OBYWATEL nr 1(45)/2009

Page 1

/

1

(45)

2009

dla dobra wspólnego

W numerze m.in. Edward Abramowski Ryszard Bugaj Piotr Czerski Andrzej Gwiazda Piotr Ikonowicz Grzegorz Kołodko Bernard Margueritte Cezary Michalski Włodzimierz Pańków Zbigniew Romaszewski Paweł Soroka Jacek Tittenbrun


.lampa

.

nr 12 (57) grudzie% 2008

nr 1-2 (58-59) stycze%-luty 2009

cena 13 z& (0% VAT)

cena 9 z&

www.lampa.art.pl

( 0% VAT)

ISSN 1732-4661 nr indeks 38531X

ISSN 1732-4661 nr indeks 38531X

www.lampa.art.pl

Miros&aw Nahacz

happysad

/D BURAK W Wojciech Brzoskanajlepiej zabezpiecza

prenumerata

LAMPY w 2009 roku

planujemy wydanie 12 numerów w 10 zeszytach numery 1-2 i 7-8 podwójne

numer 1-2 (58-59) stycze!-luty 2009

Marek 10 zeszytów - 90 z! kod PR 2009 9 zeszytów - 80Sieprawski z! kod PR 2009-2

wp!a" pieni#dze na konto Lampa i Iskra Bo!a 50 1020 5558 1111 1253 0110 0009 w tytule przelewu podaj#c kod nie zapomn$ poda" adresu, na który prenumerata ma by" wysy!ana

!

Daniel Od'a . lampa

wysy!ka Poczt" Polsk" jako list ekonomiczny

. lampa

numer 12 (57) grudzie! 2008

PRENUMERATA 1) od numeru 1-2 2) od numeru 3

Rafa& Kosik

0RENUMERATORZY OTRZYMUJä PIERWSZE EGZEMPLARZE WPROST SPOD MASZYN DRUKARSKICH www.lampa.art.pl

Marta Syrwid

Piotr Macierzy%ski

Artur Klinau

Magda Kozak

Zachar Prilepin

Robert Ku(mirowski masywny kolekcjoner genialny fa&szerz

Juliusz Strachota

Za Siódm$ Gór$ www.lampa.art.pl/sklep

.lampa

lampa

cena 9 z&

www.lampa.art.pl

nr 3 (60) marzec 2009 (0% VAT) ISSN 1732-4661 nr indeks 38531X

CO MIESI!C - literatura - sztuka - muzyka

Przepraszam

. lampa

numer 3 (60) marzec 2009

Kumka Olik

najsmutniejszy kraj na (wiecie

Jacek Komuda

Nowa powie() odcinkowa

OBL*+ONA FABRYKA

Agnieszka Drotkiewicz smutek robienia w literach

w empikach i dobrych ksi"garniach tak#e ksi$#ki www.lampa.art.pl/sklep


EDY TO RIAL

Bez cudów nad Wisłą Kolor, który przychodzi mi na myśl, gdy wspominam ostatnie dwadzieścia lat, to szary. A Polska, gdy próbuję ją jakoś określić, jest nijaka. Gdy siadano do „okrągłego stołu” i przeprowadzano wybory z udziałem opozycji antykomunistycznej, byłem zaledwie 13-latkiem. Redaktorzy „Obywatela” są w takim mniej więcej wieku. To za mało, aby u progu „transformacji ustrojowej” interesować się czymś więcej niż futbol i dziewczyny, za mało na oczekiwania, wizje i plany na przyszłość. Nie mam więc żalu, że „nie tak miało być”, że „nie o taką Polskę walczyliśmy”. Żeby dostrzegać głównie szarość i nijakość, wystarczy mi to, co kilka lat po 1989 r. zacząłem świadomie przeżywać jako osoba dorosła. Nie było tu żadnych fajerwerków, żadnych cudów. A niewątpliwe plusy były nazbyt skromne, aby przesłonić minusy. Za PRL-em nigdy nie tęskniłem, choć z perspektywy pamięci dzieciństwa okres schyłkowej komuny mógł się jawić jako raj utracony. Nie było w nim oddziałów ZOMO i ludzi katowanych na komendach, nie było absurdów gospodarki i polityki. Były natomiast niemal sielankowe realia, w których niemal wszyscy mieli pracę, na ogół niezbyt stresującą i w pobliżu domu, wszyscy żyli raczej skromnie, lecz niebiednie, a przede wszystkim znacznie więcej niż dziś było życzliwości i niespiesznego bytowania. Ale odkąd przestałem być dzieckiem, mam świadomość, że nie ma chleba bez wolności (bezwartościowy jest ustrój, który zapewnia „pełną michę”, ale za cenę braku swobód obywatelskich), a i z samym chlebem było za komuny gorzej niż choćby w takim kraju zacofanego kapitalizmu, jak Grecja. Sęk w tym, że III RP nie dała swoim obywatelom wystarczająco dużo ani chleba, ani wolności. Daleki jestem od wiary w nie tyle populistyczne, co po prostu kretyńskie slogany, jakoby

niemal cała Polska nie dojadała i musiała oszczędzać na proszku do prania. Trudno jednak uznać, że dzisiejsza rzeczywistość ma cokolwiek wspólnego z egalitaryzmem i „równaniem w górę”, jakie znamy choćby z Niemiec czy krajów skandynawskich. Nie chodzi o tamtejszy poziom dobrobytu, siłą rzeczy nieosiągalny po niemal półwieczu PRL-owskiej „zamrażarki”, lecz o tamtejsze mechanizmy, idee i wolę polityczną, które tym bardziej powinny mieć zastosowanie w kraju uboższym i w wielu dziedzinach niedorozwiniętym. A wolność? Jest wolność słowa, tyle że w przypadku poglądów „źle widzianych” ograniczona do niszowych gazetek i internetowego śmietnika. Jest wolność zrzeszania się i swoboda wyboru pracy – ale nie w miastach i gminach dwudziestoprocentowego bezrobocia i nie dla ludzi, którzy chcą w tamtejszych firmach zakładać związki zawodowe. Jest wolność podróżowania, ale dla zbyt wielu Polaków sprowadza się ona do zagranicznej poniewierki za pracą jakąkolwiek i rzadko kiedy zgodną z kwalifikacjami. Nawet gdyby uznać, że przesłanie „Solidarności” z lat 1980-81 było już u korzeni utopijne, to realia lat 1989-2009 odległe są od tamtych ideałów nie o centymetr, lecz o lata świetlne. Jednym najbardziej doskwierają wciąż duże obszary biedy w Polsce. Innym – narastające chamstwo i brutalność w relacjach międzyludzkich. Jeszcze komuś – szmira i tandeta kultury popularnej. Mnie natomiast szczególnie boli brak w głównym nurcie debaty publicznej rzetelnego zmierzenia się z tymi wszystkimi bolączkami. Bo wielkie media albo klepią mantrę o tym, jak znakomicie jest w Polsce, albo – gdy łaskawie dostrzegą patologie lub, dla odmiany, wartościowe postawy społeczne – czynią to w sposób przeraźliwie sztampowy.

Opis rzeczywistości, który wyłania się z dużych gazet, stacji radiowych i telewizyjnych, to zazwyczaj echo zadowolenia sytej „warszawki” z własnej pozycji oraz autentycznego przekonania, że cały kraj żyje w podobnych warunkach. Gdy czasami ktoś z tego towarzystwa łaskawie opisze „Polskę B”, to sentymentalnie, schematycznie, powierzchownie i koniecznie tak, aby analiza jednostkowego przypadku nie posłużyła do wniosków systemowych. Współczesnych „strasznych mieszczan” zatrudnionych w telewizji lub „tygodniku opinii” zaciekawiają i wzruszają realia śląskich familoków, bieszczadzkich wsi czy popegeerowskich wiosek – tyle tylko, że tak, jak wzrusza ich ckliwa telenowela i tak, jak zaciekawiają egzotyczne zwierzęta w ZOO. Zaledwie 6 lat po odzyskaniu niepodległości Stefan Żeromski, pisarz powszechnie znany i szanowany, opublikował „Przedwiośnie”. Książka ta była, co jako pierwszy dostrzegł komunista Julian Brun, „wołaniem o trzeci cud”. Po odrodzeniu Polski i odparciu najazdu bolszewickiego, Żeromski marzył o jeszcze jednym cudzie, o dokonaniu ogromnego dzieła przebudowy kraju w duchu sprawiedliwości społecznej. Po roku 1989 nie mieliśmy natomiast żadnego cudu, nawet jednego Łamy niniejszego numeru „Obywatela” oddajemy w znacznej mierze tym, którzy takiego cudu oczekiwali i o niego wołali – każdy na swój sposób i z odmiennych pozycji, ale nierzadko podobnie definiując problemy. To, że większość z nich wołała w coraz bardziej niszowych środowiskach i że żadna postać na miarę Żeromskiego nie wsparła ich w tym wołaniu, mówi o dzisiejszej Polsce wiele – i zarazem nic dobrego.

Remigiusz Okraska redaktor naczelny

3


4

w numerze

8

22

Kontrakt, i to niepisany, został zawarty po „okrągłym stole”, po wyborach parlamentarnych. Wtedy, gdy interesy dwóch elit, liberalnej elity dawnej opozycji antykomunistycznej i liberalnej części elity komunistycznej, doprowadziły do przyjęcia „planu Balcerowicza”.

Bugaj, Ikonowicz, Michalski: Od „okrągłego stołu” do kryzysu finansowego – debata „Obywatela” Była alternatywa – rozmowa z prof. Grzegorzem W. Kołodko

Niestety, oparto politykę gospodarczą na błędnej doktrynie ekonomicznej, na neoliberalizmie. Nadrzędne cele przyświecające tej polityce nie zawsze były tożsame z interesami polskiego społeczeństwa i gospodarki narodowej.

Od „okrągłego stołu” do kryzysu finansowego – bilans transformacji ustrojowej (ankieta „Obywatela”) 30

Celem był nowy system – neoliberalizm – Joanna Gwiazda, Andrzej Gwiazda

8 47

Pole manewru było większe

– Andrzej Smosarski

Polska miała szansę przyjąć model rozwoju wzorowany na socjaldemokratycznym zachodnioeuropejskim, wnosząc do niego wypracowane przez część „Solidarności” rozwiązania samorządowe.

28

Zniszczenie pierwszej „Solidarności” leżało też w interesie liderów nowego systemu, zwanego neoliberalizmem, czyli USA i Wielkiej Brytanii. „Solidarność”, popularna w społeczeństwach na całym świecie, była niebezpiecznym przykładem dla związków zawodowych, z którymi rozprawiali się Margaret Thatcher i Ronald Reagan.

35

Historia podwójnej zdrady – Bernard Margueritte

Dramat polega na tym, że i ta socjaldemokratyczna ugoda – aczkolwiek daleka od Ideałów Sierpnia – trwała tylko 6 miesięcy. Już w 1990 r., wraz z polityką „wielkiego szoku” autorstwa Balcerowicza, zapomniano o nastawieniu socjaldemokratycznym i zaczęła się budowa ustroju neoliberalnego.

40

Wyzysk zamiast solidarności – Włodzimierz Pańków

Dlaczego kraje o porównywalnym poziomie rozwoju jak Polska, czyli np. Węgry lub Czechy, nie przeżyły podobnych katastrof i nie podległy aż tak głębokim procesom degradacji pracy i szerokich rzesz pracowników?

43

Blaski i cienie polskiej transformacji – Zbigniew Romaszewski

W przypadku transformacji media zawiodły, stając się w ogromnej mierze tubą propagandową koncepcji neoliberalnych, cenzurując jednocześnie bardzo szczegółowo wszelkie informacje mogące podważyć nieomylność arcykapłanów reformy, bądź wskazać jej negatywne skutki dla życia społecznego.

51

Wbrew anglosaskiej dialektyce – Jacek Tittenbrun

Sprzedaż polskich zakładów kapitałowi zagranicznemu, do jakiej na coraz większą skalę zaczęło dochodzić od lat 90., stanowiła jedynie rozszerzenie pola już posiadanych przezeń środków produkcji. Chodzi tu o światowy kapitał pożyczkowy, zadłużenie wobec którego sięgnęło przy końcu 1989 r. 40,8 mld dolarów.

56

Bez wizji nowego ładu – Jerzy Wawrowski

Nie rezygnując ze wzorów zachodnich, należało przede wszystkim szukać rozwiązań, które byłyby naszą odpowiedzią na własne problemy. Jeśli mamy ambicje zniwelowania dystansu cywilizacyjnego w stosunku do krajów wysokorozwiniętych, ciąży na nas obowiązek poszukiwania rozwiązań skuteczniejszych niż stosowane w tych krajach.


SPIS TRE ŚCI

5

61

Jakie są tego przyczyny tej ekspansji „domocentryzmu”, egocentryzmu i egoizmu? Komunizm pogłębił to, co było wielką słabością Polaków: wzajemną nieufność. W okresie transformacji ustrojowej nałożył się na to wzrost dysproporcji społecznych. Dzisiaj są one olbrzymie, nie notowane wcześniej w Polsce na taką skalę.

78 Zamiast uwzględnienia aspiracji środowisk pracowniczych, w pierwszej kolejności dążono do uwłaszczenia elit. Wybrano model prywatyzacji kapitałowej,

Dwie nowe Polski – rozmowa z prof. Marianem Markiem Drozdowskim

67

Dwie reformy, dwie moralności – Jan Stępień

61

W przypadku Balcerowicza było dokładnie odwrotnie: zwykli pracownicy najemni mieli zbiednieć, natomiast już dość zasobna postkomunistyczna elita miała stać się przyszłą klasą bogatych kapitalistów.

72

RP: to nie jest kraj dla starych ludzi? – Rafał Bakalarczyk

Nawet w obliczu utraty własnego gospodarstwa, włodarze gminy nie zapomnieli o pierwotnym celu społecznym. W umowie o dzierżawie popegeerowskich nieruchomości zawarto klauzulę, że przejmuje się je wraz z załogą. Miało to być gwarantem utrzymania miejsc pracy dla dotychczasowych pracowników oraz pozwalało uniknąć nagłych, lawinowych zwolnień.

Wraz z otwarciem na międzynarodową konkurencję, Polska musiała wejść w fazę postindustrializmu, faworyzującą osoby młodsze, które zdobyły wykształcenie w latach późniejszych. Przez cały okres transformacji nie zrealizowano żadnej spójnej polityki aktywizacji osób w wieku emerytalnym i przedemerytalnym.

78

Historia, jakich niewiele – Konrad Malec, Agnieszka Sowała

84

Niecałkiem zmarnowany potencjał – rozmowa z Andrzejem Wieczorkiem

Pod koniec PRL wyczuwali w zakładzie większą wolność niż w ’81 r. Listy płac wywieszano, nagrody wywieszano, wszystko było odtajnione, wszystkie decyzje uzgadniano z pracownikami. Później jednak Leszek Balcerowicz to osłabił, był samorządności przeciwny ze względów ideologicznych.

88

którego konsekwentna realizacja po kilkunastu latach doprowadziła do powstania w Polsce warstwy oligarchicznej oraz do sprzedaży najlepszych przedsiębiorstw kapitałowi zagranicznemu.

Niewykorzystana szansa – samorządność pracowników w Polsce u schyłku realnego socjalizmu – Paweł Soroka

92

Nie rządem Polska stoi? – raport o demokracji lokalnej – Bartłomiej Grubich

88

Obywatelską aktywność, zwłaszcza bezinteresowną, paraliżują masowe media, za pośrednictwem których dziennikarze i eksperci wyręczają obywateli i stwarzają pozory społecznej kontroli i uczestnictwa. Swoje robi również nuworyszowska kultura młodego kapitalizmu z jednej i roszczeniowe, post-socjalistyczne postawy – z drugiej strony. Wreszcie, aktywność społeczna wymaga posiadania czasu wolnego i swoistej nadwyżki kapitałów.

98

Oparcie bezpieczeństwa państwa na tak kruchym podłożu motywacyjnym stawia pod znakiem zapytania stopień zaangażowania armii w sytuacjach kryzysowych. Niejednokrotnie można się było bowiem przekonać, że motywacja armii zaciężnej kończy się wraz z jej finansowaniem...

Armia zawodowa czy wojsko obywatelskie? – Rafał Jakubowski

101 Skąd się biorą dzieci? – Michał Sobczyk

98

Mówienie o konieczności „polityki prorodzinnej”, rozumianej jako bezpośrednie wsparcie państwa dla rodzin, odwraca uwagę od tego, że całość jego polityki – społecznej, gospodarczej, zatrudnienia, fiskalnej, oświatowej, zdrowotnej itp. – powinna być kształtowana tak, by uwzględniać dobro rodziny.


6

109 Matki – Polki – Obywatelki – Anna Janikowska

115 Sto lat za Rumunami? – Joanna Suciu Różnica między Polską a Rumunią jest taka, że w tym drugim kraju nie bije się tyle piany wokół etycznych aspektów planowania rodziny, lecz stawia na praktyczne rozwiązania zachęcające do posiadania dzieci.

118 Miłość w czasach alimentów – Paweł Załęski

120

TEORIA W PRAKTYCE:

109

Przez kuchnię do społeczeństwa – Grażyna Bober

W 1992 r. David Lee, kucharz, który wcześniej zajmował się przygotowywaniem posiłków dla bezdomnych, wpadł na prosty pomysł. Zamiast dokarmiać, lepiej nauczyć podopiecznych zawodu, dzięki któremu będą mogli zdobyć pracę, wyżywić siebie i rodziny.

Współczesna polska matka twórczo wykorzystuje doświadczenie macierzyństwa. Przekraczając mnożone przez kulturę, społeczeństwo i państwo bariery, przekracza narzuconą sobie rolę biernej, ofiarnej opiekunki. Świadoma własnych potrzeb, przepełniona siłą sprawczą, zarazem radosna i gniewna, odwraca się od tego, co „wypada” i nie wierzy, że „się nie da”.

118 Polityka alimentacyjna bazuje na neoliberalnej koncepcji jednostkowej odpowiedzialności. Jest to wielka społeczna „spychoterapia” – poprawianie samopoczucia za pomocą polowania na „nieodpowiedzialnych” rodziców. Solidarność społeczna wobec dzieci, bo nie mowa tu o rodzicach, mogłaby być realizowana przez skierowane do nich dodatki „wychowawcze” – jeżeli rzeczywiście „wszystkie dzieci są nasze”.

122 Tramwaj i Bramka – nowe opowiadania Piotra Czerskiego

125

Kwartalnik „Obywatel” nr 1 (45)/2009 okładka: bna Szymon Surmacz fotografia: bna Małgorzata Sadowska

RECENZJA: Puste miejsce – Bartosz Wieczorek

Populizm ma nieproporcjonalny do swej złej sławy pozytywny wpływ na tryb funkcjonowanie polityki przedstawicielskiej. Podejrzliwie przyglądając się skomplikowanym procedurom demokratycznym, podważa ciągle reguły gry, zmusza do zmian sposobu prowadzenia dyskusji, artykułuje spychane na margines kwestie społeczne.

128 Eko-mohery? – Rebecca Solnit Niechlujni, zarośnięci, bezdzietni pseudo-nomadowie, którzy mogli schrzanić właściwie wszystko, a nadal utrzymywali się na powierzchni – a gdy zaczynało być naprawdę źle, z opresji wyciągały ich długie ręce rodziców z klasy średniej – jawnie gardzili ciężkimi wyborami ekonomicznymi rodzin mających dzieci i obciążone hipoteki.

Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr Paweł Soroka, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski Redakcja: Rafał Górski, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny), Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz Stali współpracownicy: dr Karolina Bielenin, Piotr Bielski, Agata Brzyzka, Joanna Duda-Gwiazda, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Konrad Malec, Anna Mieszczanek, Leszek Nowakowski, Lech L. Przychodzki, Marcin Skoczek, Olaf Swolkień, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz

OBYWATEL TWORZONY JEST W 99% SPOŁECZNIE

– Po polsku nie rozumiesz? Bramka piszczy na dziecku, znaczy się: dziecko jest na stanie. Jak bramka piszczy, to znaczy, że na stanie coś jest, a ktoś to próbuje wynieść. Tacy jak ty. Wszystko próbujecie wynieść: misie, lalki, wczoraj jednej takiej paniusi cały zestaw klocków w torebce się zawieruszył. No, ale z tym dzieckiem to już przesadziłeś.


SPIS TRE ŚCI

134 139

Pomniejszyciele ojczyzny

158

Kolektyw: Zbigniew Bednarek, Wioleta Bernacka, Justyna Bibel, Karioka Blumenfeld, Katarzyna Dąbkowska, Magdalena Doliwa-Górska, Agnieszka Górczyńska, Piotr Jędrzejko, Maciej Kronenberg, Michał Stępień, Agnieszka Surmacz, Jarosław Szczepanowski, Piotr Świderek, Stanisław Świgoń, Michał Wenski, Michał Wołowski

NASZE TRADYCJE:

Zalążki nowego totalizmu

– Feliks Gross

NASZE TRADYCJE

Hasło takie nie powinno było zjawić się; etyka narodowa nie pozwala na dyskutowanie pewnych kwestii, bo ojczyzna ma swoje dogmaty nietykalne, jak każda religia. Ale stało się! – przypominamy tekst słynnego myśliciela, niepublikowany od roku 1938!

Gdyby chcieć krótko określić wizję Miłkowskiego, można użyć terminu, którym on sam się posługiwał – uspołeczniony indywidualizm. Można to nazwać również „państwem minimum – społeczeństwem maksimum”. W doktrynie agrarystycznej kluczowe było bowiem włączenie szerokich rzesz w procesy decyzyjne i oddolną kontrolę, ale także rozbudzenie odpowiedzialność ludzi za ich postawy.

Większość, masa – twierdzą – jest „konserwatywna”, przekupiona dobrobytem, otumaniona telewizją. Tylko mniejszość może gwałtem zmienić obecną strukturę społeczną. W rzeczywistości grupy te mają nastawienie wrogie wobec klasy robotniczej. Robotnik amerykański jakoś nie pasuje do ich własnego pragnienia i obrazu, czym robotnik być powinien. Robotnik żyje w dostatku – i to już jest zbrodnią.

146

Z POLSKI RODEM:

Autentyczna poezja nie potrzebuje karty tożsamości – Rafał Biernacki

20-letni Broniewski jest wśród uczestników, śpiewa „Na barykady” i „Czerwony Sztandar”. Sprecyzował już, po jakiej stronie chce się opowiedzieć na froncie polskich sporów. Będzie przez całe życie wierny tym młodzieńczym ideałom. I nigdy nie przestanie być gorącym patriotą, czynnie manifestującym przywiązanie do Ojczyzny.

152

Z POLSKI RODEM:

Biedaczyna z Osse – Rafał Łętocha

Omawiając siódme przykazanie, stwierdzał, że Bóg, który wszystko przewidział, zaopatrzył ziemię w wystarczającą ilość środków żywności dla ludzi każdej epoki. „Jeżeli komuś brak chleba – wołał z uniesieniem – to dlatego, że ktoś drugi ten chleb skradł. Skradł, gromadząc u siebie nadmiar! Biada tym złodziejom, co nie z głodu, a z chciwości okradają bliźnich! Nie znajdą miłosierdzia u Pana!”.

158

Z POLSKI RODEM:

Między liberalizmem a komunizmem – Remigiusz Okraska

168 Autorzy numeru

Adres redakcji: Obywatel, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel./faks: /042/ 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl W całej Polsce „Magazyn Obywatel” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay.

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z dwumiesięcznika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem.

© PIOTR ŚWIDEREK, WWW.BARDZOFAJNY.NET

Wybrane teksty „Magazynu Obywatel” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl).

nic śmiesznego...

AUTORZY TEKSTÓW, FOTOGRAFII ORAZ REDAKTORZY NIE POBIERAJĄ WYNAGRODZENIA ZA PRACĘ PRZY GAZECIE

NASZE TRADYCJE:

– Edward Abramowski

Z POLSKI RODEM

134

7


8

Bugaj, Ikonowicz, Michalski:

Od „okrągłego stołu” do kryzysu finansowego Poniższy tekst jest skróconym i autoryzowanym przez uczestników zapisem panelu pod hasłem „Od »okrągłego stołu« do kryzysu finansowego. Dwudziestolecie neoliberalizmu w Polsce”, który zorganizowaliśmy 15 stycznia 2009 r. w Warszawie w Centrum Prasowym Foksal. Dodatkowe materiały ze spotkania (m.in. zapis dźwiękowy dyskusji z udziałem publiczności) znaleźć można na stronach portalu lewicowo.pl, który był patronem medialnym imprezy.

Michał Sobczyk (zastępca redaktora naczelnego „Obywatela”): Wydarzenia roku 1989 mieliście Panowie możliwość obserwować mając za sobą bardzo różne doświadczenia. Jakie były Wasze nadzieje i obawy, kiedy wiadomo już było, że budowa nowej rzeczywistości opierać się będzie na kompromisie części opozycji oraz ustępujących władz poprzedniego ustroju? I jak przyjęliście ten etap przemian, gdy stało się jasne, że wygrała koncepcja budowy kapitalizmu metodą „terapii szokowej”, bez szukania „trzecich dróg” czy „rozkładania reform na raty”? Piotr Ikonowicz: Jest taki znakomity film amerykański pt. „Awakenings”. Opowiada o cudownym leku na spowolnienie umysłowe, po którego zażyciu pacjenci zakładu psychiatrycznego stają się niezwykle aktywni i błyskotliwi. Ale w końcu lek przestaje działać i wracają przyruchy, katalepsja, cisza, spuszczone głowy. Myślę, że jako społeczeństwo przeżyliśmy taką konwulsję, takie awakening, przebudzenie, po którym niestety zasnęliśmy. Zaczynaliśmy „z wysokiego c” – była erupcja wolności i wielkich idei, wielkich pomysłów, gorących głów. Były na Zachodzie koszulki z napisem „To fascynujące być Polakiem”. Po latach transformacji, gdy oskarżano żony premiera Millera, Oleksego,


DE BA TA

FOT. ZE ZBIORÓW ZENONA KWOKI

cały świat patrzył z nadzieją na polskich robotników a może prezydenta Kwaśniewskiego, o to, że mają spółki i coś kombinują, jakiś komentator zachodniej prasy znudzonym tonem komentował: „No tak, przed wyborami okazuje się, że żony premiera i prezydenta prowadzą lewe interesy. Nic nowego, nuda, jak wszędzie”. Już nie jest fascynujące być Polakiem. Staliśmy się jeszcze jednym krajem zależnego kapitalizmu. Ale gdy przymierzamy się do omówienia tego procesu, to trzeba pamiętać, że każdy z nas podchodził do jego początków inaczej. Ja chciałbym mówić o bohaterach tamtych dni, których już nie ma. O tych, którzy zeszli ze sceny czy też zostali z niej brutalnie ściągnięci. Bo my na ulicach, w konspiracji, a wcześniej w czasie strajków, byliśmy razem. Potem większość inteligencji poszła na kolaborację, a robotnicy, jak zwykle, batem zostali zapędzeni do kieratu, do nowej niewoli. Bodaj na 35. rocznicę Polski Ludowej pokazana była mapa Polski i ktoś napisał: „35 lat minęło jak z knuta strzelił”. Ostatnie 20 lat też minęło jak z knuta strzelił. Widzę to oczyma polskich robotników, w których byliśmy wtedy, jako młodzi

socjaliści, zapatrzeni, zauroczeni, tak jak cały świat. Bo cały świat patrzył z nadzieją nie na prof. Geremka, lecz na polskich robotników, którzy byli podmiotem tych przemian. Pamiętam jedno z Walnych Zgromadzeń Delegatów Regionu Mazowsze, kiedy to prezydium – a prezydium jest od manipulowania, więc manipulowało – próbowało nie dopuścić do głosu pewnego robotnika z huty... Pamiętam, jak on stał, z kartką w ręku, wyprostowany i powiedział: „Ja muszę zabrać głos! Bo ja mam mandat”, a głowa jego była podniesiona. W kolejnych latach takich robotników z podniesionym czołem, z tą dumą, przestałem widywać, a bardzo za nimi tęsknię. Była modna taka analiza Drążkiewicza, ale o tym pisał już Dżilas, że w socjalizmie istnieją dwie klasy – producentów i dysponentów. Dysponenci, których nazywano nomenklaturą, kierowali własnością, ale nie czerpali z niej prawdziwych, kapitałowych zysków – bo wczasy w Soczi to nie był ten zysk, o jakim dziś wiemy, że może być. Myśmy uwierzyli, że jeżeli ludzie pracy zdetronizują tę elitę władzy,

9


10 powstanie demokracja. Rodzaj dynamicznej równowagi, w której różne grupy interesów będą musiały wchodzić w konflikt, negocjować, zawierać kompromisy i wchodzić w kolejne konflikty. W to znakomicie wkomponowywały się koncepcje „Solidarności”, która była ruchem na rzecz upodmiotowienia społeczeństwa. Dramat polega na tym, że zakończył się on jego jeszcze większym uprzedmiotowieniem. Walczyliśmy o wolne soboty, prawda? Teraz mamy sieć supermarketów, które się chwalą, że pracują 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu; zresztą w ogóle efektywny czas pracy jest w Polsce najdłuższy w Europie. Walczyliśmy o wolność zrzeszania się w związkach zawodowych. W przyszłym miesiącu jadę do Zielonej Góry, żeby bronić Piotrka Krzyżaniaka, który został zwolniony z trzeciego z kolei supermarketu. Tym razem za to, że napisał pismo do dyrekcji, iż prosi o przydzielenie tablicy, na której mógłby zamieszczać ogłoszenia związkowe. Tego samego dnia już nie pracował. Mamy w Polsce 6-procentowy wskaźnik uzwiązkowienia... Kiedyś bardzo ostro protestowaliśmy przeciwko agresji na Afganistan. Dzisiaj uczestniczymy w takiej samej agresji, tyle że nie radzieckiej, lecz amerykańskiej. Więc z tą wolnością stało się źle. Nasza rachuba, że gdy upadnie nomenklaturą, to nie będzie w Polsce grupy dominującej, która – mówiąc po marksowsku – uczyniłaby z państwa komitet wykonawczy swoich egoistycznych interesów, kosztem reszty społeczeństwa, nie sprawdziła się. Nie doceniliśmy czynnika zewnętrznego. Polska była zadłużona i dzięki temu odtworzony został mechanizm wyzysku i dominacji, który mógłby zniknąć, gdybyśmy byli wyspą, ale wyspą nie byliśmy. Wierzyliśmy, że jesteśmy zarzewiem jakiejś wielkiej rewolucji, która upodmiotowi ludzi. Kapitalizm ich uprzedmiotowił. Póki jesteśmy w robocie, jest ktoś, kto mówi nam, w którym miejscu mamy być, co mamy robić, jak mamy się zachować. Nasza wolność z istoty tego kontraktu jest ograniczona. Gdy wychodzimy za bramę fabryki, miejsca pracy, stajemy się wolni. Sposobem na przełamanie tej alienacji pracy był samorząd pracowniczy, który żeśmy przegrali, tak jak wiele innych rzeczy... Ryszard Bugaj: Ja, w przeciwieństwie do Piotra Ikonowicza, nie mam temperamentu rewolucjonisty, dlatego to, co powiem, nie będzie pewnie takie fascynujące. Chcę powiedzieć, że do „okrągłego stołu” przystępowałem z mieszanymi uczuciami. Nie wiedziałem, czym to się skończy, ale wydawało mi się, że byliśmy – mówię o opozycji – słabi, i że trzeba zaryzykować i spróbować. Miałem też takie przekonanie, przy którym do dzisiaj pozostaję, że po „okrągłym stole”, niezależnie, czym się on zakończy, nic już nie może wrócić w stare koleiny. I myślę, że już w trakcie jego obrad to przekonanie się potwierdzało, w tym oto sensie, że nasi partnerzy i konkurenci, czyli przedstawiciele władzy komunistycznej, siadali do niego z intencją, żeby się na ławce, oczywiście, odrobinę posunąć – ale tylko odrobinę. Natomiast logika całego tego przedsięwzięcia, otwarta kurtyna, powodowała, że oni musieli się posunąć znacznie dalej. Myślę, że w pewnym momencie

oni doskonale zrozumieli, że jeżeli tego nie zrobią, to proces presji na system komunistyczny będzie się wzmagał. I ten system tak czy inaczej skończy swój byt, tylko że w innych, bardziej gwałtownych okolicznościach. Rezultat „okrągłego stołu” był, jak sadzę, mniej więcej taki: było podpisane porozumienie w sprawach gospodarczych, które zakładało, że będzie „podniesiona śluza” przemian. Przemian, które miały być gradualistyczne i które miały zmierzać – to można wyczytać z porozumienia, którego byłem jednym ze współautorów – do kapitalizmu, ale w formule socjalno-etatystycznej. Tamto porozumienie już wtedy było kontestowane, zarówno ze strony naszych liberałów, jak i ze strony czerwonych liberałów, jak Wilczek czy Sekuła. Dość mętnie wyobrażali oni sobie, jak ma się zmienić gospodarka, ale ideałem był dla nich liberalny model kapitalizmu amerykańskiego. Bardzo szybko nastąpiło całkowite złamanie tej części porozumienia, która dotyczyła spraw społecznogospodarczych – program „okrągłego stołu” w tych sprawach został zastąpiony „planem Balcerowicza”. Dlaczego tak się stało? Myślę, że splot bardzo różnych okoliczności przesądził o tym, że ten scenariusz stał się całkowicie realny i właściwie nie było żadnej możliwości, żeby realizować jakiś inny. Po pierwsze, gwałtownie pogarszała się sytuacja gospodarcza. Oczywiście nigdy dokładnie nie wiemy, od którego momentu powinno się iść tak, a nie inaczej, jednak z całą pewnością czym więcej nierównowagi w gospodarce, czym zapaść głębsza, tym więcej argumentów na rzecz „terapii szokowej”. Po drugie, i to znacznie ważniejsze, elita polityczna po obu stronach była zdecydowana na takie kroki. Po trzecie, oczywiście, „zachodni przyjaciele” nam w ogromnej większości tę drogę podpowiadali. W sprawach politycznych porozumienia „okrągłego stołu” nie tyle odrzucono, co zinterpretowano w szczególny sposób. Z jednej strony, ten proces przyśpieszał, był szybszy niż porozumienie przewidywało. Prezydent Jaruzelski podał się do dymisji już po kilku miesiącach, wolne wybory przyszły nie po czterech latach, lecz po półtora roku. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę aspiracje społeczne, z całą pewnością nie było działań, które zmierzałyby do tak szybkiego, jak to było możliwe, pozbywania się dziedzictwa komunistycznego. No i z trzeciej strony, zapewniono bardzo dobre warunki dla tego, co nazywa się uwłaszczeniem nomenklatury, cokolwiek by pod tym pojęciem rozumieć. Więc myślę, że w tym sporze, który się toczy o to, czy przy „okrągłym stole” został zawarty kontrakt między opozycją a władzą komunistyczną, moja odpowiedz brzmi: kontrakt, i to niepisany, został zawarty po „okrągłym stole”, po wyborach parlamentarnych. Wtedy, gdy interesy dwóch elit, liberalnej elity dawnej opozycji antykomunistycznej i liberalnej części elity komunistycznej, doprowadziły do przyjęcia „planu Balcerowicza”. Tego planu nie można wziąć do ręki, bo on w takiej formie nie został nigdzie zapisany – był to cały zespół różnych decyzji, uregulowań ustawowych etc. Przedstawienie tutaj całej narracji historycznej jest niemożliwe. Powiem więc tylko tyle, że „na starcie” z różnych powodów nie było możliwości realizacji programu alterna-


11 tywnego. Ona pojawiła się potem, ale Sojusz Lewicy Demokratycznej całkowicie tę szansę zmarnował, choć uzyskał mandat do jej realizacji. Bo wielu ludzi w 1993 r. wybierało SLD, gdyż chcieli, żeby kilka rzeczy, które wydawały im się komfortowe w PRL-u (podkreślam zwrot „wydawały się”), Sojusz urzeczywistnił po zwycięskich wyborach. Nie zrobił tego. Są nie budzące najmniejszej wątpliwości dowody, że transformacja odbywała się w pełni według schematu neoliberalnych zaleceń także po 1993 r. Późniejsza kontestacja związana z AWS była, powiedziałbym, raczej frustracją wyborców; sytuacja gospodarcza w latach 1993-97 bardzo się poprawiła, ale różne inne elementy spowodowały, że frustracja odsunęła SLD od władzy i powierzyła ją ugrupowaniu, które zupełnie nie wiedziało, co zrobić z tym zwycięstwem. AWS była zresztą bardzo niespójną koalicją różnych grup o niejasnych wyobrażeniach o tym, co w Polsce powinno się dziać. Oczywiście to, co się działo, było zdeterminowane przez interesy szeroko rozumianych elit, a nie tylko przez poglądy parlamentarzystów; tak czy inaczej, proces transformacji był kontynuowany w ramach schematu neoliberalnego. Na koniec jedno zdanie o tym, w którym miejscu znajdujemy się dzisiaj. W moim przekonaniu większość rzeczy, które toczyły się przez całe te dwadzieścia lat możemy zapisać po stronie sukcesów. Całkowicie nie mogę się zgodzić z językiem Piotra Ikonowicza, który stawia w jednym szeregu czasy komunistyczne i ostatnie dwudziestolecie. Nie ma mojej zgody na takie zrównanie, co nie znaczy, że nie mam krytycznego stosunku do różnych rzeczy, które się w Polsce dzieją. Myślę, że to, co dobrego w tym systemie można było zrealizować, w dużym stopniu żeśmy zrealizowali. To teraz dochodzimy do momentu, w którym wybory zaczną być dramatyczne. Cezary Michalski: Jeśli o mnie chodzi, to o ile dzisiaj perspektywa i nawet retoryka Ryszarda Bugaja jest mi bliższa niż Piotra Ikonowicza, to te światy – pierwszej „Solidarności”, roku ‘89 i dzisiejszy – są tak odmienne, że nawet jeśli przypominamy sobie samych siebie w tych światach, to jesteśmy w nich zupełnie różnymi osobami. Przynajmniej w moim przypadku tak było. Rok 1989 witałem bliżej pozycji Piotra Ikonowicza, mianowicie z pozycji radykała. Ale zarazem z pozycji nieco innej, bo nie radykała zaangażowanego i wierzącego w sprawę, ale radykała-nihilisty. Wyjechałem z Polski w 1988 r. po odprawieniu całego rytuału – manifestacji, wożenia bibuły, pisania, a nawet jednej głodówki w Bieżanowie, gdzie poznałem wielką radykałkę, Annę Walentynowicz. Wobec której i wtedy, i dzisiaj miałem wielki szacunek, a jednocześnie była ona dla mnie osobą nie do zniesienia psychologicznie. Ona np. dyscyplinowała naszą głodówkę, urządzając codziennie po dwa, trzy spotkania na temat tego, jak się bronić przed infiltracją esbecji, w jaki sposób rozstawiać warty, jak się na tej głodówce izolować od otoczenia, podczas gdy jedynym sensem tego jawnego protestu było wpuszczanie tam ludzi. Miałem poczucie, że jestem po jej stronie – sercem, poczuciem zobowiązania, a nawet winy – ale z drugiej strony miałem wrażenie, że ona jest osobą prawie szaloną. Mój związek z radykalizmem był podobny. Z jednej strony, czułem się radykałem, a z drugiej – widziałem, że ta część mojej osobowości zaczyna być coraz bardziej wariacka, coraz bardziej zaczyna nie przylegać do rzeczywistości i nic z niej dobrego nie będzie. My wtedy pisaliśmy w „bruLionie”: „Strzelaj albo emigruj!”, na swój sposób parafrazując, w stanie depresji i bezsilności, Józefa Mackiewicza. A jednocześnie raczej wyjeżdżaliśmy na emigrację, niż strzelaliśmy – w latach 1987-88 zrobiło tak trzy czwarte redakcji „bruLionu”. Obserwowałem z obozu dla imi-

BU GAJ Ryszard Bugaj (ur. 1944) – doktor habilitowany nauk ekonomicznych, polityk socjaldemokratyczny, publicysta. Jako student brał udział w działalności opozycyjnej wobec władz komunistycznych (m.in. protestach Marca ’68), co przypłacił relegowaniem z uczelni. Związany z KOR oraz „Solidarnością” od ich powstania, był m.in. przedstawicielem Krajowej Komisji Porozumiewawczej w rządowej Komisji ds. Reformy Gospodarczej. Po 13 grudnia 1981 r. zaangażowany w działalność podziemną. Od 1982 r. do dziś pracuje w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk. W latach 1988-1990 działał w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie; uczestnik obrad „okrągłego stołu” w zespole ds. gospodarki i polityki społecznej, współprzewodniczący grupy roboczej ds. samorządu i form własności; poseł na Sejm kontraktowy. W wolnej Polsce zaangażowany w budowę lewicy skoncentrowanej na interesach pracowników najemnych i odcinającej się od PRL. Był posłem na Sejm I kadencji (z listy Solidarności Pracy, której był współzałożycielem) i II kadencji (z listy Unii Pracy, którą współtworzył w 1992 r. i której przewodniczył w latach 1993-1997). W 1998 r. odszedł z Unii Pracy, w proteście przeciwko polityce nowych władz partii, które dążyły do współpracy z postkomunistami. Od lutego 2009 r. doradca społeczny Lecha Kaczyńskiego ds. ekonomicznych. Odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.


12 grantów w Rennes, a potem z Paryża, „okrągły stół”, początek rządu Mazowieckiego, dzwoniłem do znajomych w Krakowie, gdzie były największe manifestacje antyokrągłostołowe, całej tej koalicji, którą „bruLion” próbował kulturowo obsługiwać: Federacja Młodzieży Walczącej, Ruch Społeczeństwa Alternatywnego, PPS – Rewolucja Demokratyczna, środowisko ekologów z „Zielonych Brygad”, również ludzie, którzy później trafili do „Obywatela”. Uważałem, że „okrągły stół” to będzie kooptacja słabej opozycji przez władzę. Ale z drugiej strony miałem poczucie winy, że wyjechałem, że w to nie wierzę, że po raz ostatni w ogóle uwierzyłem w zdolność Polaków do politycznej suwerenności obserwując pierwszą „Solidarność”. Ale potem widziałem, w jaki sposób, jak głęboko i szybko w latach 80. społeczeństwo solidarnościowe zostało specyfikowane i wiedziałem, że jest w tym wszystkim jakaś bezalternatywność. Patrzyłem krytycznie na „okrągły stół”, ale bez żadnej nadziei na alternatywę. A im mniej nadziei na alternatywę miałem, tym bardziej przeradzało się to w akceptację faktów dokonanych i ich docenienie. Nie poszedłem, jako radykał emigracyjny, na wybory 4 czerwca. Nawet się wtedy spotykałem w Paryżu z radykałami o wielkich nazwiskach, których do tej pory szanuję – mówili wówczas, że trzeba stać pod ambasadą i spisywać ludzi, którzy pójdą głosować, żeby donosić władzom francuskim, aby im odebrano paszporty emigracyjne. Ja sam nie poszedłem, ale aż takiego pieniackiego stosunku do tamtych wyborów nie miałem. W wyborach prezydenckich też nie głosowałem – miałem zamiar to uczynić, gdyby Kornel Morawiecki startował, ale nie zebrał wystarczającej liczby podpisów, więc nie głosowałem w pierwszej turze, ani w drugiej, nawet rytualny lęk inteligenta przed Tymińskim mnie nie zmotywował. My, radykałowie – tacy radykałowie nihilistyczni, nie tacy „aktywistyczni”, jak Piotr Ikonowicz – zaczynaliśmy brać udział w polskim życiu politycznym, najpierw bierny, a później i czynny, mniej więcej od pierwszych w pełni demokratycznych wyborów parlamentarnych. Wtedy ja i moi rówieśnicy, z „bruLionu”, tacy anarchiści z urodzenia, zagłosowaliśmy najczęściej na partie centroprawicowe, bo lewicowość ciągle wydawała nam się obciążona przez PRL, co oczywiście było raczej błędem naszej percepcji, a nie błędem lewicowości. Tak więc na pytanie o nadzieje odpowiadam: nie miałem żadnych nadziei, lecz fatalistyczne przeświadczenie, że nie ma żadnej siły, która by otworzyła alternatywną ścieżkę. Michał Sobczyk: Po 1989 r. bardzo gorliwie wprowadzano w Polsce zalecenia szkoły neoliberalnej, których sednem jest daleko idące ograniczanie możliwości ingerencji państwa w życie społeczno-gospodarcze – uzasadniane tym, że pozwala to na rozwój przedsiębiorczości, będący najlepszą drogą do zamożnego i sprawiedliwego społeczeństwa. Co, Panów zdaniem, miało decydujące znaczenie dla tego, że polska transformacja poszła taką, a nie inną ścieżką, ze wszystkimi skutkami społecznymi przyjęcia tej ortodoksji?

Piotr Ikonowicz: „Geniusz Karpat”, Nicolae Ceauşescu zrobił jedyną dobrą rzecz, chociaż drakońskimi metodami, mianowicie spłacił zadłużenie zagraniczne Rumunii. Co zrobiły pierwsze demokratyczne władze Rumunii? Celowo i bez potrzeby się zadłużyły, ponieważ gdyby Rumunia się nie zadłużyła, nie miałaby podstaw, aby poddać się programowi przystosowawczemu Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Możemy oczywiście snuć różne dywagacje o tym, jak bardzo zdradziły nas elity, ale trzeba pamiętać, że historia jest pewnym procesem społecznym i gospodarczym, a nie tylko politycznym. Szczerze mówiąc nie bardzo fascynuję się tym, która partia w którym momencie mogła coś zrobić, bo nawet gdybyśmy dodali wszystkie te partie, to razem jest to i tak niecały procent społeczeństwa albo jeszcze mniej. Czyli tak naprawdę ludzi czynnych publicznie w realiach gospodarki rynkowej jest pewnie nawet mniej niż w PRL-u. To oczywisty znak czasu, który mówi o zniewoleniu. Nasza droga przemian nie została skonstruowana przez nasze elity, bo one były na to za głupie i nie miały zielonego pojęcia o ekonomii, a ci, którzy mieli, nie byli w ogóle dopuszczeni do dyskusji. Tak samo wyeliminowano z życia gospodarczego świat nauki. W momencie, gdy państwo abdykuje, pierwsze co robi, to przestaje planować postęp naukowo-techniczny, np. nie wpływa na kierunki rozwoju przemysłu poprzez olbrzymie nakłady na badania. Polska skacząc w kapitalizm skoczyła nie w nowoczesność, lecz do tyłu. Żeby dojść do tego, dlaczego przyjęto program „terapii szokowej” i wycofywania się z różnych rozwiązań socjalnych (przyjętych w całej Europie!), przy zupełnej bierności społeczeństwa, trzeba powiedzieć, kto mógłby zostać tym aktorem, który postawiłby opór wobec tych w oczywisty sposób antyspołecznych działań. Nigdy nie wytworzyliśmy społeczeństwa obywatelskiego. Polskie społeczeństwo było nieprzyzwyczajone do samodzielności i samoorganizacji, bo całe życie organizowało mu państwo, włącznie z tym, że pensja to było jakieś kieszonkowe na cukierki, bo wszystkie ważne wydatki ponosiło państwo, które jak dobry ojciec nie będzie zbyt dużo dawało dziecku, żeby nie przetraciło. Polskie społeczeństwo zostało jakby wyniesione do kapitalizmu bez tego przygotowania, jakim są instytucje społeczeństwa obywatelskiego. We Francji jest 800 tysięcy stowarzyszeń, a każdego roku powstają tysiące nowych. Gdy wybierają Le Pena do drugiej tury, wówczas ludzie, którzy przynajmniej co tydzień spotykają się w swoim stowarzyszeniu, związku zawodowym czy partii, skrzykują się i idą grupą. Polacy są osobno, dlatego zostają w domu i dają się ogrywać. Wprowadzenie kapitalizmu w takim społeczeństwie, przy formalnej demokracji, która jednak nic nie daje bez tej oddolnej organizacji, spowodowało coś takiego, jak wyniesienie niemowlaka na mróz bez żadnego kocyka czy becika. Byliśmy zupełnie bezradni wobec całego tego cyrku i nie mogliśmy mu się przeciwstawić. Wreszcie sama koncepcja przemian. Pewien bardzo skrajny, czyli porządny lewak, przyniósł mi kartkę z narady, w której brał udział George Soros, gdy był u nas jeszcze przed „okrągłym stołem”. To był jego rękopis, napisany


13

Ryszard Bugaj: Nieswojo się czuję, gdy ktoś tak łatwo używa słowa „międzynarodowy kapitał”. Może dlatego, że jestem ekonomistą, mam wtedy pewne problemy z poszukiwaniem desygnatu. To nie takie proste, i nie jest prawdą, że Polsce „plan Balcerowicza” narzucił międzynarodowy kapitał. Kiedy Jeffrey Sachs przyjechał na spotkanie z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym, z łatwością uzyskał pełne poparcie 90% tego klubu – najzwyczajniej w świecie bili mu brawo. Co on powiedział tym ludkom? Że jeżeli pójdziemy na tak ostre kroki, to z całą pewnością już za pół roku wszyscy będą mieli świetnie. Czy ktoś, kto został politykiem po tym, jak przez 5 lat nosił ulotki i jeszcze nic nie wie o świecie ani o ekonomii, może nie być zachwycony takimi pomysłami? Paradoks polegał na tym, że wówczas sceptyczni byli właściwie wszyscy ekonomiści w klubie, niezależnie od tego, jaka była ich orientacja ideowa. Chcę też państwu powiedzieć, że gdy w pierwszej połowie 1990 r. jako parlamentarzysta jeździłem i spotykałem się z ludźmi w miejscach publicznych, gdzie przychodziły także osoby „z ulicy”, wielokrotnie słyszałem: „Panie Bugaj, niech pan tak Balcerowicza nie krytykuje. Niech boli i niech będzie dobrze!”. Trzeba brać pod uwagę tę atmosferę, która oczywiście już w 1992 r. się zmieniła. Dlaczego Balcerowicz nie miał problemu z Międzynarodowym Funduszem Walutowym? Ponieważ on dokładnie tak samo myślał. Chciał w Polsce klasycznego programu dostosowawczego MFW i taki realizował. Czy ten program był radykalny? Tak, chociaż – i to jest pewien paradoks, o którym mało kto słyszał – znacznie bardziej radykalny program powstał pod skrzydłami rządu Mieczysława Rakowskiego w maju 1989 r., z myślą, że po wyborach nadal będzie on premierem. Był to program, powiedziałbym, „sowiecki”, np. zakładał natychmiastową prywatyzację, po cenach, które zaproponują chętni („Za złotówkę chcą tę fabrykę kupić, nie dają 1,20 zł? To sprzedajemy za złotówkę”). Balcerowicz akurat w tym zakresie okazał się trochę powściągliwy. I jeszcze jedna rzecz, która tu jest ważna. Jak mówiłem, z obrad „okrągłego stołu” wyszliśmy z projektem kapitalizmu etatystyczno-socjalnego. Nasi koledzy, którzy mieli liberalny etos, jak śp. prof. Józefiak, akceptowali go. Wszyscy sądzili bowiem, ja też, że odrodzi się wielka „Solidarność”, która będzie tych socjalnych postanowień twardo pilnować. Jemu to się nie podobało, ale uważał, że lepsze to niż wielki konflikt społeczny. Później się okazało, że pod wodzą Lecha Wałęsy istnieje zgoda Związku prawie na wszystko. Ale też obraz, który tutaj Piotr Ikonowicz rysuje, że od 1989 r. zaczyna się odwrót od zdobyczy socjalnych, to zawracanie głowy. Jakie były zdobycze socjalne PRL-u? Czyż my nie znamy tych wszystkich podstawowych wskaźników? Czy mam przypominać, że w Polsce budowało się mieszkań

mniej więcej tyle samo, co teraz, a w przemiany weszliśmy ze strukturą społeczną, w której tylko 7% ludzi miało wyższe wykształcenie? Przykłady można mnożyć. Problem nie polegał więc na tym, że coś wycofano, ale na tym, że czegoś nie ustanowiono. Polegał na dramatycznie narastających nierównościach, niezależnie od tego, czy rządzili ci, którzy mieli na swoich sztandarach wypisany liberalizm, czy postkomuniści, którzy wypisywali na nich słowo „lewica”. Nierówności rosły aż do dziś i są dramatycznie duże, większe niż były w PRL-u. Ale nie mówmy o likwidacji osiągnięć socjalnych, bo nic takiego się nie działo. Nic nie było do zlikwidowania i na tym polegał cały problem.

bn MACIEK DRABA

ołówkiem, a tytuł brzmiał „Plan for Poland”. Tamte punkty zostały zrealizowane. Nie dlatego, że Soros to narzucił. To było oczywiste: takie było oczekiwanie międzynarodowej finansjery i międzynarodowego kapitału.

Był to program „sowiecki”, np. zakładał natychmiastową prywatyzację, po cenach, które zaproponują chętni („Za złotówkę chcą tę fabrykę kupić, nie dają 1,20 zł? To sprzedajemy za złotówkę”)


14

IKO NO WICZ Piotr Ikonowicz (ur. 1956) – lewicowy działacz społeczny i polityk; dziennikarz i tłumacz. Z wykształcenia prawnik. Związał się z pierwszą „Solidarnością”, m.in. był redaktorem w serwisie informacji Regionu Mazowsze. Działalność opozycyjną kontynuował po wprowadzeniu stanu wojennego, w maju 1983 r. został na ponad pół roku internowany w Białołęce. Był jednym z założycieli reaktywowanej w 1987 r. krajowej Polskiej Partii Socjalistycznej, wszedł w skład prezydium rady naczelnej tej partii. Następnie był członkiem rady naczelnej PPSRewolucja Demokratyczna, a po zjednoczeniu wszystkich nurtów krajowej i emigracyjnej PPS (1990) – przewodniczącym rady naczelnej i liderem powstałego ugrupowania. W wyborach 1993 r. i 1997 r. został posłem PPS, która współpracowała wówczas z SLD. Konsekwentny krytyk polskiej transformacji i przesuwania się partii lewicowych w kierunku centrum. W 2003 r. znalazł się wśród twórców prospołecznej i antykapitalistycznej Nowej Lewicy, której liderem pozostaje do dziś. Jeden z animatorów stowarzyszenia Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej, zajmującego się bezpłatną pomocą prawną dla niezamożnych. Od lat zaangażowany w blokady eksmisji komorniczych, za co ukarany został karą więzienia w zawieszeniu.

