięcy lat doświadczenia pozwoliło wypracować Żydom skomplikowany, ale na ogół skuteczny system rozstrzygania kwestii spornych między nakazami zbyt surowego Zakonu a wymogami doczesnego życia. Czego najlepszym dowodem zdroworozsądkowa tradycja zawarta w Komentarzach Rasziego, rabina żyjącego na przełomie XI i XII w. Jest tam przypowieść o surowych zasadach, które kazały Mojżeszowi rozbić Tablice Przykazań, gdy ujrzał swój lud oddający cześć złotemu cielcowi. I trzeźwy suplement, że rozbiwszy Tablice, Mojżesz prędko poszedł po rozum do głowy oraz po drugi egzemplarz. Skrzętnie pozbierał skorupy i bardzo dostatnio żył z ich sprzedaży do końca dni swoich... Życzliwy rabinowi przyjaciel podsumowuje: „Morejnie przytrafił się taki sam los, jak w przedwojennej anegdocie rabinowi z Tłuszcza albo Piotrkowa, co to biły się o niego Łódź i Katowice. Katowice – żeby był w Łodzi. Łódź – żeby był w Katowicach”. Jolanta Wrońska
P. S. Rabin Morejno ostatni raz przebywał w Polsce w 2000 r. Mieszka w Nowym Jorku, 24 marca 2008 r. skończył 92 lata. Ze swą rabetzin przeżyli ponad 60 lat, mają dwie córki i gromadkę wnuków i prawnuków.
67
STARE GRANIE NA NOWE CZASY z prof. Andrzejem Bieńkowskim
rozmawia Wioleta Bernacka
Andrzej Bieńkowski: Stosunek do sztuki, zarówno tej ludowej, jak i „wysokiej”, jak to się teraz określa, zmieniał się na przestrzeni stuleci. Nie zapominajmy, że muzyka baroku była grana także do kotleta, że opery w okresie Mozarta nie były traktowane z taką estymą jak teraz, a w ich trakcie po prostu jedzono, uprawiano romanse, wymieniano uwagi. Nasz stosunek do kultury, sposób obcowania z nią, szalenie się zmienił. To samo dotyczy kultury wiejskiej. Muzyka wiejska była nośnikiem tradycji. Wokół niej kręciło się kultywowanie najważniejszego obrzędu występującego na wsi – wesela, czyli momentu przejścia w dorosłość i zmiany statusu społecznego. Ponadto, jednoczyła pokolenia, gdyż była traktowana z jednakową estymą tak przez młodych, jak i starych. Dziś jest raczej niewyobrażalne, żeby rodzice słuchali np. metalu, podczas gdy młodzież – Hanki Ordonówny. Trzecia jej ważna funkcja wiąże się z popularnym powiedzeniem: „co wieś to inna pieśń”. Każda miejscowość miała własne sposoby ozdabiania oraz inne sposoby śpiewania, po których się wzajemnie poznawano – to było takie „logo” wsi. Stąd wzięło się niesłychane bogactwo melodii, sposobów grania, interpretacji itd. Jeśli na weselu pojawił się muzykant z innej wsi, nie potrafiący wygrać, wyśpiewać wszystkich charakterystycznych akcentów, mógł dostać po łbie, dlatego skupianie się wokół „logo” było takie ważne. U tak niezwykle silnych osobowości, jak rodzina Kędzierskich z Rdzuchowa, chcieli się uczyć młodzi ludzie z sąsiednich wsi, ale niezbyt dalekich, gdyż im dalej, tym odmienność ich muzyki była mniej akceptowana. Jakie wartości można odnaleźć w muzyce ludowej współcześnie – tworząc ją lub „tylko” słuchając? A. B.: Nie bez powodu zacząłem od Mozarta i baroku, kiedy grano przy ucztach, natomiast głównym zadaniem nadwornych artystów, takich jak Velázquez, nie było przecież malowanie arcydzieł, lecz ozdabianie sali na codzienne biesiady. Traktuję dziś muzykę wiejską w kategoriach estetycznych, tak samo jak twórczość Lutosławskiego czy Szymanowskiego. Jest to dla mnie po prostu piękna muzyka, podobnie
jak blues Hookera czy rock Hendrixa, gdzie widzę napięcie tworzenia, wielką emocję i kod kultury, który tylko przeczuwam i który coś sygnalizuje mi o przeszłości. Podobnie szuka się urody w pejzażu czy ginących ptakach. Po co chronimy czyżyki, które giną? Ponieważ możemy mieć jedyną szansę w życiu, żeby je zobaczyć. Takie same przeżycia wiążą się z muzyką wiejską, która odchodzi. Jej brak nas po prostu zuboży, ponieważ nie będziemy mieli już tak szerokiego wachlarza kulturowego, z którego możemy czerpać.
Prof. Andrzej Bieńkowski (ur. 1946) – malarz, etnograf, fotograf, badacz tradycyjnej wiejskiej muzyki. Wykłada na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, obecnie prowadzi pracownię malarstwa i rysunku na Wydziale Wzornictwa. Miał ponad sto wystaw w kraju i zagranicą (w Danii, Szwecji, Włoszech, Japonii, Niemczech, Szwajcarii). Od 1979 r. dokumentuje muzykę wiejską w Polsce, a od kilku lat także na Ukrainie. Nagrania wiejskich muzykantów wraz z książkami, filmami i fotografiami tworzą serię „Muzyka Odnaleziona”. Jest m.in. autorem książek „Ostatni wiejscy muzykanci”, „Sprzedana muzyka” oraz filmów dokumentalnych „Ostatni wiejscy muzykanci”, „Muzyka żydowska w pamięci wiejskich muzykantów”, „Ukraina. W poszukiwaniu pogańskich obrzędów”. Laureat Nagrody im. Oskara Kolberga i Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida. © MAŁGORZATA BIEŃKOWSKA
Jakie funkcje społeczne spełniała tradycyjna muzyka wiejska?
Czy jednak muzyka wiejska jako coś żywego, autentycznego ma szanse przetrwać? A. B.: Przede wszystkim zastanówmy się, co oznacza „autentyczna muzyka wiejska” oraz jaka jest różnica między folklorem czy folkloryzmem a muzyką wiejską. Podstawowa różnica wcale nie polega na sposobie grania, lecz na celach jednej i drugiej kultury. Kultura wiejska, ta prawdziwa, skierowana jest do wewnątrz małych społeczności, powoduje, że one się wokół niej samoorganizują. Muzyka folklorystyczna wychodzi jakby na zewnątrz, ma pokazać to, co w nas jest fajnego ludziom spoza naszej społeczności. To właśnie wszystkie zespoły folklorystyczne robią: pokazują to, co w ich mniemaniu jest najbardziej wartościowe, ale innym, nie sobie.
CHWILA ODDECHU Kapele ludowe nie są już zapraszane na wieś, bo to młodzież decydowała i decyduje o kształcie muzyki, nie tylko wiejskiej. Gdy młodzi przestali zapraszać skrzypków, bo woleli akordeon, to po prostu skrzypkowie zniknęli, a pojawili się akordeoniści. Potem akordeon stał się niemodny, no to zniknęły akordeony, zastąpione przez „klawiszowce” – i tak dalej. Niknie poczucie wspólnej estetyki dla starszego i młodszego pokolenia, toteż pewien rodzaj muzyki się kończy. To jest system naczyń połączonych, bardzo skomplikowany – taki ekosystem kulturowy.
– wynikiem determinacji. Czym innym jest bowiem jeżdżenie po wsiach i słuchanie muzyki oraz rozmawianie z mieszkańcami (wiele osób tak robi, dla samych siebie), a czym innym – systematyczna praca, z którą wiążą się duże koszty, a przede wszystkim konieczność poświęcenia ogromnej ilości czasu. Jak podczas tych dziesięcioleci zmieniała się wiejska kultura i jak te zmiany odzwierciedlały to, co działo się na wsi?
bna JO PEATTIE
68
Mamy za to kapele ludowe, zespoły pieśni i tańca. Nie wystarczy to do zachowania ciągłości tradycji? A. B.: Zespoły pieśni i tańca czy kapele ludowe są w pewnym stopniu spadkobiercami wiejskich muzykantów, np. zespół Mazowsze czy Kapela Dzierżanowskiego. Tylko co to znaczy „spadkobierca”? Na pewno ich muzyka ma swój początek gdzieś w tradycji. Jednak są zarówno świetne zespoły pieśni i tańca, albo zespoły śpiewacze przy gminach czy orkiestrach strażackich, jak i takie, które mają jakiegoś baletmistrza, który uczy ludzi: tu rączka, tu nóżka. To już nie ma nic wspólnego z wiejską kulturą, jest co najwyżej wyobrażeniem o niej. Porównam to z Moniuszką, którego można uznać za prekursora folku. W „Halce” są góralskie tańce, które nie mają z tymi prawdziwymi nic wspólnego, bo Moniuszko nigdy ich nie słyszał. Zespoły folklorystyczne mogą być spadkobiercami tradycji, wszystko zależy od kulturowego „czuja”. Od tego, czy mają nosa, żeby nawiązywać do niej dobrze i ciekawie, czy też robią typowe występy estradowe à la „Taniec z Gwiazdami”. Dokumentuje Pan muzykę wiejską już trzy dekady. Wymaga to olbrzymiego zaangażowania i poświęcenia... A. B.: To prawda, ale obok malarstwa to moja przygoda życia. Zacząłem interesować się muzyką wiejską parę lat przed rozpoczęciem jej dokumentowania, a samo jej nagrywanie było decyzją ostateczną, można powiedzieć
A. B.: Gdy zaczynałem, pod koniec lat 70., muzyka wiejska naprawdę żyła – w tych regionach, gdzie szczęśliwie, w dużej mierze przypadkowo, dotarłem. Tamtejsi muzykanci grali, byli zapraszani i uwielbiani. To byli mężczyźni, ostatnie pokolenie skrzypków. Mieli wtedy po czterdzieści kilka lat, a więc byli w pełni sił twórczych. Polska wieś była wtedy jeszcze bardzo tradycyjna. Zresztą cały okres powojenny, czyli okres komunizmu, jest bardzo ciekawy, gdyż bardzo silnie konserwował stosunki społeczne z okresu międzywojennego. Rewolucja była bowiem, moim zdaniem, pozorna: tak naprawdę społeczeństwo pozostało kastowe, z podziałem na gorszą wieś i lepsze miasto, plus elita inteligencka, która była właściwie ponad tym wszystkim. Zmiany na wsi przebiegały w PRL-u w dwóch etapach. Pierwszy wiązał się z wielkimi budowami, jak huty czy zagłębia, które powstawały głównie dzięki pracy chłopów. Jechali oni do miast i najczęściej zostawali tam na stałe, wracając już tylko na urlopy, ale dla wsi był to pierwszy „powiew miasta”. Zmiany w kulturze polegały na ekspansji „miejskości”: zmianie instrumentów, repertuaru, tańców, sposobów zachowania. Młode chłopaki i dziewczyny przyjeżdżali z miast z pewnymi normami, a ich wiejscy rówieśnicy stawali na głowie, żeby tam uciec, żeby nie pracować tak ciężko, jak rodzice i dziadkowie. Wyjątkowo szybkie zmiany miały na wsi miejsce w latach 70. Nastąpił wtedy ewidentny wzrost zamożności, spowodowany polityką Gierka, za którą chłopi uwielbiają go do dzisiaj. Emerytury rolnicze i ubezpieczenie, którego chłopi nie mieli, jakby byli niewolnikami, to rzeczywiście był przełom. Okres szybkiego bogacenia się dla kultury jest zawsze trudny. Szybką poprawę warunków materialnych na wsi obserwujemy także w ostatnich latach. A. B.: I podobnie jak wtedy, ma dziś miejsce zerwanie pewnych starych więzi, na miejsce których nie tworzą się nowe, albo rodzą się bardzo powoli. Łatwo coś wyrzucić, trudniej zapełnić wolne miejsce. Wieś i miasto podlegają procesom unifikacji standardów życia, oczekiwań, wykształcenia. Wieś zaczyna zbliżać się do miasta, ale jednocześnie nie posiada tradycji miejskiej i wobec tego nie ma „rozeznania miejskiego”, dlatego zbiera ochłapy kultury z miasta. Mam poczucie, że niesłychana próba szybkiej unifikacji z kulturą miasta, z jego etyką i normami, sposobami odżywania się, ubierania czy tęsknotami życiowymi, widocznymi np. w serialach, powoduje bezradność wsi: odrzuciła coś, natomiast nie dorobiła się jeszcze alternatyw. Dlatego moja działalność jest nastawiona na wieś, jej dowartościowanie, żeby jej mieszkańcy
69 zrozumieli: jeśli u was na wsi jest facet, który produkuje wytłoki z plastiku, to bardzo dobrze, bo on zatrudnia 7 osób, ale waszą dumą jest nie on, lecz ten chłopek, który gra na skrzypcach, bo wytłoków plastikowych jest dużo na świecie, a on jest jeden jedyny. To dzięki niemu macie szansę, by mówiło się z dumą: jestem z Wyśmierzyc. Nie wstydźcie się siebie! Pamiętam rozmowę w TVP. Redaktor, który ją prowadził, powiedział coś takiego: „Przecież ludzie przez Pana książkę »Sprzedana Muzyka« mogą mieć wyobrażenie, że świat wiejskich artystów jest prymitywny, pijacki, pełen chamów”. Odpowiedziałem: „I co z tego? Oni tacy są. Co Pan myśli, że artyści są święci? Pan operuje kategoriami telewizji, gdzie wszyscy są wypudrowani i z peruczkami, a życie wygląda inaczej. Co by Pan powiedział na to, że najwięksi artyści, w tym nobliści, byli jakimiś zbokami? Genet siedział za morderstwo, był męską prostytutką – czy przez to jego utwory są gorsze?”. Jeżeli uważamy, że w świecie wiejskich muzykantów jest coś gorszącego, to samym sobie wystawiamy złe świadectwo, bo tak po prostu wygląda Polska. Ja ją przyjmuję taką, jaka jest. Dla wielu kultura wiejska jest jednak czymś wstydliwym, czymś, z czego śmieją się „miastowi”, kojarzy się z zacofaniem i biedą. Czy ma ona szanse przetrwać te skojarzenia? Jak obronić muzykę wiejską przed zarzutem prowincjonalności? A. B.: Uważam, że należy go wykorzystać, gdyż jest potężnym atutem marketingowym. To nie są tylko moje gdybania, lecz analogia do innych krajów, zwłaszcza skandynawskich. Procesy społeczne, które tam zaszły, czekają także nas, to nie ulega dla mnie wątpliwości. Istnienie zarzutów o prowincjonalność jest żywym dowodem podziału społeczeństwa, o czym wcześniej mówiłem: ja jestem z Warszawy, więc jestem najlepszy, ten z Radomia to już gorszy, a skoro ty jesteś z Pcimia, to już w ogóle jesteś burak. Niestety, to się ciągle utrzymuje, a zniknie dopiero wtedy, gdy powstanie społeczeństwo obywatelskie, tzn. kiedy małe ośrodki będą się czuły dumne z własnej tożsamości i lokalnej specyfiki. Gdy ktoś będzie się szczycił tym, że jest np. z Pcimia, bo tylko tu jest taka wieża kościelna albo dom kultury. Szwedowi czy Duńczykowi do głowy nie przyjdzie, że prowincjonalność jest czymś złym. W miarę, jak muzyka ludowa w tych krajach zaczęła ginąć, miasto podjęło działania w celu jej ocalenia. Miastowi jeździli do muzykantów na wsi, grali, uczyli się tańców. Nie kultywują ich po to, żeby później coś z tego mieć, tylko to jest ich pomysł na życie, a także źródło dumy – z prowincjonalności. U nas ten proces też już się zaczął. Ogromną nadzieję budzi, że jest wielu młodych, świetnie grających na skrzypcach czy harmoniach, uczących się na wsi od ostatnich wiejskich muzykantów. Oni robią to, co określam jako neofolklor, tzn. próbują grać tak, jak ich mistrzowie. Kapela Prusinowskiego, Kapela Brodów czy Maćka Żurka – to są świetne, neofolklorystyczne grupy. A synowie tych ostatnich muzykantów? A. B.: Znam przypadki, gdy synowie muzykantów wiejskich, młode chłopaki, są muzykantami weselnymi. Oni grają to, co się teraz gra, współczesną muzykę wiejską:
komputery, półplaybacki lub wręcz pełne playbacki... Tylko czasami, do pseudo-oczepin, zaproszą akordeonistę. Tej tradycyjnej muzyki się raczej nie uczą, bo nie ma potrzeby. Na weselu czasem poproszą ich o oberka czy polkę, to zagrają. To zresztą również dokumentuję, gdyż uważam za ważne. Ale to już jest „inna bajka”? A. B.: Tak. Wie pani, te kapele mogą spokojnie występować w restauracjach w Warszawie. Ale powstaje nowa moda, żeby na weselach (głównie inteligentów) grali autentyczni muzykanci i ich uczniowie z miasta. Może więc problem polega na tym, że pewnej muzyki nie ma w świadomości społecznej, bo nie istnieje w mediach, których wpływ na nasze życie jest nie do przecenienia. Mam przed oczami obraz współczesnej wsi i jej mieszkańców i zastanawiam się, czy muzyka ludowa jest im jeszcze do czegoś potrzebna? Bo jeśli ma ona przetrwać jako coś żywego, to raczej nie wystarczy, by na dużą skalę zaczęli ją odkrywać wielkomiejscy inteligenci. A. B.: Z tym jest bardzo różnie, ale raczej niedobrze. Mogę powiedzieć z własnego doświadczenia, np. z organizacji festynów, że istnieje wyraźna rysa pokoleniowa. Młodzież wstydzi się, widząc kogoś grającego na skrzypcach czy akordeonie, jest to dla niej obciach. Natomiast ich ojcowie żałują tej muzyki, ale nie mają wystarczającej siły przebicia, żeby ją ocalić. Sprzedawaliśmy kiedyś nasze wydawnictwa na wiejskim festynie. Podchodzą do mnie 50-latkowie i mówią: „Proszę Pana, tak byśmy chcieli móc czegoś posłuchać, ale nic już nie ma”. A ja na to: „Jak to nie ma, jest siedem płyt, które można tu kupić”. Oni wtedy zdziwieni oglądają, pytają skąd to jest i jak się tego słucha. Odpowiadam, że na pewno mają w domu odtwarzacz CD, bo nie wierzę, że dzieci nie mają, na co oni: „No tak, mamy i komputer, i na tym mamy odsłuchać?”. W końcu odchodzą i nie kupują. Po części wynika to z presji dzieci, które zawładnęły odtwarzaczami, komputerami i DVD, ale także z bierności rodziców. Charakterystyczne, że nasze książki i płyty sprzedają się przede wszystkim w miastach, gdzie kupują je głównie młodzi, a nie na wsiach, gdzie z kolei czasami kupi je jakiś starszy człowiek. Podam jeszcze jeden przykład. Tam, gdzie jeżdżę na badania, zasięg ma duża rozgłośnia – Radio Kielce. W regionie ok. 1/4 mieszkańców stanowią chłopi, czyli są oni sporym „elektoratem muzycznym”. To radio miało naprawdę znakomite archiwa, które stworzył Piotr Gan, a wieś naprawdę ich słuchała, codziennie po pół godziny. Teraz już nie ma takiej możliwości. Dużo się bowiem mówi o misji, ale tak naprawdę nie chodzi o żadną misję, lecz o pieniądze z reklam, które na ogół skierowane są do młodych ludzi. Reklamodawcy nie uznali np. Kapeli Braci Gaców za ciekawą, więc program spadł z mediów „państwowych” (nie ma bowiem w Polsce mediów publicznych). To z kolei powoduje, że ludzie nie wiedzą, iż taka muzyka istnieje. Im się wydaje, że muzyka ludowa to np. zespół Mazowsze.
70
CHWILA ODDECHU Są jednak i odmienne przykłady. W stołecznym Domu Tańca młodzi ludzie odtwarzają dawne melodie, bawią się przy nich. Na Węgrzech domy tańca są zjawiskiem jeśli nie masowym, to na pewno znanym i popularnym. A. B.: To rzeczywiście niezwykły fenomen. Jego sprawcą na Węgrzech byli – Béla Bartók i Zoltán Kodáy, w Polsce – Jerzy Grotowski. Było dla mnie zaskoczeniem, gdy zdałem sobie sprawę, że choć Grotowski wyjechał z kraju strasznie dawno, jego dzieło zostało w ludziach, rozprysnęło się na całą Polskę. Gardzienice, Węgajty, Fundacja Muzyki Kresów – Lublin, inicjatywy warszawskie, poznańskie, olsztyńskie, tu wszędzie byli jego uczniowie Jak sama nazwa wskazuje, w Domach Tańca na początku ludzie uczyli się tańczyć, a dopiero potem – grać. Kto dzisiaj w Polsce potrafi tańczyć oberka, niech mi pani powie? A jest w tej chwili paru świetnie tańczących fachowców, dzięki temu, że jeździli po wsiach, gdzie pokazywano im, jak się kiedyś tańczyło. Wszystko to jest ważne z socjologicznego punktu widzenia, gdyż przełamuje bariery: przyjeżdżają do wiejskich muzykantów śliczne dziewczyny z miasta, studentki, i odnoszą się do nich z szacunkiem. Zrodziło to przyjaźnie, wzajemną pomoc, zapraszanie muzykantów na koncerty. I w jakim kierunku się to wszystko rozwija? A. B.: Dopiero pączkuje. Niestety, jednocześnie przechodzi kryzys, z powodu pieniędzy. Główną przyczyną jest... moda na folklor. Nie mówię, że to coś złego – to jest po prostu coś innego od muzyki wiejskiej, ale niektórzy ludzie chcą na tym zarobić i przejęli całą scenę, wypychając z niej starych muzykantów. Jest to dla mnie powód do smutku. Dom Tańca na szczęście równolegle zaprasza starych muzykantów, ale duże tzw. etniczne imprezy, zapraszając tylko folkowców, bo tak najłatwiej, powodują „wykoszenie” autentycznych muzyków. A przecież żyje jeszcze wielu muzykantów – robię teraz o nich płytę, która będzie się nazywała „Cztery Strony Rawy”. Artyści folkowi często są świetni, ale trzeba pamiętać o prawdziwych muzykantach ze wsi, gdyż niedługo odejdą, nie zostawiając na wsi następców. Chodzi o to, żeby nie zachowywać się jak kukułki w cudzym gnieździe, które gdy tylko się wyklują, wyrzucają wszystkie inne pisklęta – a niestety tak to obecnie wygląda. Gdy organizuję festyny, staram się zapraszać tych i tych; trzymam proporcje, żeby skonfrontować najlepszych polskich muzyków wiejskich z najlepszymi zespołami folklorystycznymi. Daje to świetne efekty. Tak zwana world music czy szeroko pojęty folk, a nawet synteza folku i popu wzbudzają od paru lat w Polsce dość znaczne zainteresowanie. Czy towarzyszy temu wzrost ciekawości Polaków w kwestii ich własnej tradycji muzycznej? A. B.: W dalszym ciągu ten podział jest bardzo sztywny, gdyż muzyka folkowa jest o wiele łatwiej przyjmowana przez młode pokolenie. Zainteresowanie Polaków własną tradycją muzyczną przy popularności folku wzrosło minimalnie. To, co u nas obserwuję, cały ten brak zainteresowania kulturą tradycyjną, bierze się z kompleksów społecznych i narodo-
wych, poczucia gorszości czy prowincjonalności, które każdy w sobie gdzieś tam kultywuje. Zaczęło się to zmieniać, gdy weszliśmy do Unii Europejskiej, nie mówiąc już o wzroście zamożności od tego czasu. Poprzez wejście do Unii świat stał się otwarty i od tego momentu ludzie jakby mniej się wstydzą, że są z Polski, swojej przeszłości – a nasza przeszłość jest wiejska. Uważam, że idzie to w dobrym kierunku, ale o wiele za wolno, bo nie zdążymy znaleźć sobie miejsca w tym świecie przed śmiercią ostatnich muzykantów, którzy w tej chwili mają już pod osiemdziesiątkę. Od wielu lat popularyzuje Pan na wszelkie możliwe sposoby polską muzykę tradycyjną. Proszę opowiedzieć o tych inicjatywach oraz o planach na przyszłość. A. B.: Przede wszystkim, wydajemy – tylko we dwójkę! – cztery książki rocznie, z płytami, ogromną ilością zdjęć. Kolejna poświęcona będzie jednemu z największych fenomenów ludowych w Polsce, muzyce Kajoków – mikroregionu w Polsce centralnej, kilkunastu wsi o wyraźnej odrębności i nieprawdopodobnej muzyce, jakiej nigdzie indziej nie słyszałem. Jak już wspomniałem, mamy także zamiar wydać płytę z muzyką z okolic Rawy Mazowieckiej, a także taką, która będzie się nazywała Muzyka Kobiet; ponadto, muzykę Wołynia i muzykę żydowską w pamięci wiejskich muzykantów. To są plany na najbliższy rok, do tego mam stale wykłady, odczyty, pokazuję filmy itp. A jak ocenia Pan zainteresowanie instytucji publicznych popularyzowaniem i dowartościowaniem polskiego dziedzictwa muzyki wiejskiej? W radiu publicznym muzyka tradycyjna i etniczna są przecież prezentowane – jak Pan ocenia formułę tych audycji? A. B.: Napisałem kiedyś rozpaczliwy list, „S.O.S. dla muzyki”. Wie pani, co było jego jedynym efektem? Mój zakaz wstępu do redakcji ludowych Polskiego Radia – bo to są prywatne folwarki a nie miejsca dla publicznej dyskusji. Nie ma czegoś takiego, jak misja mediów publicznych, bo ona oznaczałaby m.in. edukację, a nie doraźne interesy grup politycznych. Dotyczy to również muzyki wiejskiej. W mediach jak ma być muzyka wiejska, to tylko „nowoczesna” – m.in. stąd taka kariera folku. Z kolei samorządy są zwykle bezradne. Mają często dobrą wolę, jednak ponieważ muzyka wiejska nie istnieje w przestrzeni publicznej, nie wiedzą, jak się w tym poruszać. Próbują jednak coś robić, np. organizują jakieś dożynki. Myślę, że ważne jest także to, aby te zespoły czy koła gospodyń wiejskich mogły się gdzieś zaprezentować. Dla danej gminy jest niezwykle istotne, żeby robić coś, co ludzi skupi wokół sprawy, da im poczucie, że tworzą coś związanego z kulturą, a to kształtuje tożsamość „małych ojczyzn”. Mogę natomiast powiedzieć dobre słowo o Ministerstwie Kultury. Dostaliśmy dofinansowanie na wydanie „Muzyki Kajoków” i „Czterech Stron Rawy”, co bardzo nam pomogło. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 22 września 2008 r.
71
ENCYKLOPEDIA
WYRAŻEŃ MAKABRYCZNYCH Jańcio Rzecznik 15. Piniędze
Obecna bajka ma charakter ekspiacyjny. Otóż w sezonie ckliwo-rocznicowym z obszaru medytacji ekonomicznych, jakiemu poświęcony był ten cykl, odleciałem najpierw w metafizykę, a potem w psychoanalizę (tj. analizę psychola). W rezultacie na półce encyklopedycznej u naszych czytelników zaistniała dotkliwa luka. Chciałbym nadrobić ową utratę, choć mój kumpel z ławy szkolnej – filolog rosyjski (tzn. filolog języka rosyjskiego) twierdzi, że nadrobić to sobie możemy tylko bułki do mleka. Ot, takie starcze asocjacje. Ci wszyscy, którzy z powątpiewaniem przyjmą informację o przyczynie złamania na chwilę bajecznej konwencji, będą mieli rację, bo dziadkowa inwencja istotnie się wyczerpuje, niezależnie od tego, jak bardzo sentymentalnie będziemy się starali to przykryć. Dość marudzenia. Do rzeczy. Na początek przyjrzymy się pytaniu, jaki to właściwie mamy w naszym pięknym kraju Ustrój. Niejeden z czytelników zaprotestuje od razu, twierdząc, że panuje u nas nie Ustrój, a Rozstrój – i będzie miał dużo racji. Właściwie tak już mamy od momentu, gdy przestali istnieć wolni kmiecie i nadeszła gospodarka folwarczno-pańszczyźniana, która z mało istotnymi modyfikacjami trwa do dziś. Gama reakcji społecznej na wszelaki Rozstrój jest przeogromna i dlatego postulujemy, żeby zmienić nazwę kraju wedle nazwy pewnej wioski w okolicach Gniewu. A imię jej NICPONIA. Japonia po japońsku to NIPPON, a ponieważ wyprzedziliśmy już ten kraj w rozpowszechnieniu użytkowej elektroniki (serio!), mamy prawo tak się nazywać, a przy okazji połechtamy mile naszego nieodżałowanego Prezydenta Wałęsę. Do rzeczy, dziadku! No więc, upierając się na chwilę, że jakiś tam ustrój jednak, choćby w zarysie, mamy – należy wybić z głowy czytelnikom mniemanie, że jest to KAPITALIZM. Otóż, jak dowiodła dawno temu spółka odzieżowa Karol Marks i Herbert Spencer, kapitalizm opiera się na kapitale, a kapitał to są środki produkcji, a nie żaden szmal. Polska w ciągu ostatnich ok. 20 lat kapitału ochoczo się wyzbyła i pozyskała zań... no właśnie – co? I tu jedziemy w samo sedno – jakby zaśpiewał Wojciech Młynarski. Czy uzyskała forsę, ciaćki, dudy? Nie, bo słowa te odeszły do lamusa. To samo dotyczy kapuchy i siana. Otóż uzyskała desygnaty szeregu nowych słów, jakie do nas zawitały i poczęły (pro)konstytuować nowy Ustrój.
Z popielnika na Remika iskiereczka mruga. Choć, opowiem Ci bajeczkę. Bajka będzie dłuuuuuuuuuuuuga. Ten ustrój opiera się na słowie najstarszym z najstarszych i tym samym nieśmiertelnym – MAMONA. Oznacza on czczenie abstrakcyjnych znaków bogactwa dla nich samych, olewając wspomniany Kapitał. Ustrój nasz nazywa się MAMONIZM, a jego system polityczny – Mamoniat. Mamoną cieszy się najwyższa warstwa społeczna, obejmująca osoby żyjące w luksusie, czyli po prostu LUKS-SFERA. Lukssfera, podobnie do ścianki łazienkowej o tej samej nazwie, jest prawie zupełnie nietransparentna, za to roztacza przecudny blask. Dalej mamy KONSUMPCJAT (czyli taki konsumpcyjny nowicjat) i tu terminem obowiązującym jest KASA uzupełniona o SS (Seks i Sukces), wprowadzona hymnem śpiewanym przez Marylę Rodowicz. Idąc w dół po drabinie stratyfikacji napotykamy CYFERBLAT, czyli warstwę konsumującą tak sobie, ale już oscylującą w obrębie technologii cyfrowej. Ta warstwa posługuje się zapożyczonym od dzieci terminem Kasiorka. Teraz rozumiecie już zapewne, co znaczy ANALOGIAT-PLAGIAT. Tak, tak – to chodzi o osoby funkcjonujące w obrębie technologii analogowej i cierpiące rozmaite plagi związane z korzystaniem z takich instytucji jak PKP, publiczna służba zdrowia, bezpłatna oświata czy tanie wycieczki zagraniczne. Jasne jest, że poprzednio wymienione warstwy z tych dobrodziejstw nie korzystają. Analogiat-plagiat operuje pojęciem PIENIĄŻKI, które uosabia profesor Szczepan. Słowo to możemy usłyszeć w reportażach ze spółdzielni mieszkaniowej, w kasie zapomogowo-pożyczkowej (archaiczna instytucja obywająca się bez epokowego wynalazku, jakim jest lichwa [sorry – oprocentowanie]), w domu spokojnej starości albo niespokojnej sierocej młodości. Na koniec zaś z lubością odkrywamy jeszcze MENELIAT. Jakim pojęciem warstwa ta się posługuje, zostawimy sobie na deser. Na razie wyjaśnimy jeszcze, że etyka wypełniająca po brzegi MAMONIZM ma się tak do Etyki protestanckiej Kapitalizmu, jak Mariusz Max Kolonko do Maxa Webera.