Cezary Michalski: Bardzo interesujące porównanie pomiędzy programem transformacyjnym Rakowskiego a realnością transformacyjną Balcerowicza pokazuje nam istotę problemu. Bo program transformacyjny Rakowskiego był projektowany w warunkach systemu autorytarnego i dla systemu autorytarnego, gdzie nie występuje społeczeństwo jako siła korygująca, podczas gdy program Balcerowicza był realizowany w sytuacji, kiedy istniały już legalne struktury związkowe, różne partie – uruchomione zostały mechanizmy demokratyczne, które sprawiają, że pewne rzeczy trzeba przeprowadzać lub wyrażać inaczej, bo można stracić władzę. Moim zdaniem to był powód relatywnie większej łagodności programu Balcerowicza. Pewne elementy brutalności tego projektu były natomiast znakiem słabości społeczeństwa, które dysponując formalnymi mechanizmami oporu czy korekty, nie zawsze umiało te mechanizmy zagospodarować i skutecznie ich użyć. Przebieg transformacji po roku 1989 oddaje układ sił w polskim społeczeństwie, wyrażający się nie tylko w demokratycznych wyborach, ale również w tym, jaka grupa ma dostęp do władzy, własności czy informacji. Chciałem jednak zgłosić pewną wątpliwość wobec tezy panów Ikonowicza i Bugaja, że realizowaliśmy program neoliberalny. On był neoliberalny dla mas, a niekoniecznie dla elit. Również z tego powodu, że u nas musiała zachodzić jednocześnie zmiana modelu gospodarczego, transformacja ustrojowa i własnościowa. Używamy słowa „neoliberalizm” jako zapożyczenia z Zachodu, gdzie neoliberalna korekta liberalnego kapitalizmu startowała z zupełnie inaczej wyodrębnionej własności – prywatnej, częściowo publicznej – czyli następowały tam przesunięcia w obrębie systemu już istniejącego. U nas jednocześnie trwała o wiele głębsza transformacja własnościowa i ustrojowa. Od niewyodrębnionej własności do własności prywatnej, podczas której różne grupy, np. dawna komunistyczna nomenklatura i kooptowane do tego procesu grupki nomenklatury postsolidarnościowej, dorywały się do własności poza wszelkim prawem czy konkurencją. To był element niespecjalnie liberalny. To, że „nomenklaturowy” wymiar polskiej transformacji ustrojowej nie był „neoliberalny”, lecz postkomunistyczny, paraliżuje zbyt proste zastosowanie wobec niej któregoś z dużych języków krytycznych – lewicowego, który gromił „skrajny neoliberalizm” transformacji, czy antykomunistycznego, prawicowego, który widział tylko element nomenklaturowy, a „neoliberalnego” nie dostrzegał w ogóle. Nasza młodsza prawica wychowana była na języku upeerowskim, który obciążałbym nawet większą odpowiedzialnością za zniszczenie wspólnotowej wizji pierwszej „Solidarności”, niż generała Jaruzelskiego, który faktycznie związek zniszczył. „Upeeryzm” penetrował młodzież postsolidarnościową i uczył ją tego, że wszelkie formy uspołecznienia są socjalizmem, że podatki to kradzież, a „obszerne” państwo i silny rząd to „komunizm”. W każdym razie prawica mogła mówić: „My nie bierzemy odpowiedzialności za tę transformację, bo ona jest postkomunistyczna”. I krytykować czy wręcz zauważać w niej wyłącznie to, co nie było neoliberalne a było np. nomenklaturowe. Z kolei lewica mogła mówić: „To jest neoliberalne, a te »postkomunistyczne« odchylenia nas nie obchodzą”. Stąd też ja osobiście, i paru moich kolegów, z taką fascynacją śledziliśmy twórczość Jadwigi Staniszkis, która definiowała model transformacji i powstający w jego wyniku ustrój jako model i ustrój faktycznie mieszany, jako „postkomunizm”. Zwracała ona uwagę, i to na dobrym, teoretycznym poziomie, zarówno na elementy neoliberalne transformacji, jak i elementy, które z żadnym liberalizmem wiązane być nie mogą,


15 bo żaden liberalizm takiej formy transformacji ustrojowej nigdy nie opisywał, ani się z taką rzeczywistością nie stykał. Zresztą Staniszkis sądziła przez jakiś czas, że postkomunizm jest formułą jakoś racjonalną, że ta mieszana, postkomunistyczna transformacja powinna być przeprowadzona do końca. To znaczy, że na przykład polski rynek powinien być dłużej odizolowany od rynku globalnego, a prywatny kapitał, choćby pochodził z prywatyzacji nomenklaturowej, powinien się tak jak w Chinach czy na Białorusi ustabilizować, zanim wejdzie w nieosłoniętą konkurencję z kapitałem globalnym. O wiele od niego silniejszym i mogącym sobie zdefiniować polski rynek tak, jak mu będzie wygodnie. Ja nie jestem pewien, czy wolałbym Polskę jako peryferium globalnego kapitalizmu osłaniane na sposób chiński czy białoruski, czy też wolałbym, żebyśmy byli peryferiami nieosłoniętymi, tak jak jesteśmy dzisiaj. Ale mimo tych wątpliwości, uważam diagnozę Staniszkis za ciekawszą niż ideologiczne narzekanie lewicy na „neoliberalizm” naszych przemian, czy też naiwne narzekania antykomunistycznej prawicy – w rodzaju Bronisława Wildsteina czy Rafała Ziemkiewicza – że wszystkiemu winna jest dawna nomenklatura, służby i Tajni Współpracownicy, bo gdyby nie to, mielibyśmy tu wspaniały thatcheryzm. Michał Sobczyk: Każdy z Panów, choć z innego miejsca, krytykował błędy i zaniechania III RP, tak jak je postrzegał. Głosy te jednak nie zawsze były dobrze słyszalne, zwłaszcza gdy nie przystawały do ugruntowanych podziałów, jak ten na oświeconą, promodernizacyjną inteligencję i roszczeniowy „ciemnogród”. Rozwikłajmy splot okoliczności i interesów, który decydował o tym, że na przestrzeni ostatnich dwóch dziesięcioleci pewnego rodzaju opinie na temat toczących się przemian zdobywały przewagę, a inne – były marginalizowane. Cezary Michalski: Nie jestem ekonomistą, nie byłem też czynnym politykiem. Jestem człowiekiem z wykształceniem polonistycznym i niepełnym filozoficznym, dlatego zawsze wyjątkowo interesował mnie dyskurs, ideologia, nadbudowa i ich konsekwencje dla życia społecznego. Przyznam absolutną rację panu Piotrowi Ikonowiczowi, który powiedział o specyficznym awakening, przebudzeniu polskiego społeczeństwa, którego owocem była pierwsza „Solidarność”. Mnie się zawsze wydawało, co jest zresztą dość banalnym spostrzeżeniem, że Polska zakończyła przed 300 laty swój faktyczny rozwój społeczny, na etapie głębokiego feudalizmu. Elementy demokratyczne czy republikańskie były moim zdaniem dość słabe, bo mam wątpliwości co do mitu wielkiej republikańskiej demokracji sarmackiej. Ona opierała się jednak na systemie kastowym, klasowym, upokarzającym i patologizującym wspólnotę narodową, nawet jeśli elita była dość szeroka. Później przyszły zabory, które ten stan rzeczy petryfikowały, następnie nadeszły pewne ruchy demokratyzacyjne i modernizacyjne, a nawet miały

miejsce delikatne symptomy awansu społecznego – ale i tak pozostaliśmy społeczeństwem feudalnym, którym rządzi kastowość, snobizm, nadymanie się postszlacheckiej, inteligenckiej elity i jej lęk przed resentymentem i agresją ludu. Polacy nie stali się nigdy nowoczesnym, zdemokratyzowanym narodem. Nie mieliśmy też silnej klasy średniej. Komunizm był dodatkową zamrażarką polskiego feudalizmu – tyle tylko, że książęta i arystokratyczne rody były inne, z radzieckiego nadania. I właściwie jedynym wyjątkiem od tego feudalnego „uklasowienia” Polski była pierwsza „Solidarność”, kiedy to nawet Kościół odegrał rolę demokratyzacyjną, chociaż w XIX w. odgrywał rolę raczej petryfikującą nasz feudalizm. I taką też rolę odgrywa obecnie. PRL stworzył oczywiście wielką grupę inteligencji z awansu. Większość z nas – mówię o tym młodszym pokoleniu solidarnościowym – była inteligentami w pierwszym albo drugim pokoleniu. Inteligencja była obciążona tym kompleksem awansu, do którego odwoływał się wzmiankowany już Rakowski, gdy za czasów pierwszej „Solidarności” mówił: „Gdyby nie my, to byście krowy pasali”. Bo rzeczywiście, byliśmy społeczeństwem, które zostało „uruchomione” dopiero przez komunizm, ale uruchomione z zewnątrz, nieautentycznie, a po chwili znowu zakute w klasowe dyby. Ludzie przesuwani w tej strukturze społecznej przez PRL-owski awans w sumie nie bardzo wiedzieli, kim społecznie i klasowo są, a pierwsza „Solidarność” zaproponowała im jakiś pomysł na nowoczesne, bardziej demokratyczne społeczeństwo, ale ten pomysł pojawił się na chwilę, mgliście, i zaraz został zniszczony przez pacyfikację lat 80. Powróciliśmy do feudalizmu, w którym pozostajemy do dzisiaj. Światłe, tyle że bezsilne i przerażone elity, i mamroczący jakieś przekleństwa pod nosem lud. Zawsze się starałem o tym mówić i pisać, w tej perspektywie opisywałem te nasze wojny na górze, które bez względu na bardzo realne przyczyny polityczne czy personalne, na wyrastanie ze starcia realnych interesów, zawsze potem znajdowały swój feudalny język, w którym były „elity” i „lud”. Byli też oczywiście „przyjaciele ludu”, przeważnie popełniający wszystkie błędy charakterystyczne dla tej kategorii: paternalizm, populizm, resentyment. To była często jedynie wojna o uznanie przez elity i chęć ich zastąpienia, bez obalenia samej zasady feudalnej klasowości. A po drugiej stronie mieliśmy strach przed ludem jako motłochem, „ciemnogrodem”. Próbowałem o tym pisać z pozycji zewnętrznych wobec sporu, a i tak byłem zawsze spychany przez „salon” na pozycje „ciemnogrodu”, a przez „przyjaciół ludu” na pozycje „łże-elit”. To mnie nauczyło, że ten spór jest prawie nieprzekraczalny, że wręcz wygodniej istnieć jako strona sporu, lokując się wśród „salonu” albo ludu i jego przyjaciół. W momencie, gdy już się wybierze swój obóz, ma się swoje nagrody i swoje towarzystwo... Inaczej jest się zdrajcą w oczach wszystkich. Również diagnoza, że „postkomunizm” nie jest ani „strasznym socjalizmem”, ani „strasznym neoliberalizmem”, tylko właśnie dziwacznym, lokalnie i genealogicznie zrozumiałym ustrojem mieszanym, wyobcowuje człowieka ze sporów pomiędzy tutejszą lewicą i prawicą.


16 Te trzy partie przed 1993 r. tak kształtowały ordynację wyborczą, żeby odciąć konkurencję, na czym tylko ta ostatnia partia zdecydowanie się przejechała. Później doszła do tego formuła finansowania partii politycznych z budżetu. Jestem zwolennikiem tego rozwiązania, ale w takich granicach, żeby nie eliminowało ono całkowicie konkurencji. Dzisiaj dotacje dla tych, którzy przekroczą parlamentarną barierę są tak duże, że konkurencja z nimi przestaje być możliwa. Poza fazą kontestacji, czym do pewnego stopnia było powstanie „Samoobrony”, właściwie nikt spoza parlamentu nie jest w stanie nadać masowego komunikatu, że jest nosicielem pewnej alternatywy i że reprezentuje jakąś grupę. Żeby być wybranym, trzeba być najpierw zauważonym – tutaj jest bariera. W związku z tym trudno mieć nadzieję na swobodną korektę tego, co się dzieje w polskiej polityce. Obawiam się, że korekty będą się dokonywały w formach dość gwałtownych, a nie w takich, które są charakterystyczne dla elastycznych mechanizmów demokratycznych. Obecny kryzys światowy będzie to zaostrzał. Piotr Ikonowicz: Zacznę może od dyskursu i tego, co wolno, a czego nie wolno powiedzieć. Jest jedno słowo, które z zasady odbiera nam rację. To jest to magiczne słowo „populizm”. Zdawałoby się, że populizm to głoszenie głupstw, w które wierzy lud, po to, żeby mu schlebiać. Tymczasem np. pogląd, b SZYMON SURMACZ. CENTRUM PRASOWE FOKSAL, 15.01.2009. OD LEWEJ: CEZARY MICHALSKI, RYSZARD BUGAJ, PIOTR IKONOWICZ, MICHAŁ SOBCZYK

Ryszard Bugaj: W sposób oczywisty zawęża się scena polskiej debaty. Powiem o tym na własnym przykładzie. Nie mogę narzekać, że nie mam dostępu do mediów, a jednocześnie mój dostęp do nich jest selektywny. Bez trudu mogę opublikować artykuł, nawet w „Rzeczpospolitej”, i to zrobiłem, w którym piszę, że w ostatecznej instancji kobieta powinna mieć jednak wybór w sprawie przerwania ciąży. Natomiast artykułu o podatkach od pół roku nigdzie mi nie chcą wydrukować. Do „Rzeczpospolitej” takiego tekstu bym nawet nie wysłał, bo wiem, że oni mają znaczną część nakładu w prenumeracie biznesowej i gdyby coś takiego opublikowali, to mógłby im o kilka procent spaść... Scena debaty publicznej jest moim zdaniem zawężona z dwóch powodów. Oczywiście istnieje pewien mainstream opinii, które są bardzo akceptowane przez główne media. I istnieją interesy, najzwyczajniej w świecie. Można rzecz jasna, w ramach pewnej kontestacji, pewne rzeczy pokazywać, ale gdy będziemy próbowali tworzyć spójną alternatywę, trzymając się twardych reguł profesjonalnych, to jest to, paradoksalnie, znacznie trudniejsze. Po drugie, zawężony jest pluralizm polityczny, czyli sfera rzeczywistego wyboru, przed którym mogą stawać obywatele. Kto ją zawężał? Znam pełną listę tych ugrupowań, bo byłem przy tym, gdy to robili: były to Unia Wolności, Sojusz Lewicy Demokratycznej i Konfederacja Polski Niepodległej.


17 że prywatyzacja była nieuczciwa, jest przez większość mediów i autorytetów uznawany za pogląd populistyczny. A było to nie tylko przekonanie większości obywateli, ale także po prostu prawda, a przynajmniej pogląd uprawniony. Prywatyzacja była bowiem „liberalizmem twardej ręki”, który polegał na tym, żeby jak najszybciej stworzyć właścicieli i tych, którzy są przedmiotem własności – w sposób sztuczny, a więc zupełnie niesprawiedliwy, bo nie wynikający z zasług. Ci ludzie nie wynaleźli szczepionki na raka, byli natomiast bliżej władzy i własności. Prawdziwy populizm to twierdzenie, że gdy odbierze się posłom diety, to ludziom w Polsce będzie się żyło lepiej, a nie krytyka takiego charakteru prywatyzacji. Tak na marginesie, to jedynym masowym medium, które prowadziło konsekwentną krytykę prywatyzacji, było Radio Maryja. Zapłaciliśmy jego potęgą za zakłamanie wszystkich pozostałych mediów. Wreszcie kolejny pogląd, zdawałoby się, rozsądny: że jeżeli wszystko sprzedamy, to z czego będziemy czerpać dochody. Był on niedopuszczany do dyskursu, albo uznawany za populistyczny. Charakterystyczne, że bardzo trudno było się dowiedzieć, jakie naprawdę są dochody dużych spółek państwowych, w rodzaju KGHM czy Orlenu, ponieważ gdyby w pewnym momencie te dane upubliczniono, to okazałoby się, że roczny dochód, który może bez uszczerbku dla danej firmy wpływać do skarbu państwa, jest większy niż cały dochód z jej prywatyzacji. Odpadłoby zatem kłamliwe uzasadnienie, że musimy prywatyzować, aby zasilić budżet. Balcerowicz zapytany przez dziennikarkę „Sztandaru Młodych” o to, co należy robić, gdy skończy się przyzwolenie społeczne na tę jego „terapię”, odpowiedział z rozbrajającą szczerością: „Trzeba zrobić jak najwięcej, zanim się zorientują” – te słowa zostały wydrukowane. Oni tak cynicznie myśleli, nauczyli się w poprzednim systemie niedemokratycznego, odgórnego, pogardliwego stosunku do ludzi. Pamiętam spotkanie w zakładach im. Róży Luksemburg, w których – tak jak w większości zakładów na Woli – jest dzisiaj bank. Uczestniczyli w nim przedstawiciele kilkuset rad pracowniczych i komisji zakładowych „Solidarności”. Ktoś na nim wstał i zadał pytanie: „Kto, kiedy i w jaki sposób podjął decyzję, że cała Polska ma być prywatna? A jeżeli uczyniło to społeczeństwo, to w jakiej to uczyniło formie?”. Wtedy Balcerowicz zrobił się czerwony ze złości i zadał brawurowo pytanie: „A komu jest teraz gorzej?”. I zobaczył las rąk. To pokazuje alienację i pogardę ówczesnej władzy, która działała pod prąd oczekiwań społecznych. Czy nas kneblowano? Tak, gdyż społeczeństwo było poddawane neoliberalnemu praniu mózgu i wypowiedzi, które w sposób logiczny i spokojny kontrowały tamtą propagandę, były groźne dla tego przedsięwzięcia – zresztą są groźne do dzisiaj. Czy można wypluć ten knebel? Nie można! Bo tak naprawdę system polityczny jest skrojony na miarę społeczeństwa, które jest niezorganizowane, nie zapisuje się nigdzie, w niczym nie uczestniczy. Takie społeczeństwo można uprzedmiotowić, dlatego ono uprzedmiotowione zostało. Pracujemy obecnie coraz dłużej, mimo wzrostu wydajności

pracy. Pierwszą zaporą, która pozwalała walczyć o skracanie czasu pracy, były strajki, ruch robotniczy i związki zawodowe. Kiedy to padło, w demokracjach zachodnich kotwicą pozostała płaca minimalna oraz wolność zrzeszania się i politycznego „wygłosowywania” minimalnych standardów, których nie można wystrajkować. O takich kwestiach w polskiej telewizji po prostu nie można mówić, bo to jest niebezpieczne. Michał Sobczyk: Neoliberalizm jest doktryną rewolucyjną, dąży do rozbicia tradycyjnych struktur, stawiając na piedestale jednostkowe interesy ekonomiczne, uznając je za jedyne realnie istniejące. Stał więc w sprzeczności z wartościami, na których ufundowany był sprzeciw wobec komunizmu, obecnych zresztą także na jego sztandarach. Polskiemu społeczeństwu, przywiązanemu do egalitaryzmu, ideału suwerennego i opiekuńczego państwa, powiedziano: „Od teraz każdy sam martwi się o siebie, a kto nie potrafi, sam jest sobie winien”. Jakie były długofalowe konsekwencje tak zasadniczego zwrotu w oficjalnie promowanych wartościach? Piotr Ikonowicz: Jeśli mówimy o społecznych wartościach, to ich wyznawanie musi się zmieścić w co najmniej dwóch wymiarach – w czasie i przestrzeni. Otóż weszliśmy kiedyś na dach supermarketu Tesco z wielkim transparentem „Arbeit macht frei!”, żeby zaprotestować przeciwko pracy „na okrągło”. Na dole byli nasi towarzysze, z czerwonymi sztandarami i ulotkami, agitowali klientów. Przyszła ochrona i zaczęła tłumaczyć, że tu jest teren spółki. Dalej był teren kolei, gdzieś indziej jeszcze – czyjś teren prywatny... W pewnym momencie Henio Nowak, robotnik, pyta: „A gdzież ta Polska jest? Bo wszędzie jest czyjś teren, a nie ma Polski”. On jest socjalistą, nie chodziło mu o jakieś „hurranarodowe” treści, ale o to, że musi być coś wspólnego. Wyobraźmy sobie teraz, że chcemy uchronić przed zagładą wieloryby i postanowiliśmy zbierać podpisy pod petycją o ocalenie owych szlachetnych i pięknych waleni. Są ludzie, do których nigdy nie dotrzemy, ponieważ mieszkają na chronionym osiedlu, gdzie obowiązuje prywatny regulamin i nie wolno zbierać podpisów. Z podziemnych garaży takiego oto chronionego osiedla mieszkańcy udają się do podziemnych garaży w swoich miejscach pracy, gdzie jest taki sam regulamin. Po pracy udają się z rodziną do centrum handlowego, gdzie również nie ma przestrzeni publicznej, nie obowiązuje Konstytucja, lecz prywatny regulamin i ochrona. Po drugie, mówimy o najwięcej, w wymiarze godzinowym, pracującym społeczeństwie w Europie, a więc zniewolonym. Znajoma lokatorka, eksmitowana przez byłego radnego SLD powiązanego z mafią, zmuszona jest pracować na trzy zmiany w ochronie, za 5 zł za godzinę. Ma wielką chęć być obywatelką, działać w naszym stowarzyszeniu i w związkach zawodowych, może chętnie zapisałaby się do jakiejś partii politycznej albo zaangażowała w obronę rzadkiego gatunku roślin lub zwierząt, ale jest tak zwierzęco zmęczona, że nie jest w stanie.


18 Kiedy mówię o pewnych wartościach wspólnotowych, nie chodzi mi o tani idealizm. Myślę, że te wartości są niezwykle efektywne. Wiecie, dlaczego w jakiejś mierze PRL był skuteczny? Bo do pewnego stopnia kierował się zasadą równości, a ona jest bardziej racjonalna od zasady totalnej nierówności. Po prostu lepiej się rozkłada zasoby; np. nawet stosunkowo niewiele budując, można więcej rodzin wyposażyć w (mniejsze) mieszkania – dlatego, że według innych kryteriów się je buduje i rozdziela. Doniosłe skutki miało także porzucenie idei partnerstwa i upodmiotowienia w miejscu pracy. Pamiętam tych dyrektorów z nomenklatury. Czoło zaczynające się na linii brwi, mordowzór uformowany przez setę, upierścieniona dłoń... Potem tych ludzi widywałem na wojewódzkich zebraniach Unii Wolności. Oni kierowali gospodarką, i to kierowali źle. Była natomiast załoga, inżynierowie, technicy... Gdyby rady pracownicze mogły pokierować swoimi zakładami, zatrudniając menadżerów na kontrakty, Polska by się rozwijała, miałaby szanse na skok w nowoczesność. A tak – zostaliśmy na poziomie kraju o taniej sile roboczej, kraju surowcowego, zacofanego. Pierwsze, co robiono w ramach prywatyzacji, to likwidowano w zakładach przemysłowych ośrodki badawczo-rozwojowe! Padły pod dyktatem kapitału... Wiem, że ktoś może takiego języka nie lubić, ale jeżeli są korporacje bogatsze od państw, jeżeli cały system państwa dobrobytu jest na zamówienie zniszczony według pewnego menu... Istnieje ciągła presja, żeby zniszczyć wszystko, co wspólne, a jeżeli państwo coś robi (bo na Zachodzie państwo dużo robi, zwłaszcza w kwestiach rozwojowych), to naciska się, żeby robiło to nie dla społeczeństwa, lecz dla kapitanów przemysłu, dla wielkiego kapitału. Pamiętajmy o tym, że cały postęp techniczny jest tak naprawdę domeną państwa, bo na nim nie można szybko zarobić. Internet powstał w wyniku badań budżetowych. Ryszard Bugaj: Rzeczywiście jest problem tego, co się stało z etosem „Solidarności”, który ja zawsze odczytywałem w czterech płaszczyznach. Po pierwsze, przywiązanie do ideału równości, co jest ideą par excellence lewicową. Po drugie, to był ruch przywiązany do zasady ludowładztwa, a więc do takiej demokracji, w której większość może skutecznie rozstrzygnąć o ogromnej ilości spraw – a więc do innej demokracji niż liberalna, która koncentruje się na ochronie praw jednostkowych. Po trzecie, w moim przekonaniu był to ruch wspólnotowy. I po czwarte, trzeba to uczciwie powiedzieć – poprzez swój stosunek do Kościoła był to bez wątpienia ruch, że tak powiem, trochę nietolerancyjny w niektórych swoich wyborach ideowych; była to jedyna rzecz, która mnie uwierała w „Solidarności”. Co się z tym ruchem – i etosem – stało? Został zamordowany. Kto go zamordował? Moim zdaniem, i o tym już wspominałem, alians, który się wytworzył między liberalnym skrzydłem dawnej opozycji demokratycznej i środowiskami postkomunistycznymi. Cenię obecną aktywność Piotra Ikonowicza w obronie praw lokatorów. Będąc w parlamencie, próbowałem mu ją uniemożliwić i tak jak cała Unia Pracy

głosowałem przeciwko przepisom umożliwiającym eksmisję na bruk. Ale praktycznie cały Sojusz Lewicy Demokratycznej – bo to jego dzieckiem była ta ustawa – ją uchwalił, tak samo jak parę innych rzeczy, które są ekstremalnie „lewicowe”. Na przykład, skrajnie skomercjalizowaną reformę ubezpieczeń społecznych. Buzek ją wziął na sztandar, ale przygotował to wcześniej Leszek Miller, przy czym byłem i przeciwko czemu głosowałem. Artykuł 2 Konstytucji, który mówi, że Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, tak jak cały rozdział dotyczący spraw socjalnych, udało się zapisać tylko szantażem wobec Unii Wolności i SLD. Szantażem, który był możliwy, bo konstytucję uchwala się 2/3 głosów, a udało się podburzyć „chłopów”. Inna sprawa, co te zapisy znaczą pod rządami Trybunału Konstytucyjnego. Zbigniew Romaszewski słusznie mówi, że sędziowie czytają tylko pierwszą część tego artykułu... Chciałbym znaleźć sobie miejsce między Ikonowiczem i Balcerowiczem. Ikonowicz, ale także Napieralski, mówią o wczasach, na które Polacy jeździli w poprzednim ustroju, a teraz ich na to nie stać; Balcerowicz mówi o telewizorach i samochodach, które są teraz. Jestem ekonomistą i dla mnie jest ważne zarówno to, czego teraz nie ma, jak i to, co teraz jest. Jeżeli spojrzę na dane statystyczne, które nie są już tak wybiórcze, to widzę np., że jednak płace realne w ciągu ostatniego okresu relatywnie szybko rosną, oczywiście znacznie mniej niż produkt krajowy brutto. Ale widzę też doskonale, że rośnie odstęp między wysokością płacy przeciętnej i płacy w pozycji mediany. Świadczy to o dramatycznym wzroście nierówności. Myślę, że wszystkie te dane pozwalają mi powiedzieć rzecz następującą: parę rzeczy się w Polsce udało, to nie jest tak, że jedną dramatyczną opresję zastąpiła druga, równie zła; przynajmniej jeśli chcemy uogólniać, taki wniosek jest fałszywy. Ale jest też mnóstwo rzeczy, które absolutnie nie zasługują na afirmację i należy z nimi coś zrobić. Jedną z takich spraw jest właśnie zmiana tego indywidualistycznego etosu, zgodnie z którym każdy ma się ścigać z każdym, a państwo jest sędzią – i to trochę takim, jak w skorumpowanej piłce nożnej, tzn. sędziuje na rzecz tych, którzy więcej dadzą w łapę. To jest sytuacja, która nie może być akceptowana. Jesteśmy krajem, co widać dość dobrze w badaniach socjologicznych, który ma niesłychanie niski poziom kapitału społecznego. Dla rozwoju gospodarczego w długim okresie jest to fatalna wiadomość. Dlatego ciągle się upieram, że warto wrócić do etosu „Solidarności”, który był bardzo plebejski, ale moim zdaniem zawierał wszystkie te elementy, które otwierają szanse stosunkowo harmonijnego rozwoju kraju i satysfakcji dużych grup społecznych. Cezary Michalski: Powiem pewną anegdotę, która nawiązuje do kwestii tego, gdzie się można znaleźć, zarówno jako kraj, jak i osoba, między panami Ikonowiczem i Balcerowiczem. Otóż dzięki byciu dziennikarzem, a już szczególnie pracującym u Axela Springera, miałem zaszczyt i niezwykłą okazję poznawczą rozmawiać z różnymi ludźmi ważnymi dla polskiego życia


19 publicznego. Zapytałem jednego z kilku najbogatszych ludzi w Polsce – nie podam nazwiska, ponieważ ten fragment został przy autoryzacji wycięty przez bardzo kompetentnego asystenta medialnego tej osoby – jaki model kapitalizmu on by preferował, podrzucając mu oczywiście szeroką paletę wyboru: bardziej regulowany i socjalny kapitalizm zachodnioeuropejski, trochę mniej regulowany amerykański, postfeudalny i bardzo regulowany kapitalizm japoński, czy kapitalizm chiński... On długo się zastanawiał – a naprawdę jest to człowiek inteligentny – aż w końcu odpowiedział, że najlepszy jest kapitalizm chiński. Ponieważ jest najbardziej racjonalny z jego punktu widzenia: tam idzie się do pierwszego sekretarza prowincji, a on mówi, gdzie i z kim inwestować – i to wszystko jest przestrzegane, bo jakby się jakiś prywatny biznesmen chiński czy urzędnik niższego szczebla nie dostosował, to by mu głowę ścięto. Poza tym nie ma związków zawodowych, nie ma oporu społecznego, nie ma kosztów społecznych, które on musiałby płacić w Europie Zachodniej, a nawet w Polsce. To jest taki raj Rakowskiego, wymyślany przez niego system w idealnej postaci, bo społeczeństwo jest tu wyeliminowane. Drugi w kolejności kapitalizm, który mój rozmówca uznał za godny pochwały, to kapitalizm rosyjski. Tam też idziesz do szefa prowincji, podpisujesz, dzielisz się – tyle, że potem albo dadzą ci zrobić ten biznes, albo nie dadzą, bo oni nie przestrzegają umów tak jak Chińczycy. Natomiast najgorzej jest w Europie Zachodniej, bo tam są przetargi i związki zawodowe. Z kolei USA są fatalne, bo tam jest praktyka silnie protekcjonistyczna. Jeśli nie znajdziesz amerykańskiego partnera biznesowego, któremu oddasz znaczną część zysku, to cię na rynek nie wpuszczą. Do tej pory jest to dla mnie bardzo konkretna lekcja. Odpowiedź człowieka wychowanego najpierw w PRL, a potem na balcerowiczowskiej transformacji i odnoszącego w niej sukces. Dlatego ja bym się lokował na tej mapie ideowej i mapie wartości pewnie nie aż tak daleko od Ryszarda Bugaja, choć jako większy od niego euroentuzjasta. Kochający Unię Europejską i jej kapitalizm, jako kapitalizm lepszy w swoich społecznych konsekwencjach od kapitalizmu chińskiego. I kochałbym też Unię jako źródło regulacji i norm, które nas mogą jako społeczeństwo ochronić przed naszymi własnymi oligarchami – wychowanymi w postkomunizmie i tęskniącymi za kapitalizmem chińskim. Mam przynajmniej taką nadzieję, co do Unii jako źródła regulacji i norm, bo przyszła mi teraz do głowy myśl, że gdybym dzisiaj zapytał o to samo prezesa Volkswagena, również odpowiedziałby mi: „najlepszy jest kapitalizm chiński, tam w końcu przenoszę już od dawna swoją produkcję”. Tyle że chińskie fantazje niemieckich prezesów są jednak równoważone przez silne państwo, związki zawodowe itp., a fantazje niektórych polskich oligarchów nie wiem, co w Polsce może zrównoważyć. Mam też drugą anegdotę, dotyczącą rozpadu etosu wspólnotowego czy wręcz jakiegokolwiek języka wspólnotowego. Ostatni moment, gdy byłem naprawdę blisko polityki, choć znowu jako człowiek zajmujący się dyskursem, a nie polityką, to czasy AWS. Współpracowałem przy dwóch kampaniach wyborczych AWS-u: tej pierwszej, kiedy oni – my – wygrali wybory, oraz przy przegranej kampanii Krzaklewskiego. Wiedziałem, że to jest prawica, natomiast to był dla mnie ciągle jeszcze jakiś sposób odbudowy wspólnoty solidarnościowej, ponieważ w AWS-ie byli zarówno centroprawicowi inteligenci, jak i związkowcy, zarówno przedstawiciele „elit”, jak i „ludu”. Kiedy u schyłku AWS-u w małej grupie wymyślaliśmy dla Krzaklewskiego główne hasło jego kampanii, wygrał slogan „Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim”; tylko socjolog Tomasz Żukowski i ja głosowaliśmy przeciw. Dla

MI CHAL SKI Cezary Michalski (ur. 1963) – publicysta, eseista, prozaik i komentator polityczny. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i slawistykę w Paryżu, do którego wyemigrował u schyłku PRL. Był redaktorem czasopism „bruLion”, „Debata” i „Fronda”, za czasów prezesury Wiesława Walendziaka pracował w telewizji publicznej. Współpracował m.in. z „Życiem”, „Tygodnikiem Solidarność”, Radiem Plus i TV Puls, w TVP Kultura prowadził program „Lepsze książki”. W latach 2006-2008 był zastępcą redaktora naczelnego „Dziennika”, obecnie jest komentatorem tej gazety. Uznawany za jednego z najbardziej wyrazistych i nieszablonowych polskich publicystów. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor zbiorów esejów („Powrót człowieka bez właściwości” – 1997, „Ćwiczenia z bezstronności” – 1999), zbioru felietonów („Ministerstwo prawdy” – 2000) oraz powieści („Siła odpychania” – 2002, „Jezioro Radykałów” – 2004, „Gorsze światy” – 2006).


20

Ci ludzie nie wynaleźli szczepionki na raka

bna ANDREA MARUTTI

byli natomiast bliżej władzy i własności

mnie to był taki symboliczny koniec „Solidarności”, bo to była przecież kampania lidera związkowego, a dostała hasło neokonserwatywne, neoliberalne. Z kolei działacze związkowi z „Solidarności”, których zobaczyłem w AWSie, byli wychowani na drugoobiegowym Hayeku czy na „Rewolucji konserwatywnej w Ameryce” Sormana. Oni gardzili pojęciem własności wspólnej jako „socjalizmem”. I uważali, że każda prywatyzacja, na każdych warunkach, jest dobra, byleby oni dostali pakiet akcji prywatyzowanego przedsiębiorstwa. Ale jeśli moje pokolenie, które zaczynało jako solidarnościowe, teraz pakuje się w najgorszy upeeryzm, w traktowanie społeczeństwa jako zdziczałego stanu natury, gdzie nie panują żadne wartości i gdzie się tylko wychodzi na polowanie, żeby przynieść mięso dla „rodziny na swoim”, to również PRL za to odpowiada. Bo tam pojęcia wspólnoty, socjalizmu, państwa czy własności społecznej zostały tak zdegenerowane, że my do tej pory przed tym uciekamy. Pakując się oczywiście w najgorsze neokońskie czy upeerowskie zdziczenie.

Michał Sobczyk: Polska u progu przemian miała bardzo poważne problemy, ale także potencjalne atuty, jak wciąż żywa tradycja masowej aktywności społecznej czy niedawny sojusz inteligencji z Kościołem, a wcześniej – z robotnikami. Czy potrafią Panowie nakreślić przekonujące wizje tego, jaki inny ład polityczny, społeczny i gospodarczy można było spróbować zbudować w ostatnich dwóch dekadach? A może z „klocków”, które mieliśmy do dyspozycji w ’89 r. nie można było zbudować niczego poza tym, co zaistniało? Cezary Michalski: Na swoim aktualnym etapie egzystencjalnego rozwoju, który nie przypomina tego z 1989 r. ani w dobrych, ani w złych cechach, nie widzę żadnej takiej alternatywy. Uważam, że mogło być minimalnie łagodniej, np. mogliśmy nie popaść w te języki „wojny na górze”, które dodatkowo feudalizowały stosunki społeczne w Polsce i były jednym z czynników do końca niszczących resztki solidaryzmu społecznego. Ale alternatywy nie było i nie ma. My wiele


21 razy jeszcze w „Życiu”, które było bardziej antysystemowe niż „Dziennik”, choć jednocześnie bardziej prawicowe, pytaliśmy różnych socjologów wychwalających naszą „liberalną transformację”, dlaczego w nowych dzielnicach willowych w Warszawie ludzie jeżdżą SUV-ami za 200 tys. złotych po totalnych wybojach, niszcząc te samochody, a mimo to nie złożą się na drogę do swoich posesji, ponieważ to byłoby wspólne, a więc niczyje. Odreagowanie na ten pozór uspołecznienia PRL-owskiego jest tak mocne, że do dziś uniemożliwia język wspólnotowy i wspólnotową praktykę. Moi rówieśnicy, którzy w roku 1980 czy ’81 byli na strajku studenckim, czy nawet nieraz chodzili na strajki robotnicze, walczą dziś nie o poziom publicznego kształcenia w Polsce, lecz o to, żeby swoje dziecko posłać do szkoły na Bednarskiej (jeśli są liberałami) czy szkoły Opus Dei w Józefowie (jeśli są konserwatystami). Bo oni już wiedzą, że reszta pójdzie na przemiał, więc chcą przynajmniej uratować się indywidualnie, uratować swoje dzieci. Ja dlatego tak pokochałem UE, bo w samowystarczalność polskiego społeczeństwa, w możliwość tworzenia przez nie choćby reformistycznych, ostrożnie socjaldemokratycznych alternatyw, przestałem wierzyć. Ono jest zbyt rozbite. Ryszard Bugaj: Ja bym powiedział tak: to, czy istnieje alternatywa, warto postrzegać w dwóch aspektach, tzn. czy istnieje alternatywa w sensie intelektualnym oraz czy ten intelektualny konstrukt mógłby zostać urzeczywistniony w realnym życiu publicznym. Otóż moim zdaniem istniała oczywiście alternatywa w rozumieniu intelektualnym, natomiast nie istniała alternatywa w obliczu układu sił, jaki się skrystalizował w 1989 r. Ta alternatywa – oczywiście nie w sensie globalnym, ale w sensie wyboru z katalogu elastycznego systemu, jakim jest system kapitalistyczny – tak naprawdę pierwszy raz pojawiła się około 1993 r. Możliwe było wtedy ustanowienie – przynajmniej po części – systemu, który byłby właśnie taki socjalno-etatystyczny. Myślę, że istniała szansa, aby zyskał on znaczne wparcie społeczne, a wtedy te zmiany nie mogłyby później zostać łatwo cofnięte. Ta szansa została zaprzepaszczona. Później już nie było dobrego momentu na realizację takiego scenariusza, choć chyba znowu się pojawi. Natomiast różnica w stosunku do tamtego okresu polega na tym, że scena życia publicznego jest znacznie bardziej zamknięta, więc o ile są obecnie pewne warunki do tego typu zmiany, jednocześnie znacznie trudniej będzie znaleźć kogoś, kto byłby zdolny egzekwować tę możliwość. I dlatego nie jestem optymistą. Piotr Ikonowicz: Mało kto wie, gdzie był największy wiec solidarności z „Solidarnością” po ogłoszeniu stanu wojennego. Otóż w stolicy Peru – Limie. 100 tys. ludzi wyszło na ulice, żeby zaprotestować przeciwko temu, co zrobił gen. Jaruzelski. Zwykli ludzie na całym świecie uwierzyli, że oto polscy robotnicy do pewnego systemu zabezpieczeń socjalnych, które dawał PRL, dopiszą demokrację, dopiszą wolność, urzeczywistnią zasadę ludowładztwa. To było to wielkie wyzwanie i to była moja, jako rewolucjonisty, jako marksisty, wielka nadzieja. Zanurzyłem

się w ten ruch i czułem się w nim znakomicie. Gdy Margaret Thatcher przyjechała na grób Popiełuszki – którego dobrze znałem, bo to był działacz robotniczy, dlatego nie podobał się episkopatowi, nie tylko komunie, która go w końcu zabiła – to mój przyjaciel, Edek Mizikowski, witając ją, dziękował jej za wielki wkład w wolność Polski, ale w drugiej ręce – tej, której nie podawał – miał ulotki, które rzucił, a one upadły również na głowę pani premier. Na ulotkach było napisane: „Polskim i brytyjskim górnikom – chleba i pracy!”. Taki to był ruch. Ja myślę, że tamten ruch coś mógł. Rok 1989 to był moment, w którym temu ruchowi przetrącono kręgosłup. Otóż jeżeli jakieś społeczeństwo nie ma tradycji demokratycznej, nie ma struktury społeczeństwa obywatelskiego, nie jest zorganizowane, to jego nadzieją jest fala. Ta fala, po której coś musi zostać. I tak naprawdę to, o co dzisiaj powinniśmy pytać, to jest to, co nam zostało z tamtego okresu. Jakie doświadczenie da się ocalić, jaki skarb z tamtej wiary, nadziei i dumy ludzi pracy można przenieść w dzisiejsze czasy? Bo młodzież ma obraz PRL-u sprowadzony do tej barejowskiej przyśrubowanej miski i łyżek na łańcuchach, który bierze dosłownie. Natomiast tajemnica polega na tym, że tamten system pozwolił ludziom dorosnąć i dojrzewać intelektualnie, bo nie byli zarobieni jak zwierzęta, więc mogli się buntować. On miał w sobie to ziarno buntu, ktoś nawet powiedział: „Głupio zrobił socjalizm realny, że wykształcił ludzi, bo oni byli dość mądrzy, by stwierdzić, że ci, którzy nimi rządzą, to kretyni”. W radach pracowniczych była przecież znakomita elita, która mogła poprowadzić nasz przemysł. Wreszcie, istniał etos robotniczy. Tu znowu anegdota – mój przyjaciel z wrocławskiego „Hutmenu”, nieżyjący już Jacek Sucharowski, na spotkaniu na temat samorządów pracowniczych, na którym było obecnych wielu różnych ludzi ze środowisk akademickich, którzy wykazywali neoliberalny sceptycyzm wobec rad pracowniczych, napadł na jednego z nich: „A kolega to w jakim zakładzie pracuje?”. Tamten odpowiedział, że w Zakładzie Socjologii. „Aha. Bo wie kolega, ja jestem robotnikiem i ja chcę zarządzać moją fabryką!” – odparł Jacek. Wtedy tego robotnika przynajmniej słuchano, dzisiaj nikt go o nic nie pyta – i to jest ta różnica. Jaka jest zatem nadzieja? Oczywiście intelektualnie można ją sobie wyobrazić. Przede wszystkim – jest nią Europa Socjalna. Bo zgadzam się, że w Unii jest dziś pewna ostoja, punkt zakotwiczenia, bo ona jest czymś realnym, do czego można się odnieść; chodzi oczywiście o Unię socjalną, a nie liberalną, o co wszyscy ciągle walczymy. Na zakończenie opowiem scenę, której nigdy nie zapomnę. Pojechaliśmy na Europejskie Forum Społeczne do Paryża i wracając, zauważyliśmy w Niemczech na parkingu ciężarówkę z portugalskimi numerami. Z tyłu siedzieli i jedli lunch jej kierowcy. Podchodzimy do nich, próbuję do nich zagadać po portugalsku, na co oni odpowiadają czystym rosyjskim. Okazało się, że to byli Ukraińcy, w dodatku zrzeszeni w portugalskim związku zawodowym transportowców. Kiedy wznosimy jeszcze gorący okrzyk z paryskiej demonstracji: „A! Anti! Anticapitalista!”, oni krzyczą razem z nami. Taka będzie Europa Socjalna – od Uralu po Portugalię.


22

Była alternatywa – z prof. Grzegorzem W. Kołodko rozmawia Michał Sobczyk Reformy rynkowe realizowane w Polsce przed 1989 r. budzą skrajnie różne opinie – od takiej, że ich kontynuowanie bez zmiany władzy politycznej mogłoby doprowadzić do modelu bliższego społecznej gospodarce rynkowej, po taką, że stanowiły początek budowania nadwiślańskiej wersji neoliberalizmu w warunkach sprzyjających różnego rodzaju nadużyciom (słabość instytucji gospodarczych, brak przejrzystości życia publicznego itp.). Grzegorz W. Kołodko: Reformy poprzedzające lata 90. nie powiodły się, gdyż nie udało się wyeliminować podstawowego schorzenia tamtej fazy gospodarki socjalistycznej, którym był syndrom inflacji cenowo-zasobowej, jak to określiłem w anglojęzycznej literaturze ekonomicznej – shortageflation. Z jednej strony nasilało się tempo inflacji cenowej, z drugiej pogłębiały się niedobory, co zarówno niszczyło konkurencyjność przedsiębiorstw, jak i utrudniało funkcjonowanie gospodarstw domowych, przyczyniając się do obniżania ogólnego poziomu efektywności ekonomicznej i satysfakcji ludzi ze wzrostu gospodarczego, który przecież miał miejsce. Pomimo reform gospodarka była coraz bardziej niezrównoważona. Ale trzeba to widzieć w szerszym kontekście; rzeczy działy się tak, jak się działy, gdyż wiele działo się naraz. Na determinację polskich kręgów przywódczych, by wprowadzić pewne rozwiązania instytucjonalne, zmierzające do uelastycznienia gospodarki oraz demokratyzacji, nakładało się działanie sił zewnętrznych: nabierającej rozpędu globalizacji, rywalizacji międzysystemowej, kolejnej fazy rewolucji naukowo-technicznej. Koniec końców tamten system bardziej sam upadł niż został obalony. Na tym tle wręcz żałosne są wywody typu: „przeskoczyłem przez płot i obaliłem komunizm” albo przypisywanie jakiejś niebywałej roli ówczesnemu konserwatywnemu prezydentowi USA, Ronaldowi Reaganowi. Procesy gospodarcze i społeczno-polityczne zachodzące wtedy w Polsce, skutkowały rosnącym brakiem satysfakcji ludzi w ich trzech rolach społecznych. Byli oni coraz mniej zadowoleni, a potem coraz bardziej niezadowoleni jako producenci, widząc dość marne efekty wysiłku wkładanego w pracę. Narastało ich niezadowolenie jako konsumentów, bo coraz większej części dochodów nie byli w stanie zrealizować z powodu nasilających się niedoborów rynkowych. Wreszcie

obniżała się ich satysfakcja jako obywateli, gdyż pomimo prób częściowej demokratyzacji, nie działały skuteczne mechanizmy wyrażania vox populi. Dlatego też nie sądzę, aby można było zwieńczyć powodzeniem tamte reformy i stworzyć z czasem społeczną gospodarkę rynkową w ówczesnym kontekście międzynarodowym. Z drugiej strony, niektórzy przywołują jako pozytywne przykłady to, co działo i dzieje się w Chinach oraz, w jakimś stopniu, w Wietnamie. Choć panują tam inne realia kulturowe i geopolityczne, eksperyment chiński pokazuje, że jeśli jest determinacja władz i korzystnie układają się określone uwarunkowania polityczne, z reformami gospodarczymi w ramach takiego systemu można zajść zdecydowanie dalej, niż udało się to w Europie Środkowo-Wschodniej. No, ale ceną za to jest odkładanie reform politycznych, których czas tam dopiero nadchodzi. Co miało decydujące znaczenie dla przyjęcia po 1989 r. neoliberalnego kursu reform? Mówi się często o naiwnym zauroczeniu modelem amerykańskim, ale także o znacznie bardziej przyziemnych przyczynach. W swojej najnowszej książce „Wędrujący świat” wspomina Pan np. o lobbingu krajów zachodnich, związanym m.in. z faktem posiadania przez nie sporych zasobów „luźnego” kapitału. G. W. K.: W książce szeroko opisuję kompleks uwarunkowań zewnętrznych i wewnętrznych, które łącznie zadecydowały, że procesy potoczyły się tak, a nie inaczej. Gdy rozpoczynały się wspomniane reformy, Japonia coraz bardziej wikłała się w strukturalny kryzys gospodarczy, a bliższe nam geograficznie Niemcy zająć musiały się przede wszystkim zjednoczeniem, czyli w praktyce wchłonięciem pięciu wschodnich landów przez gospodarkę i państwo zachodnioniemieckie. Siła przebicia państw skandynawskich, z ich modelem społecznej gospodarki rynkowej, była stosunkowo niewielka. Tak się złożyło, że wraz z rozpadającym się Związkiem Radzieckim, Stany Zjednoczone dosyć niespodziewanie (nawet dla siebie) wyrosły na jedynego światowego super-hegemona. Tak się również złożyło, że akurat wtedy, wskutek stagflacji narosłej w latach 70. i 80., po kryzysie energetycznym i pewnych błędach w amerykańskiej polityce gospodarczej, doszło do


23 zmęczenia nieskutecznymi terapiami ekonomicznymi, związanymi z doktryną keynesowską. Było to niezłą pożywką dla jakiejś alternatywnej koncepcji, którą okazał się od strony teoretycznej monetaryzm, a politycznej – neoliberalizm, żerujący na wartościach liberalnych, takich jak wolność, demokracja, przedsiębiorczość, konkurencja, prywatna własność, po to, by kosztem większości poprawiać sytuację materialną wąskiego kręgu elit, i tak już wysforowanych finansowo do przodu w dziejowym procesie rozwoju. To się kryło za zbitką pojęciową reaganomiki, a w przypadku Wielkiej Brytanii za oszukańczym thatcherowskim TINA – there is no alternative. Oczywiście, że tzw. alternatywa, czyli odmienna opcja istniała – również w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii, nie mówiąc już o mniej rozwiniętych krajach dążących do emancypacji gospodarczej. Ale skoro państwa anglosaskie poszły kursem neoliberalnym i miały określoną pozycję międzynarodową, skoro w tym samym czasie powstały ogromne nadwyżki kapitału finansowego, który szukał sposobów na opłacalne zainwestowanie w innych regionach coraz bardziej integrującej się gospodarki światowej, skierowano wzrok także w naszą stronę, no bo mieliśmy stać się emerging markets, czyli wyłaniającymi się rynkami, traktowanymi instrumentalnie przez neoliberalizm i związane z nim grupy interesu. A my szukaliśmy zarówno kapitału, jak i porady, co robić. Amerykanie zaoferowali nam je w pakiecie. G. W. K.: Rady były zawsze dodawane do pożyczanych pieniędzy, ponadto stosowanie się do nich było warunkiem anulowania części polskiego zadłużenia zagranicznego. Wywodziły się one z doktryny neoliberalnej, wiązały z koncepcją tzw. konsensusu waszyngtońskiego, która także legła u podstaw działalności Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, dwóch znaczących bardzo wiele naonczas organizacji międzynarodowych,

KO ŁOD KO Prof. dr hab. Grzegorz Kołodko (ur. 1949) – wicepremier i minister finansów w rządach W. Pawlaka, J. Oleksego, W. Cimoszewicza i L. Millera. Ekonomista, w latach 1985-86 stypendysta Fundacji Fullbrighta na University of Illinois, w latach 1983-1988 doradca prezesa Narodowego Banku Polskiego, w 1988 r. – twórca i dyrektor Instytutu Bankowości i Polityki Monetarnej NBP. W 1989 r. uczestniczył po stronie rządowej w obradach „okrągłego stołu”, w latach 1989-91 był członkiem Rady Ekonomicznej Rady Ministrów. Pełnił funkcje naukowo-badawcze oraz doradcze m.in. w Światowym Instytucie Badań Rozwoju Gospodarczego ONZ w Helsinkach, Departamencie Badań, Departamencie Polityki Fiskalnej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Instytucie Finansów i Polityki Monetarnej w Tokio, Banku Światowym. Wykładał na wielu uczelniach w Polsce i USA (m.in. Yale University), obecnie jest dyrektorem stworzonego przez siebie Centrum Badawczego Transformacji, Integracji i Globalizacji (TIGER) przy Akademii Leona Koźmińskiego. Jego dorobek naukowy obejmuje niemal 40 książek oraz ok. 300 artykułów, opublikowanych w ponad dwudziestu językach i powszechnie cytowanych. Jest cenionym popularyzatorem ekonomii i komentatorem ekonomicznym (publikuje m.in. na łamach „The Economist”, „The New York Times”, „Financial Times”). Opublikował m.in. „Kryzys, dostosowanie, rozwój” (1989), „Transformacja polskiej gospodarki. Sukces czy porażka?” (1992), „Strategia dla Polski” (1994), „Polska 2000. Strategia dla przyszłości” (1996), „From Shock to Therapy. The Political Economy of Postsocialist Transformation” (2000), „Post-Communist Transition. The Thorny Road” (2000), „Moja globalizacja, czyli dookoła świata i z powrotem” (2001), „Globalizacja a perspektywy rozwoju krajów posocjalistycznych” (2001), „Globalization and Catching-up in Transition Economies” (2002), „O Naprawie Naszych Finansów” (2004), „The World Economy and Great Post-Communist Change” (2007), „Wędrujący świat” (2008). W 1996 r. otrzymał tytuł Najlepszego Ministra Finansów Europy Środkowo-Wschodniej, w 1997 r. uhonorowany został Komandorią Orderu Polonia Restituta za zasługi w dziedzinie transformacji i rozwoju gospodarki. Maratończyk, podróżnik (odwiedził prawie 140 krajów), fotograf, znawca muzyki klasycznej.


24 w istocie manipulowanych przez politykę i administrację amerykańską. Doktryna ta odegrała wielką rolę w krajach od tego momentu nazywanych pokomunistycznymi. Nie da się jednak wszystkiego zwalić na uwikłania zewnętrzne. Neoliberalne reformy wymagały znalezienia partnerów w Polsce – ideologów, polityków i ekonomistów, uzasadniających pozorną wyższość tej doktryny. Wobec tego Amerykanie wyjęli z kapelusza królika i „wymyślili” Jeffreya Sachsa, harvardzkiego profesora, a polski snobizm jest tak wielki, że już to starczało, by „mieć rację”... Polacy zaś znaleźli odpowiedniego ministra finansów do rządu premiera Mazowieckiego. I tak zrodził się tzw. plan Sachsa-Balcerowicza. Niestety, przy całym zamęcie i szumach informacyjnych tamtego okresu i przy fundamentalnym niezrozumieniu, do czego ten plan będzie prowadził, pomimo ostrzeżeń, zyskał on jeśli nie poparcie, to przyzwolenie większości społeczeństwa. A gdy już się ta większość zorientowała, że niekoniecznie służy on jej interesom, lecz realizowany jest jej kosztem, było za późno. Stosowano cały czas politykę faktów dokonanych, także w Polsce powtarzając bezsensowne thatcherowskie „nie ma alternatywy”. A wtedy można było jeszcze próbować pójść drogą budowania społecznej gospodarki rynkowej, na wzór skandynawski. Taką próbę podjęto dopiero po 1993 roku, kiedy przyszło mi koordynować politykę społeczno-gospodarczą w ramach „Strategii dla Polski”. W pierwszych latach po 1989 r. reformy gospodarcze miały radykalny charakter – przykładem może być polityka walutowa czy kredytowa. Uzasadniano to koniecznością przeprowadzenia „terapii szokowej”, niezbędnej jakoby do postawienia naszej gospodarki na nogi. Zanim uzyskał Pan możliwość praktycznego wcielania w życie innej wizji reform, punktował Pan błędy architektów transformacji jako naukowiec, a także jako członek Rady Ekonomicznej Rady Ministrów w latach 1989-91. Pana prace z tamtego okresu znane są na całym świecie. G. W. K.: Można wyróżnić dwie główne kategorie błędów ówczesnej polityki gospodarczej, którą nie bez powodu nazywam „szokiem bez terapii”. Pierwsza z nich to niedocenianie instytucjonalnych aspektów budowy gospodarki rynkowej. Składają się na nią bowiem przede wszystkim instytucje, a więc „reguły gry”, a nie tylko prywatyzacja i liberalizacja, jak to widziano i próbowano narzucać w ramach doktryny neoliberalnej. Bardzo łatwo niszczy się instytucje gospodarki centralnie planowanej i to udało się szybko – jak kto chce, „szokowo” – zrobić. Nie było już Komisji Planowania, administracyjnego stanowienia cen, natomiast aby w to miejsce pojawił się sprawnie funkcjonujący rynek kapitałowy, bankowość inwestycyjna, giełda – to wymaga wielu lat olbrzymiego wysiłku. Wobec tego pewne zmiany należało rozłożyć w czasie i ułożyć je w innej sekwencji. Nie chodzi o to, że należało coś robić szybciej albo wolniej, tylko że trzeba to było zrobić inaczej, lepiej. Dziś przyznają to nawet niektórzy zwolennicy tamtej polityki.

Po drugie, ewidentnie „przestrzelono” politykę stabilizacyjną. Retroaktywnie obciążono stare kredyty zbyt wyśrubowanymi stopami procentowymi; nadmiernie zdewaluowano złotego, by następnie zbyt długo – przez ponad 16 miesięcy! – utrzymywać jego sztywny kurs; zbyt daleko poszła liberalizacja handlu, z czego sam rząd po części wycofywał się już w latach 1991-92; na zbyt wysokim, restrykcyjnym poziomie ustawiono tzw. gilotynę płacową w postaci sławnego wówczas popiwku, który był jednym z instrumentów motywowanej ideologicznie dyskryminacji sektora państwowego i miał jeszcze bardziej zrażać pracowników do własności państwowej, aby w ten sposób przyspieszać prywatyzację. Czyniono tak nie po to, by poprawiać mikroekonomiczną efektywności i konkurencyjność przedsiębiorstw, lecz dlatego, że jeśli ktoś szybko sprzedaje, to tanio sprzedaje. No a wtedy ktoś inny tanio kupuje. Wówczas zaimportowano też kolejną koncepcję, tzw. strategicznych inwestorów, którymi w obliczu niedostatku kapitału w kraju najczęściej byli inwestorzy zagraniczni. Do tego wszystkiego dochodzi zlekceważenie społecznego wymiaru transformacji i ewidentne niedoszacowanie kosztów zastosowania takiej pseudoterapii. Zapowiadano, że bezrobocie obejmie nie więcej niż 400 tys. osób. G. W. K.: Po trzech latach przekraczało już 3 miliony osób. Produkcja miała spadać tylko przez rok, o około 3%, potem miała wzrosnąć. Tymczasem od połowy 1989 do połowy 1992 r. spadła aż o 20 procent. Skala załamania była dużo większa niż ta niemożliwa do uniknięcia, a korzyści dużo mniejsze niż te możliwe do osiągnięcia. Jeśli dzisiaj ktoś powiada, że głębokość transformacyjnej recesji była w Polsce mniejsza niż w jakimkolwiek innym kraju regionu, to jest to faktem. Ale od razu i wyraźnie wypada podkreślić, że stało się tak nie w następstwie skuteczności neoliberalnej polityki – bo ta była ewidentnie szkodliwa – lecz dzięki wspomnianym wcześniej reformom rynkowym, liberalizującym po części gospodarkę w latach 80. Polska na przełomie lat 80. i 90. – jak dowodzi tego m.in. profesor Monika Bąk z Uniwersytetu Gdańskiego – miała obok Węgier najbardziej dogodne warunki dla transformacji do pełnokrwistej gospodarki rynkowej. Byliśmy w największym stopniu otwarci, zliberalizowani, o pewnych przyczółkach instytucjonalnych, mieliśmy zupełnie niezłe kadry menedżerskie, ekonomistów, finansistów. Sektor prywatny już wtedy dawał piątą część całej produkcji. Niestety, oparto politykę gospodarczą na błędnej doktrynie ekonomicznej, na neoliberalizmie. Nadrzędne cele przyświecające tej polityce nie zawsze były tożsame z interesami polskiego społeczeństwa i gospodarki narodowej. Mylono środki polityki z jej celami. Takie błędy musiały mieć swoją cenę. Błędy popełnione podczas transformacji to także niewykorzystane szanse. Jakie potencjalne atuty zlekceważono? W swojej nowej książce sporo uwagi poświę-


25 ca Pan znaczeniu kultury dla rozwoju gospodarczego. Czy neoliberalne rządy w jakikolwiek sposób starały się zaadaptować model reform do lokalnych warunków, np. wykorzystać doświadczenia istniejących namiastek demokracji przemysłowej? G. W. K.: Koncepcje bazujące na samorządzie pracowniczym zostały dosyć szybko odstawione do lamusa historii, pod ewidentnym wpływem nacisku ze strony nurtu neoliberalnego. Ale to nie znaczy, że nie dostosowywano reform do panujących realiów. Uczyli się wszyscy – także ci, którzy popełniali błędy. Już w tamtych czasach podkreślałem, że pewien zwrot, utożsamiany z osobą Jacka Kuronia, który w pewnym momencie widząc nędzę „szoku bez terapii”, wyszedł z koncepcją „Paktu o przedsiębiorstwie”, był kierunkowo dobrą próbą uspołecznienia procesu transformacji, ponownego upodmiotowienia ludzi pracy zamiast dalszego podporządkowywania większości potrzebom i oczekiwaniom ludzi kapitału, których w Polsce wtedy jeszcze nie starczało, a za granicą było ich aż za dużo. Ci drudzy traktowali nas w kategoriach „wyłaniającego się” rynku, gdzie można tanio kupić i drożej sprzedać, osiągając spekulacyjne zyski, a nie jako wyłaniającą się społeczną gospodarkę rynkową. Nacisk ze strony ruchu związkowego, tych, którzy wskutek realizowania neoliberalnej doktryny tracili zdecydowanie więcej, niż im to, omamiając ich, zapowiadano, powodował, że następowały pewne przewartościowania. Cały czas ścierały się różne koncepcje: czy pójść w kierunku Polski samorządnej, własności pracowniczej, systemu bardziej partycypacyjnego, czy też w kierunku kapitalizmu totalnie wolnorynkowego, z jak najmniejszą ingerencją państwa oraz zmniejszania jego funkcji redystrybucyjnych i tworzenia mechanizmów bliższych darwinizmowi społecznemu. Niestety, na początku lat 90. wskutek specyficznego zbiegu okoliczności politycznych, kulturowych i ekonomicznych, górę brała formuła neoliberalna, co oczywiście wymagało spacyfikowania ruchu związkowego, który część elit „Solidarności” wyniósł do władzy. Był to kolejny paradoks historii, a mechanizm tego oszukańczego zabiegu – zupełnie co innego ludziom obiecywano, niż im dostarczono – znakomicie, w sposób bezkompromisowy opisuje w swojej książce „Klęska »Solidarności«” David Ost. Co ciekawe, człowiek obserwujący to z zewnątrz, a więc bardziej chłodny i obiektywny w spojrzeniu niż miejscowi komentatorzy. Gdy w 1993 r. został Pan sternikiem polskiej gospodarki, postawił Pan sobie za cel zmianę kursu przemian. G. W. K.: Kontynuowane były wszystkie słuszne posunięcia rozpoczęte w okresie, który nazywam „szokiem bez terapii”. I te wcześniejsze, jeszcze z czasów reformowania gospodarki socjalistycznej – także. Nie jest bowiem tak, że wszystkie albo przytłaczająca część posunięć w ramach tamtej doktryny, były błędne. Nie – jakby to policzyć tak „na sztuki”, to może i więcej było tych słusznych. Rzecz nie polega jednak na tym, żeby

właściwych posunięć było wiele, ale żeby cały ich kompleks był prawidłowy, żeby całościowa strategia miała sens. Czasami wystarczy dodać, jak powiada polskie przysłowie, łyżkę dziegciu do beczki miodu i mamy wszystko niestrawne. Pierwszą zasadniczą cechą mojej strategii, prawdziwej „terapii bez szoku”, było podejście kompleksowe, włączanie do wnioskowania politycznego zarówno wątków stricte finansowo-ekonomicznych, jak i społecznych oraz kulturowych. Była to próba ponownego upodmiotowienia człowieka i nie mylenia celu ze środkami, czym tak bardzo grzeszy neoliberalizm. Nigdy nie głosiłem fanaberii w rodzaju twierdzenia, że niska inflacja jest nadrzędnym celem polityki gospodarczej, choć zawsze tej inflacji staraliśmy się przeciwdziałać. W latach realizacji „Strategii dla Polski” stopa inflacji spadła o 2/3, z 37 do 13 procent, a jednocześnie bezrobocie zmniejszyło się o 1/3, z ponad 3 do poniżej 2 milionów osób. Więcej ludzi do Polski wracało z zagranicy niż z niej wyjeżdżało, bo na tle boomu gospodarczego – PKB na głowę przecież skoczył w latach 1994-97 aż o 28 procent! – wiało optymizmem. A to się czasami bardziej liczy niż doraźny poziom produkcji i konsumpcji. Tak więc jeśli się wie, jak to zrobić, można jednocześnie obniżać stopę inflacji i stopę bezrobocia, choć zgodnie z tradycyjnym myśleniem neoliberalnym zrobić się tego podobno nie da. Inaczej także podeszliśmy do zmian mikroekonomicznych, w tym do prywatyzacji, którą postrzegaliśmy nie jako ideologicznie motywowany cel nadrzędny, lecz jako instrument poprawy efektywności. Jeśli ta czy inna gazeta i apologeci neoliberalizmu wówczas wykrzykiwali, że oto hamujemy prywatyzację, to zawsze spokojnie odpowiadałem: nie, my ją racjonalizujemy. Rzecz ze sprzedawaniem majątku państwowego nie polega na tym, żeby robić to szybko, lecz efektywnie, co mierzy się dwoma kryteriami: wielkością wpływów do budżetu państwa (które z tego tytułu były coraz większe, bo sprzedawaliśmy najdrożej, jak to było możliwe) oraz poprawą efektywności i jakości zarządzania w sprywatyzowanych przedsiębiorstwach. Po co prywatyzować, jeśli potem miałoby nie być poprawy jakości zarządzania, po co sprzedawać taniej, jeśli można sprzedać drożej? Warto przypomnieć, że jeśli któryś z banków był wówczas prywatyzowany – czy to Bank Gdański, czy Bank Przemysłowo-Handlowy w Krakowie – to później, gdy już były one kwotowane na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych, ich cena minimalnie albo wcale nie różniła się od tej, którą Skarb Państwa wziął za prywatyzowanie tamtych aktywów. Wtedy prywatyzowano nie „na czas”, ale na korzyść polskiego społeczeństwa. Tych elementów mikro- i makroekonomicznych, które ułożyły się w zupełnie inną jakościowo, lepszą wiązkę polityki, było wiele. Szeroko opisuję to w kilku swoich książkach, jak „Kwadratura pięciokąta”, „Polska alternatywa”, „Od szoku do terapii”, „O naprawie naszych finansów” czy „Globalizacja i perspektywy rozwoju krajów posocjalistycznych”. Wszystkie one, a także wiele innych – łącznie 26 pozycji po polsku, opublikowanych w ciągu ostatniego ćwierćwiecza – są dostępne na portalu internetowym Centrum Badawczego


bna DONGLAI GONG

26

There is no alternative? Transformacji, Integracji i Globalizacji TIGER (www.tiger. edu.pl), którym kieruję w Akademii Leona Koźmińskiego. Umieściłem je tam, by innym ułatwić studia, ale też i po to, by pokazać, jaki był wtedy mój sposób rozumowania. I dzisiaj, z perspektywy historycznej, jak widać, te poglądy łatwo się bronią. Podsumowując, w latach 1994-97 kontynuowano słuszne posunięcia z czasów „terapii szokowej” oraz reform lat 80., ale jednocześnie wprowadzano cały szereg niezbędnych zmian. Polityka gospodarcza to trudna sztuka gry ciągłością i zmianą. Zmienialiśmy instrumenty, zreformowaliśmy cele, przetasowaliśmy sekwencję działań. I przyniosło to zauważalne efekty. Produkcja rosła coraz szybciej, a ceny coraz wolniej. Inaczej niż to było przedtem, a także potem, co w szczególności warto podkreślić. Wskutek pomyślnej realizacji „Strategii dla Polski” tempo wzrostu PKB na mieszkańca sięgnęło w II kwartale 1997 r. aż 7,5 procent. W ciągu minionego ćwierćwiecza tak wiele nie było ani nigdy przedtem, ani nigdy potem. W 1997 roku do władzy powróciła Unia Wolności, czyli ośrodek ideologiczny, który zadecydował o obliczu pierwszych lat transformacji. G. W. K.: Przy dużej emocjonalności politycznej polskiego społeczeństwa niejako naturalne jest wychylanie się wahadła raz w lewo, raz w prawo od centrum. Społeczeństwo było już dosyć znużone rządami tzw. lewicowymi, zwłaszcza, że niektóre z posunięć w tamtym okresie niekoniecznie jawiły się jako takie znowu lewicowe; czasami były pragmatyczne, czasami rzeczywiście niedostatecznie lewicowe.

O przesunięciu się sympatii w prawo od centrum przesądziła także część procesów pozaekonomicznych, jak sposób sprawowania władzy, niewłaściwe traktowanie zasad partnerstwa publicznego oraz pewne incydentalne zjawiska. Nie ulega też wątpliwości, że do rozgrywki politycznej i propagandowej bezwzględnie wykorzystano dopust boży, jakim była powódź w 1997 roku. Zły styl był charakterystyczną cechą ówczesnego dyskursu politycznego. Dlatego też, będąc bezpartyjnym fachowcem pełniącym obowiązki wicepremiera i ministra finansów Rzeczypospolitej, na własne życzenie odszedłem z rządu na przedwiośniu 1997 roku, by nie wikłać się w toczące się boje przedwyborcze. Nie gram w tej klasie. Zrobiwszy swoje, wycofałem się z polityki i jeszcze w maju, mając na myśli wybory w Wielkiej Brytanii, napisałem do tygodnika „Polityka” esej zatytułowany znamiennie: „Przegrać wybory”. To był mój głos, bardzo poważne ostrzeżenie dla formacji SLD-owskiej, wciąż wtedy rządzącej w Polsce, że jeśli dalej w ten sposób będzie dyskutować między sobą i ze społeczeństwem o sprawach dlań fundamentalnych, ono się od niej odwróci. I to pomimo tego, że gospodarka była w znakomitej kondycji. Takoż się stało. Od tamtego czasu u władzy było kilka różnych formacji, zresztą także Pan – na krótko – otrzymał drugą szansę koordynowania polskiej gospodarki. Do jakiego punktu nas to wszystko zaprowadziło? G. W. K.: Jesteśmy gospodarką rynkową, choć nie w takim stopniu społeczną, w jakim warto byłoby i moglibyśmy być, gdyby linia „Strategii dla Polski” była kontynuowana.


27 Społecznej gospodarki rynkowej nie buduje się w cztery lata; czternaście może nie wystarczyć, a może potrzeba i czterdziestu. To, że w Polsce wyszło tak, jak wyszło, jest skutkiem walki politycznej, która wpływała na priorytety gospodarcze i sposoby uprawiania polityki gospodarczej. W efekcie mamy dzisiaj taką hybrydę, system trochę dziwny, żeby nie powiedzieć dziwaczny, z pewnymi elementami neoliberalnymi, ale i niektórymi elementami podobnymi do rozwiązań spotykanych w krajach skandynawskich. Choć nie jesteśmy ani najbardziej efektywni, ani najbardziej konkurencyjni, ani najbardziej „społeczni”, to i tak uważam, że te dwadzieścia lat polskiej transformacji jest pewnym sukcesem – „pewnym”, gdyż mógłby on być większy. Tak jak przedstawiłem to w listopadzie 2007 r. na Kongresie Ekonomistów Polskich, można mówić o „sukcesie na 2/3”. Przy poprawnym zdefiniowaniu celów rozwoju i oparciu strategii społeczno-gospodarczej na poprawnej teorii, mogliśmy być już bardziej „do przodu”. Zarówno jeśli chodzi o poziom konkurencyjności polskich firm, jak i o standard życia polskich rodzin. Wielce szkoda niewykorzystanego czasu i nienajlepiej zdyskontowanych szans minionych dwóch dekad. Jeśli szukać odpowiedzialnych intelektualnie i politycznie za ten stan rzeczy, to w przytłaczającej większości uplasują się oni po neoliberalnej stronie politycznego i intelektualnego spektrum, ale również część lewicowej myśli politycznej i praktycznych decyzji politycznych nie jest tutaj bez winy. W obecnym rządzie dominującą rolę odgrywa Platforma Obywatelska, którą można uznać za spadkobiercę neoliberalnego KLD. Czy w obecnie realizowanej polityce gospodarczej i społecznej nadal można dostrzec wpływy tej doktryny, czy też jej kompromitację uznali nawet niegdysiejsi apologeci? G. W. K.: I tym razem okazuje się, że stare idee wolno umierają. A i gra interesów swoje robi. Nie dziw przeto, że wciąż tak silny jest w polskiej polityce gospodarczej, zwłaszcza w jej aspektach finansowych, tak fiskalnych po stronie rządu, jak i pieniężnych po stronie NBP, nurt neoliberalny. Teraz – cóż za paradoks! – może on być nawet relatywnie silniejszy w Polsce niż w USA czy ogólnie na Zachodzie. Apologeci neoliberalizmu, tak w polityce, jak i w jej propagandowym zapleczu w mediach i części środowiska nauk społecznych, bynajmniej nie zwijają żagli, tylko próbują weń łapać inaczej wiejące wiatry i – a w tym są dobrzy – znowu wyjść na swoje. Krzyczy więc złodziej: „łapaj złodzieja!”, podpalacze zatrudniają się w straży pożarnej, a sprawcy neoliberalnych błędów i ich wierni uczniowie są zapracowani na froncie wyjaśniania, jak doszło do obecnego światowego kryzysu finansowego i gospodarczego, choć przecież dla każdego światłego człowieka jest oczywiste, że spowodowała go neoliberalna doktryna ekonomiczna i takaż praktyka polityczna. W Polsce – podobnie jak w latach „schładzania bez sensu”, 1998-2001, gdy tempo wzrostu PKB nadwiślańscy neoliberałowie sprowadzili z 7,5 do 0,2 procent – już dra-

stycznie spada dynamika produkcji i narasta bezrobocie. Rząd, nie mogąc się wyrwać ze spuścizny neoliberalnego myślenia, popełnia serię błędów i zamiast ożywiać nieortodoksyjnymi instrumentami popyt, co czynią nawet USA i Wielka Brytania, brnie irracjonalnie ścieżką pogłębiania dekoniunktury. Jeszcze dwa lata temu dochód narodowy rósł o ponad 7 procent rocznie, wkrótce skala przyrostu spadnie poniżej 3 procent. Oczywiście, mizerne skutki takiej polityki będą tłumaczone „światowym kryzysem”, podczas gdy mamy znowu do czynienia z kryzysem polityki gospodarczej. Déjà vu… W „Wędrującym świecie” zawarł Pan własną koncepcję polityki rozwoju. Proszę pokrótce o niej opowiedzieć. Jaki kompleks działań powinni podjąć nasi decydenci, by wprowadzić Polskę na ścieżkę trwałego rozwoju społeczno-gospodarczego? G. W. K.: Cóż, i tak nie podejmą, co już widać. A to z przyczyn zasygnalizowanych wcześniej. A przecież można by utrzymać na długą metę tempo wzrostu powyżej 5 procent rocznie, zwiększać zatrudnienie, poprawiać systematycznie warunki życiowe ludności poprzez poprawę konkurencyjności przedsiębiorstw i wzrost wydajności pracy. W tym celu trzeba właściwie zdefiniować cele makroekonomiczne i społeczne, a przecież nie może ich zastępować „deficyt budżetu nie większy niż 18 miliardów złotych”! Budżet i jego saldo to nie cel polityki, to jeden z wielu stojących do dyspozycji instrumentów. I tego też neoliberalizm nie chce (bo mu się nie opłaca) pojąć. Strategię dla Polski na następne kilkanaście, kilkadziesiąt lat trzeba oprzeć na koincydencji teorii rozwoju i nowym pragmatyzmie, które to koncepcje rozwijam w „Wędrującym świecie”. W szczególności długofalowy i zrównoważony rozwój społeczno-gospodarczy nie będzie możliwy bez zweryfikowaniu pewnych wartości przyświecających formułowaniu celów, bez rekonstrukcji instytucji w kierunku szerszego stosowania reguł gry właściwych społecznej gospodarce rynkowej, bez nieortodoksyjnej zmiany instrumentów polityki gospodarczej, umożliwiającej skuteczny interwencjonizm. Konkretnie, strategia taka opierać się winna na czterech zintegrowanych – a jak, wyjaśnia to właśnie teoria rozwoju – filarach: szybki wzrost, sprawiedliwy podział, korzystna integracja, skuteczne państwo. W Polsce może być dużo lepiej. I to dla zdecydowanej większości. Niestety, będzie tylko nieco lepiej. I to dla mniejszości. Tak długo, jak długo neoliberalne doktryny i właściwy temu nurtowi dogmatyzm nie będą wykorzenione z praktyki gospodarczej. A usuwanie tego schorzenia i jego następstw zajmie nam jeszcze trochę czasu. Najważniejsze, że wiadomo już, jak to robić. Dziękuję za rozmowę. Łódź, 27 listopada 2008 r.


28

Od „okrągłego stołu” do kryzysu finansowego – bilans transformacji ustrojowej


AN KIE TA W dwudziestą rocznicę przełomu politycznego 1989 r. postanowiliśmy zapytać osoby z różnych środowisk i o rozmaitych poglądach, jak oceniają minione dwie dekady. Oczywiście pytania skierowaliśmy do tych, których opinie w wielkich mediach nie pojawiają się wcale lub tylko w postaci szczątkowej. Są to osoby aktywne politycznie i społecznie przynajmniej od okresu transformacji ustrojowej, zatem prezentują nie tylko chłodne analizy post factum, lecz także wspominają własne postawy, nadzieje i oczekiwania w zestawieniu z zachodzącymi procesami. Poprosiliśmy o odpowiedź na kilka pytań, które zamieszczamy poniżej. Autorom pozostawiliśmy wybór formy tekstu – część z nich po prostu odpowiedziała na każde z pytań (wówczas ich rozważania podzielone są „gwiazdkami” na części, z których każda odpowiada kolejnemu pytaniu), pozostali natomiast zainspirowani pytaniami napisali tekst o bardziej tradycyjnej strukturze. Odpowiedzi drukujemy w kolejności alfabetycznej. Oto pytania, które zadaliśmy: 1. Jak oceniają Państwo sposób, w jaki dokonana została tzw. transformacja ustrojowa w Polsce? Jakie były najważniejsze wady nowego systemu (zarówno doraźne, przejściowe, jak i długofalowe)? W których dziedzinach życia społecznego zmiany były Państwa zdaniem najbardziej pozytywne, w których zaś szczególnie negatywne? 2. Jakie główne czynniki legły Państwa zdaniem u korzeni wyboru takiego modelu transformacji ustrojowej – sytuacja międzynarodowa (kryzys Bloku Wschodniego i rosnąca potęga USA), trendy ideologiczne (popularność neoliberalizmu), realna gra interesów („neokolonializm” wobec państwo posowieckich), niewiedza elit politycznych odnośnie do możliwych skutków podjętych decyzji, układ sił politycznych i społecznych (istniejące wizje alternatywne oraz możliwość mobilizowania społeczeństwa wokół nich)? 3. Jak Państwa zdaniem zmiany dokonane w Polsce w toku transformacji

ustrojowej miały się do wcześniejszych zapowiedzi architektów tych przeobrażeń, a także do społecznych oczekiwań i nadziei? Jak oceniacie Państwo postawę społeczeństwa jako całości oraz jego poszczególnych klas, warstw i sektorów wobec dokonywanych przeobrażeń? 4. Czy i jakie istniały Państwa zdaniem rozwiązania alternatywne wobec przyjętego modelu transformacji? Na jakich krajach Polska mogła ewentualnie się wzorować i z jakich idei czerpać zamiast zastosowanych rozwiązań? 5. Czy uważacie Państwo, że w poprzednim systemie polityczno-gospodarczym istniały takie elementy, które nie zostały zachowane po roku 1989, a były tego warte? A jeśli tak, to czy nie uczyniono tego z powodu arbitralnych decyzji, czy też z powodu „niekompatybilności” takich rozwiązań z zasadami nowego porządku, niezależnie jak go ocenimy? 6. Jak oceniacie Państwo zmiany w Polsce na tle zarazem światowych przeobrażeń, które zaszły od tamtej pory (np. procesy globalizacyjne i liberalizacja gospodarek, rozwój Unii Europejskiej), a także w porównaniu ze zmianami dokonanymi w innych krajach byłego Bloku Wschodniego? 7. Czy te spośród zmian, które oceniacie Państwo negatywnie, są Waszym zdaniem możliwe do zneutralizowania lub odwrócenia w rozsądnej perspektywie czasowej?

Redakcja „Obywatela”

29


30

Celem był nowy system

– neoliberalizm Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Gwiazda

Decyzja o kontrolowanym upadku systemu komunistycznego zapadła w Moskwie. W etap realizacji weszła w połowie lat 80., gdy Gorbaczow ogłosił „głasnost’ i pierestrojkę”. Można się tylko domyślać, kiedy zadecydowano o pierestrojce, ponieważ decyzja „rezygnujemy z doktryny marksistowskiej”, nie mogła być jawna i wymagała starannych, długotrwałych przygotowań. Proces niekontrolowany mógł doprowadzić do zmian rewolucyjnych, odsunięcia ludzi systemu od władzy i do rozpadu Związku Radzieckiego. Prawdopodobnie jakiś wariant pierestrojki był planowany już od roku 1968. Po inwazji na Czechosłowację skompromitowała się doktryna Breżniewa, która dawała ZSRR prawo do zbrojnych interwencji w swojej strefie wpływów. Przyjęto odmienną strategię zabezpieczenia systemu przed niekontrolowanymi buntami. Amortyzatorem niepokojów społecznych mogła być koncesjonowana opozycja. W chwili upadku komunizmu opozycja potwierdziłaby „nawrócenie” ludzi władzy i ochroniła ich przed gniewem ludu. Jest to tylko hipoteza, ale opiera się na mocnych przesłankach. W 1968 r. SB masowo werbowała tajnych współpracowników wśród młodzieży zagrożonej relegowaniem ze studiów. Powstanie w 1976 r. jawnej antykomunistycznej opozycji, częściowo koncesjonowanej, głęboko infiltrowanej przez agenturę, wpisuje się w scenariusz przygotowań do zmiany ustroju. W tym kontekście strajk w Gdańsku w 1980 r., choć wyraźnie sprowokowany, był „wypadkiem przy pracy”. Doprowadził do powstania masowego związku zawodowego, opozycyjnego wobec systemu. Po 9 latach walki ze zbuntowanym społeczeństwem, sytuacja była opanowana. „Solidarność” jedynie opóźniła pierestrojkę. Pewne symptomy wskazują, że być może już w 1981 lub 1982 r. miał się rozpocząć kontrolowany upadek komunizmu. Trudno powiedzieć, w jaki sposób powstanie „Solidarności” i opóźnienie pierestrojki zakłóciło planowany proces. Być może przejście do gospodarki zwanej wolnorynkową odbywałoby się podobnie jak w Chinach, czyli przy zachowaniu władzy przez Partię, już nie komunistyczną, lecz bez wolności i demokracji. Wiadomo tylko, że planowane utworzenie „dobrowolnej” Wspólnoty Niepodległych Państw w miejsce ZSRR nie zostało w pełni zrealizowane. Sposób przeprowadzenia transformacji oceniamy jako optymalny. Oczywiście z punktu widzenia architektów tego procesu. Nasza ocena jest jednoznacznie negatywna. Transfor-

macja w Polsce, podobnie jak w całym bloku radzieckim, została przeprowadzona odgórnie, choć Polska była jedynym krajem, w którym społeczeństwo było zorganizowane, przygotowane do demokracji i świadomie dążące do zmiany ustroju. Tym samym zmarnowano ogromny kapitał społeczny, zniszczono społeczeństwo obywatelskie. Negatywne skutki odgórnego przeprowadzenia zmiany ustroju najlepiej widoczne są w sferze własności. Urzędnicy państwowi stali się faktycznymi właścicielami tzw. państwowej własności i strzegli pilnie, aby nie dopuścić obywateli do procesu prywatyzacji. Z wyjątkiem dóbr Kościoła, odzyskanie prywatnego mienia nie było łatwe. Grunty po likwidowanych PGR-ach przekazano państwowej agencji, nie wydzielając choćby małych działek dla pracowników. Mieszkania lokatorskie w spółdzielniach i mieszkania kwaterunkowe stały się własnością mieszkańców dopiero za rządów PiS-u. Uniemożliwiono pracownikom handlu, usług i mniejszych przedsiębiorstw przejęcie na własność swoich miejsc pracy. Szybkie sprywatyzowanie całej „drobnicy” dałoby podstawy do rozwoju kapitalizmu opartego na indywidualnej własności, zapobiegłoby masowemu bezrobociu i zapaści gospodarczej, z której z trudem się dźwigamy. Hiperinflacja pozbawiła Polaków oszczędności w złotówkach, a bieda i bezrobocie wydrenowały z oszczędności walutowych. Duże, kluczowe dla gospodarki narodowej przedsiębiorstwa najpierw doprowadzono do bankructwa decyzjami administracyjnymi, następnie sprzedano za ułamek ich wartości. „Gruba kreska” dotyczyła również administracji gospodarczej. Przedsiębiorstwa państwowe pozostały w rękach „fachowców” od systemu nakazowo-rozdzielczego. Prywatyzacji towarzyszyła niebotyczna korupcja, która utrwaliła niejawne powiązania ludzi systemu komunistycznego. Nie przeprowadzono lustracji, nie zweryfikowano sędziów, dziennikarzy, nauczycieli akademickich. „Długi cień PRL” wciąż nam towarzyszy, ponieważ deprawacji uległy całe grupy zawodowe. W nowy system w niepodległej Polsce obywatele weszli bez oszczędności, bez własności i bez zaufania do własnego państwa i jego instytucji. Błędem podstawowym było założenie, że komunistyczną gospodarkę należy zniszczyć jak najszybciej (transformacja szokowa), natomiast w polityce zmiany muszą być przeprowadzane powoli, stopniowo, aby zachować ciągłość z PRL, a ludzi systemu nie wysadzić z siodła.


31

Sposób przeprowadzenia transformacji oceniamy jako optymalny

bna KETHERA

Oczywiście z punktu widzenia architektów tego procesu

*** Ochrona interesów i pozycji ludzi systemu była priorytetem decydującym o przyjęciu takiego modelu transformacji. Utrzymanie w Polsce wpływowej agentury leżało w interesie Rosji, która nie zrezygnowała z imperialnych ambicji i podporządkowania sobie państw powstałych po likwidacji ZSRR. USA uznały zakończenie zimnowojennej rywalizacji za swój sukces i sprzyjały zmianom w bloku radzieckim pod warunkiem, że nie dojdzie do „destabilizacji regionu”. W Polsce, aby nie wyłamała się z planu pierestrojki, transformacja przebiegała pod pieczą obu mocarstw. Jaruzelski, Wałęsa, Michnik i Kiszczak gwarantowali, że sytuacja nie wymknie się spod kontroli. Dla światowego sytemu finansowego ważne było utrzymanie ciągłości prawnej, gdyż długi PRL przenosiło na III RP. Suma tych długów była znikoma w porównaniu z długami państw Ameryki Łacińskiej, lecz zadłużenie pozwalało dyktować Polsce warunki wejścia do światowego sytemu ekonomicznego, wywierać wpływ na sposób transformacji ustroju. Programy dostosowawcze i stabilizacyjne ograniczały finansowanie z budżetu ochrony zdrowia, edukacji i wydatków socjalnych. Nazywało się to likwidowaniem państwa opiekuńczego, czyli socjalizmu. Słowo „socjalizm” było inwektywą, jako synonim ustroju PRL, a do dzisiaj pełni rolę straszaka. Wejście Polski do światowego systemu bez pętli długów dawałoby niezależność, mogłoby umożliwić polskiej gospodarce konkurowanie z państwami zachodnimi. Sukces ekonomiczny Polski po zmianie ustroju stanowiłby jednak zły przykład dla całej Europy Środkowo-


32 Wschodniej, postrzeganej przez korporacje jako Dzikie Pola, teren ekspansji. Zniszczenie pierwszej „Solidarności” też leżało w interesie państw – liderów nowego systemu, zwanego neoliberalizmem, czyli USA i Wielkiej Brytanii. „Solidarność”, popularna w społeczeństwach na całym świecie, była niebezpiecznym przykładem dla związków zawodowych, z którymi rozprawiali się Margaret Thatcher i Ronald Reagan. Architekci i główni wykonawcy transformacji byli oczywiście świadomi celu i skutków zmian, ale było ich prawdopodobnie niewielu. Trudno przypuszczać, aby Leszek Balcerowicz, nawet jeśli był kiepskim ekonomistą, nie zdawał sobie sprawy, że cała jego polityka jest kryzysogenna. Natomiast opozycjoniści, nawet „wtajemniczeni” w plany pierestrojki, nie mieli świadomości zmian zachodzących w światowej ekonomii. Naukowcy, wyznawcy determinizmu historycznego, uważali za oczywiste, że Polska musi przeprowadzić transformację pod dyktando mądrzejszych i silniejszych. Przypomnijmy, że był to czas, kiedy za intelektualistę światowej rangi uchodził Fukuyama, który ogłosił koniec historii. Każde odstępstwo od zasad neoliberalizmu uchodziło za herezję, niesubordynację, która zostanie przykładnie ukarana. Było karane i tak jest do dzisiaj. Elity opozycji, w dużej części skorumpowane udziałem we władzy i biznesach, Kościół katolicki (jedyny beneficjent reprywatyzacji), przyjaciele z Zachodu, czyli wszystkie uznawane przez społeczeństwo autorytety – potwierdzały, że Polska kroczy jedyną słuszną drogą.

*** Władze niepodległej Polski nie były populistyczne, niczego nie obiecywały. Przeciwnie, żądały wyrzeczeń, zapowiadały ciężkie czasy. Mówiono, że reformy będą kosztowne i bolesne, gospodarka jest zrujnowana, a komunistom musimy dać „odczepne”. Obietnice poprawy były mgliste: „Wiadomo, że najpierw musi być gorzej, żeby później było lepiej”. Balcerowicz mówił coś o trzech ciężkich miesiącach, po których nastąpi poprawa, ale w ciągu trzech miesięcy nie udało się znaleźć kupców na całą polską gospodarkę, więc nadal musiało być gorzej. Gospodarka ciążyła władzom, wciąż „musiały do niej dokładać” i upragniona rola państwa jako stróża nocnego oraz powszechny kapitalistyczny dobrobyt, który zapewni niewidzialna ręka rynku, odsuwały się w czasie. Społeczeństwo przyjęło porozumienie „okrągłego stołu” ze znacznie mniejszym entuzjazmem niż przedstawia się ten okres obecnie. Nie było żadnego momentu radości, takiego, jaki towarzyszył np. obaleniu muru berlińskiego. Być może odbieranie radości Polakom było celowe, ponieważ fala entuzjazmu mogłaby zmieść ze sceny politycznej obie strony „okrągłego stołu”. Żaden krok w kierunku zmiany ustroju nie był jednoznaczny. Ogłoszono koniec komunizmu, chociaż PZPR nadal była partią rządzącą. Pierwsze wybory były tylko częściowo demokratyczne, a czerwoną kartkę, którą wyborcy pokazali liście krajowej PZPR, anulowano za zgodą Lecha Wałęsy. „Nasi ludzie” znaleźli się w parlamencie, weszli w skład rządu, a na pierwszego prezydenta niepodległej Polski wybrali

generała Jaruzelskiego. Ogłoszono niepodległość, chociaż wojska radzieckie nadal stacjonowały w Polsce. Nadzieje na poprawę sytuacji materialnej społeczeństwo wiązało z kapitalizmem opartym na indywidualnej własności prywatnej. Polacy znali kapitalizm z okresu międzywojennego, z klasycznej ekonomii wolnego rynku Adama Smitha i z doświadczeń nielicznych wyjazdów „na saksy” do Niemiec albo Szwecji. W neoliberalizmie dominującą formą własności jest rozproszona, anonimowa własność wspólna, czyli korporacja, duża spółka akcyjna. W miarę rozwoju neoliberalizmu indywidualna własność prywatna jest likwidowana. Obecnie nawet sklepy osiedlowe (np. popularna Żabka) albo apteki bardzo często są własnością większych korporacji. W 1989 r. ewolucja kapitalizmu w neoliberalizm nie była jeszcze wyraźnie widoczna. Dopiero likwidacja systemu komunistycznego ten proces przyspieszyła. Polacy liczyli na rozwój drobnej własności prywatnej, mówiono o odrodzeniu się klasy średniej. Rządzący i ekonomiści nie korygowali tych anachronicznych już poglądów. Przeciwnie, wykorzystywano społeczną akceptację dla wolnej konkurencji, dla rozwoju własności prywatnej, do wprowadzenia neoliberalizmu. Głosząc hasła wolnego rynku, wprowadzano ograniczenia w handlu, limity w produkcji, wakacje podatkowe dla firm zagranicznych. Dobrze prosperowały tylko spółki pasożytujące na przedsiębiorstwach państwowych i firmy, które miały dostęp do zamówień publicznych, np. firma Krauzego, wygrywająca przetargi na komputeryzację wszystkich rządowych resortów i agend. W ten sposób powstał układ biznesowo-polityczny. Programowo wprowadzona hiperinflacja zlikwidowała oszczędności i obniżyła realną wartość emerytur i pensji, a 500-procentowy podatek od wzrostu wynagrodzeń (tzw. popiwek) uniemożliwił podwyżki. Likwidacja przedsiębiorstw, podwyżki czynszów, cen energii, komunikacji, doprowadziły do bezrobocia, bezdomności i nędzy. Początkowo zasiłki dla bezrobotnych wypłacano wszystkim niepracującym, gospodyniom domowym, a nawet prostytutkom. Minister Jacek Kuroń zyskał sławę człowieka wrażliwego na ludzką krzywdę. Wkrótce pomoc państwa została mocno ograniczona. Biedakom bez środków do życia i nadziei na poprawę losu stawiano za wzór tych, którzy według zasady „pierwszy milion trzeba ukraść”, potrafili „wziąć sprawy w swoje ręce”. Slogan „co nie jest prawem zakazane, jest dozwolone”, sprzyjał rozpowszechnieniu się nadużyć, oszustw i „przekrętów”.

*** Celem wprowadzonego modelu było zbudowanie dzikiego, oligarchicznego kapitalizmu, a sposobem osiągnięcia tego celu było wdrożenie standardowego programu dostosowawczego. Skutki „dostosowania” Boliwii były już wówczas znane. Ta najgorsza z możliwych „alternatywa” w ogóle nie powinna być brana pod uwagę, ponieważ nie było żadnej, nawet formalnej przyczyny, która by to uzasadniała. Już PRL był członkiem MFW i Polska nie była zadłużona po uszy. Nie było też konieczne, aby państwa wychodzące z systemu


33 komunistycznego wprowadzały drastyczne oszczędności dla natychmiastowej spłaty długów, które zresztą w wyniku transformacji nie zmalały, lecz wzrosły. Od promotorów planu Balcerowicza nikt nie domagał się wyjaśnienia, dlaczego powinniśmy ten plan wdrożyć i to natychmiast. Jedynym argumentem był powtarzany przez wszystkich slogan: „Nie ma innej alternatywy”. Ta prymitywna technika była skuteczna. Żadne państwo nie miało doświadczeń w wychodzeniu z rozwiniętego systemu komunistycznego. Jedynym pozytywnym doświadczeniem w demontażu systemu była pierwsza „Solidarność”. Jedyny udany eksperyment przejścia na gospodarkę wolnorynkową przeprowadzono również w Polsce, po Październiku 1956 r. Polegał on na stopniowym odchodzeniu od planu centralnego poprzez uruchamianie dochodowej produkcji na rynek. Odblokowało to inicjatywę w przedsiębiorstwach państwowych, odtwarzał się wolny rynek, poprawiło się zaopatrzenie i bardzo szybko wzrósł poziom życia. Eksperyment przerwano, ponieważ okazał się tak skuteczny, że Partia zaczęła tracić władzę, a gospodarce zagroził kapitalizm. Wystarczyło teraz zastosować tę metodę i pozwolić na zakładanie przedsiębiorstw prywatnych. Potem można by prywatyzować przedsiębiorstwa państwowe, ale ich wartość i kondycja byłyby już określone przez rynek. Promotorzy planu Balcerowicza nigdy nie wyjaśnili, dlaczego przejście na lepszy, wydajniejszy system, zamiast poprawy poziomu życia spowodowało gwałtowne pogorszenie. Przekonaliśmy się wielokrotnie, że ludziom wychowanym w systemie zachodnim trudno uchwycić istotne cechy sytemu komunistycznego. Faszyzm, jedyny totalitaryzm jaki znają i rozumieją, został pokonany siłą i był mniej zakłamany niż komunizm. Techniki dezinformacji i zniewolenia komunizm rozwinął do perfekcji. Jest trudniejszym przeciwnikiem. Stan gospodarki III Rzeszy można było ocenić za pomocą kryteriów gospodarki wolnorynkowej. Do analizy ekonomii sytemu radzieckiego, którą Alain Besançon nazwał „anatomią widma”, są one nieprzydatne. Jednak gospodarka komunistyczna realnie istniała i nie zniszczyła jej wojna. W niektórych dziedzinach, np. w przemyśle zbrojeniowym, system komunistyczny miał bardzo dobre osiągnięcia. Również w Polsce były zakłady przemysłowe lepsze i gorsze. Stan społeczeństwa i stan gospodarki, przyczyny patologii i metody naprawy, hierarchię potrzeb i zagrożenia, które mogą wystąpić przy likwidacji komunizmu, mogli dobrze zdiagnozować tylko ludzie tu mieszkający i tu pracujący. Hipoteza, że najlepszymi specjalistami od likwidowania komunizmu są Jeffrey Sachs, dyrektorzy Banku Światowego lub prezydent Bush, nie opierała się na żadnych racjonalnych przesłankach. Jak już wspomnieliśmy, nie było żadnych gotowych wzorów do naśladowania. W ograniczonym zakresie można było wykorzystać doświadczenia państw wychodzących z faszyzmu. Np. norweski sposób rozliczenia członków partii faszystowskiej, niemiecki system budowania instytucji demokratycznych, włoskie podejście do prywatyzacji przemysłu,

który w faszystowskich Włoszech był w znacznym stopniu znacjonalizowany. Można też było odwoływać się do okresu II RP. Jakkolwiek inne były problemy niepodległego państwa budowanego na ziemiach trzech zaborów, to dobre tradycje, pewne elementy polityki społecznej i gospodarczej warte były przypomnienia. Nie brakuje przykładów dobrze funkcjonujących rozwiązań współczesnych, jak szwajcarski system obrony terytorialnej. Można też było ustrzec się błędów już widocznych w innych państwach. Nie należało rujnować systemu zbiorowej komunikacji publicznej, co gorsza, przed przystosowaniem dróg i miast do masowej motoryzacji.

*** Prawa do 8-godzinnego dnia pracy, do wynagrodzenia za pracę dodatkową, do urlopu, do bezpiecznych warunków pracy, nie wynaleźli komuniści. Partia musiała przyznać te prawa z przyczyn ideologicznych, ale wciąż szukała sposobu zmniejszenia wynagrodzeń i zmuszenia pracowników do większego wysiłku i dłuższego czasu pracy. Wyzysk był wedle niej konieczny dla dobra całej ludzkości. W nowym systemie otworzyły się możliwości prawnego ograniczenia ochrony pracowników. Tym razem dla dobra gospodarki i wolnego rynku. Zmieniły się hasła i metody wyzysku, ale nie należy ulegać propagandzie i godzić się na ograniczanie praw pracowników pod pozorem, że są to pozostałości po systemie komunistycznym. Nie ma też żadnego powodu, aby jednoznacznie pozytywne elementy polityki socjalnej lub w dziedzinie kultury wiązać z konkretnym systemem polityczno-gospodarczym. Często to, co przypisujemy komunistom jako zasługę, być może przetrwało dzięki tradycji z okresu przedwojennego. Na przykład ulgi kolejowe dla dzieci, młodzieży i nauczycieli, obozy, wycieczki i kolonie wprowadziła już II RP, chociaż potrzeb i wydatków było dużo. Wyrównywanie szans dzieci i młodzieży, bez względu na poziom materialny ich rodziców, leży w interesie każdego społeczeństwa. Na zasadach czysto komercyjnych nikt nie założy wiejskich bibliotek, klubów dla młodzieży czy jakichś „ośrodków kultury” tam, gdzie są najbardziej potrzebne. Przykładów pochopnie zlikwidowanych pożytecznych instytucji i elementów polityki można podać dużo. Być może celem było oduczenie ludzi bezinteresownego działania dla wspólnego dobra, które było w PRL konieczne dla funkcjonowania różnych kół czy klubów, ponieważ dofinansowanie było na ogół niewielkie. Ważnym powodem było pozostawienie wolnego pola dla komercji.

*** Polska, największe państwo w Bloku Wschodnim, miała wszystkie atuty, aby najszybciej i najlepiej przeprowadzić zmianę ustroju. Mieliśmy wszystkie gałęzie gospodarki, wszechstronnie rozwinięty przemysł, w tym przemysł ciężki i energetykę, podstawy suwerenności. Gospodarka polska w mniejszym stopniu uzależniona była od gospodarki ZSRR. Słabsze i mniej istotne były więzi kooperacyjne. Na Litwie największym zakładem


34 była fabryka świec zapłonowych w Wilnie, produkująca świece na potrzeby całego imperium. Polska była stosunkowo najmniej izolowana od świata zachodniego. Polacy mieli liczne kontakty w różnych dziedzinach i na różnych poziomach. Taternicy i żeglarze wyjeżdżali na wyprawy. Polska szkoła plakatu i polska szkoła filmowa znane były na świecie. Okrętownictwo, flota handlowa i dalekomorska flota rybacka, funkcjonowały na światowych rynkach. Polacy byli stosunkowo najmniej skomunizowani. Jako jedyni w całym Bloku Wschodnim skutecznie bronili Kościoła i oparli się kolektywizacji rolnictwa. Polska była słabo zrusyfikowana, nie miała też problemów z rosyjską mniejszością, która w republikach nadbałtyckich dominowała nad ludnością miejscową. W Polsce problemy związane z włączeniem się w system światowy, tak pod względem gospodarczym, jak i politycznym czy cywilizacyjnym, powinny być najmniejsze. Jednak sprawy w Polsce nie poszły dobrze, a w porównaniu z innymi państwami byłego Bloku Wschodniego – gorzej.

***

wym. Tym „czymś” jest agentura, przyczyna leży po stronie politycznej. Tylko w Polsce zmianę ustroju poprzedził stan wojenny i zniszczenie „Solidarności”. Pierestrojka w innych państwach była nieoczekiwanym prezentem od komunistycznej władzy i nikogo nie dziwiło, że jest przeprowadzana odgórnie. Kiedy społeczeństwa doszły do głosu, mogły patrzeć władzy na ręce. Polacy w pierwszej „Solidarności” poczuli się wolni i kompetentni. W Polsce „prezent” pierestrojki musiały firmować społeczne autorytety. Dzięki zaufaniu do przywódców, naród pokornie znosił wszystkie krzywdy i ciężary. Tylko w Polsce agentura odegrała tak ważną i destrukcyjną rolę. Nadużycie zaufania ma skutki długotrwałe. Dlatego w Polsce odsunięcie agentury i ujawnienie niechlubnej roli „autorytetów” w okresie transformacji jest pierwszym i koniecznym warunkiem odwrócenia niekorzystnych trendów. Żadnymi sztuczkami z repertuaru public relations, procedurami i zmianami w prawie nie można spowodować, aby Polacy odzyskali wiarę w siebie, wzajemne zaufanie, szacunek dla władzy i dla elit. Trudno w tej chwili ocenić, jakie Polska ma szanse na rozwój w przyszłości, ale paradoksalnie kryzys światowy może te szanse zwiększyć. Ale to już inny temat.

Widocznie było „coś”, co stanęło na przeszkodzie w przeprowadzeniu zmiany ustroju z lepszym skutkiem końco-

Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Gwiazda

reklama Świadomość, że transformacja była wyreżyserowanym przez komunistów teatrzykiem, jest przykra. Świadomość, że większość Polaków codziennie poddaje się „praniu mózgów”, jest przygnębiająca. Świadomość, że w tym „praniu” łajdacy kreowani są na autorytety, jest frustrująca. To, co jednak przygniata najbardziej, to obserwacja losów autentycznych bohaterów naszych czasów. Nigdy tego nie daruję tym, którzy za to odpowiadają. Nie daruję im tego, że dopiero teraz dowiedziałem się o miesięczniku „Poza Układem” wydawanym od początku III RP przez małżeństwo Gwiazdów, gdzie można było przeczytać mnóstwo merytorycznych, inteligentnych i – jak się dziś okazuje – wyjątkowo trafnych analiz i prognoz. Nie daruję im tego, że dopiero teraz przeczytałem fenomenalny tekst „Poważnie o okrągłym stole”, od którego powinno się zaczynać każdą poważną debatę na ten temat. Nie daruję im tego, że dopiero po prawie dwóch dekadach postkomunistycznej oligarchii, powoli i we wrzawie rozwrzeszczanych staruszków pojawiają się szanse na normalną, wolną debatę społeczną z autentycznym pluralizmem stron, opinii i argumentów. Póki co jest Internet i są książki.

Książka legendarnych działaczy pierwszej „Solidarności” 240 stron lektury o tym, co i dlaczego stało się z Polską po roku '89. Zamów telefonicznie (042) 630 17 49 e-mailem biuro@obywatel.org.pl lub drogą pocztową:

A wśród nich właśnie ta, którą przeczytać trzeba: „Poza Układem” Joanny i Andrzeja Gwiazdów.

Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź

NAJSERDECZNIEJ POLECAM !

konto bankowe: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Adam Haribu (www.permedium.pl)

www.gwiazda.oai.pl

cena 29 zł (wpłata na konto Stowarzyszenia z dopiskiem „Poza Układem”) lub 39 zł (płatne u listonosza)


35

Historia podwójnej

zdrady Bernard Margueritte

Jest oczywiste, że istnieje wiele powodów, aby cieszyć się z upadku katastrofalnego systemu komunistycznego, a jeszcze bardziej – z odzyskania niepodległości w 1989 roku. Tak samo każdy widzi, że Polska z roku na rok rozwija się i osiąga wyższy poziom cywilizacyjny. Dlaczego więc większość ludzi uważa, że Polska po raz kolejny zaprzepaściła ogromną szansę i w dużym stopniu przegrała wolność? Owszem, wielkie miasta – a może jeszcze bardziej miasteczka – nie przypominają już komunistycznej szarzyzny. Powstały nowoczesne drapacze chmur, wielkie centra handlowe, luksusowe salony Diora, Cardina czy Mercedesa. Nawet starówki, jak we Wrocławiu, odzyskały dawny blask. Niektórym (może 15 procentom ludności) żyje się bardzo dobrze: budują imponujące wille, spędzają urlopy w zagranicznych kurortach, kupują posiadłości na Lazurowym Wybrzeżu. W każdej dziedzinie Polacy wykazują ogromną, zbyt długo tłumioną, inicjatywę i twórczość. Handel rozwija się na każdej ulicy. Dlaczego więc sondaże opinii pokazują, że 56% zapytanych uważa, iż najlepszym okresem w powojennej historii Polski były lata 70. – czas Gierka? Czy już to nie pokazuje, że praktyczny materializm neoliberalizmu poniósł klęskę, tak jak poniósł klęskę dialektyczny materializm komunizmu?

„Okrągły stół” 1980 Jedno jest pewne: dzisiejszy obraz Polski w niczym nie przypomina marzeń robotników Gdańska w 1980 r. Na początku Wielkiego Strajku domagali się oni poprawy warunków bytu, ale szybko – byłem świadkiem tamtych dni, spałem w stoczniach, rozmawiałem godzinami z tymi wspaniałymi młodymi robotnikami – zaczęli wyrażać głębokie ideały, Ideały Sierpnia. To była pierwsza rewolucja tego typu. Oni dążyli do zmian, modląc się na kolanach. Ich

orędziem były nauki Jana Pawła II, którego wybór zmienił ich życie, gdyż odzyskali dumę i wiarę w siebie. Nie walczyli nawet z komuną, byli już poza tym – pragnęli ustroju opartego na solidarności, na sprawiedliwości społecznej, na budowie społeczeństwa obywatelskiego, na szacunku dla godności człowieka w każdym wymiarze: materialnym, moralnym, a nawet duchowym. To, o czym marzyli, nie było „trzecią drogą”. To była zupełnie inna droga. Tak jak napisał Jan Paweł II w encyklice Sollicitudo rei socialis, rozumieli, iż należy odrzucić zarówno „marksistowski kolektywizm”, jak i „liberalny kapitalizm”, które wbrew pozorom są w istocie wyrazem „nie tak radykalnie przeciwstawnych wobec siebie rozwiązań”. Ich nastawienie do realiów gospodarczych i politycznych było bez precedensu. Oni marzyli o polityce i o gospodarce „inaczej”. Nie byli ani na lewo, ani na prawo. Byli na zupełnie innej płaszczyźnie, płaszczyźnie absolutnego prymatu godności człowieka! Dlatego też po pierwszym okresie zachwytu, strach zaczął szybko ogarniać wielkich i możnych tego świata, gdyż wyczuli, że „rewolucja solidarnościowa” była zagrożeniem nie tylko dla komunizmu, ale również dla liberalnego kapitalizmu, niesprawiedliwego, bezdusznego i nieetycznego, a jak widzimy dziś, na domiar złego – nieefektywnego. Twierdzę, iż ta autentyczna „Solidarność” trwała od 16 do 22 sierpnia 1980 r. Potem dawała o sobie znać tylko od przypadku do przypadku, np. podczas pierwszego zjazdu „Solidarności” w Oliwie. 22 sierpnia bowiem zaczęli działać w Gdańsku tzw. doradcy. Byli wśród nich ludzie mądrzy i godni szacunku. Nie zrozumieli jednak na ogół, czego byli świadkami. Zaczęli uprawiać politykę „jak zwykle”, negocjować. Bali się, że robotnicy pójdą za daleko, choć byłem świadkiem, iż strajkujący nie żywili nienawiści wobec nikogo. Tylko dwa dni trwał „strajk rewindykacyjny”, który był na rękę prowokatorom z partii i SB, pragnącym pozbyć się Gierka. 16 sierpnia Wałęsa ogłosił koniec strajku, bo „cele zostały osiągnięte” (czyli wywalczono powrót do pracy Anny Walentynowicz i poważny wzrost płac). Tylko dzięki uporowi i wizji Andrzeja Gwiazdy i załogom innych zakładów Wybrzeża strajk był kontynuowany i stał się prawdziwym strajkiem „Solidarności”.


36

b SZYMON SURMACZ

właściwie od momentu rozpoczęcia działalności doradców w Gdańsku, zaczęły się obrady „okrągłego stołu”

Pierwsza zdrada Ideałów Sierpnia Wówczas doradcy, z Geremkiem w pierwszym rzędzie, wkroczyli do akcji, po uprzednich rozmowach w Warszawie z Gierkiem. Ostrożnie badali, dokąd można iść, gdzie są granice negocjacji. Już wówczas została zaprzepaszczona historyczna szansa „Solidarności”. Twierdzę, że właściwie od momentu rozpoczęcia działalności doradców w Gdańsku, zaczęły się obrady „okrągłego stołu”. Głos robotników pragnących w duchu Jana Pawła II budować cywilizację szacunku dla godności człowieka, był coraz mniej słyszalny. Raz jeszcze stał się potężny podczas I Zjazdu, który odrzucił sugestie doradców i przyjął program społeczeństwa obywatelskiego. Oni co prawda nie bardzo wiedzieli, jak w praktyce realizować nauki Jana Pawła II i potrzebowali doradców, ale nie takich, jakich dostali. Już wówczas zaczęło się „dogadywanie” części opozycji z władzą. Pod kierownictwem Geremka i jego przyjaciół opozycja „laicko-lewicowa”, która dotąd odgrywała marginesową rolę, złapała pociąg w biegu. Zaczęły się negocjacje „różowych” z „prawie czerwonymi”. Socjaldemokraci, których koleje losu rzuciły albo do obozu władzy komunistycznej, albo do opozycji (choć często, jak sam Geremek, byli poprzednio długo po tamtej stronie), odzyskali możliwość połączenia się na nowo. Zaczęli od 22 sierpnia pracować nad budową sytemu socjaldemokratycznego, co – jak wiemy – zakończyło się pełnym powodzeniem dopiero w 1989 r. Wówczas wreszcie, w radości libacji magdaleńskich, pogodzili się socjaldemokraci po stronie władzy, jak Rakowski, Barcikowski i Ciosek, z socjaldemokratami po stronie opozycji.

W tym procesie stan wojenny był tylko wypadkiem przy pracy i incydentem spowodowanym właśnie głównie tym, że pozycja socjaldemokratów zarówno po stronie PZPR, jak i „Solidarności” była w grudniu 1981 r. poważnie zagrożona. Pamiętam zresztą, jak byłem zaszokowany, gdy na początku stanu wojennego wicepremier Rakowski skarżył się mi, że „inteligencja” nie wykazuje zmysłu politycznego i nie wspiera władzy. Myślałem wówczas, że to naiwna uwaga człowieka, który tracił poczucie rzeczywistości. Dopiero później zrozumiałem, że istotnie miał wszelkie powody liczyć na zrozumienie „umiarkowanych”, socjaldemokratycznych członków opozycji. Zgoda na budowę systemu socjaldemokratycznego w 1989 r. była pierwszą zdradą Ideałów Sierpnia. Nie miała z nimi wiele wspólnego. Nie chodziło już w najmniejszym stopniu o budowę cywilizacji godności człowieka, opartej na nauczaniu Jana Pawła II. Dramat polega jednak na tym, że nie jestem w stanie powiedzieć, czy to porozumienie elit nie było w istniejących wówczas warunkach geopolitycznych – zwłaszcza na Kremlu – jedyną możliwością wyjścia z systemu PRL. Czy można więc powiedzieć, że jeśli stan wojenny był „mniejszym złem”, to „okrągły stół” był „mniejszym dobrem”? A może należało poczekać na nieunikniony upadek sytemu komunistycznego?

Zdradzeni drugi raz Dodatkowy dramat polega jednak na tym, że i ta socjaldemokratyczna ugoda – aczkolwiek daleka od Ideałów Sierpnia – trwała właściwie tylko 6 miesięcy. Już w 1990 r.,


37 wraz z polityką „wielkiego szoku” (shock therapy) autorstwa Balcerowicza zapomniano o nastawieniu socjaldemokratycznym i zaczęła się budowa ustroju neoliberalnego. Druga zdrada stała się faktem. Mogli wreszcie odetchnąć z ulgą ci przywódcy na Zachodzie, którzy przestraszyli się „Solidarności” i płynących z niej inspiracji. Pamiętam, jak jeden z nich zwierzył mi się wprost: „Proszę Pana, »Solidarność« to była doskonała broń w walce z komunizmem, ale – bądźmy poważni – teraz nie ma dla niej miejsca!”. „The Financial Times” zaprezentował niedawno (15 stycznia 2009 r.) wyniki badań, opublikowane w szacownym piśmie medycznym „Lancet”. Według tego opracowania, które ostro potępia politykę shock therapy Jeffrey’a Sachsa, doprowadziła ona w latach 90. do śmierci ponad miliona mieszkańców dawnego bloku sowieckiego (spośród 3 milionów w wieku produkcyjnym, którzy zmarli wówczas przedwcześnie). Byli oni ofiarami przeprowadzanej na ogromną skalę prywatyzacji, która doprowadziła do masowego bezrobocia oraz do załamania struktury społecznej. Przy okazji warto wspomnieć o niezwykłej roli Kościoła w całym tym okresie. Jak wiemy, porozumienie „okrągłego stołu” zostało de facto wynegocjowane zawczasu między władzą a Kościołem właśnie. Same obrady służyły tylko do jego ratyfikacji de iure. Jest to chyba pierwszy przypadek w historii, kiedy Kościół katolicki angażuje cały swój autorytet dla budowania sytemu socjaldemokratycznego! Tym bardziej, że mógł raczej stać konsekwentnie po stronie „Solidarności”, opartej skądinąd na nauce papieża-Polaka! Widocznie Kościół uznał, że wybrana przez niego postawa jest pryncypialna i jedyna odpowiedzialna w istniejących wówczas warunkach geopolitycznych, i może miał rację. Tym niemniej Kościół brał udział w pierwszej zdradzie Ideałów Sierpnia. Co gorsza, nie reagował też zbyt ostro podczas drugiej zdrady, czyli przejścia w kierunku neoliberalizmu. Niestety, nawet część duchowieństwa i hierarchii zaangażowała się po stronie neoliberalizmu, będącego nie do pogodzenia z naukami Jana Pawła II. O różnych udziałach „biznesowych” i współpracy z rozmaitymi mafijnymi siłami lepiej nie mówić... Twierdzę, że również polski Kościół jest wielkim przegranym okresu zmian. Będzie wymagało wielkiego wysiłku, aby mógł wrócić do inspiracji Jana Pawła II.

Grzechy polskiego neoliberalizmu Po tej podwójnej zdradzie, został zbudowany w Polsce system drapieżnego kapitalizmu, przypominającego koniec XIX w. W rozmowie ze mną, przeprowadzonej na Harvardzie, wielki ekonomista John Kenneth Galbraith powiedział: „Co wy robicie w Polsce? Budujecie taki dziki kapitalizm, o którym w USA nie chcielibyśmy słyszeć!”. Istotnie, polscy neofici liberalizmu byli „bardziej papiescy niż papież” i poszli jeszcze dalej niż neoliberałowie zachodni. Nawet dziś, gdy na świecie neoliberalizm upadł z wielkim hukiem, Polska jest poniekąd jedną z ostatnich jeszcze broniących się jego twierdz...

Dlaczego system budowany od dwudziestu lat jest uznawany, mimo niezaprzeczalnego rozwoju, za wielką klęskę Polski niepodległej? Jakie są jego główne grzechy? Można wymienić tylko najważniejsze: → Dzięki „ugodzie” „okrągłego stołu” dawna nomenklatura komunistyczna ma się dobrze. Wciąż kontroluje 2/3 „nowego” biznesu (między innymi dzięki temu, że wielu dyrektorów byłych przedsiębiorstw państwowych zostało za symboliczną złotówkę właścicielami prywatyzowanych zakładów) i połowę administracji. → Wszystko, co miało jakąś wartość, zostało wyprzedane kapitałowi zagranicznemu; majątek narodowy przestał istnieć. W szczególności, 80% banków i mediów jest pod kontrolą obcego kapitału. W takiej sytuacji niepodległość Polski jest iluzją. → Został zaakceptowany model feudalny. Jak twierdzi znajomy menadżer pracujący dla firmy zachodniej: „Polska potrzebuje 10-15% światłych menadżerów pracujących tak jak ja w firmach zagranicznych (dzięki którym mamy dostęp do nowoczesnych technologii, a więc nie musimy inwestować w oświatę i badania naukowe) i mnóstwo słabo płatnych robotników, co zachęca te firmy do inwestowania u nas”. → Nie zostało zbudowane państwo prawa. Sprawiedliwość jest nie tylko powolna, ale niekiedy mniej lub bardziej kontrolowana przez siły dziwnego układu. → Władza mafii – w tym małych mafii lokalnych – się ugruntowała. Nie przebiera skądinąd w środkach i do dziś kilka przypadków zgonów (Papała, Falzmann i inni) nie zostało wyjaśnionych. → Polska znajduje się wśród krajów, w których korupcja jest najbardziej rozpowszechniona, i to zarówno na szczeblu centralnym, jak i lokalnie. Historia ostatnich dwudziestu lat jest historią wielkich afer, o których każdy słyszał. → Według badań OECD, Polska jest krajem bardziej jaskrawych nierówności społecznych niż te panujące w USA. Istotnie, gdy 15% ludzi szybko zgromadziło fortuny, połowa rodzin żyje w nędzy albo blisko niej. To doprawdy nie ma nic wspólnego ani z Ideałami Sierpnia, ani nawet z modelem socjaldemokratycznym. → Został zbudowany „układ trzymający władzę”, który jest antytezą demokracji. Niestety, jak pokazała sprawa Rywina, media zostały zaplątane w tę antydemokratyczną grę. → Zasady moralne zostały zastąpione wszechogarniającą władzą pieniądza. Człowiek zamożny może kupić właściwie wszystko, nawet prawo budowania pałacu w środku parku narodowego, jeśli tak mu się podoba. → Ponieważ pieniądz rządzi niepodzielnie, coraz trudniej jest walczyć o szacunek dla środowiska. Niszczy się Tatry czy Wisłę, nie patrząc na daleko idące skutki. → Została pomylona wolność z dowolnością; zapomniano, iż, jak powiedział Jan Paweł II w Denver (12 sierpnia 1993 r.): Wolność nie polega na czynieniu tego, co się chce, lecz jest prawem do czynienia tego, co się czynić powinno.


38 → Miasta się rozwijają, ale – co szczególnie dobrze widać na przykładzie Warszawy – bez ładu i harmonii, skutkiem czego stają się może i coraz bogatsze, ale także coraz brzydsze. → W ogóle, w dobie panowania „nuworyszów” zarówno gusty jak i zachowania stają się coraz mniej uduchowione i szlachetne, a coraz bardziej chamskie. Listę grzechów można by długo ciągnąć. Nie należy więc się dziwić, choć jest to zjawisko tragiczne, że wielu ludzi wręcz tęskni za komuną. Poziom życia był wówczas mierny, nie było swobód demokratycznych, utrudniano podróżowanie po świecie, ale za to każdy miał pracę (choćby pozorną) i mógł spędzić urlop w domach FWP. Poza tym materializm dialektyczny miał istotnie wielką przewagę nad materializmem neoliberalnym: nie był zdradliwie kuszący, a więc wytwarzał przeciwciała. Ludzie buntowali się i stawali mocniejszymi moralnie i duchowo. Twierdzę, że życie kulturalne, teatralne, muzyczne, filmowe, było bardziej ciekawe i prężne za komuny niż dziś! Z jednej strony dlatego, że władza, spętana własnymi hasłami, finansowała jednak kulturę, a z drugiej dlatego, że ta kultura była mimo wszystko kolebką walki z komunizmem. Można by się pokusić nawet o analizę roli teatru – ratującego tradycje narodowe i największe wartości – w upadku komunizmu. Pamiętam, jak na początku roku 1990 ksiądz odpowiedzialny w Łodzi za duszpasterstwo w środowiskach twórczych powiedział mi przed kamerą: „Po upadku komunizmu nie jest lepiej, jest gorzej. Wówczas mieliśmy diabła naprzeciwko. Każdy go znał: miał na imię komunizm i każdy wiedział, że ma z nim walczyć. Teraz nie ma komunizmu i ludziom się wydaje, że diabła nie ma. To początek końca!”. Wówczas myślałem, że dobry duchowny mocno przesadza, ale dziś nie wiem, czy nie miał racji, przynajmniej częściowo. Pozostaje faktem, że polityka neoliberalna prowadzona od dwudziestu lat nie ma nic wspólnego z naukami Jana Pawła II, który podczas audiencji watykańskiej w maju 2000 r. powiedział: Globalizacja może być dobrem dla człowieka i społeczeństwa, ale może też okazać się zjawiskiem szkodliwym o poważnych konsekwencjach. Wszystko zależy od pewnych zasadniczych wyborów, a mianowicie od tego, czy »globalizacja« będzie służyć człowiekowi, i to każdemu człowiekowi, czy też wyłącznie rozwojowi oderwanemu od zasad solidarności i współudziału oraz od odpowiedzialnie stosowanej zasady pomocniczości. Już w encyklice Centesimus Annus można było przeczytać, że upadek komunizmu nie powinien oznaczać gloryfikacji kapitalizmu i liberalizmu: Niedostatki kapitalizmu w dziedzinie humanitarnej, prowadzące do dominacji rzeczy nad ludźmi, bynajmniej nie zanikły – pisał papież i dodawał: Kryzys marksizmu nie oznacza uwolnienia świata od sytuacji niesprawiedliwości i ucisku, z których marksizm, traktując je instrumentalnie, czerpał pożywkę. A kto chce zapomnieć, że już w 1996 r. Ojciec Święty ostrzegał Słoweńców, że muszą szczególnie

uważać, aby po uwolnieniu się od ideologii komunistycznej nie zastąpili jej inną, nie mniej niebezpieczną, ideologią niepohamowanego liberalizmu, a dwa lata później na Kubie życzył Kubańczykom, aby zaznali wolności, lecz „wolności w odpowiedzialności”, odrzucając kapitalistyczny neoliberalizm, który podporządkowuje osobę ludzką i rozwój społeczeństw ślepym siłom rynku? Nie ulega więc wątpliwości, że system neoliberalny wprowadzany w Polsce od dwóch dekad jest również zdradą papieża-Polaka. Gorzkim paradoksem jest to, iż o ile przez długie lata Sowieci zamykali przed Polską drogę ku wolności, to po odzyskaniu niepodległości Zachód pchał ją na bezdroża neoliberalizmu!