72
CHWILA ODDECHU Dalej odsłonimy przed czytelnikiem główną zasadę funkcjonowania Mamonizmu. Jest to tak zwany KREDYTYNIZM, czyli większość z nas to niestety kredytyni. Moja wnuczka – absolwentka trzeciej klasy szkoły podstawowej, bez trudu obliczyłaby, że skoro średnia stopa kredytów (nie mówiąc już o pożyczkach) przekracza wyraźnie stopę wzrostu, przepraszam za wyrażenie, PKB, to prędzej czy później skończyć to się musi tak właśnie, jak teraz w USA. Wnuczka, na szczęście, ma ciekawsze zajęcia, niż śledzenie ustrojowych idiotyzmów. Czytelników Pani Profesor Staniszkis musimy zmartwić, że naszego ustroju żadną miarą nie sposób określić mianem POST-KOMUNIZMU, bo o żadnym poście nikt tu w ogóle nie chce słyszeć, a jak kto nie ma co jeść, to szuka, czego by tu się napić. A teraz deser. Otóż pojęciem, jakim posługuje się MENELIAT, są właśnie tytułowe PINIĘDZE. W tej społecznej warstwie mają one charakter zupełnie abstrakcyjny i tym samym najprawdziwszy. Prostaczkowie zupełnie niechcący odkrywają codziennie ich właściwą naturę, choć podobnie jak LUKSSFERA modlą się o nie gorąco.
Obiecałem redakcji pisanie encyklopedii do końca świata. Jak widzicie, słowa dotrzymałem. Bajka ta jest zatem ostatnia w tym cyklu. Życzę Wam na nowej drodze życia jak najmniej PINIĘDZY, bo podczas gdy wszystkie inne podane wyżej słowa służą do regulowania cyrkulacji bogactwa, PINIĘDZE służą, jak sama nazwa wskazuje, do regulowania cyrkulacji nędzy. Myślcie o hymnie dla NICPONII! Zbliża się Adwent. Wybierzcie się więc zatem wraz z dziećmi na Roraty, bo jeśli nie będziecie jako dzieci... no, właśnie. Jańcio Rzecznik
P. S. Dziękuję serdecznie za pomoc w pisaniu tych bajek moim kolegom z leśnej ławki – Staremu Maruszeczce, Pradziadkowi Budyniowi, Makaremu Anarchaniołowi i last but not least Paplo Marudzie, który jako żywo nigdy, ale to przenigdy nie miał zamiaru prześmiewać się z wybitnego chilijskiego poety – wręcz przeciwnie.
IRONEZJE Piłkarzyk Żył sobie nad morzem piłkarzyk, ambicje miał bryzą rozdęte – on już na studiach wymarzył: zostanę (a co?) – prezydentem!
Aby mieć mir u kiboli chwyty pojmował migiem: nie mając ni klasy, ni kasy – postawił na Bundesligę.
Ameba – to coś z polityki... (pokrętną kiwkę miał w genach) i aby zostać libero, faulował już jako – liberał.
Lud głupi i każdy mecz kupi chce igrzysk – reszta – ułuda tak zaczął chodzić po wodzie We własne jął wierzyć cuda.
Na transfer do „ligi różowych”... Mecz sprzedać? Ba! Ale jak?! „Polskość to nienormalność!” Cyrograf... pisał do pisma „Znak”.
W rząd zmienił gabinet cieni (Salonie! – miej je w opiece) jak każą – cienie tak tańczą „iluminuję ja – świecę!”
Walkower... (down) & game over i dostał extra podanie by sędzia mógł zmienić drużynę karnym – na „nocnej zmianie”.
……………………………….
Chłopczyka z kędziorkami począł usilnie trenować ten co obalił komunę, a stoczni nie chciał ratować.
Władza pochodzi od Boga reszta to PR – oczywistość... Pointa na klęczkach – się zgadza wystarczy być – ateistą. Tadeusz Buraczewski
73 Sopot 7 lutego 2008 r. Markowi Ciechorskiemu
Oszukano nas Marzyliśmy o wolnym kraju, który poprowadzi nas prostymi ścieżkami Od celu do celu Zamiast tego otrzymaliśmy biurokratyczny obłęd Oszukano nas Marzyliśmy, że nasze dzieci rozwiną skrzydła pod prastarymi polskimi dębami Pod którymi położymy nasze kości Zamiast tego spotkał ich exodus na miarę XIX wieku Oszukano nas Marzyliśmy, że ludzie do ludzi wszędzie wyciągną pomocną dłoń Zamiast tego otrzymaliśmy złość wszystkich na wszystkich Oszukano nas Marzyliśmy o szlachetnej Niepodległości tak dawno upragnionej Zamiast tego wysyłają nas znowu na Santo Domingo uczestniczyć w piekle Fundowanym rasie uważanej za niższą Oszukano nas Serca nasze zatruto jadem egoizmu a dusze sprzedano na pchlim targu próżności Oszukano nas Oni jeszcze o tym nie wiedzą, ale wszystkim młodszym od nas odebrano szanse na choćby jako taką starość Oszukano ich Jak Polska długa i szeroka, wszędzie lawinowo odbiera się nam prawo do zdrowia, chyba że mamy pieniądze Oszukano nas Wiedzę, ten najcenniejszy kapitał przyszłości, coraz bardziej sprzedaje się Za forsę, jak wędzone makrele na targowisku Oszukano nas Marzyliśmy o rzetelnej informacji a dostaliśmy szum, jazgot i tanie sensacyjki Zaś mózgi nasze rozsadzono na strzępy reklamą Oszukano nas Marzyliśmy, aby zobaczyć świat, ale teraz będziemy musieli jeździć na antypody, aby ujrzeć słońce lub śnieg
Zaczadzono nas Czystą wodę sprzedaje się już w butelkach, za chwilę będzie się sprzedawać czyste powietrze, ale my pasjonujemy się modelami najnowszych jeepów I telewizorami LCD Ogłupiono nas Gdy wyjdziemy na próg naprzeciw wiosennego wietrzyku, musimy liczyć się Że spotka nas trąba powietrzna Ale my pasjonujemy się wzrostem PKB Zrobiono z nas jednowymiarowych idiotów Chcieliśmy mieć kontakt z arcydziełami filmowej sztuki, ale możemy je sobie włączyć po 1 w nocy a wcześniej produkcja dla proletów z Orwella Traktuje się nas jak arlekinów wyciętych z kartonu Marzyliśmy, aby swobodnie mówić, co się myśli, ale możemy to robić W 4 ścianach swego domu, bo to, co chcemy powiedzieć naprawdę, nie dotrze nigdy do mass mediów Oszukano nas Marzyliśmy o żywej, pulsującej demokracji, smażącej na każdym rogu Szaszłyki parzące codziennym doświadczeniem Zamiast tego możemy raz na 4 lata głosować na reprezentacje banków Różniące się od siebie kolorem garniturów Oszukano nas Marzyliśmy o twórczej, spolegliwej pracy, stwarzającej coraz więcej czasu dla rodziny i przyjaciół, dla czytania książek i malowania na płocie Zamiast tego możemy sobie pomarzyć o normach prawa pracy z roku... 1918 Oszukano nas Marzyliśmy, aby o zachodzie słońca podziękować Bogu za tak liczne dary Ale na jego ołtarzach blokują nas obłudni faryzeusze w weneckich maskach Skłóceni na zabój z zawziętymi saduceuszami Czy zapomnimy o wszystkim?
Mariusz Muskat
74
75
UWOLNIŁEM SIĘ OD WŁASNOŚCI z Andrzejem Miłkowskim właścicielem Biura Projektowo-Konsultingowego Complex-Projekt
rozmawia Michał Sobczyk
Proszę opowiedzieć o narodzinach idei Ekonomii Komunii. Andrzej Miłkowski: Na początku lat 90. Chiara Lubich, niedawno zmarła założycielka katolickiego Ruchu Focolari, z którym jestem związany od wielu lat, wybrała się w podróż do Brazylii, w odwiedziny do tamtejszej wspólnoty Ruchu. W kraju tym napotkała uderzające dysproporcje: fawele, czyli dzielnice nędzy, które zwiedziła, niezwykle kontrastowały z bogactwem pewnej części tamtejszych społeczności. Wtedy – bez wątpienia była to jakaś głębsza inspiracja – narodziła się idea Ekonomii Komunii. Na bazie tamtego doświadczenia zrodziła się myśl, że przedsiębiorcy prowadzący różnego rodzaju działalność, powinni inaczej spojrzeć na sprawę podziału zysku swoich firm. Spontanicznie podzieliła się nią z miejscową wspólnotą focolarską. Ludzie od razu ją podchwycili i poszła ona w świat. W naszym Ruchu, wykorzystując łączność satelitarną, cała światowa wspólnota uczestniczy w comiesięcznym połączeniu, tzw. Collegamento – tą drogą wszyscy dowiedzieliśmy się o idei. Co stanowi jej sedno? A. M.: Właściciele firm, którzy podejmą decyzję, by prowadzić biznes zgodnie z zasadami Ekonomii Komunii, dzielą zyski na trzy części – nie muszą być równe, w kwestii ich wielkości każdy jest w pełni suwerenny. Chodzi o to, żeby rozstrzygnąć w swoim sumieniu, jaką część zysku powinno się przeznaczyć na dalszy rozwój firmy, a jaką – na bezpośrednią pomoc ubogim i potrzebującym i jaką część na działania Ruchu, których celem jest formacja człowieka. Jest to formacja w duchu kultury dawania, poprzez m.in. różne spotkania, szkoły i doświadczenie życia. Istota całej idei leży w tym, żeby ludzie byli odpowiednio uformowani, w głębokim tego słowa znaczeniu, tak aby swoimi wyborami wcielali w życie uniwersalny system wartości, który pozwala dbać o dobro wspólne.
Jakie cele społeczne finansowane są z zysków firm działających według tego modelu? A. M.: Są wśród nas ludzie, focolarini, wolontariusze bądź sympatycy, którzy w naszym Centrum w Rzymie pracują dla tej idei i zajmują się organizacją i konkretną pomocą, tworząc projekty dla osób potrzebujących tego wsparcia w różnych regionach świata. Sami przedsiębiorcy nie mają w tym praktycznym działaniu swojego udziału. Do nich należy rozwijanie firm oraz coroczne przekazywanie części zysku, którą szacują w swoim sumieniu. Cały system jest bardzo przejrzysty. Środki trafiają do Centrum Ekonomii Komunii, które się z nich rokrocznie szczegółowo rozlicza: ile wpłynęło, na co zostały przeznaczone itd. Oddając te pieniądze, wiemy, że zostaną wykorzystane na konkretne potrzeby osób szczególnie potrzebujących w różnych częściach świata. Realizowane są za nie zarówno doraźne działania, jak w przypadku pomocy ofiarom tsunami, jak i programy, które mają na celu pomóc stanąć na własnych nogach. Nie chodzi więc o żadne rozdawnictwo, gdyż byłoby to niewychowawcze, ale np. o zapewnianie tym ludziom dostępu do kształcenia czy o działania mające na celu tworzenie nowych miejsc pracy. System wsparcia jest
76
Z GRUBEJ RURY więc roztropny – i cały czas się rozwija. Raz w roku spotykamy się w Rzymie, gdzie dyskutujemy o problemach, które rodzą się w związku z nową ekonomią, a przedsiębiorcy działający w różnych branżach dzielą się swoimi praktycznymi doświadczeniami. Ponadto, kilku ekspertów o światowej sławie zaangażowało się w teoretyczne rozwijanie tej dziedziny ekonomii. Czy wiele osób udało się przekonać do Waszych ideałów? A. M.: W skali świata rozwój Ekonomii Komunii był początkowo bardzo spontaniczny i dość szybki, teraz trochę wolniejszy, ale zarazem jakby pewniejszy, dokonuje się z większą rozwagą. Na początku część ludzi była do tej idei bardzo zapalona, rozpoczynali nowe przedsięwzięcia, jednak okazywało się, że brakuje im doświadczenia. Obecnie Ekonomia Komunii bazuje przede wszystkim na już istniejących przedsiębiorstwach, choć powstają i nowe, które chcą działać w tym duchu – są to zarówno spółdzielnie, jak i prywatne firmy. Nieraz ludzie działają w myśl zasady: „Mamy niewiele, ale jest nas wielu”. I tworzą jakiś fundusz, żeby na bazie jego kapitału rozpocząć działalność i pracować zgodnie z ideałami Ruchu. A są one szersze niż tylko dzielenie się pieniędzmi – chodzi o myśl, że zysk nie jest celem samym w sobie, że należy dbać o jakość pracy oraz relacje między ludźmi. Pomówmy o Pańskiej drodze do przyjęcia takich zasad prowadzenia biznesu. A. M.: Każda taka decyzja zachodzi w sumieniu człowieka, podejmowana jest wobec Boga. Decyzja jest poważna. Ja do jej podjęcia potrzebowałem kilku lat. Przedsiębiorstwo prowadziłem od 1986 r., idea Ekonomii Komunii powstała na początku lat 90., a moja przygoda z nią rozpoczęła się ok. 1996 r. Poprzedziły ją prawie trzy lata dojrzewania. Musiałem przejść wewnętrzną weryfikację, bo czułem, że na przeszkodzie stoi moje przywiązanie do własności, od którego musiałem się uwolnić. Bez tego nie można inaczej spojrzeć na swoją firmę, która odtąd ma nowego „Właściciela” a ja staję się zarządcą. Nie można też dostrzec możliwości dzielenia się, a nie tylko gromadzenia dla siebie. A co z innym aspektem funkcjonowania firmy na rynku – sposobem postrzegania konkurencji? Czy także w tym przypadku Ekonomia Komunii oferuje odmienną perspektywę? A. M.: To ciekawe, jak pewne rzeczy w mojej firmie się zmieniły. Zajmujemy się bardzo specjalistyczną dziedziną – projektowaniem dróg i mostów. Nie ma wielu biur o naszym profilu działania, zaledwie kilkanaście w całym kraju, a do niedawna było ich jeszcze mniej. Patrzenie na konkurentów jako „zawodowego wroga” nie pasowało mi do idei życia zgodnego z wartościami uniwersalnymi, za które uważam te zawarte w Ewangelii. Trzeba było to spoj-
rzenie zweryfikować. Zacząłem myśleć o możliwych formach współpracy, proponowałem konkurentom wspólne startowanie w przetargach – i to się zaczęło powoli udawać. Obecnie współpracuję z innymi firmami z tej samej branży, występując w konsorcjach jako partner lub nawet jako lider. Nasze wzajemne postrzeganie zasadniczo się zmieniło – powstały zręby zawodowej przyjaźni. Inni przedsiębiorcy z branży nie wiedzą o tym, jakie motywy mną kierują, bo nie jest istotne, żebym o tym mówił. Ważne jest praktyczne działanie, u podstaw którego leży ta duchowa inspiracja. Zapewne zmienia się także sposób patrzenia na samego siebie, jako właściciela i szefa firmy. A. M.: Tutaj nastąpiły zmiany, które są dla mnie kluczowe. Już nie czuję się tak „po ludzku” właścicielem tej firmy, gdyż wierzę, że Ktoś czuwa nad nią. Gdy duchowo uwolniłem się od własności, jest we mnie dużo więcej spokoju, mniej napięć. Oczywiście prowadząc firmę nie da się ich całkowicie pozbyć, ale teraz mają one inny wymiar. Podejrzewam, że jeśli nie miałbym takiego podejścia do swojego przedsiębiorstwa, byłbym bardzo znerwicowany. Zdecydowanie poszerzają się granice wolności wewnętrznej. To ma niewątpliwie wpływ na trafność decyzji podejmowanych w firmie. Spojrzenie na firmę zmienia się także na inne sposoby. Człowiek wie, że trzeba wciąż doskonalić ją i siebie, gdyż teraz zobowiązuje go do tego coś więcej. Dlatego np. wprowadziliśmy i udoskonalamy w firmie system jakości. Szczególnie ważne jest także spojrzenie na własnych pracowników i atmosferę w pracy. Postępując w imię wspomnianych wartości, w naturalny sposób dąży się do doskonalenia relacji międzyludzkich. Myślę, że moi pracownicy odczuwają, że w naszej firmie „coś jest inaczej”, po prostu dobrze się tu czują. Nawet jeśli z jakichś powodów zmieniają pracę, zawsze podkreślają, że tu im było dobrze. Jednocześnie przynosi to ewidentne, wymierne korzyści – firma ciągle się rozwija, zwiększyliśmy liczbę pracowników (teraz pracuje u mnie 70 osób, a kilkanaście lat wstecz było nas ok. 15). Zawsze wygrywamy tyle przetargów, ile trzeba, tj. tyle, żeby ludzie mieli godną pracę i mogli podołać zobowiązaniom. Prowadzenie firm według zasad, o których mówimy, wpływa także na relacje z klientami. W jaki sposób? A. M.: Są to często wymagania sięgające ponad umowne standardy. Staramy się ich rozumieć. Zazwyczaj działają oni w uwarunkowaniach wymagających dodatkowych informacji lub opracowań, których zapisy umowne nie precyzowały. Trzeba je podejmować dla dobra wspólnego i wychodzić naprzeciw. Obu stronom musi zależeć, aby projekt był jak najlepszy. Takie podejście sprawdza się później w realizacji, już na budowie. Podsumowując, przyjęcie zasad Ekonomii Komunii daje zysk zarówno osobisty, w tym zdrowotny, jak i czysto zawodowy.
77 Duże firmy często angażują się w działania z zakresu tzw. społecznej odpowiedzialności biznesu, jednak rzadko kiedy stoją za tym głębsze motywacje – decydują względy marketingowe. Tutaj mamy do czynienia z odwrotną sytuacją – Pańska firma nie afiszuje się ze swoimi działaniami na rzecz potrzebujących. A. M.: Nigdy nie czułem potrzeby, żeby stawiać moją firmę na świeczniku. Ale przede wszystkim, ze względów duchowych uważałem, że ekonomia komunii to nie jest coś, co powinno służyć autoreklamie. Natomiast od pewnego czasu zaczęli się do mnie zgłaszać dziennikarze, którzy zainteresowali się całą ideą, a ja zacząłem o niej mówić, przekonywać do zalet tego modelu. Nasza rozmowa też ma wyłącznie taki wymiar – z natury jestem człowiekiem, który nie lubi rozgłosu, na dodatek rozmawiamy o sprawach do pewnego stopnia osobistych. Nie zabiegam o to, żeby opowiadać o swojej firmie, ale gdy ktoś mnie o to prosi, np. w kręgu naszego Ruchu, robię to – żeby zachęcić innych. Oczywiście celem powinno być to, aby kiedyś ten model zatoczył znacznie szersze kręgi niż tylko w Ruchu Focolari. Czy Pana zdaniem Ekonomia Komunii może przyciągnąć osoby, które nie mają silnej identyfikacji religijnej, lecz ich moralne intuicje są zgodne z wartościami Ruchu?
reklama
A. M.: To bardzo cenne pytanie. To, co mnie kiedyś silnie przyciągnęło do Ruchu, to jego szczególny charyzmat [„dar łaski”, predestynujący do szczególnego rodzaju służby w Kościele – przyp. red.]. Jest on realizowany na drodze współpracy i dialogu nie tylko wśród osób podzielających wartości chrześcijańskie, ale także z ludźmi innych wyznań, osiągając niespotykany gdzie indziej wymiar ekumeniczny. Idea jednoczenia się z drugim człowiekiem niezależnie od Jego poglądów, tak dalece się rozwinęła, że słowo „Jedność” [dewiza Ruchu brzmi: aby wszyscy stanowili jedno – przyp. red.] zaczęło zobowiązywać także do prób poszukiwania tego, co wspólne z ludźmi niewierzącymi. Istnieje w Ruchu cała gałąź takich osób – nie posiadających łaski wiary, ale żyjących wartościami sprawiedliwości, pokoju, braterstwa czy zwykłej uczciwości. Zawsze będą oni mieli swoje miejsce w dziele. Jestem przekonany, że w przedsiębiorstwach prowadzonych zgodnie z zasadami Ekonomii Komunii jest wielu ludzi, którzy niekoniecznie są wierzący, ale są im bliskie wartości uniwersalne – i realizują je. Wynika to z faktu, że Ruch Focolari, zachowując niezmiennie swoją tożsamość katolicką, zawsze był otwarty na ludzi innych wyznań, a także na niewierzących – po to, żeby poszukiwać tego, co nas łączy. Z tej idei coś się musiało przenieść także na grunt biznesu. Dziękuję za rozmowę.
Katowice, 3 października 2008 r.
78
Z GRUBEJ RURY
KATOLICKI ROBOTNIK –
WSPÓLNOTY PRACY LUDZKIEJ Bartosz Wieczorek Przed 75 laty powstał Catholic Worker Movement (ruch Katolicki Robotnik) – jedna z najciekawszych inicjatyw w łonie XX-wiecznego amerykańskiego Kościoła katolickiego. Patrząc nań, wręcz narzuca się pytanie, co stałoby się, gdyby Kościół wcześniej i szerzej otworzył się na tego typu inicjatywy, nie czekając, aż ruch komunistyczny zakorzeni się w świecie robotniczym. Wiara jest praktyką
Choć już tyle czasu minęło od powstania Catholic Worker Movement (CWM), do dziś ruch ten nie ma zinstytucjonalizowanej struktury, ani żadnych procedur określających jego funkcjonowanie. Ba, nawet sama katolickość nie stanowi twardego wyróżnika CWM (np. jeden z domów Catholic Worker w Bostonie jest w większości buddyjski). Jak ujął to Jim Forest, były sekretarz redakcji czasopisma „Catholic Worker”: „Niemożliwe jest, żeby istniała wspólnota posiadająca słabszą strukturę niż Catholic Worker. Każda wspólnota jest autonomiczna. Nie ma dyrektora, sponsora, subwencji, systemu emerytalnego. Od śmierci Dorothy Day nie ma też lidera”. Członków ruchu cementuje jednak przesłanie ideowe i wynikająca z niego praktyka życiowa. „Naszą zasadą są dzieła miłosierdzia” – mówiła Dorothy Day. Członkowie CWM pragną „naśladować Chrystusa w dziełach sprawiedliwości i miłosierdzia” – codziennie i w stosunku do wszystkich ludzi. Mark i Louise Zwick w książce „The Catholic Worker Movement: Intellectual and Spiritual Origins” (2005) ujmują istotę ruchu jako „praktyczny sposób życia będący radykalnym naśladowaniem Chrystusa”. Dwie główne formy aktywności CWM, z których pierwsza jest zdecydowanie popularniejsza, to domy gościny (Houses of Hospitality) – miejsca, gdzie bezdomni, bezrobotni czy po prostu głodni mogą znaleźć pomoc. Druga to farmy wiejskie (Farming Communes), na których wspólnie gospodarują ich członkowie.
Poza tymi sposobami działania, wspólnoty CWM znane są z zaangażowania na rzecz związków zawodowych, praw człowieka, budowania współżycia ludzkiego bez przemocy (nonviolent culture). Ruch od początku gromadził pacyfistów, pragnących wieść życie w zgodzie ze swymi przekonaniami. Wielu jego członków trafiło do więzień z powodu protestów przeciwko obowiązkowej służbie wojskowej, wojnie, rasizmowi czy niesprawiedliwym stosunkom pracy.
Fundamenty ruchu Catholic Worker wedle Petera Maurina:
» Tradycyjny chrześcijański personalizm. » Osobiste zobowiązanie do rozpoznania potrzeb bliźnich. » Codzienne praktykowanie dzieł miłosierdzia. » Domy Gościny dla bezpośredniej pomocy potrzebującym. » Ustanowienie farm wiejskich, gdzie każdy pracuje wedle zdolności i dostaje wedle potrzeb. » Dążenie do powstania nowego społeczeństwa, wewnątrz już istniejącego, w oparciu o „filozofię Nowego”, która nie jest nową filozofią, ale bardzo starą – tak starą, że wydaje się być nowa.
Socjalistka, sufrażystka i... katoliczka
Twórcami Catholic Worker Movement byli Dorothy Day i Peter Maurin. Day urodziła się w 1897 r. w Nowym Jorku, w rodzinie nominalnie protestanckiej. Jej ojciec był dziennikarzem sportowym i gdy dostał pracę w gazecie w San Francisco, przeniósł się tam z całą rodziną. Ważnym wydarzeniem z dzieciństwa Day było przeżycie trzęsienia ziemi w tym mieście w 1906 r. Widok matki pomagającej ludziom pozbawionym dachu nad głową pozostał na trwałe w jej pamięci. Utrata pracy przez ojca sprawiła, że rodzina przeniosła się do Chicago, gdzie otrzymała pomieszczenie socjalne – to najtrudniejszy moment ich losów. Wtedy też Day zaczyna interesować się bliżej Kościołem katolickim. Ulubionym autorem jej młodości jest Fiodor Dostojewski – za jednym z jego bohaterów Day mogłaby powiedzieć: „Bóg mnie dręczył przez całe
79 Cele i środki Katolickiego Robotnika (na podstawie „Catholic Worker”, maj 2000):
Opowiadamy się za: Personalizmem – filozofią, która za podstawę oraz cel wszelkiej metafizyki i moralności bierze wolność i godność każdego człowieka. Podążając za tą mądrością, odbiegamy od egoistycznego indywidualizmu w stronę dobra drugiego człowieka. Zdecentralizowanym społeczeństwem, będącym zaprzeczeniem obecnego rozrostu państwa, przemysłu, systemu edukacji, opieki zdrowotnej i rolnictwa. Wspieramy wysiłki w takich sprawach, jak rodzinne gospodarstwa rolne, wykup ziemi na cele wspólnotowe, własność pracownicza oraz samorząd robotniczy, spółdzielczość rolna, spożywców, mieszkaniowa i inne jej rodzaje – każdą inicjatywę, w której pieniądz ponownie staje się jedynie środkiem wymiany a ludzie przestają być towarami.
„Zieloną rewolucją”, tak by możliwe stało się ponowne odkrycie właściwego sensu pracy i prawdziwego związku z ziemią;
Dystrybucjonistycznym komunitaryzmem – samowystarczalnością uzyskaną dzięki drobnemu rolnictwu, rzemiosłu i odpowiedniej technologii oraz radykalnie odnowionym społeczeństwem, składającym się z ludzi polegających na owocach własnej pracy, na formach współpracy opartych na wzajemności oraz na poczuciu sprawiedliwości, dzięki któremu będą zdolni do rozwiązywania konfliktów.
Z całą mocą dążymy do tego, by praktykować: Powstrzymywanie się od przemocy. Tylko przez działania pozbawione przemocy można urzeczywistnić personalistyczną rewolucję, taką, gdzie jedno zło nie zostanie zastąpione kolejnym. Dlatego opowiadamy się przeciwko rozmyślnemu odbieraniu ludzkiego życia z jakiejkolwiek przyczyny, a każdą formę prześladowania traktujemy jak bluźnierstwo. Miłosierne czyny. Domy Gościny są miejscami, gdzie można nauczyć się uczynków miłości, tak by ubodzy mogli otrzymać to, co zgodnie z zasadami sprawiedliwości im się należy. Wszystko ponad to, co jest nam niezbędne, należy do tych, którzy nie mają nic.
Pracę własnych rąk. W społeczeństwie, które traktuje ją jako niegodną i gorszą. „Oprócz uczenia współdziałania, pokonywania barier oraz ducha braterstwa (oraz po prostu załatwiania niezbędnych spraw), praca fizyczna pozwala nam na wykorzystywanie naszych ciał tak samo, jak naszych umysłów” (Dorothy Day). Benedyktyńskie motto Módl się i pracuj, przypomina, że praca ludzkich rąk jest darem dla budowania świata i chwały Boga. Dobrowolne ubóstwo. „Tajemnica ubóstwa polega na tym, że doświadczając go, czyniąc samych siebie biednymi poprzez dzielenie się z bliźnimi, stajemy się mądrzejsi i powiększamy naszą wiarę w miłość” (Dorothy Day). Poprzez przyjęcie dobrowolnego ubóstwa, to znaczy poprzez dzielenie losu tych, dla których ubóstwo nie jest wyborem, prosimy o łaskę porzucania samych siebie dla miłości Boga. Sprowadzi nas to na drogę „szczególnego umiłowania ubogich”, tak jak naucza Kościół.
życie!”. Zaświadczają o tym jej wspomnienia. Tęsknoty religijne, potrzeba ostatecznego punktu odniesienia w życiu, współczucie wobec ubogich i cierpiących targały duszą młodej kobiety. Ojciec zdobywa wreszcie pracę i rodzina przeprowadza się do wygodnego domu. W 1914 r. Day zaczyna studia na University of Illinois. Po dwóch latach nauki wyjeżdża do Nowego Jorku, by rozpocząć pracę w socjalistycznym dzienniku „The Call”. Później związała się z pismem „The Masses”, które sprzeciwiało się przystąpieniu USA do I wojny światowej. Jej stosunek do instytucjonalnej religii był chłodny – nie spotyka ludzi religijnych, którzy troszczyliby się o ubogich. O atmosferze domu rodzinnego napisze: „W domu nie wymawiano imienia Boga. Matka i ojciec nie chodzili do kościoła, żadne z nas nie zostało ochrzczone”. W Nowym Jorku Day wstępuje czasem do katolickiego kościoła św. Józefa przy Szóstej Alei, by pomodlić się i pobyć w ciszy. Nie znała nauki Kościoła, choć pociągała ją duchowość katolicka. Coraz bardziej postrzegała jednak Kościół jako „wspólnotę emigrantów, ludzi biednych i potrzebujących”. Day angażowała się w radykalną działalność społeczną – została nawet uwięziona wraz z grupą sufrażystek za udział w pikietowaniu Białego Domu za prezydentury Wilsona w kwestii praw wyborczych dla kobiet. Obracała się zarówno w kręgu osób o poglądach socjalistycznych, anarchistycznych i komunistycznych, jak i blisko środowisk literackich Nowego Jorku. Niezmierzone szczęście płynące z narodzin córki Tamary w 1926 r. ostatecznie powoduje jej długo przemyśliwany zwrot w stronę katolicyzmu. Day przyjmuje chrzest w grudniu w 1927 r.
Wspólnoty dobrego życia
Peter Maurin (1877-1949) miał chłopskie korzenie, jego rodzice byli rolnikami z Oultet w Langwedocji – na tej samej ziemi, dziedziczonej z pokolenia na pokolenie, jego rodzina gospodarowała od 1500 lat. Maurin za młodu współpracował z Le Sillion, ruchem katolików świeckich, zaangażowanych w tworzenie demokracji i porządku społecznego – ruch został ostatecznie potępiony przez Piusa X za zbytnie łączenie katolicyzmu z polityką. Był obeznany w problematyce filozoficznej i teologicznej, znał też nauczanie społeczne Kościoła. Nie mogąc utrzymać się z pracy prywatnego nauczyciela, wyjechał w 1909 r. do Kanady, potem do USA. Tam, w okresie Wielkiego Kryzysu rodzi się w jego głowie idea domów gościny – miejsc, gdzie można wziąć na siebie osobistą odpowiedzialność za potrzebujących członków społeczeństwa poprzez praktykowanie duchowych i praktycznych dzieł miłosierdzia. Wspólnoty traktowane jako „komórki dobrego życia” mają stać się praktyczną alternatywą dla społeczeństwa kapitalistycznego, zlaicyzowanego i obojętniejącego na los drugiego człowieka. Pomysłem Maurina były również wspomniane farmy wiejskie, które nazywał też uniwersytetami agronomicznymi. Dewizą ich jest: „Jedz, co zasadziłeś i sadź, co jesz”. Peter Maurin Farm założona przez współtwórcę CWM w Marlboro, funkcjonuje do dziś. Teren nie jest duży – 50 akrów, większość to obszary podmokłe. Farma
80
Z GRUBEJ RURY dostarcza świeżych warzyw nie tylko dla siebie, ale i dla domów CWM na Manhattanie. Sporo i tak zostaje, więc przekazywane jest imigrantom i potrzebującym. Na farmach, jak i w innych wspólnotach CWM obowiązują jedynie trzy zasady: zakaz używania narkotyków i alkoholu oraz stosowania przemocy. Dochody wspólnot CWM płyną z pracy zawodowej członków lub pracy podejmowanej w ramach wspólnoty. Wiele wspólnot żyje dzięki darowiznom pieniężnym i żywnościowym.