Chorzy na Polskę Jak znakomicie pokazał Ryszard Legutko („Esej o duszy polskiej”), polscy neoliberałowie są chorzy na Polskę, pragną zerwać nie tylko z komunizmem, lecz właściwie ze wszystkim, co jest związane z historią narodu. W tym są skądinąd konsekwentni. Odpowiadając na ankietę miesięcznika „Znak” w roku 1987, Donald Tusk pisał: Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać... Piękniejsza od Polski, jest ucieczką od Polski tej na ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem. Dlaczego więc nie wyprzedać tej Polski, tak pogardzanej? W każdym razie należy wciąż szukać wzorców na zewnątrz. I tu zresztą jesteśmy świadkami obniżenia ambicji: Polska miała być „drugą Ameryką”, potem „drugą Japonią”, ostatnio „drugą Irlandią”. Teraz stawia się za wzór Słowację. Quousque non descendam? Czy jest możliwe, że tak daleko odeszliśmy od Ideałów Sierpnia, od nauk Jana Pawła II? Tak daleko, iż właściwie jesteśmy na drugim brzegu! Przyznaję, że nie mogę zrozumieć braku ambicji i kompleksu niższości wielu Polaków. Ciągle wracam do tego, że Polacy mają wszelkie powody, aby być dumni z siebie, ze swojego kraju, aby dążyć nie do tego, by stać się „drugą Irlandią” (z całą sympatią dla tego kraju), ale światłem i inspiracją dla całej Europy! Przecież w rzeczy samej wszystko, co było ważne na świecie w ostatnich 50 latach, a więc „Solidarność” i nauczanie Jana Pawła II, wywodziło się nie z Europy Zachodniej czy z Ameryki, lecz z tej ziemi właśnie, z Polski. Czy to nie powód do dumy, ale też do działania? Tym bardziej, że teraz, w momencie upadku pseudocywilizacji neoliberalnej, świat szuka nowej wizji, nowej inspiracji i może je znaleźć właśnie w powrocie do „Solidarności”, w budowaniu świata opartego na naukach Jana Pawła II, który do końca powtarzał, iż „Solidarność” nie jest za nami, lecz wciąż przed nami.


39 W momencie kryzysu cywilizacyjnego ogromna rola przypada Europie. Ale jestem głęboko przekonany, że Europa nie będzie Europą (czyli kolebką cywilizacji), jeśli najpierw Polska nie będzie Polską (czyli Polską „Solidarności” i Jana Pawła II). Czy to jest wizja mesjanistyczna? Niech będzie, jeśli to będzie mesjanizm pozytywny. Faktem jest, iż Polska nie może się zadowalać miernotą, przeciętnością, nie może patrzyć z zachwytem na małe i wątpliwe osiągnięcia Zachodu, nie może ciągle pytać o to, co Unia może jej dać. Ważne jest to, co Polska może i powinna dawać innym. Ale aby tego dokonać, Polska musi wrócić do siebie i do Jana Pawła II. A odżegnała się od niego. Przecież pamiętamy, jak w swym przemówieniu na Zamku Królewskim w Warszawie (8 czerwca 1991 r.) papież z wielkim zachwytem cytował słowa włoskiego autora: Polacy mogą albo wejść po prostu do społeczeństwa konsumpcyjnego, zajmując w nim – jeśli się im

powiedzie – ostatnie miejsce, zanim nie zamknie ono definitywnie swych bram dla nowych przybyszy, albo też przyczynić się do ponownego odkrycia wielkiej, głębokiej, autentycznej tradycji Europy, proponując jej jednocześnie przymierze: wolnego rynku i solidarności. A więc to Polska ma wyznaczać kierunek, a nie kopiować drogę Zachodu, która skądinąd jest – jak widzimy to teraz jeszcze lepiej – drogą donikąd. Generał de Gaulle odwiedzając Polskę w 1967 r. powiedział, że nie chce dawać Polsce rad, pragnie jednak „aby zdołała patrzyć dalej i może wyżej trochę”. Te słowa nic nie straciły ze swojej aktualności. Polska nie istnieje, jeśli nie jest wielka, jeśli nie ma poczucia swej grandeur (wielkości). W 1967 r. było to trudne do zrealizowania. Dziś Polska jest wolna. Od niej zależy, aby była sobą. To wciąż przed nami.

POMÓŻ NAM WYDAĆ KOLEJNĄ KSIĄŻKĘ

Osoby, które dokonają wpłaty w wysokości 100 lub więcej złotych, otrzymają specjalny, bezpłatny egzemplarz książki z imiennym podziękowaniem (dedykacją) od autorów i wydawcy. Wsparcie funduszu wydawniczego jest jedyną szansą na zdobycie osobistego, unikalnego egzemplarza tej wyjątkowej publikacji.

JOANNY I ANDRZEJA GWIAZDÓW! Przygotowujemy do druku obszerny wywiad z legendarnymi działaczami pierwszej „Solidarności”. Joanna i Andrzej Gwiazda w rozmowie z Remigiuszem Okraską opowiadają o swoim życiu, działalności społecznej, poglądach, ważnych wydarzeniach, kontrowersyjnych opiniach i wielu innych sprawach. Przypominają zapomniane fakty, relacjonują wydarzenia, które zostały przemilczane, komentują różne zjawiska z ostatnich kilkudziesięciu lat polskiej historii, widziane oczami ich uczestników. Książka będzie bardzo obszerna – jej szacunkowa objętość to kilkaset stron. Wydawca, środowisko naszego pisma, jest niewielkim, niekomercyjnym stowarzyszeniem. Dlatego prosimy o pomoc w zebraniu funduszy na pokrycie kosztów druku.

Bernard Margueritte

Prosimy o wpłaty na konto: Stowarzyszenie Obywatele – Obywatelom Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi nr. rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Masz szansę zostać sponsorem wolnej, niezależnej myśli oraz pomóc w ocaleniu wiedzy i opinii, które w PRL-u i w III RP były przemilczane i spychane na margines.

Tylko do 15 maja zbieramy wpłaty na fundusz wydawniczy książki zawierającej wywiad z Joanną i Andrzejem Gwiazdami. Liczy się każda złotówka i za nawet najdrobniejszą wpłatę będziemy bardzo wdzięczni. Wszyscy darczyńcy zostaną wymienieni na końcu książki jako ci, dzięki którym ona się ukaże (jeśli ktoś z jakichkolwiek względów chce pozostać anonimowym darczyńcą, prosimy o poinformowanie nas o tym po dokonaniu wpłaty).

Prosimy o zaznaczanie, że wpłata dotyczy książki – przy dokonywaniu wpłaty, należy w rubryce „Tytułem” podać/napisać „dotacja na książkę”. Wszystkie osoby, które dokonają wpłat, prosimy o listowne (listy zwykłe lub poczta elektroniczna) poinformowanie nas, że taka wpłata miała miejsce – dzięki temu nie przeoczymy żadnej osoby, która wsparła edycję książki. Listy prosimy kierować na adres: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/126 90-734 Łódź tel. (042) 630 17 49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl


40

Wyzysk zamiast

solidarności Włodzimierz Pańków Próbując sensownie odpowiedzieć na powyższe pytania, należy mieć w pamięci pewne istotne fakty, które zazwyczaj nie są uwzględniane, gdy rozważamy problematykę przemian w Polsce po 1989 r., a które mają znaczenie dla ich oceny.

Dzięki istnieniu „nadwiślańskich niedoróbek” (prywatna własność ziemi w rolnictwie, dość dobrze rozwinięty sektor prywatny poza rolnictwem, silny Kościół instytucjonalny i skupiona wokół niego wspólnota oraz tradycje i struktury „społeczeństwa alternatywnego”) w Polsce istniał potencjał zmiany znacznie większy niż w krajach ościennych. Mimo to tzw. transformacja ustrojowa przebiegała u nas podobnie jak u sąsiadów (nie mam na myśli krajów post-sowieckich), a nawet różniła się od nich niekorzystnie stopniem radykalizmu. Obecnie już chyba większość analityków i z lewej, i z prawej strony sceny publicznej uważa, że transformacja ustrojowa w Polsce miała charakter imitacyjny, naśladowczy, podobnie zresztą jak w większości post-komunistycznych krajów Europy Środkowej i tzw. Pribałtyki. Jeśli nie liczyć tych trzech ostatnich krajów (Litwa, Łotwa i Estonia), stwierdzenie to nie stosuje się do krajów post-sowieckich, których dziedzictwo polityczno-kulturowe i gospodarczo-instytucjonalne dotychczas uniemożliwia nawet skorzystanie z imitacyjnej drogi transformacji. Tymczasem Polska posiadała w momencie startu transformacji dość bogate tradycje własnych rozwiązań instytucjonalnych z okresu I i II Rzeczpospolitej, których pamięć i inne ślady przetrwały okres brunatnego i czerwonego totalitaryzmu. Ich wspólnotowa istota ujawniła się na przełomie lat 70. i 80., znajdując najpełniejszą artykulację w projekcie „Samorządnej Rzeczpospolitej”, uchwalonym na I Zjeździe NSZZ „Solidarność”. Również dorobek obrad „okrągłego stołu” w pewnym stopniu nawiązywał do tej tradycji, głównie socjalistycznej i chrześcijańskiej.

Mimo sporego zainteresowania części elit krajów Zachodu wydarzeniami, które rozegrały się w Polsce w latach 80. ubiegłego stulecia, wiedza na ich temat i stopień ich zrozumienia były bardzo ograniczone. Gdy więc nadszedł rok 1989 i zaczęły się kruszyć struktury komunizmu – Zachód potraktował Polskę tak samo, jak inne państwa tzw. obozu komunistycznego i narzucił jej, mniej lub bardziej bezpośrednio i jednoznacznie, standardowe rozwiązania i polityki, które były wówczas modne w głównych krajach anglosaskich i natarczywie lansowane przez czołowych ideologów i „ekspertów” neoliberalnych. Wśród nich należy wymienić koncepcje i praktyki elastycznego zatrudnienia i takiegoż rynku pracy. Głównymi, gorliwymi sojusznikami politycznych i gospodarczych elit tych krajów była większość polskich elit, postsolidarnościowych i post-komunistycznych, uformowana pod wpływem neoliberalnej ideologii i bezwzględnie narzucająca ją polskiej opinii publicznej, a także rodzimej myśli „naukowej” i reformatorskej. Jako świadek i uczestnik ówczesnych debat, z pozycji związkowego eksperta i uczestnika działań podejmowanych w latach 90. przez „starą” Unię Pracy – wiem, o czym piszę. Działacze i eksperci tej partii – wśród nich tacy znani „solidarnościowcy”, jak R. Bugaj, A. Małachowski, Z. Bujak, K. Modzelewski – uznawani byli przez polskie środowiska neoliberalne za „oszołomów” lub, w najlepszym przypadku, za nieszkodliwych maniaków, gdyż proponowali odmienną drogę transformacji: bardziej pro-pracowniczą i pro-związkową, samorządową itp., czyli taką, jaką strona społeczna wynegocjowała przy „okrągłym stole” i jakiej oczekiwały liczące się segmenty polskiego społeczeństwa. Nie zajmowałem się w sposób poważny i systematyczny analizą transformacji ustroju politycznego, natomiast ciągle, od pierwszych tygodni polskich przemian, interesowałem się transformacją szeroko rozumianych instytucji pracy i ustroju pracy (w 1993 r. opublikowałem książkę na ten temat, po polsku i po angielsku). To, co się stało w tym obszarze, zawsze budziło – i nadal budzi – mój niepokój. Myślę też, że to jest ta dziedzina, w której transformacja ustrojowa przyniosła Polakom – głównie robotnikom, szeregowym pracownikom, robotnikom rolnym i wielu rolnikom – wiele zła, szczególnie w latach 90., choć nie tylko. W tamtych latach mieliśmy dwie kulminacje bezrobocia (do ok. 20% i 3 mln ludzi) – w latach 1992-93 i na przełomie stuleci, a i najbliższe lata nie zapowiadają się optymistycznie.


41

b SHANERS BECKER

W obecnej dekadzie to bezrobocie zostało częściowo „rozładowane” dzięki ogromnej emigracji zarobkowej, ale niemal przez cały okres transformacji trwał proces dezaktywizacji zawodowej, który ulokował Polskę na czołowym miejscu wśród krajów Unii Europejskiej, „starych” i „nowych”. Po kilkunastu latach transformacji, w momencie naszego wejścia do Unii, poziom aktywności zawodowej Polaków był o kilkanaście procent niższy niż na początku transformacji, choć przecież już lata 80. przetrzebiły szeregi polskich pracowników (wysoki poziom emigracji politycznej i zarobkowej). Po roku 1990 były lata, gdy polska gospodarka osiągała dość wysoki poziom wzrostu,

Dogmat tzw. elastyczności zatrudnienia pustoszy polski rynek pracy, wypychając z niego miliony dobrze wykształconych i sprawnych pracowników

ale niemal cały czas był to wzrost bez-zatrudnieniowy. Jego ofiarami były i są miliony Polaków – „wolnych najmitów” – wyrzuconych na tzw. śmietnik historii. Oczywiście, są też miliony jego beneficjentów – menedżerów, specjalistów, funkcjonariuszy administracji, polityków, przedsiębiorców itp. – którzy formują drugi, pozytywny biegun polskiego społeczeństwa, chyba jednak mniejszościowy. Dlaczego tak się stało? Jak to będzie wyglądało w dającej się przewidzieć przyszłości? Oczywiście, można na to pierwsze pytanie odpowiedzieć tak, jak to czynią autorzy polskich reform, na czele z L. Balcerowiczem: dlatego, że gospodarka PRL miała wysokie ukryte bezrobocie, które w warunkach rynkowych po prostu się ujawniło. Ale na to można odpowiedzieć innym pytaniem: dlaczego kraje o porównywalnym poziomie rozwoju jak Polska, czyli np. Węgry lub Czechy, nie przeżyły podobnych katastrof i nie podległy aż tak głębokim procesom degradacji pracy i szerokich rzesz pracowników. Miały one połowę lub 1/3 poziomu polskiego bezrobocia i nie zanotowały tak znacznej dezaktywizacji zawodowej – jedynie w byłej NRD działy się podobne rzeczy jak w Polsce, co było jednak amortyzowane przy pomocy środków pochodzących z drugiej części Niemiec i z UE. Otóż wydaje się, że prawdy należy szukać gdzie indziej. Nie wystawia ona dobrego świadectwa polskim elitom politycznym i gospodarczym, a także – polskim i zagranicznym przedsiębiorcom i menedżerom, współkształtującym rzeczywistość gospodarczą i społeczną III Rzeczpospolitej. Zarówno operacja nazywana „terapią szokową”, jak i dalsze reformy gospodarcze i zmiany instytucjonalne ogromnie zdestabilizowały polski rynek pracy, co skłoniło wielu pracowników do poszukiwania poza-zarobkowych źródeł dochodu (renty, wczesne i normalne emerytury, zasiłki), kiepskich, ale stabilnych, bądź do zatrudniania się w tzw. szarej strefie. Podszyte strachem przed społecznym buntem władze III Rzeczpospolitej, bez względu na ich polityczną barwę, bez wielkich oporów rozdawały te różne postacie „państwowej jałmużny”. Wpływało to negatywnie na kondycję finansową państwa. Równocześnie z roku na rok znikały lub słabły przedstawicielstwa pracownicze powołane do ochrony zatrudnienia, właściwych warunków pracy i płac – najpierw samorządy pracownicze, potem związki zawodowe. W efekcie miliony pracowników i ich gospodarstw domowych trafiało i trafia do kategorii biednych-pracujących. Krótki okres poprawy ich kondycji materialnej w ostatnich dwóch-trzech latach właśnie się kończy wraz z nadejściem kryzysu. Pozostają oni bez instytucji służących do obrony ich interesów. Dogmat tzw. elastyczności zatrudnienia, lansowany i praktykowany przez polskich „ekspertów” gospodarczych, przedsiębiorców i ich reprezentacje, nie wsparty strukturami i polityką służącą do zapewnienia jego bezpieczeństwa (jak choćby w Danii), pustoszy polski rynek pracy, wypychając z niego miliony dobrze wykształconych i sprawnych pracowników. Na naszych oczach obalony został pogląd, że im lepiej wykształcone społeczeństwo,


42 tym niższe bezrobocie i tym wyższy wskaźnik aktywności zawodowej. Pokazaliśmy i chyba dalej będziemy pokazywać światu całkowicie odwrotną zależność, a przy tym nie należy zapominać, że ten ogromny wysiłek – a także spore efekty – w dziedzinie edukacji, szczególnie wyższej, jest osiągany kosztem indywidualnych, prywatnych środków. Społeczeństwo zastępuje w tej dziedzinie państwo, zaś państwo nie jest w stanie zapobiec marnowaniu efektów osiągniętych przy wykorzystaniu tak wielkich środków zmobilizowanych przez bogatsze – i oszczędzające – segmenty społeczeństwa. Wskutek tych działań i zaniechań ograniczamy potencjał rozwojowy i społeczeństwa, i państwa polskiego.

Ogromne koszty społeczne poniesione przez polskie społeczeństwo w okresie transformacji nie zapewniły, jak dotąd, liczącej się konkurencyjności polskiej gospodarki na międzynarodowym rynku gospodarczym. Bardzo wiele wskaźników rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego wciąż lokuje Polskę na ostatnich miejscach listy krajów Unii Europejskiej.

Czy istniały – i istnieją – alternatywne rozwiązania w tych obszarach, o których mowa wyżej? Oczywiście, teoretycznie można było sięgnąć po struktury, praktyki i polityki stosowane „tuż za miedzą”, w strefie kapitalizmu skandynawskiego i nadreńskiego, dla których istniały w naszym kraju przesłanki ukształtowane zalążkowo w schyłkowej fazie systemu komunistycznego: niezależne związki zawodowe, samorządy pracownicze, spółki pracownicze itp. Jednak należy pamiętać, że były one wówczas bezwzględnie dyskredytowane, nawet jeśli – jak tzw. ESOP-y (akcjonariat pracowniczy) – zostały ukształtowane w warunkach kapitalizmu anglosaskiego. Głównymi zasadami transformacji bardzo szybko i na długo stały się prywatyzacja i deregulacja. Nawet

obecnie, gdy w warunkach kryzysu spowodowanego m.in. nadmiernym przywiązaniem do zasad doktryny neoliberalnej, w krajach Zachodu dochodzi do różnych aktów etatyzacji czy „uspołecznienia” banków, w Polsce rządzą ludzie dążący do prywatyzacji i komercjalizacji szpitali czy szkół. W dalszym ciągu lansuje się elastyczność zatrudnienia, choć kraje zachodniej Europy wycofują się z takich koncepcji i praktyk, z uwagi na ich szkodliwość dla więzi społecznych, poczucia bezpieczeństwa i podmiotowości obywateli, a szczególnie pracowników. Oczywiście, trwający i rozszerzający się kryzys na pewno nie będzie sprzyjał tym korzystnym tendencjom, które już od lat sygnalizowały konieczność ograniczenia szkodliwości efektów neoliberalnych praktyk gospodarczych i społecznych. Nie jest wykluczone, że stopień ich upowszechnienia uczynił je nieodwracalnymi, szczególnie w warunkach kryzysu i wciąż potężnych wpływów tych segmentów współczesnych społeczeństw, które od dziesiątków lat pracowały na rzecz ich szerokiego stosowania. Najsmutniejsze jest to, że ogromne koszty społeczne poniesione przez polskie społeczeństwo w okresie transformacji i znaczący wysiłek Polaków w dziedzinie gospodarczej i edukacyjnej nie zapewniły, jak dotąd, liczącej się konkurencyjności polskiej gospodarki na międzynarodowym rynku gospodarczym. Bardzo wiele wskaźników rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego wciąż lokuje Polskę na ostatnich miejscach listy krajów Unii Europejskiej. Jest to jeszcze jeden dowód na szkodliwość zbyt gorliwego przywiązania polskich reformatorów i praktyków gospodarczych do polityk, struktur i praktyk ukształtowanych w epoce reaganizmu i thatcheryzmu w obszarze szeroko rozumianego ustroju gospodarczego i instytucji pracy. Ich efekty – i to najczęściej tzw. efekty perwersyjne, sprzeczne z intencjami sprawców – odcisnęły i należy oczekiwać, że nadal będą odciskać negatywne piętno na jakości życia publicznego, w tym politycznego, zarówno w Polsce, jak i w innych krajach, nie tylko post-komunistycznych. Między innymi działają one na rzecz tendencji autorytarnych i wzmacniają ruchy populistyczne, co może okazać się bardzo groźne w warunkach nasilającego się kryzysu finansowego, gospodarczego i społecznego. Ale, jak się to mówi, to już temat na zupełnie inne – i raczej niezbyt krótkie – opowiadanie.

SERWIS INFORMACYJNO - PUBLICYSTYCZNY POŚWIĘCONY SOCJALDEMOKRATYCZNYM ANALIZOM SPOŁECZNYM,

PRAWOM PRACOWNICZYM, SPÓŁDZIELCZOŚCI I INNYM FORMOM SAMOORGANIZACJI SPOŁECZNEJ

Włodzimierz Pańków


Blaski i cienie

polskiej transformacji Zbigniew Romaszewski

Nie sposób pisać o wadach i zaletach transformacji ustrojowej bez uwzględnienia jej wewnętrznych i zewnętrznych determinant. Nie sądzę, aby w momencie jej przeprowadzania ktokolwiek był w stanie dokonywać świadomego wyboru realnie istniejących możliwości, które z kolei ulegały zmianom z miesiąca na miesiąc. Opozycja, a właściwie całe „solidarnościowe” społeczeństwo domagały się przede wszystkim wolności politycznych i suwerenności państwa. Niemal cała uwaga koncentrowała się wokół tych wartości. Z drugiej strony, elity komunistycznego państwa domagały się zachowania własnej pozycji w nowej rzeczywistości i chyba nawet nie wyobrażały sobie jej utracenia. Sądzę, że zarówno społeczeństwo, jak i aparat władzy miały przed oczami jako model gospodarczy wyidealizowany system państwa dobrobytu oparty na ekonomii Keynesa. Wspólne były marzenia o stabilnej własności prywatnej, i wolnym, ale jakoś kontrolowanym przez państwo rynku, z udziałem silnych przedsiębiorstw państwowych. Nikt nie wyobrażał sobie prywatyzowania elektrowni, kolei, stoczni itd. Ani społeczeństwo, ani opozycja, ani władza komunistyczna nie wyobrażali sobie do końca, w którym momencie proces transformacyjny się zacznie i jak daleko może sięgnąć. Tym bardziej, że od momentu, gdy weszliśmy na drogę reform, jeszcze dwa lata funkcjonował Związek Radziecki i nic nie zapowiadało przemian ustrojowych w krajach satelickich. Tak więc nikt do końca nie wiedział, co nam, Polakom, naprawdę wolno. Ustalenia „okrągłego stołu” sprowadzały się do systemu, w którym opozycja uzyskiwała poprzez Senat negatywną kontrolę nad władzą (skuteczne odrzucanie ustaw), zaś w sferze gospodarczej NSZZ „Solidarność” mogła funkcjonować organizując usamorządowienie zakładów pracy. Obietnica następnych wolnych wyborów oraz organ opozycji (wstyd się przyznać – była to „Gazeta Wyborcza”) podlegający cenzurze, to wynik „okrągłego stołu”, uznany

za sukces przez większość doświadczonych statystów sceny politycznej. Nawiasem mówiąc, „nasz” rząd wcale nie był entuzjastą likwidacji cenzury. Katastrofa wyborcza strony komunistycznej, zdrada partii satelickich, a także bardziej lub mniej aksamitne rewolucje w innych krajach bloku rozszerzyły perspektywy przemian. Dość szybko zrozumiało to oszołomione sukcesem społeczeństwo i przynajmniej część nowo wybranego parlamentu. Jednakże najwybitniejsze głowy polityczne opozycji kontynuowały swój projekt i poparły w Zgromadzeniu Narodowym kandydaturę Jaruzelskiego na prezydenta państwa. Bały się, skądinąd chyba słusznie, przejęcia odpowiedzialności za władzę. Należy sobie bardzo wyraźnie zdawać sprawę z tego, że opozycja była słaba zarówno kadrowo, jak i programowo. Żyliśmy w kraju komunistycznym, odcięci od informacji, od możliwości awansu, od okazji bezpośredniego zapoznawania się z doświadczeniami innych krajów i poddawani bardziej lub mniej uciążliwym represjom. W tych warunkach szersze dyskusje dotyczyły raczej bezpośredniej taktyki toczenia walki (struktury organizacyjne, metody), niż założeń budowy przyszłego państwa. Pewien program wybiegający w przyszłość, i to dość udany, uchwalił I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”. Natomiast po wprowadzeniu stanu wojennego jakieś większe projekty budowy nowego państwa wydawały się całkowicie abstrakcyjne i wszelkie dywagacje na ten temat były czystą stratą czasu. Nieliczne próby podejmowania tych problemów wydawałyby się dzisiaj żenujące ze względu na swą anachroniczność. Tak więc jeśli nawet mieliśmy w jakimś resorcie „swojego” ministra, to wkraczał on do pracy z zespołem 15-20 ludzi, którzy będąc kreatywnymi i zdolnymi, a nie było to wcale regułą, pozostawali zależni od wiedzy o funkcjonowaniu państwa i jego zasobach, przekazywanej im przez komunistyczną biurokrację budowaną w oparciu o partyjną nomenklaturę1. W miarę upływu czasu, problem ten był przełamywany, ale nie sądzę, żeby został przełamany do dzisiaj. Nie ma już starej nomenklatury, ale jej wychowankowie i spadkobiercy są nadal aktywni. Wiadomo było, jak organizując rewolucję można obalić kapitalizm, znaliśmy również tego skutki. Ale jak bez rewolucji (a takie było założenie popierane przez większość społeczeństwa) wyjść z komunizmu i zbudować

43


44 wania życia społecznego „od góry”, zgodnie z jakąś doktryną, musi budzić podejrzenia. Procesy integracyjne powinny wyrastać z rzeczywistych potrzeb ludzkich. W przeciwnym wypadku zadekretowana miłość i współpraca może skończyć się jak w Jugosławii. Nie zmienia to postaci rzeczy, że innych narzędzi prowadzenia reformy nie ma, a sam proces poprawiania komunikacji między władzą a społeczeństwem mogą zapewnić jedynie sprawne i pluralistyczne media. W przypadku polskiej transformacji media zawiodły, stając się w ogromnej mierze tubą propagandową koncepcji neoliberalnych, cenzurując jednocześnie bardzo szczegółowo wszelkie informacje mogące podważyć nieomylność arcykapłanów reformy, bądź wskazać jej negatywne skutki dla życia społecznego.

Brak kompetencji to plaga a skorumpowani eksperci to jeszcze większa plaga

bn BART

demokratyczne państwo, tego nie wiedział nikt na świecie i to musieliśmy wymyślić sami. Na dodatek w wyniku rozpadu obozu komunistycznego, poglądy dotyczące praw człowieka, demokracji i gospodarki zaczęły ewoluować. Świat kapitału i wielkich korporacji, niezagrożony niczym, zaczął dyktować nowe prawa, nowe zasady demokracji, nowe wartości. Poczciwy Keynes odpłynął w niepamięć, a my musieliśmy wdrażać nowe zasady uciekającego świata. Czy można je było odrzucić? Niektóre idiotyzmy na pewno tak, ale na odrzucenie ogólnego trendu byliśmy za słabi. Kraj był zniszczony komunistycznymi rządami, gospodarka niekonkurencyjna, modernizacja wymagała kapitału. Kapitał można było uzyskać z prywatyzacji. Nikt nie ratuje bankruta bez korzyści dla siebie i to oczywista dla każdego zasada. Kiedy w wyniku rozpadu świata komunistycznego interesy polityczne przestały odgrywać istotną rolę, zaczęły obowiązywać zasady neoliberalne. Na to należy nałożyć korupcję postkomunistycznych służb specjalnych i biurokracji, a także grzechy i głupotę środowisk byłej opozycji, którą można tłumaczyć brakiem doświadczenia i konsekwentną manipulacją2. Rezultat procesów prywatyzacyjnych można prześledzić na listach 100 najbogatszych ludzi w Polsce, gdzie co najmniej 80% pochodzi ze służb specjalnych lub środowisk związanych z establishmentem PRL. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że cała opozycja, a do dziś większość parlamentarzystów, postrzega państwo w świetle doświadczeń budżetów domowych. Tak więc milion to mnóstwo, a miliard to mnóstwo mnóstwa. Brak kompetencji to plaga, a skorumpowani eksperci to jeszcze większa plaga. W tym kontekście należy sobie przypomnieć, że postać Łukaszenki w sąsiedniej Białorusi wypłynęła na fali społecznego protestu wobec złodziejskiej prywatyzacji. Jest to częściowo odpowiedź na pytanie o alternatywy. Na szczęście Bóg i tradycja narodowa nas przed tym ustrzegły. Wreszcie ostatni problem transformacji, chyba najważniejszy i stanowiący do dziś najpoważniejsze zagrożenie dla porządku społecznego na całym świecie: narzędzia, którymi należało dokonać transformacji, a więc prawo, prawo stanowione, a także media jako podstawowe źródło komunikacji między władzą a społeczeństwem. W rzeczywistości społeczeństwo żyje w sferze prawa zwyczajowego, które może być stymulowane z zewnątrz przez prawo stanowione. Przecież nikt, poza profesjonalistami, a i ci nie zawsze, nie czyta Dziennika Ustaw, którego od 1989 r. wydrukowaliśmy około 300 tys. stron Zamiast tego dowiaduje się od znajomych, jak się daną sprawę załatwia. Tak więc tworzy się pewna społeczna wykładnia przepisów prawa. Proces ten zajmuje wcale niemało czasu i w moim przekonaniu stanowi pewną nieprzekraczalną barierę możliwości przyspieszania procesu reform. Przeciętny obywatel, a nawet parlamentarzysta czy doświadczony prawnik, nie są w stanie przewidzieć do końca skutków stanowionych przepisów poddanych konfrontacji ze złożonym życiem społecznym. Stąd mój sceptycyzm w stosunku do pomysłów Konstytucji Europejskiej czy Traktatu Lizbońskiego. Każdy proces budo-


45 Bardzo mało osób wie, że pierwszą ustawą złożoną w Sejmie przez rząd Jana Olszewskiego była ustawa o Prokuratorii Generalnej, instytucji mającej sprawować pieczę prawną nad majątkiem Skarbu Państwa. Instytucja ta – i to o bardzo okrojonych kompetencjach – powstała dopiero po 8 czy 10 latach, kiedy majątek ten został w dużej mierze rozgrabiony.

Ponieważ rolę poszczególnych czynników w kształtowaniu transformacji omówiłem już na wstępie, tu ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że w procesie transformacyjnym miejsce doktryny komunistycznej zajęła podobnie „jedynie słuszna” doktryna neoliberalna. I tak do 2008 r., kiedy w związku z kryzysem zaczyna narastać krytycyzm.

***

Trzeba zauważyć, że przemiany polityczne dotyczące przywrócenia suwerenności, wolności słowa, swobody zrzeszeń i zgromadzeń, wolnych wyborów, wreszcie wolności gospodarczej, wychodziły naprzeciw oczekiwaniom społeczeństwa. W ten sposób wypromowani „architekci” przeobrażeń zyskiwali wiarygodność. Należy również pamiętać o tym, że społeczeństwo było zmęczone nędzą PRL-u, a także toczoną od 8 lat walką z systemem. Tak więc dysponując wiarygodnymi i sprawdzonymi przywódcami, przestało aktywnie funkcjonować w sferze politycznej i rzuciło się w wir działalności gospodarczej. Ponieważ jednak nie wszystkim układało się tak, jak oczekiwali, co pewien czas społeczeństwo kontestowało i wybierało niespodziewanie postkomunistów (rok 1993, 2001). Reforma ustrojowa przyniosła awans społeczny inteligencji i to ona stała się głównym promotorem neoliberalnej transformacji. Pozbawione w dużej mierze swych elit i ścigane problemami dnia codziennego społeczeństwo, stać było jedynie na akty kontestacji. Oczywiście transformacja nie miała nic wspólnego z programem przyjętym przez I Zjazd „Solidarności” czy nawet z umowami „okrągłego stołu”. Były one daleko bardziej prospołeczne, ale w warunkach szybko toczących się przemian i nasilonej propagandy stawały się w oczach szerokiej opinii publicznej coraz bardziej anachroniczne.

Bezdyskusyjnie największym osiągnięciem reformy było zapewnienie wolności politycznych obywatelom i suwerenności państwu. Osobną kwestią jest to, jak obywatele potrafią z tych wolności korzystać i jak są manipulowani. Tym niemniej posiadają możliwości wpływania na władzę nie mniejsze niż w starych demokracjach, a i środki manipulacji nie odbiegają bardzo od światowych standardów. Ponadto obserwujemy bezsprzeczny wzrost statusu materialnego społeczeństwa, przy czym niezależnie od wzrostu stratyfikacji społecznej, dotyczy to praktycznie wszystkich warstw. Do negatywnych skutków transformacji zaliczyłbym przemiany społecznego etosu. Wartości kolektywne, jak solidarność, odpowiedzialność za państwo, wspólnotę, współpraca, zostały zastąpione przez osobisty sukces, konkurencję, ambicję, a kłopotliwe słowo „chciwość” zostało po prostu wyeliminowane z języka polskiego. Zastąpił je pozytywny „zysk”, który stał się naczelną miarą ludzkich osiągnięć. Sądzę, że i tu zbliżyliśmy się do międzynarodowych standardów, choć w krajach stabilnej demokracji nie wygląda to, przynajmniej z zewnątrz, tak karykaturalnie, jak w kraju akumulacji kapitału. Myślę, że reakcja na bodźce medialne nawołujące do hedonistycznego traktowania życia i konsumpcji została tam przytępiona i sądzę, że w Polsce niedługo będzie podobnie. Zasadniczą wadą prowadzonej transformacji była koncentracja na efektach ekonomicznych, przy całkowitym niedostrzeganiu problemów infrastruktury społecznej. Spekulacyjna wyprzedaż mieszkań zakładowych wraz z lokatorami, likwidacja z dnia na dzień PGR-ów, to działania, które trudno traktować inaczej niż jako liberalny bolszewizm. Znamienne jest, że zarówno w decyzjach władz, jak i w orzeczeniach Trybunału Konstytucyjnego i sądów, mamy do czynienia z sakralizacją własności, ale tylko tej sprzed wojny i tej zdobytej po 1990 roku. PRL-owski dorobek zwykłych obywateli nie jest w ogóle chroniony (chyba, że chodzi o SB-ckie emerytury). Nieoprocentowanie depozytów mieszkaniowych przez Balcerowicza, które daje się porównać jedynie z bierutowską wymianą pieniędzy, w żaden sposób nie narusza świętego prawa własności. Podobnie jest z rzekomą „spółdzielczością” mieszkaniową. Wszelkie próby reformowania jej na rzecz lokatorów spotykają się z konsekwentnym oporem ze strony TK i wymiaru sprawiedliwości. Przykłady takie można mnożyć. Wszystkie one godzą w wiarygodność i efektywność państwa jako instytucji powołanej do ochrony szerokich rzesz obywateli.

***

*** Jak już pisałem, nie bardzo istniały wzorce dla przeprowadzenia transformacji. Neoliberalizujące elity ochoczo powoływały się na przykłady Hiszpanii i Chile, tyle tylko, że tam transformacja dotyczyła przejścia od prawicowej dyktatury do wolnorynkowej demokracji. U nas za to szliśmy do demokracji od lewicowego totalitaryzmu i pełne wdrożenie neoliberalnej doktryny Friedmana, kosztem państwa słabo, ale jednak opiekuńczego, mogłoby spotkać się z dość radykalnym sprzeciwem szerokich rzesz społecznych. Tak więc pozostawały wzorce systemów prawnych rozwiniętych demokracji lub II Rzeczypospolitej. Te ostatnie były anachroniczne wobec rozwoju cywilizacyjnego, który przyniosła druga połowa XX wieku. PRL była w najlepszym wypadku krajem rozwijającym się i przenoszenie wzorców z krajów rozwiniętych kolidowało ze stanem świadomości społeczeństwa. To znamienne, że przy kulcie autorytetów zupełnie nie daje się wypromować prawie banalnej myśli noblisty Stiglitza, iż systemy gospodarcze muszą być adekwatne do stopnia cywilizacji i świadomości społeczeństw. Być może szkoda, że nie zwrócono większej uwagi na sys-


46 temy społeczno-gospodarcze krajów skandynawskich, ale odnoszono się wtedy do państwa opiekuńczego niezwykle krytycznie, wręcz lekceważąco. Prowadząc transformację, nie zauważano lub skutecznie tępiono różne rozwiązania, które miały szanse zakorzenić się w polskim społeczeństwie i mogły zmienić charakter transformacji. Na przykład rozwiązanie nawiązujące wręcz do tradycji „Solidarności”, to własność pracownicza. Sam uczestniczyłem w kilku bojach o powołanie spółek pracowniczych. Za każdym razem trafiałem na mur nie do przebicia. Co głupsi argumentowali populistycznie, że uwłaszczenie pracowników narusza równość społeczną. Bo na czym uwłaszczyć nauczycieli? Pracownicy Banku Śląskiego zostali uwłaszczeni nie najgorzej i nikomu to nie przeszkadzało. Drugi argument był dużo poważniejszy. Dotyczył on potrzeby dokapitalizowania przedsiębiorstw. I to był realny problem. Tym niemniej istniała pewna ilość zakładów, które mogły podjąć konkurencyjną produkcję, np. Polifarb Wrocław, Pudliszki, Porcelana Wałbrzych. Jednakże tu spółki pracownicze czy spółki dostawców, natrafiały na barierę spłaty kredytów zaciągniętych na modernizację zakładu. Państwo w żaden sposób nie chciało umorzyć zadłużenia. Problem ten znikał jednak natychmiast, gdy przedsiębiorstwo miało trafić w ręce kogoś z nomenklatury lub służb, albo jeśli w wyniku mało przejrzystych machinacji trafiało w ręce inwestora zagranicznego. Podobnie było z instytucją popularnych na zachodzie tzw. credit unions, które w USA są dysponentem ok. 1/3 rynku finansowego. W Polsce nawiązywałyby one do tradycji Kas Stefczyka. W czasie, gdy na nasz rynek wchodziły coraz to nowe zagraniczne instytucje kapitałowe, konsekwentnie blokowano ich powstawanie, nie wydając odpowiedniej ustawy. Tłumaczono to dbałością o interesy konsumentów...

O takim kierunku przemian decydowały przede wszystkim interesy „trzymających władzę”, wspierane neoliberalnym doktrynerstwem. Kiedy po przestudiowaniu „Ekonomii” Samuelsona powiedziałem znajomemu, że ekonomia jako nauka ścisła jest nieścisła, ten odpowiedział: „A jako nauka społeczna jest aspołeczna” – i to chyba odpowiedź na postawione pytanie.

*** Oceniając nasz proces transformacyjny na tle przeobrażeń współczesnego świata, a więc procesów globalizacji, integracji europejskiej, porównując z tym, co się działo w innych państwach Bloku Wschodniego, dochodzi się do wniosku, że mogło być gorzej. Oczywiście ostateczną odpowiedź będzie można dać dopiero, gdy na świecie skończy się kryzys. Zablokowany proces demokratyzacyjny w Rosji i na Białorusi, zamęt polityczny na Ukrainie; to wszystko mogło stać się także naszym udziałem. Z drugiej strony rzekome sukcesy transformacyjne, z upodobaniem wychwalanych państw takich jak Estonia, Węgry czy Słowacja, zakończyły się gospodarczym fiaskiem i kraje te z przerażeniem patrzą na pogłębiający się kryzys.

*** Oczywiście problemy wykluczonych społecznie, byłych pracowników PGR-ów, lokatorów dawnych mieszkań zakładowych czy właścicieli książeczek mieszkaniowych, będą musiały być jakoś rozwiązywane, ale już w nowym kontekście kształtowania stosunków społecznych. O ile więc mówi się – ale głównie mówi! – o naprawianiu materialnych krzywd wyrządzonych przez system komunistyczny, o tyle nie słyszałem, by ktoś planował wydanie aktu prawnego naprawiającego krzywdy procesu transformacji.

*** Na pewno istniały takie elementy PRL-u, których nieprzemyślane, pospiesznie przeprowadzane zmiany, wyrządzały więcej szkody niż pożytku. Nie ma żadnego powodu, aby państwo zajmowało się gospodarką rolną, ale likwidacja z dnia na dzień PGR-ów, bez stworzenia rozległego programu adaptacyjnego dla ich pracowników, to po prostu przestępstwo. Ogromne straty poniosła również kultura. Pomysł funkcjonowania kultury na zasadach rynkowych jest możliwy do przyjęcia, ale przy silnym wsparciu materialnym ze strony państwa. Jest to powszechną praktyką w starych, bogatych demokracjach. W warunkach kraju biednego, przy ograniczonej pomocy ze strony państwa (patrz budżet Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego), zasady takie prowadzą do zastąpienia kultury przez komercyjną kulturę masową. A różnica jest tu mniej więcej taka, jak między demokracją a demokracją ludową. Realizowana jest zmodyfikowana zasada dialektyki: ilość przechodzi w bylejakość.

Zbigniew Romaszewski

1.

Warto przywołać tu konkretne wydarzenie. Gdy Jan Olszewski zamierzał mianować Andrzeja Olechowskiego ministrem finansów, spotkałem się z nim, by przedstawić „imponujące” gospodarcze osiągnięcia kandydata w początkach III RP. Olszewski odpowiedział mi bardzo prosto: jeśli masz kogoś innego, kto pojedzie w ciągu dwóch tygodni do USA, by negocjować restrukturyzację polskiego zadłużenia, to mogę już jutro mianować go ministrem finansów. Zamilkłem.

2.

Dwukrotnie, ba, nawet czterokrotnie podejmowałem próbę objęcia stanowiska prezesa NIK, aby ograniczyć patologie procesu prywatyzacyjnego i za każdym razem kończyło się to tak samo. Myślę, że moja niezależność i determinacja były zawsze przeszkodą.


47

Pole manewru

było większe Andrzej Smosarski

Transformacja ustrojowa została zaprojektowana i przeprowadzona w sposób odgórny, tj. poprzez porozumienie elit. Ze strony społecznej decyzje podejmowała grupa intelektualistów, znanych z nazwiska i w większości obdarzanych publicznym szacunkiem. Po rozbiciu struktur „Solidarności” w stanie wojennym, byli oni faktycznie odizolowani od załóg pracowniczych, za to hołubieni przez polityków państw zachodnich. Po 13 grudnia 1981 r. nastąpiła zamiana ruchu społecznego, odwołującego się do haseł partycypacji obywatelskiej w zarządzaniu (w skali makro-, ale też np. na poziomie zakładów pracy), w ruch o charakterze czysto politycznym, skupiający się na wysuwaniu ogólnikowych haseł niepodległościowych, bez prób formułowania samodzielnych, dojrzałych wizji stosunków społecznych. Taka sytuacja musiała zdeterminować charakter zmian ustrojowych, w których postulaty społeczne przestały się dla dawnych opozycjonistów liczyć, zwłaszcza w obliczu neoliberalnego zwrotu w polityce międzynarodowej, jaki nastąpił w latach 80. Losy gospodarki złożono w ręce liberalnych technokratów, łączących fanatyczną wiarę w wolny rynek z miarowym wcielaniem jego zasad w życie, a ruch „Solidarności” wykorzystano w roli tzw. parasola ochronnego nad poczynaniami „swojego” rządu, a więc w roli hamulcowego postulatów społecznych i obrońcy reformatorów przed niezadowoleniem społeczeństwa z likwidacji praw pracowniczych i socjalnych. Cechy negatywne nowego ustroju ujawniły się bardzo szybko w postaci: a) pozorowania demokracji – braku mechanizmów współdecydowania obywateli o losie zbiorowości, zarówno na poziomie zakładu pracy, „małej ojczyzny”, jak i całego kraju. Nie stworzono nawet narzędzi komunikacji społecznej, umożliwiających udział obywateli w debacie publicznej i to mimo widocznego niedoboru aktywności

społecznej, której skala bardzo odbiegała od tej z lat 1980-1981. Zamiast tego otrzymaliśmy namiastkę demokracji w postaci systemu opartego na medialnym manipulowaniu informacją, pozornych, bo pozbawionych możliwości egzekwowania w czytelny i nie obciążający materialnie sposób zabezpieczeniach prawnych, systemie partyjnym odizolowanym od działalności publicznej o charakterze społecznym, niezreformowanych służbach porządku i wymiarze sprawiedliwości. b) rezygnacji władz publicznych z zapewniania obywatelom ochrony socjalnej – rozmontowywanie zamiast naprawy systemów wsparcia obywateli w kryzysowych sytuacjach życiowych, połączone z agresywnym lansowaniem ideologii przedstawiającej wszelkiego rodzaju działania pomocowe ze strony państwa jako archaizm, objaw mentalności tzw. homo sovieticus. Jednocześnie, poprzez działania propagujące skrajnie indywidualistyczną wizję życia człowieka, społeczny darwinizm i kult kariery za wszelką cenę, doprowadzono w społecznej świadomości do odejścia od idei wspólnotowości, na rzecz czysto komercyjnych relacji związanych z aktywnością gospodarczą na wolnym rynku, oraz do utrudnienia praktycznych możliwości działania grupowego. c) narastającej tendencji do braku poszanowania dobra publicznego, zarówno instytucji, przedstawianych jako relikt państwowego interwencjonizmu w świecie wymiany rynkowej, jak i majątku, co doprowadziło do omnipotencji państwa (brak własnych możliwości uzyskiwania dochodu, nieumiejętność sprawowania funkcji nadzorczych, „przekręty” prywatyzacyjne) oraz było matecznikiem korupcji. Państwo liberalne nie chciało tworzyć nowych rozwiązań instytucjonalnych, było bowiem pozbawione zarówno bazy eksperckiej, jak i zarządców dostrzegających potrzebę projektowania tego rodzaju działań. Zmiany pozytywne dotyczyły zwiększenia – zwłaszcza do połowy lat 90. – zakresu swobody słowa i zgromadzeń, przede wszystkim zniesienia urzędowej kontroli informacji. Do zalet transformacji zaliczyć też trzeba zwiększenie liczby osobistych, naukowych i służbowych kontaktów międzynarodowych, skali wymiany doświadczeń oraz związane z tym


48 osłabienie – w dłuższym okresie czasu – pewnej zaściankowości w myśleniu („twardy” konserwatyzm obyczajowy na wsi i związana z tym kołtuneria, postrzeganie świata przez pryzmat tylko polskich doświadczeń historycznych). Najbardziej negatywne przemiany miały miejsce w dziedzinie egzekwowania praw obywateli, m.in. ze względu na brak procedur, wiedzy i chęci działania ze strony urzędników, policjantów czy sędziów, oraz w realizacji obowiązku zapewnienia ochrony socjalnej. W tej drugiej sferze miały miejsce takie zjawiska, jak stopniowe, a potem szybkie zmniejszanie uprawnień, ograniczanie środków, bałagan kompetencyjny oraz przerzucanie odpowiedzialności na sektor pozarządowy.

*** Istotne czynniki implikujące wybór modelu transformacji – sprzecznego z postulatami społecznymi formułowanymi wcześniej przez większą część tzw. opozycji demokratycznej okresu PRL-u, to: a) prymitywizm intelektualny elit opozycyjnych, wyrażający się w braku poszerzonej wizji celów transformacji i powiązanej z tym naiwnej wierze w liberalny kapitalizm, ignorancji co do istoty tego systemu oraz jego wpływu na życie społeczne, dostrzeganiu w działaniach wspólnotowych kontynuacji PRL-u. Na poziomie praktycznym owa miałkość umysłowa przejawiała się w zupełnym braku chęci i umiejętności tworzenia własnych konkretnych rozwiązań prawnych, organizacyjnych i finansowych, oraz braku wiedzy o charakterze operacyjnym (diagnoza problemu, identyfikacja narzędzi jego rozwiązania). Ruch polityczny wyrosły z pierwszej „Solidarności” był w końcu lat 80. w znacznej mierze oparty na ogólnikowej kontestacji, dziecięcej wierze w kapitalizm zachodni, ignorancji wobec spraw konkretnych, zadufaniu i poczuciu wyższości moralnej nie tylko wobec postkomunistów, ale także wobec społeczeństwa. b) niski poziom moralny środowisk opozycyjnych, umożliwiający politykom zachodnim wpływanie na ich opinie, postawy i działania poprzez samą akceptację (lub jej brak) poszczególnych osób, opcji ideowych czy etykiet partyjnych oraz system zachęt finansowych, jak choćby publikacje książek zagranicą, udział w wyjazdach czy stypendia. c) apatia społeczna i ignorancja polityczna większości obywateli; czynniki takie jak blokada aktywności społecznej za czasów tzw. komuny, nastanie kultury klienta (idea kupowania praw, a nie ich posiadania z racji uczestnictwa w danej wspólnocie), pewne uwarunkowania historyczne (chłopskie korzenie znacznej części obywateli w kraju, gdzie aktywność ludności wiejskiej zawsze była hamowana pańskim knutem lub ubóstwem) blokowały rozwój obywatelskości. d) brak po stronie lewicy opozycyjnej jakichkolwiek rozwiązań (możliwych do przeistoczenia w projekty polityczne) dotyczących konkretnych dziedzin życia społecznego, np. mieszkalnictwa, stosunków pracy czy wymiaru spra-

wiedliwości, oraz zupełna nieumiejętność tworzenia alternatywnych form: organizowania się, prowadzenia dyskursu, tworzenia infrastruktury społecznej, samokształcenia i innych form politycznej pracy organicznej, zamiast której miało miejsce kopiowanie medialno-salonowej wizji uprawiania polityki. Warunki zewnętrzne miały charakter drugoplanowy – możliwości manewru państwa polskiego były moim zdaniem wówczas większe.

*** Porównując to wszystko z zapowiedziami liderów opozycji demokratycznej z lat komuny, była to zmiana poglądów politycznych całkiem „na opak”. Porzucono dążenia do reformowania systemu realnego socjalizmu, wybierając ortodoksyjny liberalizm gospodarczy oraz (do połowy lat 90.) obyczajowy. Porównując natomiast sytuację z zapowiedziami liderów opozycji z roku 1989, różnica nie jest tak wielka i nie dotyczy samego kierunku zmian – zapowiadano bowiem wówczas liberalizację, komercjalizację itd. i zyskiwano olbrzymią aprobatę dla takiej polityki. Oszustwo polegało na przedstawianiu przyszłych efektów transformacji jako dobrobytu na wzór zachodni, zapowiedziach krótkiego czasu wyrzeczeń społecznych (pół roku, dwa lata) oraz ukrywaniu, jak wielka będzie skala uderzenia socjalnego w obywateli, którzy nie byli wówczas w stanie nawet wyobrazić sobie pozbawiania osoby bezrobotnej zasiłku. Społeczne nadzieje i oczekiwania były oparte na domniemaniu, że kapitalizm niesie dobrobyt niejako sam z siebie. Postawa ogromnej części społeczeństwa była konformistyczna wobec systemu, wręcz służalcza, a przeciwdziałanie negatywnym skutkom transformacji miało niemal zawsze charakter doraźnej obrony (reaktywny) i ograniczony do „własnego podwórka”, tj. siebie samego lub grupy interesu. Środowiska próbujące stawić opór, broniąc swojego konkretnego interesu, powoływały się chętnie na własne wyjątkowe znaczenie dla reszty społeczeństwa (chłopi żywią naród, drobni przedsiębiorcy tworzą miejsca pracy, wykładowcy akademiccy decydują o szansach rozwojowych kraju, górnicy zapewniają mu bezpieczeństwo energetyczne itd.), domagając się tym samym specjalnego traktowania, czyli akceptując fakt, że inni będą traktowani zgodnie z normami systemu. Brakowało solidarności ogólnoludzkiej, w postrzeganiu rzeczywistości politycznej i społecznej kierowano się zazwyczaj uproszczeniami, w rodzaju nadmiernej personalizacji czy tworzenia teorii spiskowych o roli tajnych służb, mniejszości narodowych czy obcych agentur, a aktywność społeczną zastępowano roszczeniowością lub dziecinną wiarą w opiekę możnych i wpływowych („znam kogoś w ministerstwie – jak zadzwoni, to oni wszyscy z tego urzędu wylecą”). Filozofię nowego porządku generalnie zaaprobowano, a własne problemy wynikające z ustrojowych rozwiązań formalnych lub neoliberalnego klimatu politycznego


49 interpretowano często nie jako wady systemu, ale jego okazjonalne zakłócenie. Jedynym silnym nurtem kontestacji liberalnego kapitalizmu było – narastające w miarę upływu czasu – podważanie racjonalności określonych jego wersji, przy czym za wypaczenia obwiniano albo zbyt dużą rolę rozwiązań PRL-owskich w prawie i gospodarce, albo zbyt duże wpływy postkomunistów w polityce, albo podstępne działania obcego kapitału, struktur międzynarodowych i wszechogarniającą korupcję.

Oszustwo polegało na przedstawianiu przyszłych efektów transformacji jako dobrobytu na wzór zachodni, zapowiedziach krótkiego czasu wyrzeczeń społecznych (pół roku, dwa lata) oraz ukrywaniu, jak wielka będzie skala uderzenia socjalnego w obywateli, którzy nie byli wówczas w stanie nawet wyobrazić sobie pozbawiania osoby bezrobotnej zasiłku.

*** Polska miała szansę przyjąć model rozwoju wzorowany na socjaldemokratycznym zachodnioeuropejskim, wnosząc do niego wypracowane przez część „Solidarności” rozwiązania samorządowe. Nacisk zewnętrzny (oczekiwanie spłaty długów, warunki udzielania nowych kredytów) oraz konieczność walki z patologiami końca komuny (hiperinflacja), nie wymuszały rozwiązań skrajnie liberalnych. Polska nie była zakładnikiem Zachodu. Miała też wiele atutów. Była dużym rynkiem zbytu, co dawało mocniejszą pozycję w negocjacjach z inwestorami. Posiadała wielu dobrze wykształconych i zaradnych obywateli, którzy z nadzieją spoglądali w przyszłość. Istniały sektory gospodarki zdolne podejmować współzawodnictwo w skali globalnej. Zarządcy gospodarki, zamiast burzyć tradycyjne fabryki i żebrać potem o względy inwestorów, mogli dokonać modernizacji przemysłu przestarzałego, ale nie będącego jeszcze masą upadłościową. Nie było konieczności likwidacji PGR-ów (ich nieopłacalność była często mniejsza niż prywatnych gospodarstw w Europie Zachodniej, obficie dotowanych z budżetu) czy tak dużych cięć w zatrudnieniu, generujących obciążenia socjalne i przestępczość. Korzystając z zaufania społecznego można było, dla pożytku obywateli

i gospodarki, zreformować system prawny, tworząc m.in. czytelność przepisów, jasne procedury, mechanizmy reagowania na nowe typy przestępstw gospodarczych. Podobnie należało uczynić z systemem podatkowym – zadbać o jego szczelność i ulgi inwestycyjne w promowanych przez państwo dziedzinach. Państwo mogło jeszcze przez długi czas chronić przedsiębiorstwa przed konkurencją zewnętrzną poprzez cła czy prawne ograniczenia wielkości importu, jednocześnie modernizując je i tworząc nowe zakłady pracy dla bezrobotnych obywateli. Władze publiczne mogły wprowadzać szeroko zakrojone programy pozwalające obywatelom zdobyć nowe kwalifikacje i umiejętności, a także promować polską myśl techniczną i kształcenie techniczne. Wreszcie, należało zidentyfikować cele strategiczne rozwoju kraju oraz narzędzia ich realizacji i dążyć do nich bezpośrednio (poprzez firmy publiczne) oraz poprzez wspieranie przedsiębiorczości uznanej za kluczową z tego punktu widzenia. Tego rodzaju wsparcie mogło mieć postać m.in. rozwiązań fiskalnych, pomocy w promocji zagranicą, dostarczania rozwiązań organizacyjnych czy finansowania modernizacji opartej na zasobach rodzimych. Rozwiązania alternatywne można było z pewnością czerpać z praktyki państw o najwyższym poziomie rozwoju społecznego (kraje skandynawskie), których prosperity opierała się zawsze na uznaniu prawa wspólnoty do interwencji na rzecz obywatela, partycypacji w zarządzaniu, choćby w postaci kontroli przez związki zawodowe środków wydatkowanych na walkę z bezrobociem, a także na silnej obecności sektora publicznego z jasno wytyczonymi celami funkcjonowania. Kopiując czyjeś rozwiązania warto to czynić nie na poziomie ogólnym, ale w stosunku do konkretnych problemów. I tak: → tworząc system emerytalny warto było wzorować się na rozwiązaniach niemieckich, z uwagi na ich stabilność i efektywność; → modernizując sektor publiczny warto było zapewne zwrócić uwagę na doświadczenia skandynawskie, ale też np. azjatyckich państw o silnej interwencji publicznej (Korea Południowa); → w dziedzinie podatkowej warto było nawiązać do systemów łączących dużą ilość progów podatkowych (kilka państw europejskich), efektywność prawną i proceduralną w ściąganiu podatków (Niemcy, Irlandia), wysoką progresję i współistniejący z nią etos obywatelskości w wymiarze daniny publicznej (Skandynawia). W sferze idei Polska mogła czerpać przede wszystkim z koncepcji socjaldemokracji skandynawskiej i niemieckiej, choć najważniejszą platformą idei były te wypracowane w okresie „Solidarności” 1980-1981 r. w Polsce.

*** W poprzednim systemie istniały elementy jego struktury bądź cechy funkcjonowania bezdyskusyjnie warte zachowania. Należały do nich:


50 a) względna sterowność państwa – istnienie mechanizmów decyzyjnych i finansowych, umożliwiających – przy zainteresowaniu decydentów – wykonanie działania zaplanowanego w innej części systemu. Źle przeprowadzona została decentralizacja, zniszczono mechanizmy planowania strategicznego, zła była organizacja tzw. dialogu społecznego (a raczej jego imitacji), brakowało komunikacji i koordynacji działań instytucji publicznych. b) dominacja sektora publicznego w gospodarce – postrzegana często jako źródło kłopotów systemu, jednakże struktury własnościowej nie należy przekładać na efektywność gospodarki. Sektor publiczny zawsze płaci cenę niższej wydajności rozumianej w wąskich kategoriach ekonomicznych za realizację pewnej misji społecznej (nawet ograniczonej, np. leczenie przez szpitale osób nieubezpieczonych), zachowywanie wyższych standardów w dziedzinie stosunków pracy czy przestrzeganie prawa (podatki). Co więcej, obecność silnego sektora publicznego cywilizuje stosunki w sektorze prywatnym, który musi wszak konkurować z nim o względy pracowników czy konsumentów. Rzekoma chroniczna niewydolność instytucji publicznych to alibi dla nieudolnych ich zarządców czy projektantów. c) koncepcja ochrony socjalnej obywateli – zastąpiona przez logikę rynkową. W PRL system opieki społecznej był dziurawy i wcale nie ambitny, jednak sama idea interwencji państwa w sytuacjach kryzysowych zasługiwała na podtrzymanie. d) realizacja przez państwo prawa do pracy – została ona porzucona w imię leseferyzmu, jednak kapitalizm, zmuszony masowym bezrobociem, zaczął i tak tworzyć projekty nastawione na reintegrację zawodową, zlecając ich wykonanie (finansowane w pewnym stopniu niemal zawsze ze środków publicznych) podmiotom prywatnym, co jest niesłychanie korupcjogenne i kosztowne. Wszystkie te zmiany były efektem decyzji politycznych, wynikających z chęci podporządkowania się ideologii systemu, choć motywacja oficjalnie przedstawiana miała często charakter ekonomiczny i w znacznej części bazowała na konkretnych brakach czy zaniedbaniach w realizacji ustalonych zadań.

*** Zmiany dokonane w Polsce należy ocenić negatywnie. Jeżeli chodzi o porównanie z innymi krajami transformacji z komunizmu, przemawiają za tym większe niż przeciętne nierówności dochodowe, długotrwałe pozostawanie na bezrobociu, bezmyślność w niszczeniu zasobów pozostałych po „komunie”, zadufanie elit, brak alternatywnych programów ze strony lewicy czy tradycyjnej prawicy. Dla Unii Europejskiej Polska stanowi swojego rodzaju cyjanek, niszcząc w niej resztki demokratycznego myślenia (vide więzienia CIA i reakcja na nie elit), łącząc przekonanie o swojej wyższości moralnej, wywodzone z tradycji katolickich i roli

lidera w walce z dominacją ZSRR, z postawą roszczeniową, co przejawia się ciągłym wyciąganiem ręki pod dotacje czy zabieganiem o wsparcie w stosunkach z Rosją. Nasz wasalizm wobec USA i antyrosyjskość „z zasady” ma natomiast negatywny wpływ na politykę zagraniczną. No i nasz główny produkt eksportowy: miliony nieprzyzwyczajonych do działania społecznego (np. w związkach zawodowych) bezrobotnych, obniżających poziom zarobków pracowników Zachodu oraz wypychających z tamtejszych rynków pracy emigrantów z krain, w których efektywna gospodarka nigdy nie miała szansy zaistnieć. Jeżeli chodzi o proces globalizacji, to Polskę uznać można za sztandarowy przykład jej „dobroczynnego” działania: gospodarkę szybko skomercjalizowano i otwarto na świat przed podjęciem jakiejkolwiek próby modernizacji, dokonano masowej prywatyzacji oraz – nazywanej tak samo – grabieży majątku narodowego, a w sferze politycznej – nastąpiła dominacja ideologii neoliberalnej. Skutek: państwo-wydmuszka – z prawem z Brukseli, armią w roli pomocników od „brudnej roboty” obcego mocarstwa, budżetem nie do opanowania bez obcych dotacji czy kredytów, efektywną częścią przedsiębiorstw napędzaną pieniędzmi zachodniego biznesu (łatwymi do wytransferowania w razie potrzeby), systemem finansowym złożonym z filii banków europejskich czy amerykańskich i dominacją obcego kapitału korporacyjnego w mediach. A także z całą gamą problemów społecznych wygenerowanych w ten sposób: permanentnie wysokim bezrobociem, olbrzymim rozwarstwieniem dochodów, dużą przestępczością, niskim kapitałem społecznym, drastycznym niedoborem aktywności obywatelskiej, całymi regionami skumulowanej, powtarzalnej pokoleniowo nędzy.

*** Wszystkie podjęte decyzje kształtujące przestrzeń społeczną i gospodarczą są możliwe do odwrócenia w rozsądnym czasie, tj. na przestrzeni 10-20 lat. Firmy prywatne można uspołeczniać (np. w dobie kryzysu dotacje publiczne do gospodarki uznawać za równoważne z wkładem akcjonariusza), partycypację społeczną można propagować poprzez edukację i media, jednocześnie tworząc jasne procedury prawnego jej egzekwowania przez zainteresowanych obywateli. Wymaga to jednak przywrócenia idei prymatu współdecydowania wspólnotowego nad działaniami rynkowymi, a więc kontestacji dominującej kultury indywidualistycznej i komercyjnej; stworzenia narzędzi rzeczywistego oddziaływania administracji centralnej i samorządowej na sferę gospodarczą (np. system podatkowy promujący działania korzystne społecznie) i socjalną; przekonania obywateli do uczestnictwa w życiu politycznym i społecznym m.in. w roli kontrolerów świata polityki i biznesu, do czego niezbędne są jasne ścieżki egzekwowania odpowiedzialności prawnej decydentów.

Andrzej Smosarski


51

Wbrew anglosaskiej

dialektyce Jacek Tittenbrun

ba ZAKWITNIJ.PL

Wypada rozpocząć od pewnych podstawowych ustaleń pojęciowych, które mają znaczenie nie tylko ideologiczne, lecz również, a nawet przede wszystkim – poznawcze i teoretyczne. Ideologiczne w dużej mierze znaczenie ma tak popularny termin „transformacji ustrojowej”. Chodziło od samego początku o ukrycie, że mamy do czynienia z przejściem do kapitalizmu. Przejściem, a nie po prostu restauracją, z przyczyn, które za chwilę wyjaśnię.

klasą panującą w socjalizmie realnym, który m.in. z tego względu pozostał socjalizmem formalnym, był nie proletariat, lecz nomenklatura

Zamazanie rzeczywistego ustrojowego sensu realizowanych przemian to efekt, ujmując w największym skrócie, zjawiska paradoksalnie powtarzającego praktyki władzy z poprzedniego systemu. Wkrótce po każdym z robotniczych buntów doświadczała ona przypadłości zwanej alienacją od mas. Zarówno w socjalizmie, jak i w zastępującym go systemie fenomen ten nie miał oczywiście charakteru zjawisk natury, ani nawet wyniku jakichś domniemanych praw teorii organizacji czy zarządzania, lecz za każdym razem posiadał określone podłoże społeczne, tj. głównie klasowe. Efektem takich relacji między pracowniczą, głównie robotniczą bazą a przywództwem, była utrata kontroli przez robotników nad ich nominalnymi reprezentantami, czy to w partii z nazwy robotniczej, czy to w ruchu związkowym. W odpowiedzi na pytanie, dlaczego PZPR nie reprezentowała i nie respektowała robotniczych interesów zawiera się także odpowiedź na pytanie o kształt przemian obserwowanych po 1989 r. Klasą panującą w socjalizmie realnym, który m.in. z tego względu pozostał socjalizmem formalnym, był nie proletariat, lecz nomenklatura. O klasowym charakterze tej niejednorodnej z pozoru zbiorowości przesądza wspólna własność siły roboczej, wyrażająca się na powierzchni życia społecznego w tzw. karuzeli stanowisk, jak również jednakowy stosunek (ekonomiczny, nie prawny) do własności środków produkcji. Uwłaszczenie się nomenklatury, czyli proces rozpoczęty jeszcze przed uchwaleniem jakichkolwiek ustaw prywatyzacyjnych, przygotował społeczno-ekonomiczne podglebie pod już w pełni oficjalną zmianę ustrojową. Realne interesy klasy rządzącej, która jeszcze w socjalizmie urządziła się po burżuazyjnemu, zbiegły się z początkowo głównie, a później już nie tylko idealistycznym interesem drugiej z układających się stron, a przynajmniej tych, którzy mieli największy wpływ, niezależnie od oficjalnej pozycji, na podejmowane decyzje o charakterze ustrojowym. Owo wyidealizowane wyobrażenie ustroju kapitalistycznego, którego osiągnięcie w rekordowym czasie obiecywano oszołomionej ludności, miało za podstawę w równej mierze dwa aspekty. Po pierwsze, ideologiczne zaczadzenie modą na neoliberalizm, czyli właśnie anglosaską wersję kapitalizmu, osiągnięcia której w postaci nie tylko finansowego kryzysu mamy obecnie okazję podziwiać. Po drugie, będące drugą stroną tego medalu, poznawcze ograniczenia, nie biorące


52 poważnie pod uwagę żadnej alternatywy dla wdrażanego modelu, nawet w obrębie rozwiązań kapitalistycznych, a cóż dopiero wykraczających poza nie. Jeśli chodzi o te ostatnie, to takowe oczywiście istniały i to nie tylko w sferze teoretycznej. Samorząd robotniczy i pracowniczy miał w Polsce długą i piękną historię. Mógł też posłużyć do formułowania koncepcji dalekosiężnych ustrojowo. Zaktywizowane masy robotnicze i pracownicze mogły stanowić bazę społeczną takiego ruchu i przejścia od scentralizowanego socjalizmu formalnego w kierunku rozkwitającej w wielu obszarach świata demokracji oddolnej czy uczestniczącej. Inna rzecz, czy takie przejście było w ówczesnych warunkach możliwe, i mam tu na myśli bynajmniej nie tylko, a nawet nie przede wszystkim warunki geopolityczne. Z ekonomiczno-socjologicznego punktu widzenia, sprzedaż polskich zakładów kapitałowi zagranicznemu, do jakiej na coraz większą skalę zaczęło dochodzić od lat 90., stanowiła jedynie rozszerzenie pola już posiadanych przezeń środków produkcji. Chodzi tu o światowy kapitał pożyczkowy, zadłużenie wobec którego sięgnęło przy końcu 1989 roku 40,8 mld dolarów. Oznacza to, iż – biorąc pod uwagę, że stosunki wierzycielsko-dłużnicze wyrażają, co udowodnił S. Kozyr-Kowalski, jedynie inną formę własności środków produkcji – cały nasz przemysł należał (w sensie ekonomiczno-socjologicznym) do właścicieli owego kapitału pożyczkowego! Wartość środków trwałych w przemyśle w końcu 1989 r. wynosiła bowiem ok. 370 bilionów złotych. Dzieląc tę sumę przez kurs walutowy dolara z 1 stycznia 1990 r., czyli przez 9,5 tys. zł, otrzymuje się 39 miliardów dolarów. Można oczywiście argumentować, że kurs dolara w 1990 r. był przewartościowany i na tej podstawie kwestionować wysokość długu zagranicznego i wartość przemysłowego majątku kraju. Można jednak również – jak zauważa E. Rychlewski – wskazać, że w odwrotnym kierunku działa to, iż podana wyżej wartość majątku przemysłowego jest wartością brutto, w związku z czym wartość netto będzie prawdopodobnie o połowę mniejsza. Zakresowi ekonomicznej własności środków produkcji odpowiadały rozmiary ściąganego z tego tytułu haraczu, które – jak mógł stwierdzić minister finansów w pierwszym postsocjalistycznym rządzie – przekraczały możliwości płatnicze krajowej gospodarki. We wrześniu 1989 r. ministerstwo szacowało, że do końca roku może zabraknąć prawie pół miliarda dolarów w kasie dewizowej państwa. Polska znalazła się w położeniu niewypłacalnego bankruta. Jakiekolwiek zelżenie przygniatającego polską gospodarkę brzemienia dzięki ustępstwom ze strony czy to rządowych, czy prywatnych wierzycieli, było nierealne bez mogącego dopiero otworzyć drogę do odpowiednich negocjacji z nimi porozumienia z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w kwestii programu gospodarczego. W grudniu uzgodniono treść tzw. listu intencyjnego, czyli deklaracji polskich władz opisującej planowane posunięcia w polityce gospodarczej. W dokumencie tym stwierdzono m.in., że Polska będzie

dążyć do uzyskania w 1990 r. pełnej ulgi w spłatach rat długu oraz odsetek, a także zmierzać do zawarcia z wierzycielami porozumienia o trwałej redukcji zadłużenia. Ten drugi cel udało się osiągnąć. Nagrodą za obalenie komunizmu (używając obiegowej, acz nieadekwatnej terminologii) stało się zawarte w czerwcu 1991 r. porozumienie z tzw. Klubem Paryskim. Przewidywało ono, iż strumień należnych wierzycielom płatności, w formie zarówno spłaty odsetek, jak i rat kapitałowych, zostanie zredukowany o 50%, przy czym – jak to zapisano we wstępnym porozumieniu z 14 marca – redukcja ma przebiegać w dwóch etapach. Pierwszy obejmuje okres od kwietnia 1991 do kwietnia 1994 r. i przewiduje redukcję o 30%, co ma być osiągnięte m.in. przez obniżenie należnych wierzycielom odsetek o 80%. Dla uzyskania tej redukcji trzeba było spełnić trzy warunki. Po pierwsze, uzgodnić trzyletni program gospodarczy z MFW, który to warunek został spełniony; zatwierdzenie programu przez zarząd Funduszu nastąpiło 18 kwietnia 1991 r. Drugim było zapłacenie 280 mln dolarów, które zostały wcześniej zgromadzone na specjalnym rachunku w Banku Rozliczeń Międzynarodowych w Bazylei. Trzeci warunek stanowiło porównywalne traktowanie innych wierzycieli, czyli przede wszystkim banków komercyjnych, reprezentowanych przez Klub Londyński. W drugim etapie założono redukcję 20% ciężaru zadłużenia, tu uzależnioną od końcowej oceny programu gospodarczego, realizowanego przez Polskę, jakiej miał dokonać MFW w grudniu 1993 r. Ponadto, Polska nie mogłaby uzyskać II raty redukcji, nie wywiązując się z płatności, do jakich zobowiązała się w porozumieniu z Klubem Paryskim. Płatności te zostały znacznie obniżone – w interesie zawłaszczenia przez globalny kapitalizm nowych terytoriów warto było dać przybyszom ulgę dla realizacji programu gospodarczego dopełniającego owego przyłączenia. Na podstawie bogatego doświadczenia z krajów Trzeciego Świata nietrudno było ocenić społeczne skutki własnościowego haraczu ściąganego z tytułu długu, toteż – obawiając się, by reakcja na ów proceder nie zawróciła Polski z „jedynie słusznej” drogi – późniejsze, wyższe płatności również rozłożono w czasie. W celu uzyskania redukcji zadłużenia, Polska musiała realizować program reformy gospodarczej, zaaprobowany przez MFW. Nie spełniwszy nałożonych zadań polityki budżetowej, straciła latem 1991 r. dostęp do środków z pakietu przystosowawczego tego funduszu. Polska musiała też wywiązać się terminowo ze spłat wszystkich pozostałych długów, jakie miała wobec krajów Klubu Paryskiego. Uchybienie pod tym względem wobec choćby jednego kraju unieważniłoby całe porozumienie w sprawie redukcji zadłużenia. Porozumienie z Klubem Paryskim w sprawie redukcji zobowiązywało też do zawarcia podobnej umowy z Klubem Londyńskim banków komercyjnych, co stało się faktem w 1994 r., gdy osiągnięto redukcję zadłużenia wobec tych wierzycieli o ok. 45%. Przy wszystkich poluzowaniach, łańcuch ten był (i pozostaje) wystarczająco mocny, aby łatwo zawrócić jego jeńca na właściwą drogę, gdyby powstała mu w głowie myśl o zboczeniu z niej.


53 Ekipa, która objęła władzę w 1989 r., nie miała żadnego mandatu na budowę kapitalizmu. Wystąpienia robotnicze, których efektem było powstanie „Solidarności”, a potem jej legalizacja i podjęcie rozmów przy „okrągłym stole”, miały wyraźne znamiona antyburżuazyjne. Również postulaty zgłaszane przez stronę solidarnościową podczas „okrągłostołowych” rozmów w niczym nie zdradzały tego, co miało już wkrótce nastąpić. Strona solidarnościowa zasiadała przy »okrągłym stole« wiedząc, że to początek wielkich przemian, ale… przemiany wyobrażała sobie jako kontynuację procesu przerwanego 13 grudnia 1981 roku (indeksacja, czyli dodatek drożyźniany, samorząd pracowniczy i jego uprawnienia wobec dyrektorów, praca górników w wolne soboty oraz wiele innych ówczesnych zapisów) – pisał Waldemar Kuczyński. Również hasła, pod jakimi „Solidarność” szła do zwycięskich wyborów parlamentarnych w 1989 r., nie zawierały zapowiedzi kapitalistycznej restauracji.

Polski kapitalizm ukształtował się na półperyferiach globalnego systemu kapitalistycznego i wiele jego cech można odnaleźć w niedojrzałych kapitalizmach tzw. krajów rozwijających.

Zadanie opracowania programu przejścia od socjalizmu formalnego do realnego kapitalizmu powierzono Leszkowi Balcerowiczowi. W latach 1978-81 kierował on zespołem, który postawił sobie za cel, jak mówił, stworzenie projektu systemu gospodarczego, który byłby sprawniejszy od ówcześnie istniejącego, ale zarazem nie przekraczałby granic tego, co uznawaliśmy wtedy za realia polityczne. Nasza praca nie miała czysto akademickiego charakteru – była nastawiona na cel, który potencjalnie mógł mieć skutki praktyczne. Skoro wykluczyło się prywatyzację jako politycznie niemożliwą, to w pozostałym obszarze znalazły się systemy, oparte na własności »nie-prywatnej«, a jednocześnie – w jakimś sensie tego słowa – rynkowe. Logika prowadziła nas do koncepcji samorządu. W 1981 r. projekt tego samorządowego systemu przyjęła sieć wiodących zakładów przemysłowych NSZZ „Solidarność”. Nie ten projekt stał się jednak podstawą działań Balcerowicza. Przyjęty przezeń model docelowej gospodarki był jasny /.../ opierał się na podstawowym założeniu, że oto Polska odzyskała swobodę kształtowania swego systemu. Oznaczało to, że w polu dopuszczalnych rozwiązań znalazł się ustrój gospodarczy, który jeszcze kilka lat wcześniej wydawał się być wykluczony ze względu na ograniczenia polityczne. Nie musieliśmy wobec tego – tak, jak poprzednio – poszukiwać jakiejś »trzeciej drogi«, gospodarki rynkowej, ale niekapitalistycznej (co sprowadzało się do rozmaitych wariantów systemu samorządowego). Zdobytą wolność należało wykorzystać, aby stworzyć

system, który sprawdził się w praktyce. /.../ chodziło o ustrój, który ma następujące zasadnicze cechy: przeważają w nim różnego rodzaju przedsiębiorstwa prywatne; /.../ państwo jest odporne na naciski różnych grup interesów, włącznie z naciskami związków zawodowych. Z tak projektowanej gospodarki wynikały główne kierunki działania: prywatyzacja – wspominał Balcerowicz. Nie należy jednak wyolbrzymiać roli Balcerowicza. Zapewne z takimi lub innymi różnicami każdy z kandydatów do tej funkcji także by ją spełnił. Przesądził o tym wybór głównych kierunków polityki gospodarczej zawartej w deklaracji politycznej premiera z 24 sierpnia. Miała to być polityka prowadząca do zerwania z systemem gospodarki komunistycznej. Potrzebna była ekipa liberalna, daleka od lewicy, nawet tej z solidarnościowym rodowodem /.../ Wiedzieliśmy, czego chcemy – mówił najbliższy współpracownik premiera pierwszego post-PRL-owskiego rządu, W. Kuczyński. Kuczyński poszukiwał ekonomisty, który nie zmiękczałby socjalizmu, ale poszedł w kierunku liberalnym – wspominał Aleksander Hall, minister odpowiedzialny za współpracę z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami w rządzie Mazowieckiego. O Balcerowiczu przypomniano sobie w ostatniej chwili. Szukaliśmy człowieka do zdefiniowanej wcześniej koncepcji. Uważałem receptę liberalną za najwłaściwszą, żadnych eksperymentów i trzecich dróg, tylko korzystanie ze sprawdzonych wzorów. Balcerowicz nie miał jakiejś tajemnej, niedostępnej innym wiedzy. Miał za to cenną cechę, ośli upór – pisze Kuczyński w „Zwierzeniach zausznika”. Strategiczne decyzje zapadły podobno w lipcu 1989 r., czyli po wyborach, ale przed powołaniem rządu Mazowieckiego, na spotkaniu w brukselskim biurze „Solidarności”. Uczestniczyli w nim m.in. Jerzy Milewski jako gospodarz, prof. Witold Trzeciakowski, późniejszy minister w rządzie T. Mazowieckiego, Jacek Merkel, Jan Krzysztof Bielecki, później premier, Andrzej Milczanowski, wieloletni szef MSW, Zdzisław Najder, Jeffrey Sachs, najbardziej aktywny zagraniczny doradca ministra finansów, oraz prof. Jacek Rostowski z Londynu, doradca ministra finansów w latach 1989-91. Ten ostatni zapytany przez „Życie Gospodarcze”, czy umowy „okrągłego stołu” nie krępowały zebranych w poszukiwaniach nowych rozwiązań, w tym prof. Trzeciakowskiego, który był sygnatariuszem ich części ekonomicznej, odpowiedział: Oczywiście. I chodziło tu głównie o odejście od tych umów. Użyty przeze mnie termin „kapitalistyczna restauracja”, jest o tyle nieadekwatny, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Nie było powrotu do kapitalizmu, jaki istniał w Polsce przed wojną, choćby dlatego, że zmieniło się zasadniczo kapitalistyczne otoczenie. Inne – społecznie, politycznie, ideologicznie – były ośrodki wdrażające kapitalistyczne stosunki własności. Co zapewne najważniejsze, inne było historyczne podłoże i w związku z tym także klasowa struktura społeczeństwa poddawanego, ale też biorącego udział w tej Wielkiej Transformacji (by użyć terminu Karla Polanyi’ego). Poza pewnymi, nigdy nie dominującymi siłami politycznymi, taki zamysł nie był realistycznie rozważany. Społeczeństwu


54 przedstawiano, że chodzi o budowę nowoczesnej gospodarki rynkowej (czytaj: kapitalistycznej, czytaj: anglosaskiej), którą uważano za najbardziej wydajną, otwierającą szanse tworzenia społeczeństwa tzw. klasy średniej. To ostatnie było od początku propagandową utopią, to pierwsze również nie liczyło się z podstawowymi socjoekonomicznymi realiami, w obrębie których przyszło działać. Chodziło np. o takie „drobiazgi”, jak zbyt mały zasób oszczędności potrzebnych do przekształcenia w kapitał akcyjny opartych na szerokim akcjonariacie spółek giełdowych, stanowiących trzon anglosaskiego systemu, a także odmienną (przynajmniej wyjściowo) rolę klasy robotniczej i pracowniczej, nie spacyfikowanej jak w przypadku Thatcher czy Reagana. Osobna kwestia to – mogąca stanowić realną alternatywę dla tego modelu – występująca przelotnie, m.in. w exposé premiera Mazowieckiego, idea „społecznej gospodarki rynkowej”. Kapitalizm kapitalizmowi nierówny. Ogólnie biorąc, da się wyróżnić dwa systemy: kapitalizm europejski można połączyć z kapitalizmem azjatyckim w system kapitalizmu dla interesariuszy, podczas gdy kapitalizm anglosaski reprezentuje model kapitalizmu dla akcjonariuszy. Zasadzają się one na odmienności stosunków socjoekonomicznie rozumianej własności, co implikuje m.in. zupełnie inną pozycję pracownika. Na ścieżkę rozwoju wiodącą ku owej „społecznej gospodarce rynkowej” sprowadziło nas, późniejsze o całą epokę z punktu widzenia dokonanych już wtedy nieodwracalnych przemian, wejście do Unii Europejskiej. Ale wtedy było już za późno na pełne wdrożenie realizowanego w Europie Zachodniej od lat modelu „tego lepszego” kapitalizmu. W Polsce ukształtował się model, który posiada cechy wspólne z niektórymi krajami Europy Zachodniej, ale nie są to niestety najwyżej rozwinięte kraje skandynawskie czy Niemcy, lecz raczej Grecja i Włochy. Polski kapitalizm ukształtował się na półperyferiach globalnego systemu kapitalistycznego i wiele jego cech można odnaleźć w niedojrzałych kapitalizmach tzw. krajów rozwijających się. Kapitalizm istniejący w Polsce skłonny jestem określać mianem patrymonialnego. Przyjmuję tu założenie wspólne z Simonem Schwartzmanem, który w stosunku do Brazylii posłużył się pojęciem patrymonializmu, jako odnoszącym się do tradycyjnego systemu panowania, w którym polityczne struktury oraz zachowania są sprywatyzowane jako rozszerzenie gospodarstwa domowego władcy i gdzie jednocześnie państwo prowadzi działalność gospodarczą. Należy zwrócić uwagę na takie jego zasadnicze cechy i zarazem wady, jak klientelizm i korupcja. Oczywiście słabości nowego systemu nie ograniczają się do wymienionych. Tzw. terapia szokowa (inna nazwa tzw. planu Balcerowicza), dla której bardziej adekwatną nazwą byłby raczej, jak słusznie zauważono, szok bez terapii, wykazała – przy życzliwej interpretacji zakładającej dobrą wiarę jej autorów – kompromitującą niekompetencję ekonomiczną i równie żenujący brak wyobraźni socjologicznej jej architektów. Prognozy i założenia dotyczące spadku PKB, produkcji i zatrudnienia, płac, dochodów rolniczych, rozmijały się

z wynikami najczęściej o kilkaset procent, a plan redukcji inflacji został osiągnięty w czasie co najmniej ośmiokrotnie dłuższym niż projektowano. Z drugiej strony, najbardziej dotkliwym społecznie zjawiskiem, tym bardziej że nieznanym w poprzednim ustroju, okazało się bezrobocie. Prawda, że ostatecznie udało się je znacznie obniżyć, ale za cenę m.in. niepokojącego drenażu mózgów i rąk, których już wkrótce może zabraknąć dla wypracowywania dochodu narodowego na wypłaty dla rosnącego grona emerytów. Nadal jednak właśnie bezrobocie, a także m.in. słabe wykształcenie i wielodzietność, to częste przyczyny nędzy, na jaką cierpią duże rzesze Polaków. W skrajnym ubóstwie żyje w Polsce ok. 2,5 mln osób. Mimo, że skala zjawiska zmniejszyła się znacznie – w 2007 r. 6,6% osób żyło poniżej minimum egzystencji, podczas gdy w roku 2005, kiedy odsetek ten był najwyższy, było to 12% – ubóstwo jest jednym z najpoważniejszych problemów społecznych. Duży i nie niknący biegun ubóstwa to jeden z objawów rosnących nierówności dochodowych, jakie należy uznać za kolejną wadę polskiego kapitalizmu. W Polsce rozpiętość dochodów mierzona wskaźnikiem Giniego, przyjmującym wartości z przedziału od 0 do 1, wynosi 0,33 i jest wyższa niż we Francji (0,28), Niemczech (0,28) czy nawet w Wielkiej Brytanii (0,31). Uznanie znacznych rozpiętości dochodowych za wadę raczej niż zaletę (np. jako bodźca pobudzającego do wyższej wydajności, podstawy większych oszczędności, bo bogatsi oszczędzają więcej) mogłoby zostać potraktowane jako wyraz subiektywnych skłonności zwolennika równości. Nie mogą być już jednak tak lekko zbyte badania Banku Światowego, instytucji na pewno nie socjalistycznej, które wskazują, że wysoki stopień zróżnicowania materialnego odwraca się przeciwko długofalowemu, zrównoważonemu wzrostowi gospodarczemu, spójności społecznej i obniża ogólny standard życia. Jako wyraz ideologicznego zaślepienia mogłoby zostać uznane odmówienie przemianom dokonanym po 1989 r. jakichkolwiek pozytywnych skutków społecznych. Ale i tam, gdzie je widzę, w każdej beczce z miodem dostrzegam sporą łyżkę dziegciu. Faktem jest przeciętne podniesienie się dobrobytu materialnego ludności, wyrażające się m.in. w ilości posiadanych telewizorów, samochodów i wielu innych dóbr materialnych, ale za tą średnią ukrywają się znaczne różnice pod omawianym względem, a dobrobyt, podobnie jak ubóstwo, ma wymiar nie tylko absolutny, ale i relatywny, zależny od społecznego kontekstu. Możliwość wyboru władz to niewątpliwie krok naprzód w porównaniu z praktycznie fikcyjnymi rządami ludu. Ale jeśli nawet demokracja burżuazyjna nie jest tak fasadowa jak ta z PRL, to zwykła możliwość wrzucenia raz na kilka lat do urny kartki z głosem na nieodwoływalnego podczas całej kadencji polityka, nie oznacza jeszcze demokracji w prawdziwym sensie tego słowa. Wolność słowa i druku to wartości cenne z punktu widzenia grupy, do jakiej zalicza się niżej podpisany, który jednak stara się dokonywać


55 oceny plusów i minusów obecnego ustroju z szerszego, a nie tylko partykularnego punktu widzenia. Ale nawet intelektualista zmuszony jest respektować hierarchię potrzeb Maslowa, opisaną wiele lat wcześniej przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Właśnie związany z fundamentalnymi potrzebami egzystencjalnymi lęk przed bezrobociem dostarcza jednej z dwóch odpowiedzi na fundamentalne pytanie o powody niesprawdzenia się obaw, o których mówił Andrzej Olechowski: W opinii Zachodu w 1990 roku Polska była najbardziej niestabilnym krajem Europy Środkowej. Tu oczekiwano demonstracji i niepokojów /.../. Polska miała być czerwoną latarnią. Druga przyczyna, dla jakiej w Polsce nie zapłonął płomień antykapitalistycznej rewolucji, leży w spowodowanych przez prywatyzację wewnętrznych podziałach, skutkujących osła-

bieniem ongiś tak potężnej i zdolnej do jednolitego działania klasy robotniczej i pracowniczej. Podsumowując, nie mogę przyjąć pozornie słusznej i zdroworozsądkowej postawy „złotego środka” w ocenie przemian dokonanych po 1989 r. Jacek Tittenbrun

P. S. Tytuł odwołuje się do ironicznego określenia stosowanego przez Hegla w stosunku do sposobu myślenia, polegającego na regule: „z jednej strony, ale z drugiej strony”, a pierwszy człon terminu dotyczy ponadto – i trudno powiedzieć, by pokrewieństwo było w tym przypadku całkowicie przypadkowe – wzmiankowanego w tekście typu kapitalizmu.

OBYWATEL NIE KOŃCZY SIĘ NA OSTATNIEJ STRONIE...

OBYWATELSKIE KONFRONTACJE FILMOWE Miasto w ruchu Brand New World Bitwa o górę św. Anny 1980 Solidarność 1990 Obywatel poeta DWA KOLORY My karmimy świat

www.okf.oai.pl

Te filmy prowokują do dyskusji POKAŻ JE U SIEBIE

Chcesz zobaczyć filmy, które z różnych względów nie trafiły do pierwszego obiegu? Zorganizuj ich pokaz w swojej miejscowości... Więcej informacji: okf@obywatel.org.pl, tel. 508 173 362


56

Bez wizji

nowego ładu Jerzy Wawrowski Chcąc dokonać oceny transformacji ustrojowej w Polsce, należałoby zacząć od uświadomienia sobie faktu zasadniczego, który miał bardzo negatywny wpływ na przebieg procesu przemian. Mianowicie tego, że siły sprzeciwu wobec poprzedniego systemu nie wypracowały w miarę konkretnych wizji nowego ładu. W epoce kontestacji postulowano jedynie częściowe reformy w różnych dziedzinach. Postulatów tych nie udało się przekształcić w zwartą i uwzględniającą realia kraju alternatywę ustrojową. Zresztą nie było to możliwe, ponieważ nie stanowiły one rezultatu spójnego systemowego myślenia. Były one z jednej strony reakcją bardzo różnych środowisk na słabość gospodarczą, nędzę moralną i lichotę polityczną tzw. realnego socjalizmu, z drugiej stanowiły bardziej oręż ideowy w wystąpieniach przeciwko władzy niż projekty, których pełne urzeczywistnienie uważano by za realne. W gruncie rzeczy walczono o podstawowe prawa i wartości w zakresie możliwym do spełnienia w ówczesnych warunkach. Rzeczywistym celem tej walki nie było obalenie ustroju, lecz jego stopniowe reformowanie głównie w sferach gospodarczej i politycznej. Chodziło o demokratyzację, gospodarczą racjonalizację, nadanie socjalizmowi „ludzkiej twarzy”, przy czym nie było jasności i zgody, jakie działania do tego prowadzą i co konkretnie pod tymi pojęciami należy rozumieć. Magiczna wówczas moc takich haseł, jak właśnie demokratyzacja, prawa człowieka, racjonalność gospodarcza czy efektywność ekonomiczna, zastępowała konkretne treści i była wystarczającym paliwem do napędzania protestu. Nie uważano za realną, poza KPN i być może niektórymi innymi radykalnymi nurtami, perspektywy likwidacji sowieckiego panowania w horyzoncie czasowym pokolenia ‘80, co otworzyłoby możliwość w miarę swobodnego kształtowania nowego ładu. Z kolei wizje nurtów zakładających realność takiej perspektywy były zbyt ogólne i nie wolne od swego rodzaju romantycznej mitologizacji.

Upadek Związku Sowieckiego i odzyskanie niepodległości (zastrzegam, że kwestia niepodległości jest według mnie cały czas problematyczna) zaskoczyły wszystkie odłamy opozycji. W efekcie, cały ruch sprzeciwu wobec systemu komunistycznego, którego główną formułą organizacyjną była „Solidarność”, okazał się programowo nieprzygotowany do budowania nowego ładu. Po stronie opozycji nie było ani rewolucyjnego projektu, ani siły dojrzałej do jego urzeczywistnienia. Sprzyjało to wpływowi czynników obcych na transformację ustrojową i przejęciu steru przemian przez te grupy krajowe, które znajdowały się w chwili przełomu w pozycji politycznie uprzywilejowanej. Rekrutowały się one głównie z ludzi dawnego systemu i z tych nurtów opozycji, które nie nawiązywały ani do idei i tradycji narodowej, ani tym bardziej do idei i tradycji niepodległościowej, a których czołowi przedstawiciele nierzadko mieli internacjonalistyczne korzenie ideowe. W tej sytuacji realizowany w Polsce model transformacji uwzględniał przede wszystkim interes obcy i owych grup, ignorował zaś interes narodowy, społeczny i państwowy Polski.

Wzorzec Mimo to nowy ustrój powstał. Nie mając własnej wizji, odwoływano się do wzorów zachodnich. Jednak tak naprawdę chyba nie dysponowano wystarczającą wiedzą o realiach świata zachodniego. Z perspektywy piwnicznego półmroku realnego socjalizmu i właściwej mu gospodarki braków, Zachód jawił się jako kolorowa kraina mlekiem i miodem płynąca. Ów mityczny Zachód stan taki miał zawdzięczać demokracji parlamentarnej, gospodarce kapitalistycznej, prawom człowieka, wolności słowa itp. Nic zatem prostszego jak skopiować gotowe rozwiązania. Brak krytycyzmu wobec Zachodu w sposób niezwykle negatywny wpłynął na przebieg transformacji. Nie zaprzątano sobie głowy takimi kwestiami jak to, czy systemy polityczne Zachodu są rzeczywiście demokratyczne, czy są to oligarchie, a może totalitaryzmy pieniądza. Czy gospodarka kapitalistyczna o jaką nam chodzi, to ta z modelu Smitha i Ricardo, czy ta z epoki interwencjonizmu, czy ta z epoki rządów wielkich koncernów i korporacji. Refleksja nad tego rodzaju zagadnieniami miała i ma miejsce, jednak tylko w środowiskach nie posiadających realnego wpływu


57

ba MAŁGORZATA SADOWSKA

na bieg spraw. Kwestie te nie były natomiast podejmowane przez te siły polityczne, które miały największy udział we władzy po 1989 r. Nie zastanawiano się też nad tym, że ład świata zachodniego jest efektem procesu rozwojowego, w którym my nie uczestniczyliśmy od wieków. W naszej części Europy rozwój przebiegał inaczej. Ilu z naszych czołowych polityków posiada jakąś wiedzę dotyczącą np. teorii dualizmu w rozwoju Europy? Wydaje się, że odwołując się do wzorów zachodnich, należało cały czas mieć na uwadze, że obecnie istniejący ład świata zachodniego wyrósł z zupełnie innych przesłanek historycznych i kulturowych niż te, z jakich wyłoniła się rzeczywistość Europy Wschodniej, której jesteśmy częścią. Nie rezygnując ze wzorów zachodnich, należało przede wszystkim szukać rozwiązań, które byłyby naszą własną odpowiedzią na nasze własne problemy. Poza tym, jeśli mamy ambicje zniwelowania dystansu cywilizacyjnego w stosunku do krajów wysokorozwiniętych, ciąży na nas obowiązek poszukiwania rozwiązań skuteczniejszych niż stosowane w tych krajach. Nieudolne próby przeszczepiania obcych wzorców nie sprzyjały poszukiwaniu i wdrażaniu własnych koncepcji. Owa bezrefleksyjna afirmacja Zachodu wynikała po części z prowincjonalnej mentalności elit mających największy wpływ na przebieg transformacji. Istotną cechą tego rodzaju mentalności jest niemal biologiczna potrzeba uznawania autorytetu metropolii. Idealizacja Zachodu sprzyjała także zacieraniu w społeczeństwie świadomości różnic interesów między nami a zachodnimi partnerami. Nie zadawano sobie nawet trudu,

aby nasze interesy narodowe, czy to w sferze gospodarczej, czy politycznej, na serio zdefiniować. W zamian za wspieranie obcych interesów, elity mogły zawsze liczyć na polityczne poparcie ze strony swoich protektorów. Interesy te elity III RP realizowały i realizują przedstawiając jako urzeczywistnianie znakomitych wzorców, a działania na rzecz dominacji obcego kapitału maskują jako dokonania na rzecz modernizacji kraju.

Odobywatelnienie obywatela Wpływ interesów poszczególnych grup na obecny kształt ustroju w Polsce jest kwestią niesłychanie skomplikowaną i brak tutaj miejsca na szczegółowe jej potraktowanie. Trudno też ustrzec się pewnych uproszczeń. Interesy należą do tych czynników, które najsilniej motywują działania jednostek i grup. Często też realne działania motywowane przez interesy pozostają w sprzeczności z tym, co manifestuje się w sferze symbolicznej. Manifestacje takie nierzadko służą zakamuflowaniu działań powodowanych interesami. Przykładem może być idea zbudowania w Polsce społeczeństwa obywatelskiego. W sferze symbolicznej manifestowano intencję stworzenia systemu instytucji i mechanizmów, w ramach których i poprzez które urzeczywistni się podmiotowość polityczna obywateli. I owszem, przeszczepiono ze wzorca parlament, prezydenta wybieranego powszechnie, samorządy terytorialne itp. Nie stworzono natomiast realnych przesłanek dla zaistnienia społeczeństwa obywatelskiego. Wręcz przeciwnie, wszelkie inicjatywy


58 obywatelskie wyrażające poglądy i interesy inne niż klasy rządzącej deprecjonowano, marginalizowano, pozbawiano instrumentów oddziaływania lub od tych instrumentów odcinano. W społeczeństwie zasadniczo biednym i słabo wykształconym, bez żadnego doświadczenia i nawyków funkcjonowania w systemie instytucji demokratycznych, operacja tłumienia aktywności obywatelskiej okazała się niezwykle łatwa. Zresztą w wielu aspektach istotnych dla tej aktywności system jest tak skonstruowany, że owej aktywności nie sprzyja. W efekcie, w państwie podobno demokratycznym wyodrębnił się byt nazywany klasą polityczną. Taka sytuacja w demokracji jest co najmniej absurdalna, gdyż zgodnie z naturą tej formy ustrojowej polityczne jest całe społeczeństwo, a nie jakaś wyodrębniona grupa. Kim zatem jest reszta społeczeństwa? Elektoratem, czyli masą, która głosuje raz na jakiś czas na tych, którzy zmonopolizowali w swoich rękach narzędzia uprawiania polityki. Oczywiście jest to ujęcie upraszczające, ale sądzę, że oddaje istotę „demokracji” w Polsce. Odnoszę wrażenie, że klasa polityczna to transformowana na system nowych instytucji politycznych nomenklatura, mająca swoją genezę w tej części dawnej opozycji, która w chwili startu dysponowała największym kapitałem politycznym i w tej części dawnej nomenklatury, która w porę zamieniła „Kapitał” Marksa na kapitał obrotowy. Usytuowanie Giełdy Papierów Wartościowych w gmachu dawnego Komitetu Centralnego PZPR urasta do rangi symbolu. Obywatel w Polsce został odobywatelniony zanim tym obywatelem tak naprawdę się stał. Wziąwszy pod uwagę kompradorski rys dużej części klasy rządzącej w Polsce, bywa, że redukuje się go do poziomu tubylca. Oczywiście w takiej sytuacji nie można mówić serio o demokracji.

Balcerowicz objawiony Również nowy model gospodarczy tworzono bez dyskusji. Reformy gospodarcze, firmowane nazwiskiem i osobą Balcerowicza, objawionego nagle mędrca ekonomicznego, uwzględniały przede wszystkim interesy obce, reprezentowane przez międzynarodowe instytucje gospodarcze, oraz interesy elit. Próby jakiejkolwiek krytyki poszczególnych posunięć w sferze gospodarczej, zwłaszcza formułowane z pozycji interesu narodowego czy społecznego, piętnowane były jako przejaw zacofania i ignorancji w sprawach ekonomicznych. Społeczeństwo zatem nie miało najmniejszego wpływu na kształt nowego porządku gospodarczego. Został mu on zaaplikowany przez elity rządzące jako jedynie słuszny i jedyny możliwy. Faktyczne wykluczenie społeczeństwa z realnego udziału w procesie przekształceń własnościowych było jeszcze łatwiejsze niż wyłączenie go z realnej polityki. Nawet jeśli ktoś spoza grup dominujących osiągnął sukces w sferze gospodarczej i chciał dalej rozwijać swoje przedsięwzięcie, to jednak jeśli nie udało mu się wejść w sieć powiązań polityczno-gospodarczych, prędzej czy później odbijał się od szklanego sufitu. Pozycję w sferze interesów osiągano z poziomu politycznego.

W rezultacie wytworzył się w Polsce model charakteryzujący się silnym związkiem sfery gospodarczej z polityczną, co rzutuje negatywnie na poziom aktywności gospodarczej społeczeństwa. Z deklarowanym liberalizmem gospodarczym nie ma to oczywiście nic wspólnego.

Liberalizm Mimo że w Polsce nikt nie próbował stosować zasad liberalizmu gospodarczego, co zresztą z uwagi na jego utopijny charakter i ponad dwustuletnią metrykę jest niemożliwe, to jednak w procesie transformacji odegrał on rolę dość istotną. Posługiwano się jego zwulgaryzowaną postacią jako panaceum na chorą rzeczywistość, odziedziczoną po tzw. realnym socjalizmie. Liberalizm to nowoczesność, postęp, skuteczność, racjonalność, zamożność, przyszłość itp. Socjalizm to anachronizm, regres, absurd, bieda itp. Liberalizmowi przydzielono znak +, socjalizmowi -. W ten sposób zmistyfikowano spór o nowy porządek. W istocie bowiem tego rodzaju spór nigdy nie miał miejsca. Odrzucenie starego systemu i jego podstaw ideologicznych było oczywiste. Inna sprawa, że odrzucenia tego dokonano w sposób zupełnie bezrefleksyjny, co jak mniemam, w przyszłości może się odbić dość solidną czkawką. Jednak takie ustawienie świadomości pozwoliło na skuteczne manipulacje. Wiążąc działania elit rządzących z liberalizmem opatrzonym znakiem +, skutecznie legitymizowano te działania do momentu rozpoznania mistyfikacji przez społeczeństwo. Przez ten jednak czas stworzono nową rzeczywistość polityczną i gospodarczą, z którą społeczeństwo, po demistyfikacji, musiało się pogodzić. Zresztą tej demistyfikacji nigdy nie dokonano w pełni i do dzisiaj liberalizm jako narzędzie kreowania fałszywej świadomości jest dość skuteczny. Takie ustawienie osi sporu w świadomości społecznej powodowało, że przeciwników politycznych i gospodarczych działań elit łatwo było przedstawić jako tych, którzy są przeciwnikami liberalizmu, a więc tego, co skuteczne, dobre, racjonalne, postępowe. W tym momencie można było ich postulaty i działania ocenić jako mające na celu obronę reliktów komunizmu, a im samym nadać szyld homo sovieticus, nawet jeśli deklarowali oni antykomunizm. W ówczesnej sytuacji, w kluczowym okresie transformacji stawiało to przeciwników oficjalnej linii na z góry przegranej pozycji, a także skutecznie zafałszowywało rzeczywisty sens ich postulatów i działań. Kreowanie się na liberała ułatwiało także akceptację społeczną ludzi poprzedniego systemu. Liberalizm posłużył również jako swoiste ideologiczne alibi dla uwłaszczenia się elit na części majątku narodowego i dla wyprzedaży tego majątku za bezcen obcemu kapitałowi. Posłużono się nim także przy eliminowaniu środowisk pracowniczych z realnego uczestnictwa w procesie przekształceń własnościowych.

Zależność Jest rzeczą naturalną, że wpływ czynników obcych na bieg spraw kraju tak słabego jak Polska, jest zasadniczy. Nie należy zapominać, że pod względem gospodarczym, zwłaszcza jeśli chodzi


59 o dziedziny charakteryzujące się wyższym stopniem zawansowania technologicznego, zawsze pozostawaliśmy za europejską czołówką. Jedną z istotnych przyczyn klęski obozu sowieckiego – którego przecież byliśmy częścią – w zimnej wojnie, był bardzo szybki wzrost przewagi technologicznej Zachodu. Z epoki PRL wyszliśmy jako kraj gospodarczo słaby i technologicznie zacofany. Przy braku jakiejkolwiek polityki gospodarczej państwa i długofalowej strategii rozwoju, obcy kapitał, dysponujący ogromną przewagą, osiąga w gospodarce takiego kraju pozycję dominującą. Dążenie do dominacji gospodarczej i maksymalizacji zysku kosztem słabszych wynika z żelaznej logiki kapitalizmu we wszelkich jego postaciach.

Cugle transformacji uchwycili ludzie, którym interesy narodowe i państwowe nie były na tyle bliskie, aby dla ich obrony zaryzykować interesy własne.

Dominacja obcego kapitału w Polsce widoczna jest szczególnie w sferze finansów i w dziedzinach charakteryzujących się wyższym stopniem zawansowania technologicznego, a więc w obszarach przesądzających o tempie rozwoju cywilizacyjnego. Tubylczym przedsiębiorcom pozwala się zazwyczaj wyżywać w mniej skomplikowanych usługach, handlu na niezbyt wielką skalę czy prostszej wytwórczości. Najbardziej prominentną część miejscowej elity gospodarczej wciąga się w struktury własnych interesów, zapewniając jej tym samym przewagę nad pozostałymi krajowcami. W ten sposób buduje się klasę kompradorską, która w sferze gospodarczej i politycznej stoi na straży tych interesów. Jest rzeczą naturalną, że obcy kapitał poprzez narzędzia wpływu jakimi dysponuje, oddziałuje na bieg spraw takiego kraju w pożądanym przez siebie kierunku. Polska stała się typowym krajem kapitalizmu zależnego, w którym struktury uzależnienia odgrywają rolę zasadniczą. Obecne elity polityczno-gospodarcze, dzięki temu, że się w tych strukturach plasują, praktycznie monopolizują władzę we wszystkich sferach. Pozostałe grupy społeczne stanowią bądź ich klientelę, bądź są zepchnięte na margines. Fakt istnienia systemu parlamentarnego niczego tutaj nie zmienia, gdyż w tego rodzaju systemie wygrywają ci, którzy monopolizują narzędzia uprawiania polityki. Stąd też system parlamentarny jest tylko jedną z aren rywalizacji między poszczególnymi odłamami elity o zajęcie jak najlepszej pozycji w strukturach uzależnienia. Nie jest on narzędziem wyrażania w obszarze realnej polityki interesów poszczególnych

grup, warstw czy klas społecznych. Tego rodzaju mechanizm ustrojowy sprzyja konserwowaniu i pogłębianiu uzależnienia, ze wszystkimi tego negatywnymi skutkami. Obecny ustrój, zarówno polityczny, jak i gospodarczy, uniemożliwia pełne wykorzystanie potencjału, jaki tkwi w społeczeństwie.

Marionetka Mimo niekiedy wręcz rozpaczliwego pozorowania polityki zagranicznej, Polska na arenie międzynarodowej nie odgrywa żadnej realnej roli. Podobnie jak inne kraje Europy Wschodniej jesteśmy nieustannym łupem zwycięzców globalnych czy kontynentalnych rozgrywek. Likwidacja dominacji sowieckiej była dla nas równoznaczna z odzyskaniem niepodległości. Z perspektywy Zachodu jednak Europa Wschodnia była łupem w zwycięskiej zimnej wojnie. Łupem politycznym i gospodarczym. To nie nasza wola decyduje o politycznej orientacji Polski na arenie międzynarodowej, lecz układ sił globalnych i kontynentalnych, który my możemy jedynie konstatować i mu się podporządkować. W żadnym wypadku, nawet w skali regionu, na ten układ sił nie jesteśmy w stanie wpływać. Nic zatem dziwnego, że pochwała ze strony Unii Europejskiej lub poklepanie po ramieniu przez prezydenta Stanów Zjednoczonych tego czy innego polityka urasta do rangi wielkiego, opiewanego przez media, sukcesu. Innych celów w polityce międzynarodowej niż osiąganie tego rodzaju „zaszczytów” nie posiadamy. Nie potrafimy nawet wyciągać drobnych korzyści z coraz ostrzejszych konfliktów między naszymi zachodnimi hegemonami. Nawet jeżeli ten czy ów polityk posiada jakieś koncepcje dotyczące Europy Wschodniej, to są one nierealne. Nie mamy bowiem atutów militarnych, kulturowych, gospodarczych, nawet w niewielkim stopniu zbliżonych do tych, jakimi dysponują inni uczestnicy gry posiadający interesy w naszym regionie.

Nie było żadnego wyboru W żadnym wypadku nie można mówić o wyborze przez Polaków modelu transformacji, chociaż różnych głosowań mieliśmy aż nadto. Wybór jest aktem świadomym i mógłby mieć miejsce, gdyby istniały co najmniej dwie propozycje. W tym przypadku nikt nie zaprzątał sobie głowy przedkładaniem społeczeństwu nawet jednej. Wybór jest także aktem samodzielnym, a ktoś, kto został poddany skutecznej manipulacji, nie spełnia kryteriów samodzielności. O modelu transformacji ustrojowej realizowanym w naszym kraju zadecydowały więc wyłącznie interesy obce i nowej klasy rządzącej. Nie ma sensu mówienie o ewentualnej niewiedzy elit dotyczącej skutków decyzji podejmowanych w procesie transformacji. Jeśli chodzi o skutki dotyczące ich bezpośrednich interesów, wiedza nie była najgorsza. Jeśli zaś chodzi o wiedzę dotyczącą skutków dla kraju i społeczeństwa, to nie zaprzątano sobie tym głowy. Cugle transformacji uchwycili ludzie, którym interesy narodowe i państwowe nie były na tyle bliskie, aby dla ich obrony zaryzykować interesy własne.


60 Bierność społeczeństwa Społeczeństwo dało sobie narzucić niemal bez sprzeciwu niekorzystny dla siebie model ustrojowy. Nie powinno to jednak stanowić zaskoczenia. Doświadczenie masowego wystąpienia przeciwko systemowi komunistycznemu w latach 80., w nowych warunkach okazało się zupełnie nieprzydatne. W pewnym sensie wpłynęło nawet negatywnie na kształt zmian ustrojowych, gdyż zakłóciło zdolność oceny tego, co tak naprawdę się stało po roku 1989. Układem odniesienia dla społecznych ocen transformacji był dawny, odrzucony porządek. Jeśli był on zły, to nowy, jako jego antyteza, przy uproszczonym, dwubiegunowym postrzeganiu rzeczywistości, musiał być postrzegany jako dobry. W takiej sytuacji rozpoznanie negatywnych elementów nowego porządku zostało odsunięte w czasie do momentu, aż poszczególne grupy społeczne zaczęły ponosić koszty zmian. Jako że odczuwanie tych kosztów przez poszczególne grupy także było rozłożone w czasie, nie doszło nigdy do kumulacji niezadowolenia w skali całego społeczeństwa, a w konsekwencji do poważniejszych wystąpień. Stosunek różnych grup społecznych do transformacji był różny w zależności od tego, jak dana grupa postrzegała w danym momencie swoją sytuację w procesie przemian. Nierzadko grupa rozpoznająca dane działanie jako negatywne dla niej, kontestowała transformację tylko w dotyczącym jej fragmencie, popierając ją zasadniczo jako całość. Kontestacje takie miały ograniczoną skalę, dzięki czemu były skutecznie izolowane i łatwo gaszone. Taka sytuacja ułatwiała także rozgrywanie przez rządzących jednych grup społecznych przeciw drugim. Na dezorientację społeczeństwa i w konsekwencji jego bezradność wpływ miało również to, że proces transformacji firmowały znane i szanowane postacie dawnej opozycji. Świadomość tego, że ruch został zdradzony w imię egoistycznych interesów grupowych przez najbardziej wpływową część jego przywództwa zaczęła kształtować się stosunkowo późno i nigdy nie stała się powszechna. Również świadomość kluczowej roli postkomunistów w kształtowaniu nowego modelu

ustrojowego nie pojawiła się od razu. Jeszcze dzisiaj wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że w budowaniu nowego ustroju odegrali oni, działając w obszarze władzy realnej, rolę decydującą. Udało się także narzucić społeczeństwu przekonanie o braku alternatywy dla forsowanego przez klasę rządzącą modelu przemian, a nawet o niemożliwości jej stworzenia. Pozostałe grupy opozycyjne zostały kompletnie zaskoczone takim rozwojem wypadków, co tylko świadczyło o ich taktycznej i organizacyjnej słabości. Kiedy intencje zwolenników tego modelu transformacji i skutki przemian stały się w miarę czytelne, grupy te nie były w stanie stworzyć obozu, który w sposób skuteczny mógłby odwrócić bieg wydarzeń. Nie powstała zatem alternatywa polityczna i organizacyjna, a próby stworzenia alternatywy programowej okazały się niewystarczające.

Czy jest alternatywa? Wydaje mi się, że jak dotychczas nie stworzono realnej alternatywy dla obecnego ustroju w Polsce. Sądzę, że środowiska, które krytycznie oceniają rzeczywistość III RP, pozostają w dalszym ciągu głównie na etapie jej rozpoznawania i analizy. Nie oznacza to, że refleksja krytyczna nie przynosi pozytywnych wniosków. Jednak wszystko to nie osiągnęło jeszcze takiego etapu, aby zaistniały przesłanki do wyłonienia się spójnej wizji nowego ładu. W moim przekonaniu, nowego ładu nie da się zbudować w drodze naprawy obecnego. Istniejący jest bowiem kiepski w swojej istocie. Zmiana satysfakcjonująca, a więc istotna, musi mieć zatem charakter rewolucyjny. Ażeby jednak taka zmiana była możliwa, musi zaistnieć sytuacja rewolucyjna, ukształtować się siła rewolucyjna i powstać projekt rewolucyjny. Żaden z tych warunków nie jest spełniony i dzisiaj nic nie wskazuje na to, aby w dającej się przewidzieć przyszłości warunki te mogły być spełnione. Projekty jednak zawsze należy tworzyć. Rewolucje bowiem najpierw wybuchają w głowach. Jerzy Wawrowski

POLECAMY

wiem,

jaka jest strategia firmy

wiem,

czy przedsiębiorstwo nie kuleje finasowo

wiem, czy nie planują zwolnień grupowych

centrum wspierania rad pracowników www.radypracownikow.info rady@iso.edu.pl 042/ 630 17 49

b Vase Petrovski

wiem – jestem w radzie pracowników

wszechstronna pomoc dla rad


61

Dwie

nowe Polski – z prof. Marianem Markiem Drozdowskim rozmawia Michał Sobczyk Czy istnieją jakieś analogie między odzyskaniem niepodległości w 1918 r. a odzyskaniem suwerenności w 1989 r. jeśli chodzi o nastroje i oczekiwania społeczne oraz ton wypowiedzi komentatorów życia publicznego? Marian Marek Drozdowski: Jako historyk i jako syn piłsudczyka znam nastroje pierwszych tygodni niepodległości zarówno z badań naukowych, jak i z tradycji rodzinnej. Olbrzymia większość Polaków przyjęła niepodległość z entuzjazmem, jako spełnienie marzeń kilku pokoleń poprzedników. Z tym entuzjazmem łączyła się gotowość do ponoszenia ofiar, przede wszystkim do służby w wojsku, ale także do opodatkowania na rzecz instytucji odrodzonego państwa. Mój ojciec był wtedy 19-letnim chłopcem i nikt nie pytał, co on będzie miał ze zgłoszenia się do armii, a wielu młodych wręcz fałszowało metryki, żeby się do niej dostać. Nie chodziło o korzyści materialne, lecz o pragnienie służby Polsce. To był zaszczyt, gdyż armia cieszyła się niesamowitym prestiżem jako symbol naszej państwowości. Natomiast w roku 1989 r., w którego wydarzeniach uczestniczyłem bardzo aktywnie, jako profesor, działacz „Solidarności”, organizator różnych imprez podziemnych, było widać zmęczenie polskiego społeczeństwa po stanie wojennym, który znaczna część społeczeństwa zaakceptowała. Już nie mieliśmy entuzjazmu, który towarzyszył narodzinom „Solidarności” w 1980 r., nie było już dziesięciu milionów osób tworzących ruch społeczny. Poza tym, po komunizmie odziedziczyliśmy to, że wielu obywateli rozumuje wyłącznie w kategoriach „nam się to od państwa należy”, a nie – „mamy istotne obowiązki wobec państwa”. W 1989 r. nie było gotowości do utożsamienia się z państwem, do wyrzeczeń na jego rzecz, na skalę naszych ojców z listopada 1918 r. Ta niepodległość nie była aktem radości. Ona przyszła jako wynik wielkiego kompromisu. Nie wszyscy go akceptowali. M. M. D.: Wielu działaczy konspiracji uważało, że kompromisy zawierane z komunistami przy „okrągłym stole” idą za daleko – że PZPR jest znacznie słabsza, dlatego nie powinno być zgody np. na to, aby jedynie 35% miejsc w Sejmie obsadzono w wolnych wyborach. Wyniki wyborów do Sejmu kontraktowego pokazały, że mogliśmy liczyć na większe poparcie społeczeństwa.

Radość z odzyskania niepodległości zakłócało także to, że zmianie ustroju towarzyszył proces uwłaszczania przez elity komunistyczne przedsiębiorstw państwowych, wielkich central handlowych itp. Także dlatego społeczeństwo przyjęło Trzecią Rzeczpospolitą – w przeciwieństwie do Drugiej – nieufnie, z niepokojem, bez powszechnego entuzjazmu. Rok 1989 od 1918 różnił się także tym, że w latach 80. mieliśmy wielki autorytet, który nas jednoczył, Jana Pawła II. Takiego autorytetu nie miał u progu niepodległości ani prymas Edmund Dalbor, czyli arcybiskup gnieźnieńsko-poznański, ani ostatni prymas Królestwa Polskiego, Aleksander Kakowski. Zgodnie z nauczaniem papieża, a także prymasa Wyszyńskiego, a po jego śmierci – prymasa Glempa, niepodległość rodziła się jako akt ewolucyjny, przechodzenie władzy z rąk do rąk bez rozlewu krwi. Zbrojne dążenie do niepodległości byłoby niemożliwe właśnie ze względu na te autorytety, które nie tolerowałyby bratobójczej walki (oczywiście Kościół czasów Listopada także jej nie tolerował), a przede wszystkim – ze względu na obecność oddziałów sowieckich. Wreszcie, oba przełomy różni rola konfliktów narodowościowo-wyznaniowych, co jest ważne, a o czym nieczęsto się mówi. Druga Rzeczpospolita rodziła się w walce – z Niemcami, Ukraińcami, Litwinami. M. M. D.: Tymczasem w 1989 r., na skutek składu etnicznego Rzeczypospolitej oraz tego, że „Solidarność” respektowała europejskie normy w stosunku do mniejszości narodowych, generalnie poparły one wysiłki zmierzające do modernizacji państwa i dekomunizacji, gdyż wiedziały, że system demokratyczny jest dla nich korzystny. Autochtoniczna ludność niemiecka na Śląsku, w mniejszym stopniu ludność białoruska na Podlasiu czy rozproszona w wyniku akcji „Wisła” ludność ukraińska, a także ludność żydowska – przyjęły narodziny III RP z nadzieją, iż nastąpi poprawa i większe uznanie ich autonomii w dziedzinie wyznania i kultury. I tak się stało. Porównanie obu dwudziestoleci – tego, które rozpoczął listopad 1918 r. i tego, które zaczęło się w czerwcu 1989 r. – zacznijmy od kwestii zaangażowania obywateli w życie publiczne.