Nie mogę pominąć /.../ wielu cudzoziemców, których mogłem poznać dzięki Soborowi. Najpierw Dorothy Day, założycielka pisma i ruchu „Catholic Worker”, która od skrajnej lewicowości i agnostycyzmu poprzez konwersję doszła, moim zdaniem, do świętości. Niezwykła postać, zaangażowana w działanie na rzecz sprawiedliwości społecznej, na rzecz biednych, robotników, pacyfistka. Jej skromne pisemko jest dla mnie jednym z najbardziej cenionych tytułów spośród kilkudziesięciu czasopism zagranicznych, które przechodzą przez moje ręce.
Jerzy Turowicz
Człowiek nie jest towarem
Pięć lat po nawróceniu na katolicyzm, Day nadal szukała drogi, aby połączyć wiarę ze sprawami społecznymi, włączając w to pacyfizm, który był jej bardzo bliski. W Waszyngtonie 8 grudnia 1932 r., uczestnicząc w jednej z licznych manifestacji, weszła do krypty nieukończonej bazyliki Niepokalanego Poczęcia. Chciała się pomodlić o znalezienie sposobu na użycie swych zdolności, by wraz z Kościołem służyć biednym i robotnikom. Gdy wróciła do swego mieszkania w Nowym Jorku, na progu spotkała Petera Maurina. Po przeczytaniu jednego z artykułów Day uznał on, iż jest właściwą osobą, która może wcielić w życie jego program założenia gazety, domów gościny i uniwersytetów agronomicznych – wszystko na bazie społecznej nauki Kościoła i chrześcijańskiego personalizmu, który głosi, iż każdy człowiek jest niepowtarzalną wartością, osobą stworzoną i kochaną przez Boga. Obok personalizmu, specyfiką CWM są poglądy ekonomiczne, zakorzenione w społecznych encyklikach papieskich, w propozycjach angielskich dystrybucjonistów (G. K. Chestertona i Hilairego Belloca) oraz krytyce współczesnej ekonomii, dokonanej przez wielu katolickich myślicieli z pierwszej połowy XX w. Niezwykle bliska CWM jest też zasada subsydiarności, będąca integralną częścią przełomowej encykliki Leona XIII Rerum novarum z 1891 r. i od tej pory stanowiąca stały element społecznego nauczania Kościoła. W duchu tej zasady, Day opowiadała się za decentralizacją państwa, popierając jednocześnie rodzinne gospodarstwa rolne, akcjonariat pracowniczy i udział robotników w zarządzaniu firmą – „wszystkie dążenia, w których pieniądz jest tylko środkiem wymiany, a człowiek nie jest towarem”. W 1933 r. rozpoczął działalność CWM i zaczęła wychodzić gazeta „The Catholic Worker” – jej redaktorką była Day aż do swej śmierci w 1980 r. Pierwsze wydanie nieprzy-
padkowo ukazało się 1 maja 1933 r. Czasopismo, którego pierwszy nakład wynosił 2,5 tys. egzemplarzy, dystrybuowane było na ulicach. Gazeta mówiła o prawach i potrzebach robotników i bezrobotnych, walczyła z rasizmem i antysemityzmem. W 1938 r. osiągnęła nakład 190 tys. egzemplarzy, by gwałtownie spaść do 50 tys. w czasie II wojny światowej, kiedy to linia pisma pozostawała konsekwentnie pacyfistyczna, a wielu wolontariuszy i członków CWM trafiało do więzień za odmowę służby wojskowej. Po wojnie gazeta zaczęła odzyskiwać pozycję, by stać się znów ważnym organem prasowym w okresie wojny w Wietnamie. Obecnie nakład wynosi 80 tys. W piśmie publikowali tej rangi katoliccy autorzy, jak Thomas Merton czy Jacques Maritain.
Niepożądany radykalizm
Postawa Dorothy Day często spotykała się z zarzutem radykalizmu ze strony osób i środowisk, które skłonne były widzieć w jej działaniach komunizującą wersję chrześcijaństwa. Z religijnych myślicieli współczesnych najmocniej na idee CWM wpłynęli filozofowie Emmanuel Mounier i Jacques Maritain. Mark i Louise Zwick podkreślają też wpływ Mikołaja Bierdiajewa, który akcentował, iż trwanie chrześcijaństwa nie jest oparte na „wierze w cuda”. Zależy natomiast od śmiałej i aktywnej postawy chrześcijan, którzy w jedności z łaską Bożą dążą do wprowadzenia sprawiedliwych stosunków społecznych. Ważne jest też jednak, w obliczu zarzutów o zbytni radykalizm CWM, dopowiedzenie, iż korzenie ruchu tkwią w nauczaniu Ojców Kościoła, postawie wielu świętych i założycieli zakonów oraz w papieskich encyklikach społecznych.
Kościół i państwo 1. Współczesne społeczeństwa Wierzą w rozdział Kościoła i państwa. 2. Ale Żydzi w to nie wierzyli 3. Grecy w to nie wierzyli. 4. Rzymianie w to nie wierzyli. 5. Ludzie średniowiecza w to nie wierzyli. 6. Purytanie w to nie wierzyli. 7. Współczesne społeczeństwa oddzieliły Kościół od państwa ale nie oddzieliły państwa od biznesu. 8. Państwo nie jest już państwem kościelnym. 9. Państwo jest teraz państwem ludzi biznesu.
Peter Maurin, „Easy Essays”
81
DOROTHY DAY © MILWAUKEE JOURNAL PHOTO
Jak zauważa Jim Forest, autor książki „Love is the Measure: a Biography of Dorothy Day”, skupienie się na ubogich łączy idee CWM z wczesnym ruchem franciszkańskim, zaś nacisk na wspólnotowość, modlitwę i gościnność zbliża ruch do benedyktyńskiego sposobu życia. W swych pierwszych pismach poświęconych idei domów gościny, Day rzeczywiście przejawia wyraźną fascynację monastycznym ideałem życia: „Głównym celem domów gościny jest bycie centrum katolickiej aktywności na różnych obszarach: nauki społecznej, modlitwy, duchowości, edukacji – pracy na chwałę Bożą i Kościoła”. W swej autobiografii „From Union Square to Rome”, napisanej w formie listu do brata, Dorothy Day odpowiada na pytanie dawnych przyjaciół-komunistów: „Jak mogłaś zostać katoliczką?”. Day, formułując swoje stanowisko, postrzega komunizm jako herezję chrześcijańską, która z klasy robotniczej uczyniła Mesjasza. Dostrzega jednak i błędy chrześcijan, którzy „zapomnieli o chrześcijańskiej filozofii pracy i nie potrafili dostrzec Chrystusa w robotniku”.
Wielkie kłopoty miała też Day z powodu pacyfistycznych poglądów, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy (mając też w pamięci jednoznaczne potępienie współczesnych wojen przez Jana Pawła II) można powiedzieć, iż odniosła sukces. Anne Klejment i Nancy L. Roberts w pracy „American Catholic Pacifism: the Influence of Dorothy Day and the Catholic Worker Movement” (1996) wykazują wpływ pacyfizmu Dorothy Day na historię amerykańskiego katolicyzmu. Książka ukazuje, jak teologiczne i moralne uzasadnienie pacyfizmu przez CWM dało amerykańskim katolikom legitymizację dla ich pacyfistycznej postawy. Celnie zawikłaną drogę życiową Day ujął Paul Likoudis: „Gdyby zapytano mnie 30 lat temu, czy Dorothy Day będzie świętą, odpowiedziałbym: Ona jest komunistką. Gdyby o to samo zapytano mnie 20 lat temu, powiedziałbym: Tak naprawdę, to nic o niej nie wiem. Zapytajcie mnie o to samo dzisiaj, po 25 latach od jej śmierci w 1980 r., a odpowiem wam: Z pewnością”.
Współczesne wspólnoty
Obecnie działa ponad 150 domów gościny – głównie w USA, ale także w Australii, Kanadzie, Meksyku, Nowej Zelandii, Szkocji, Niemczech i Szwecji. Każda ze wspólnot ma własną misję, starając się wcielać sprawiedliwość społeczną w sposób dostosowany do potrzeb ludzi żyjących wokół. Losy licznych członków CWM, jak choćby Toma Cornella, członka Peter Maurin Farm, pokazują, jak bardzo trwałe mogą być te ideały. Tom wraz z żoną Moniką zaangażował się w ruch w latach 50. Obecnie we wspólnocie żyje ich córka Deirdre wraz z mężem i trójką dzieci. Przypadek Cornellów jest symptomem szerszego zjawiska, jakie dotyka obecnie CWM. – „Typowy członek Catholic Worker był dawniej osobą samotną, pracującą w darmowej jadłodajni i sprzeciwiającą się wojnie” – mówi Larry Purcell, założyciel Catholic Worker w Redwood City. Obecnie zaś, jak podkreśla Margot Patterson w swym artykule „Finding family at the Catholic Worker”, podsumowującym 70 lat istnienia ruchu – CWM, ruch bazujący na dobrowolnym ubóstwie i życiu wspólnotowym, skierowany kiedyś raczej do osób samotnych, dziś jest oparty na rodzinach. W Worcester, Claire i Scott Schaeffer-Duffy wychowują czwórkę dzieci i prowadzą dom gościny. Niedaleko San Bruno w Kalifornii, Kate Chatfield i jej mąż Peter Stiehler prowadzą schronisko i kuchnię dla bezdomnych. W Redwood City w Kalifornii, Jan Johanson opiekuje się swoją wnuczką i prowadzi dom dla dziewcząt w trudnej sytuacji życiowej. Członkowie CWM naznaczeni są specyficznym stygmatem – czują wewnętrzną potrzebę, by wziąć osobistą odpowiedzialność za zmianę istniejących warunków, nie licząc na bezosobową „jałmużnę” ze strony państwa i innych instytucji. Świat wokół: niesprawiedliwy podział dóbr, kierowanie się wyłącznie zasadą zysku w gospodarce, oderwanie pracy od ludzkiej osobowości i ukierunkowanie jej na zysk, który należy szybko skonsumować, brak polityki skoncentrowanej na realizacji dobra wspólnego, zastąpionego partykularnymi interesami wielkich korporacji, odrzucenie na margines społeczny osób „nieprodukcyjnych”, duchowa nędza połączona z seksualnym rozpasaniem kultury – wszystko to nie wywołuje chęci odizolowania się, lecz podjęcia nowych wyzwań, by stworzyć świat, gdzie „łatwiej będzie ludziom być dobrymi dla innych”. Bartosz Wieczorek Współpraca: Krzysztof Wołodźko i Marta Zamorska
Jak otrzymywać
gazetę „Catholic Worker”? Cena nie zmieniła się od początku istnienia pisma – wynosi 1 cent. Czasopismo wychodzi 7 razy w roku. Roczna subskrypcja dla czytelników z zagranicy kosztuje 30 centów. Zamówienie i odpowiednią kwotę należy wysłać na adres: The Catholic Worker, 36 East First Street, New York, NY 10003, United States.
82
Z GRUBEJ RURY
WŁASNOŚĆ
W NAUCZANIU KOŚCIOŁA Rafał Łętocha Własność ma wedle nauczania Kościoła dwa wymiary: indywidualny i społeczny. Ciążą na niej pewne obowiązki, „hipoteka społeczna”. Ma służyć zaspokojeniu potrzeb nie tylko właściciela, ale i całego społeczeństwa. W potocznych opiniach o stosunku Kościoła katolickiego do własności prywatnej występują dwa błędy. Jedni skłonni są widzieć w Kościele bezkompromisowego obrońcę tzw. świętego prawa własności, wskazując na jego krytycyzm wobec wszelkich ideologii i ruchów dążących do likwidacji prywatnego posiadania i zastąpienia go wspólnym. Inni zaś przesadnie akcentują społeczny wymiar własności, posiłkując się odwołaniami historycznymi do rzekomego komunizmu pierwotnego Kościoła. Zwolennicy tej ostatniej tezy chętnie przywołują fragment Dziejów Apostolskich: „Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących. Żaden nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne. Apostołowie z wielką mocą świadczyli o zmartwychwstaniu Pana Jezusa, a wszyscy oni mieli wielką łaskę. Nikt z nich nie cierpiał niedostatku, bo właściciele pól albo domów sprzedawali je i przynosili pieniądze [uzyskane] ze sprzedaży, i składali je u stóp Apostołów. Każdemu też rozdzielano według potrzeby” (Dz 4, 32-35). Przesłanie ewangeliczne w duchu komunistycznym interpretowali m.in. Wilhelm Weitling, Étienne Cabet, Philippe Buchez czy niektórzy teologowie wyzwolenia. Widzieli oni w Chrystusie pierwszego komunistę, podkreślając, iż jego orędzie zostało zafałszowane przez królów i księży, którzy użyli go do ochrony własnych przywilejów. Jednak, jak pisał o. Atanazy Bierbaum, komunizm głosił hasło „Co twoje, to moje!”, dążył do wywłaszczenia, wzbogacenia się kosztem bliźniego. Natomiast chrześcijańscy „komuniści” z Jerozolimy i idący w ich ślady członkowie zakonów katolickich głoszą: „Co moje, to twoje!”. Mamy tutaj co najwyżej pewną formę komunizmu konsumpcyjnego, dzielenie się rzeczami posiadanymi, nie
ma mowy jednak o likwidacji prywatnego posiadania. Również słowa Chrystusa, iż „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 19,24), nie mogą być traktowane jako potępienie prywatnego posiadania. Mamy jedynie do czynienia ze wskazaniem na to, iż nadmierne przywiązanie do bogactw może być przeszkodą na drodze do realizacji zasadniczego celu człowieka, jakim jest zbawienie. Nie bogactwo bowiem jako takie jest złe, ale użytek, który człowiek z niego robi. W nauczaniu katolickim ostrej krytyce został poddany zarazem egoizm, jak i kolektywizm. Ten pierwszy (którego ekstremalną postać stanowił będzie tzw. obiektywizm Ayn Rand, propagującej „cnotę egoizmu”) wyraża się w rzymskiej formule zapisanej w kodeksie Justyniana – ius utendi, fruendi et abutendi, czyli prawie używania, pobierania korzyści z niej płynących, a nawet niszczenia i nadużywania własności. Mamy tutaj do czynienia z proklamacją „świętego prawa własności prywatnej”, którego nigdy i nikomu, pod żadnymi pozorami nie wolno naruszać i z którą prawowity właściciel może robić, co mu się żywnie podoba, nie licząc się z żadnymi ograniczeniami społecznymi, więziami czy obowiązkami. Kolektywizm natomiast, tj. chęć zniesienia własności prywatnej, bazuje na akcentowaniu wyłącznie jej społecznego charakteru oraz na postrzeganiu własności jako głównej przyczyny alienacji. Wizji tej dawał wyraz głównie Karol Marks, przekonujący, że zniesienie własności prywatnej doprowadzi do uczynienia na powrót z człowieka istoty społecznej. Już Pius XI w encyklice Quadragesimo anno przestrzegał, że „/.../ trzeba się usilnie strzec dwóch skrajności. Po pierwsze – tak zwanego »indywidualizmu«, w który popada się, względnie się do niego zbliża przez zaprzeczenie lub osłabienie społecznego lub publicznego charakteru prawa własności. Po drugie – »kolektywizmu«, do którego się zmierza, albo jego błędnym ideom się ulega przez odrzucanie lub osłabianie indywidualnego i prywatnego charakteru własności” (QA, nr 46). Wizja roli, znaczenia i funkcji własności, z którą mamy do czynienia w nauczaniu Kościoła, wynika wprost z chrześcijańskiej antropologii. Człowiek postrzegany jest w niej jako istota indywidualno-społeczna. Jest to antropologia persona-
listyczna, sprzeciwiająca się zarówno liberalnemu traktowaniu człowieka jako indywiduum, samotnej, w pełni autarkicznej monady, jak również kolektywistycznemu postrzeganiu go jako jedynie kółka w społecznej machinie. Człowiek oczywiście ma swoje cele indywidualne, ale nie żyje w próżni, jest istotą społeczną i w związku z tym winien mieć na uwadze również dobro wspólne, które wedle filozofii tomistycznej ma charakter realny, nie jest tylko liberalną sumą dóbr jednostkowych. Katolicka nauka odrzuca bowiem stanowisko, wedle którego społeczeństwo stanowi jedynie matematyczną sumę jednostek. Wynika z tego, iż człowiek nie może dążyć do realizacji swoich indywidualnych celów abstrahując od interesu społeczeństwa czy pomijając go. Punktem wyjścia katolickiej nauki dotyczącej własności jest przekonanie o przeznaczeniu dóbr ziemskich dla wszystkich ludzi. Podkreślał to bardzo mocno św. Tomasz z Akwinu, a w konstytucji Gaudium et spes, ogłoszonej przez Sobór Watykański II, czytamy, iż: „Bóg przeznaczył ziemię ze wszystkim, co ona zawiera, na użytek wszystkich ludzi i narodów, tak by dobra stworzone dochodziły do wszystkich w słusznej mierze – w duchu sprawiedliwości, której towarzyszy miłość. Jakiekolwiek byłyby formy własności, dostosowane, zależnie od różnych zmiennych okoliczności, do prawowitego ustroju różnych ludów, to jednak zawsze należy brać pod uwagę powszechność przeznaczenia dóbr ziemskich. Dlatego człowiek używając tych dóbr powinien uważać rzeczy zewnętrzne, które posiada, nie tylko za własne, ale za wspólne w tym znaczeniu, by nie tylko jemu, ale i innym przynosiły pożytek. Zresztą każdemu przysługuje prawo posiadania części dóbr, wystarczającej dla niego i dla jego rodziny. Tak sądzili Ojcowie i Doktorowie Kościoła nauczając, że ludzie mają obowiązek wspomagania ubogich, i to nie tylko z tego, co im zbywa. Kto natomiast byłby w skrajnej potrzebie, ma prawo z cudzego majątku wziąć dla siebie rzeczy konieczne do życia. Ponieważ tylu ludzi na świecie cierpi głód, Sobór święty przynagla wszystkich, tak jednostki, jak i piastujących władzę, by pamiętni na zdanie Ojców: »nakarm umierającego z głodu, bo jeżeli nie nakarmiłeś go, zabiłeś« – naprawdę dzielili się w miarę swoich możliwości i nie szczędzili wydatków, udzielając jednostkom i narodom przede wszystkim takiej pomocy, dzięki której same mogłyby zaradzić swoim potrzebom i wejść na drogę rozwoju” (KDK, nr 69). Powszechne przeznaczenie dóbr nie likwiduje jednak własności prywatnej, lecz jedynie wskazuje jej cel. Wszelkie ludzkie działanie bowiem, nie wyłączając z tego korzystania z dóbr doczesnych i zarządzania nimi, posiada pewną wartość moralną. Kościół zawsze bronił instytucji własności prywatnej, uznając, iż ma ona źródło w moralnym prawie natury, a więc nie jest wynikiem umowy, jak twierdził Hugo Grotius, pierwotnego przywłaszczenia, jak chciał Rousseau, czy też państwowego ustanowienia, o czym przekonywali Hobbes i Monteskiusz. Pius XI na ten przykład w encyklice Quadragesimo anno podkreślał, iż „prawo do własności otrzymali ludzie od natury, to jest od samego Stwórcy, w tym celu, by z jednej strony każdy człowiek mógł zaspokoić potrzeby osobiste i rodzinne, i by z drugiej strony dobra materialne, które Stwórca przeznaczył na użytek wszystkich ludzi, rzeczywiście służyły temu celowi
bna AUNTIE P
83
za pośrednictwem prywatnej własności” (QA, nr 45). Leon XIII w encyklice Rerum novarum uzasadniał natomiast prawnonaturalny charakter własności prywatnej tym, iż człowiek – w przeciwieństwie do zwierzęcia – aby utrzymać się w bycie, musi posiadać na własność pewne dobra. O ile zwierzę jedynie korzysta z dóbr materialnych, które daje przyroda, o tyle człowiek nie otrzymuje ich w stanie gotowym, lecz zmuszony jest zdobywać i przetwarzać, gdyż gdyby tego nie robił, zniżyłby się do poziomu animalnego. Człowiek zaspokaja swoje potrzeby poprzez pracę, nie znajdując w zasadzie gotowych środków, „można więc – jak podkreśla Papież – powiedzieć, iż powszechnym sposobem zdobywania środków do życia i utrzymania jest praca, czy to na własnej rozwijana ziemi, czy w jakimś rzemiośle, które daje zapłatę, pochodzącą ostatecznie z owoców ziemi i zdolną do wymiany na owoce ziemi. I to również dowodzi, że prywatny sposób posiadania odpowiada naturze. Tych bowiem dóbr, których potrzeba do utrzymania a szczególnie do udoskonalenia życia, ziemia dostarcza wprawdzie w obfitości; nie mogłaby ich jednak dostarczyć bez uprawy i bez opieki ludzkiej. Przygotowując sobie dobra naturalne przy pomocy przemyślności rozumu i przy pomocy sił cielesnych, przyswaja sobie tym samym człowiek tę część przyrody, którą sam uprawił i na której jak gdyby kształt swej osobowości wyciśnięty zostawił; skutkiem tego najzupełniej jest słusznym, by tę część przyrody posiadał jako własną i by nikomu nie było wolno naruszać jego do niej prawa” (RN, nr 7).
Z GRUBEJ RURY Innym argumentem Leona XIII jest wzgląd na dobro rodziny, fakt iż człowiek ma „zasadnicze i naturalne prawo” do życia rodzinnego oraz obowiązek zabezpieczenia rodzinie bytu i przyszłości, co byłoby niemożliwe do urzeczywistnienia bez istnienia własności prywatnej (rodzinnej). Własność w ujęciu Leona XIII staje się, jak można wywnioskować, nie tylko podstawą trwałości rodziny, ale i gwarantem jej niezależności, instytucją umożliwiającą obronę przed zakusami omnipotentnego państwa. Św. Tomasz natomiast zwracał przede wszystkim uwagę na większą produktywność dóbr prywatnie administrowanych, podkreślając, iż generalnie ludzie bardziej skłonni są troszczyć się o rzeczy stanowiące ich własność niż stanowiące dobro wspólne. Akcentował też, że istnienie prywatnej własności przyczynia się do większego uporządkowania życia gospodarczego oraz jest gwarancją ładu społecznego. Z biegiem czasu coraz mocniej w nauczaniu społecznym Kościoła podkreślany był też związek pomiędzy godnością osoby ludzkiej a prywatnym posiadaniem. Papieże odwoływali się do liberalnego argumentu, znanego choćby z pism Locke’a, iż najlepszy gwarant wolności i praw osobowych stanowi własność. Pius XII stwierdzał w związku z tym, że „Pierwotne prawo odnośnie do użytku dóbr materialnych, będąc w ścisłym związku z godnością i z innymi prawami osoby ludzkiej, przez formy wyżej wymienione stanowi dla niej pewną podstawę materialną, i to najwyższej doniosłości, aby się wznieść do spełnienia swych obowiązków moralnych. Ochrona tego prawa zapewni człowiekowi godność osobistą i ułatwi mu pilnowanie i spełnianie w należnej wolności tej sumy stałych obowiązków i decyzji, za które jest bezpośrednio odpowiedzialny wobec Stwórcy” (Orędzie radiowe z 1 VI 1941 r., nr 10). Natomiast Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus zwracał uwagę, że człowiek „/.../ pozbawiony wszystkiego, co mógłby »nazwać swoim« oraz możliwości zarabiania na życie dzięki własnej przedsiębiorczości, staje się zależny od machiny społecznej i od tych, którzy sprawują nad nią kontrolę, co
utrudnia mu znacznie zrozumienie swej godności jako osoby i zamyka drogę do tworzenia autentycznej ludzkiej wspólnoty” (CA, nr 13). Jan XXIII konstatował zaś w związku z tym, iż „praktyka i świadectwa historii dowodzą, że tam, gdzie ustrój polityczny nie uznaje prawa poszczególnych ludzi do posiadania na własność także dóbr wytwórczych, tam korzystanie z ludzkiej wolności w sprawach zasadniczych albo jest utrudnione, albo nawet całkowicie uniemożliwione” (MeM, nr 109). Własność ma jednak, wedle nauczania Kościoła, dwa wymiary: indywidualny i społeczny. Ciążą na niej pewne obowiązki, „hipoteka społeczna”. Ma nie tylko służyć zaspokojeniu potrzeb właściciela, ale i całego społeczeństwa. Pomoc ludziom ubogim i pokrzywdzonym to nie tylko obowiązek miłosierdzia, ale przede wszystkim sprawiedliwości. Na własności i właścicielu spoczywają więc pewne zobowiązania wobec innych ludzi – używanie dóbr nie może mieć charakteru egoistycznego. Jeden z prekursorów katolickiej nauki społecznej, biskup Moguncji Wilhelm von Ketteler, w kazaniu adwentowym z 1848 r., dotyczącym palących kwestii społecznych, przypominał, iż „Kościół przenigdy nie może przyznać człowiekowi prawa gospodarowania dobrami świata wyłącznie wedle jego upodobań”. W czasach nowszych Jan Pawel II w encyklice Laborem exercens stwierdzał, iż „Tradycja chrześcijańska nigdy nie podtrzymywała tego prawa [własności – R. Ł.] jako absolutnej i nienaruszalnej zasady. Zawsze rozumiała je natomiast w najszerszym kontekście powszechnego prawa wszystkich do korzystania z dóbr całego stworzenia: prawo osobistego posiadania jako podporządkowane prawu powszechnego używania, uniwersalnemu przeznaczeniu dóbr” (LE, nr 14). Pius XI wprowadził zaś rozróżnienie pomiędzy uczciwym posiadaniem własności a jej używaniem, podkreślając, iż te dwie kwestie bynajmniej nie są tożsame. Fakt, iż ktoś jest prawowitym właścicielem danego majątku, nie oznacza jeszcze, iż każdy sposób jego wykorzystania jest dopuszczalny i godziwy. Przykłady
b KRIS
84
85 niegodziwego używania własności można mnożyć, począwszy od niszczenia żywności w czasach wielkiego kryzysu gospodarczego, poprzez zanieczyszczanie środowiska naturalnego przez zakłady przemysłowe, pozostawianie dla zysku wielkich obszarów rolnych odłogiem w sytuacji niedoboru ziemi w kraju, likwidowanie dobrze prosperujących przedsiębiorstw itp. Jan Paweł II nie wahał się nawet stwierdzić, iż „Własność środków produkcji tak w przemyśle, jak i w rolnictwie, jest słuszna wtedy, gdy służy użytecznej pracy; przestaje natomiast być uprawniona, gdy nie jest produktywna, lub kiedy służy przeszkadzaniu pracy innych, lub uzyskiwaniu dochodu, którego źródłem jest nie globalny rozwój pracy i społecznego majątku, lecz wyzysk, niegodziwe wykorzystywanie, spekulacja i rozbicie solidarności świata pracy. Własność taka nie ma żadnego usprawiedliwienia i w obliczu Boga i ludzi jest nadużyciem” (CA, nr 43.). Wedle angielskiego konserwatysty Rogera Scrutona, wręcz absurdalny jest pogląd, wedle którego kupiec posiada prawo do zniszczenia zboża czy przetrzymania go w czasie głodu, np. w celu maksymalizacji zysku. Nie chodzi tutaj jednak tylko o to, iż takie działanie byłoby niemoralne, gdyż co do tego nikt nie ma chyba wątpliwości. Musi być ono także uznane za nielegalne, a „/.../ państwo, które nie uczyniłoby takiego postępowania nielegalnym, powstrzymałoby się od wykonywania podstawowej władzy, jaką składa w jego ręce konstytucja, władzy zabezpieczenia trwania wspólnoty ludzkiej”. Prawo używania własności w nauczaniu katolickim jest prawem moralnym, tzn. skrępowanym przez moralne prawo natury. Właściciel jest zobowiązany tak używać tego, co posiada, aby wychodziło na korzyść całemu społeczeństwu, grzeszy więc ten, kto wykorzystuje swoją własność jedynie dla celów egoistycznych, nie próbując uzgadniać dobra jednostkowego z dobrem wspólnym. Odrzucany jest jednak pogląd, iżby złe użytkowanie własności mogło skutkować jej utratą. Wedle Piusa XI, państwo będące strażnikiem dobra ogółu ma prawo w takich sytuacjach karać właściciela, ale nie może odbierać mu własności. Warto również zwrócić uwagę, iż nie każda forma własności cieszy się jednakowym poparciem. Nauka katolicka podkreśla, że dla dobrobytu społeczeństwa optymalnie jest istnienie jak najbardziej rozpowszechnionej własności średniej i małej. Pius XII w Orędziu radiowym z 11 marca 1951 r. podkreślał, iż „/.../ lepszy podział dóbr i większe rozproszenie własności to dwa najbardziej naglące postulaty w programie społecznym Kościoła”. Stąd też pojawiające się w naukach jego poprzedników Leona XIII i Piusa XI oraz następców, jak np. Jan XXIII, postulaty upowszechnienia własności i bardziej sprawiedliwej redystrybucji dóbr na poziomie państwowym i globalnym. To, że własność posiada również charakter społeczny, powoduje, iż na każdym człowieku wedle nauczania Kościoła ciążą pewne obowiązki społeczne. Po pierwsze, mamy do czynienia chociażby z obowiązkami co do tzw. wolnych dochodów. Wedle katolickiej nauki społecznej, człowiek bynajmniej nie ma zupełnej swobody, jeśli chodzi o dysponowanie nimi. Wolne dochody to te, które pozostają po zaspokojeniu konieczności – zwyczajowo rozróżnia się trzy rodzaje konieczności i dóbr koniecznych potrzebnych do
ich zaspokojenia, tzw. necessaria vitae, czyli dobra konieczne dla utrzymania się przy życiu (jedzenie, mieszkanie, ubranie itp.), necessaria status, tzn. dobra potrzebne człowiekowi do utrzymania się na poziomie stanu przysługującego mu z racji wykonywanego zawodu i funkcji pełnionej w społeczeństwie, a także necessaria decentiae status, czyli dobra, których wymaga tzw. przyzwoitość stanu (chodzi tutaj po prostu o przyjęte zwyczaje dotyczące urządzenia mieszkania, korzystania z dóbr kultury itp., obowiązujące w danym stanie, którego człowiek jest członkiem). Wszystko, co pozostaje po zaspokojeniu tych potrzeb, to tzw. bonum superfluum, czyli dobro zbyteczne. Idąc niejako tropem św. Augustyna, nauczającego, że dobra zbyteczne bogatych stanowią dobra konieczne ubogich, Pius XI podkreślał, iż winny być one przeznaczane na jałmużnę (prywatna pomoc, ofiarność), dobroczynność (wspieranie organizacji charytatywnych) i wspaniałomyślność (organizowanie nowych miejsc pracy). Społeczny charakter własności pozwala nawet w sytuacjach ekstremalnych na naruszenie prawa własności. Dawna zasada teologii moralnej mówiła, że In extrema necessitate omnia sunt communia (w ostateczności wszystko jest wspólne). Św. Tomasz w swojej Sumie potwierdza ją, pisząc: „Jeśliby jednak ktoś znajdował się w koniecznej potrzebie tak nagłej i oczywistej, że nie ulegałoby wątpliwości, iż należy mu natychmiast pomóc tymi środkami, które są dostępne, np. gdy jakiejś osobie zagraża niebezpieczeństwo i nie można inaczej jej dopomóc, wówczas wolno jej zaradzić tej koniecznej potrzebie przez jawne lub potajemne zabranie cudzej rzeczy. W takim wypadku nie będzie to właściwie ani kradzież, ani rabunek”. Niektórzy skrajni liberałowie czy libertarianie nie zgodziliby się oczywiście z całym przedstawionym powyżej stanowiskiem, widząc w nim próbę ograniczania suwerenności człowieka, wolności dysponowania przez niego własnym majątkiem, który zdobył kosztem swego wysiłku. Często słyszy się: „zawdzięczam wszystko sobie, własnej wytężonej pracy, dlaczego więc mam się z kimkolwiek dzielić? Mogę zrobić ze swoją własnością co zechcę i wara innym od tego”. Warto jednak przypomnieć, iż nikt nie funkcjonuje w próżni, że każdy człowiek wykorzystuje chcąc nie chcąc dorobek pokoleń minionych oraz działa w warunkach stworzonych dzięki społeczeństwu, wysiłkowi innych ludzi. Dziewiętnastowieczny angielski filozof Leonard Hobhouse, akcentując społeczny wymiar własności, pisał: „Prosperujący człowiek interesu, który uważa, że cały majątek zawdzięcza tylko sobie, nie zastanowi się ani przez chwilę, czy mógłby zrobić choć jeden krok na drodze do swojego sukcesu, gdyby nie uporządkowany system, który umożliwił rozwój komercjalny, bezpieczeństwo na drodze, kolei i morzu, zasób wykwalifikowanej siły roboczej i gdyby nie suma inteligencji, którą cała cywilizacja dała mu do dyspozycji, nawet popyt na towary, które produkuje, stworzony przez ogólny postęp świata, wynalazki, które on wykorzystuje jako rzecz oczywistą, a które powstały przez zbiorowy wysiłek pokoleń ludzi nauki i organizatorów przemysłu. Gdyby dotarł on do podstaw swego majątku, przekonałby się, że to społeczeństwo utrzymuje i gwarantuje jego majątek, a także społeczeństwo jest nieodzownym partnerem w jego wytwarzaniu”. Rafał Łętocha
86
Z GRUBEJ RURY
BEZROBOCIE
JAKO GLOBALNY PROBLEM SPOŁECZNY (wnioski z nauk Jana Pawła II) prof. Teresa Grabińska, prof. Mirosław Zabierowski Człowiek zniewolony brakiem pracy będzie ulegał destrukcyjnym ideologiom, usprawiedliwiającym bezsens ludzkiego życia, bezsens pielęgnowania relacji międzyludzkich, opartych na miłości i solidarności. 1. Powołanie człowieka do pracy
Praca jest niezbywalnym atrybutem człowieczeństwa. W tym sensie, w jakim człowiek jest powołany do pracy – laborem exercens, w encyklice Jana Pawła II pod takim tytułem, praca jest gatunkową właściwością człowieka i to właściwością wyróżniającą go spośród wszystkich innych jestestw. Praca jest w encyklice rozpatrywana w trzech aspektach: t jako wyraz boskiej kreatywności, przeniesionej przez Stwórcę na człowieka, który ma sobie czynić ziemię poddaną, t jako działanie ludzkie w naturalny sposób zapewniające byt biologiczny poszczególnemu człowiekowi i jego rodzinie, wspólnocie zaś – rozwój kulturalny i materialny, t jako doświadczenie trudu i cierpienia, które jeśli nie jest wynikiem niesprawiedliwego przymusu, to przybliża człowieka do tajemnicy odkupienia i zbawienia. Jeśli tak traktować ludzką pracę, w ujęciu personalistycznym, to ostre rozróżnienie na opus (work) – pracę twórczą, czyn, dzieło i labor (labour) – znojny trud, robotę, występuje tylko wtedy, gdy cierpienie spowodowane znojnym trudem jest wynikiem niewolniczej pracy, bowiem każdy dobrowolny wysiłek na rzecz wspólnoty kształtuje pozytywnie osobowość, a wolne działanie kreatywne typu work nie jest zasadniczo pozbawione trudu i cierpienia. Tylko praca schematyczna, powielająca, zwalnia człowieka z twórczego cierpienia, ale powoduje równocześnie degradację jego podmiotowości. A więc naturalne i cenne dla człowieka jako podmiotu pracy jest zarówno tworzenie, jak i cierpienie przekształcania substratu materialnego lub mentalnego. Cierpienie, odmiennie niż tworzenie, nie
może być jednak w żadnym razie celem pracy. Jest tylko jednym z jej stymulatorów, wyznaczników jej wartości. Jednak cierpienie określa walor pracy tylko wtedy, gdy kształtuje podmiotowość człowieka, bowiem „pierwszą podstawową wartością pracy jest sam człowiek – jej podmiot” (Laborem exercens).