62

DRO ZDO WSKI Marian Marek Drozdowski (ur. 1932) – historyk i społecznik, profesor Instytutu Historii PAN, gdzie przewodniczy Komisji Badania Dziejów Warszawy; jest też przewodniczącym Komisji Biografistyki przy Polskim Towarzystwie Historycznym. Zajmuje się historią Polski XVIII-XX w. (głównie II RP i Polską Walczącą), w tym historią gospodarczą oraz dziejami Warszawy. Opublikował monografie poświęcone m.in. I. Paderewskiemu, E. Kwiatkowskiemu, W. Grabskiemu, S. Starzyńskiemu, G. Narutowiczowi, S. Wojciechowskiemu, I. Mościckiemu, W. Raczkiewiczowi i J. Piłsudskiemu; w druku znajduje się biografia Juliusza Poniatowskiego. Jest Przewodniczącym Stowarzyszenia Budowy Pomnika T. Kościuszki w Warszawie. W działalność społeczną zaangażowany od kilkudziesięciu lat, czynnie angażował się m.in. w likwidację analfabetyzmu wśród pabianickich robotników, odbudowę Warszawy ze zniszczeń wojennych oraz Październik ’56. Jeden z inicjatorów budowy w stolicy pomnika H. Sienkiewicza oraz popiersia E. Kwiatkowskiego. Odznaczony Medalem im. króla Stanisława Augusta, który „stanowi wyraz społecznego uznania dla osób najbardziej zasłużonych w budowie Majestatu Stolicy Rzeczypospolitej”.

M. M. D.: W okresie międzywojennym rolę organizatora społeczeństwa obywatelskiego odgrywał przede wszystkim samorząd terytorialny, rady gminne, miejskie, sejmikowe. Drugą siłą były organizacje społeczne, jak choćby Federacja Organizacji Obrońców Ojczyzny. Dzisiaj mamy kilkadziesiąt stowarzyszeń kombatanckich, wzajemnie się zwalczających, tymczasem wówczas, gdy wspomnienia walk były jeszcze świeże, powstała organizacja, która łączyła federacje kombatanckie różnych opcji politycznych, cieszyła się ogromnym prestiżem i odgrywała istotną rolę. Bardzo duże znaczenie w społeczeństwie obywatelskim, głównie wśród młodzieży, miał także Związek Harcerstwa Polskiego – potężna organizacja, która inicjowała szeroką akcję wychowawczą: obozy, pochody, imprezy patriotyczne. Dzisiaj mamy wiele central harcerskich, druhowie się kłócą. Potężne organizacje społeczne uruchomił Kościół – przykładem może być bardzo aktywna w latach 30. Akcja Katolicka, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej itd. Bardzo silne były też inicjatywy polityczne – ruch narodowy, chrześcijańsko-demokratyczny, socjalistyczny, a także chłopski. O sile ówczesnego społeczeństwa obywatelskiego niech świadczy przykład Łodzi. Największym autorytetem cieszyła się tam Polska Partia Socjalistyczna i Klasowe Związki Zawodowe, które miały bardzo prężną Organizację Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, Czerwone Harcerstwo, Robotnicze Towarzystwo Sportowe, Robotnicze Towarzystwo Pomocy Dzieciom, własną prasę. Natomiast w samym powiecie duży wpływ miało Stronnictwo Ludowe i bardzo aktywny Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Konkurowały z nimi organizacje mieszczańskie, np. Stronnictwo Narodowe, które miało duże wpływy wśród mieszczaństwa polskiego, w harcerstwie oraz bardzo silną organizację kobiecą. Ówczesne społeczeństwo obywatelskie było znacząco wzmacniane działalnością mniejszości narodowych, przy czym nie można idealizować tamtego okresu – dochodziło rzecz jasna do konfliktów. W ostatnich latach często słyszymy narzekania na niski stopień aktywności społecznej i samoorganizacji Polaków, na ograniczanie udziału w demokracji do oddawania głosów w wyborach itd. Tłumaczono to m.in. koncentracją na poprawie indywidualnej sytuacji materialnej. M. M. D.: Ogromne znaczenie ma to, że telewizja czy Internet absorbują dzisiaj olbrzymią część wolnego czasu, zwłaszcza młodym. Kiedy ich nie było, a nawet radio miało skromny zasięg, ludzie szukali więzi społecznych w organizacjach, w świetlicy, w spotkaniach towarzyskich. Rewolucja komunikacyjna ma oczywiście dobre i złe strony – jeśli jednak chodzi o więzi społeczne, to jest dla nich niszcząca. Jest to zjawisko ogólnoświatowe, więc nie tłumaczy wyjątkowej słabości polskiego społeczeństwa obywatelskiego na tle krajów Unii Europejskiej. Nasz stopień zorganizowania – w komisjach samorządowych, radach gminnych, organizacjach społecznych czy inicjatywach gospodarczych – jest żenująco niski. Polacy słabo uczestniczą w życiu obywatelskim nawet gdy taka postawa jest wbrew ich interesom ekonomicznym. Przykładowo, Polska jest jednym z krajów o najsłabiej rozwiniętej autentycznej spółdzielczości. Nasi rolnicy w najmniejszym stopniu zrzeszają się w grupach producenckich, choć korzystają one ze specjalnych dotacji. Jakie są tego przyczyny tej ekspansji „domocentryzmu”, egocentryzmu i egoizmu? Komunizm pogłębił to, co było wielką słabością Polaków:


63 wzajemną nieufność. W okresie transformacji ustrojowej nałożył się na to wzrost dysproporcji społecznych. Dzisiaj są one olbrzymie, nie notowane wcześniej w Polsce na taką skalę. Co więcej, mamy do czynienia z błędnym kołem. Na tle słabości społeczeństwa obywatelskiego rosną wpływy biurokracji i niechęć wobec niej – społeczeństwo czuje swoją niemoc i uważa, że nie ma sensu organizować się czy protestować, gdyż „Oni” i tak zrobią to, co chcą. Jako społecznik, który budował w Warszawie m.in. pomnik Starzyńskiego i pomnik Sienkiewicza, a dzisiaj buduje pomnik Tadeusza Kościuszki, wiem, że jeżeli istnieje wiele dyrekcji przy urzędzie miasta i każda z nich (zieleni, kultury, promocji...) musi osobno wyrazić zgodę na daną inicjatywę, to trzeba poświęcić ogromną ilość czasu, żeby uzyskać pieczątkę, którą można by dostać, gdyby urzędnicy chcieli nam pomóc. Niezwykle ważne znaczenie w zniszczeniu etosu obywatelskiego miały także masowe media, przede wszystkim telewizja. Nawet programy informacyjne w dużej mierze służą obecnie rozrywce. M. M. D.: Postępująca komercjalizacja mediów powoduje, że koncentrują się one na informacjach, które szokują odbiorców – nie nauczymy się z nich zatem odpowiedzialności za państwo. Komercja zniszczyła media służące interesom ogólnonarodowym i ogólnospołecznym – już nie mówię nawet o tym, że prawie nie ma w nich narodowej muzyki czy teatru, w czym strasznie różnimy się na niekorzyść od mediów francuskich, angielskich czy włoskich. Środki masowego przekazu nie uczą służby społecznej ani nie głoszą pochwały tych, którzy potrafią się zorganizować i korzystać z płynącej z tego siły. Ponieważ pogoń za zyskiem nie służy realizowaniu funkcji społecznych, niezbędne jest istnienie mediów publicznych i samorządowych, a także większy udział odbiorców. Możemy nie lubić Radia Maryja, ale jego siła polega na tym, że wypowiadają się w nim odbiorcy. Często głoszą poglądy nie do przyjęcia, ale niech nikt ich nie cenzuruje, lecz z nimi polemizuje, niech ludzie wymieniają argumenty! Myślę, że doświadczenie radia, które szanuje odbiorcę, które nie narzuca swoich poglądów, ale słucha ludzi, także tych sfrustrowanych, którym się nie udało, którzy mają problemy, należy wykorzystać i otworzyć media na opinie prostych ludzi. Obecnie są one niemal zmonopolizowane przez kilkadziesiąt osób, którzy wypowiadają się w nich na każdy temat, nieraz nie mając do tego odpowiednich kompetencji. Wśród przyczyn kryzysu społeczeństwa obywatelskiego wymienia się także postawę inteligencji. W Polsce przedwojennej wzorzec inteligenta zaangażowanego społecznie był bardzo żywy, a w III RP widoczne jest raczej porzucenie etosu społecznikowskiego przez ludzi nauki i kultury.

M. M. D.: Polska inteligencja straciła swój autorytet z okresu KOR-u czy ROPCiO, gdyż straciła odwagę bronienia racji społecznych. Inteligencja w coraz większym stopniu staje się konformistyczna, brak jej odwagi do krytyki aktualnego stanu rzeczy. A jest o czym dyskutować. Obecnie wielu pracowników nauki, historyków, urbanistów, a także duszpasterzy, dostosowuje się do władzy. Nie ma odwagi polemizować z nią, bo nie chce stracić dotacji, stypendiów, preferencji, zniżek itd. Należałem do półkonspiracyjnego Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”. Wszyscy uczestnicy tamtych spotkań, osoby o bardzo różnych poglądach, po prostu żyli jego memoriałami w sprawach gospodarczych, oświatowych czy cenzuralnych. Dzisiaj panuje cisza, a jeśli nawet coś jest organizowane, to ludzie na to nie przyjdą, zabraknie frekwencji. Współcześnie brakuje także wielkich autorytetów literackich. Przy całym szacunku dla Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej, naszych laureatów Nagrody Nobla, to nie jest klasa Sienkiewicza, Żeromskiego czy Reymonta, jeśli chodzi o służbę społeczną. Przypominam, że ten pierwszy porzucił twórczość i zrzekł wielkiej popularności, by zająć się tworzeniem Generalnego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny, a wcześniej zorganizował międzynarodową ankietę na temat prześladowań polskości na Kresach Zachodnich, tj. zmobilizował intelektualistów z całego świata przeciwko antypolskiej polityce pruskiej. Gdzież naszym pisarzom do tej klasy działań? Żeromski, wielka postać polskiego społecznikostwa, wzór dla kilku pokoleń inteligentów, razem z Kasprowiczem tworzył Towarzystwo Przyjaciół Pomorza, które angażowało się w akcje plebiscytowe, pisał o prawie Polski do Bałtyku, narażając się lobby niemieckiemu i tracąc nagrodę Nobla, demaskował politykę bolszewicką w „Na probostwie w Wyszkowie”... Z kolei Reymont potrafił oddać dramat zarówno polskiego proletariatu, jak i polskiego chłopa; nieprzypadkowo stał się wielkim zwolennikiem i członkiem PSL „Piast” oraz współtwórcą etosu służby społecznej dla postępu cywilizacyjnego wsi. Polska literatura, rzucając płaszcz Konrada – służby społecznej, straciła oddziaływanie moralne na społeczeństwo. Oczywiście są wyjątki, jednak większość współczesnych pisarzy, także w wyniku komercjalizacji, straciła autorytet i zdolność oddziaływania na społeczeństwo, a więc i możliwość upowszechniania pewnego etosu obywatelskiego. Zasadnicze różnice są widoczne także jeśli porównać elity państwowe II i III RP. Czołowymi politykami oraz szefami administracji publicznej są dziś albo „zawodowi politycy”, albo bezideowi technokraci. Ze świecą wśród nich szukać ludzi o nieszablonowych poglądach, znanych z wcześniejszego zaangażowania w życie społeczne. W międzywojniu takich postaci było wiele – dość powiedzieć, że prezydentem RP został wizjoner i działacz spółdzielczości, Stanisław Wojciechowski.


64 M. M. D.: Poziom intelektualny i moralny elit politycznych był w II RP bez porównania wyższy. Pierwszym prezydentem, Naczelnikiem Państwa, był Józef Piłsudski – mąż stanu wielkiej klasy, któremu zawdzięczamy zwycięską wojnę z Ukraińcami i bolszewikami, zjednoczenie ziem polskich, odbudowę gospodarczą, ustawodawstwo socjalne, upowszechnienie oświaty, pokojowe rozwiązywanie napięć narodowościowych itd. Inna taka postać to dwukrotny minister spraw zagranicznych, a następnie prezydent, Gabriel Narutowicz – światowej sławy technolog, budowniczy elektrowni wodnych, który mógł robić wielką karierę w świecie, ale wybrał Polskę, bo chciał jej służyć. Wspomniany Stanisław Wojciechowski, współtwórca PPS, stał się jednym z najwybitniejszych polskich spółdzielców, głównie wielkiego ruchu spółdzielczości spożywczej. Z kolei Ignacy Mościcki, który również był działaczem społecznym i młodzieżowym (najpierw „Zetu”, później PPS-u), miał 55 światowych patentów, był współtwórcą nowoczesnego przemysłu chemicznego, a jednocześnie koncentrował się na zagadnieniach nauki i kultury. Podobnie wielkim społecznikiem był ostatni prezydent II RP – Władysław Raczkiewicz. Kiedy porównać z nimi prezydentów III RP, to – przy całym szacunku – widać straszny regres, jeśli chodzi o poziom intelektualny, autorytet moralny czy naukowy naszych przywódców. W międzywojniu młode polskie państwo podjęło się kilku ambitnych przedsięwzięć o charakterze strategicznym – sztandarowymi przykładami są tu budowa Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego. M. M. D.: Jednym z moich wielkich przedwojennych wzorców jest Eugeniusz Kwiatkowski, któremu zawdzięczamy polonizację części śląskiego przemysłu, m.in. stworzył Stowarzyszenie Polskich Inżynierów i Techników na Śląsku, gdzie większość zakładów pracy znajdowała się w rękach niemieckich. Kwiatkowski zdynamizował budowę Gdyni, rozbudował Warszawski Okręg Przemysłowy, współtworzył Mościce, których był dyrektorem, a na biednym Podkarpaciu i Ziemi Krakowskiej stworzył 55 nowoczesnych zakładów przemysłowych w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego; z kolei po wojnie odbudował gospodarkę morską. Kwiatkowski zmobilizował społeczeństwo m.in. dzięki współpracy z kompozytorami (jak Adam Kowalski), filmowcami (Jerzy Gabryelski), wykorzystaniu popularnych pism („Morze” miało ćwierć miliona nakładu!) oraz kronik filmowych. Postawił na harcerstwo, drużyny morskie i żeglarskie, rozbudował Ligę Morską, która miała ponad 4 tysiące szkolnych kół. Choć Polska miała tylko skrawek Bałtyku, stworzył wokół morza wielki ruch społeczny. Dziś mamy ponad 500 km wybrzeża, ale co dzisiaj znaczy Liga Morska i co dzisiaj znaczy marynistyka polska? Wielkie projekty międzywojnia wymagały śmiałej wizji, ale i olbrzymiej pracy. Trudno byłoby wskazać w ostatnich dwóch dekadach przykłady takiego zbiorowego wysiłku, podejmowanego z myślą o przyszłych pokoleniach.

M. M. D.: Brakuje nam ludzi z wielką wizją, bo młodzież troszczy się przede wszystkim o zachowanie miejsca pracy i zdobycie środków na urządzenie się w życiu, często swoją energię i talent oddaje bogatym społeczeństwom, wyjeżdżając do Niemiec, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Islandii czy Norwegii, nie potrafi myśleć w takich kategoriach. W czasach globalizacji ludzie boją się stawiać sobie tak śmiałe zadania, jakim była Gdynia. A przecież Polska na tle innych krajów Unii jest nadal bardzo zacofana, czego przykładem choćby tragiczna sytuacja w gospodarce wodnej. Nie mamy transportu śródlądowego, zniszczyliśmy układy wodne na Odrze i Wiśle, stepowieje część najbardziej wydajnych ziem Wielkopolski, nie potrafimy uchronić się przed powodziami ani suszą. Najwyższy czas, by jakaś wielka indywidualność zaproponowała wizję Polski XXI w. – z rewolucją energetyczną, układem wodnym, suwerenną nad Pomorzem Wschodnim (Warmia i Mazury są zamknięte na Bałtyk, bo nie mamy odwagi przekopać Mierzei Wiślanej, co planował już Kwiatkowski). Polskę wydajnego, ale ekologicznego rolnictwa, będącą atrakcyjnym miejscem wypoczynku – sanatorium dla państw Europy Zachodniej i Północnej. Polskę, która umie pokojowo współżyć ze wszystkimi sąsiadami. Gdzie są ci, którzy potrafią atrakcyjnie sformułować taki program i zainteresować nim media? Którzy potrafią stworzyć wizję modernizacji Polski, ale i otwarcie wyjaśnić społeczeństwu, jakie koszty trzeba ponieść, by ją urzeczywistnić. Jest Pan autorem wielu książek poświęconych czołowym politykom międzywojnia. Tym, co rzuca się w oczy, jest fakt, że choć wywodzili się z różnych obozów politycznych, niemal wszyscy uważali, że państwo i jego agendy są powołane do tego, aby bez oglądania się na inicjatywę prywatną dokonywać inwestycji ważnych z punktu widzenia długofalowego interesu społecznego. Tymczasem po roku 1989 dominuje pogląd przeciwny – krytyka zaangażowania państwa nawet w sektorach strategicznych (górnictwo, energetyka, koleje) oraz apoteoza kapitału zagranicznego i jak najsilniejszych więzów z rynkami światowymi. M. M. D.: Dzisiejszy kryzys, gdy gwałtownie rośnie rola państwa w funkcjonowaniu banków i utrzymaniu miejsc pracy, gdy mówi się o nowym New Dealu, a prezydent Obama nawiązując do Roosevelta opracowuje wielki plan robót publicznych w celu utrzymania miejsc pracy, wskazuje na to, że szukając alternatyw wobec gospodarki ręcznie kierowanej zaczęliśmy bezkrytycznie wielbić żywiołowe prawa rynku. Bez wątpienia gospodarka rynkowa uruchomiła olbrzymią energię i dzisiaj standardy życia są pod każdym względem wyższe niż w realnym socjalizmie. Wszystko jednak wymaga umiaru i obok tych wielkich korzyści, w których partycypujemy, musimy pamiętać o kosztach wad i błędów organizatorów życia gospodarczego oraz prywatnych, wielkich korporacji Nie potrafiliśmy zagospodarować dawnych PGRów na Ziemiach Zachodnich, co będzie miało olbrzymie


65 konsekwencje w zjednoczonej Europie, bo znaczna część tej ziemi może wrócić w ręce niemieckie. Straciliśmy własną flotę, zaniedbaliśmy gospodarkę wodną oraz najtańszy środek lokomocji, czyli komunikację kolejową, która powinna być konkurencyjna w stosunku do samochodowej i która przy olbrzymich zaniedbaniach w dziedzinie infrastruktury drogowej mogłaby rozwiązać wiele problemów. To są rzeczy, o których trzeba mówić. Czy można te wielkie problemy rozwiązać przy pomocy międzynarodowych koncernów? Wątpię. W niektórych dziedzinach nie obędzie się bez współpracy sektora państwowego z prywatnym. Niezbędna jest także większa akceptacja dla roli sektora spółdzielczego i komunalnego w życiu gospodarczym, a także dla ingerencji państwa w tych działach, które są najmniej rentowne, a bez których nie może istnieć również prywatna gospodarka. Dlaczego tracimy inwestycje zagraniczne? Ponieważ Słowacy i Czesi proponują lepszą komunikację i lepszy układ energetyczny. Ani Grabski, ani Kwiatkowski nie byli programowymi etatystami, jednak bez uprzedzeń opierali się na sektorze państwowym, gdy było to niezbędne. Myślę, że znajdujemy się w przededniu wielkiej debaty ekonomicznej, która będzie szukała nowych dróg. Nie będą one jednak zaprzeczeniem gospodarki wolnorynkowej czy globalnej wymiany ekonomicznej, nie będzie to także etatyzacja za wszelką cenę. Już dziś ze względu na perspektywę nowych redukcji obserwujemy ciekawą ewolucję postaw związków zawodowych. Mianowicie czują one, że rozbicie na wiele central – np. w górnictwie działa ponad 170 związków – nie ma sensu. Trzeba się jednoczyć! Przykładem może być Huta Stalowa Wola, gdzie powstaje federacja związków zawodowych.

M. M. D.: Pracownicy tego zakładu zdali sobie także sprawę, że są współodpowiedzialni za przedsiębiorstwo. Co jeszcze ciekawsze, postanowili podzielić się biedą z towarzyszami, aby wszyscy mieli zabezpieczone minimalne środki do życia: zredukowano czas pracy (a więc i pensje) zatrudnionych, by oddalić groźbę zwolnień. To samo zastosował w czasach kryzysu Kwiatkowski, gdy kierował Mościcami, a później Zjednoczeniem Fabryk Przemysłu Azotowego. Przekonał działaczy związkowych, żeby zgodzili się na okresowe ograniczenie czasu pracy przy zachowaniu zatrudnienia, czyli solidarne podzielenie się kosztami recesji. Dlatego bolesna była dla mnie niedawna postawa gdańskich stoczniowców, którzy nie chcieli stworzyć wspólnego przedsiębiorstwa ze stoczniowcami z Gdyni i uratować ich zakładu pracy. Tam zwyciężył egoizm, wbrew dumnym hasłom solidarności. Przykładem rzeczywistej solidarności wśród robotników jest właśnie Stalowa Wola. Okres zaborów oraz PRL łączy pewne przyzwolenie na brak dbałości o dobro wspólne oraz brak identyfikacji z instytucjami publicznymi. Jak wpłynęło to na stopień utożsamienia Polaków z własnym państwem – w sensie obywatelskim, nie narodowym? M. M. D.: Różnica jest szalona, na niekorzyść naszego pokolenia. Po 1918 r. do Polski – biednej, zniszczonej walcem wojny, który przeszedł przez większość jej terytorium, zagrożonej epidemiami itd., wracali ludzie o europejskiej sławie, jak Narutowicz. Wybierali pracę dla kraju, choć ich zarobki jako wysokich urzędników państwowych były niższe niż portierów w fabrykach w Szwajcarii. Pojęcie służby dla Polski było wówczas autentyczne dla znacznej części inteligencji, natomiast w naszych czasach uległo ono erozji. Niektórzy zaczęli się wstydzić przynależności do państwa polskiego.


66 Bolesnym dla mnie przykładem jest zachowanie części Polaków w Republice Federalnej Niemiec. Mamy w Niemczech ok. 700 tys. osób z polskim obywatelstwem, a w Polsce – 300 tys. osób, które czują się Niemcami. Niemcy u nas mają swojego wojewodę, swoje samorządy, świetlice, duszpasterstwa, organizacje i przede wszystkim – olbrzymią pomoc państwa niemieckiego. Korzystają ze wszystkich standardów europejskich, jeśli chodzi o mniejszości narodowe, są także reprezentowani w Sejmie. Natomiast dwukrotnie bardziej liczna grupa Polaków w Niemczech nie jest reprezentowana w tamtejszych elitach władzy, bardzo mało jest polskich szkół i troski o zachowanie języka polskiego, a Kongres Polonii Niemieckiej prawie w ogóle się nie liczy. Marzeniem wielu tamtejszych Polaków jest odizolować dzieci od Polonii, żeby jak najszybciej zacząć w pełni korzystać ze standardów tamtejszego rynku pracy. Niemcy są w Polsce patriotami kultury niemieckiej, a znaczna część Polaków w Niemczech nie przejawia postawy patriotycznej. A przecież można uczestniczyć w obu kulturach. Ale kompleks niższości, ten wyidealizowany dobrobyt niemiecki, każe większości rodaków zatracić swoją polskość, a także godność. Oczywiście inaczej byłoby, gdyby u nas dochód narodowy był dwukrotnie wyższy... Proszę spróbować podsumować dorobek obu omawianych dwudziestoleci. Przeważać powinna duma czy rozczarowanie niewykorzystanymi szansami? M. M. D.: Jeśli mówimy o bilansie II RP, warto przywołać zachowanie się żołnierza polskiego we Wrześniu. Mimo olbrzymiej przewagi armii niemieckiej, która w sojuszu z Armią Czerwoną zaatakowała Polskę, bohatersko broniliśmy się aż do 5 października. Proszę to porównać do Francji, czy wcześniej Czechosłowacji, którą oddano bez walki, choć tamtejsza armia była silniejsza i bardziej nowoczesna od naszej. Następnie mieliśmy masowy udział rodaków w pracach państwa podziemnego – w AK, strukturach cywilnych, tajnym nauczaniu, pomocy charytatywnej itd. Wszystko to wskazuje, że pokolenie, które wybudowało nam niepodległość, odeszło z honorem, zresztą część jego przedstawicieli zaczęła także proces powojennej odbudowy. Bardzo dużo osiągnęliśmy również w minionym dwudziestoleciu. Obecnie poziom życia jest najwyższy w dziejach Polski, miliony ludzi uczestniczą już w europejskich standardach mieszkaniowych, cywilizacyjnych. Dobrym wskaźnikiem jest długość życia. Dzisiaj polski mężczyzna przeżywa przeciętnie 70 lat, czyli kilkanaście lat więcej niż w latach II RP, a kobieta – przeciętnie 80 lat. To zasługa naszej pracy, dzięki której warunki mieszkaniowe i sanitarne czy opieka zdrowotna stoją na znacznie wyższym poziomie niż przed wojną. Mimo tego, dochód na głowę mieszkańca nadal jest u nas trzykrotnie niższy w stosunku do rozwiniętych krajów europejskich, w związku z czym istnieje groźba, że ludzie w pogoni za wyższymi standardami nie przestaną opuszczać Polski. Ale czy istota rzeczy polega na tym, żeby ciągle mieć więcej? Czy nie

można się cieszyć tym, co się ma? Czy nie większą przyjemnością jest mieć sympatycznych przyjaciół, żyć w atmosferze życzliwości, zgodnie z tradycyjnymi wartościami? Jakie są najważniejsze nauki, które możemy wyciągnąć przyglądając się państwu i społeczeństwu międzywojennemu? Czy są jakieś szczególnie wartościowe wzorce, do których nie potrafimy się odwołać? M. M. D.: Jeśli społeczeństwo ma normalnie funkcjonować, musi mieć autorytety, które są jego spoiwem. Zarówno w Kościele, jak i w społeczeństwie cywilnym, brakuje dzisiaj powszechnie uznanych autorytetów, jakimi przed wojną byli Piłsudski, Paderewski, Grabski, Kwiatkowski czy Dmowski. Czy te autorytety mogą powstać? Tak, jeśli będą potrafiły wznieść się ponad interesy partyjne. Tego mi brak, a mieliśmy to przed wojną. Chciałbym także, abyśmy umieli cieszyć się z narodowego dorobku – przykładowo, żeby w kanonie lektur szkolnych zachowano te wielkie wartości kultury, które uczą patriotyzmu i służby dla społeczeństwa, żeby nie zabrakło w nim Sienkiewicza, Reymonta, Żeromskiego. Żebyśmy szanowali własną kulturę i mieli więcej jej przejawów w mediach – polskiej muzyki, teatru, rozumiejąc jednocześnie autentyczne osiągnięcia kultury światowej czy dorobku krajów sąsiednich. Wreszcie – chciałbym, abyśmy umieli sobie wzajemnie przebaczać. Nie można ciągle żyć rozliczeniami, trzeba wzorem Kościuszki czy Piłsudskiego koncentrować się na współpracy ludzi różnych opcji politycznych. To, co teraz powiem, jest niepopularne, ale moim zdaniem sytuacja jest dziś tak trudna i wymagająca tyle poświęcenia ze strony społeczeństwa, że dojrzewa czas wielkiej koalicji rządowej, czyli udziału wszystkich partii w odpowiedzialności za państwo. Najwyższy czas, by rywalizowały one w jak najlepszej służbie państwu, a nie w schlebianiu własnemu elektoratowi. Przed wojną mieliśmy właśnie takie wielkie koalicje. Był nią gabinet Paderewskiego, który zyskał międzynarodowe uznanie. Następnie, gdy mieliśmy najazd bolszewicki, stworzyliśmy wielką koalicję wszystkich opcji, Rząd Obrony Narodowej Witosa. Z kolei gdy trzeba było ratować wielką reformę Grabskiego, mieliśmy koalicyjne rządy Skrzyńskiego. Uważam, że dzisiaj, w okresie kryzysu oraz w obliczu konieczności wielkich inwestycji infrastrukturalnych w dziedzinie gospodarki wodnej, energetycznej czy morskiej, co wymaga wyrzeczeń, potrzebna jest nam współpraca. To jest lekcja, którą powinniśmy powtórzyć po naszych ojcach i dziadkach. Na zakończenie pragnę przypomnieć myśl Ignacego Paderewskiego, wypowiedzianą 6 listopada 1940 r. w Nowym Jorku: Głównym bodźcem, który kierował mną przez całe życie i nadal mną kieruje – jest miłość. Miłość jest szlachetnym, konstruktywnym uczuciem. Przez nią podaje się rękę tym, którzy cierpią. Przez nią bronimy spraw, które nam leżą na sercu. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 16 grudnia 2008 r.


67

Dwie reformy,

dwie moralności Jan Stępień Władysław Grabski jest jednoznacznie kojarzony z prawicą, należał do Narodowej Demokracji. Leszka Balcerowicza należałoby raczej kojarzyć z centrum, a ze względu na przeszłość wręcz z komunistyczną lewicą. Jest zatem rzeczą zadziwiającą (a może właśnie nie zadziwiającą), że to ten pierwszy starał się obciążyć ciężarami reform przede wszystkim zamożniejsze grupy społeczne, do tego stopnia, że stał się nawet obiektem ataków z ich strony. Natomiast w przypadku Balcerowicza było dokładnie odwrotnie: zwykli pracownicy najemni mieli zbiednieć, natomiast już dość zasobna postkomunistyczna elita (dokładniej mówiąc, jej część najbardziej cyniczna i przebiegła) miała stać się przyszłą klasą bogatych kapitalistów.

Odbić od dna Do konieczności przeprowadzenia reformy Grabskiego doprowadził niepowtarzalny ciąg wypadków. W odrodzonej w 1918 r. Rzeczpospolitej nie było jednej waluty, nie było też sprawnego aparatu skarbowego i jednolitej administracji. W każdym z dawnych zaborów „działało” to inaczej, albo wręcz nie działało. Był to kraj w stanie chaosu, także decyzyjnego, szybko zmieniały się rządy i ministrowie skarbu, a wraz z nimi koncepcje opanowania sytuacji. Bieżące wydatki państwa w większości finansowano dodrukiem pieniądza, co oczywiście wywoływało inflację. Porządkowanie tej sytuacji (wprowadzano jedną walutę – markę polską) zbiegło się z rozwojem konfliktu z Rosją Radziecką. Ogrom potrzeb wojennych w sytuacji skrajnego zagrożenia, przy braku sprawnego aparatu skarbowego, sprawiły, że pomysł mógł być tylko jeden – zamawiać na potrzeby wojny tyle, ile tylko można i płacić pieniądzem prosto z drukarni. Na robienie porządków w systemie podatkowym i w niewydolnym aparacie skarbowym, nie było już czasu. Oznaczało to dużą inflację, ale jeszcze wtedy szybki przyrost produkcji i pełne zatrudnienie (aczkolwiek płace były niskie i oczywiście szybko traciły wartość). Po roku 1920 masowy dodruk pieniądza wykorzystywano do nakręcania koniunktury. Najwyraźniej sukces tej metody we wcześniejszym okresie znieczulił polskie władze na ryzyko związane z długotrwałą, wysoką inflacją. Oczywiście kolejne rządy pracowały nad koncepcjami uporządkowania skarbu i reformy waluty, jednak nie uzyskały znaczących rezultatów. Mimo tego, do 1923 r. wydawało się, że sytuacja jest pod

kontrolą i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Inflacja utrzymywała się na wysokim, lecz stabilnym poziomie i równocześnie wzrastała aktywność gospodarcza. W poszczególnych latach poziom inflacji przedstawiał się następująco: 1919 – 1123,6%; 1920 – 435,8%; 1921 – 395,3%; 1922 – 509,1%; 1923 – 35714,6%. Rok 1923 był zatem końcem naiwnych nadziei na ekonomiczną cudowną maszynkę do nakręcania koniunktury. Od wiosny owego roku produkcja przemysłowa zaczęła spadać, a latem inflacja przerodziła się w hiperinflację. Rekordowy był październik, inflacja w tym miesiącu wyniosła 360% (w porównaniu z miesiącem poprzednim), czyli 12% dziennie. Hiperinflacja niszczyła gospodarkę, dezorganizowała życie obywateli i całego państwa. W związku z tym od lata 1923 r. wzmogły się akcje strajkowe. Ich kulminacją były wydarzenia z 6 listopada w Krakowie, podczas których doszło do konfrontacji między robotnikami a wojskiem i policją. Po obu stronach byli zabici i ranni. W takiej to, kryzysowej sytuacji, w grudniu 1923 r. powołano gabinet Władysława Grabskiego z zadaniem uzdrowienia skarbu – zrównoważenia budżetu oraz uzdrowienia waluty, czyli wymiany zdewaluowanej marki polskiej na nowy pieniądz, złoty. Aby zwiększyć wpływy do budżetu, Grabski przyspieszył pobór specjalnej daniny majątkowej, która została uchwalona przez Sejm jeszcze w sierpniu. Danina ta obciążała bogatszą część społeczeństwa, nakładała obowiązek zapłaty na wszystkich posiadających równowartość ponad 10 tys. franków w złocie. W praktyce oznaczało to silne obciążenie kosztami reformy posiadaczy nieruchomości. Wpływy z tej daniny miały wynosić w okresie trzech lat (rozłożone na 6 półrocznych rat) miliard franków w złocie. Posłużono się stabilnym frankiem szwajcarskim przy określaniu wielkości daniny, ponieważ uchwalanie tego typu obciążeń w tracącej błyskawicznie wartość marce polskiej nie miało żadnego sensu. Rolnictwo miało wpłacić 500 mln, przemysł 375 mln, pozostałe działy gospodarki – 125 mln. Została również wprowadzona zasada bieżącej waloryzacji podatków w oparciu o kurs walut obcych oraz zdecydowanie zaostrzona dyscyplina ich ściągania, wprowadzono wysokie kary za zwłokę. Takie posunięcia były niezbędne, gdyż przy wysokiej inflacji podatki z każdym


dniem traciły znaczną część realnej wartości, co skłaniało przedsiębiorców do opóźniania płatności, na czym mocno tracił budżet. Wprowadzony został również nowy podatek – od nieruchomości. Grabski doprowadził też do reorganizacji monopoli i podwyższenia opłat monopolowych, dzięki czemu już wkrótce znacznie wzrosły dochody budżetu z tego tytułu. Drugim kierunkiem działań było ograniczenie wydatków budżetowych. W tym celu zlikwidowano Ministerstwo Zdrowia i Ministerstwo Robót Publicznych oraz ograniczono wydatki w Ministerstwach: Spraw Wojskowych, Spraw Wewnętrznych, oraz Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ponadto ograniczone zostały wydatki inwestycyjne państwa i dotacje do przedsiębiorstw. Był to program surowy. Jednak władze starały się być sprawiedliwe w nakładaniu ciężarów i od wszystkich, również bogatych, oczekiwały ponoszenia ofiar. Najwyraźniej wtedy było to oczywiste. Dobrze ilustruje to pewne wydarzenie. W ramach prowadzonej reformy przygotowywano powołanie nowego banku emisyjnego – Banku Polskiego. Miała to być instytucja niemal w całości prywatna. Jednak akcje banku sprzedawały się słabo, kupowały je głównie grupy średnio zamożne, takie jak urzędnicy, nauczyciele, księża, prawnicy, lekarze. Nawet niektóre osoby ubogie kupowały po jednej akcji, traktując to jako obowiązek patriotyczny. Natomiast kupcy, przemysłowcy i ziemianie bardzo słabo angażowali się w zakup akcji, mimo oczywistej patriotyczno-państwowej wymowy przedsięwzięcia. Wtedy to późniejszy dyrektor banku, Stanisław Karpiński, dał do prasy stanowcze oświadczenie: Wobec tak nieprzyjaznego stosunku kupiectwa do tworzącego się banku, zakładanego siłami całego społeczeństwa, nie będą się Panowie dziwili, że władze przyszłego Banku będą musiały o tym fakcie pamiętać, nawet przy stosowaniu polityki kredytowej. Ponieważ jeszcze mamy tydzień czasu do zamknięcia zapisów, przeto proszę najuprzejmiej o rozważenie niniejszego. Chętnych zgłosiło się tylu, że wkrótce zabrakło akcji. Oceniając reformę Grabskiego z perspektywy czasu, można postawić tezę, że zarówno w „społecznym radykalizmie”, jak również w ostrości polityki stabilizacji pieniądza poszła ona nieco za daleko. Warto wyjaśnić, że w ramach reformy waluty Grabski wprowadził nowy pieniądz – złoty, którego emisja, w przeciwieństwie do poprzedniej marki polskiej, była bardzo mocno ograniczana. Nie było już możliwe branie przez rząd pieniędzy z banku centralnego. Ponadto ilość pieniądza była ściśle limitowana posiadanym pokryciem w złocie i w walutach obcych opartych o złoto. Poprzednią nadmierną swobodę w emisji pieniądza zastąpił nadmierny rygoryzm. Jedno i drugie nie jest dobre. W rezultacie tej zbyt twardej polityki nastąpiła kilkuletnia silna recesja gospodarcza. Natomiast program nakładania dodatkowych ciężarów i oszczędności, przynajmniej w początkowej fazie reformy, nie dotyczył płac pracowników najemnych. Później i to się zmieniło, w warunkach recesji również płace musiały ulec obniżeniu.

bNna MAREK PAPAŁA

68

Dobić do dna Reforma Balcerowicza również była radykalna, tyle że ostrze radykalizmu zostało skierowane wyłącznie w jednym kierunku – stracić mieli pracownicy najemni, posiadacze skromnych oszczędności, drobni przedsiębiorcy i chłopi. Natomiast wybrani, namaszczeni przez układ rządzący, mieli się stać przyszłą oligarchią władzy i pieniądza. Najważniejszym beneficjentem przemian miała stać się była komunistyczna nomenklatura, która przezornie kooptowała do swoich „układów biznesowych” ludzi z opozycyjnymi rodowodami. Wola doprowadzenia złodziejskimi metodami do transferów bogactwa na wielką skalę była sporadycznie wyrażana niemal jawnie („pierwszy milion trzeba ukraść”; skoro nie mamy kapitalistów, to musimy ich w przyspieszonym tempie stworzyć), lecz zazwyczaj fakt ten starano się ukryć. To właśnie wtedy pojawiła się teoria, ochoczo podchwycona przez „autorytety moralne” ze środowisk późniejszej Unii Demokratycznej (Unii Wolności), jakoby stara postpezetpeerowska nomenklatura posiadała szczególnie wysokie kwalifikacje biznesowe dzięki temu, że ma długą praktykę sprawowania władzy. Miało to tłumaczyć gwałtowny wykwit wielkich fortun w tym środowisku – ot, okazało się, że w PZPR było zatrzęsienie geniuszy biznesu, a teraz rozwinęli oni skrzydła.


b AARON ESCOBAR

69

Również w okresie realizacji planu Balcerowicza inflacja była istotnym problemem. Występują jednak znaczne różnice, bowiem inflacja ta była dużo mniejsza (hiperinflacja wystąpiła tylko w dwóch miesiącach) oraz w pewnych momentach „podkręcana” zarówno przez ostatni komunistyczny rząd Mieczysława Rakowskiego, z ministrem finansów Andrzejem Wróblewskim, jak też przez nowy rząd Tadeusza Mazowieckiego, w którym faktyczną władzę nad gospodarką i finansami sprawował Leszek Balcerowicz z pomocą Waldemara Kuczyńskiego. W okresie typowego realnego socjalizmu inflacja nie była poważnym problemem. Komuniści mogli ją łatwo kontrolować, jako że określali odgórnie wielkość cen, płac i dziesiątki innych parametrów w gospodarce. Nieco inaczej wyglądało to w Polsce w schyłkowej fazie komunizmu, czyli w drugiej połowie lat 80. Osłabiona władza „kupowała” spokój społeczny zwiększając wynagrodzenia nieproporcjonalnie do rzeczywistych możliwości gospodarki. Pojawiał się tzw. nawis inflacyjny, czyli nadwyżka pieniądza w rękach obywateli, nie mająca pokrycia w towarach. Nawis ten był jednak częściowo likwidowany przez politykę państwa, które decydowało się na podwyższanie cen, teoretycznie stabilnych. Była to bowiem najprostsza metoda pozbawiania obywateli nadwyżki pieniądza.

Była też druga ważna przyczyna kiepskiego bilansowania się planowej gospodarki socjalistycznej w jej końcowej fazie. W tym okresie aparat komunistycznej władzy stracił już swoją spoistość i „bolszewicką” dyscyplinę. Różne jego części coraz bardziej orientowały się na szybkie gromadzenie majątku. Oczywiście wcześniej ten aparat również dbał o własne interesy i zapewniał sobie wysoki standard życia, tyle że było to sterowane i kontrolowane odgórnie. Natomiast w końcówce nastąpiła dekompozycja systemu, zaczęło się wyszarpywanie na zasadzie, kto więcej, kto szybciej. Okradano przedsiębiorstwa państwowe i budżet. Niewiele wiemy na temat nadużyć finansowych dokonywanych w tym okresie. „Okrągły stół” pozwolił zakryć wszystko zasłoną milczenia (prawie wszystko, bo np. z FOZZ nie całkiem się udało). Mieliśmy więc taką sytuację: z jednej strony społeczeństwo, które kupowano, z drugiej aparat, który sam sobie brał. W warunkach zanarchizowanego państwa, a szczególnie jego systemu ekonomicznego, oznaczało to zwiększoną emisję pieniądza i jego wypływ na rynek. Dysproporcja pomiędzy gwałtownie rosnącym popytem, a ilością dóbr i usług, która realnie mogła zostać wytworzona, stawała się coraz większa. Rezultatem była wzmagająca się inflacja. W kolejnych latach tego okresu wyniosła ona: 1985 – 15%, 1986 – 17,5%, 1987 – 25,3%, 1988 – 61,3%. Tak dotarliśmy do „okrągłego stołu” (obrady trwały od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r.), którego ustalenia są często uznawane za przyczynę późniejszego dużego wzrostu inflacji. Nic bardziej błędnego – jest to klasyczna zagrywka w stylu „łapać złodzieja”. Oficjalne ustalenia „okrągłego stołu” w sprawach gospodarczych były nad wyraz rozsądne, biorąc pod uwagę pewną dziwaczność i niespójność tego gremium. Są tam np. ustalenia dotyczące tzw. urynkowienia cen, ale z rozsądnym zastrzeżeniem: Uznaje się za konieczne oparcie całej gospodarki, w tym także żywnościowej, na zasadach rynkowych. W związku z tym równolegle ze znoszeniem monopoli i reglamentacji środków produkcji, ceny będą kształtowane przez relacje popytu i podaży, a dotacje będą sukcesywnie ograniczane i przekazywane konsumentom. Zwracam uwagę na słowo „równolegle” – na konkurencyjnym rynku ceny mogą skoczyć w górę, ale konkurencja bardzo szybko doprowadza do zahamowania takiego wzrostu, a nawet do spadku cen. Zupełnie inaczej wygląda to na rynkach monopoli, tu panuje zasada „hulaj dusza, piekła nie ma”. Podobnie było z indeksacją płac, która jakoby miała później doprowadzić do wybuchu inflacji. Owszem, założono powszechną indeksację wynagrodzeń o wskaźnik inflacji, tyle że ze współczynnikiem 0,8, co oznacza, że płace mogły wzrosnąć o 80% wzrostu cen w poprzednim kwartale, była to więc indeksacja niepełna. W praktyce oznaczało to wolniejszy wzrost płac niż cen, czyli spadek płacy realnej. Zatem żadnym sposobem nie mogło to wywołać inflacji. Co nie przeszkadza, że do dzisiaj rozliczni hochsztaplerzy i oszuści, jak też osoby niezorientowane, uparcie opowiadają bajeczkę o indeksacji uchwalonej przy „okrągłym stole” jako głównej przyczynie inflacji.


70 Pierwszy duży skok cen nastąpił w sierpniu 1989 r. w wyniku tzw. urynkowienia rolnictwa, przeprowadzonego przez rząd Rakowskiego. Rakowski żadnymi „równoległościami” się nie przejmował, tylko zwyczajnie uwolnił spod państwowej kontroli ceny produktów rolnych. W warunkach istnienia monopoli zarówno po stronie zaopatrzenia w środki do produkcji, jak też w przetwórstwie i obrocie, musiało to spowodować gwałtowny wzrost cen. Tak się też stało, w sierpniu 1989 r. ogromnie wzrosły ceny żywności. A wywołany tym „urynkowieniem” powszechny ruch cen w górę sprawił, że inflacja w kolejnych miesiącach wyniosła odpowiednio: w sierpniu 39,5%, we wrześniu 34,4%, a w październiku 54,8% (w stosunku do poprzedniego miesiąca). Przy ówczesnym, zupełnie symbolicznym, na poziomie kilku procent rocznie, oprocentowaniu oszczędności, oznaczało to błyskawiczną utratę ich realnej wartości. Pewnie o to chodziło. Oszczędności milionów ludzi, zgromadzone przez lata ciężkiej pracy, rozpływały się we mgle. Plan Balcerowicza tak naprawdę zaczął się już wtedy, za rządów ostatniego komunistycznego premiera. Zresztą nie było to jedyne „pechowe” posunięcie tego rządu, sprzyjające wzrostowi inflacji. Wcześniej, na początku 1989 r. rząd ten mocno obniżył obciążenia podatkowe przedsiębiorstw uspołecznionych, m.in. stawka podatku dochodowego została zmniejszona z 65% do 40%. Był to również okres innych dziwnych przypadków, bo np. NBP zaniechał stosowania tzw. poleceń pobrania w stosunku do należności podatkowych tylko dlatego, że ich legalność została zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego (decyzji trybunału jeszcze nie było). Natomiast Sejm też dziwnie przypadkowo nie przyjął propozycji rządu, mających na celu stworzenie prawidłowych podstaw prawnych dla owych poleceń pobrania. To sprawa tylko pozornie drobna. Bowiem przy ogólnie mało stabilnej sytuacji w państwie, spowodowało to daleko idącą anarchizację systemu skarbowego i zmniejszenie ściągalności podatków. Sumą tych „błędów, pechów i przypadków” był znaczny spadek wpływów podatkowych, a co za tym idzie – pojawienie się dużego deficytu budżetowego, który w owym czasie był finansowany metodą mało skomplikowaną. Uruchamiano po prostu maszyny drukarskie i nowiutkim pieniądzem, bez zbędnych zahamowań i według potrzeb, zasilano budżet, a z budżetu pieniądz ten wartkim strumieniem płynął w Polskę, a nam kieszenie rosły, rosły i rosły od pieniędzy nie mających pokrycia w towarach. W istocie więc, duży wzrost inflacji został zaprogramowany świadomymi działaniami rządu Rakowskiego jeszcze na przełomie roku 1988 i 1989. Już wtedy droga inflacyjnego „ogolenia” społeczeństwa została wytyczona, później zmieniali się tylko realizatorzy oraz doskonalono samą metodę. No ale w końcu musiał nadejść ON, czyli... Balcerowicz Leszek we własnej osobie. 12 września 1989 r. w wyniku głosowania w Sejmie powołany został rząd Mazowieckiego. W rządzie tym został on ministrem finansów, a zarazem wicepremierem do spraw gospodarki. Jako że obywatele

stracili już większość oszczędności złotówkowych, tym już Balcerowicz specjalnie się nie zajmował. Były inne „problemy”. Ludzie nadal „za dużo” zarabiali. Został więc radykalnie zmieniony system indeksacji płac, w styczniu 1990 r. wskaźnik waloryzacji płac został ustalony na 0,3, w kolejnych trzech miesiącach na 0,2, a później został podwyższony do 0,6. To oczywiście oznaczało, że z góry został założony znaczny spadek płacy realnej. Bo przy nadal wysokiej inflacji, realna wartość płacy musiała szybko spadać. Tak też się stało – w roku 1990 dochody ludności z tytułu wynagrodzeń spadły do poziomu 67,7% roku poprzedniego (według rocznika statystycznego z 1992 r., choć w literaturze pojawia się też liczba 76%). Nawet jeżeli to 76% jest prawdziwe, to było to potężne uderzenie, odebrano ludziom bowiem 1/4 zarobków. Był jednak jeszcze inny problem. „Sprytni” obywatele jeszcze w 1989 r., gdy „golono” ich z oszczędności złotówkowych, zamienili pośpiesznie i w popłochu większość z nich na waluty obce. W zasadzie już w tym momencie znaleźli się na pozycjach przegranych, bo po ówczesnym kursie czarnorynkowym (a po takim wymieniali) złoty był walutą bardzo słabą, czyli za 1 złoty ludzie kupowali bardzo mało walut obcych, głównie dolarów. Jesienią 1989 r., w okresie szczytu paniki, kurs dolara momentami przekraczał 12 tys. zł. Mimo że byli przegrani, Balcerowicz postanowił uczynić ich jeszcze bardziej przegranymi. Od stycznia 1990 r. został ustalony urzędowy, stały kurs dolara na poziomie 9500 zł, natomiast inflacja kręciła się w najlepsze, w styczniu 1990 r. bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy (wzrost cen o niemal 80% w stosunku do grudnia 1989 r.). Posiadacz dolarów, który zechciał je z powrotem wymienić na złote, dostawał za nie wciąż taką samą kwotę w złotówkach (plus niewielkie odsetki), tyle że ich siła nabywcza była coraz mniejsza i mniejsza. Ten kurs dolara z początku 1990 r. był utrzymywany aż do maja 1991 r. Ceny wzrosły w owym czasie około trzyipółkrotnie i tyle realnie stracili ci, którzy zamienili wówczas z powrotem dolary na złotówki. W efekcie obywatele w latach 1989-1991 utracili większość zasobów pieniężnych, niezależnie od tego, czy posiadali je w złotówkach, czy w walutach obcych. Na uzasadnienie utrzymywania stałego kursu dolara była lansowana bajeczka o tzw. kotwicy antyinflacyjnej – stały kurs dolara miał sprawić, że inne ceny też będą stałe. Miało to wyglądać tak: załóżmy, że jest jakiś piekarz, piecze chleb i myśli – po ile ten chleb mam sprzedawać? Podnieść cenę czy nie? No ale przecież dolar wciąż od miesięcy kosztuje tyle samo złotych, więc jakżebym mógł podnieść cenę chleba? Do dzisiaj są tacy, którzy w ową bajeczkę wierzą. Stały kurs waluty mógł hamować wzrost cen jedynie na rynkach niektórych dóbr – tam, gdzie była łatwość wymiany z zagranicą. Nie był natomiast w stanie skutecznie zahamować ogólnego wzrostu cen dóbr i usług, i rzeczywiście nic takiego nie nastąpiło, inflacja jeszcze długo miała się dobrze. No ale ktoś mógłby powiedzieć, że był to kurs właściwy, dobry dla gospodarki.


71 To też nie było prawdą. Sztucznie utrzymywany stały kurs złotego sprawił, że już od drugiej połowy 1990 r. złoty był za mocny. Powodowało to coraz większe kłopoty eksporterów i lawinowy wzrost importu niszczącego polską wytwórczość. Gwałtownie pogarszało się saldo w wymianie z zagranicą i rosło zadłużenie Polski. W tym „wariactwie” była jednak metoda. Można było na tym zarobić, przy spełnieniu pewnych warunków. Po pierwsze, trzeba było wiedzieć, jak długo zostanie utrzymany ten kurs. Po drugie, należało być obcokrajowcem, który zarabia i wydaje za granicą, no i ma większą ilość waluty wymienialnej. Załóżmy, że jakiś przedsiębiorczy Amerykanin wziął milion dolarów kredytu, przywiózł go do Polski w walizce 1 stycznia 1990 r., wymienił w kantorze na złotówki, ulokował w banku na 12 miesięcy i... czekał. Po roku zrobił wszystko na odwrót i wyjechał z walizką, w której miał 1,8 miliona dolarów, czyli uzyskał oprocentowanie na poziomie 80% rocznie. W swoim kraju w tym czasie zarobiłby na lokacie nędzne kilka procent. No i proszę, wystarczy być przedsiębiorczym, zamiast narzekać. Chodzą słuchy i legendy, że tacy byli. Dowodów nie ma, tyle że... nikt ich nie szukał. Dla jasności muszę dokładniej wyjaśnić pewną kwestię. Stały i jednolity (wymienialność wewnętrzna) kurs złotego do dolara na poziomie 9,5 tys., a także wysokie bankowe oprocentowanie wkładów złotówkowych wprowadzono dopiero od stycznia 1990 r. Wcześniej, czyli w 1989 r., to oprocentowanie było śmiesznie niskie, nie ma więc sprzeczności z tym, co pisałem poprzednio. Warto też dodać, że w 1989 r. (jak też nieco wcześniej) bardzo się z kolei opłacało wziąć kredyt, bo był nisko oprocentowany (kredyt na kilka procent, roczna inflacja kilkaset procent). Jeżeli ktoś zdołał szybko nim „obrócić” i spłacił przed 1990 rokiem, to zrobił dobry interes. Lecz jeżeli wszedł z tym kredytem w 1990 rok, a nie był w stanie go szybko spłacać, to jego sytuacja mogła stać się dramatyczna (zależnie od tego, jak zainwestował). Na tym zresztą wyrosła Samoobrona. Warto jeszcze pokazać, jak Leszek Balcerowicz „walczył” z inflacją. W swojej książce „800 dni: szok kontrolowany” stwierdza on m.in. coś takiego: Raz wprawiona w ruch galopada cen ma wbudowany mechanizm samospełniającego się proroctwa. Są nim oczekiwania inflacyjne, czyli przekonanie wyrastające z obserwacji szybko rosnących cen, że będą one w podobnym tempie rosły nadal. Całkiem słusznie, ale zapytajmy, co Leszek Balcerowicz zrobił na początku 1990 r.? Ano podniósł jednorazowo z dniem 1 stycznia ceny paliw płynnych 2-krotnie, energii elektrycznej dla przemysłu 4-krotnie, a węgla kamiennego dla przemysłu 5-krotnie. Dał w ten sposób inflacji potężnego „kopa” i... mógł już teraz spokojnie z nią walczyć, przekonując wszystkich o swej misji dziejowej. W wyniku tej decyzji w styczniu ceny ogółu dóbr i usług wzrosły o wspomniane 80% w porównaniu z miesiącem poprzednim. Zostały więc pobite dotychczasowe rekordy z czasów Rakowskiego.

Należy przy tym dodać, że z końcem 1989 r. inflacja miała wyraźną tendencję wygasającą, w kolejnych miesiącach wynosiła: październik – 55%, listopad – 22%, grudzień – 18% (odniesiona do poprzedniego miesiąca). Komuś to pewnie przeszkadzało, więc wybitny ekonomista „wprawił w ruch galopadę cen”. Miał też na niwie walki z inflacją nasz wybitny reformator inne „osiągnięcia”. Weźmy monopole, które potrafią bez ograniczeń podnosić ceny, znakomicie podkręcając inflację. Jakoś tak się jednak pechowo stało, że ustawa o przeciwdziałaniu praktykom monopolistycznym została wycofana z Sejmu jako jedyna z jedenastu skierowanych tam w ramach wielkiego pakietu reformatorskiego z grudnia 1989 r. Akurat ta. Tylko co to za rynek bez konkurencji? Ale czas płynął i w ramach „manewru w trójkącie”, czyli poprawki do reformy, z czerwca 1990 r., zapowiedziane zostało rozbijanie struktur monopolistycznych. Wciąż zapowiedzi i zapowiedzi. Do dzisiaj istnieje wiele z monopoli, które powinny zostać rozbite na samym początku tych reform, gdyby serio traktować deklaracje o woli walki z inflacją.

O co toczy(ła) się gra? Warto przytoczyć żarcik (?) autorstwa Waldemara Kuczyńskiego z okresu tworzenia rządu Mazowieckiego. Kuczyński zwykł był mówić, że ministrem finansów musi być osoba, która wyjmie ludziom z portfeli stos pieniędzy, ułoży je pod Pałacem Kultury i podpali. No i taki człowiek się znalazł. Mało znany wcześniej ekonomista Leszek B. podjął się tego zadania i wywiązał z niego znakomicie, za co jest do dzisiaj uwielbiany przez beneficjentów tej operacji. Bo podobno w przyrodzie nic nie ginie. Gdy gdzieś ubywa, to gdzie indziej przybywa. Jeśli jednym wyjmuje się z portfeli stos pieniędzy, to innym można stos pieniędzy włożyć do portfeli... Poza tym gospodarka rynkowa jest zdecydowanie wydajniejsza i sprawniejsza od komunistycznej. To było drugie źródełko, z którego czerpano i czerpie się do dzisiaj. Warto przypomnieć, że kiedy za Gierka budowano nowe zakłady na wzór zachodni, to uważano za duży sukces, jeżeli osiągały 75% wydajności swoich odpowiedników w krajach kapitalistycznych. To były te „dobrodziejstwa” socjalizmu: powszechny bałagan „planowej gospodarki”, gigantyczne marnotrawstwo, nieudolność i niska wydajność. Z nadejściem kapitalizmu, szybko się to kończyło. Teoretycznie więc, wydajność, dochód narodowy i w ślad za nimi poziom życia społeczeństwa – powinny szybko rosnąć. Tyle że nie o to chodziło reformatorom. Sztuczka polegała na tym, aby na fali przemian, w ogólnym zamieszaniu i dezorientacji, przyzwyczaić ludzi do niskich dochodów i niskiej stopy życiowej oraz przekonać, że tak już musi być – „te bolesne, lecz nieuchronne reformy”. Zyski, czy też rentę z kapitalizmu, miała zagarniać oligarchia, w większości rodem jeszcze z PRL-u.

Jan Stępień


72

III RP:

to nie jest kraj dla starych ludzi? Rafał Bakalarczyk Transformacja ustrojowa zmieniła sytuację niemal wszystkich grup społecznych, choć nie wszystkich w równym stopniu. Niezależnie od tego, jak ocenimy ów przełom, nie ulega kwestii, że byli tacy, którzy na nim zyskali i tacy, którzy raczej stracili. Jak na tej osi umieścić najstarszych Polaków? Bezpieczeństwo socjalne Podstawowym dochodem seniorów są emerytury i różnego rodzaju renty, a więc źródła składające się na infrastrukturę zabezpieczenia społecznego. Co się tyczy świadczeń emerytalnych w poprzednim systemie, można odnotować następujące tendencje1: → przejście z systemu kapitałowego do repartycyjnego (co odzwierciedlało także zachodnie tendencje ewolucji systemów emerytalnych); → rozszerzenie zakresu podmiotowego – 45 lat PRL doprowadziło stopniowo do objęcia ubezpieczeniem emerytalnym niemal wszystkich grup zawodowych. W połączeniu z przemianami demograficznymi spowodowało to rosnące koszty, które musiała pokryć nieefektywna gospodarka; → zwiększenie wysokości świadczeń i stopy zastąpienia, czyli stosunku wielkości świadczenia do wielkości wcześniejszego wynagrodzenia. W różnych okresach podnoszono stopę zastąpienia i poziom świadczeń dla nowo przyznawanych emerytur. Rezultatem było zróżnicowanie dochodowe między osobami, które przeszły na emeryturę we wcześniejszych dekadach a tymi, które stały się emerytami później. → międzygrupowe zróżnicowanie.