2. Programowe bezrobocie w skali globalnej jako jedna z aktualnych rzeczy nowych w sto lat po encyklice Leona XIII
Wszystkie trzy encykliki społeczne Jana Pawła II: „Laborem exercens”, „Sollicitudo rei socialis” i „Centesimus annus”, nawiązują bezpośrednio do podstawy współczesnego nauczania społecznego Kościoła – encykliki Leona XIII „Rerum novarum” z 1891 r. Jan Paweł II ukazał aktualność wielu owych „nowych rzeczy” po stu latach, ale także wskazał na nowe aspekty kwestii społecznej pod koniec XX wieku. Jedną z aktualnych rzeczy nowych jest źródło bezrobocia, tym razem tkwiące po pierwsze – w upowszechniającej się automatyzacji produkcji, po drugie – w coraz szybciej rosnącej dysproporcji w podziale bogactwa w świecie, zwłaszcza w relacji bogata Północ – biedne Południe, po trzecie – w tzw. syndromie „czwartego świata”, czyli w wyłączaniu (głównie poprzez ograniczenie dostępu do rynku pracy i manipulowanie tzw. podziałem pracy w skali globalnej) całych dużych grup społecznych i narodowych (także w krajach bogatych) z uczestnictwa w inicjatywie gospodarczej. Wszystkie współczesne zmiany technologiczne, społeczne i geopolityczne nie mogą pozostawiać w cieniu zawsze aktualnego problemu pracy ludzkiej, lecz wymagają „ciągłego »uwspółcześniania«, zachowując stale ów chrześcijański zrąb prawdy, który można nazwać odwiecznym” (Laborem exercens). Ten odwieczny zrąb zadany jest w Księdze Rodzaju nakazem czynienia sobie ziemi poddaną, a uniwersalność tego procesu pracy „obejmuje wszystkich ludzi, każde pokolenie, każdy etap rozwoju ekonomicznego i kulturalnego, a równocześnie jest to proces przebiegający w każdym człowieku, w każdym świadomym ludzkim podmiocie. Wszyscy i każdy są w nim równocześnie objęci. Wszyscy i każdy w odpowiedniej mierze, i na nieskończoną prawie ilość sposobów biorą udział w tym gigantycznym procesie”.
87
ba EMILIA GARASSINO
Wymienione w Księdze Rodzaju opanowywanie świata nie występuje w znaczeniu podboju świata materialnego i w żadnym razie nie przyznaje człowiekowi miana zdobywcy świata, lecz tego, kto własną pracą go oswaja, czyni sobie przyjaznym i zrozumiałym w istocie związku stworzenia i Stwórcy. XIX-wieczna epoka industrializacji doprowadziła do upowszechnienia mechanizacji pracy ludzkiej, do zastąpienia człowieka przez maszyny w wielu sposobach wykonywania pracy w przemyśle i rolnictwie. Wystąpił wówczas problem uprzedmiotowienia pracy ludzkiej w formie procedur obsługiwania maszyny przez człowieka i eliminacji ludzi z procesu wytwarzania dóbr. Wizjonerstwo Władysława Reymonta pozwoliło mu w „Ziemi obiecanej” tak oto przepowiedzieć wzmacnianie się z czasem tego procesu mechanizacji pracy: „Człowiek stworzył maszynę, a maszyna człowieka zrobiła swoim niewolnikiem: będzie się rozrastać i potężnieć do nieskończoności i potężnieć będzie niewola ludzka”. Pesymistyczne proroctwo Reymonta zrealizowało się na kilka sposobów. Otóż, mechanizacja przeszła obecnie w stadium automatyzacji, w którym już nie tylko ciężką pracę ludzką zastąpiono pracą maszyn, lecz w wyniku komputeryzacji również lekka praca fizyczna oraz w wielu przypadkach praca umysłowa, zostały zastąpione i usprawnione sterowaniem automatycznym, analizą zapośredniczoną przez komputerowe procedury itp. Aby jednak zrozumieć powstanie katastrofalnego bezrobocia w Polsce lat 90. nie wystarczy poprzestać na wyjaśnieniu, że w wyniku coraz powszechniejszego procesu mechanizacji i automatyzacji coraz większe rzesze ludzkie zostają pozbawione pracy. Gdy dokładnie przeanalizujemy proces niszczenia zakładów produkcyjnych w Polsce lat 90., ujawni się inna globalna przyczyna bezrobocia. Otóż, podział pracy charakterystyczny dla klasycznej gospodarki kapitalistycznej zamienia się w wyniku rosnącego bezrobocia w przydział dostępu do pracy, tzn. podział świata zdaje się kształtować zgodnie z kryterium nadania pewnym społecznościom i narodom priorytetu w sprawie zachowania stanowisk pracy w takim wymiarze, aby bezrobocie nie stało się wewnętrzną klęską społeczną. Te wyróżnione społeczności są na tyle bogate, że stać je na tworzenie miejsc pracy nawet wtedy, gdy twardy rachunek ekonomiczny (oparty na bezpośrednim zysku) dyktowałby redukcję zatrudnienia, stać je na wytwarzanie sztucznych potrzeb u konsumentów oraz na program tzw. ustawicznego kształcenia, który ma na celu łagodzenie bezrobocia poprzez wielokrotne w ciągu życia przekwalifikowanie, wychodzące naprzeciw ofercie miejsc pracy.
3. Wpływ permanentnego bezrobocia na kondycję osoby ludzkiej
Wzrost zniewolenia człowieka przez maszynę przewidywał Reymont, jednak w dobie automatyzacji ma miejsce nie tylko zamiana ról z podmiotu ludzkiego pracy na podmiot mechaniczny pracy, lecz także sterowanie całymi społecznościami w rytm ustalonego z góry i kontrolowanego zapotrzebowania na pracę ludzką i dystrybuowanie bezrobocia. Skoro praca jest w myśli personalistycznej atrybutem człowieczeństwa, to programowe pozbawianie człowieka prawa do pracy (lub znaczne jego ograniczenie) w imię wąskich ekonomistycznych wskaźników czy narzuconych trendów technologicznych, narusza ludzką godność, pozbawia go naturalnej więzi z rzeczywistością zewnętrzną, która jest mu dana przez pracę. Człowiek wyzuty z tej relacji ze światem, przestaje czuć się za niego odpowiedzialny w każdym wymiarze, przede wszystkim pokoleniowym, narodowym, rodzinnym, bo założenie i utrzymanie rodziny wymaga poczucia bezpieczeństwa sprostania temu nie w ciągu 3-5 lat, lecz na przestrzeni kilkudziesięciu lat, rodzina zaś przenosi wartości tradycji pokoleń i narodów. Człowiek wystawiony na „ulosowienie” życia bezrobociem wzbrania się przed zaangażowaniem w rodzinę, bowiem rodzina zdaje się być przedsięwzięciem wysokiego ryzyka w obliczu permanentnego braku pracy. Osoba ludzka staje się w ten sposób niewolnikiem nowej organizacji pracy i organizacji bezrobocia, przede wszystkim organizacji, która ma na celu coraz to większą rentowność coraz to procentowo mniejszej w skali globalnej grupy przedsiębiorców. Człowiek zniewolony brakiem pracy i w związku z tym zbędny w społeczności, będzie w ramach kompensacji ulegał destrukcyjnym ideologiom, usprawiedliwiającym bezsens ludzkiego życia, bezsens pielęgnowania relacji międzyludzkich, opartych na miłości i solidarności, będzie ulegał ideologiom propagującym chwilowe użycie i chwilowe korzyści, bo kształtowanie już nawet tylko indywidualnej przyszłości wymyka się poszczególnemu człowiekowi z rąk i umysłu. I tak po roku 1989 osoba ludzka w Polsce stała się trzciną nie tylko na wietrze zapotrzebowania na jej pracę, a więc na wietrze indywidualnego dochodu. Stała się również trzciną na wietrze przyznającym lub odbierającym miejsce w ludzkiej społeczności, dzięki całkowitemu uprzedmiotowieniu podstawowego ludzkiego atrybutu – pracy. Jan Paweł II pisze o tym tak: „Należy koniecznie napiętnować istnienie mechanizmów ekonomicznych, które, chociaż są kierowane wolą ludzi, działają w sposób jakby automatyczny,
88 umacniają stan bogactwa jednych i ubóstwa drugich. Mechanizmy te, uruchomione – w sposób bezpośredni lub pośredni – przez kraje bardziej rozwinięte, sprzyjają – poprzez samo ich funkcjonowanie interesom tych, którzy nimi manewrują, ale w końcu doprowadzają do zdławienia lub uzależnienia gospodarki krajów słabiej rozwiniętych” (Sollicitudo rei socialis). Także społeczności bogate nie są w stanie w całości uchronić się przed degeneracją, spowodowaną prymatem zysku.
4. Groźba unifikacji i globalizacji uprzedmiotowiającej jednostki i społeczności ludzkie
Jan Paweł II, zwłaszcza w encyklice „Sollicitudo rei socialis”, pisze, że w dobie globalizacji należy wyróżnić inny świat biedy – „czwarty świat”, składający się z całych populacji, żyjących w nędzy „w krajach średnio i bardzo zamożnych”. Populacje nędzy „trzeciego świata” i populacje „czwartego świata” łączy wyeliminowanie ich z partnerskiego wysiłku przedsiębiorczego, pozostawanie poza tym, co nazwaliśmy „przydziałem dostępu do pracy”. Zjawisko „czwartego świata” świadczy o tym, że formalne przystąpienie jakiejś społeczności do kręgu krajów bogatych (np. do Unii Europejskiej) nie gwarantuje pomyślnego rozwoju. Równie, a może nawet bardziej prawdopodobne jest, że formalny akt przystąpienia może definitywnie wyznaczyć danej społeczności rolę „czwartego świata”, czyli swoistej kolonii ze względu na tańszą siłę do pracy, drenaż mózgów oraz rynek zbytu dla obcych towarów. Polska, jeśli nie podejmie długofalowych działań wszechstronnej poprawy sytuacji wewnętrznej, jest na najlepszej drodze do „czwartego świata”. Jan Paweł II upatruje negatywnego symptomu procesów unifikowania czy zjednoczenia, gdy „naród zostaje również pozbawiony swej podmiotowości, czyli odpowiadającej mu »suwerenności« w znaczeniu ekonomicznym, a także społeczno-politycznym. Poniekąd kulturalnym, gdyż wszystkie te wymiary życia we wspólnocie narodowej są ze sobą powiązane”. Hasła unifikacji i globalizacji nie wystarczą, bo „jedność świata, innymi słowy jedność rodzaju ludzkiego, jest poważnie zagrożona”. Cele ekonomiczne unifikacji muszą być podporządkowane treściom moralnym, a te nie są nawet werbalizowane w cywilizacji nakierowanej na zysk. Wyłącznie ekonomistyczne współczesne traktowanie gospodarowania, pozbawione odniesień etycznych, musi niepokoić, bo – jak pisze Jan Paweł II za Piusem XI: „człowiek zostaje potraktowany jako narzędzie produkcji”. I dalej: „podczas gdy powinien on – on jeden, bez względu na to, jaką pracę wypełnia – być traktowany jako jej sprawczy podmiot /.../ Takie właśnie odwrócenie porządku, bez względu na to, w imię jakiego programu się dokonuje, zasługiwałoby na miano »kapitalizmu«”. Podkreślone jest znaczenie terminu „kapitalizm” i ta jego cecha, która powoduje, że niezależnie od czasu historycznego i fazy rozwoju kapitalizmu, ten „błąd kapitalizmu pierwotnego” zawsze wystąpi wtedy, gdy praca ludzka jest traktowana jak towar lub narzędzie. Gdy więc współczesny kapitalizm w jego neoliberalnej postaci pozbawia dostępu do pracy całe kontynenty ze względu na cele ekonomiczne lub organizacyjne – ostatecznie mierzone poziomem zysku (głównie kil-
kudziesięciu światowych korporacji), to jest obarczony tym fundamentalnym błędem – pierwszeństwa kapitału (rzeczy) przed pracą (człowiekiem).
5. Ocena programu tzw. ustawicznego kształcenia jako panaceum na bezrobocie
Przejdźmy do oceny jednego z programów krajów bogatych, które mają złagodzić bezrobocie – programu ustawicznego kształcenia. Wypada się zastanowić, czemu ma służyć ustawiczna edukacja. W tradycyjnym ujęciu ma ona służyć doskonaleniu charakteru i umiejętności w pracy, do której się człowiek przygotowuje. Samo wykształcenie jest oczywiście wartością, ale gdy nie odpowiada na tzw. ofertę rynkową pracy, to wobec coraz powszechniejszego bezrobocia inteligencji, wpisuje się w zjawisko „proletaryzacji” inteligencji. Szczególnie właśnie proletaryzacja inteligencji, wobec rzeczywistego braku zapotrzebowania na wykształcenie, jest równocześnie objawem zaburzenia papieskiej zasady głoszącej, że: „o ile prawdą jest, że człowiek jest przeznaczony i powołany do pracy, to jednak nade wszystko praca jest »dla człowieka«, a nie człowiek »dla pracy«”. Tymczasem program ustawicznego kształcenia zakłada postawę dopasowywania się (wciąż na nowo uzyskiwanymi umiejętnościami) do ofert rynku pracy. Człowiek staje się więc przedmiotem do wynajęcia na rynku pracy, towarem do użycia w jakiejś pracy. To rynek pracy decyduje (spełnia funkcje podmiotowe) o przydatności ludzkiej pracy, nie zaś – jak to być powinno w porządku ontologicznym i etycznym – człowiek jest podmiotem pracy. Ustawiczne kształcenie w swoich założeniach narusza także tradycyjną wartość doskonalenia się człowieka w pracy i przenosi wartość edukacji na poziom towaru na rynku edukacji i pracy. Z praktycznego punktu widzenia program ustawicznego kształcenia może mieć jedynie znaczenie doraźne i przejściowe, nie może zaś w żadnym wypadku być projektem nowoczesnego społeczeństwa w erze postindustrialnej. Postać ery postindustrialnej jest zaś jednym z najdonioślejszych wyzwań dla katolickiej nauki społecznej (KNS). Konieczność zabezpieczenia podmiotowości pracy ludzkiej, a więc programowe zniesienie bezrobocia, jest najważniejszą osią rozważań o kształcie epoki poprzemysłowej czy ponowoczesnej. Człowiek stworzył technologie po to, aby służyły mu i to w wymiarze uniwersalnym, zgodnie z prawem KNS o uniwersalnym przeznaczeniu dóbr i zgodnie z inną zasadą tej nauki – pierwszeństwa pracy przed kapitałem. Zatem na powrót stwarzać trzeba takie warunki, aby każdy człowiek miał zapewniony warsztat pracy, który pozwoliłby jemu i rodzinie w pełni się realizować, w harmonijnej łączności z całą wspólnotą, nie zaś w permanentnej konkurencji z nią. Dla Jana Pawła II przedsiębiorczość jest wszak „twórczą podmiotowością obywatela”, a więc powinna mieć charakter uniwersalny i spełniony. Programowe bezrobocie jest tego negacją.
prof. Teresa Grabińska, prof. Mirosław Zabierowski
RECENZJA
PIONIER
KATOLICKIEJ
NAUKI SPOŁECZNEJ Rafał Łętocha
Papież Leon XIII nazywał go swoim wielkim poprzednikiem – grand prédécesseur. Natomiast Benedykt XVI pisze, iż „Zagadnienie sprawiedliwego porządku we wspólnocie, z historycznego punktu widzenia, weszło w nową fazę, gdy uformowało się społeczeństwo przemysłowe XIX wieku. Powstanie nowoczesnego przemysłu zburzyło stare struktury społeczne, a wzrost liczby otrzymujących wynagrodzenie spowodował radykalne zmiany w układzie stosunków społecznych, w których decydującą kwestią stał się stosunek między kapitałem i pracą — kwestia ta w takiej formie wcześniej nie była znana. Struktury produkcyjne i kapitał były nową władzą, która, złożona w ręce niewielu, prowadziła masy pracownicze do utraty praw, przeciw czemu trzeba było protestować /.../ przedstawiciele Kościoła bardzo powoli przyjmowali do świadomości, że problem sprawiedliwej struktury społeczeństwa jawił się w nowy sposób. Nie brak było pionierów: jednym z nich był na przykład biskup Ketteler z Moguncji”. Bez wątpienia bp Wilhelm Emmanuel von Ketteler (1811-1877) jest postacią, która znacząco wpłynęła na rozwój katolickiej myśli i działalności społecznej w całej Europie. Zdziwienie musi budzić zatem to, że tak długo trzeba było czekać na pierwsze tłumaczenie na język polski choćby fragmentów najważniejszych jego dzieł. Z tym większą radością należy przywitać wybór tekstów, który ukazał się w 2006 r. w ramach Biblioteki Diecezji Legnickiej, a następnie w 2007 r. nakładem Instytutu Wydawniczego Pax. Przekładu i selekcji pism dokonał ks. Zbigniew Waleszczuk, autor dwóch książek poświęconych Kettelerowi. Książka zawiera kazania (w tym słynne 6 kazań adwentowych z 1848 r.), przemówienia, referaty i fragmenty większych prac, jak „Kwestia robotnicza i chrześcijaństwo”. Ketteler zdawał sobie sprawę, że kluczem do zrozumienia najbardziej palących problemów czasów mu współczesnych jest kwestia społeczna. Odwołując się do Summy Teologicznej św. Tomasza z Akwinu próbował wykazywać, iż przemyślenia Akwinaty dotyczące np. kwestii własności, o wiele bardziej odpowiadają potrzebom chwili niż koncepcje liberałów i socjalistów. „Posiadający i niepo-
siadający stoją naprzeciwko siebie jako wrogowie, a masowe ubożenie rośnie z dnia na dzień – czytamy w pierwszym kazaniu adwentowym z 19 XI 1848 r. – Prawo własności zostało w odczuciu ludu zachwiane i widzimy jak od czasu do czasu pojawiają się to tu, to tam – jak płomienie – zwiastuny powszechnego wstrząsu, który może [wkrótce] nastąpić. Po jednej stronie widzimy sztywne trzymanie się prawa własności, po drugiej równie zdecydowane odrzucanie prawa własności, a jeszcze inni trwożnie szukają jakiegoś kompromisu pomiędzy tymi przeciwieństwami”. Mianem bezbożnej określa on taką koncepcję, „w której człowiek czyni siebie samego bogiem swojej własności”. Kościół nie może zaakceptować takiego prawa własności, za sprawą którego człowiek zyskuje niczym nieograniczone prawo do dysponowania nią. Gdy zaś mówi o własności, ma „zawsze przed oczyma trzy momenty konstytuujące pojęcie własności, a mianowicie, że prawdziwe i pełne prawo własności przysługuje tylko Bogu, że człowiekowi przyznane być może tylko prawo użytkowania i że człowiek jest zobowiązany w użytkowaniu uznać prawo [i porządek] ustanowione przez Boga”. Głębszych źródeł problemów społecznych – rosnącego proletaryzmu, ubóstwa mas robotniczych – poszukuje w procesach sekularyzacyjnych. Skrajny egoizm, pogarda dla pracy, hedonizm, skąpstwo, zawiść – to jego zdaniem konsekwencja odrzucenia Boga i prawa Bożego jako fundamentu konstytuującego życie społeczne. Religia jest jego zdaniem gwarantem porządku społecznego, dzięki niej może zostać pohamowana u zamożnych żądza użycia. Wyłącznie wiara w życie pozagrobowe może stanowić poważny powód, aby bogactwa traktować nie jako cel, a tylko środek i w konsekwencji dzielić się nimi z ubogimi. W imię rzekomej wolności człowieka zaczęto odrzucać i kwestionować wszelkie tradycyjne autorytety, na czele z Pismem Świętym. Człowiek jednak nie stał się rzeczywiście bardziej wolny i samodzielny. „Kierowanie się autorytetem ustanowionym przez Boga było wbrew ich ludzkiej godności, ale upokarzające kierowanie się autorytetem każdego brukowca i każdego uwodziciela uznają za zgodne z ludzką godnością” – pisze. Wiele miejsca poświęcił krytyce liberalizmu we wszystkich postaciach – politycznej, ekonomicznej, filozoficznoideologicznej i obyczajowej. Stwierdza nawet, że stoi on w oczywistej sprzeczności z prawami natury, jak i z nauką
89
90
RECENZJA chrześcijańską. Rozwój tego sytemu doprowadził „do powstania duchowo i moralno skarlałej, łaskom chrześcijaństwa całkowicie niedostępnej ludności fabrycznej. Dlatego system ten znajduje się w całkowitej sprzeczności z godnością człowieka (przemilczę – że chrześcijanina) /.../ a już najbardziej z przykazaniami chrześcijańskiej miłości bliźniego, które służyć powinny w całości nie tylko postępowaniu poszczególnego człowieka, ale i również organizacji życia społecznego – jako nić przewodnia”. W sytuacji, gdy praca stała się po prostu towarem i zaczęła podlegać wszystkim prawom, które towarami rządzą – np. wynagrodzenie zaczęto ustalać kierując się wyłącznie prawem podaży i popytu – nadmiar rąk na rynku pracy powoduje, iż „rodzi się u robotników chcących jedynie utrzymać się przy życiu, tendencja, by przelicytować to, co jest im konieczne [do życia], propozycją obniżenia swoich potrzeb. Pracodawcy stoją na rynku światowym i pytają: Kto chce wykonywać tę pracę za najniższe wynagrodzenie? A robotnicy, jako ci [którzy zmuszeni są] do wysuwania najniższych żądań, prześcigają się – wedle miary swej nędzy – w obniżaniu swoich potrzeb. /.../ Oznacza to dla robotnika /.../ że z powodu swojej nędzy musi w ofercie swojego wynagrodzenia jeszcze obniżyć poziom najbardziej niezbędnych środków życiowych dla siebie i swojej rodziny /.../. Powszechną tendencją jest /.../ taniość produkcji. A taniość produkcji jest ograniczeniem niezbędnych potrzeb życiowych [robotników]. A w przypadku tego całkowicie mechaniczno-matematycznego ruchu musi w końcu dojść do sytuacji, że nawet ostateczna [dolna granica] potrzeb życiowych nie zostanie zaspokojona przez cenę pracy i że dojdzie do degeneracji całej klasy robotników i ich rodzin, a nawet do ich powolnej śmierci głodowej”. Ketteler demaskuje obłudę i interesowność liberałów, pokazując, że ich chwytliwa, wolnościowa frazeologia tak naprawdę służy wyłącznie coraz większemu zniewoleniu człowieka. Pisze on, iż jeśli twierdzi się, „że robotnik fabryczny pracuje dobrowolnie, to ja odpowiadam, że ta dobrowolność jest złudzeniem. Tutaj sprawa ma się znowu tak, jak z konkurencją i z tym całym liberalnym systemem gospodarczym, który jest pełen pozorów i sprzeczności z rzeczywistością. Biedny robotnik mieszka w pobliżu przedsiębiorstwa. Mówi się mu, przecież jest swoboda, możesz sobie poszukać chleba gdzie indziej. Jakżesz jednak ten człowiek miałby wyruszyć z żoną i dziećmi w podróż, by podjąć taką próbę! Ani jednego dnia nie może on zrezygnować z dniówki, by nie głodować. Jak może liczyć na przypadek, że znajdzie pracę, tygodniami podróżując i rezygnując nie tylko z zapłaty, ale i opłacając koszty podróży! Naraziłby się na oczywiste żebractwo i śmierć głodową. Dla niego nie ma swobody, ponieważ nie może z niej czynić żadnego pożytku. /.../ Partia liberalna mówi ponadto: istnieje wolność wyboru zawodu, wybierz sobie więc na całym szerokim świecie inny zawód, nie musisz się zadowalać dniówką u fabrykanta. /.../ To wszystko jest znowu nieprawdziwe. Ubogi robotnik, o którym mówimy, że jest ojcem rodziny, pierwszych najlepszych dziesięć lat swojej młodości pracował w fabryce. Stracił tam już większą część swojego zdrowia, ze względu na podział pracy w fabryce nie nabył żadnej innej sprawności, jak tylko wykonywanie pewnej drobnej czynności mechanicznej /.../. Musi więc pracować u tego jednego fabrykanta i ten przymus jest dla niego tak samo bezwzględny, jak dla niewolnika, któremu ów przymus wpaja się biczem i łańcuchem”.