Problemy charakterystyczne dla tamtego okresu wynikały z ogólnych problemów gospodarki. W przypadku osób starszych charakterystyczne było zjawisko tzw. starego portfela: wraz ze wzrostem cen, przy braku indeksacji świadczeń, siła nabywcza seniorów stale malała. Drugim problemem było występowanie zróżnicowania świadczeń między różnymi grupami, co nie zawsze wynikało z zasad sprawiedliwości. Mechanizm różnicowania był po części odgórny (władze chciały pozyskać sobie lojalność poszczególnych grup lub promować wybór określonych zawodów), a po części – oddolny (przywileje były nadawane pod groźbą ewentualnych nacisków tychże grup). Przywileje przysługiwały osobom o odznaczeniach państwowych, służbom mundurowym, przedstawicielom branży górniczej oraz osobom wykonującym prace w szczególnych warunkach i w szczególnym charakterze. Na mocy ustawy rewaloryzacyjnej z 1991 r. postanowiono zlikwidować dodatki dla zatrudnionych w szczególnych warunkach i charakterze oraz dodatki z tytułu odznaczeń państwowych, natomiast pozostawiono odrębność emerytalną dla górników i służb mundurowych. Widać w tych krokach przemyślaną strategię: łatwiej odebrać przywileje grupom rozproszonym w różnych

profesjach, niż zwartym środowiskom. W tym burzliwym okresie myślenie o utrzymaniu porządku społecznego przeważyło nad urzeczywistnianiem społecznej sprawiedliwości. Transformacja zatem przyniosła pewne zmiany, choć całościowa reforma systemowa nastąpiła dopiero w 1998 r. Wcześniejsza, wspomniana już ustawa rewaloryzacyjna, wprowadziła nową formułę naliczania świadczeń. Na ich ostateczną wielkość składała się odtąd część socjalna (24% kwoty bazowej, czyli początkowo przeciętnego wynagrodzenia) oraz część ubezpieczeniowa, obliczana indywidualnie w zależności od wielkości płacy i przepracowanych lat. Występowanie części socjalnej, a także zagwarantowana przez państwo minimalna emerytura (39% średniego wynagrodzenia), sprawiały, że sytuacja dochodowa emerytów w pierwszych latach transformacji przedstawiała się nienajgorzej. Ponadto, system świadczeń emerytalnych i rentowych stał się sposobem łagodzenia innego problemu początku lat 90. – wzrostu bezrobocia. Przez pierwszą połowę tej dekady prowadzono hojną politykę przydzielania emerytur i rent, co pozwalało tymczasowo uciec od odpowiedzialności za brak aktywnej polityki rynku pracy, ale prowadziło do poważnych kosztów systemowych oraz do nadużyć. W latach 1990-1995 liczba emerytów i rencistów wzrosła z 1,5 mln aż do 9 mln, wśród których jednak osoby w wieku poprodukcyjnym stanowiły tylko 6 mln.2 Stwarzało to nowe, doniosłe wyzwania dla całego systemu społecznego. Z jednej strony, grupa


ba KATARZYNA RESZKA

73 emerytów stawała się liczniejsza i przez to mogła być kategorią elektoratu, z którą politycy musieli się liczyć. Po drugie, rozluźnić się mógł związek osoby o statusie emeryta ze skojarzeniem wieku starości biologicznej. Te zmiany w nastawieniu nie przyszły jednak szybko i do dziś nie wydają się być aż tak zauważalne. Po trzecie, w społeczeństwie pojawiła się spora grupa osób fizycznie sprawnych, która odczuła wraz z przejściem na emeryturę gwałtowne pogorszenie sytuacji, np. osłabienie kontaktów międzyludzkich dotąd rozwijanych w zakładach pracy, utratę pozycji związanej z dotychczasowym zawodem na rzecz wejścia do kategorii emerytów, nadal kojarzonych ze starością. Ekonomicznym skutkiem wzrostu liczby emerytów i rencistów było zwiększenie obciążeń budżetowych, co implikowało m.in. to, iż trudniej było wygospodarować środki zapewniające świadczeniobiorcom godziwe warunki życia. Taki stan rzeczy można uznać za ogólny rys transformacji, w czasie której w celu sprawnego przeprowadzenia reform bez wywoływania oporu społecznego próbowano raczej na bieżąco zatykać dziury w systemie bezpieczeństwa socjalnego niż prowadzić długofalową politykę inwestowania np. w edukację, kulturę czy przekwalifikowanie i aktywizację osób starszych. Dużą część wydatków pochłaniały świadczenia rentowe i emerytalne. Wydatki na powyższe cele sukcesywnie rosły z 8,2 w 1989 do 15,2% w 1995 r. (najwyższy w tamtym okresie wskaźnik w krajach postkomunistycznych)3. Seniorzy w sensie materialnym częściowo skorzystali, ale stosowane instrumenty bynajmniej nie sprzyjały ich aktywizacji, tak potrzebnej dla dobrego samopoczucia społecznego. Poza tym fakt, że wspominane środki rozdzielano między rosnącą liczbę osób, sprawiał, iż poziom życia pojedynczych świadczeniobiorców nie uległ poprawie. Mimo to, według Elżbiety Trafiałek (1998)4, ludzie starzy nie byli kategorią, która szczególnie straciła na przełomie. Z raportu Banku Światowego wynika, że wskaźnik ubóstwa


74 wśród osób w wieku powyżej 65 lat wynosił ok. 6%, podczas gdy w całej populacji kształtował się na poziomie 14%5. Zauważmy jednak, że bieda osób starych jest szczególnie dotkliwa, gdyż większość z nich ze względu na niedogodności towarzyszące zaawansowanemu wiekowi, ma znacznie mniejsze szanse wyjścia o własnych siłach z niekorzystnej sytuacji. Na zaskakująco silne uwzględnienie potrzeb emerytów w pierwszych latach po przełomie wskazywał również Ryszard Bugaj (2008), oceniając politykę Jacka Kuronia, pierwszego solidarnościowego ministra pracy i polityki socjalnej. Stwierdził on, że było to nienajlepsze określenie priorytetów, gdyż w krótkim okresie emeryci nigdy nie są w najdramatyczniejszej sytuacji, dlatego, że emeryci to jest ta grupa, która ma zawsze jakieś zasoby. W najgorszej sytuacji były młode rodziny z dużą ilością dzieci, powiedzmy od trójki poczynając6. Zapewne zasoby te w społeczeństwie wychodzącym z PRL-u nie były nadzwyczaj wielkie w żadnej z grup wiekowych, ale niektóre z tych zasobów miały istotną wartość w niepewnych czasach. Szczególnie ważne musiało być posiadanie lokum do zamieszkania. I faktycznie – jak pisze E. Trafiałek – ludzi starych kryzys mieszkaniowy dotknął mniej niż pozostałe grupy. Kwestia mieszkaniowa była istotnym problemem już od początku transformacji. Wskaźnik mieszkań oddawanych do użytku spadł z 6,1 na 1000 mieszkańców w 1980 r. do 3,5 w 1992 r. Jednak w tym samym czasie wzrósł wskaźnik średniej powierzchni użytkowej nowych mieszkań, z 64 do 75 m2, zaś liczba osób przypadających na jedno mieszkanie spadła z 3,6 do 3,37. Nałożenie się dwóch tendencji zaowocowało nowym trendem, który bezpośrednio przełożył się na życie seniorów. Brak dostępnych mieszkań skutkował tym, że młode osoby decydowały się na życie w gospodarstwach wielopokoleniowych. W rezultacie osoby starsze rzadziej były narażone na życie w osamotnieniu. Część z nich

miała też możliwość zaangażowania się w opiekę nad wnukami. Do dziś mamy jeden z najwyższych w UE wskaźników emerytów zajmujących się rodziną – 30%8. Nie można jednak przeoczyć faktu, że ta wymuszona sytuacja życia razem wielu pokoleń wobec ograniczonej przestrzeni mieszkalnej mogła stanowić źródło niedogodności i konfliktów rodzinnych. Trzymanie się blisko rodziny było też często jedynym sposobem na uniknięcie osamotnienia i niemożność samodzielnego funkcjonowania seniorów wobec niedostatecznego systemu domów opieki społecznej. W latach 1990-93 wprawdzie wzrosła liczba zakładów opiekuńczych, z 629 do 765, a łączna liczba miejsc dla osób starszych – z 9,1 tys. do 11, 4 tys.9, jednak ciągle nie wystarczało to na przyjęcie takiej liczby osób, która tego wymagała. Z powodu niedoboru miejsc, w 1993 r. aż 8,5 tys. osób oczekiwało na umieszczenie ich w tychże ośrodkach10. Ponadto, ze względu na brak funduszy, placówki były niedofinansowane, a ich standard – niezadowalający.

Ku społeczeństwu postindustrialnemu Istotną kwestią, która determinowała trudności w adaptacji ludzi starszych do nowych realiów, był niski (w porównaniu z młodszymi pokoleniami) poziom wykształcenia. Na przykład w 1995 r. zaledwie 4,2% osób w wieku poprodukcyjnym miało wyższe wykształcenie, zaś średnie zawodowe – 8,7%, podczas gdy wśród osób w wieku produkcyjnym te wskaźniki wynosiły odpowiednio 8,3 i 24,6. Z kolei odsetek osób legitymujących się jedynie wykształceniem podstawowym w populacji w wieku poprodukcyjnym wynosił 52%, a produkcyjnym – 24,9%. Dysproporcja była więc ewidentna. Tak niskie wskaźniki wykształcenia wśród seniorów wynikały z kilku przyczyn. Przede wszystkim dla osób, które w czasie transformacji zbliżały się do progu starości (umownie przyjmijmy cezurę 65 lat) lub ów

próg przekroczyły, okres właściwej edukacji przypadł na czasy, w których wyższe szczeble edukacji nie były upowszechnione. Właściwie dopiero w latach 90. obserwujemy zjawisko boomu edukacyjnego w szkolnictwie wyższym, a im dalej w przeszłość, tym rzadszym wyborem było kształcenie na tym poziomie. Polska weszła w okres powojenny jako kraj w dużej mierze rolniczy, co nie sprzyjało rozbudowie sieci wyższego szkolnictwa ani wiązaniu życiowych aspiracji z wykształceniem. Owszem, istniała tendencja do społecznego awansu, ale nie była ona aż tak masowa, ani nie dotyczyła edukacji wyższej. Istotny jest również fakt, że nie istniała wówczas silna ekonomiczna i społeczna presja na zdobywanie kwalifikacji. W rzeczywistości realnego socjalizmu zaburzona została zasada merytokratyzmu, a więc dodatniej zależności między poziomem wykształcenia a pozycją społeczną (zwłaszcza w wymiarze dochodowym). Wreszcie, społeczeństwo industrialne (szczególnie w wariancie średnio rozwiniętego państwa socjalistycznego) nie potrzebowało aż tak dużej liczby osób wysoce wykwalifikowanych. Przełom roku 1989 i związana z nim reorientacja ekonomiczna wprowadziły popyt na nowe zawody i przyczyniły się do dezaktualizacji wiedzy i umiejętności zdobytych wcześniej. Dotyczyło to przede wszystkim osób o niskim wykształceniu (czyli większości osób starszych), gdyż były one przygotowane głównie do wykonywania bardzo konkretnych czynności. Osobom o wykształceniu średnim i wyższym, a więc mającym szerszy teoretyczny i metodologiczny background, łatwiej było dostosowywać umiejętności do nowo powstających obszarów wiedzy i wymagań. Wraz z transformacją i otwarciem na międzynarodową konkurencję, Polska musiała wejść w fazę postindustrializmu, faworyzującą osoby młodsze, które zdobyły wykształcenie w latach późniejszych. Starym pracownikom, działającym przez całe życie w danej profesji, trudniej było o elastyczność i zdolność przekwalifikowania niż


75 młodym. Zwłaszcza, że przez cały okres transformacji nie zrealizowano żadnej spójnej polityki aktywizacji osób w wieku emerytalnym i przedemerytalnym. Podobne procesy zachodziły na Zachodzie i po części stamtąd do nas trafiły. Jednak warto zwrócić uwagę na odmienne tempo tego procesu. W społeczeństwach zachodnich przejście od dominacji przemysłu do dominacji sfery usług i technik informacyjnych, było bardziej rozciągnięte w czasie. W Polsce nosiło znacznie silniejsze znamiona przełomu. Społeczeństwo miało znaczenie mniej czasu, by zaadaptować się do nowych realiów.

Nowa kultura Odmienne predyspozycje osób starszych i młodszych nie dotyczyły wyłącznie sfery zawodowej, lecz także kwestii konsumpcji; nie tylko wiedzy potrzebnej do wykonywania zarobkowej profesji, ale również do uczestnictwa w kulturze i możliwości rozumienia świata przy pomocy nowych technologii. W obecnej kulturze transmisja wiedzy technicznej i wzorców kulturowych następuje nierzadko od osób młodszych ku starszym, czyli odmiennie niż uprzednio. W efekcie, seniorzy mogą częściowo tracić przypisany im autorytet. Wydaje się, że dotknęło to także Polskę, przy czym znów w świetle naszych transformacyjnych uwarunkowań – mamy do czynienia ze zmianą o charakterze raczej rewolucyjnym niż ewolucyjnym, co uderza tym silniej w grupy tracące na tym procesie, a więc w osoby starsze. Powyższe zjawiska były do pewnego stopnia nieuniknione. Można natomiast było za pomocą odpowiedniej polityki stworzyć „parasole ochronne”, aby przejść przez ten okres w miarę gładko i z minimalnymi stratami dla osób szczególnie wrażliwych, lub najlepiej w taki sposób, by tracąc jedno, mogły one zyskać w zamian coś innego, np. możliwość partycypacji w nowopowstałym ładzie. Jednak polityka tamtego okresu i towarzyszący jej dyskurs nie sprzyjały temu. Mam na myśli specyficzny wariant ideologii

liberalnej, który absolutyzował m.in. takie wartości, jak indywidualizm, niezależność i samowystarczalność. Wartości te są tylko z pozoru neutralne, jeśli chodzi o wiek. W istocie, stawiają one osoby starsze w sytuacji kulturowo niekomfortowej, gdyż powyższe wzorce są trudne do zrealizowania w warunkach starości. Faza starości (zwłaszcza zaawansowanej) charakteryzuje się swoistą zależnością, choć oczywiście należy dążyć do tego, by ją zmniejszać. Większa niezależność byłaby możliwa w sytuacji dobrze rozbudowanego bezpieczeństwa socjalnego, ale takie warunki, jak wiemy, nie zostały w czasie transformacji stworzone. Zagrożenie ubóstwem nie było wprawdzie w tej grupie szczególnie wysokie, jednak możliwość partycypacji została osobom starszym istotnie ograniczona (także z przyczyn materialnych). Innym czynnikiem, który mógł sprzyjać upodmiotowieniu osób starszych, byłoby społeczeństwo obywatelskie, ale i ono nie narodziło się w zadowalającej formule. Dominujący indywidualizm i materializm lat 90., połączony z poczuciem niestabilności bytowej, sprawiały, że nie powstały takie instytucje społeczeństwa obywatelskiego, w ramach których można działać na rzecz osób starszych oraz w których one same mogłyby podejmować aktywność.

Seniorów portret własny Obraz sytuacji osób starszych w okresie transformacji warto dopełnić ich subiektywną oceną. Aby móc to określić, w Polskim Generalnym Sondażu Społecznym, prowadzonym od 1992 r., posłużono się dwoma metodami samooceny. Wedle pierwszej z nich, proszono respondentów o określenie przynależności klasowej (np. wyższa, niższa, średnia, robotnicza itp.); wedle drugiej – o usytuowanie swej pozycji na 10-stopniowej skali drabiny społecznej. Wyniki badań wskazują na częste trudności jednoznacznego określenia się, przy równoczesnej tendencji (rosnącej wraz z wiekiem oraz silniejszej u

kobiet) do sytuowania się na niższych szczeblach społecznej drabiny oraz przyporządkowywania do klasy niższej lub robotniczej. W ramach sondażu w 1997 r. poproszono o retrospektywną ocenę własnej pozycji, sięgającą 1989 r. Tylko 3% respondentów zadeklarowało, iż przed ośmiu laty ich miejsce było na dole lub na drugim stopniu, natomiast obecną pozycję oceniało tak już 18,2%. Jeśli chodzi o trzy najwyższe szczeble skali – 9,5% respondentów uważało, że wówczas mieli taką pozycję, a obecnie – tylko 4,3%. Wyniki te wskazują na subiektywne poczucie pogorszenia się sytuacji (co najczęściej jest powodem frustracji) oraz na niską społeczną samoocenę tych ludzi, co mogło sprzyjać ograniczaniu ich aktywności. Kompleksowe zestawienie (uwzględniające zarówno subiektywne, jak i obiektywne wskaźniki) różnych cech sytuacji osób starych pokazuje, że lokują się oni zazwyczaj w grupach o statusie średnim i niższym, ale nie odbiegającym od normy. Wskaźniki subiektywne są mniej korzystne niż obiektywne, co sugeruje występowanie niekorzystnych zjawisk w sferze kultury i uczestnictwa. Ogólnie, ich społeczny status jest zaniżony zwłaszcza przez jeden czynnik: relatywnie niskie wykształcenie oraz to, jak wpływa ono na inne wymiary życia (np. miejsce w strukturze zawodowej i klasowej). Ich sytuacja korzystniej wygląda natomiast, gdy zastosujemy takie kryteria, jak usytuowanie poniżej poziomu ubóstwa i średnie dochody. Z tym, że inaczej jest w przypadku osób starszych utrzymujących się z emerytur, a inaczej (zazwyczaj gorzej) – wśród rencistów. Istotniejszym problemem jest nie tyle czysto materialne wykluczenie osób starych, ile ich społeczna marginalizacja, wynikająca z niedoboru uczestnictwa w sferze zawodowej, w społeczeństwie obywatelskim, na rynku konsumpcji i w sferze kultury. Ów deficyt aktywności częściowo wynikać może ze wspomnianego braku wykształcenia, a częściowo z nie dość przygotowanych nisz i rynków.


76

Emeryt emerytowi nierówny Analizując położenie osób starszych w okresie transformacji, nie można zapominać, że istnieje zróżnicowanie

tej grupy ze względu na płeć, wiek, wykształcenie, poziom wcześniejszych dochodów, główne źródło aktualnych dochodów i miejsce zamieszkania. Z jednej strony, kobiety żyją statystycznie dłużej, mają przeciętnie lepsze umiejętności operowania skromnym dochodem oraz większe doświadczenie w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Co więcej, wydaje się, że łatwiej im włączyć się w aktywność rodzinną – np. pomoc w opiece nad wnukami. Z drugiej zaś strony, emerytury kobiet są mniejsze, pozycje zawodowe (z czym wiązał się status społeczny) były niższe, zaś fakt długowieczności sprawia, że ostatnich dni częściej dożywają w osamotnieniu. Drugim kryterium jest wiek. Kategoria seniorów obejmuje ludzi mogących się różnić nawet o kilkadziesiąt lat. W przypadku osób w wieku podeszłym, zazwyczaj zmniejsza się krąg znajomych i bliskich, co może potęgować poczucie osamotnienia. Trudniej je również przezwyciężyć ze względu na niewielkie możliwości aktywności – obywatelskiej, społecznej, zawodowej czy nawet rodzinnej – z powodu coraz bardziej

ograniczonej sprawności fizycznej, a nierzadko także intelektualnej. Kolejny aspekt różnicujący przeciętne położenie osób świeżo na emeryturze i w wieku dojrzałej starości, to większe uzależnienie od medycyny i usług opiekuńczych oraz związane z tym koszty. Problemy te dotykają szczególnie ubogich, o niskich emeryturach. I tu znów możemy poddać ocenie charakter polskiej transformacji, a konkretnie prowadzoną politykę zdrowotną: Od ‘89 roku w kolejnych latach notowano w Polsce ogromny wzrost kosztów związanych z ochroną zdrowia, co szczególnie dotkliwie odczuły osoby starsze, zmuszone z uwagi na wiek i towarzyszące mu dolegliwości, do zakupu leków i korzystania z placówek służby zdrowia – pisze Elżbieta Trafiałek11. Szczególne trudności pojawiły się w 1992 r., gdy ograniczono finansowanie usług leczniczych do zakresu podstawowego. Szczególnie odczuwalna dla seniorów okazała się konieczność samodzielnego pokrywania kosztów leków, które wobec komercjalizacji branży farmaceutycznej poszły szybko w górę.

ba KATARZYNA RESZKA

Skutki tejże marginalizacji mogą być bardzo niepokojące. W odniesieniu do poszczególnych seniorów może ona prowadzić do agresywnych roszczeń lub do popadania w stan apatii. Otoczenie z kolei może odpowiadać niechęcią albo obojętnością. Poczucie społecznego odrzucenia u osób starych (zwłaszcza o niskim poziomie samoświadomości) może być także kanalizowane lub wykorzystane w sposób polityczny lub quasi-polityczny. Przykładem jest choćby przekrój wiekowy i społeczny słuchaczy Radia Maryja. Nieprzypadkowo retoryka rozgłośni posługuje się hasłami krytyki polskiej transformacji i powstałej na jej skutek III RP. Pokazuje to, że proces przemian wyraźnie pominął interesy i odczucia tejże grupy (a właściwie istotnej podgrupy osób starych), skoro tak łatwo ich gniew i niezadowolenie skierować przeciw głównym aktorom transformacji.


77 Również stan permanentnego stresu, frustracji i nagłego spadku poziomu życia na początku transformacji, w czasie realizacji tzw. planu Balcerowicza, negatywnie odbiły się na stanie zdrowia społeczeństwa i wzmagały zapotrzebowanie na usługi medyczne, coraz bardziej kosztowne. Statystyki wskazują, że w gospodarstwach emerytów i rencistów wydatki na ochronę zdrowia przekraczały średnio znacznie ponad dwukrotnie wydatki na ten cel pozostałych gospodarstw. Wysokość tych wydatków w zestawieniu z ogólnym zubożeniem społeczeństwa sprawiała, że często oszczędzano na wydatkach zdrowotnych, co w dalszej perspektywie było dla zdrowia bardzo niekorzystne. Jeszcze innym kryterium różnicującym kategorię osób starszych jest miejsce zamieszkania, zwłaszcza podział na miasto i wieś. Na wsiach częściej zdarzają się rodziny wielopokoleniowe, co stwarza większe możliwości pomocy i wsparcia materialnego ze strony bliskich, natomiast trudniejszy jest dostęp do pomocy instytucjonalnej i opieki medycznej. Jest to szczególnie istotne w świetle faktu, że na wsi notowany jest średnio znacznie niższy poziom wykształcenia, w naszych warunkach skorelowany z gorszym stanem zdrowia. Nie tylko dostępność pomocy instytucjonalnej jest na wsi gorsza, ale i mniejsze są indywidualne środki na korzystanie z niej. Emerytura rolnicza jest średnio mniejsza niż pracownicza, a w dodatku PRL zostawił III RP w spadku wieś słabo zmodernizowaną. Gminy wiejskie często nie są w stanie tworzyć na swym terenie np. domów opieki. Zła sytuacja osób starszych na terenach wiejskich jest po części skutkiem przepaści cywilizacyjnej między polską wsią a miastem, której transformacja nie zdołała przekroczyć.

Jednak porażka? Sytuacja osób starszych w latach transformacji i następnych jest trudna do oceny m.in. ze względu na fakt istnienia różnych podkategorii osób starszych. Również wpływ samej transformacji

jako wielkiego przełomu społecznopolitycznego nie jest jednoznaczny, gdyż nakłada się na inne, szersze tendencje demograficzne i cywilizacyjne. Niemniej, niemożność oddzielenia tych wszystkich czynników od siebie nie powinna implikować rezygnacji z prób oceny polskich realiów pod tym kątem. Transformacja w generalnych założeniach miała przynieść wolność i demokrację, przez którą nie należy rozumieć jedynie określonych procedur, ale także zdolność do radzenia sobie z nowymi wyzwaniami za pomocą metod akceptowanych przez społeczeństwo. Rozwiązywanie tych problemów miało służyć inkluzji i partycypacji, aby jak największa ilość obywateli mogła czuć się podmiotowo. W świetle tych założeń skutki transformacji wypadają dość blado. Papierkiem lakmusowym jest w tym przypadku zwłaszcza położenie grup potencjalnie podatnych na wykluczenie (nie tylko materialne, ale i np. kulturowe). Bez wątpienia do takich grup należą ludzie starzy. Polską politykę społeczną od czasów przełomu po dzień dzisiejszy charakteryzuje brak całościowej i skutecznej strategii nie tylko wobec osób starych, ale ogólnie wobec starości. Pod pewnymi względami nastąpił nawet regres względem okresu minionego. Nienajlepsza sytuacja osób starszych jest pochodną zaniedbań w trzech dziedzinach: → poziom i struktura bezpieczeństwa socjalnego → społeczeństwo obywatelskie → sfera kultury i tożsamości (z jednej strony istniał trend pójścia do przodu i odcięcia się od przeszłości, redukując ze zbiorowej pamięci wiele cennych aspektów, którym osoby starsze byłyby w stanie dać świadectwo; z kolei główne przeciwstawne nurty redukowały pamięć historyczną do kwestii wyrównania krzywd, co też odciągało uwagę od innych ważnych doświadczeń starszych pokoleń).

Jedynie pierwsza z tych sfer jest ściśle zależna od politycznych decydentów, podczas gdy odpowiedzialność za dwie kolejne jest rozproszona na niemal całe społeczeństwo – od ideologów, animatorów kultury i działań społecznych po szeregowych obywateli i ich stosunek wobec osób starszych. Słusznym przyczynkiem do uwrażliwienia na tę kwestię wydaje się akcja społeczna „Gazety Wyborczej” pod hasłem „To nie jest kraj dla starych ludzi”, w której pokazano wieloaspektowe źródła i przejawy marginalizacji osób starszych w post-transformacyjnej Polsce. Zaprezentowane tam analizy i komentarze pokazują, że przez dwadzieścia lat transformacji nie udało się zbudować takiego ładu społecznego, w którym ludzie starzy mogliby czuć się „u siebie” i współtworzyć go wraz z innymi pokoleniami. Rafał Bakalarczyk

1.

Z. Czepulis-Rutkowska, Systemy emerytalne a poziom zabezpieczenia materialnego emerytów, Warszawa 2002.

2.

Rocznik Statystyczny, Warszawa 1994, cz. 1 tab. 4(72), s. 49.

3.

ICDC Unicef, 1994.

4.

E. Trafiałek, Życie na emeryturze w warunkach polskich przemian systemowych, Kielce 1998.

5.

cyt. za N. Skipietrow, Polska bieda. Raport Banku Światowego, „Gazeta Wyborcza” z 29 czerwca 1994 r.

6.

Wywiad z R. Bugajem, Trzecia Droga powinna mieć własną tożsamość, http:// www.lewica.pl/?id=17469

7.

Rocznik Statystyki Międzynarodowej, Warszawa 1994, tab. 2(80), s. 155, tab. 3(81), s. 156, tab. 1(79), s. 154.

8.

AXA retirement scope – Poland 2000, cyt. za Raport o Kapitale Intelektualnym Polski, Warszawa 2008.

9.

Rocznik Statystyczny Rzeczypospolitej Polskiej, Warszawa 2005, tab. 4(73), s. 51.

10. Mały Rocznik Statystyczny, tab. 9(123), s. 156. 11. Elżbieta Trafiałek, Życie na emeryturze w warunkach polskich przemian systemowych, Kielce 1998.


78

Historia,

jakich niewiele Konrad Malec, Agnieszka Sowała W bardziej „wrażliwych społecznie” mediach popegeerowskie wsie pokazywane są za pomocą kilku schematów: biedne dzieci, dziedziczne bezrobocie i rozsypujące się zabudowania. Zwykle towarzyszy temu sugestia, że zapaść PGR-ów była nieuniknioną konsekwencją upadku poprzedniego ustroju. Tymczasem są w Polsce miejsca, które zadają kłam twierdzeniu, że taki musiał być koniec Państwowych Gospodarstw Rolnych.

Było zupełnie normalnie W gminie Przelewice (wschodnia część powiatu pyrzyckiego w woj. zachodniopomorskim) funkcjonowały trzy duże kombinaty rolne, zajmujące łącznie 80% jej obszaru: Karsko (2,8 tys. ha), Kłodzino (4,6 tys. ha) i Wołczyn (1,6 tys. ha). Każdy z nich zatrudniał przeciętnie ok. 150 osób, zajmowały się uprawą zbóż na glebach II i III klasy, jednych z najlepszych w Polsce. Rozwinięta była też hodowla bydła i trzody chlewnej, w znacznej mierze na eksport. PGR-y to nie tylko gospodarstwa rolne. W ich obrębie funkcjonowały także zakłady budowlane, mechaniczne czy transportowe. A także instytucje o ważnej roli społecznej. We wspomnianej gminie na takich zasadach działały m.in. dwa przedszkola, hydrofornie, oczyszczalnie ścieków i ośrodek kultury. Zapewnienie mieszkańcom zatrudnienia, zaplecza socjalnego i kulturalnego dawało całkiem pozytywny efekt. – Dawniej kiedy się wstawało i szło

do pracy, to ta wieś żyła. Był ciągły ruch, tu ciągniki jechały, tam samochód, dzieci do przedszkola się przed pracą odprowadzało – wspomina Halina Szagańska, skarbnik gminy. Zgodnie z ówczesnym zapotrzebowaniem, zarządy PGR-ów inwestowały duże sumy w lokale dla pracowników. Mieszkanie stanowiło dobro trudne do zdobycia, było więc wabikiem dla nowych osób. Usytuowanie budynków należących do gospodarstwa eliminowało problem dojazdu do pracy, a także zapewniało dyspozycyjność pracowników zajmujących się hodowlą.

Nadciąga katastrofa Po 1989 r. pegeery nagle znalazły się w nowej, rynkowej rzeczywistości. Nie było żadnych okresów dostosowawczych, szkoleń, pomocy ze strony władz. Przeciwnie, pieniądze na inwestycje mieszkaniowe, pochodzące z kredytów, nagle zostały oprocentowane na 70%. Bez uprzedzenia cofnięto celowe dotacje państwowe, nie licząc się z tym, że były one uwzględnione w budżetach

przedsiębiorstw. Poważnym ciosem było też podniesienie składki ZUS z 21% do 35%. Oczywiście nikt nie był w stanie przewidzieć tak dużego wzrostu kosztów, w związku z czym wzrosło zadłużenie względem ubezpieczyciela. W tej sytuacji Kombinat Karsko, podobnie jak niemal wszystkie podobne zakłady w Polsce, znalazł się na krawędzi bankructwa. Pani Halina wspomina, jak bardzo różniły się „nowe czasy” od starych. – Ludzie nagle zniknęli z ulic, nie było wieczornych sąsiedzkich spotkań, dom kultury zaczął pustoszeć, mieszkańcy przestali się bawić. Zapanował strach o to, co będzie jutro. Upadek widać też było po wynikach produkcji. W ciągu kilku miesięcy pogłowie trzody i bydła w całej gminie z jednego z najliczniejszych w kraju spadło do poziomu... przedwojennego. Ówczesny wojewoda szczeciński, Marek Tałasiewicz, wspomina: Chodziło o likwidację tej formy prawnej, jaką były PGR-y. Nikt nie chciał likwidacji samej działalności gospodarczej. Myśleliśmy wówczas, że na ich miejsce powstaną spółki pracownicze, niestety pegeerowcy nie chcieli być rolnikami. Nasza wiedza była niedokładna.

Pozytywni ryzykanci W pierwszej połowie lat 90., gdy niemal każdego dnia padały kolejne pegeery, wójtem Przelewic był Stanisław Stępień. Ówcześni współpracownicy wspominają go z nieskrywaną estymą. – Ludzie bardzo pamiętają, doceniają i szanują wójta Stępnia. On robiąc coś, nie skupiał się tylko na


79 doraźnych efektach, widocznych już za jego kadencji, ale postrzegał wszystko w perspektywie kilkunastu kolejnych lat – uważa Barbara Kowalczyk, dawna pracownica urzędu gminy. – Przewidywał, że odejdzie po czterech latach, ale to, co wówczas robiliśmy, o co się wspólnie staraliśmy, miało przynosić długotrwale efekty. Tacy ludzie są naprawdę rzadko spotykani – podsumowuje Janusz Wójtowicz, sekretarz gminy.

Szacunek, jakim darzony jest Stanisław Stępień, wypływa w znacznej mierze z jego inicjatyw w sprawie bankrutującego PGR-u w Karsku. Dzięki częstym spotkaniom i konsultacjom z jego ostatnim dyrektorem, Czesławem Lesiakiem oraz z ówczesnym wojewodą, a także ze społecznością gminy, zainicjował proces komunalizacji tego gospodarstwa. Bardzo liczył się z głosem mieszkańców i chciał, by wszyscy mieli świadomość, jak duże podejmują ryzyko.

Wkrótce Marek Tałasiewicz wyraził zgodę na przejęcie kombinatu na własność gminy, ale głównym warunkiem transakcji było przejęcie popegeerowskiego mienia wraz z całym zadłużeniem. – Nasze działania były ewenementem w skali kraju, nikt nigdy wcześniej czegoś podobnego nie przeprowadził – wspomina Janusz Wójtowicz. – Kiedy okazało się, że poprzednie pomysły na PGR-y się nie sprawdziły, pojawił się wójt Przelewic i przedstawił swój plan. Zaryzykowaliśmy i się udało – mówi Tałasiewicz. Ryzyko było tym większe, że nie istniały przepisy regulujące prawnie komunalizację upadłych zakładów i wielką niewiadomą było, jak wpłynie to na przyszłość gminy. – Nasz wójt postanowił zagrać va banque dla dobra gminy – stwierdza Barbara Kowalczyk. – Główną intencją władz gminnych było minimalizowanie kosztów społecznych. Myślenie o ludziach jako najwyższej wartości było siłą napędową do podjęcia tak ryzykownych działań – wspomina pan Janusz.

ba KKONRAD MALEC. PRZELEWICE, ALEJKA WEWNĄTRZ ZESPOŁU OGRODOWO-PAŁACOWEGO

Nie samym PGR-em żyje wójt PGR nie stanowił jedynego obszaru aktywności ówczesnych władz. – Gmina zyskała w tym czasie ciąg kanalizacji o długości 23 km, a w 1994 r. została zgazyfikowana. W tamtych czasach rozbudowa mediów była niezmiernie rzadka – wspomina Jadwiga Bukarska, piastująca urząd skarbnika gminy w latach 1990-2002. – Już wówczas narastał problem bezrobocia. Na wniosek urzędów pracy i za ich pieniądze bezrobotni trafiali do gminy, bywało, że miałem 150 ludzi. Przy ich pomocy robiliśmy telefonizację. Doprowadziliśmy linię nawet do pojedynczych budynków odległych od zwartej zabudowy o 2-3 km – wspomina Stanisław Stępień. – Aby umożliwić PGR-owi spłatę zobowiązań wobec gminy, brygada budowlańców rozbudowała szkołę, oczyszczalnie ścieków, drogi i chodniki – relacjonuje Janusz Wójcik. Pomimo niewątpliwych sukcesów, wójt nie zdecydował się na kolejną kadencję. – Do dziś pamiętam, jak na miesiąc przed wyborami, w czasie oma-


80

MOŻNA INACZEJ Mimo braku przemyślanej polityki dekolektywizacji polskiego rolnictwa, nie cały potencjał Państwowych Gospodarstw Rolnych został roztrwoniony, przejęty w podejrzanych okolicznościach lub wykupiony przez zachodni kapitał. W burzliwych latach 90. część państwowego rolnictwa przeszła w ręce spółek pracowniczych. Tak powstało np. Gospodarstwo Nasienno-Rolne BOVINAS Sp. z o.o. w Turzynowie (dawne woj. konińskie). Obecnie firma zajmuje się produkcją zwierzęcą (ma ponad 900 krów), na ok. 1000 ha uprawia zboża, na 500 ha – rzepak, na takiej samej powierzchni – kukurydzę, a na 200 ha – buraki cukrowe. Zatrudnia niemal 90 osób. – Była to oddolna inicjatywa. Postanowiliśmy się „nie dać” i nie dopuścić do upadku naszego warsztatu pracy – opowiada Anna Bartłomiejczak, główny specjalista Gospodarstwa. – Do spółki pracowniczej przekonaliśmy zarówno pracowników, jak i związki zawodowe. Dwa gospodarstwa, oddalone od reszty kompleksu, musieliśmy oddać. Obecnie, wraz zakupioną w zeszłym roku ziemią, dysponujemy 2490 hektarami. Również budynki, park maszynowy i zwierzęta są naszą własnością – informuje. Co najważniejsze, wśród pracowników większość stanowią osoby, które wcześniej pracowały w PGR. – Sama pracuję tu już 40 lat – mówi pani Anna. Jej zdaniem tam, gdzie była wizja i siła, gdzie znalazła się odpowiedzialna, nie bojąca się wyzwań kadra, PGR-y były w stanie przystosować się do nowej rzeczywistości. To, że w wielu przypadkach tak się nie stało, jest efektem braku zainteresowania ze strony państwa i samorządów. – Być może gdyby zaangażowali się w to zarówno politycy, jak i praktycy oraz naukowcy, także inne PGR-y udałoby się ochronić. Lecz wtedy zbyt często kierowano się doraźnym zyskiem, a także chęcią jak najszybszego pozbycia się „problemu”. Część byłych PGR-ów została przejęta w dzierżawę przez osoby niekompetentne. Przejmowali gospodarstwa, wyprzedawali majątek i odchodzili, pozostawiając ludzi bez dotychczasowego miejsca pracy – tłumaczy pani Bartłomiejczak. I przekonuje, że formuła spółki pracowniczej była w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem, mimo licznych trudności, które się z tym wiązały. – Podjęte przez nas działanie sprawiło, że dziś pracujemy w dobrej firmie – podsumowuje. Trzem innym PGR-om na ratunek przyszła Spółdzielcza Agrofirma Witkowo (dawne woj. szczecińskie), powstała w 1950 r. Przykład ten pokazuje, że podczas przekształcania tego rodzaju gospodarstw nie wykorzystano potencjału spółdzielczości. Obecnie spółdzielnia gospodaruje na 13284 ha, z czego tylko 2597 ha jest dzierżawionych, pozostałe stanowią własność spółdzielców. Wiceprezes Tadeusz Żabski jako jedną z recept na sukces podaje niepoddawanie się przeciwnościom losu. – Swego czasu próbowano podzielić spółdzielnię, przekształcić ją. Jednak brakowało w tym spójnej myśli, wszystko było mocno nieprzemyślane. Nie poddaliśmy się i nie dopuściliśmy do tego. Postawiliśmy na rozwój i eliminację pośredników. Przyświeca nam hasło „od pola do stoła” – mówi.

wiania kolejnych posunięć oświadczył, że przybył do nas tylko na jedną kadencję. Dla nas było oczywiste, że zostaje z nami, więc zapadła długa cisza... – pan Janusz opisuje koniec rządów Stępnia.

Największy rolnik w Polsce W drugim półroczu 1991 r. rozpoczęto prace związane z przejęciem na własność przez gminę nieruchomości stanowiących własność Skarbu Państwa, a będących w zarządzie PGR Karsko. Gmina stała się właścicielem gruntów o powierzchni ponad 2,8 tys. ha oraz 305 lokali mieszkalnych. – Te decyzje uczyniły z nas jednego z największych rolników w Polsce – śmieje się pan Janusz. 10 września tamtego roku powstał Zakład Użyteczności Publicznej w Karsku Pyrzyckim, który przejął od PGR-u wszystkie funkcje nierolnicze. Dyrektorem zakładu został Kazimierz Tokarzewski. Prowadzono działalność w ramach budżetu Gminy Przelewice, a jej przedmiotem była gospodarka mieszkaniowa, wodno-kanalizacyjna, zieleń publiczna, zarządzanie cmentarzami komunalnymi oraz usługi budowlane. Mieszkania przejęte przez samorząd spędzały sen z powiek gminnym włodarzom. Ich wcześniejsza sprzedaż odbywała się na preferencyjnych zasadach – za każdy przepracowany w gospodarstwie rok przysługiwały 3% upustu. W momencie, gdy gmina stała się prawnym właścicielem rzeczonych mieszkań, pojawił się częsty wówczas problem: jak dostosować wcześniej obowiązujące zasady do nowych realiów tak, aby ludzie nie zostali pokrzywdzeni. Rozpoczęto w tej sprawie kolejne negocjacje z rządem, który szczęśliwie zgodził się na sprzedaż mieszkań na tych samych warunkach, jakie obowiązywały w okresie PGR-u. Tym samym wielu ludzi mogło nabyć mieszkania obiecane przez państwo. – Dziś nieliczni tylko mieszkają w lokalach należących do gminy, zdecydowana większość jest właścicielami – wyjaśnia Agnieszka Wilczak, kierownik referatu organizacyjno-społecznego.


81 Działalność rolniczą poprowadziło Samorządowe Gospodarstwo Rolne, powołane 14 lutego 1992 r. Dyrektorem tej jednostki został Andrzej Syczewski. SGR zatrudniało 82 osoby w trzech zakładach rolnych: Karsko, Żuków i Przywodzie. Zajmowało się produkcją roślinno-zwierzęcą oraz przetwórstwem rolno-spożywczym. Pierwszy okres był bardzo trudny, głównie za sprawą nadal nieuregulowanych długów wobec Banku Gospodarki Żywnościowej. Stąd też działalność SGR-u była dla gminy ciągłym wyzwaniem. Dzięki umiejętnemu zarządzaniu, zadłużenie zmniejszyło się jednak z 10 mld zł w lutym, do 3,7 mld po żniwach.

Szlaban Pomysł się sprawdził. „Poselstwa” z innych gmin przybywały, by zobaczyć, „jak to się robi”. – Nawet przedstawiciel gdańskiego magistratu u nas był – mówi z dumą pan Janusz. Niestety, po kolejnych poprawkach ustaw administracyjnych, w 1994 r. uniemożliwiono gminom prowadzenie jakiejkolwiek działalności gospodarczej. Koniecznością stała się likwidacja komunalnego gospodarstwa. Rada Gminy w Przelewicach postanowiła sprywatyzować w drodze likwidacji Samorządowe Gospodarstwo Rolne Zakład Budżetowy w Karsku. Z dniem 28 lutego 1994 r. rozpoczęto proces likwidacji. Decyzją włodarzy gminy wydzierżawiono na 10 lat samorządowe grunty oraz majątek obrotowy i ruchome środki trwałe. Przejęły je: Przedsiębiorstwo Rolniczo-Handlowe „ARKA” Sp. z o.o. w Karsku oraz Przedsiębiorstwo Rolno-Handlowe „Rolprzem” w Przywodziu. Obie spółki prowadziły działalność w ramach produkcji rolno-zwierzęcej, przetwórstwa rolno-spożywczego oraz usługowo-handlową. Nawet w obliczu utraty własnego gospodarstwa, włodarze gminy nie zapomnieli o pierwotnym celu społecznym. W pierwszej umowie o dzierżawie popegeerowskich nieruchomości była zawarta klauzula

Jego realizację umożliwia własna produkcja roślinna i zwierzęca, ubojnia, zakłady przetwórcze, wreszcie – własna sieć dystrybucji, w której sprzedawane jest ok. 90% wyrobów. – Poza tym szerokie spektrum działalności pozwala nam na stabilizację. Dzięki temu nie jesteśmy podatni na liczne zawirowania na rynku. Na przykład dziś, gdy sytuacja w mleczarstwie jest tragiczna, inne gałęzie działalności sprawiają, że jesteśmy w stanie skompensować straty w tej dziedzinie – dodaje wiceprezes Żabski. W 1993 r. Agrofirma Witkowo przejęła trzy upadające PGR-y. Grunty były zaniedbane agrotechnicznie, o słabej strukturze i niskim nawożeniu, jednak w ciągu 3 lat produkcja została podwojona, co pozwoliło przekonać byłych pracowników państwowych gospodarstw, że warto włączyć się w struktury spółdzielni – zatrudniono ich aż 220. – Dajemy zatrudnienie wszystkim członkom spółdzielni przez cały rok. Opieramy się właściwie w 100 proc. na ich pracy. Bardzo rzadko korzystamy z pracowników sezonowych – informuje wiceprezes. Podkreśla, że kolejne ekipy rządzące w podobny sposób lekceważą rolników. – Jeśli sami sobie nie pomożemy, nikt nam nie pomoże – przekonuje. Na marginesie warto dodać, że Agrofirma, która uratowała tyle miejsc pracy, została ostatnio przyłapana na skrajnym lekceważeniu przepisów ochrony środowiska, co pokazuje, że formuła spółdzielcza nie gwarantuje wolności od wszelkich patologii. Wreszcie, część miejsc pracy udało się uratować dzięki rodzimej przedsiębiorczości indywidualnej. Przykładem może być Gospodarstwo Rolne „Eden” Sp. z o.o. w Gwiździnach (dawne woj. toruńskie), powstałe w 1994 r. i zatrudniające obecnie 24 osoby. – Stanęłam do przetargu i stworzyłam firmę. Obecnie ok. połowę załogi stanowią byli pracownicy dawnego PGR-u – mówi Lukrecja Groszkowska, prezes „Edenu”, która stara się obecnie o wykupienie gruntów dzierżawionych od Skarbu Państwa. – Początki działalności były trudne. Niektórzy mówili, że porywam się z motyką na słońce, ale nie poddałam się. Dziś, mimo zawirowań, kondycja firmy jest dobra. Istniejemy i nadal się rozwijamy – mówi pani prezes. Również ona narzeka jednak na politykę wobec rolnictwa, tak w latach 90., jak i później. – Pomoc ze strony państwa jest żadna. Widać to było szczególnie jaskrawo po naszym wejściu do Unii Europejskiej. Nasze przepisy były jeszcze bardziej skomplikowane niż unijne, a ze strony rządzących nie było żadnego wsparcia w tej kwestii, mimo wcześniejszych zapewnień – mówi Lukrecja Groszkowska. Obecnie jej gospodarstwo zajmuje się uprawą roślin i hodowlą trzody chlewnej, współpracuje z Uniwersytetem WarmińskoMazurskim i Instytutem Weterynaryjnym w Puławach. – Staramy się nieustannie wprowadzać nowe technologie. Produkujemy spirytusowy destylat rolniczy, zainstalowaliśmy piec na słomę, dzięki czemu mamy tanie – i co ważne, własne – paliwo do opalania gorzelni – opowiada pani Groszkowska. – Udane przekształcenie PGR-u było o tyle ważne, że dziś w miejscach, gdzie nikt nie podjął takich działań, wiele osób nie odnalazło się w nowej sytuacji i żyje na skraju ubóstwa. Nam się udało, dajemy etaty, zatrudniamy dodatkowe osoby do prac sezonowych. Nie było i nie jest lekko – ale warto było – zapewnia. Michał Stępień


82 i zlikwidować – wspomina były wójt. – Niebagatelną rolę odegrali pseudosolidarnościowcy. To byli całkowicie nieodpowiedzialni ludzie, którzy każdą sytuację chcieli wykorzystać do wszczynania awantur. Wiadomo, że wynikiem wojny są tylko straty i rany – zauważa sekretarz Wójtowicz. W momencie, gdy w 1992 r. weszła w życie Ustawa o Agencji Nieruchomości Rolnych, gminy nie miały już żadnych możliwości przejmowania nieruchomości na własność. A szkoda, gdyż to właśnie wówczas wiele gmin wykazywało zainteresowanie rozwiązaniami wprowadzonymi w Przelewicach. Przeoczyły moment, w którym ta-

kie zmiany były jeszcze możliwe. – Wprowadzenie prawa zabraniającego gminom przejmowania nieruchomości, za wyjątkiem elementów infrastruktury, leżało niewątpliwie w interesie grupy posłów i stojących za nimi lobbystów – uważa Wójtowicz. Potwierdzeniem tych słów może być genealogia dzisiejszych wielkich majątków ziemskich na dawnych terenach pegeerowskich. – Wówczas właśnie zaczęto likwidować oba pozostałe pegeery. Ci, którzy wcześniej nie chcieli komunalizacji, teraz przychodzili i żałowali, że protestowali. Ale było już za późno – wspomina pan Stanisław. I dodaje: Żałuję, że nie udało się więcej skomunalizować.

ba KKONRAD MALEC. PRZELEWICE, ZABUDOWANIA FOLWARKU PRZEZNACZONE DO REMONTU W NAJBLIŻSZEJ PRZYSZŁOŚCI

mówiąca, że przejmuje się je wraz z załogą. Takie rozwiązanie miało być gwarantem utrzymania miejsc pracy dla dotychczasowych pracowników oraz pozwalało uniknąć nagłych, lawinowych zwolnień. Janusz Wójtowicz stwierdza: Pomimo podjętych zabezpieczeń znalazły się osoby, które z różnych powodów zmieniły pracę. Jeśli nawet jednak tak się stało, to są oni nadal mieszkańcami gminy i mają tak jak wszyscy tę satysfakcję, że majątek pozostał w jej rękach – a zatem w rękach wszystkich mieszkańców. Niestety, nie udało się przejąć terenów od pozostałych dwóch kombinatów. Przyczyną był opór ludzi. – Obawiali się, że chcemy ich przejąć


83 Dziś na gruntach popegeerowskich gospodarują dwa przedsiębiorstwa. Pierwszym jest Spółdzielcza Agrofirma Witkowo, łącznie posiadająca i dzierżawiąca ponad 13 tys. ha w kilkunastu miejscowościach nieopodal Stargardu Szczecińskiego. Firma ma ponad 50-letnie tradycje i obecnie zatrudnia na stałe 25 mieszkańców gminy. – Na swoim terenie i w jego pobliżu zawsze utrzymują nienaganną czystość i porządek, trawa jest zawsze równo przystrzyżona, śmieci pozbierane, a zarobione pieniądze inwestują na miejscu – relacjonuje pani Jadwiga. Nieco inaczej wygląda działalność „Rolprzemu”. W momencie podpisywania umowy dzierżawnej firma stanowiła własność niemiecką. Niestety, dbałości o estetykę otoczenia nie można się było dopatrzyć. Moi rozmówcy zwracają uwagę, że poza grupą 21 stałych i pewną pulą pracowników sezonowych, mieszkańcy niewiele mieli korzyści z jej obecności. – Ta firma przyszła tu zarobić, zyski zaś transferowała za granicę – zauważa sekretarz. W końcu została przejęta przez obywateli Danii i Polski. – Trudno jeszcze wyrokować, jak potoczy się współpraca tej spółki z gminą. Póki co, na zlecenie nowych właścicieli siedziba mieszcząca się w zabytkowym pałacu jest odnawiana. Duńczycy zamieszkali w Karsku i robią coraz większe postępy w nauce polskiego. Nowi zarządcy chętnie włączają się w akcje charytatywne i biorą aktywny udział w życiu gminy – mówi z nadzieją pani Basia.

Bezrobocie Świadkowie wydarzeń związanych z upadkiem pegeerów żywo zachowali je w pamięci. – To był prawdziwy szok dla ludzi, gdy w jednym momencie zostali wypchnięci na bruk i nie zaoferowano im nic w zamian. Po tylu latach pracy nie dostali żadnego zabezpieczenia, świadczeń czy odszkodowań. Oni to naprawdę bardzo boleśnie przeżyli, ich cały świat runął w jednej chwili – mówi Barbara Kowalczyk. A Halina Szagańska dodaje: Niewątpliwie ta grupa zawodowa została potraktowana bardzo po

macoszemu. Nie mieli nawet możliwości zorganizować się jak inne grupy, spróbować zawalczyć o swoje. Byli rozproszeni po całym kraju i nie posiadali wcześniejszych doświadczeń na tym polu. Rzadko spotykaną reakcją było poszukiwanie pracy w innych miejscach, w pobliskich miastach. Część zatrudnionych w PGR-ach skorzystała z przywilejów emerytalnych. Pozostali znaleźli się w sytuacji patowej. Większość pracowników państwowych gospodarstw była słabo przygotowana do zawodu, posiadała jedynie podstawowe wykształcenie. Brutalnie przeprowadzone zmiany sprawiły, że znaczna liczba mieszkańców dotkliwie ucierpiała. Również w Przelewicach, pomimo wyjątkowych w skali Polski starań władz lokalnych, nie wszyscy potrafili odnaleźć się w nowych realiach społecznych i ekonomicznych. Jednym z powodów była spuścizna po pegeerze w postaci typowego dla tego środowiska braku zaradności. – Ci ludzie nie wykształcili umiejętność zadbania o swoje sprawy. Zawsze mieli nad sobą ten parasol ochronny, ktoś decydował za nich nawet o tym, co, kiedy i w jaki sposób mają zrobić, ktoś inny rozwiązywał też za nich wszystkie bardziej skomplikowane problemy. Ludzie wykonywali tylko określone obowiązki – tłumaczy pani Halina. Zastrzega jednak: Brak zaradności, to nie brak pracowitości. Wielu z tych ludzi, np. zatrudnionych przy zwierzętach, pracowało świątek-piątek, bo krowy czy świnie trzeba było nakarmić codziennie, bez wyjątków. Pomimo komunalizacji, społeczne skutki likwidacji pegeerów są widoczne. Na terenach po PGR Karsko bezrobocie to 13%. Jednak już średnia dla całej gminy wynosi 21%, co świadczy o tym, że przyjęty model zdał egzamin.

Rozwój po swojemu Przelewice są gminą typowo rolniczą. – Nie oszukujmy się, żaden przemysł tu nigdy nie powstanie – uważa Agnieszka Wilczak. Widać to w strukturze działalności gospodarczej. Dominują

niewielkie przedsiębiorstwa usługowe, głównie budowlane i handlowe, w mniejszym stopniu transportowe. Wytwórczość ogranicza się właściwie do dwóch przetwórni płodów rolnych przy wspomnianych firmach. Wiedząc o tych ograniczeniach, „kierownictwo” wybrało inny model rozwoju, wymagający spojrzenia daleko w przyszłość, ale znacznie lepiej wykorzystujący zasoby gminy. Obecnie największą jej dumą jest drugi pod względem wielkości w Europie ogród dendrologiczny, którego zalążek datuje się na początek XIX w., a intensywny rozwój na lata 30. ubiegłego stulecia. Położony na ponad 30 ha ogród wraz z pałacem udało się przejąć od Kombinatu Kłodzino, a następnie odrestaurować wysiłkiem kolejnych zarządów gminy. – Trzeba przyznać, że gmina miała szczęście do dobrych gospodarzy. Jeżeli ktoś zaczął jakiś proces i następowała „zmiana warty”, nie zaprzepaszczano jego osiągnięć w imię bzdurnej walki politycznej, ale pozytywnie finalizowano dobre posunięcia – podkreśla Barbara Kowalczyk. W chwili obecnej Ogród przyciąga do Przelewic około 60-70 tys. osób w trakcie sezonu turystycznego, stanowiąc najcenniejszą atrakcję okolicy. Głównym problemem w większym wykorzystywaniu walorów terenu jest słabo rozwinięta baza noclegowa. Sekretarz gminy deklaruje, że prowadzone są w tym kierunku stosowne inicjatywy. W Przelewicach nie zdołano całkowicie zatrzymać negatywnych procesów związanych z transformacją upaństwowionego rolnictwa. Jednak dzięki podjętym działaniom udało się na znacznej części terytorium gminy procesy te opóźnić i zminimalizować ich skutki. Jest to świadectwo potwierdzające, że „jedynie słuszne” rozwiązania zazwyczaj są błędne. Szkoda, że nigdzie nie zdołano powtórzyć tego eksperymentu i że tak szybko zamknięto możliwości prawne kontynuowania podobnej formy przekształceń dawnych PGR-ów.

Konrad Malec, Agnieszka Sowała


84

Niecałkiem zmarnowany potencjał z Andrzejem Wieczorkiem rozmawia Lech Krzemiński Po śmierci Stalina i Październiku ’56, robotnicy na serio potraktowali hasła, którymi posługiwała się „partia robotnicza” i zażądali wpływu na kierowanie przedsiębiorstwami. Ówczesny ruch samorządów robotniczych to jeden z najrzadziej przypominanych aspektów „odwilży”. Czy był punktem odniesienia dla Pana środowiska, gdy wiele lat później podjęło ono temat samorządności pracowniczej? Andrzej Wieczorek: W 1981 r., gdy panowało silne pragnienie reformowania całego systemu w ramach socjalizmu – bo przecież nie było wtedy możliwe, żeby on po prostu upadł – powoływano się na tradycje z tamtego okresu, ale to jednak było ćwierć wieku później, panowały inne warunki, zupełnie inna była świadomość i dojrzałość, również – jak sądzę – po stronie decydentów. Dla mnie osobiście rok 1956 (miałem wtedy osiem lat) był jak gdyby osobnym doświadczeniem historycznym: wiedziałem, że „coś takiego było”, jednak bezpośrednio w żaden sposób z tamtego okresu nie czerpałem. Trzeba jednak wiedzieć, że pracowałem w przedsiębiorstwie elektronicznym. To był młody przemysł, mój zakład w 1956 r. dopiero powstawał. Natomiast koledzy z FSO czy hut odnosili się do tamtych doświadczeń. Jak doszło do uchwalenia w 1981 r. ustawy o samorządzie załogi przedsiębiorstwa? A. W.: Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że nie chodziło o przyznanie pracownikom dodatkowych uprawnień, lecz o osłabienie niezależnego ruchu związkowego. Dlatego „Solidarność” stała trochę obok, choć oczywiście nie wypadało jej powiedzieć, że nie popiera samorządności. Trzeba pamiętać, że „Solidarność” powstała na bazie największych, wiodących przedsiębiorstw – tych, gdzie istniała właśnie tradycja ’56 roku. Działacze chcieli reformować te zakłady pracy oraz niwelować wpływy partii. Władza bała się środowisk reformatorskich, dlatego sądzę, że przez oferowanie im udziału w zarządzaniu przedsiębiorstwem chciano ograniczyć inicjatywy bardziej „polityczne”. Jak PRL-owska władza traktowała później ustanowioną przez siebie instytucję samorządu pracowniczego?