Wyodrębnia Ketteler dwie fazy rozwoju liberalizmu. O ile w pierwszej był on w miarę koherentny i uczciwy, jeśli chodzi o głoszone przez siebie hasła, przyznając również wolność swoim przeciwnikom, o tyle w drugiej usiłuje tę wolność tłamsić wszelkimi środkami. Liberałowie uznają swą doktrynę za swoisty metadogmat, metateorię, którą wszyscy winni zaakceptować, regulującą całą rzeczywistość, każdy zaś, kto nie chce jej przyjąć, oskarżany bywa o anachroniczność myślenia. „Obecny liberalizm /.../ jest zwartym, zamkniętym systemem, który rości sobie prawo do bycia z natury słusznym i prawdziwym i z tego wyprowadza swoją prawomocność do tego, by wszędzie się urzeczywistniać. Tym, czym dla nas, chrześcijan jest prawda objawiona, ponieważ wierzymy, że otrzymaliśmy ją od Boga wiecznych prawd, tym dla zwolenników tego systemu jest ich doktryna /.../. Kto się jej przeciwstawia, będzie, nie licząc się z niczym, skazany na wygnanie. To, że ich system jest prawdziwy jest dlatego słuszne, ponieważ oni tak mówią. Niezależnie od tego, kto mu zaprzecza, uznany zostaje wrogiem całej nowożytnej kultury, ludzkości i rozumu. Ludzkość, kultura i rozum jest bowiem tym i tylko tym, co oni określają, a wszyscy, którzy nie myślą tak o kulturze i rozumie są ludźmi zacofanymi /.../, na których człowiek prawdziwie kulturalny spogląda z niewypowiedzianą pogardą”. Warto sięgnąć po książkę Kettelera z kilku powodów. Choćby po to, by obalić mity o rzekomo liberalnym charakterze katolickiej myśli społecznej oraz o całkowitym zapóźnieniu katolików, jeśli chodzi o reakcję na zmiany społeczno-gospodarcze w XIX w. i problemy, które one ze sobą przyniosły. Wskazuje się często, iż między ogłoszeniem „Manifestu komunistycznego”, a wydaniem przez Leona XIII encykliki Rerum novarum minęło niemal 50 lat. Zapomina się jednak o tym, iż w tym samym roku, w którym Marks i Engels ogłosili swój manifest, bp Ketteler wystąpił z kazaniami na temat wielkich zagadnień społecznych. Książka ta zadaje zatem kłam tezom o braku jakiejkolwiek reakcji ludzi Kościoła na dokonujące się na ich oczach zmiany. Praca ta jest jednak nie tylko świadectwem czasów. Wiele analiz Kettelera zachowuje niestety do dziś aktualność, wiele jego prognoz, co z żalem należy stwierdzić, sprawdziło się. Rady, jakie daje, mające służyć przezwyciężeniu tych problemów, ciągle zachowują godną podziwu aktualność. Wiele z nich jest na tyle uniwersalnych, iż należałoby je po prostu wyryć w kamieniu i powiesić w każdym zakładzie pracy, a jeszcze lepiej w głowach liberałów. Rafał Łętocha
Wilhelm Emmanuel von Ketteler, Nauczanie społeczne. Wybór pism, wybór, przekład i wstęp ks. Zbigniew Waleszczuk, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 2007. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Instytut Wydawniczy Pax, ul. Wybrzeże Kościuszkowskie 21 A, 00-390 Warszawa, tel./fax. (022) 6251378, e-mail: iwpax@incoveritas.pl, księgarnia internetowa: http://sklep.iwpax.com.pl
RECENZJA
STARA NOWOŚĆ
Urszula Ługowska „Zależność a rozwój w Ameryce Łacińskiej” Fernando Henrique Cardoso i Enzo Faletto ukazuje się w Polsce bardzo późno, bo 41 lat od wydania oryginału. W tym czasie książkę zdążono przetłumaczyć na kilkadziesiąt języków. Wydawcy należą się zatem słowa uznania za przybliżenie polskiemu czytelnikowi tego klasycznego dzieła. Nauki społeczne poprzedniego systemu mają co prawda na swoje usprawiedliwienie fakt, że fragment książki, pt. „Globalna analiza rozwoju”, ukazał się w zbiorze „Ameryka Łacińska. Dyskusja o rozwoju” (1987), pod redakcją Ryszarda Stemplowskiego. Ogólnie jednak trzeba stwierdzić, że z dostępnością trzecioświatowej myśli społecznej i ekonomicznej było w PRL, teoretycznie przychylnej ruchom emancypacyjnym, bardzo źle. Zainteresowanie naszych wydawców tego typu literaturą dalece ustępowało temu, jakim cieszyli się w Ameryce Łacińskiej niektórzy polscy badacze. Prace Witolda Kuli czy Mariana Małowista niemal od razu po ukazaniu się weszły do kanonu lektur latynoamerykańskich naukowców, stanowiąc dla nich niejednokrotnie ważne źródło inspiracji. Teoria zależności ma wielu ojców, a brazylijski socjolog Fernando Henrique Cardoso oraz chilijski historyk i socjolog Enzo Faletto są tylko jednymi z nich. Wydawać by się mogło, że polska edycja „Zależności a rozwoju” w jej kontekście historycznym pozwoliłaby czytelnikowi zdać sobie lepiej sprawę z różnic, jakie dzielą autorów książki od innych osób zajmujących się tą problematyką. Jednak to, co wyróżnia pracę Cardoso i Faletto, nie zostało w owym czasie w dostatecznym stopniu dostrzeżone nawet w Ameryce Łacińskiej. Rzec by można, że w latach 60. i 70. zapotrzebowanie latynoamerykańskiego odbiorcy na książki ukazujące mechanizmy niedorozwoju w wieloaspektowej perspektywie historycznej było tak duże, iż potraktował on owczą skórę, w którą autorzy przybrali swoje główne przesłanie, tak, jakby była prawdziwą owieczką. Owieczkę – czyli teorię zależności – czytelnicy ze smakiem schrupali, a ukrytego w niej zdradliwego wilka zauważyli jedynie nieliczni. Cardoso w przedmowie do wydania z 2004 r. szczerze odkrywa kulisy popularności dzieła: „/.../ podkreśliliśmy mocno różnice w sposobie rozwijania stosunków gospodarczych krajów peryferyjnych z krajami rozwiniętymi. Pokazaliśmy, że odmienne postawy stwarzały sieci stosunków politycznych i interesów ekonomicznych, które, łącząc sektory obydwu typów gospodarki – rozwiniętej i rozwijającej się – kształtowały w każdym kraju regionu odmienne formy roz-
woju politycznego i społecznego. Słowo »zależność« było jednak wówczas słowem magicznym. Zamiast więc odczytywać treść książki w przedstawiony wyżej sposób, interpretowana była ona w kontekście różnych innych tekstów politycznych i akademickich, które szafowały pojęciem zależności nieomal jako synonimem imperialistycznej strategii /.../ Aby krytycy nie wyrzucili nas na śmietnik historii /.../ musieliśmy dowieść, że nasze poglądy pozostają dialektyczne i historycznostrukturalne”. Autor tych słów wprost pisze, że „fale akademickiego sukcesu”, które poniosły książkę, napędzane były w istocie przez modę na „zależność” i jej autorzy byli postrzegani jako sojusznicy neomarksistowskich badaczy – André Gunder Franka, Ruiego Mauro Mariniego, Theotônia dos Santos i wielu innych, łącznie ze słynną popularnonaukową wersją tragedii kontynentu, „Otwartymi żyłami Ameryki Łacińskiej” Eduardo Galeano – nie zaś sytuowani w opozycji do nich. Tymczasem dorobek Faletto i Cardoso jest na tyle odmienny od wymienionych twór-
91
92
RECENZJA ców, że np. Cristóbal Kay, znawca teorii rozwoju Ameryki Łacińskiej, zalicza ich do najwybitniejszych przedstawicieli reformistycznego skrzydła szkoły zależności. Prawdziwe przesłanie autorów „Zależności i rozwoju” stało się po kilku dekadach jasne, zwłaszcza dla Brazylijczyków, którzy na własnej skórze doświadczyli skutków wniosków politycznych i gospodarczych tej książki, wcielanych w życie w trakcie dwóch kadencji prezydentury Cardoso (1995-2002). Dzisiejsza lektura książki wymaga świadomości burzliwych przemian, jakie zaszły na kontynencie latynoamerykańskim, wywracając do góry nogami systemy polityczne w nieomal wszystkich krajach regionu. W tym czasie miał miejsce m.in. etap neoliberalnej polityki Konsensusu Waszyngtońskiego i jej kontestacja przez masy. Prezydent Cardoso, choć chętnie sytuował się na lewicy, podejmował głównie neoliberalne decyzje. Prowadził politykę koncesji wobec ponadnarodowego kapitału i realizował strategię prymatu eksportu. W czasie jego rządów doszło do wzrostu bezrobocia i nierówności społecznych. Szkoła ekonomiczna zwana teorią zależności ukształtowała się w Santiago de Chile wokół działającej od 1948 r. Komisji Gospodarczej Ameryki Łacińskiej i Krajów Basenu Morza Karaibskiego (CEPAL), kierowanej przez Raula Prebischa. Starała się udzielić odpowiedzi na pytanie o przyczyny niedorozwoju gospodarczego Ameryki Łacińskiej (nb. to ona wylansowała ten termin, przyczyniając się do postrzegania tej grupy państw jako wyraźnie wyodrębnionej całości) w stosunku do Europy i Ameryki Północnej. Na poziomie analizy historycznej CEPAL ma bezsprzeczne osiągnięcia, np. wykazując, że merkantylny model kolonialnej zależności wciąż jest reprodukowany w zmodyfikowanej formie – Ameryka Łacińska dostarcza na światowy rynek nisko przetworzone surowce i tanią siłę roboczą, a sama stanowi rynek zbytu dla towarów przemysłowych z dawnych metropolii. Natomiast prognozy i recepty polityczno-gospodarcze tej szkoły okazały się znacznie mniej trafione. Mówiąc w skrócie, postulowano, by eksport mechanicznie zastąpić w krajach latynoamerykańskich rozwojem rodzimego przemysłu, aby jednym susem dogonić rozwinięte kraje kapitalistyczne. Taką próbę na największą skalę podjęto w Brazylii w latach 50., zwłaszcza za rządów prezydenta Juscelino Kubitschka. Analiza Cardoso i Faletto wyrasta z prób wyjaśnienia, dlaczego nie ziściło się wiele przepowiedni głoszonych przez teoretyków modernizacji i CEPAL. Zamach wojskowy w Brazylii w 1964 r. był dla autorów „Zależności a rozwoju” punktem zwrotnym w historii regionu. W swej książce autorzy obalają (powszechne do dziś w Polsce) przekonanie, że „rozwój w krajach peryferyjnych wymaga powtórzenia procesu ewolucji gospodarczej, jaki przeszły kraje centralne”. Bieg dziejów zaprzeczył bowiem tezie, że industrializacja i rozwój klasy średniej będą prowadzić do demokratyzacji politycznej i zrównoważonego wzrostu gospodarczego. Okazało się, że CEPAL w swym zacięciu gospodarczym pominęła klasową teorię państwa. Jej badacze nie wzięli pod uwagę pojawienia się dyktatur. Tymczasem Cardoso i Faletto jasno stwierdzali, że „państwo, ogólnie rzecz biorąc, jest wyrazem dominacji jednej klasy lub sojuszu klas nad innymi klasami lub klasą”.
Prace poświęcone teorii zależności miały więc uzupełnić luki w wizji CEPAL, ale korzystały z teoretycznego dorobku szkoły. Wkład Cardoso i Faletto polega na tym, że analizują oni zmieniające się stosunki między czynnikami zewnętrznymi a wewnętrznymi, które określiły proces rozwoju w Ameryce Łacińskiej od wczesnej ekspansji na zewnątrz krajów o świeżej niepodległości do ówczesnego okresu umiędzynarodowienia rynku i wykrystalizowania się nowej zależności. W ten sposób łączą oni niejako ekonomiczny strukturalizm CEPAL z polityczną analizą zależności. W ramach historycznego okresu ekspansji skierowanej na zewnątrz, badacze ci wyróżnili dwa typy powiązań gospodarek latynoamerykańskich z systemem światowym. Pierwszy dotyczy tych krajów, w których produkcja zorientowana na eksport pozostawała pod kontrolą lokalnych przedsiębiorców – a więc akumulacja kapitału miała miejsce wewnętrznie. Drugi typ cechuje kontrola eksportu przez obcych poprzez inwestycje zagraniczne – typ ten autorzy nazwali „gospodarką enklaw”. Cardoso i Faletto przeprowadzają analizę wpływu tego stanu rzeczy na takie zmienne, jak struktura klasowa, sojusze różnych klas społecznych, wzrost gospodarczy, zatrudnienie, dystrybucja dochodu itp. w różnych krajach kontynentu. Na tym tle interesuje ich zwłaszcza pojawienie się i rozwój klasy średniej od początku XX w. W konsekwencji światowego kryzysu, jaki rozpoczął się w 1929 r., w wielu krajach Ameryki Łacińskiej doszło do konsolidacji rynku krajowego. W czasie tej fazy rozwoju zorientowanego do wewnątrz, po II wojnie światowej zaczął wyłaniać się trzeci rodzaj zależności, związany z ekspansją ponadnarodowych korporacji i internacjonalizacją krajowych gospodarek. Jednocześnie, zdaniem autorów, niektóre mocarstwa centralne tracą lub już straciły władzę polityczną w sferze międzynarodowej, co zwiększyło możliwości rozwoju – w pewnym stopniu autonomicznego – krajów peryferyjnych, mimo że równocześnie doszło do wzrostu siły ekonomicznej międzynarodowych korporacji. Sam Cardoso w przedmowie do wydania z 2004 r. stwierdza, że dzieło jest nowatorskie i przetrwało próbę czasu właśnie dlatego, że „opisując tzw. nową zależność przynosi jedną z pierwszych charakterystyk tego, co dzisiaj określa się mianem globalizacji”. Sporo w tym jednak przesady. Już samej „gospodarce enklaw” autorzy przyznają w swej pracy znaczenie drugorzędne. Wyraźnie bardziej interesują ich kraje takie, jak Brazylia czy Argentyna, gdzie lokalne oligarchie czerpią stosunkowo duże korzyści gospodarcze, co pozwala na wykształcanie się klasy średniej. Zepchnięte na drugi plan są kraje reprezentujące „enklawy”, jak górnicza Boliwia czy bananowe republiki środkowoamerykańskie, jaskrawo obnażające cechy uznane później za symptomy globalizacji, jak choćby malejąca suwerenność państw narodowych wobec międzynarodowego kapitału. Tym bardziej autorzy nie docenili skali inwestycji spółek ponadnarodowych, które pojawiły się na całym kontynencie w latach 70. i kontynuują ekspansję do dnia dzisiejszego. Nie przewidzieli też procesów takich, jak powstanie północnoamerykańskiego obszaru wolnego handlu NAFTA i strefy wolnego handlu ALCA, na razie realizowanej w postaci traktatów o wolnym handlu między USA a poszczególnymi krajami regionu.
93 W istocie, Cardoso i Faletto, badających różnorodność w jedności procesu historycznego, najbardziej interesują te kraje, których stopień rozwoju zdaje się wyróżniać na korzyść. Uważają oni stosunki między sytuacją zewnętrzną a siłami wewnętrznymi za kompleksowe: ich zdaniem, istotą relacji są sprzężenia zachodzące między tymi dwoma poziomami. Trzon interpretacji zależności w ich ujęciu stanowi więc pokazanie, jak wewnętrzne procesy rozwojowe łączą się z zewnętrznymi zmianami i, co za tym idzie, jak zróżnicowana jest sytuacja poszczególnych krajów Ameryki Łacińskiej wobec systemu światowego. Tym samym ich praca stanowi de facto polemikę z ujęciami neomarksistowskimi, np. znanego niemiecko-amerykańskiego ekonomisty André Gunder Franka (1929-2005), który umniejszał różnice jednostkowe w dziejach poszczególnych krajów tego eksploatowanego kontynentu, by tym wyraźniej ukazać jego jedność. Rozwój zależny nie jest postrzegany przez Cardoso i Faletto jako proces zdeterminowany z zewnątrz, podobnie jak wewnętrznej sytuacji społeczno-politycznej krajów Ameryki Łacińskiej nie wyprowadzają oni automatycznie z zewnętrznej dominacji. Chociaż spektrum rozwiązań jest w dużym stopniu określone przez porządek międzynarodowy, to specyfika poszczególnych krajów wpływa na konkretną odpowiedź na te same zewnętrzne impulsy. Innymi słowy, Cardoso i Faletto nie dostrzegają, że zależność i imperializm są dwiema stronami tego samego medalu. Co więcej, i to jest klucz do zrozumienia znaczenia przesłania książki: nie uważają oni zależności za sprzeczną z rozwojem. Aby na to wskazać, ukuli termin „stowarzyszony rozwój zależny”. Odrzucają tym samym pogląd, że rozwój gospodarczy satelitów jest najszybszy wówczas, gdy ich powiązania z metropoliami są najsłabsze. Wskazują np. dekadę spektakularnego wzrostu – choć miał on charakter zależny – który nastąpił po wojskowym zamachu w Brazylii w 1964 r. Zawiązał się wówczas sojusz multikorporacji, firm państwowych i lokalnego wielkiego biznesu. Zastąpił on stare przymierze demokratyczno-populistyczne. Doszło do likwidacji pluralizmu politycznego i eskalacji represji wobec ruchu pracowniczego. Główną przesłanką do utrzymywania się stanu zależności pozostaje fakt, że ze względu na brak kapitału gospodarki peryferyjne w celu uzupełnienia cyklu akumulacji muszą wiązać się z rozwiniętym kapitalizmem. Jednak Cardoso i Faletto nie wyprowadzają w sposób bezpośredni historycznych faz rozwoju społeczeństw zależnych z samego tylko mechanizmu akumulacji kapitału. Ich zdaniem, w chwili pisania książki, czyli w połowie XX w., przeszkodą dla samodzielnego rozwoju państw Ameryki Łacińskiej było przede wszystkim to, że mimo wielkiej industrializacji, jaka miała miejsce po 1945, nadal nie radziły sobie one z rozwojem własnych technologii. Zmuszało to peryferia do bazowania na międzynarodowych korporacjach. Uderzające w tym ujęciu jest niewątpliwie pominięcie kategorii imperializmu jako kluczowej dla stosunków między światowym centrum a peryferiami. Dla oceny trafności głównej tezy Cardoso i Faletto potrzebny byłby też namysł nad centralną dla niej kategorią rozwoju. Redefinicja tego pojęcia – które moim zdaniem musi uwzględniać realizację rzeczywistych potrzeb społecznych, a nie
schlebiać, w ten czy inny sposób, logice kapitalistycznej akumulacji – nadałaby polskiej edycji książki nowy wymiar i mogłaby uczynić ją jeszcze bardziej inspirującą. Komentarze do niej nie wykraczają jednak w tym względzie poza oryginalny tekst, w którym zagadnienie rozwoju sprowadza się do inkorporacji jak najszerszych warstw ludności do procesu industrializacji. Autor posłowia, Jerzy Mazurek, pisze: „w ostatnich dwu dekadach – jak wiemy – rozwój krajów latynoamerykańskich, w tym Brazylii, był finansowany w dużym stopniu przez kapitał z zewnątrz (firm ponadnarodowych i zagranicznych inwestycji bezpośrednich)”. Co mamy rozumieć przez tego rodzaju „finansowanie rozwoju”? Kapitał firm ponadnarodowych inwestowany jest w Brazylii (zgodnie z zaleceniami Międzynarodowego Funduszu Walutowego) głównie w przedsiębiorstwa zorientowane na produkcję eksportową. Powoduje to m.in. wzrost koncentracji własności ziemi, z której ruguje się drobnych właścicieli czy wspólnoty indiańskie. Zyski czerpane z monokulturowych upraw (np. lasów eukaliptusowych) czy eksploatacji bogactw naturalnych, są w przeważającej części transferowane za granicę. Co więcej, ludność pozbawiana jest możliwości prowadzenia względnie samowystarczalnej gospodarki rolnej, upraw zapewniających biologiczne przeżycie setkom tysięcy rodzin, a katastrofy ekologiczne będące skutkiem tego „rozwoju” przybierają gigantyczne rozmiary. Ten „rozwój” to również przyczyna migracji ze wsi do przeludnionych miast, a następnie wegetacji milionów ludzi w fawelach, gdzie szerzą się choroby i przestępczość – zespół zjawisk, o którym ledwie wspomniano w posłowiu: „W skrajnych przypadkach dochodziło do zjawiska tzw. wykluczenia społecznego, które polega na zamknięciu pewnym grupom społecznym dostępu do rynków pracy, a co za tym idzie – do rynku konsumpcji”. Zgodnie ze swoją koncepcją „stowarzyszonego rozwoju zależnego”, politykę ułatwień dla tego rodzaju inwestycji zagranicznych realizował właśnie prezydent Cardoso. Na koniec autor posłowia stwierdza, że „alternatywy dla integracji z gospodarką światową, a co za tym idzie, konkurencyjności, innowacyjności – nie ma”. Czy rzeczywiście? Może za kolejnych 40 lat ktoś przetłumaczy znane już dziś na świecie antykapitalistyczne teksty działaczy brazylijskiej Partii Socjalizmu i Wolności (PSOL) lub antyliberalne deklaracje brazylijskiego Ruchu Bezrolnych (MST), którzy walczą o zagrabioną im ziemię, by posiać na niej fasolę, ryż i ziemniaki i z godnością przeżyć z pracy własnych rąk. Wtedy okaże się, że alternatywy jednak są. Urszula Ługowska
Fernando Henrique Cardoso, Enzo Faletto, Zależność a rozwój w Ameryce Łacińskiej. Próba interpretacji socjologicznej, Instytut Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego, Warszawa 2008, przekład Henryk Siewierski. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego, Al. Wilanowska 204, 02-730 Warszawa, tel. (022) 8433876, e-mail: j.mazurek@mhprl. pl, księgarnia internetowa: www.mhprl.pl
94
RECENZJA
TRZECIA DROGA
I INNE ŚCIEŻKI DONIKĄD Remigiusz Okraska Gdy w Polsce mowa o „kryzysie lewicy”, najczęściej chodzi o niskie notowania postkomunistów. Czasami, w węższych kręgach, pojawia się refleksja o dominacji światopoglądu bądź to konserwatywnego, bądź wolnorynkowego, albo ich syntezy. W jeszcze bardziej niszowych grupach podobny temat oznacza rozważania o przyczynach marginalizacji lewicy zwanej radykalną. Wnioski są najczęściej takie, że SLD powinno upomnieć się o faktycznie lewicowe ideały i rozwiązania, dotychczas przez partię lekceważone. Z kolei z dominacją opcji prawicowej należy walczyć poprzez nieustępliwe podnoszenie postulatów liberalno-postępowych w sferze obyczajowej i wspieranie procesów modernizacyjnych, które stworzą podatny klimat kulturowy dla odrodzenia lewicy. Natomiast pomysł skrajnej lewicy na siebie samą jest taki, że niezależnie od tego, co zrobi SLD, należy być „bardziej na lewo”. Czyli przelicytować w bojowości postulatów, a wówczas elektorat rozczarowany miękkością postkomunistów wybierze którąś z radykalnych partyjek. Podobne opinie są na tyle popularne w środowiskach szeroko pojętej polskiej lewicy, że przyjęto je niemal za pewnik. Ktoś zatem musi w tej grze znaczonymi kartami powiedzieć: sprawdzam.
Polak, Anglik – dwa bratanki
A uczynić to można łatwo, na gruncie tak cenionego przez lewicę internacjonalizmu. Sięgnijmy po niedawno wydaną książkę Grzegorza Ronka, poświęconą przeobrażeniom brytyjskiej Labour Party na przestrzeni ostatnich 60-70 lat. Książka nie jest szczególnie wybitna, dość skrótowo i bez refleksji omawia tematykę tytułową, ale syntetycznie prezentuje zjawisko, którego losy skłaniają do rozlicznych przemyśleń.
Oczywiście należy brać poprawkę na różnice między Polską a Zjednoczonym Królestwem: inną specyfikę kulturową i polityczną, odmienne losy obu narodów, status ekonomiczny itd. Jednak Partia Pracy może być niezłym punktem odniesienia. Po pierwsze, istnieją pewne podobieństwa między społeczeństwami obu krajów. Choć z różnych przyczyn, zarówno Polacy, jak i mieszkańcy Wysp Brytyjskich są to zbiorowości zarazem indywidualistyczne, niechętne różnym formom kolektywizmu i przerostom państwa, jak i dość „sztywne”, nie wykazujące skłonności ku rewolucyjnym zmianom. Po drugie, podobne są korzenie głównych nurtów lewicy w obu krajach – brytyjskich laburzystów i Polską Partię Socjalistyczną oraz lewicową inteligencję obu krajów cechowała nieufność wobec zmian opartych na przymusie, przemocy czy decyzjach „wodzów”. Stawiały na przeobrażenia ewolucyjne, których ważnym elementem był parlamentaryzm i demokratyczne wyrażanie woli
95 społeczeństwa. Lider Partii Pracy, Ramsay MacDonald mówił w 1919 r.: „Drogą wyborów parlamentarnych uzyskamy władzę, którą Lenin osiągnął poprzez rewolucję. W ten sposób będziemy przechodzić od kapitalizmu do socjalizmu przy współpracy całego społeczeństwa, a nie pod presją dekretów” 1. Specyfikę głównego nurtu brytyjskiej lewicy określały tzw. gradualizm (ewolucyjna droga zmian), parlamentaryzm, akcentowanie etycznego wymiaru doktryny socjalistycznej, dbałość o dobro wspólne i interes narodowy, niechęć wobec stymulowania antagonizmów klasowych, a także poszanowanie tradycji kulturowych. Poskutkowało to brakiem popularności marksizmu. Socjalizm brytyjski w niewielkim stopniu odwoływał się do materializmu, determinizmu i ekonomizmu autora „Kapitału”, akcentując natomiast kwestie etyczne i twórczą siłę ludzkiej wolności. Co więcej, znacznie mniej krytycznie – a bywało, że wręcz afirmatywnie – traktował tradycje religijne czy patriotyzm jako elementy składowe myśli socjalistycznej. G. D. H. Cole pisał: „W postaci Towarzystwa Fabianów, Niezależnej Partii Pracy i jej następcy, Partii Pracy, socjalizm rozwija się jako niemarksistowskie żądanie sprawiedliwości społecznej z Kazaniem na Górze raczej jako najwyższym atrybutem, a nie Kapitałem i Manifestem komunistycznym” 2. Zygmunt Bauman konstatował zaś, że „/.../ próby marksistowskie nie odegrały w dziejach filozofii Labour Party większej roli. Nigdy nie miały one większego zasięgu, a co najważniejsze – nie były trwałe” 3.
Na opak i do przodu
Siła Partii Pracy – od kilku dekad jednego z dwóch czołowych ugrupowań politycznych, pozbawionego do dziś istotnej konkurencji „z lewej” – wynikała nie tylko z wyżej zarysowanego systemu wartości i doboru metod działania. Laburzyści zbudowali potęgę polityczną w oparciu o współpracę ze związkami zawodowymi. Tyle że nie radykalnymi, „krzykliwymi”. Wręcz przeciwnie – historię brytyjskiego ruchu zawodowego wyznaczały kompromisy z pracodawcami oraz ogląd sytuacji nie z punktu widzenia doraźnych korzyści, wywalczonych bojowymi protestami, lecz w perspektywie długofalowych zmian w strukturze gospodarki, prawie pracy, ustawodawstwie socjalnym itp. Andrzej Zięba pisał: „Ruch związkowy stał się ważnym czynnikiem współdziałającym z przedsiębiorcami na rzecz obniżania kosztów produkcji, zwiększania wydajności i potencjału przemysłu. Współdziałanie przedstawicieli ruchu związkowego z przedsiębiorcami w kwestiach ogólnych, dotyczących zawiadywania polityką ekonomiczną /.../ oraz ich udział w organach kierujących /.../ sprawiły, że ruch związkowy wrósł w istniejącą strukturę ekonomiczno-polityczną. Stał się on tym samym nieodzownym czynnikiem w funkcjonowaniu politycznej organizacji społeczeństwa kapitalistycznego w Wielkiej Brytanii. Ze »związków protestujących« /.../ brytyjskie związki zawodowe przekształciły się /.../ w »związki administracyjne« /.../” 4. Podobnie było z Labour Party. Gdy spora część lewicy uważa, że kluczowe jest werbalne epatowanie rozbuchanymi obietnicami, laburzyści dążyli do wprowadzenia w życie swoich ideałów nawet za cenę rezygnacji z bojowego języka i czasowego cofnięcia się o pół kroku. Grzegorz Ronek, opi-
sując przyjęty w 1937 r. Labour’s Immediate Programme, stwierdza: „Starano się tak zdefiniować socjalizm, aby zyskać sobie jak największe poparcie, nie tylko pośród elektoratu robotniczego. /.../ przeważały hasła »reorganizacji«, »przebudowy«, »uzdrawiania« państwa”. Gdyby poważnie traktować wywody zwolenników radykalizmu, opisana polityka laburzystów oznaczałaby niemożność pozyskania społecznego poparcia i realizacji lewicowego programu.
Sukces, czyli porażka
Tymczasem stało się odwrotnie – w 1945 r. laburzyści odnieśli bezwzględny triumf wyborczy i przeprowadzili daleko posunięte reformy społeczne. Rząd premiera Clementa Attlee dokonał czegoś, co bez przesady można nazwać rewolucją: wprowadził powszechną bezpłatną służbę zdrowia i upaństwowił placówki medyczne, znacjonalizował Bank Anglii, przemysł ciężki, transport publiczny, elektrownie, gazownie, lotnictwo cywilne, stworzył podwaliny pod system powszechnych ubezpieczeń społecznych, a w samym tylko roku 1946 oddano do użytku niemal 190 tys. domów w ramach rządowego programu budownictwa dla niezamożnych. Oczywiście miało to miejsce w okresie tuż powojennym, gdy istniało powszechne przyzwolenie na silną ingerencję państwa w gospodarkę i sferę publiczną, aby odbudować kraj ze zniszczeń. Swoje zrobiło również narastające od kryzysu lat 30. przekonanie, że liberalny kapitalizm wyczerpał możliwości rozwojowe. W głównym nurcie ekonomii popularna była etatystyczna doktryna Keynesa, a liberalny polityk William Beveridge już na początku lat 40. opracował program zaawansowanego interwencjonizmu gospodarczego, pełnego zatrudnienia, nacjonalizacji części przemysłu itp. Klimat dla prospołecznych zmian był więc sprzyjający, ale w niczym nie umniejsza to zasług Labour Party. Stworzony przez laburzystów fundament państwa dobrobytu, będący ogromną zdobyczą dla niższych warstw społecznych, bynajmniej nie przyniósł im politycznych korzyści. W wyborach 1951 r. Partia Pracy nieznacznie, ale jednak przegrała z konserwatystami. To kolejny kamyczek do ogródka tych, którzy uważają, że wystarczy rzetelnie dbać o interesy społeczeństwa, aby zyskać jego poparcie i wdzięczność. Istnieją opinie, że laburzyści padli ofiarą własnej polityki, zbyt spolegliwej wobec interesów Kapitału, połowicznej, bojaźliwej itd. Trudno jednak traktować serio takie wywody nie tylko ze względu na skalę i tempo przeobrażeń, ale przede wszystkim z uwagi na to, że brytyjski wyborca zapewne nie był aż tak mało rozgarnięty, aby spodziewać się, iż Torysi zaproponują mu w kwestii rozwiązań socjalnych więcej niż niedoskonała polityka Partii Pracy. Znacznie bardziej trafna wydaje się opinia Bogusławy Bednarczyk, która analizując przyczyny tej wyborczej porażki, pisze: „/.../ najbardziej nawet obiecujące programy reform, jak i ich częściowa realizacja /.../, to za mało, aby dokonać przebudowy struktury społecznej państwa /.../ niezwykle konserwatywnego, przywiązanego do tradycji, rządzącego się własnymi prawami i wartościami moralnymi /.../”. I dalej: „U
96
RECENZJA progu lat 50. labouryzm stanął w obliczu narastających problemów odradzającego się, uwolnionego od recesji społeczeństwa kapitalistycznego. /.../ stały wzrost poziomu życia społeczeństwa sprawił, że rosły szeregi klasy średniej /.../ Sytuację /.../ w latach 50. charakteryzował wyraźny spadek nastrojów radykalnych” 5.
Tu zaszła zmiana
Późniejsze dzieje Partii Pracy w jeszcze ostrzejszym świetle stawiają ten problem. Po wyborczej porażce roku 1951, laburzyści pozostawali w opozycji 13 lat. Zwycięstwo w 1964 r. zawdzięczali natomiast nie tylko „zmęczeniu” Torysami, ale także daleko idącym przeobrażeniom programu, a nawet języka, jakim komunikowano się z wyborcami. Zrezygnowano z postulatu nacjonalizacji przemysłu, poczyniono wiele kroków, aby pozyskać elektorat z klasy średniej i inteligencję, hasła typowo socjalistyczne (nierówności społeczne i konflikty klasowe) ustąpiły deklaracjom o interesie narodowym i społeczeństwie obywatelskim, a także dowartościowaniu indywidualizmu i deklaracjom antybiurokratycznym. Akcentowano nowoczesny wymiar interwencjonizmu państwa, jego zgodność z wnioskami analiz naukowych. Nowy wizerunek partii zapewnił wyborczy sukces. Późniejsze wydarzenia są znacznie mniej jednoznaczne, ze względu na nasilone kryzysy gospodarczo-surowcowe, w efekcie których obaj główni aktorzy brytyjskiej sceny politycznej tracili władzę często, nie potrafiąc uporać się ze społecznym rozgoryczeniem. Niewiele zmienił w sytuacji laburzystów ostry zwrot w lewo, który w deklaracji z 1973 r. przybrał postać obietnic daleko posuniętej nacjonalizacji wielu dziedzin przemysłu i poddania ich społecznej kontroli, a nawet wprowadzenia elementów centralnego planowania. Chwilowe sukcesy szybko zostały zmiecione przez kolejny kryzys naftowy. A później było tylko gorzej – w 1979 r. funkcję premiera objęła Margaret Thatcher, a jej partia sprawowała władzę nieprzerwanie przez 18 lat. Thatcheryzm, jako ideologia i praktyka polityczno-rządowa, jest w historii Partii Pracy – i lewicy w ogóle – problemem bez precedensu. Thatcher cieszyła się popularnością mimo początkowo kiepskich wyników gospodarczych. Jako takie sukcesy torysów przypadają dopiero na okres po roku 1984. Do tego momentu, czyli przez ponad 5 lat, nie mieli oni zbyt wielu atutów: do roku 1982 produkcja przemysłowa była niższa od tej z 1979 r., bezrobocie rosło aż przekroczyło barierę 3 milionów osób, inflacja malała, ale wolno (o 13 punktów procentowych w ciągu 5 lat). A mimo to laburzyści nie zdołali pozyskać większości wyborców – nie tylko nie poszerzyli poparcia o „nowych biednych”, czyli ofiary skrajnie liberalnej polityki, ale w dodatku stracili uznanie w oczach wielu środowisk dotychczas im przychylnych. Równie wymowny jest fakt, że nie przyniósł efektów scenariusz zalecany lewicy przez wielu jej zwolenników. Pokutuje wśród nich przekonanie, że w sytuacji ofensywy liberalno-prawicowej należy wracać do korzeni, radykalizować hasła, gdyż jedynie wówczas można przekonać wyborców do siebie jako wiarygodnej alternatywy. Wszelka uległość,
kunktatorstwo, „ucentrowienie”, są wyjątkowo nieodpowiednie w momencie zaostrzenia konfliktu społecznoekonomicznego. Bez wątpienia można wskazać w dziejach przypadki słuszności takich uwag. Nie jest to jednak żelazna reguła. Pierwsza fala zradykalizowania Labour Party, z początku lat 80., zakończyła się rozłamem. Odeszli reprezentanci „miękkiej linii”, znacząco wzrosły natomiast wpływy wewnątrzorganizacyjnej skrajnej lewicy, tzw. Militant Tendency. Na fali takich nastrojów powstał przedwyborczy manifest, który zapowiadał renacjonalizację firm sprywatyzowanych przez torysów, uspołecznienie wielu innych, znaczący wzrost roli państwa w gospodarce, wprowadzenie elementów robotniczej kontroli nad przedsiębiorstwami, skrócenie tygodniowego czasu pracy do 35 godzin, większe nakłady na opiekę socjalną, wcześniejsze emerytury, ukrócenie spekulacji finansowych itd. Program ów nie pozostawiał wątpliwości w kwestii tego, czy Partia Pracy ulega prawicowej hegemonii ideologicznej. Nie uległa jej ani na jotę. Jest tylko jeden problem: „W wyborach, które odbyły się 9 czerwca 1983 r., Partia Pracy zdobyła najmniej głosów od 1918 r. /.../ Skala porażki wyborczej /.../ była tak duża, że pojawiło się realne zagrożenie zupełnej marginalizacji Labour Party na angielskiej scenie politycznej /.../” – pisze G. Ronek.
Równia pochyła?
Wymowa kolejnych faktów jest jeszcze gorsza. Po 18 latach neoliberalnych przemian, tak głębokich, że należy je nazwać rewolucją społeczną6, brytyjscy wyborcy znów zaufali Labour Party. Jednak gdy powróciła ona do władzy, była to partia ta sama, lecz nie taka sama. Partia Pracy od połowy lat 80. dokonywała korekty postulatów, haseł i wizerunku. Frakcja „nowoczesna” pod wodzą Neila Kinnocka stopniowo poszerzała swe wpływy. Jej doktryna zasadzała się na kilku założeniach. Pierwszym była rezygnacja ze wspólnotowego wymiaru haseł lewicowych – „socjalizm” miał od tej pory oznaczać nie postęp socjalny i dobrobyt człowieka w zbiorowości, lecz sprawniejsze niż w przypadku torysów zabezpieczenie jednostkowych praw i wolności. Drugi stanowiło porzucenie traktowania własności publicznej jako fundamentu zabezpieczeń socjalnych, równości i rozwoju społecznoekonomicznego. Zamiast tego uznawano, że w sensie „produktywnym” najlepszy jest wolny rynek, natomiast władza państwowa i polityka publiczna powinny realizować lewicowe cele poprzez ingerencję niejako post factum. Czyli nie tyle tworząc mechanizmy gospodarki i regulując kwestie własnościowe, lecz zaledwie poprzez łagodzenie, korygowanie skutków liberalizmu gospodarczego za pomocą narzędzi socjalno-fiskalnych. Po trzecie, porzucono ideę pełnego zatrudnienia, co w efekcie doprowadziło do uznania, iż bezrobocie jest naturalne, a państwo ma jedynie dbać o to, by jego skala była możliwie najmniejsza. Tak zarysowany kierunek zmian programowych Labour Party osiągnął apogeum po objęciu stanowiska przewodniczącego przez Tony’ego Blaira w roku 1994. Polityk ten doprowadził do końca dotychczasowe, nierzadko nieśmiałe
97
Adwokat diabła
Nie zmienia to faktu, że zarzuty jakoby Blair był renegatem czy, jak go czasem nazywano, ideowym dzieckiem Margaret Thatcher, nie wytrzymują krytyki. Odeprzeć można je na różne sposoby. Najprostszy, wręcz intuicyjny argument już przywołałem – jest nim poparcie zarówno członków partii,
jak i wyborców. Można oczywiście wskazywać, że polityczny marketing zamącił ludziom w głowach, że wybrali sympatyczną powierzchowność Blaira, że poparli negatywne zjawiska ukryte za atrakcyjnymi sloganami itd. Marne to jednak pocieszenie, oznacza bowiem, że w demokracji nie liczy się treść, lecz forma. Druga linia obrony mogłaby bazować na przywołaniu dowodów, iż rządy „New Labour” nie oznaczały bynajmniej całkowitej kapitulacji przed neoliberalizmem. Blair wprowadził w życie tę część programu partii, która obiecywała wsparcie grup pozostających na wolnym rynku obywatelami drugiej kategorii. Weźmy kilka faktów, które przytacza G. Ronek: finansowe i edukacyjne wsparcie bezrobotnych absolwentów oraz aktywną, wieloaspektową pomoc im w znalezieniu pracy, podniesienie kwoty zasiłku na pierwsze dziecko, wydłużenie płatnego urlopu macierzyńskiego, wzrost świadczeń emerytalnych, wprowadzenie zasiłków na dzieci (do ukończenia 16. lub 19. roku życia), stworzenie szeroko zakrojonego systemu opieki nad dziećmi (od roku 1997 powstało ponad 1,6 miliona miejsc w dziennych placówkach), system bezpłatnych kursów zawodowych i innego rodzaju wsparcie dla osób zagrożonych wykluczeniem z rynku pracy, znaczne dofinansowanie tych organizacji pozarządowych, które zastąpiły służby publiczne. Trzeci zestaw argumentów świadczących na korzyść Blaira dotyczy niedoskonałości wcześniejszych rozwiązań. Nie ma sensu udawać, iż państwo opiekuńcze było pozbawione wad. Generowało ono także patologie, które najczęściej przywołuje liberalna prawica, ale które są nie do obrony również z lewicowego punktu widzenia. Przykładowo, gwarantowanie „dozgonnych” świadczeń socjalnych co prawda zabezpiecza podstawy bytu, ale gdy ograniczone zostaje do comiesięcznej wypłaty zasiłku – utrwala realne i symboliczne wykluczenie społeczne.
b PETE BIRKINSHAW
zmiany, nie tylko w kwestiach ideowych, ale także w zakresie bazy społecznej, m.in. znacząco poluźnił więź partii ze związkami zawodowymi. I właśnie Blair był tym, który postawił Partię Pracy na nogi – począwszy od przerwania fatalnej passy w wyborach 1997 r., przewodził on jeszcze dwóm wygranym kampaniom wyborczym, czyniąc z laburzystów ugrupowanie postrzegane jako nowoczesne, wiarygodne i „modne”. Co więcej, stało się tak nie tylko przy aprobacie wyborców, ale także większości partyjnej. Od 1993 r. lider Partii Pracy jest wybierany w wyborach powszechnych, zgodnie z zasadą „jeden członek partii – jeden głos”, w dodatku musząc uzyskać ponad 50% poparcia. Zmiany dokonane przez Blaira jako premiera Wielkiej Brytanii, były ogromne. Jego koncepcja, nazwana Trzecią Drogą, zaakceptowała wiele doktrynalnych i technicznych rozwiązań z arsenału neoliberalnego kapitalizmu. Zmniejszono świadczenia socjalne, zrezygnowano z interwencjonistycznych narzędzi wpływu na gospodarkę, obniżono podatki, sprywatyzowano kolejne usługi publiczne, dokonano wycofania państwa z rozwiązywania wielu problemów, w innych sferach życia instrumentem wsparcia uczyniono w miejsce agend publicznych organizacje pozarządowe. Z punktu widzenia nie tylko tradycyjnej lewicy, ale także nielewicowych odmian myśli prospołecznej (np. kontynentalna chadecja), polityka Blaira oznaczała porzucenie wielu ideałów egalitarnych, opiekuńczych i wspólnotowych.
98
RECENZJA Czwarty argument „za” polityką Blaira to odwoływanie się przezeń do argumentów zdroworozsądkowych, nawet tam, gdzie oznaczało to sięgnięcie po postulaty prawicy. Gdy lider laburzystów, którzy przyznali pełnię praw homoseksualistom i wsłuchali się w postulaty feministek, głosi hasła obrony rodziny jako „podstawowej komórki”, to nie tyle staje się prawicowcem, ile dostrzega oczywisty fakt, że nawet w państwie nowoczesnym i dynamicznym, wciąż główną mikrostrukturą społeczną pozostaje związek dwojga ludzi, którzy wcześniej czy później decydują się na potomstwo. Podobnie jest choćby z kwestią chuligaństwa i przestępczości, którym to problemom Blair poświęcił wiele uwagi, postulując ich surowe karanie oraz prewencyjną kontrolę. W społeczeństwie jednego z najbogatszych krajów trudno udawać, iż przemoc czy dewastacja mienia wynikają wyłącznie z biedy i braku perspektyw oraz z „trudnego dzieciństwa”. Równie często są one pochodną wzorców kultury popularnej czy eskalacji egoizmu. Ewolucję doktrynalną Labour Party można oczywiście rozpatrywać w kategoriach „zdrady”, „kolaboracji”, „zaprzaństwa”, „degeneracji” itd. Tego typu wywody mogą „prawdziwej lewicy” służyć do poprawy samopoczucia czy wykazania się pryncypialnością (która mało kogo interesuje), ale nie odpowiadają ani na pytanie o popularność polityki „trzeciodrogowej”, ani nie wyjaśniają przyczyn marginalizacji tych środowisk, które nie zdradziły, nie kolaborowały, nie uległy degeneracji itd.
Jest Maxa Stirnera spadkobiercą Partia
Lewicowa czy choćby „prospołeczna” krytyka ewolucji programowej oraz praktycznych decyzji laburzystów (i podobnych im środowisk w innych krajach) nie bierze pod uwagę kluczowego czynnika. Oczywiście dzisiejsza Labour Party jest znacznie mniej bojowa i radykalna niż kiedyś, stanowi nieporównanie słabsze zagrożenie dla Kapitału, o wiele bardziej zasymilowała się z systemem wolnorynkowym. Nie ma to jednak wiele wspólnego ze „zdradą”. Jeśli laburzyści zdradzili dawny program, wizje i postulaty, to w takim stopniu, w jakim cała rozwinięta część świata „zdradziła” ideały leżące u podstaw wszelkiej myśli prospołecznej. Równość, dobro publiczne, przedkładanie pomyślności wspólnoty ponad indywidualne potrzeby – są dziś po prostu niemodne, w dodatku dysfunkcjonalne z punktu widzenia istniejącego systemu społeczno-ekonomiczno-kulturowego. Owszem, oferuje on znacznie mniej pewności i stabilizacji niż welfare state – daje jednak więcej wolności i mniej zobowiązań. Blair niczego i nikogo nie zdradził, a jedynie wyciągnął logiczne wnioski z przemian obyczajowych, z nowych trendów kulturowych, a także z postulatów samej lewicy, również tej radykalnej, która oskarża go dziś o rejteradę z pola walki z Kapitałem. Oczywiście trafne jest pytanie, co Tony Blair ma wspólnego – poza nazwą partii i formalną kontynuacją jej działań – z Labour Party epoki Clementa Attlee. Ale równie słuszne będzie pytanie, co wspólnego z dawnymi laburzystami i ich opisaną na wstępie tożsamością ideową mają „radykalni” krzykacze –
ci, którzy robotników „znają” z bełkotliwych akademickich seminariów; ci, którzy optują za adopcją dzieci przez gejów; ci, którzy pochodzą z klasy średniej, a ich droga do lewicy wiodła przez młodzieżowe subkultury; ci, dla których „tożsamość angielska” to synonim faszyzmu i ksenofobii; ci, którzy są członkami, nierzadko aktywnymi i ofiarnymi, wspólnot, ale nie zastanych i „przyrodzonych”, lecz konstruowanych dobrowolnie, w gronie podobnych sobie kulturowych nomadów. Bynajmniej nie o krytykę takich postaw mi chodzi (sam jestem adeptem kilku z nich), ani też o wzdychanie za „starymi dobrymi czasami”. Nie sposób jednak ewolucji Partii Pracy, a także całej zachodniej lewicy traktować w kategoriach zdrady. Gdyby premier Blair pozostał wierny programowi premiera Attlee, byłby dawno zapomnianym, chwilowym liderem LP, wzmiankowanym co najwyżej jako kolejny przykład politycznego nieudacznika. Ewentualnie stałby na czele partyjki z góra 5-procentowym poparciem, podzielonej na 7 frakcji, z których każda byłaby bardziej „rewolucyjna”, „socjalistyczna” i „niezłomna”. A dzisiejszy elektorat Labour Party głosowałby na silną partię liberalną lub na „nowoczesnych” Torysów. Krytyka ideowej ewolucji Partii Pracy z pozycji „starolewicowych” nie jest trudna. Jeśli weźmiemy jej sztandarową wykładnię, czyli manifest Anthony’ego Giddensa – „Trzecia Droga – odnowa socjaldemokracji”, to każdy potrafi wskazać takie fragmenty książki, które wręcz ociekają akceptacją neoliberalnych dogmatów i towarzyszącej im propagandowej nowomowy. Weźmy na chybił-trafił takie przemyślenia Giddensa: „Reforma zabezpieczeń społecznych powinna uwzględniać aspekty ryzyka /.../: skuteczne zarządzanie ryzykiem (w skali indywidualnej lub zbiorowej) to nie tylko minimalizowanie różnych jego rodzajów czy zabezpieczanie przed nimi; oznacza również wykorzystywanie pozytywnej, czy też energotwórczej strony ryzyka i zapewnianie zasobów umożliwiających jego podejmowanie. Aktywne podejmowanie ryzyka to przecież integralny element przedsiębiorczości, ale to samo odnosi się również do siły roboczej. Decyzja o podjęciu pracy i rezygnacji z zasiłków, czy też podjęcie pracy w określonej dziedzinie gospodarki wiążą się przecież z ryzykiem, ale często przynosi ono pożytek zarówno jednostce, jak i społeczeństwu” 7. Czy ten wywód różni się czymś od kanonu neoliberalnych wezwań i pouczeń, aby nie liczyć, iż państwo zapewni stabilizację, że należy być aktywnym, że dawny, „stagnacyjny” model zabezpieczeń społecznych jest już passè, że trzeba stać się kowalem własnego losu, nawet jeśli nie dysponujemy kuźnią, młotem ni kowadłem? Pod takimi wywodami podpisze się nie tylko „odnowiona socjaldemokracja”, ale i „liberał z ludzką twarzą” Donald Tusk oraz „współczujący konserwatysta” George W. Bush, a także Bill Gates i Jan Kulczyk. Czy jednak Giddens dokonał jakiejś zdrady? Gdy sięgniemy po jego rozprawy naukowe – to bądź co bądź socjolog o zasłużonej renomie – dostrzeżemy raczej wyciągnięcie jedynych możliwych wniosków z analizy rzeczywistości. W o osiem lat wcześniejszej od „Trzeciej Drogi” książce „Nowoczesność i tożsamość”, Giddens pisał: „W posttradycyjnym /.../ świecie społecznym, gdzie reorganizacja czasu i przestrzeni tworzy nową konfigurację /.../, »ja« ulega ogrom-
99 nej przemianie. /.../ Nowoczesność stawia przed jednostką całą gamę rozmaitych możliwości, a równocześnie, z racji braku fundamentalistycznych zapędów, nie udziela wskazówek, które z nich powinno się wybrać” 8. I to jest sedno sprawy: dawna polityka lewicowa była możliwa w realiach świata znaczniej bardziej stabilnego i „nudnego” niż obecny. My natomiast żyjemy w świecie, którego „rodzicami” są pospołu Margaret Thatcher i Ronald Reagan, Daniel Cohn-Bendit i Joschka Fischer, Internet i „tanie linie lotnicze”. W tym świecie lewicowość à la Attlee (gwarancja zatrudnienia, nacjonalizacja przemysłu, masowy ruch robotniczy) ma podobną rację bytu, jak Królowa Wiktoria i lampa naftowa. Zachodni lewicowcy zapatrzeni są np. w Chaveza, który sprawnie i z dużym poparciem realizuje w Wenezueli politykę realnie prospołeczną, wbrew interesom ponadnarodowej oligarchii finansowej i rodzimej burżuazji kompradorskiej. Jest to jednak możliwe właśnie z tego powodu, że jego ojczyzna to kraj „zacofany”, nie zaś „postmodernistyczny” i wciąż możliwe są w nim masowe formy mobilizacji społecznej w oparciu o etos wspólnotowy i egalitarny.
temu przemian politycznych. Nie podoba mi się również spolegliwość dawnych nurtów ideowo-politycznych wobec takich wyzwań i ich skutków. Nie sposób jednak udawać, że ględzeniem o „zdradzie ideałów” można cokolwiek wytłumaczyć, a przede wszystkim – zmienić. Ewolucja Labour Party i podobnych do niej środowisk politycznych była możliwa nie tylko dlatego, że proces ten współgrał z dominującymi trendami. U jej podstaw legło także i to, że nie powstała sensowna i realna alternatywa wobec owych trendów. Nie stworzyli jej ani ci, którzy „zdradzili”, ani ci, którzy wrzeszczą: „zdrada”. I na tym właśnie polega kryzys lewicy. Remigiusz Okraska P. S. Oczywiście powyższy tekst nie jest recenzją książki G. Ronka czy streszczeniem jej zawartości. Stała się ona jedynie pretekstem do powyższych rozważań.
Grzegorz Ronek, Ewolucja ideologii i doktryny brytyjskiej Partii Pracy po II wojnie światowej, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2008. Książkę można nabyć wysyłkowo u wydawcy: Wydawnictwo Adam Marszałek, ul. Lubicka 44, 87-100 Toruń, tel. (056) 6485070, e-mail: marketing@marszalek.com.pl, księgarnia internetowa wydawnictwa: www.marszalek.com.pl
Kryzysowa narzeczona
Ewolucja doktryny i praktyki politycznej Labour Party jest na rękę Kapitałowi. Pozostaje ona zgodna z dogmatami neoliberalizmu. Jest też jednak wprost proporcjonalna do przemian kulturowych i do przeobrażeń naszej świadomości. Jeśli ktoś krytykuje laburzystów i inne środowiska lewicowe za „zdradę”, niech zastanowi się, w jakim stopniu on sam „zdradził” realia i wzorce tego świata, w którym kształtowała się doktryna „starej” Partii Pracy. Jeśli wymagamy od Blaira i Giddensa deklaracji wierności zasadom z roku, dajmy na to, 1950, to sami powinniśmy wówczas złożyć deklarację mniej więcej tego typu: Będę do końca życia szanował rodzinę i sąsiadów, raczej nie zmienię miejsca zatrudnienia i zamieszkania, moją główną grupą odniesienia będą kumple/koleżanki z pracy i osiedla, żonę/ męża znajdę we własnej społeczności, wychowam dzieci zgodnie z wzorcami przekazywanymi od pokoleń, nie będę zbyt często i zbyt daleko wyjeżdżał za granicę, zrezygnuję z intensywnego poznawania i przejmowania postaw i rozwiązań powstałych w odległych zbiorowościach, a moje poglądy będą zgodne z lokalną i narodową tradycją. Tego wszystkiego dokonam nawet kosztem wyrzeczeń finansowych, nawet za cenę mniej urozmaiconego życia, nawet poprzez powściągnięcie wielu zachcianek, które dziś wydają mi się naturalne i oczywiste. I tak dalej. Nie podoba mi się dzisiejsza rzeczywistość: ekspansja rynku i merkantylizmu w kolejne sfery życia, likwidowanie wielu zabezpieczeń socjalnych i eskalacja niepewności, triumf egoizmu nad poczuciem wspólnoty i wzajemną troską, „wyścig szczurów” i lekceważenie słabszych i mniej zaradnych, malejąca rola obywateli w procesie decyzyjnym i rosnąca potęga wielkiego kapitału, deregulacja rynku pracy i ograniczanie praw pracowników najemnych. I wiele innych zjawisk, które niesie ze sobą synteza kapitalizmu jako takiego, jego neoliberalno-globalnej wersji oraz niekontrolowanej rewolucji technologicznej i towarzyszących
Przypisy: 1.
2. 3.
4.
5. 6.
7. 8.
Cyt. za Bogusława Bednarczyk, Labour Party od tradeunionizmu do wilsonizmu. Dylematy polityczne, społeczne i ideologiczne, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 1995, s. 20. Cyt. za B. Bednarczyk, op. cit., s. 113. Zygmunt Bauman, Socjalizm brytyjski. Źródła – filozofia – doktryna polityczna, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1959, s. 148. Ta pozycja, znakomita, choć skażona „duchem czasu” momentu edycji, niestety nie pojawia się w ogóle jako punkt odniesienia rozważań G. Ronka. Andrzej Zięba, Związki zawodowe w Wielkiej Brytanii – część I: Rozwój ruchu związkowego /w:/ Witold M. Góralski (red.), Związki zawodowe na Zachodzie. Programy – struktura – działalność, Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1988, s. 42. B. Bednarczyk, op. cit., ss. 108 i 110. Zagadnienie to stanowi sedno rzetelnej analizy thatcheryzmu i jego skutków. Były zwolennik i jeden z teoretyków thatcheryzmu, John Gray, pisał: „/.../ jedynie garstka obserwatorów, w tym kilku spostrzegawczych marksistów, uchwyciła paradoksalną naturę thatcheryzmu, projektu, który zawiódł we wszystkich pozytywnych punktach programu, ale który – w powiązaniu z trendami ekonomicznymi, których nie wyznacza ani nie kontroluje żaden rząd – przekształcił brytyjskie społeczeństwo i kulturę publiczną w taki sposób, że wcześniejsze projekty polityczne, wraz z samym thatcheryzmem, stały się anachroniczne i niepotrzebne”. John Gray, Dziedzictwo socjaldemokracji /w:/ tegoż, Po liberalizmie. Eseje wybrane, Fundacja Aletheia, Warszawa 2001, ss. 341-342. Ta uwaga Graya będzie istotna również w dalszej części tekstu. Anthony Giddens, Trzecia Droga – odnowa socjaldemokracji, Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1999, s. 103. Anthony Giddens, Nowoczesność i tożsamość. „Ja” i społeczeństwo w epoce późnej nowoczesności, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2002, s. 112.
100 Joanna Duda-Gwiazda
NAPRZÓD CZY WSTECZ? Król jest nagi – odkrywamy kłamstwa propagandy
Bez planu miasta, z funduszem na jedną kawę czekałam kiedyś cały dzień w Belgradzie na samolot. Z nudów opowiadałam studentom z Czarnogóry o Tatrach. Do wieczora Czarnogórcy pokazali mi wszystkie zabytki Belgradu – „My, górale, musimy się wspierać. Dzieci w górach od małego uczą się wybierać najdogodniejszą drogę, więc wyrastają na inteligentnych ludzi”. No i jak tu zaprzeczyć? Przysłowiowy zdrowy chłopski rozum u polskich górali uzupełnia fantazja, humor, dystans. Kawały o prymitywnej logice ceprów są złośliwe, ale górale potrafią też śmiać się z siebie. Kiedy gapię się w mapę zamiast na góry, mój mąż przypomina mi kawał z książki o wojnie na Falklandach: „Jakie jest największe zagrożenie dla żołnierza? Oficer z mapą”. Ale to nieprawda. Największym zagrożeniem na morzu lub w górach jest „miastowy”, który w panice chce natychmiast wrócić do miasta. W czasie sztormu żeglarz ucieka w morze, szczur lądowy steruje w kierunku lądu. Góral w niebezpieczeństwie idzie w górę, cepr w dół. W czasie wojny ze storpedowanego okrętu uratował się tylko polski góral, który w panice wdrapał się na najwyższy maszt. Niebezpiecznym przyzwyczajeniem „miastowych” jest wybieranie drogi na skróty. Przypomina mi się to, kiedy słyszę, że jakiś polityk jest niebywale twardy, dąży do celu najkrótszą drogą. Wzbudza tym powszechny entuzjazm mediów i wyborców. W rankingu twardzieli zaszczytną pozycję pitbulla czy może bullterriera zajęła ostatnio kandydatka republikanów na wiceprezydenta USA. Karczemne obyczaje i głupota polityków nie są jednak związane z jedną polityczną opcją: republikanami czy demokratami. Do McCaina nabrałam zaufania, kiedy na pytanie, co widzi w oczach Putina, odpowiedział: KGB. Busha uważam za marionetkę sterowaną przez korporacje, wywiady, cyklistów i finansjerę od czasu, gdy powiedział: W oczach Putina widzę szczerość i przyjaźń. W naszej miejskiej cywilizacji wszystko jest jednoznaczne. Człowiek twardy (czytaj arogancki i brutalny) jest skuteczniejszy niż miękki. Przód jest lepszy, tył gorszy. W każdym pochodzie na przedzie idą osoby wybitne, społeczeństwo z tyłu. Wyjątkiem są statki morskie, ponieważ na dziobie mocniej kiwa. Postęp to coś dobrego, jest naukowy, moralny, a przede wszystkim zwycięski. Wstecznictwo, zacofanie – to dyskwalifikujące inwektywy. Nie weryfikujemy tych schematycznych ocen, chociaż postęp już nieraz prowadził w ślepy zaułek. Postęp niegdyś mierzono ilością wyciętych lasów, w Ameryce oznaczał wybijanie Indian i bizonów, w Europie nawracanie siłą pogan. Dzisiaj mamy muzułmanów wojujących w imię Allacha, a świat postępowy nie pozostaje w tyle i siłą dąży do zlikwidowania islamu. Tolerancja jest z definicji postępowa. Chrześcijaństwo
jest niepostępowe, ponieważ upiera się, że dwóch tatusiów i dziatki to nie jest rodzina. Też z definicji Polska jest nietolerancyjna, chociaż Romowie emigrują do państw bogatszych ze Słowacji i Rumunii, a nie z naszego kraju. Tolerancja jest wprost proporcjonalna do odległości, więc teraz społeczeństwa zachodniej Europy zostały wystawione na ciężką próbę. Takie prawo sformułował student Politechniki Gdańskiej, który oburzał się na rasizm USA i chwalił opiekuńczą rolę ZSRR w Afryce. W nagrodę pojechał na praktykę międzynarodową na Węgry. Zamieszkał z postępowym Afrykaninem, który przygotowywał się do wyzwolenia Afryki z dominacji białych w ten sposób, że w pokoju trenował rzucanie nożem. Do rozważań na temat względności takich pojęć, jak do przodu – do tyłu, ważne – nieważne, blisko – daleko, trudno – łatwo, skłoniła mnie wędrówka po górach w tym roku. Planując trasę, zawsze na wszelki wypadek określamy drogi odwrotu. W tym roku wycofanie się z gór w dolinę Czarnego Czeremoszu było niemożliwe, ponieważ wielodniowe burze i nawałnice zniszczyły drogi w dolinach. Nie ryzykowaliśmy zejścia w dół. Szerokim łukiem przez połoniny Hryniawskie i Czywczyny dotarliśmy do Popa Iwana i przez Howerlę zeszliśmy do doliny Prutu, gdzie zachowało się przynajmniej pół drogi prowadzącej do Worochty. A zatem, im dalej odchodziliśmy od Popa Iwana, tym mieliśmy do niego bliżej. Długa i trudna droga była łatwa i bezpieczna. Po wakacjach długo mam filozoficzny stosunek do draństw cywilizowanego świata. Niestety, jako pierwszą przeczytałam książkę „Nasiona kłamstwa” J. M. Smitha. To, co wszyscy postępowcy nazywają nowoczesnością, jest prymitywnym wstecznictwem. Przenoszenie genów między gatunkami oparte jest na fałszywych teoriach, które rozwój nauki dawno obalił. Tragiczne skutki biotechnologii są ukrywane. Niezależnych naukowców, rolników, dziennikarzy, a także uczciwych pracowników państwowych agend odpowiedzialnych za zdrowie ludzi i zwierząt, osacza się ze wszystkich stron i eliminuje tak długo aż zamilkną. Metody są te same, co w Polsce. 8 września byliśmy na otwarciu wystawy o Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża w szkole plastycznej w Sopocie. Zaproszenie nas było pretekstem do kolejnych ataków na IPN. Awanturę wywołał Marszałek Senatu, Bogdan Borusewicz, który tydzień wcześniej spotkał się z młodzieżą tej szkoły. Mieli zaprosić go tydzień później? Wróciliśmy do domu, czyli do polskiego piekła. W sprawie GMO przynajmniej wiadomo, o co chodzi. O co chodzi w sprawie Gwiazdów, nie wie nikt. Ja w każdym razie nie mam pojęcia. Proszę uprzejmie nieznanych sprawców tej paranoi o pokazanie ogona, na który niechcący nadepnęliśmy.
Joanna Duda-Gwiazda
101 Anna Mieszczanek
DJ ER – OBSESSION – REAKTYWACJA Przyszła jesień, deszcze i chłody, premier z prezydentem przemarzli. Smutno im się zrobiło, więc siedli razem pod piecem w parlamencie – że to niby neutralny grunt – żeby sobie pobyć w cieple. Poczytali zaległe gazety. No i zobaczyli, że Jacek Żakowski ogłosił w „Wyborczej”, że coś mu w głowie pękło i że antyglobalne oznacza już teraz mainstreamowe, bo tak powiedziała Angela Merkel, Sarkozy i Barack Obama. Że sprawiedliwość musi być i że niewidzialna ręka rynku wszystkiego nie załatwi, bo jak nie ma regulacji państwa, to się wali tak, jak banki i giełda w Stanach. No to premier z prezydentem trochę się zdziwili, ale zaraz zaczęli myśleć, że trzeba nadążyć za zmianami. I wymyślili, że zrobią rewolucję. Nie tak, że będą latać po ulicach z transparentami i krzyczeć, że inny świat jest możliwy oraz że trzeba globalizować sprawiedliwość. Nie, nie. Rewolucja miała być taka, że we dwóch przestaną ludziom mieszać w głowach. Jednego wicepremiera, co akurat wracał z obiadu, posłali do empiku po kalendarz na następny rok. Jak przyniósł, to popatrzyli na stronę, gdzie można wpisać jedno najważniejsze zadanie na każdy kolejny miesiąc. I zaplanowali program na przyszły rok. Program didżej er. Albo: DJR. Generalnie: Debata Jasnych Reguł. Bo już nie mogli wytrzymać, że co drugi polityczny – tfu, tfu – celebryta jak się tylko pokazywał w telewizorze, to zaraz wrzeszczał, że debata publiczna jest na niskim poziomie, a redaktor go od razu przekrzykiwał i mu przerywał. „Jaka debata?” – zapytał premier prezydenta a potem odwrotnie. – „Przecież u nas nie ma żadnej debaty, tylko nawalanka”. No i postanowili to zmienić. Zrobili katalog. Jak w porządnej firmie. Od stycznia do grudnia, na każdy miesiąc zaplanowali jeden temat debaty. Styczeń – służba zdrowia, luty – nowe pieniądze, czyli euro, marzec – emerytury... I tak do końca roku. Postanowili – i przybili piątkę na znak zgody – że przez każdy miesiąc będą mówili w gazetach i telewizorach tylko o tym jednym temacie. Że jedni mają w tej sprawie taki pomysł, a drudzy inny. I jakie są plusy jednego rozwiązania, a jakie drugiego. W ostatnim dniu każdego miesiąca zaplanowali zrobić sondaż, żeby sprawdzić, jakie pomysły mają więcej zwolenników, a jakie mniej. A dziennikarze mieli podać wyniki sondażu, żeby ludzie wiedzieli, co mniej więcej myślą. Tak im się spodobało, że od razu, ciach mach, wpisali do Konstytucji, że debata w ważnych sprawach jest obowiązkowa. Że plan debat na najbliższy rok trzeba ogłaszać w Sylwestra, że w debacie trzeba się trzymać reguł oksfordzkich, żeby było wiadomo, kto jest za czym. No i jeszcze wpisali, że jak sprawa ważna, to trzeba zrobić referendum, a dopiero później podejmować jakieś decyzje. Katalog spraw wymagających referendum też od razu machnęli i do Konstytucji dopisali.
Nikt się nie zorientował, bo wszyscy byli zajęci tym, ile alimentów ma płacić poseł Gosiewski posłowi Dornowi i ile par butów ma Monika Olejnik. Tylko Piotr Ikonowicz zauważył, ale że akurat prał czerwoną koszulę, bo zaraz miał lecieć do tefałenu i musiał jeszcze wysuszyć, to nic nie mówił. Więc im się udało. „Jak rewolucja, to rewolucja – powiedział po tym wszystkim prezydent do premiera a potem odwrotnie – pójdziemy się jeszcze skonsultować z Lechem Wałęsą”. Akurat był niedaleko, w Teatrze Wielkim, na koncercie z okazji rocznicy przyznania mu Pokojowego Nobla. Paweł Kukiz śpiewał „Mury”, więc Lech bardzo był wzruszony. No i spodobał mu się plan premiera i prezydenta – że taki demokratyczny i w duchu Panny eS. Tak ich wyściskał i wycałował, że aż premier z prezydentem się zmęczyli. Więc poszli z powrotem pod sejmowy piec i poprosili Janka Pospieszalskiego, żeby już przestał rozmawiać i zrobił im porządne kakao. A Manuelę Gretkowską, co akurat szła prawie golusieńka, bo miała sesję zdjęciową do partyjnego plakatu, poprosili, żeby doniosła też jakieś ciasteczka. Manuela najpierw chciała się obrazić – że to nie-feministyczne posyłać ją do sklepu – ale w końcu założyła palto i przyniosła, bo to dobra kobieta była. No i prezydent z premierem jedli te ciastka, kakao popijali i bardzo byli z siebie zadowoleni. Aż zasnęli z tego wszystkiego i przyśniło im się, że siwy jak gołąbek pokoju Picassa Alfred Nobel dał im po lizaku w celofanie i pogłaskał po głowach. I powiedział cicho, że się cieszy i że ludzie będą z nich zadowoleni. Niestety, Justyna Pochanke i Bogdan Rymanowski zaraz przylecieli, obudzili obydwu i zaciągnęli do tefałenu. Powiedzieli, że nie może być tak, żeby prezydent i premier ręka w rękę latali po Warszawie, usadzili ich po dwóch stronach stołu i kazali się pokłócić, bo jak nie, to tefałenowi spadnie oglądalność, reklamodawcy się wycofają, a stacja pójdzie cała z torbami – co z tego, że ekologicznymi i do recyklingu. Ale prezydent z premierem się nie dali. Powiedzieli: liberum veto! Oraz położyli się rejtanem przed kamerami jeden obok drugiego, podnosząc w górę dwie złączone ręce – jedną premierowską, a drugą prezydentowską. I pojechali do domu. Jeszcze po drodze prezydent nie wytrzymał i zabrał Morozowskiemu całą szufladę fiszek do trzech następnych programów i wyrzucił z piątego piętra. A potem wyściskał się z Ikonowiczem, co już wysuszył koszulę i akurat szedł do studia przemawiać. No. Tak było! Anna Mieszczanek P. S. Cytowany w poprzednim felietonie tekst Wojtka Wiśniewskiego pochodzi z „Recyklingu Idei”.
Na pojedynczy rozum
102 Jacek Zychowicz
W MARTWYM PUNKCIE Wędrówki pod wiatr
A więc jednak. Korporacje finansowe bankrutują, państwo rozpaczliwie spieszy im na ratunek, wskaźniki giełdowe opadają do rekordowo niskiego poziomu, inwestorzy i akcjonariusze tracą, komornicy rekwirują domy kupione na kredyt. Wydarzenia jak z podręcznikowego opisu tzw. kryzysu kapitalizmu. Niewiele jest pojęć równie ośmieszonych, jak wspomniany kryzys. Jego kompromitacja nastąpiła poniekąd zasłużenie. Dopóki istniał ruch komunistyczny, najmowani przezeń teoretycy wyskakiwali regularnie jak zegarowe kukułki, obwieszczając, że kapitalizm popadł w kłopoty, z których już się nie wykaraska. Tymczasem ustrój składany przez nich do grobu, grając im na nosie, rozkwitał dzięki katarom i grypom, a nawet zapaleniom płuc, które od czasu do czasu rzeczywiście mu dokuczały. Kiedy w 1973 r. kartel OPEC podniósł dość znacznie ceny ropy naftowej, samochody w zachodnich metropoliach zjechały z ulic, żeby ustawić się w kolejkach pod stacjami benzynowymi. Gospodarkę USA oraz ich europejskich sojuszników zaczęła nękać dziwaczna choroba stagflacji: mimo iż produkcja stała w miejscu, ceny – wbrew naukowym modelom – ostro szły do góry. Na dłuższą metę, dolegliwości te wyszły na dobre. Petrodolarów, które zyskali na droższej ropie, Arabowie z OPEC nie mieli gdzie ulokować poza bankami amerykańskimi. Tym samym ich zależność od supermocarstwa, od którego pragnęli się uniezależnić, karząc je równocześnie za stanie przy Izraelu, jeszcze się pogłębiła. Napływ wolnych środków umożliwił zwabienie do strefy swoich wpływów tych krajów bloku radzieckiego, które – jak Polska czy Węgry – połakomiły się krótkowzrocznie na tanio dostępne kredyty. Można się oczywiście upierać, że kryzys czasami uderzał niemal śmiertelnie. Krach z roku 1929 o mały włos nie unicestwił przynajmniej tego gatunku kapitalizmu, który zwykło się nazywać liberalnym czy demokratycznym. Ale i tutaj narzucają się wątpliwości. Czy bliższe i dalsze skutki Wielkiego Kryzysu, wojny światowej nie wyłączając – jeżeli odważymy się na chwilę pominąć ich koszty ludzkie – rzeczywiście stanowiły jakąś przełomową katastrofę? W ostatecznym wyniku, centrum świata przeniosło się po nim z Londynu do Waszyngtonu i Nowego Jorku. Anglosasi północnoamerykańscy zluzowali wyspiarskich. Trochę podobnie, w imperium rzymskim jego założycielskie miasto na siedmiu wzgórzach oddawało stołeczny prymat najpierw Konstantynopolowi, a potem – nawet w jego części zachodniej i w samej Italii – Rawennie. Te przesunięcia, które nie obywały się bez wstrząsów, w nikłym stopniu naruszyły ciągłość formacji imperialnej. Wracając do XX wieku, przypomnijmy sobie, że wojna powietrzna przeciw Trzeciej Rzeszy, rujnując bezlitośnie budynki rządowe i wojskowe, zabytki, skarby kultury i dzielnice ludności cywilnej, omijała fabryki, które przed wybuchem nieporozumień amerykańsko-
niemieckich z korzyścią dla obu stron współpracowały z kontrahentami zza oceanu. Ktoś będący in control przewidywał trafnie, że po antrakcie z popisem teatru okrucieństwa zostanie wznowiony „Business as usual”. Kryzysu wkrótce nie będzie, tak jak do niedawna go nie było, a kapitalizm zostanie. Ileś lat temu, w jakimś mieście skandynawskim trafiłem do księgarni, gdzie sprzedawano wyłącznie święte księgi i aktualne czasopisma bardzo radykalnej lewicy. Będąc tam jedynym klientem, przelatywałem okiem po jednobrzmiących nagłówkach: Przewidzieliśmy obecny kryzys, ponieważ mamy w ręku metodę naukową, zwaną marksizmem... Do jakich realnych zjawisk odnosiły się te żargonowe zaklęcia? Produkcja akurat spadła czy bezrobocie wzrosło? A może Amerykanie wycofali się z jakiegoś zakątka Trzeciego Świata? Dość, że lada moment Clinton zastąpił Busha ojca lub też ustąpił miejsca w Białym Domu jego synowi. Gdzieś w Europie, konserwatyści odebrali władzę socjaldemokratom, ewentualnie im ją oddali. Po mikroszoku, koło zamachowe systemu znowu zaczęło się kręcić gładko. Nie da się jednak pogratulować kapitalizmowi, naśladując jego oswojonych krytyków, że miałby on pełne prawo powiedzieć o sobie: co mnie nie zabija, to mnie wzmacnia. Ustrój ten dawno już utracił zdolność do twórczej destrukcji. W swej produktywnej epoce, po epizodach załamania potrafił odtwarzać się na jakościowo wyższym poziomie. Teraz przypomina złośliwego natręta, który, pojawiając się znowu w drzwiach, mówi z uśmieszkiem: Liczyliście, że udało się wam mnie pozbyć? A skąd! Wiadomo niemal na pewno, że nowy prezydent USA ograniczy zagraniczne operacje militarne z większym udziałem sił lądowych. Będzie się też posługiwał ciekawym spadkiem po najnowszym kryzysie: interwencjonizmem państwowym, który stosowany jest w interesie już nie zwyczajnych konsumentów, lecz potentatów finansowych. Radykalna księgarnia, chyba już z ulicy innego miasta – bo ta, którą znam, musiała dawno zbankrutować – ogłosi piórami swoich wieszczów: Przewidzieliśmy obecny kryzys, ponieważ mamy w ręku metodę naukową, zwaną... O właśnie! Marks liczył, że kapitalizm skona, gdy dopadające go kryzysy udowodnią, że nie organizuje on już cywilizacyjnego rozwoju, lecz – na odwrót – grozi mu paraliżem. Czy to jednak wystarczający powód do wycofania się z historii? Natręt nie ma skrupułów ani wstydu. Zupełnie mu wystarczy trwanie bez impulsów rozwojowych. Co najwyżej, uruchomi imitację zdobywczych postępów, którą opisuje – znana nie od dziś, jak wszystko, co się da złego powiedzieć o kapitalizmie – formuła o rowerzyście, który musi coraz szybciej kręcić pedałami, żeby się nie przewrócić. Jacek Zychowicz
103
AUTORZY NUMERU: Wioleta Bernacka (ur. 1983) – doktorantka na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Zajmuje się transformacją ustrojową państw postkolonialnych, przede wszystkim w Ameryce Łacińskiej; pracę magisterską poświęciła tożsamości narodowej współczesnego społeczeństwa meksykańskiego, m.in. temu, jak wpływa na nią globalizacja. Wolne chwile spędza na robieniu zdjęć, spacerach i wycieczkach. Karioka Blumenfeld (ur. 1978) – absolwentka nauk społecznych na University of Haifa. Pochodzi z rodziny pomarcowych emigrantów z Polski. Interesuje się kulturą chasydzką, zwłaszcza postacią cadyka Chaima Halberstama z Nowego Sącza i jego wizją skromnego życia, wyrażoną słowami: „Upodobałem sobie biedaków. A wiecie dlaczego? Bo Bóg ich sobie upodobał”. Uwielbia specyficzny przejaw kultury masowej, jakim są Teletubbies. Po roku 1989 często odwiedza Polskę, zakochana w tym kraju, jego kulturze i krajobrazie. Tadeusz Buraczewski (ur. 1949) – inżynier, absolwent Politechniki Gdańskiej, specjalista od turbin wodnych, energetyk. Budowniczy zakładów przemysłowych w Polsce i byłej NRD. Od czasów studenckich aktywny na niwie kabaretowej. Współtworzył kabarety studenckie „Ad Hoc” i „Jelita”. Inicjator trzech imprez: Ogólnopolski Gdyński Konkurs Satyryczny „O Grudę Bursztynu”, Gdyński Konkurs Satyryczny „O Strusie Jajo” i Kaszubski Turniej Satyryczny w Pucku. Kierownik literacki i założyciel gdyńskiego kabaretu UNIQ. Stały współpracownik Programu III Polskiego Radia (magazyn „Parafonia”), satyrycznego miesięcznika „Twój Dobry Humor”, Radia Gdańsk (felietony i magazyn satyryczny „3 grosze”), Radia Eska Nord (magazyn satyryczny „Trzynastka”) oraz pomorskiej prasy lokalnej. Kontakt: tykocin@op.pl Marek Chlebuś (ur. 1959) – z wykształcenia fizyk i ekonomista, z zawodu menedżer oraz doradca gospodarczy, z zamiłowania myśliciel ze skłonnościami do metateorii, syntez, prognoz, utopii. W ostatnich latach publikował głównie prace antropologiczne, politologiczne i ekonomiczne, zamieszczane w periodykach takich jak „The Peculiarity of Man” „Gnosis”, „Obywatel”, „Zielone Brygady”. Autor broszur oraz książek: „Polityka gospodarcza gminy”, „News Deal, News Age. Rozważania nad losem cywilizacji europejskiej”, „Wielki słownik nauki i sztuki”, „O naturze władz”, „Planeta Obiecana. Studium globalizacji”. Marcin Domagała (ur. 1976) – absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończył studia podyplomowe w zakresie Integracji Europejskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Akademię Dyplomatyczną Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Był m.in. doradcą minister pracy i polityki społecznej Anny Kalaty, redaktorem naczelnym gazety „Głos Samoobrony”, a później dyrektorem generalnym Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Obecnie zajmuje się dziennikarstwem, pełni też funkcję wiceprezesa Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych. Otwarty na poglądy niepopularne – lubi szukać ukrytych motywacji tych, którzy je szczególnie zawzięcie krytykują. Stały współpracownik „Obywatela”. Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu),
w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracowniczka „Obywatela”. Teresa Grabińska – prof. dr hab., fizyk i filozof, autorka odkryć, teorii i hipotez naukowych w fizyce i kosmologii. Autorka ok. 200 prac naukowych oraz kilku książek, m.in.: „Teoria, model, rzeczywistość” (1993), „Poznanie i modelowanie” (1994), „Od nauki do metafizyki” (1998), „Aksjologiczny krąg Solidarności – rekonstrukcja uniwersalizmu Jana Pawła II” (z M. Zabierowskim, 1998), „Philosophy in Science” (2003). Otrzymała liczne nagrody za działalność naukową, w tym Nagrodę im. M. Kopernika Polskiej Akademii Umiejętności. W PRL działaczka pierwszej „Solidarności”, za działalność polityczną zwolniona w 1982 r. z pracy na uczelni. Krytyczna wobec sposobu, metod i skutków transformacji ustrojowej, autorka licznych analiz zwracających uwagę na jej błędy i alternatywne możliwości. Obecnie związana z Uniwersytetem Zielonogórskim i Akademią Pedagogiczną w Krakowie. Krystian Hasterok (ur. 1975) – absolwent historii na Uniwersytecie Śląskim. Był nauczycielem, następnie wyjechał do pięknego angielskiego miasta York. Od ponad roku ponownie w Polsce, gdzie prowadzi własną firmę i oczekuje potomka. Hobby: fotografia i retusz zdjęć. Izabela Jakubek – politolog, doktorantka na Uniwersytecie Śląskim, publicystka. Eugeniusz Januła – pułkownik rezerwy, specjalista w zakresie systemów uzbrojenia i doktryn militarnych, nauczyciel akademicki, historyk, politolog, wiceprezes Federacji rezerwistów RP, poseł na Sejm II kadencji z ramienia Unii Pracy. Krzysztof Jasiński (ur. 1974) – publicysta, tłumacz literatury amerykańskiej. Wyznając zasadę amicus Plato sed magis amica veritas, dla jednych jest moherowym nacjonalistą, dla innych lewackim ekooszołomem. Prywatnie kontrrewolucjonista, który nad smętną, tęczową brukselkę ponowoczesności bezwładnie dryfującą pod kosę Półksiężyca przedkłada krzepkie Ultreia! młodej Europy Rolanda i krzyżowców. Weronika Jóźwiak (ur. 1983) – doktorantka w Instytucie Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Łódzkiego. W pracy naukowej zajmuje się habitusami płci, kulturą współczesną, konfliktami etnicznymi, kulturą ludów Kaukazu. Pracę magisterska (oraz resztę życia) poświęciła poszukiwaniu idei pięknego mężczyzny w kulturze europejskiej, doktorat pisze o honorze mężczyzny Kaukazu. Od 2005 r. związana z łódzkimi organizacjami pozarządowymi. Czas wolny spędza głównie z przyjaciółmi lub z pewnym grubym, starym kotem. David C. Korten (ur. 1937) – amerykański ekonomista z tytułem doktora, psycholog, pisarz i aktywista społeczny, jeden z czołowych intelektualnych liderów ruchu sprzeciwu wobec neoliberalnej globalizacji. W czasie wojny w Wietnamie służył w stopniu kapitana w amerykańskich siłach powietrznych. Później stopniowo angażował się w działania środowisk krytycznych wobec liberalnego kapitalizmu, ekologicznych, antywojennych itp. Początkowo próbował realizować swoje ideały m.in. rozwijając szkolnictwo biznesowe w ubogich krajach oraz pracując dla Amerykańskiej Agencji ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) przy jej azjatyckich projektach. Rozczarowany małą skutecznością tych inicjatyw, zaczął ściśle współpracować z lokalnymi organizacjami pozarządowymi, dzięki czemu
104 poznał mechanizmy, które w skali całego świata odpowiadają za pogłębiające się ubóstwo i rozwarstwienie oraz problemy ekologiczne. Wrócił do Stanów Zjednoczonych, by zacząć nagłaśniać prawdziwe przyczyny globalnych problemów. Współzałożyciel People-Centered Development Forum, International Forum on Globalization oraz czasopisma „YES!”, których celem jest krytyka korporacyjnego neoliberalizmu i wskazywanie alternatyw; współtworzył także Business Alliance for Local Living Economies, który zajmuje się praktycznym rozwojem „nowej ekonomii”, opartej na lokalnych przedsiębiorstwach. Członek Klubu Rzymskiego. Autor wielu głośnych książek, m.in. „When Corporations Rule the World”, „The Post-Corporate World: Life After Capitalism” (polskie wydanie pt. „Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji” ukazało się nakładem “Obywatela”), „Globalizing Civil Society: Reclaiming Our Right to Power” oraz „The Great Turning: From Empire to Earth Community”. Był gościem I Festiwalu Obywatela w roku 2002. Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, zastępca Dyrektora w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu.. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikował m.in. we „Frondzie”, „Glaukopisie”, „Nomosie”, „Nowej Myśli Polskiej”, „Państwie i Społeczeństwie”, „Pro Fide Rege et Lege”, „Studiach Judaica”, „Templum Novum”. Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z tego zadowolony. Stały współpracownik „Obywatela”. Urszula Ługowska (ur. 1973) – doktor nauk humanistycznych, absolwentka politologii i iberystyki, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka m.in. książek „Boom kokainowy w Ameryce Łacińskiej” i „Trockizm. Doktryna i ruch polityczny” (z A. Grabskim). Wiele lat spędziła w różnych krajach Ameryki Łacińskiej. Jest internacjonalistką. Działa w Nowej Lewicy; walczy o demokratyczny socjalizm. Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”. Anna Mieszczanek (ur. 1954) – dziennikarka, zwolniona z pracy w stanie wojennym, w latach 80. redaktorka podziemnego pisma „Karta”, później m.in. prywatny wydawca. W latach 1996-1997 wiceprezes Społecznego Instytutu Ekologicznego, uczestniczka ruchu kobiecego. Założycielka i pierwszy Prezes Zarządu Stowarzyszenia Forum Mediacji i Mediatorów, inicjatorka powstania Ośrodka Mediacji Rodzinnych przy Fundacji „Zadbać o świat”. Autorka wydanej w podziemiu i nagrodzonej przez Fundację „Polcul” książki o wydarzeniach marca 1968 w Polsce oraz współautorka (z Wojciechem Eichelbergerem) bestsellera „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Stała współpracowniczka „Obywatela”. Mariusz Muskat (ur. 1947) – socjolog-poeta, poeta-socjolog oraz poeta prywatny, poezja jest bowiem dla niego podstawowym, intymnym kanałem komunikowania się z prawie każdym napotkanym człowiekiem. Więziony za udział w wydarzeniach marcowych ’68,
współpracownik KOR-u i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, uczestnik Sierpnia ’80 w Stoczni Gdańskiej, następnie animator informacji i propagandy Związku, w stanie wojennym internowany. Następnie przez 12 lat płatny morderca insektów, gryzoni i bakterii a przez następne 13 lat aż do dziś nadzorca takich morderców. Do zarobków dorabia rentą. Były kolejarz i tragarz. Publikował z rzadka artykuły i opowiastki w rozmaitych pismach niszowych, od „Tygodnika Solidarność” począwszy, poprzez „Hyde Park” żony Urbana a na anarchistycznej „Mać Pariadce” skończywszy. Czasem pod pseudonimami. Wiersze tylko wtedy, gdy już naprawdę musi i nigdy anonimowo. Katolik rzymski. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za działalność w KOR. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor niemal 500 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego obronie przyrody i propagowaniu radykalnej ekologii. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Mateusz Piskorski (ur. 1977) – politolog na Uniwersytecie Szczecińskim, publicysta, poszukiwacz politycznych alternatyw. W latach 2005-2007 poseł na Sejm z ramienia Samoobrony RP, członek sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Założyciel Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych. Michał Sobczyk (ur. 1981) – absolwent ochrony środowiska na Uniwersytecie Łódzkim. Od czasu studiów zaangażowany w szeroko rozumianą edukację obywatelską, m.in. twórca istniejącego do dziś portalu internetowego o tematyce ekologicznej. Ze środowiskiem „Obywatela” związany od dłuższego czasu. Świadomy konsument – polskich produktów oraz popkultury. Kibic Łódzkiego Klubu Sportowego, a ponadto – jeden z nielicznych jasnych punktów najsłabszej amatorskiej drużyny piłkarskiej w Mieście Włókniarzy. Zastępca redaktora naczelnego „Obywatela”. Kontakt: sobczyk@obywatel.org.pl Paweł Soroka (ur. 1953) – doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce. Adiunkt Warszawskiej Szkoły Zarządzania – Szkoły Wyższej, kierownik studiów podyplomowych w tej uczelni. Od 1993 r. społecznie pełni funkcję koordynatora Polskiego Lobby Przemysłowego im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Organizator inicjatyw kulturalnych, przewodniczący Rady Krajowej Robotniczych Stowarzyszeń Twórców Kultury oraz redaktor naczelny czasopisma ruchu RSTK pt. „Własnym Głosem”. Autor 5 tomików wierszy. Był koordynatorem prac
105 Konserwatorium „O lepszą Polskę”, które w 2005 r. opublikowało „Raport o stanie państwa i sposobach jego naprawy”. Autor książki „Polistrategia bezpieczeństwa zewnętrznego Polski. Ujęcie normatywne”. Członek Rady Honorowej „Obywatela”.
Jolanta Wrońska (ur. 1955) – politolożka, socjolożka (Uniwersytet Wrocławski), dziennikarka (łódzkie „Odgłosy”, „Polityka”, „Rzeczpospolita” i in.), redaktorka, autorka książek „Ludzie pomagający Ludziom” (1994) i „Generał Józef Kuropieska” (2000).
Konrad Stęplewski (ur. 1984) – rodowity łodzianin, student V roku Wydziału Informatyki, Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej na Politechnice Łódzkiej na specjalizacji Systemy Informatyczne w Zarządzaniu i Handlu Elektronicznym. Obecnie pisze pracę magisterską na temat metod wymiany głosu za pośrednictwem sieci IP. Umiarkowane poglądy, ale wrażliwy na kwestie społeczne, zwolennik inicjatyw obywatelskich. Wolontariusz i pracownik w Instytucie Spraw Obywatelskich. Miłośnik nauk o systemach politycznych, zagadnień instytucjonalnych państwa i Unii Europejskiej, historii najnowszej i siatkówki. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Zeszytach Karmelitańskich”, „W drodze”, „Jednocie”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Posłaniec”. W latach 2000-2002 sekretarz redakcji miesięcznika społeczno-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskiego „Spotkanie” w Warszawie (www.spotkanie.waw.pl). Stały współpracownik „Obywatela”
Mirosław Zabierowski – prof. dr hab., fizyk, astronom i filozof, doktoryzował się z własnej teorii rozwoju, habilitował z dorobku stu odkryć, teorii i hipotez naukowych. Autor około 300 publikacji naukowych i kilku książek, m.in. „Wszechświat i człowiek” (1993), „Wszechświat i wiedza” (1994), „Wszechświat i kopernikanizm” (1998), „Wszechświat i metafizyka” (1998), „Aksjologiczny krąg Solidarności – rekonstrukcja uniwersalizmu Jana Pawła II” (z T. Grabińską). Związany z opozycją antykomunistyczną, w roku 1982 zwolniony z pracy na uczelni za działalność polityczną. Krytycznie oceniał sposób i skutki transformacji ustrojowej, zwracając uwagę w licznych publikacjach na błędne założenia wyjściowe, metody i cele tych działań. Obecnie związany z Politechniką Wrocławską oraz Akademią Pedagogiczną w Krakowie. Jacek Zychowicz (ur. 1963) – dr nauk filozoficznych (autor pracy doktorskiej o Stanisławie Brzozowskim), polonista, tłumacz, muzykolog-amator, wykładowca akademicki, publicysta. Publikował m.in. w „Dziś”, „Trybunie”, „Nowym Tygodniku Popularnym”, „Myśli Socjaldemokratycznej”, „Wiadomościach Kulturalnych”, „Polityce”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Twórczości”, „Sztuce”, „Życiu” i „Europie”. Autor książki „Mieszanka wybuchowa. Felietony i powiastki ze świata jednowymiarowego”. Stały współpracownik „Obywatela”.
reklama
Audycja radiowa
v
ch Słuchaj co dwa tygodnie w soboty w godzinach 15-18 dla wymagający w Studenckim Radiu Żak: słychaczy... • w Łodzi i okolicach na 88.8 MHz • słuchaj • przez Internet: www.zak.lodz.pl lub z plików MP3 (podcast) na stronie internetowej: • myśl
www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl
•
działaj
Projekt jest realizowany dzięki wsparciu udzielonym przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych. Projekt jest realizowany dzięki wsparciu Unii Europejskiej. Za treść niniejszego dokumentu odpowiada Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, poglądy w nim wyrażane nie odzwierciedlają w żadnym razie oficjalnego stanowiska Unii Europejskiej.
106
OBYWATELE O „OBYWATELU” Zamierzamy zmienić formułę naszej gazety – w taki sposób, by odzwierciedlała dojrzewanie redakcji i współpracowników, ale jednocześnie nie utraciła tych cech, które szczególnie cenicie. Dlatego w numerze 42 poprosiliśmy Was o opinie na temat dotychczasowego kształtu pisma. Chcieliśmy także dowiedzieć się o Was nieco więcej – bez Was przecież „Obywatela” by nie było. Liczba nadesłanych ankiet pozytywnie nas zaskoczyła – otrzymaliśmy ich aż 274. Serdecznie dziękujemy! Wśród osób, które poświęciły czas na przekazanie nam swoich uwag, rozlosowaliśmy obiecane nagrody:
Prenumeraty roczne – Marta Drzazga (Poznań), Danuta Dytko (Iława), Krystian Golba (Opatów), Zofia Krahelska-Starosta (Świnoujście), Damian Kustroń (Stargard Szczeciński), Paweł Piróg (Katowice), Luiza Strzeszewska (Radomsko), Ludwik Wajnert (Kielce), Marek Werner (Nowe Skalmierzyce), Grzegorz Wystrychowski (Trzebiatów).
Koszulka „Obywatela” – Beata Beda (Lublin), Piotr Chojecki (Jasło), Grzegorz Czoska (Gdańsk), Artur Ganczarek (Kraków), Paweł Gotkowski (Pakosławice), Bartosz Kołodziej (Wrocław), Dagmara Pietraszek (Wrocław), Maciej Pilichowski (Toruń), Adam Rabęda (Siemianowice Śląskie), Wojciech Trojanowski (Opole). Książka „Poza Układem” Joanny i Andrzeja Gwiazdów – Maciej Borodo (Warszawa), Michał Charzyński (Łódź), Anna Chmiel (Mełgiew), Henryk Kędzior (Sulęcin), Mateusz Pietryka (Piastów), Iwona Schimanski (Karlsruhe), Grażyna Ślęzak (Wrocław), Jarosław Truszczyński (Piszczac), Justyna Walenta-Mazurkiewicz (Kamienica Polska), Marcin Żychliński (Łódź). Książka „Szanse Polski” Jadwigi Staniszkis – Michał Kosakowski (Złotów), Radosław Kowalski (Pyzdry), Iwona Piotrowska (Wasilków), Waldemar Półtorak (Sopot), Krzysztof Przybysz (Trenance). Książka „Wyznania wojownika Ziemi” Dave’a Foremana – Krzysztof Asman (Kędzierzyn-Koźle), Andrzej Chechelski (Nowy Sącz), Michał Giereś (Lublin), Ryszard Kalbarczyk (Warszawa), Jarosław Opyd (Krosno). Wasze opinie i sugestie dotyczące pisma są dla nas bardzo cenne – nie wahajcie się przesyłać ich w dowolnym momencie na adres sobczyk@obywatel.org.pl lub listownie na adres redakcji. Choć nie na wszystkie wiadomości jesteśmy w stanie odpisać, każdy sygnał od Was jest doceniany i w miarę możliwości uwzględniany podczas tworzenia gazety.
*** Choć przesłanych ankiet nie można traktować jako statystycznie reprezentatywnego obrazu ogółu naszych czytelników, pozwalają one uchwycić kilka prawidłowości. Po pierwsze, wśród naszych odbiorców całkiem liczne grono stanowią osoby, które czytają nas od co najmniej 3 lat (aż 37% ankietowanych; niektórzy od pierwszego numeru!), co bardzo nas cieszy. Większość ankietowanych (69%) deklaruje, że ich egzemplarz „Obywatela” czytają także inne osoby – nierzadko nawet 4-5. Zachęcamy Was, by iść w ich ślady i od czasu do czasu pożyczać naszą gazetę wszystkim, których może ona zainteresować. 77% z Was deklaruje, że czyta prawie wszystkie teksty z poszczególnych numerów, a zaledwie 11% – połowę lub mniej. Odpowiedzi na pytanie o to, co Wam się w „Obywatelu” podoba, a co – nie, były bardzo zróżnicowane. Szczególnie często chwaliliście nas za niezależność i unikanie dogmatyzmu, a także brak oporów przed podejmowanie tematów trudnych, kontrowersyjnych lub po prostu niezauważanych przez inne media. Wielu z Was pisało, że ceni szukanie alternatyw dla neoliberalnej wizji świata oraz opisywanie konkretnych inicjatyw społecznych (choć pojawiło się także kilka głosów krytycznych, że owych konkretów „lokalnych” jest za dużo, a za mało szerszych analiz). Dość często zdarzały się pochwały za poruszanie tematyki ekologicznej, w mediach
107 głównego nurtu zwykle pomijanej lub sprzedawanej w bardzo „grzecznej” formie. Znaczący odsetek osób szczególnie podkreślał unikalność tekstów z cyklu „Z Polski rodem”. Stosunkowo niewiele było głosów krytycznych. Najczęściej apelowaliście o bardziej przystępny język (od dłuższego czasu staramy się zwracać na to szczególną uwagę) oraz zarzucaliście nam zbyt mało „twardych” argumentów przydatnych w dyskusjach na tematy społeczne i gospodarcze. My również zdajemy sobie sprawę z tego deficytu, dlatego postaramy się, by w nowej formule pisma większy udział miały różnego rodzaju analizy i raporty, zawierające m.in. dane liczbowe. Ciekawe i zróżnicowane były odpowiedzi na temat tego, czego oczekujecie od nas poza wydawaniem gazety. Zdecydowanie najczęściej przewijał się postulat „większej aktywności w terenie”: organizowania spotkań z czytelnikami, dyskusji (np. z bohaterami naszych wywiadów), wspierania inicjatyw społecznych itp. Zapewniamy, że w miarę możliwości staramy się łączyć oba typy aktywności, jednak nie jest to łatwe – „Obywatel” i powiązane z nim inicjatywy są w znacznej mierze oparte na pracy społecznej, „po godzinach”. Dlatego osoby, które są gotowe wesprzeć nas swoim czasem i umiejętnościami – czy będzie to pomoc w redagowaniu naszych portali informacyjnych, czy np. organizacja pokazów filmowych w swojej miejscowości – zachęcamy do kontaktu. Jeśli chodzi o Waszych ulubionych autorów, bardzo często nie chcieliście nikogo wyróżniać, pisząc że poziom tekstów jest wyrównany. Imiennie najczęściej wskazywano na Barbarę Bubulę, Joannę i Andrzeja Gwiazdów, Kontrasa, Rafała Łętochę, Konrada Malca, Annę Mieszczanek, Remigiusza Okraskę (najwięcej wskazań), Lecha L. Przychodzkiego, Michała Sobczyka, Michała Stępnia, Olafa Swolkienia, Karola Trammera, Krzysztofa Wołodźkę i Jacka Zychowicza. Wśród tekstów, które najbardziej zapadły Wam w pamięć, najczęściej przywoływany był „Manifest populistyczny” i „Małe piwo coraz mniejsze” R. Okraski oraz „Szczęśliwa spółka” i „Sami sobie” B. Bubuli. Wśród wymienianych tekstów większość stanowiły te pokazujące złożone kwestie społeczno-gospodarcze na przykładzie konkretnych inicjatyw, przedsiębiorstw czy branż. Chwaliliście też numer 25 (poświęcony 25-leciu powstania „Solidarności”) oraz 41 (z blokiem tekstów o polskich tradycjach ideowych). Większość respondentów – co nas zaskoczyło – lubi najdłuższe, najbardziej pogłębione teksty: 50% chciałoby ich więcej, 22% – mniej. Ponadto, 47% ankietowanych odczuwa niedosyt krótkich artykułów. Więcej ankietowanych wskazywało na niedobór niż nadmiar wywiadów i publicystyki (odpowiednio 54 do 28% i 49 do 20%). Zróżnicowane opinie budzą felietony – odpowiedzi „za dużo”, „za mało” i „w sam raz” rozłożyły się niemal idealnie równomiernie. Ponieważ jednocześnie część z Was skarżyła się, że w formule dwumiesięcznika bywają one mało aktualne, zdecydowaliśmy się całkowicie przenieść je na naszą stronę internetową i blog, gdzie ukazywać się będą regularnie. Z przyjemnością dowiedzieliśmy się, że cenicie nasze wysiłki na rzecz popularyzowania dziejów najnowszych, historii idei oraz tradycji działalności społecznej – więcej
takich tekstów chce odpowiednio 51, 47 i 41% ankietowanych. Najbardziej jednoznaczne odpowiedzi przyniosły pytania o nasze raporty społeczno-gospodarcze, reportaże oraz teksty poświęcone zagranicy – zwiększenia ich liczby chce odpowiednio 73, 63 i 57% z Was. Postaramy się uwzględnić wszystkie te życzenia w nowej formule pisma, licząc jednocześnie na Waszą pomoc, zwłaszcza jeśli chodzi o opisy konkretnych miejsc i ludzi. Bardzo Wam dziękujemy za wszelkie podsuwane nam pomysły na kolejne artykuły. Mamy nadzieje, że część z nich uda nam się zrealizować już wkrótce. Co do Waszego udziału w naszych działaniach, najczęściej wskazywaliście podpisywanie petycji i kupowanie dystrybuowanych przez nas książek (można to robić za pośrednictwem strony www.sklepik.obywatel.iq.pl). Sporo osób słucha naszej audycji radiowej – przypominamy, że jest ona nadawana także przez Internet (szczegóły na www.czymaszswiadomosc.oai.pl). Niektórzy z Was przesyłają znajomym odnośniki do tekstów z naszej strony WWW oraz bloga – zachęcamy do naśladownictwa. Bardzo ciepło przyjmujecie szatę graficzną „Obywatela”, choć nie obyło się bez elementów krytyki. Przyjmujemy ją z pokorą i obiecujemy, że od kolejnego numeru postaramy się „Obywatela” uatrakcyjnić graficznie, przy zachowaniu dużej części dotychczasowych rozwiązań. Chwalicie także nasze okładki (68% uważa, że są w większości „bardzo dobre” lub „dobre”), zwłaszcza z ostatnich numerów; najbardziej komplementowana była ta z numeru 42. Aż 78% z Was podoba się idea dołączania do „Obywatela” płyt z filmami o tematyce społecznej, choć zdarzały się głosy krytyczne pod adresem poszczególnych tytułów. Wyłącznie pozytywne recenzje zebrał film „Brand New World”. Brak wśród Was zgody co do tego, czy „Obywatel” powinien zwiększać objętość, zwłaszcza jeśli miałoby się to wiązać ze zwiększeniem jego ceny. Wasze głosy ostatecznie przekonały nas do przyjęcia rozwiązania kompromisowego – szczegóły znajdziecie w opisie planowanej reformy gazety. Pytaliśmy Was także o to, jak korzystacie z naszej strony WWW. Większość z Was nie traktuje jej jako codziennego źródła informacji na aktualne tematy, za to chętnie widzielibyście tam więcej ciekawych komentarzy oraz „ogłoszeń obywatelskich”. Wyciągnęliśmy z tego wnioski na przyszłość, a ich efekty powinny być widoczne na początku roku 2009.
***
W przesłanych ankietach znalazło się bardzo wiele uwag, próśb i propozycji, ale także krytycznych komentarzy. Są one jednak na tyle zróżnicowane, że nie sposób ich tutaj wszystkich omówić – wszystkie jednak wzięliśmy sobie do serca. Nie jest także możliwe, by zadośćuczynić wszystkim zgłaszanym oczekiwaniom, gdyż nierzadko przeczą one sobie nawzajem. Ale na pewno stopniowo będziemy się starali wcielać w życie część z nich. Mamy nadzieję, że pomimo nieuniknionej ewolucji „Obywatela”, każdy z Was nadal będzie znajdować w nim na tyle dużo dla siebie, by nam nadal towarzyszyć jako czytelnik, a być może także jako współtwórca gazety. Redakcja „Obywatela”
Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać... r r r r
globalizacja alternatywna ekonomia niepoprawna politycznie publicystyka ekologia i tradycja
Zapraszamy do sklepu wysyłkowego „Obywatela”. Książki z naszej biblioteki analizują i przestawiają najważniejsze problemy współczesnego świata i Polski, w sposób daleki od utartych schematów. O stale rosnącej, a wciąż niewidocznej władzy międzynarodowych firm nie przeczytasz w masowych gazetach, które także należą do wielkiego kapitału. U nas znajdziesz wydawnictwa publikujące głos najbardziej przenikliwych krytyków globalizacji. Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego państwa tracą suwerenność, duszą się w pętli długów, a ich obywatele mają poczucie, że jest coraz gorzej, mimo, że media huczą, że jest coraz lepiej – sięgnij po „ABC Globalizacji”, „Korporację”, „Tescopol”, „Świat po kapitalizmie” i „Odpowiedź zwolennikom GATT”. Jeśli interesują Cię problemy współczesnej Polski, niezależna publicystyka, myśl wolna i niepoprawna politycznie – „Poza Układem”, „Gazeta Wyborcza – początki i okolice”, „Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie”, są właśnie dla Ciebie. Wszystkim, którzy zwracają uwagę na to, co jedzą i wspominają, że kiedyś chleb smakował inaczej, polecamy książki o ruchu Slow Food, „Powrót gospodarki żywnościowej do korzeni” oraz bestseller „Nasiona kłamstwa” – jedyną książkę w Polsce o żywności modyfikowanej genetycznie, obnażającą manipulacje i kłamstwa korporacji prowadzących na nas niebezpieczne eksperymenty, w dodatku za nasze pieniądze.
W naszej bibliotece znajdziesz jedyny w swoim rodzaju zbiór lektur obowiązkowych dla każdego Obywatela. Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokładnym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości). Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż byłoby to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł. Książki mozna zamawiać przez Internet, listownie lub telefonicznie: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl Pieniądze prosimy wpłacać na konto: Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001
Na następnych stronach prezentujemy wybrane pozycje z naszej oferty. Jeśli chcesz otrzymać kompletny, bezpłatny katalog pocztą – zadzwoń do nas: /042/630 17 49 Zapraszamy na stronę internetową sklepu:
www.obywatel.org.pl/sklep
K1
David C. Korten Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji
K5
Joanna i Andrzej Gwiazda Poza układem Obywatel; 2008, 238 stron
cena 29 zł
Biblioteka Obywatela 2002, 300 stron
cena 25 zł Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jednym z najtęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.
K2
Debi Barker, Jerry Mander ABC globalizacji Biblioteka Obywatela 2003, 104 strony
cena 15 zł Elementarz opracowany przez Międzynarodowe Forum ds. Globalizacji. Książka przygotowana pod kierunkiem międzynarodowego zespołu eksperckiego krytycznie nastawionego do skutków procesów globalizacyjnych. W syntetycznej formie ujmuje największe zagrożenia związane z globalizacją: niszczenie rynków lokalnych, dewastację środowiska naturalnego, patologie społeczne itp. Obnaża jej prawdziwe oblicze i motor napędowy: Światową Organizację Handlu, jej reguły, presję i cele. Znakomita krytyka następstw globalizacji i obalenie mitów o jej pozytywnych skutkach.
K3
praca zbiorowa, Czy globalizacja pomaga biednym? Biblioteka Obywatela 2003, 130 stron
Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i Andrzeja Gwiazdów, współzałożycieli i działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce! Zobacz stronę www ksiązki: www.gwiazda.oai.pl
KO1
Federacja Anarchistyczna sekcja Poznań 2002, 100 stron
K4
Dave Foreman, Wyznania wojownika Ziemi Biblioteka Obywatela 2004, 282 strony
cena 28 zł Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachunku. Wskazuje blaski i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.
cena 13 zł
Ciekawa analiza, autorstwa socjologa i działacza ruchów społecznych, poświęcona wpływom globalizacji na lokalne społeczności. Autor opisuje, jak globalizacja wpływa na życie codzienne, przywołuje kilkadziesiąt przykładów konfliktów między mieszkańcami a wielkim biznesem, głównie z terenu Wielkopolski.
KO2
cena 17 zł Kolejna pozycja ekspertów z Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji obnaża propagandowy slogan, że na globalizacji wszyscy zyskują. Pokazuje, że wiele krajów, regionów, sektorów gospodarki i grup społecznych jest spychanych w nędzę, wyzysk i upodlenie w imię zysku wielkich ponadnarodowych koncernów. Wśród autorów zamieszczonych w tym zbiorze tekstów znajdziemy takie sławy ruchu antyglobalistycznego, jak Vandana Shiva, Martin Khor i Walden Bello. Oprócz obnażenia globalistycznych mitów, książka zawiera także zbiór cytatów obrazujących ciemne strony neoliberalnej gospodarki oraz kalendarium oporu wobec urynkowienia całego świata.
Jarosław Urbański, Globalizacja a konflikty lokalne
José Bové, Francois Dufour, Świat nie jest towarem Wydawnictwo Andromeda 2002, 296 stron,
cena 27 zł Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolników-antyglobalistów, z których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.
KO6
Chris Maser Nowa wizja lasu Pracownia na rzecz Wszystkich Istot 2003, 284 strony,
cena 25 zł
Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, ukazuje związki między gospodarowaniem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospodarki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologiczne, które pozwoli zachować cenne obszary leśne i ochronić bioróżnorodność. Książka napisana przystępnym językiem, zawiera wiele przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotografii ilustrujących
opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między człowiekiem a przyrodą.
KO10 Colin Barclay-Smith Dlaczego wciąż brak nam pieniędzy? Fundacja w Służbie Życia, 90 stron
cena 7,5 zł Australijski dziennikarz i ekonomista przedstawia wyniki 25-letnich prac Instytutu Badań Monetarnych. Tłumaczy z wielką jasnością, jak działa kapitalistyczny system finansowy, jak powstaje publiczny dług narodowy i dlaczego wciąż nieustannie rośnie. Zwraca uwagę na fakt tworzenia przez banki prawie wszystkich pieniędzy krążących w społecznym obiegu i pokazuje w jaki sposób banki tworzą kredyt finansowy drogo sprzedawany społeczeństwu. Ukazuje w jaki sposób można drastycznie zmniejszyć podatki, inflację i deficyt budżetowy poprzez odebranie bankom monopolu na tworzenie pieniędzy. Dowodzi, że mamy szansę wyjść z pętli rosnącego zadłużenia, jeśli odzyskamy nasze suwerenne prawo do tworzenia pieniądza w sposób nie-zadłużony.
KO11 James Goldsmith Odpowiedź zwolennikom GATT i Globalnego Wolnego Handlu Wydawnictwo Nortom 1997, 102 strony
cena 10 zł Jedna z prekursorskich analiz globalizacji i jej skutków. Autor, milioner, który porzucił udział w wielkim biznesie, autor słynnej książki „Pułapka”, sponsor znanego miesięcznika „The Ecologist”, krytykuje tzw. wolny rynek, ekspansję wielkich koncernów, rozwarstwienie społeczne i niszczenie środowiska. Ta książka jest kontynuacją „Pułapki”, autor odpiera w niej zarzuty krytyków i jeszcze dobitniej ukazuje fałszywość ideologii neoliberalnej.
KO14 Theodore Kaczynski (Unabomber) Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownika Wydawnictwo „Inny Świat” 2003, 170 stron
cena 19 zł Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za zamachy bombowe. Radykalna krytyka cywilizacji technologicznej, ukazanie jej słabości i błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi. Żadnych banałów, sloganów i recept znanych z nudnych książek przedstawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a nawet przeciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tekstów końca XX w.
KO18 Muzyczne dzikie życie PNRWI 2004, 128 stron
cena 15 zł
Zbiór rozmów z zespołami muzycznymi, poświęconych problemom ekologicznym i ochronie przyrody. Wywiady te ukazały się w latach 1998-2003 na łamach ekologicznego miesięcznika „Dzikie Życie”. Wśród rozmówców wykonawcy rockowi, punkowi, folkowi, z nurtu poezji śpiewanej, spod znaku dub itp.: Hey, Dezerter, Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Jacek Kleyff, Orkiestra św. Mikołaja, Włochaty, Karpaty Magiczne, Wszystkie Wschody Słońca, Czeremszyna, Janusz Reichel, Matragona, Stiff Stuff. Rozmowy przeplatane są opisem najważniejszych problemów ekologicznych Polski, całość jest bogato ilustrowana. v
KO20 Andrzej Zybała Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie Wydawnictwo Dolnośląskie 2004, 267 stron
cena 28 zł Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospodarka okazała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczną kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich krajach, jak Polska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ globalizacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w pogoni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.
KO22 Tomasz Borucki Prawda w sporze o Tatry. W 50. rocznicę otoczenia Tatr Polskich ochroną przez powołanie Tatrzańskiego Parku Narodowego PNRWI 2004, 156 stron
cena 12 zł Książka jest bardzo dobrym merytorycznie i odważnym obywatelskim głosem przeciwko niszczeniu tatrzańskiej przyrody – jednego z najcenniejszych miejsc w Polsce. Ukazuje ochronę tatrzańskiej przyrody w perspektywie historycznej, a także stale nasilający się proces niszczenia tego skarbu, w imię pazerności, prywaty i zwykłej głupoty. Szczególne miejsce poświęcono wydarzeniom ostatnich lat, kiedy to presja zakopiańskich władz samorządowych i prywatnego biznesu narciarskiego coraz bardziej daje się we znaki halom i turniom, kozicom i świstakom. Autor rozprawia się z fałszywymi argumentami i propagandą zwolenników zamiany Tatr w lunapark. Cały dochód ze sprzedaży tej książki jest przeznaczony na prowadzoną od dawna przez jej wydawcę kampanię w obronie tatrzańskiej przyrody.
KO23 Hakim Bey Millennium Wydawnictwo Inny Świat, 2005, 96 stron
cena 13 zł Polski przekład pracy jednego z ciekawszych myślicieli współczesnego radykalnego undergroundu. Postmodernistyczny anarchizm, który odcina się od politycznej poprawności i lewackiej paplaniny, a sojuszników do walki z Globalnym Kapitałem upatruje w adeptach dziedzictwa religijnego (nieortodoksyjny Islam) i tożsamości etnicznej ludów całego świata. Książka nieszablonowa, odważna, pobudzająca do refleksji i burząca wiele dogmatów i stereotypów. Nietzsche, Allach i plebejska rewolta kontra Che Guevara, Mamona i korporacyjny kapitalizm. Przeczytaj koniecznie – rozruszaj umysł!
Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjologów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jednak łatwych i przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.
KO27 Waldemar Bożeński Pęknięty witraż. Człowiek w pułapce globalizmu Andromeda 2000, 280 stron,
KO24 Ryszard Dąbrowski Likwidator i Zielona Gwardia Zin Zin Presss, Poznań 2005, 80 stron A-4
cena 15 zł Komiks autora znanego Czytelnikom „Obywatela” z serii przygód Redaktora Szwędaka. To już czwarty zeszyt o perypetiach Likwidatora – radykalnego bojownika przeciwko wynaturzonej cywilizacji przemysłowej i konsumpcyjnej. Krew leje się hektolitrami, trupów jest co niemiara, a wszystko to w obronie Ziemi przed jej niszczycielami. Wartka akcja, świetne rysunki i głębokie przesłanie, które bije na głowę większość komiksów. Oczywiście należy czytać i oglądać całość z przymrużeniem oka oraz chronić przed dziećmi. Patronat medialny: „Magazyn Obywatel”.
KO25 Margrit Kennedy Pieniądz wolny od inflacji i odsetek. Jak stworzyć środek wymiany służący nam wszystkim i chroniący Ziemię? Zielone Brygady, Kraków 2004, 142 strony
cena 13 zł Książka poświęcona patologiom współczesnego systemu finansowego oraz alternatywom wobec niego. Pokazuje niebezpieczeństwa finansowego monopolu państwa oraz scentralizowanego kapitalizmu. Propaguje nowatorskie podejście do pieniądza, jego kreacji i roli w gospodarce. Wskazuje na możliwości eliminacji wielu patologii społecznych poprzez reformy systemu ekonomicznego, m.in. wprowadzenie lokalnych walut. Napisana bardzo przystępnie, jasno i precyzyjnie. Ukazuje, że oprócz „wolnego rynku” i państwowego interwencjonizmu istnieją inne, bardziej przyjazne ludziom i ekosystemowi modele ładu społeczno-gospodarczego.
KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie Wydawnictwo Rectus 2005, 176 stron
cena 25 zł, u nas najtaniej!
twarda okładka, cena 18 zł
Obszerny esej filozoficzny poświęcony kondycji współczesnego człowieka i społeczeństwa. Autor z perspektywy humanistycznej krytykuje wiele aspektów ideologicznych oraz konkretnych zjawisk „Nowego Wspaniałego Świata”. Sednem wywodu jest obrona zwykłych ludzi i wartościowych elementów egzystencji przed totalitaryzmami, w tym przed najnowszym - rynkową cywilizacją globalną. Książka ładnie wydana, w sam raz na mądry prezent.
KO28 Helena Norberg-Hodge, StevenGorelick Powrót gospodarki żywnościowej do Korzeni Zielone Brygady; 2007, 134Z strony
cena 15 zł Znakomita książka krytykująca proces globalizacji na przykładzie przemysłu rolno-spożywczego oraz wskazująca alternatywy wobec patologii związanych z “nowoczesnym rolnictwem”. Autorzy wskazują, jak wiele problemów społecznych i ekologicznych wiąże się z globalizacją rolnictwa, przetwórstwa i handlu żywnością. Z książki dowiesz się, ile naprawdę kosztuje “tania żywność”, dlaczego “ekologiczna żywność” często jest antyekologiczna, ile nieszczęść niesie ze sobą przemysłowe rolnictwo, jak wiele płacisz za niszczenie własnego zdrowia kupując importowane produkty rolne itp. Poznasz także alternatywy wobec takich problemów. Książka konkretna, dobrze udokumentowana, daleko wykracza poza problem rolnictwa i produkcji żywności. Udowadnia to,że alternatywą dla globalizacji nie jest “alterglobalizacja”, lecz lokalność produkcji, samowystarczalność, samorządność, kontrola społeczeństwa nad własnymi zasobami i systemem gospodarczym. Patronat medialny: “Magazyn Obywatel”.
KO29 Joel Bakan Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą Wydawnictwo Lepszy Świat 2006, 254 strony
cena 29 zł, u nas najtaniej! Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współczesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z niepozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udo-
wadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.
KO30 Piotr Kropotkin Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju Biblioteka Klasyków Anarchizmu 2006, 230 stron cena 20 zł
Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowolnej współpracy i jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była polemiką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncepcjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włączono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.
KO31 Stanisław Remuszko Gazeta Wyborcza – początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!) Warszawa 2006, 344 strony
cena 40 zł Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej„Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka objęta współczesną cenzurą - prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezentacja dokumentów – fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.
KO32 Carlo Petrini, Ben Watson Slow Food. Synonim dobrego smaku i naturalnej żywności Oficyna Wydawnicza ABA, 2006, 280 stron
cena 32 zł Pierwsza w Polsce książka prezentująca ogólnoświatowy ruch Slow Food. Działa on na rzecz zachowania tradycji kulinarnych i regionalnych potraw, krytykuje niszczenie różnorodności żywieniowej i ofensywę „śmieciarskiego żarcia” z barów fast food. Książka zawiera kilkadziesiąt tekstów na temat tego zjawiska: od problemu globalizacji i ujednolicenia produktów w sektorze produkcji żywności, przez opis regionalnych tradycji żywieniowych wielu miejsc świata i tego, co im zagraża, a kończąc na opisach wielu oryginalnych potraw. Obywatelskie działanie zaczyna się w Twojej kuchni - przeczytaj o tym!
KO33 Jeffrey M. Smith Nasiona kłamstwa Oficyna 3.49; 2007, 304 strony
cena 32 zł Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku polskim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związanych organizmami modyfikowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.
KO 34 Guy Debord Społeczeństwo spektaklu oraz Rozważania o społeczeństwie spektaklu PIW, 2006, 256 stron
cena 37 zł Kultowa i jedna z najważniejszych książek XX wieku. Całościowa krytyczna analiza współczesnej polityki, kultury i systemu kapitalistycznego w ich wszechogarniającej, totalnej postaci. „Społeczeństwo spektaklu” powstało w roku 1967 i stało się najpopularniejszą książką francuskiej młodzieżowej rewolty maja ’68. „Rozważania o społeczeństwie spektaklu” pochodzą z roku 1988 i są analizą zmian, jakie zaszły od wydania pierwszej książki. W polskim wydaniu oba teksty zebrano w jednym tomie i opatrzono wprowadzeniem przybliżającym postać autora. Debord, czołowy teoretyk Międzynarodówki Sytuacjonistycznej, stał się inspiracją dla najbardziej oryginalnych analityków kultury oraz wielu interesujących radykalnych myślicieli z lewej i prawej strony sceny politycznej. U nas taniej niż w księgarniach.
KO 35 Wojciech Giełżyński Inne światy, inne drogi Oficyna Wydawnicza Branta, BydgoszczWarszawa 2006, 384 strony
cena 34 zł Pasjonująca książka o różnorodności kulturowej świata, o wadach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.
KO 36 Andy Singer AUTOkarykatury Carbusters Press 2007, 108 stron
cena 9 zł
Zabawna karykatura społeczeństwa uzależnionego od samochodu. Komiks w ironiczny i prowokacyjny sposób pokazuje to, jak negatywną rolę odgrywa samochód w naszym życiu. Rysunki opatrzone cytatami oraz krótkimi esejami na temat rozwoju motoryzacji i lobby samochodowego. Znakomite, bardzo śmieszne rysunki obrazują problemy związane z nadmiernym rozwojem motoryzacji: niszczenie miast i przestrzeni publicznej, „zawłaszczanie” miejsca dotychczas przeznaczonego dla ludzi, niszczenie środowiska, alienację społeczną, marnotrawstwo ogromnych kwot z budżetu, uzależnienie od lobby naftowego itp. Świetna lektura zarówno dla wielbicieli komiksów, jak i zwolenników rozrywki o charakterze poznawczym ze szczyptą ironii. Masz szansę pośmiać się co niemiara i bardziej krytycznie spojrzeć na samochodowe szaleństwo.
KO 37 Carlo Petrini Slow Food. Prawo do smaku Twój Styl 2007, 367 stron
cena 27 zł Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych antyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez... kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodniczej krajów i regionów. Na naszych talerzach skupia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki refleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!
KO 39 Michael Albert Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”; 2007, 324 strony
cena 29 zł Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego o maksymalizację zysku i brutalną konkurencję. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.
KO 40 Andrew Simms Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco Wydawnictwo CKA; 2007, 314 stron
zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.
KO 41 Noam Chomsky Polityka, anarchizm, lingwistyka Oficyna „Bractwo Trojka”; 2007, 251 stron
cena 28 zł Wybór kilkunastu krótkich tekstów (wywiady, artykuły, wystąpienia konferencyjne) autorstwa słynnego amerykańskiego językoznawcy i radykalnego krytyka społecznego. Chomsky w niebanalny sposób odnosi się do aktualnych problemów, jak postępy globalizacji czy polityka zagraniczna USA, prowadzona pod hasłem tzw. wojny z terrorem. Prezentuje także własną, spójną wizję człowieka i społeczeństwa, opartą na krytyce neoliberalizmu oraz na ideale wolności i współpracy. Mocna i konkretna rzecz.
KO 42 Peter C. Dienel Grupy planowania w społeczeństwie obywatelskim PPH exall; 2008
cena 19 zł Choć nigdy w historii demokracja nie była tak rozpowszechniona, wszelkie badania wskazują, że coraz mniej osób odczuwa, iż ma jakikolwiek wpływ na procesy zachodzące w ich państwie. Nasza rola sprowadza się do wrzucania kartki do głosowania raz na jakiś czas. Jeśli obywatel chce zaproponować zmiany, natrafia na mur biurokratycznych procedur lub gęstą sieć niejasnych powiązań. Jak więc osiągnąć realny udział społeczeństwa w podejmowaniu kluczowych decyzji? To całkiem proste, przez... losowanie! Wyobraźmy sobie, że zawsze kiedy mamy do rozwiązania jakiś ważny problem, decyzję w jego sprawie powierzamy „obywatelskiej ławie przysięgłych”: kilkunastu osobom wylosowanym z puli wszystkich obywateli. Szaleństwo? A czy szaleństwem nie jest oddawanie swoich losów w ręce polityków? Utopia? Być może, ale taka, która nieźle funkcjonuje w niektórych miejscach globu i to nie tak odległych czy egzotycznych, jak by się mogło wydawać.
Zapraszamy do naszego sklepu internetowego. W ofercie książki, koszulki i archiwalne numery „Obywatela”
cena 30 zł Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze
www.obywatel.org.pl/sklep
114
PRENUMERATA
NOWEGO „OBYWATELA” W związku z przejściem na kwartalny cykl wydawniczy,
Istnieje możliwość zamówienia prenumeraty zagranicznej,
roczna prenumerata „Obywatela” obejmuje obecnie cztery
jednak w takim przypadku trzeba dodatkowo pokryć koszt
kolejne numery czasopisma. Można ją rozpocząć w dowol-
przesyłki (jest on zazwyczaj wyższy, niż koszt samej prenu-
nym momencie, od wybranego numeru (np. od nr 3/2009).
meraty).
Koszt prenumeraty rocznej nie zmienia się i wynosi 42 zł – teraz otrzymasz za tę kwotę tylko cztery numery, ale każdy grubszy o ponad połowę, więc liczba stron będzie podobna lub większa. Kupując kolejne numery w salonach prasowych, łączny koszt wyniesie 48 zł. Oprócz oczywistej oszczędności pieniędzy, prenumerata oszczędza także czas, gdyż „Obywatel” dociera bezpośrednio do Waszych domów. A przede wszystkim – wspiera „Obywatela”, gdyż od ceny każdego egzemplarza sprzedanego przez pośredników (firmy kolporterskie, księgarnie itp.) zabierana jest nam bardzo wysoka marża. Warto także zwrócić uwagę na atrakcyjne bonusy, dostępne a także dodatki, które bardzo często trafiają do wysyłanych Państwu kopert (np. gratisowe egzemplarze innych czasopism, naklejki). Zamawiający prenumeratę otrzymują ponadto za darmo numer archiwalny, wybrany przez siebie spośród tych dostępnych w sprzedaży wysyłkowej. Przysługuje im również 10% zniżki na książki, które sprzedaje „Obywatel” w swoim sklepie wysyłkowym.
prosto do Twojej skrzynki
Wpłat na prenumeratę proszę dokonywać na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, Bank Spółdzielczy Rzemiosła,
UWAGA! Osoby, które zamówiły prenumeratę przed
ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź,
przekształceniem się „Obywatela” w kwartalnik, otrzymają
numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001
oczywiście 6 kolejnych numerów, licząc od numeru, który zamówili jako pierwszy – nie będą więc w żaden sposób
przy pomocy blankietu dostępnego na poczcie i w bankach (wpłaty na rachunki bankowe), podając czytelnie swój dokładny adres oraz wpisując na odwrocie cel wpłaty („prenumerata”) i zaznaczając, od którego numeru się ona rozpoczyna. Prenumeratę można zamówić także w naszym internetowym sklepie: http://sklepik.obywatel.iq.pl
stratne, wręcz przeciwnie, otrzymają bez dopłat kilka numerów o większej objętości. UWAGA! Jeśli zamówiłeś prenumeratę, numer archiwalny lub książki, a nie otrzymałeś zamówionych pozycji, skontaktuj się z nami e-mailowo (biuro@obywatel.org.pl), lub telefonicznie (/042/ 6301749).
b JAIRO
wyłącznie prenumeratorom: losowane co numer nagrody,
M IES IĘCZNIK POĹšWIĘC 10ON Y ĹťYC IU C H RZ E Ĺš C I J AĹƒ S KIE MU 08
1
MIESI}CZNIK PO¼WI}CONY ¿YCIU CHRZE¼CIJA”SKIEMU
METODY NATURALNE – TYLKO DLA OR’ÓW?
ISSN 0137–480X 381004 cena 14 Z’ (0% VAT)
ZE ul. Kościuszki 99, 60-920 Poznań 17 82, sprzedaz@wdrodze.pl, www.wdrodze.pl drodze�, którzy podadzą numer prenumeraty – 20%
11 08
Bogna BiaĂŻecka, Ksawery Knotz OFMCap, Robert Plich OP, MaĂŻgorzata WaĂŻejko CZÂ’OWIEK REALIZUJE SI} W CIELE niepublikowana rozmowa z WĂŻodzimierzem FijaĂŻkowskim
FANTASTYKA DOBRA I Z’A Verlyn Flieger, Aleksandra Kuěma, Szczepan Twardoch
MIESI}CZNIK PO¼WI}CONY ¿YCIU CHRZE¼CIJA”SKIEMU
DO CZEGO SÂ’UÂżY BISKUP?
bp. Edward Dajczak, ks. Andrzej DraguĂŻa, Sebastian Duda, Szymon HoĂŻownia, Joanna Petry Mroczkowska, ks. Richard Neuhaus, ElÄ?bieta Wiater, MichaĂŻ ZioĂŻo OCSO SAMBA DUCHA ÂĽWI}TEGO Antonello Cadeddu, Janusz Chwast OP, Enrique Porcu
ZE ul. Kościuszki 99, 60-920 Poznań 17 82, sprzedaz@wdrodze.pl, www.wdrodze.pl drodze�, którzy podadzą numer prenumeraty – 20%
EUCHARYSTIA W ÂżYCIU KAPÂ’ANA Wilfrid Stinissen OCD
PORONIENIE – ZROZUMIEm RODZICÓW PO STRACIE
ODZE ul. Kościuszki 99, 60-920 Poznań 850 17 82, sprzedaz@wdrodze.pl, www.wdrodze.pl „W drodze�, którzy podadzą numer prenumeraty – 20%
PRENUMERATA KRAJOWA półroczna 66 zł (1 egz. 11 zł) roczna 120 zł (1 egz. 10 zł) Wpłaty na konto lub przekazem pocztowym PKO BP SA II O. Poznań 08 1020 4027 0000 1902 0373 2211
prof. Bogdan Chazan, Emilia, Katarzyna Kolska, Marcin Mogielski OP, Monika NagĂłrko, Edyta Wyka TEOLOGIA TO SPORT EKSTREMALNY rozmowa z ks. Grzegorzem Strzelczykiem DZIEJE ABRAHAMA WYRWIKUFLA Jan Grzegorczyk ZERWANIE ZAKAZANEGO OWOCU Jacek Salij OP
Wszelkie informacje o prenumeracie: Bogumiła Wójcik tel. 061 850 47 11 prenumerata@wdrodze.pl Zamówienia przyjmuje dział sprzedaşy: tel. 061 852 39 62, 061 850 47 11 faks 061 850 17 82 sprzedaz@wdrodze.pl
1