A. W.: Zacznijmy od tego, że ustawa o samorządzie i ustawa o przedsiębiorstwie państwowym miały być jednym aktem prawnym – a uchwalono dwie oddzielne. Potem, już po przywróceniu działalności samorządów po stanie wojennym, toczyła się walka o to, by zmniejszyć listę przedsiębiorstw o szczególnym znaczeniu dla gospodarki narodowej, która rozrosła się od kilkudziesięciu do kilku tysięcy – w ten sposób „wyjmowano” kolejne zakłady spod działania ustawy o samorządzie załogi. To było ciągłe ścieranie się dwóch stron: władze chciały samorządy spacyfikować, my – coś zrobić, żeby zreformować nasze zakłady. Na pewno władze nie myślały o samorządach jako o pewnym rozwiązaniu systemowym, tak jak miało to miejsce np. w Niemczech. Jakie działania na rzecz pracowników oraz zakładów pracy mógł realnie prowadzić samorząd pracowniczy? Jak skuteczni byli jego działacze? A. W.: Wszędzie i zawsze jest tak: można napisać najlepszą ustawę, ale to, w jaki sposób jest realizowana, zależy wyłącznie od ludzi. Gdy okazało się, że samorządy nie pacyfikują działań niezależnego ruchu związkowego, lecz starają się go wzmacniać, zaczęły się ograniczenia – wprowadzanie kolejnych przedsiębiorstw na listę tych o szczególnym znaczeniu, problemy interpretacyjne ustawy itd. Znaczna część samorządów była podporządkowana dyrekcji i partii, dlatego w praktyce ograniczały się one do zatwierdzania odgórnych decyzji. Były też, zwłaszcza w większych zakładach, samorządy, które wykorzystywały pewne możliwości tej ustawy – w ramach panującej rzeczywistości gospodarczej. Stąd, w wielu przypadkach – co zarzucano samorządom – skupiały się one na korzystaniu ze swoich kompetencji w celu poprawy sfery socjalnej, szczególnie po stanie wojennym, gdy wielu działaczy podziemnej już „Solidarności” weszło do samorządów i w efekcie zaczęły one zastępować niezależne związki zawodowe. Przykładowo, niektóre zakłady dokonywały takich zmian w funduszu socjalnym, że można było z niego finansować wczasy „pod gruszą”. W wielu przedsiębiorstwach potrafiono jednak korzystać także z innych kompetencji zapisanych w ustawie. Samorząd w moim przedsiębiorstwie, Warszawskich Zakładach


85 Telewizyjnych, wyjątkowo często wykorzystywał swoje uprawnienia kontrolne. Co szczególnie ważne, rady pracownicze dzieliły fundusze, w tym decydowały o wysokości środków na „inne wydatki”. Wykorzystywaliśmy to do tworzenia funduszu rady, z którego opłacaliśmy ekspertów, prawników, doradców. Zresztą, gdy zorientowano się, że samorządy potrafią interpretować przepisy na korzyść pracowników, starano się je zmieniać – ograniczać ich kompetencje poprzez poprawki w innych ustawach. Przy czym należy podkreślić, że były w PZPR osoby, które broniły uprawnień samorządów, jak prof. Leszek Gilejko. Czy uzasadnione jest mówienie o ruchu samorządów pracowniczych? A. W.: Stworzyliśmy sieć, forum samorządowe. Jeździliśmy po Polsce ze szkoleniami dla działaczy samorządowych. Wymienialiśmy się też dokumentami. Zakłady CEMI publikowały uchwały z całego roku w formie książkowej i rozsyłaliśmy je do wszystkich samorządów jako ściągawkę. Organizowane przez nas fora samorządowe służyły wymianie doświadczeń w kwestiach gospodarczych i wszystkich innych, żeby podnosić świadomość działaczy. Zapraszaliśmy reformatorów, wykładowców, organizowaliśmy panele i prowadziliśmy ostrą dyskusję. Istniało więc ponadzakładowe, nieformalne „ciało” samorządów pracowniczych. Z jakich środowisk rekrutowali się działacze samorządu pracowniczego i do jakiego stopnia odzwierciedlał on zróżnicowanie załóg? A. W.: W wyborach do samorządów obowiązywały okręgi wyborcze. Ponieważ wydziały produkcyjne były największe, udział robotników w składzie poszczególnych rad był duży. Szefami rad były głównie osoby z wyższym wykształceniem (pracownicy działów technologicznych, inżynierowie produkcji itp.), ale ich skład był dość zróżnicowany. U mnie w radzie na ponad 20 osób były chyba trzy po studiach, większość miała wykształcenie średnie techniczne – bardzo często byli to świetni fachowcy, mistrzowie i brygadziści, którzy posiadali autorytet i dlatego ich wybierano. Byli też jednak w radach „zwykli ludzie”. Właściwie w każdej radzie była jakaś wiodąca osoba. Poza tym, jeśli samorząd działał aktywnie, był „obudowany” ekspertami. Mojej radzie doradzał m.in. Paweł Ruszkowski, w sprawach prawnych – Hubert Izdebski i Hanna Saryusz-Wolska, w ekonomicznych – Ryszard Kozłowski i Mieczysław Groszek, który tak się wyszkolił, że po 1989 r. mógł zostać szefem Banku Własności Pracowniczej. W sprawach makroekonomicznych samorządom pracowniczym doradzał Jerzy Osiatyński. Czy po 13 grudnia 1981 r. samorząd był swoistą legalną „nadbudówką” solidarnościowego podziemia? A. W.: Byliśmy mocno związani z „Solidarnością”, z działalnością opozycyjną. Wszyscy z nas byli działaczami, w ’80 r. każdy z nas był w Komisji Zakładowej albo inaczej związany ze związkiem. Na naszych spotkaniach sejmowych – Sejm miał pieczę nad samorządem – krzyczeliśmy, żeby ponownie zalegalizować „Solidarność”, na forum samorządowym we Wrocławiu Frasyniuk, który był zaproszony, odczytał list Wałęsy. Niejako „przerzuciliśmy” działalność „Solidarności” na samorządy pracownicze.

WIE CZO REK Andrzej Wieczorek (ur. 1948) – z wykształcenia ekonomista. W latach 1967-95 pracował w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych, w okresie 1986-1990 r. przewodniczący tamtejszej rady pracowniczej. Od 1986 r. animator ruchu samorządów pracowniczych, m.in. współorganizator Forów Samorządowych. W 1989 r. współzałożyciel Stowarzyszenia Działaczy Samorządu Pracowniczego, do 1991 r. był jego prezesem. W latach 1980-1998 działacz „Solidarności”; w stanie wojennym internowany, w wolnej Polsce był m.in. członkiem Prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Uczestnik obrad „okrągłego stołu” w podzespole ds. gospodarczych. W latach 19982000 członek Zarządu Dzielnicy Wola Gminy Centrum w Warszawie, 2000-2001 – I wicewojewoda mazowiecki. Od 2003 r. zastępca dyrektora Mazowieckiego Centrum Polityki Społecznej.


86

A. W.: W końcu lat 80. założyliśmy Stowarzyszenie Działaczy Samorządu Pracowniczego, które miało opiniować wszelkie akty prawne, planowane zmiany w sprawach gospodarczych. W tamtym okresie stanowiliśmy dość poważną siłę, dlatego w pierwszym Sejmie po rozpoczęciu przemian było dużo ludzi związanych z samorządami. Trzeba pamiętać jedną rzecz: „Solidarność” nie miała zbyt wielu ekspertów do spraw gospodarki. Większość polityków stanowili prawnicy czy dziennikarze, którzy nigdy nie zarządzali grupami ludzi, ani nie zajmowali się praktyką gospodarczą – w przeciwieństwie do przewodniczących rad pracowniczych. W komisjach sejmowych to oni byli partnerami dla lewicy. Taki Marek Dąbrowski, nasz doradca, specjalista od makroekonomii, nauczył się od nas mikroekonomii, w naszym przedsiębiorstwie, a potem dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom został wiceministrem.

Na polu gospodarczym mieliśmy sporo do powiedzenia. Na przykład, gdy przeszedłem już do Związku i zasiadałem we władzach Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, byłem odpowiedzialny za sprawy gospodarcze i prowadziłem negocjacje z rządem. Do jakiego stopnia udało się w budowie nowego ładu wykorzystać potencjał tkwiący w doświadczeniach samorządów pracowniczych? A. W.: Jeszcze przed „okrągłym stołem” nasze stowarzyszenie spotkało się z Komisją Krajową „Solidarności”. Wałęsa powiedział, że jest przeciwny idei samorządów, ale w obecnej sytuacji ma ona jego poparcie. Tolerowano nas, bo samorządy wywalczyły sobie taką pozycję, że w zakładach pracy partia nie miała już nic do gadania. Gdy w wolnej Polsce partia wyszła z zakładów, zaczęło się rozmiękczanie samorządów. Znaczna część nas opuściła ten ruch. Niektórzy zostali menedżerami (np. od polityki personalnej), inni poszli w politykę (związali się głównie z Ryszardem Bugajem),

Samorządność wprowadza zupełnie inny rodzaj komunikacji którym informacje idą od samego dołu do samej góry, z pominięciem szczebli pośrednich, które mogą blokować niektóre informacje, np. żeby tuszować własne błędy

b CAITLIN REGAN

Jak środowisko samorządów pracowniczych odnalazło się w przesileniu politycznym roku 1989 oraz w pierwszych, decydujących latach transformacji?


87 wielu odeszło do związków, gdzie było zapotrzebowanie na naszą wiedzę. Wydawałoby się, że wychowaliśmy sobie następców, jednak za krótki był okres, żeby tak wyedukować załogi, aby ci następcy byli równie mocni. Powstał też inny problem. Na początku lat 90. silne promowanie samorządu pracowniczego oznaczało nieuniknioną konfrontację z „Solidarnością”. Wielu z nas się z tej konfrontacji wycofało. Samorząd pracowniczy był przez nas traktowany jako pewien element edukacji ekonomicznej załogi. U mnie w zakładzie była wydawana gazeta samorządowa – finansowana przez nas, ale redagowana przez dziennikarzy zewnętrznych (redaktorem naczelnym był Jacek Saryusz-Wolski). W innych zakładach były audycje edukacyjne przez radiowęzeł. Uchwały wywieszano, załogom tłumaczyło się różne rzeczy. Pod koniec PRL niektórzy mówili, że wyczuwali w zakładzie większą wolność niż w ’81 r. Listy płac wywieszano, nagrody wywieszano, wszystko było odtajnione, wszystkie decyzje uzgadniano z pracownikami. Później jednak Leszek Balcerowicz wszystko to osłabił, był samorządności przeciwny ze względów ideologicznych. Uważał, że jesteśmy pozostałością po socjalizmie, że wstrzymujemy reformy. Podczas jednego spotkań zadałem mu pytanie: Panie ministrze, niech pan pokaże drugie środowisko, które stworzyło instytucje mające wspierać przemiany systemowe. My założyliśmy Instytut Własności Pracowniczej, założyliśmy Bank Własności Pracowniczej, który miał wspomagać przekształcenia własnościowe. Choć przyznał mi, że poza samorządami nikt tyle nie zrobił, nadal nie było dla nich poparcia. Torpedowane były np. nasze wysiłki na rzecz rozwoju akcjonariatu pracowniczego. Uderzenie przyszło także ze strony „Solidarności”, która miała niewątpliwie pozycję dominującą i walczyła o swoje. Mówiąc o zasługach ruchu samorządów trzeba też pamiętać, że w sytuacji, gdy konieczne było restrukturyzowanie firm, wiele z osób, które były przedtem aktywnymi przewodniczącymi rad pracowniczych, zostało dyrektorami. Przeprowadzili te przedsiębiorstwa przez najtrudniejszy okres i wyprowadzili je na prostą, po czym ich zresztą zwykle wyrzucano. Dokonali tego, ponieważ wcześniej byli w samorządzie i mieli autorytet. Niestety, z czasem byliśmy przez wszystkich odsuwani. I to nie z powodów ideologicznych! Trzeba nas było osłabić, powyciągać na różne stanowiska itp., bo byliśmy niewygodni, gdyż widzieliśmy wiele rzeczy „od środka”, mieliśmy nad wieloma sprawami oddolną kontrolę i głośno mówiliśmy, co się dzieje, np. kiedy planowano transferowanie pieniędzy przy okazji jakiejś prywatyzacji. Na jakie inne sposoby działacze samorządu próbowali modyfikować charakter polskiej transformacji? A. W.: Gdy Janusz Lewandowski przygotował ustawę o przekształceniach własnościowych, Groszek, Izdebski i Miłkowski w 48 godzin, niemalże na kolanie, napisali drugą ustawę, którą ten ostatni wprowadził pod obrady dzięki temu, że mieliśmy w Sejmie kilkunastu posłów z samorządu. Żeby ją „zdjąć”, do tego pierwszego projektu dodano zapisy o akcjach pracowniczych, tak więc odnieśliśmy częściowy sukces. Później,

gdy powołano przy premierze Radę Przekształceń Własnościowych, zostałem jej członkiem z ramienia Stowarzyszenia Działaczy Samorządu Pracowniczego. Działaliśmy w wielu obszarach, wpuszczano nas w różne struktury. Był jednak pewien szacunek do nas, bo coś robiliśmy. Kiedy wnosiliśmy sprawę ochrony polskiego przemysłu, na auli Uniwersytetu Warszawskiego tysiąc osób, przedstawicieli związków zawodowych, działaczy „Solidarności”, wygwizdało naszą uchwałę. A parę lat później był płacz... Bo premier Bielecki uważał, że nie potrzeba żadnej polityki przemysłowej, co było oczywiście głupotą. Samorząd pracowniczy działał w określonym kontekście polityczno-gospodarczym. Czy teraz, gdy istnieją np. legalne, niezależne związki zawodowe, a gospodarka ma zupełnie inny charakter, rozwijanie samorządności pracowniczej ma rację bytu? Jakie są ponadczasowe zalety udziału pracowników w zarządzaniu zakładami pracy? A. W.: Po przekształceniach własnościowych samorządność pracownicza istnieje w szczątkowej postaci i obejmuje niewielką liczbę przedsiębiorstw. Większość z nich zmieniła bowiem formułę i przeszła pod prawo handlowe, tam są jedynie przedstawiciele pracowników w radach nadzorczych. Brakuje naprawdę systemowych rozwiązań, gwarantujących samorządność w miejscu pracy. Samorządność przede wszystkim wprowadza zupełnie inny rodzaj komunikacji. W większości struktur występuje komunikacja hierarchiczna, ale jeśli istnieje samorząd, dochodzi do tego jeszcze jeden, niezależny kanał, którym informacje idą od samego dołu do samej góry, z pominięciem szczebli pośrednich, które mają określone interesy i mogą blokować niektóre informacje, np. żeby tuszować własne błędy. Dzięki samorządowi można skonfrontować różne perspektywy, usłyszeć głosy spoza najbliższego otoczenia. Można też analizować z ludźmi efekty zarządzania – dostaje się komunikat zwrotny, oparty na spojrzeniu tych, którzy bezpośrednio odczuwają efekty naszych decyzji. Dzięki temu można skorygować swoje postępowanie. Jeśli pojawiają się głosy krytyczne, to trzeba się nad nimi zastanowić, bo zgłaszają je fachowcy w danej dziedzinie. To dawał samorząd. Każdy management będzie zawsze krytyczny w stosunku do demokracji przemysłowej. Będzie mówił, że samorząd mu przeszkadza w dyskusji, że niepotrzebnie wydłuża proces podejmowania decyzji itp. Ale gdy na przykład wybucha strajk, przed którym samorząd ostrzegał, to okazuje się, że gdyby go wysłuchano i zoptymalizowano pewne decyzje, firma wyszłaby na tym znacznie lepiej, bo zatrzymanie produkcji oznacza olbrzymie straty. Może gdyby takie mechanizmy były lepiej rozwinięte, dzisiaj nie mielibyśmy takiego kryzysu? Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 14 stycznia 2009 r.


88

Niewykorzystana szansa – samorządność pracowników w Polsce u schyłku realnego socjalizmu Paweł Soroka W drugiej połowie lat 80. w Polsce pojawiły się inicjatywy, których celem było stwarzanie warunków do przejawiania samorządności pracowników w kierowaniu przedsiębiorstwami przemysłowymi oraz w procesach produkcyjnych. W niektórych przedsiębiorstwach zaczęły powstawać samorządy pracownicze, będące swoistą społeczną dyrekcją, starające się reprezentować pracowników i wyrażać ich interesy, a jednocześnie wpływać na postępowanie dyrektora i administracji. Tego rodzaju samorządność miała charakter przedstawicielski, ponieważ rady pracownicze były w tym systemie wybierane przez pracowników. Jednocześnie w innych polskich przedsiębiorstwach samorządność zaczęła się rozwijać na poziomie brygad i grup produkcyjnych. Przejawiało się to nadaniem im pewnej autonomii, polegającej na wyborze przez pracowników brygadzisty, na zapewnieniu pracownikom w brygadzie wpływu na planowanie i wyznaczanie zadań produkcyjnych, na organizowanie swojej pracy oraz określanie wysokości należnej płacy lub premii. Organizacja pracy w takich grupach i brygadach umożliwiała pracownikom zamianę stanowisk pracy oraz wykonywanie na przemian różnych czynności i operacji. Występowała tu reintegracja procesu pracy, który w starym systemie był rozczłonkowany na pojedyncze, monotonne czynności. W takim zespołowym systemie organizacji pracy zmieniały się też stopniowo stosunki społeczne. Między członkami brygady zawiązywało się partnerskie współdziałanie. Grupa eliminowała

ze swego grona obiboków i bumelantów, zaś pomiędzy robotnikami a dozorem więcej było partnerstwa niż podległości. Dlatego takie samorządne brygady zaczęto w Polsce nazywać grupami partnerskimi. Były one przejawem partycypacji pracowniczej i demokracji przemysłowej na podstawowym, produkcyjnym poziomie przedsiębiorstwa. Uczestnictwo w pracy grupy partnerskiej zaczęło dawać jej członkom poczucie podmiotowości i rzeczywistego dysponowania środkami produkcji i gospodarzenia na szczeblu wydziałów zakładu i stanowisk pracy, a co za tym idzie – bardziej wiązało ich z przedsiębiorstwem. Powodowało również lepsze efekty ekonomiczne – w grupach partnerskich rosła wydajność pracy i stopniowo polepszała się jej jakość. Poprawiała się też kultura pracy. Widoczny był również związek między pracą a płacą. W tym systemie bowiem wzrost płacy poszczególnego robotnika był ściśle powiązany ze wzrostem wydajności i efektów pracy

wszystkich członków grupy. Przewidywała to umowa zawarta między grupą partnerską a dyrekcją. Zdarzało się, że w niektórych grupach partnerskich ich członkowie lub wybrana przez nich rada grupy, ewentualnie lider, decydowali o wysokości płac i premii. Był to zatem zespołowy system płac. Rozwój jakościowy i upowszechnienie grup partnerskich mogły prowadzić do uczynienia pracowników najemnych – prawdziwymi i odpowiedzialnymi gospodarzami, a w dalszej perspektywie do głębokiej zmiany sposobu produkcji. Pierwsze samorządne brygady w połowie lat 80. zaczęły powstawać w Warszawie – w Fabryce Wyrobów Precyzyjnych im. K. Świerczewskiego oraz w wytwarzającym materiały elektroniczne przedsiębiorstwie CNPME „Cemat”. Ich inicjatorami byli przeważnie brygadziści cieszący się zaufaniem robotników, będący silnymi osobowościami. Zaczęto ich nazywać liderami grup partnerskich. Samorządne brygady zaczęły powstawać także w innych przedsiębiorstwach, m.in. w WSK PZL-Świdnik, łódzkiej Wifamie, w Hydrobudowie – Śląsk 1, w „Merze-Błonie”, ZHMW „Polam” w Warszawie, w Fabryce Narzędzi VIS w Ciechanowie, w Zakładach Konserwacyjno-Remontowych WZSP w Tomaszowie Maz., w „Tonsilu” we Wrześni, w starachowickim „Starze” i w „Polmo” Szczecin. Należy podkreślić, iż różny był zakres autonomii, a co za tym idzie – stopień samorządności grup w poszczególnych zakładach. Zależał on od potrzeb i możliwości danego zakładu, jak również od zaufania mię-


89 dzy kierownictwem a pracownikami. Poszerzanie autonomii brygad było jakościowym procesem, postępującym w miarę zdobywania doświadczenia przez członków grup i wzbogacania ich wiedzy ekonomicznej. Ówczesne władze partyjne, starające się uzyskać choćby niewielką legitymizację, którą całkowicie utraciły z powodu wprowadzenia stanu wojennego i zdławienia robotniczego ruchu „Solidarność”, do przejawów pracowniczej samorządności odnosiły się z ostrożną życzliwością i zaczęły ją wspierać. Liczyły na to, że zarówno samorządy pracownicze, jak i grupy partnerskie, przyczynią się do polepszenia wyników ekonomicznych osiąganych przez przedsiębiorstwa, co było bardzo pożądane w sytuacji niewydolności gospodarki socjalistycznej. Nic więc dziwnego, że zgodziły się na utworzenie „Tygodnika Robotniczego”, który stał się prasowym organem ruchu samorządów pracowniczych i wyrażał jego interesy i problemy. Natomiast idee grup partnerskich propagował w drugiej połowie lat 80. dwutygodnik „Twórczość Robotników – pismo ruchu Robotniczych Stowarzyszeń Twórców Kultury” (jego redakcja powstała krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego w 1981 r.), w którym – obok twórczości literackiej i artystycznej – obecny był nurt związany z tworzeniem kultury pracy. I właśnie wokół redakcji „Twórczości Robotników” zaczął się tworzyć robotniczy ruch społeczny, upowszechniający grupy partnerskie. Ważnym impulsem dla rozwoju tego ruchu były sesje i seminaria poświęcone grupom partnerskim i kulturze pracy, organizowane przez poszczególne Robotnicze Stowarzyszenia Twórców Kultury w różnych województwach. W ich trakcie wyłoniła się grupa działaczy społecznych – głównie robotników i inżynierów, w tym organizatorów samorządnych brygad i grup produkcyjnych oraz ich liderów, którzy postanowili organizować się w sekcje kultury pracy RSTK i w Kluby Lidera. Seminaria takie odbyły się w Białobrzegach k. Warszawy, Wrześni, Wrocławiu, Dąbro-

wie Górniczej, Lublinie, Inowrocławiu, Białej Podlaskiej i w Siedlcach. Ponadto przewodniczący sekcji kultury pracy Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Rzeszowie, Henryk Martyniuk, prowadził cykl odbywających się raz w miesiącu spotkań instruktażowych, dotyczących projektowania i wdrażania grup partnerskich. Brali w nich udział przedstawiciele różnych zakładów pracy, zwłaszcza robotnicy i brygadziści. W drugiej połowie lat 80. sekcje kultury pracy powstały przy kilkunastu Robotniczych Stowarzyszeniach Twórców Kultury, natomiast Kluby Lidera utworzono w Warszawie, Łodzi, Chełmie, Starachowicach, Dąbrowie Górniczej i we Wrocławiu. Największy dorobek posiadał Klub Lidera w Warszawie, który rozpoczął działalność 26 stycznia 1987 r. Liderzy grup partnerskich skupieni w tym Klubie, odbywali spotkania w zakładach, w których z powodzeniem funkcjonowały grupy partnerskie. Miało to na celu wymianę doświadczeń. Gościli też w przedsiębiorstwach, w których istniało zainteresowanie tą formą organizacji pracy. W tym przypadku chodziło o to, aby przekonać do idei grup partnerskich osoby wahające się, przyzwyczajone do tradycyjnej organizacji pracy. W dniach 16-18 grudnia 1988 r. w Stężycy k. Kartuz odbyło się II Ogólnopolskie Forum Kultury Pracy Robotniczych Stowarzyszeń Twórców Kultury, w czasie którego wyłoniona została grupa inicjatywna Społecznego Przedstawicielstwa Grup Partnerskich. W dniach 17-18 marca 1989 r. w Łodzi odbyło się I Ogólnopolskie Forum Liderów Grup Partnerskich, w którym uczestniczyli przedstawiciele 13 województw. W trakcie forum ukonstytuowało się Społeczne Przedstawicielstwo Grup Partnerskich (SPGP), w którego skład weszli liderzy grup partnerskich, wybrani na zebraniach regionalnych Klubów Lidera. Uczestnicy Forum podjęli decyzję, że SPGP będzie działało przy Radzie Krajowej Robotniczych Stowarzyszeń Twórców Kultury, zaś jego organem prasowym stał się dwutygodnik „Twórczość Robotników”.

Uczestnicy łódzkiego Forum wystosowali Posłanie do premiera i rządu uczestników obrad „okrągłego stołu”, w którym zwrócili się o uznanie ruchu grup partnerskich jako dążącego do podniesienia poziomu życia oraz jakości pracy w przedsiębiorstwach państwowych i do uwłaszczenia przemysłowej klasy robotniczej. Społeczne Przedstawicielstwo Grup Partnerskich było niezawisłym ruchem społecznym, jednoczącym i chroniącym w ogólnokrajowej reprezentacji interesy grup partnerskich i innych form pracy zespołowej. Reprezentowało je wobec naczelnych władz państwowych, partii politycznych, organizacji społecznych i zawodowych. Ważnym celem SPGP było działanie na rzecz jakościowego rozwoju grup partnerskich w kierunku osiągnięcia przez nie pełnej samodzielności i samorządności, m.in. przez przejmowanie środków produkcji. Warto dodać, że w tym samym roku ukonstytuowało się również Krajowe Przedstawicielstwo Samorządów Pracowniczych (4 września 1989 r.). Już po objęciu władzy przez rząd solidarnościowy premiera Tadeusza Mazowieckiego, Społeczne Przedstawicielstwo Grup Partnerskich przy Radzie Krajowej RSTK, wspólnie z redakcją dwutygodnika „Twórczość Robotników” i Robotniczym Stowarzyszeniem Twórców Kultury woj. katowickiego, w dniach 25-26 listopada 1989 r. zorganizowało w Chorzowie seminarium „Kultura pracy a uwłaszczenie robotników”. Seminarium poświęcone było określeniu zasad, metod i technik uwłaszczenia załóg przedsiębiorstw mieniem państwowym. Na zakończenie obrad w Chorzowie, SPGP przyjęło stanowisko skierowane do rządu, w którym m.in. opowiedziało się za koncepcją uwłaszczenia grup partnerskich w przedsiębiorstwach państwowych ruchomym majątkiem przedsiębiorstwa wypracowanym w czasie wieloletniej działalności. Majątek ten miał być przekazany grupom partnerskim w postaci bezpłatnych udziałów. Akt uwłaszczenia miał zmierzać głów-


90 snych mogliby oni stopniowo, np. na raty, nabywać dzierżawiony ruchomy majątek przedsiębiorstwa, użytkowany bezpośrednio przez grupę. Zdaniem SPGP, jednostką przeprowadzającą uwłaszczenie mieniem powinna być specjalna komisja uwłaszczeniowa, działająca stale w przedsiębiorstwie, składająca się z przedstawicieli związków zawodowych, samorządu pracowniczego, dyrekcji i Skarbu Państwa. Wraz z aktami uwłaszczenia pracowników – postulowano w Stanowisku SPGP – powinny powstawać w przedsiębiorstwach rady nadzorcze, skupiające wszystkich udziałowców.

Na przełomie 1989 i 1990 r. w kontraktowym Sejmie RP trwały prace nad projektem ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W związku z tym wspomniane chorzowskie Stanowisko zostało przesłane do Sejmu i do najważniejszych polityków istniejącej wówczas jeszcze PZPR oraz reprezentujących stronę „solidarnościową”, w tym do premiera Tadeusza Mazowieckiego, którego rząd przygotowywał się wtedy do wdrożenia „planu Balcerowicza”. Autorzy Stanowiska postulowali uwzględnienie go w pracach nad projektem wspomnianej ustawy. W czerwcu 1990 r.

Wybrano model prywatyzacji kapitałowej, którego konsekwentna realizacja po kilkunastu latach doprowadziła z jednej strony do powstania w Polsce warstwy oligarchicznej, a z drugiej – do sprzedaży najlepszych, najbardziej rentownych polskich przedsiębiorstw kapitałowi zagranicznemu

ba MAŁGORZATA SADOWSKA

nie do wiązania udziału z konkretnie władanym (użytkowanym) mieniem; chodziło tu o przekazanie członkom grupy środków trwałych i nietrwałych, będących częścią stanowisk pracy i wydziału produkcyjnego, w którym grupa pracuje, a zwłaszcza narzędzi i maszyn. W pierwszym etapie mogłoby się to dokonać na zasadzie nieodpłatnego przekazania tylko ich części, natomiast pozostała część miała być dzierżawiona przez grupę. W miarę jednak wypracowania i zgromadzenia przez członków grupy partnerskiej określonego kapitału, ze środków wła-


91 SPGP sformułowało kolejne stanowisko w sprawie przekształceń własnościowych w przedsiębiorstwach państwowych. Domagano się włączenia samorządów pracowniczych i grup partnerskich do realizacji przekształceń, a także preferencji przy zakupie akcji przez załogę. Postulowano podwyższenie udziału załóg w spółce akcyjnej do 30%, przy czym nadwyżka (powyżej 20% udziału) mogłaby dotyczyć akcji zbiorowych zespołów partnerskich lub wypłat wynagrodzeń podlegających opodatkowaniu, wpłacanych na wykup akcji. Niestety, postulaty Przedstawicielstwa zostały zignorowane. Już wtedy bowiem obie strony, które zawarły porozumienie przy „okrągłym stole”, zamiast uwzględnienia aspiracji i dążeń środowisk pracowniczych, w pierwszej kolejności dążyły do uwłaszczenia elit, z którymi były powiązane. Wybrano model prywatyzacji kapitałowej, którego konsekwentna realizacja po kilkunastu latach doprowadziła z jednej strony do powstania w Polsce warstwy oligarchicznej, a z drugiej – do sprzedaży najlepszych, najbardziej rentownych polskich przedsiębiorstw kapitałowi zagranicznemu. Mimo to liderzy skupieni w Społecznym Przedstawicielstwie Grup Partnerskich i wspierający ich eksperci nie rezygnowali ze swoich celów. Porozumieli się z grupą dyrektorów nie zgadzających się z zapisami przyjętej przez Sejm RP ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych i popierających grupową organizację pracy oraz idee akcjonariatu pracowniczego. 27 czerwca 1990 r. na spotkaniu w Warszawie, wspólnie powołali oni Klub Menedżerów i Pracowników na Rzecz Przekształceń Własnościowych. Klub działał pod patronatem redakcji miesięcznika „Własnym głosem” (kontynuował on działalność i założenia programowe dwutygodnika „Twórczość Robotników”, który przestał się ukazywać w kwietniu 1990 r. w momencie likwidacji RSW „Prasa-Książka-Ruch”), będącego jednocześnie pismem Rady Krajowej Robotniczych Stowarzyszeń Twórców Kultury.

Klub był dobrowolnym, poziomym porozumieniem przedstawicieli przedsiębiorstw państwowych i spółdzielni, których dyrekcje (zarządy) i załogi działały na rzecz przekształcenia swoich przedsiębiorstw w zakłady sprywatyzowane w postaci własności pracowniczej. Podejmował działania mające na celu włączenie pracowników, menedżerów i związków zawodowych do przekształceń własnościowych, uwzględniając zwłaszcza aspekty społeczne tych przekształceń. Na ten temat organizował sesje i konferencje. Klub Menedżerów i Pracowników na Rzecz Przekształceń Własnościowych szczególnie angażował się w propagowanie idei tworzenia spółek pracowniczych, która była popierana również przez ruch wywodzący się z samorządów pracowniczych. Jego działacze na początku lat 90. współtworzyli Unię Własności Pracowniczej. W ten sposób ruch samorządu pracowniczego i ruch grup partnerskich po wielu latach zbliżyły się do siebie, a połączyła je właśnie koncepcja spółek pracowniczych. Dorobek i potencjał obu środowisk nie został wykorzystany w procesach transformacji polskiej gospodarki, której głównymi beneficjentami byli oligarchowie. A szkoda, ponieważ mógłby nadać jej inny, bardziej prospołeczny kierunek, mieszczący się w modelu społecznej gospodarki rynkowej, sprzyjający upodmiotowieniu także środowisk pracowniczych. Spółki pracownicze były tworzone w oparciu o leasing przejętego przez spółkę majątku przedsiębiorstwa. Aktualnie na terenie Polski działa ok. 1300 spółek pracowniczych, które są formą prywatyzacji przede wszystkim małych przedsiębiorstw, o mniejszym majątku. Najwięcej ich powstało w pierwszej połowie lat 90., głównie we wschodniej części Polski. Spółki te uzyskiwały i nadal uzyskują zupełnie przyzwoite wyniki ekonomiczne, pomimo trudnych warunków startu i konieczności spłaty rat leasingowych. Ta forma przekształceń własnościowych nie została jednak szerzej upowszechniona,

ponieważ kolejne rządy zdecydowanie preferowały prywatyzację kapitałową z udziałem kapitału zagranicznego. Co prawda wprowadzono zapisy w odpowiedniej ustawie o otrzymywaniu bezpłatnie przez pracowników 15% akcji przedsiębiorstw prywatyzowanych w takiej formie, był to jednak sposób uzyskania zgody pracowników na ich prywatyzację. Po jej dokonaniu pracownicy przeważnie sprzedawali należne im akcje nowemu właścicielowi przedsiębiorstwa, pozbywając się wpływu na jego funkcjonowanie, tym bardziej, że w skomercjalizowanych i sprywatyzowanych firmach przestawały istnieć samorządy pracownicze. Klub Menedżerów i Pracowników na Rzecz Przekształceń Własnościowych działał do początku 1993 r. Na przełomie lat 1992-1993 zorganizował dwie konferencje dotyczące przekształceń przedsiębiorstw w branży lotniczej, obronnej i elektronicznej oraz jedną – wspólnie z Forum Inżynierów Polskich – poświęconą polityce przemysłowej. Był to okres, gdy branże te – w wyniku realizacji „planu Balcerowicza” i szokowego wprowadzenia reguł rynkowych, utraty rynków wschodnich i ograniczenia wydatków na obronę narodową – były zagrożone upadkiem, a ówczesny minister przemysłu, Tadeusz Syryjczyk, głosił hasło, że „najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej”. Uczestnicy konferencji – dyrektorzy przedsiębiorstw, pracownicy naukowi działający w ich zapleczu badawczorozwojowym, eksperci i związkowcy z wymienionych branż, powołali 13 marca 1993 r. Polskie Lobby Przemysłowe im. Eugeniusza Kwiatkowskiego, które stało się społecznym forum uzgadniania stanowisk i opinii oraz wspólnych działań w istotnych sprawach polskiego przemysłu, zwłaszcza branż strategicznych, wpływających na funkcjonowanie całej gospodarki. PLP prowadzi swoją działalność już szesnasty rok. Jego historia i dorobek wymagają jednak odrębnego omówienia. Paweł Soroka


92

Nie rządem

Polska stoi? Bartłomiej Grubich Ustrój demokratyczny daje obywatelom znacznie więcej możliwości wpływu na życie zbiorowe niż tylko udział w wyborach parlamentarnych. Czy jako społeczeństwo potrafimy to wykorzystać?

Rzeczpospolita niesamorządna Demokratyzacja życia społecznego po 1989 r. szybko objęła także poziom lokalny. Już 8 marca 1990 r. Sejm uchwalił ustawę o samorządzie terytorialnym, którego podstawową jednostką stała się gmina, posiadająca własne zadania i źródła finansowania. Już w maju owego roku odbyły się pierwsze od kilkudziesięciu lat wolne wybory do władz lokalnych. Wzięło w nich udział niewielu kandydatów, co było odzwierciedleniem słabej samoorganizacji ówczesnego społeczeństwa. Kolejne wybory przynosiły znacznie większą liczbę kandydatur, lecz kosztem upartyjnienia polityki także na poziomie lokalnym. Zaczęto tworzyć struktury partyjne, choć nie istniało jeszcze społeczeństwo obywatelskie. Mimo tego, na poziomie lokalnym dla wyborcy wciąż bardziej istotna jest osoba kandydata niż jego przynależność partyjna. Jednak im wyższy szczebel samorządu, tym większa rola partii. Wynika to oczywiście z faktu, że kandydatów do rady miasta lub gminy zna się względnie dobrze. Wedle badań CBOS (2007), dla prawie 80% wyborców na tym poziomie samorządu to osoba startującego w wyborach jest najważniejszym kryterium. Dla porównania, w przypad-

ku wyborów do sejmiku wojewódzkiego 57% głosujących kierowało się osobą kandydata, natomiast 22% – przynależnością partyjną. Te deklaracje mają wyraźne przełożenie na sytuację poszczególnych szczebli samorządu. W wyborach 2006 r. na 561 mandatów do sejmików wojewódzkich, tylko jeden (w województwie świętokrzyskim) został zdobyty przez kandydata niepartyjnego! Na szczeblu powiatowym wybiera się minimalnie większą liczbę radnych z komitetów partyjnych, co z komitetów wyborców lub organizacji (przykładowe proporcje: powiat Pińczów – 10 radnych z komitetów partyjnych, 7 z komitetów pozostałych; Pułtusk 11/6; Świecie 11/10; Krasnystaw 14/5; Gryfice 8/11). Natomiast sytuacja w radach gmin zależy od lokalnej specyfiki. Istnieją gminy takie jak Szczecinek, gdzie na 15 radnych tylko jeden został wybrany z komitetu partyjnego. Są jednak sytuacje odwrotne, jak np. w gminie Łowicz, gdzie osamotniony jest radny z lokalnego komitetu wyborców. Najczęściej jednak proporcje są pośrednie, jak np. w gminach Radzyń Chełmiński, Wilków (w obu gminach po 6 radnych z komitetów partyjnych i 9 z pozostałych), Pruszcz Pomorski (7/8) czy Pruchnik (9/6).

Inaczej sprawa się ma w dużych miastach. Wśród 8 największych, połowa ma prezydenta zgłoszonego przez ogólnopolską partię, połowa – przez lokalny komitet. Jednak w tych samych miastach, niepartyjni kandydaci do rad miejskich dostają się bardzo rzadko. W 2006 r. jedynie 17 mandatów otrzymali kandydaci zgłoszeni przez komitety lokalne (w większości powstałe przy kandydującym na urząd prezydenta). Pozostałe 299 mandatów podzielili między siebie przedstawiciele ogólnopolskich partii. Powyższe przykłady mogą wskazywać na złożoność samorządowej sceny politycznej. Choć największe partie próbują wpływać pośrednio i bezpośrednio na politykę lokalną, na tym szczeblu ich siła jest znacznie ograniczona. Potwierdzają to eksperci. – Formalna przynależność partyjna od dawna nie ma w samorządach decydującego znaczenia i o ile jeszcze w poprzednich kadencjach była etykietą czy parawanem, za którym ukrywały się rzeczywiste zależności i koneksje, obecnie wyparta została przez mieszankę klientelizmu, nepotyzmu oraz merytokracji i technokracji. Skład tej mieszanki jest różny w różnych kategoriach gmin czy jednostek samorządu w ogóle – twierdzi socjolog dr Grzegorz Kaczmarek, od wielu lat zajmujący się samorządami jako teoretyk, ale i praktyk – jest prezesem i jednym z inicjatorów bydgoskiego Stowarzyszenia Mieszkańców Ulicy Cieszkowskiego. – W dużych miastach lokalni liderzy firmują jeszcze partie parlamentarne, ale dominują relacje klientelistyczne i lokalne grupy nacisku; w małych gminach znacznie


93

b DIRICIA DE WET

więcej zależy od osobistych przymiotów wójtów i burmistrzów, niekiedy od lokalnych liderów i autorytetów, ale też od układów rodzinnych i towarzyskich. Choć obserwujemy tu zmiany, to nie są one czytelne i demokratyczne. Przestrzeń publiczna na szczeblu samorządowym jest coraz bardziej mętna i zawłaszczana przez „samorządową nomenklaturę” według niejasnych reguł – przekonuje. Niezbyt optymistycznie wygląda także kwestia samorządowych prerogatyw. Decentralizację władzy zapowiadały bodaj wszystkie rządy. Niestety, były to postulaty bez pokrycia. Samorządy uzależniają się od władzy centralnej choćby poprzez finanse – znaczną część ich budżetów stanowią dotacje celowe, przyznawane przez ministrów lub woje-

wodów. – Po okresie spontanicznej erupcji aktywności społecznej, w połowie lat 90. nastąpiło „ustrukturowanie” władzy i sfer wpływów na większości lokalnych scen. Dominująca we współczesnym świecie orientacja menedżerska i technokratyczna w oczywisty sposób przyczyniła się do centralizacji władzy samorządowej w rękach rządzących i ich „ekspertów” – mówi dr Kaczmarek. Przekonuje, że tylko w najsilniejszych ośrodkach (Warszawa, Wrocław, Poznań czy Kraków, ale już nie Gdańsk czy Bydgoszcz) istnieje na tyle zorganizowana opinia publiczna, znaczące autorytety, organizacje pozarządowe czy niezależne media, by względnie skutecznie kontrolować władze lokalne. – Praktyczne ubezwłasnowolnienie rad gmin zmianami ustaw w początkach

aparat samorządowy nie jest zainteresowany aktywizacją obywateli, uspołecznianiem procesów decyzyjnych, podnoszeniem poziomu kompetencji obywatelskich

lat 2000: ograniczenie ich liczebności, likwidacja ekspertów – doradców komisji rad samorządowych, a przede wszystkim ustanowienie jednoosobowego „zarządu” – organu wykonawczego o ogromnych kompetencjach przy realnie znikomych możliwościach kontroli i odwołania, uczyniło z rad gmin instytucje fasadowe i bezradne, a nie obywatelskie. Nadzieja w samoorganizującym się społeczeństwie obywatelskim – komentuje socjolog.

Bezwolne społeczeństwo? Jak w praktyce wygląda wspomniana samoorganizacja? Badania socjologiczne nie napawają optymizmem. Wedle badań CBOS (Bogna Wciórka, Społeczeństwo obywatelskie 1998-2008), w ubiegłym roku jedynie co piąty Polak pracował nieodpłatnie na rzecz swego miasta, wsi, osiedla lub potrzebujących – mniej niż dwa czy cztery lata temu. Swój czas wolny na pracę w samorządach poświęca niecały procent (!) obywateli. Również w tej kwestii kilka lat wcześniej aktywność była większa. Z drugiej strony, Polacy nadal wierzą we współpracę. Aż 81% z nas uważa, że wspólnym działaniem można osiągnąć więcej niż samemu, dwie trzecie – że można w ten sposób pomóc potrzebującym lub swojemu środowisku lokalnemu. Zdaniem dr. Kaczmarka, wskaźniki te świadczą, że istnieje duży potencjał i gotowość społeczna do aktywności. Blokowane są one jednak zmianami systemowymi oraz wspomnianym zawłaszczaniem przestrzeni publicznej przez „aparat samorządowy”. – Nie jest on zainteresowany aktywizacją obywateli: edukacją i motywacją w tym kierunku, uspołecznianiem procesów decyzyjnych, rzeczywistymi konsultacjami, krótko mówiąc – podnoszeniem poziomu kompetencji obywatelskich. Skuteczna partycypacja wymaga dzisiaj konkretnych instrumentów i narzędzi: prawnych, instytucjonalnych, materialnych – całej logistyki – wyjaśnia. Obywatelską aktywność, zwłaszcza bezinteresowną, paraliżują także masowe media, za pośrednictwem których dziennikarze i eksperci wy-


94 ręczają obywateli i stwarzają pozory społecznej kontroli i uczestnictwa. Swoje robi również nuworyszowska kultura młodego kapitalizmu z jednej i roszczeniowe, post-socjalistyczne postawy – z drugiej strony. Wreszcie, aktywność społeczna wymaga posiadania czasu wolnego i swoistej nadwyżki kapitałów. – A z tym u nas krucho. Stąd może i chcielibyśmy, ale nie mamy czasu albo „nie stać nas” na luksus zaangażowania społecznego… Może od święta? Sukces Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i autorytet moralny Jerzego Owsiaka potwierdzają tę diagnozę – mówi Kaczmarek.

Obywatele z inicjatywą Niewielkie zainteresowanie sprawami samorządowymi sprawia, że ten jeden z trzech filarów demokratycznego społeczeństwa jest na razie bardzo chwiejny. Są jednak osoby i organizacje, które próbują uczestniczyć w kształtowaniu polityki lokalnej – zwłaszcza, gdy samorządy uchylą im furtkę do takiej aktywności. Jedną z możliwości są obywatelskie inicjatywy uchwałodawcze. Jeśli samorząd wprowadzi taką możliwość, grupa mieszkańców może zgłosić projekt uchwały. Musi być on rozpatrzony na jednym z najbliższych posiedzeń rady miejskiej lub gminnej. Liczba podpisów niezbędnych do złożenia projektu uchwały nie jest uregulowana odgórnie. Przykładowo, w Puławach trzeba przekonać do swojej idei 250 osób (0,5% ogółu dorosłych mieszkańców), w Dzierżoniowie 50 (0,1%), w Szczecinie 400 (0,1%), a w powiecie grodziskim – 200 (0,3%). Istnieją jednak również miasta i gminy, gdzie liczba wymaganych podpisów jest większa. W Katowicach potrzeba 2000 sygnatariuszy (0,6% dorosłych mieszkańców), w mniejszym Przemyślu 1000 (1,4%). Mimo wielkości Warszawy, „pozyskanie” 15000 mieszkańców stolicy opowiadających się za wprowadzeniem danej uchwały, również wydaje się być dużym wyzwaniem. Pocieszające jest natomiast to, iż zapanowała swoista moda na wprowadzanie do lokalnego prawa

instytucji obywatelskiej inicjatywy uchwałodawczej. Możliwość ta istnieje w kilku pionierskich miastach i gminach już od początku lat 90. W Toruniu mieszkańcy, w liczbie 150, swoje projekty mogą wnosić już od 1993 r. Władze przyznają jednak, iż z roku na rok wpływa ich coraz mniej. Inna sprawa, że ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Większość toruńskich projektów dotyczyła zwiększenia liczby punktów sprzedających napoje zawierające powyżej 4,5 proc. alkoholu. Co więcej, w tej kadencji na 5 rozpatrywanych inicjatyw obywatelskich, żadna nie została pozytywnie przegłosowana! Upadł choćby ciekawy projekt zniesienia opłat za duży bagaż w komunikacji miejskiej. Ta inicjatywa zasygnalizowała jednak istnienie problemu, który być może powróci do rozpatrzenia.

Da się? W innych miastach inicjatywy uchwałodawcze społeczności lokalnych również nie zawsze przebiegają bezproblemowo. Słupscy rowerzyści od wielu lat domagali się bezpiecznych i wygodnych ścieżek – te nowo budowane nie spełniały ich oczekiwań. Szansa na zmianę sytuacji pojawiła się, gdy w kwietniu 2007 r. wprowadzono prawo zgłaszania projektów uchwał przez grupy 400 słupszczan. Kilka miesięcy później rozpoczęła się oddolna akcja zbierania podpisów pod projektem uchwały mającej uporządkować sprawy ruchu rowerowego w mieście. – Wymyśliliśmy ją my, tj. rowerzyści – członkowie Stowarzyszenia Użyteczności Publicznej „Aktywne Pomorze”, w skład którego wchodzą m.in. dziennikarze lokalnych gazet, którzy z kolei namówili do udziału dziennik „Głos Pomorza”, który regularnie informował o postępach kampanii – opowiada Piotr Rachwalski, jeden z organizatorów akcji. Ostatecznie zebrano dwa razy więcej podpisów niż wymagany próg – podczas parad rowerowych, a także w biurach zaprzyjaźnionych firm, organizacji oraz w redakcji „Głosu Pomorza”. – Zadanie nie było trudne, bowiem w Słupsku jest bardzo wiele osób zainteresowanych powstaniem bezpiecznej, wygodnej i jednolitej

sieci dróg rowerowych. Pomogło także nagłośnienie kampanii w mediach. Duża ilość podpisów stanowi silniejszy nacisk na włodarzy – przekonuje Rachwalski. Zorganizowano trzy parady poparcia i kilka konferencji z ekspertami. Niedługo potem można było przedłożyć projekt, na który składały się proponowane standardy rowerowe i opis koncepcji Słupskiego Węzła Rowerowego. Nie obyło się bez problemów. – Wielu radnych i urzędników kwestionowało samą ideę obywatelskich inicjatyw uchwałodawczych („od tego są radni”, „to są za poważne sprawy” etc.) – nie bez żalu przyznaje Rachwalski. – Urzędnicy z Ratusza najpierw próbowali kwestionować ważność podpisów (na szczęście mieliśmy spory zapas), następnie obarczyli nas winą za nieprecyzyjne zapisy w statucie miasta. Próbowali np. kwestionować dość ogólny zapis na kartach z podpisami poparcia, choć nigdzie w przepisach nie ma mowy, że musi być na nich opublikowana ostateczna treść projektu uchwały. Urzędnicy jednak wszystkie wątpliwości rozstrzygali na naszą niekorzyść, np. kwestionowali prawo do korekt w treści projektu, naniesionych w czasie prac komisji. My, działający społecznie obywatele, mieliśmy przeciw sobie opinie przygotowywane przez dwa tygodnie przez biuro prawne ratusza i musieliśmy np. w ciągu 2 dni odnieść się do zarzutów. Nie jesteśmy prawnikami... – skarży się. Należy też cały czas monitorować losy projektu, co bywa bardzo czasochłonne. – Problemem jest np. konieczność udziału we wszystkich komisjach rady. To zajmuje co najmniej tydzień nieodpłatnej pracy – po prostu trzeba wziąć urlop... – mówi Rachwalski. Na szczęście mieszkańcy nie poddali się. Ostatecznie, w styczniu 2008 r. projekt został przez radnych przegłosowany – na dodatek, co bardzo zaskoczyło społeczników, jednogłośnie! Choć przyczyniło się do tego także to, że mając obawy co do wyniku, rowerzyści poszli na pewne kompromisy – np. rezygnując z tego, by standardy budowy dróg stały się integralną częścią uchwały.


95 Mimo tego sukcesu, sprawy nie potoczyły się tak, jak powinny. W znacznej mierze ze względu na brak dobrej woli Ratusza oraz biurokratyczny bałagan. – Zespół rowerowy powołano, opracował już zarys sieci podstawowej, jednak terminy zawarte w uchwale nie zostały dotrzymane – prezydent wciąż nie wprowadził w życie swoim zarządzeniem standardów ani koncepcji sieci. Czekamy na to, gdyż bez tych zapisów uchwała rowerowa stanie się kolejnym martwym przepisem – mówi słupski działacz. Możliwość podejmowania inicjatyw uchwałodawczych mają także mieszkańcy Świecia – wymagane jest do tego 300 podpisów. Skorzystali z niej pod koniec ubiegłego roku, gdy wnieśli projekt budowy 50 metrów chodnika. Już wcześniej starano się przebić z tym pomysłem, lecz bezskutecznie – nawet gdy przekonali radnych, projekt odpadał podczas kwalifikacji inwestycji. Wprowadzony w formie obywatelskiej inicjatywy okazał się jednak sukcesem – po jednej z sesji rady miejskiej można było wprowadzić do budżetu odpowiednie zadanie. Teraz trzeba tylko liczyć, że miasto wywiąże się ze zobowiązań sprawniej niż to było w Słupsku. Przykłady rozmaitych inicjatyw uchwałodawczych (i nie tylko) pokazują bowiem ewidentną zależność: zwykle nie wystarczy determinacja obywateli – równie istotna jest dobra wola urzędników.

Szkoła działania W swoje ręce wzięli sprawy także mieszkańcy okolic ul. Sportowej w Rzeszowie. Tam do złożenia projektu potrzeba 500 podpisów. Wykorzystano tę możliwość w celu zablokowania budowy kolejnego wieżowca. – W styczniu 2008 r. została wydana decyzja o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu dla ok. 26-arowej działki w środku osiedla złożonego z 9i 12-kondygnacyjnych bloków. Decyzja odnosiła się do tej konkretnej działki, dopuszczając na niej kolejny tego rodzaju blok, ale zupełnie abstrahowała od faktu, że w najbliższym otoczeniu panuje niemi-

łosierna ciasnota – opisuje sytuację jeden z radnych, Andrzej Dec. – Mieszkańcy trzech najbliższych bloków dowiedzieli się o tym w maju, ponieważ formalnie stronami postępowania nie byli właściciele mieszkań, lecz właściciele terenu, czyli deweloper kończący wówczas blok na sąsiedniej działce, miasto oraz Wojskowa Agencja Mieszkaniowa. Wszyscy oni nie byli zainteresowani troską o interesy mieszkańców i decyzja się uprawomocniła. Na jej oprotestowanie było już za późno, jednak postanowiliśmy podjąć jeszcze jedną próbę zmiany – przypomina radny, który osobiście zaangażował się w inicjatywę zbierania podpisów pod projektem uchwały o przystąpieniu do opracowania miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego, biorącego pod uwagę także opinie mieszkańców. W lipcu i sierpniu 2008 r. zebrano odpowiednią ich liczbę, a projekt udało się przegłosować, jednak niestety nie zmieniło to zasadniczo sytuacji mieszkańców. Dlatego znalazłszy w WZiZT pewne nieścisłości i błędy formalne, złożyliśmy do Samorządowego Kolegium Odwoławczego wniosek o stwierdzenie nieważności tamtej decyzji, oraz do Urzędu Miasta o zawieszenie postępowania w sprawie wniosku o pozwolenie na budowę. Było to konieczne, gdyż opracowanie i uchwalenie planu zajmie jeszcze co najmniej kilka miesięcy, a pozwolenie na budowę może być wydane w najbliższych tygodniach i wtedy ten plan nie mógłby już ingerować w sporną działkę. Szanse na to, że cała operacja się powiedzie, są minimalne, jednak nie tracimy nadziei – przyznaje Dec. Sytuację utrudnia fakt, że prezydent miasta jest entuzjastą budowy „za wszelką cenę”. Mimo to, zdaniem Andrzeja Deca warto podejmować podobne działania. – Gdyby inicjatorami pomysłu byli radni opozycyjni, to projekt uchwały – przy wspomnianym stanowisku prezydenta – najprawdopodobniej zostałby odrzucony. Natomiast w sytuacji, gdy promotorem uprawnienia mieszkańców do inicjatywy uchwałodawczej był m.in. przewodniczący rady, trudno jej było ten projekt odrzucić. I z tego chociaż-

by względu warto było wpisać taką możliwość do statutu. Co więcej, ten przykład uzmysłowił mieszkańcom, że warto próbować i było już słychać o kolejnym tego typu przedsięwzięciu – mówi. – W każdym jednak przypadku podstawowym warunkiem powodzenia jest istnienie lidera, który zechce wziąć na siebie ciężar zainicjowania i doprowadzenia sprawy do pomyślnego końca. Inaczej sprawa ma się w przypadku mieszkańców Kośminka, dzielnicy Lublina. Zebrali 2600 podpisów, by zablokować budowę mieszkań komunalnych na miejscu dawnych warsztatów Zespołu Szkół Samochodowych. Woleliby, aby powstał tam klub osiedlowy, kryta pływalnia, sale sportowe i biblioteka. A tuż obok, na wolnym powietrzu, tor rowerowy i skatepark. Pierwszy projekt stosownej uchwały został wycofany z posiedzenia Rady Miejskiej, gdyż posiadał błędy prawne. Kolejny, poprawiony, również został zdjęty z planu posiedzenia. Tym razem jednak była to decyzja mieszkańców, związana z deklaracją władz. Ratusz nie zrezygnował co prawda z budowy bloku komunalnego, zaproponował jednak jego zmniejszenie ze 109 do 62 mieszkań, a także oddanie części budynku na potrzeby biblioteki i rady dzielnicy. Mieszkańców nie do końca satysfakcjonuje takie rozwiązanie, jednak negocjacje zmierzają w kierunku kompromisu. W tym przypadku wyjątkowo wartościowego, bo zarówno zadowolenie mieszkańców okolicy, jak i budowa mieszkań komunalnych są przecież istotne.

Demokracja na osiedlu Mówiąc o demokracji lokalnej, należy wspomnieć także o najniższym poziomie samorządowym – radach osiedli czy dzielnicy. – Zgodnie z ustawą, rady osiedli mogą podejmować zadania, które należą do zadań gminy. Nie ma innych ograniczeń – tłumaczy dr Piotr Matczak, autor książki „Rady osiedli: w poszukiwaniu sensu lokalnego działania”. I dodaje: Wydaje się, że brakuje doświadczeń czy wytycznych, które pozwoliłyby uzasadnić taki czy


96 inny zakres zadań. W efekcie, zadania podejmowane przez rady osiedli w poszczególnych miastach są pochodną lokalnych okoliczności. Niestety, możliwości jakie one dają, w większości miast są niewykorzystane. Kamil Nowak, dziennikarz z Kędzierzyna-Koźla, zajmujący się kwestią samorządów, zwraca uwagę na inny problem. – Rady osiedli nie mają realnej władzy. Są najbliżej mieszkańców, działają w większości społecznie i wiedzą, co trzeba zrobić na osiedlu, żeby ludziom się polepszyło. Jednak rada osiedla może tylko wnioskować, a dopiero od rady gminy zależy, czy wysłucha tego głosu. Osobiście nie spotkałem się ze zwiększaniem udziału rad osiedli w współrządzeniu, np. w postaci decydowania w ramach przeznaczonej puli środków o tym, jakie inwestycje trzeba wykonać natychmiast – mówi. Niestety, rzadko kto chce się angażować w działania na rzecz dzielnicy czy osiedla. Problemem jest nawet udział w wyborach. W Gdańsku 10-procentowy próg frekwencji w pierwszej kadencji udało się przekroczyć w wyborach 11 rad osiedli (na 33), w drugiej kadencji – w przypadku 10 rad (na 30). Średnia frekwencja wynosiła tam jedynie 14%. W innych miastach jest podobnie: w Gdyni frekwencja wyniosła 12%, w Łodzi – 6%, w Poznaniu – 12%, we Wrocławiu – 7%. Liczby te są niepokojąco małe, podobnie jak małe są zasoby finansowe przeznaczane na działalność rad osiedli. W Łodzi każda jednostka otrzymuje rocznie kilkadziesiąt tys. zł na koszty administracyjne oraz kilka milionów na zadania inicjowane przez jednostki. – Zwykle są to kwoty poniżej pół procenta całości budżetu miasta. Istnieje jednak duże zróżnicowanie – przykładowo, w 2003 r. w Poznaniu było to prawie 0,5%, zaś w Kaliszu – 0,04%. Nie istnieje ogólna zasada określająca wielkość tych środków – mówi dr Matczak. – W niektórych krajach europejskich budżety lokalnych jednostek o charakterze podobnym do polskich rad osiedli sięgają 10% ogółu budżetu miasta. Duże miasta w Polsce najczęściej

przeznaczają na rady osiedli kilka milionów zł, czyli – w przeciwieństwie do Europy Zachodniej – mniej niż jeden procent budżetu. Chlubnym wyjątkiem w dziedzinie finansowania najniższego szczebla samorządu jest Kraków, który w tegorocznym budżecie przeznaczył ponad 60 mln zł na potrzeby rad dzielnic. Kwoty te co roku rosną – w 2003 r. było to „tylko” 36 mln. Wiąże się to z tym, iż uchwalony w 1996 r. statut dzielnic dał ich radom szersze kompetencje. To rada dzielnicy określa przedsięwzięcia priorytetowe dla swoich mieszkańców w ramach otrzymanych od miasta środków. Posiada także możliwość wyboru szczegółowych zadań dla działań powierzonych przez Radę Miasta. Szerokie kompetencje przekładają się na kilkakrotnie wyższą frekwencję w wyborach do rad – w Krakowie wyniosła ona 31%! Należy też zauważyć starannie prowadzony na stronie internetowej Krakowa dział dotyczący dzielnic. Dzięki temu informacje na temat działalności rad są przejrzyste, a kontakt z radnymi – ułatwiony. Jaki jest ogólny bilans działalności rad osiedli? Zdaniem dr. Matczaka, marny: Zważywszy na zaangażowanie aktywistów oraz poświęcane środki, skuteczność działań rad jest wątła. Można mówić o kryzysie, gdyż entuzjazm z początków lat 90. wyczerpał się, działanie rad okazało się mało efektywne, brakuje nowych impulsów, które mogłyby zdynamizować prace tych jednostek. Trudno jednoznacznie wskazać przyczynę ich słabości, brakuje też – jak się wydaje – koncepcji, która w sposób niearbitralny i nieideologiczny zakreśliłaby wizję ich możliwego działania – twierdzi. Również Kamil Nowak widzi słabość efektów pracy rad osiedli: Niestety, na razie jest tak, że rady służą jako podkładka dla „proobywatelskich” działań polityków, a głos samych rad jest ograniczany do minimum. Czasami jest również tak, że rady osiedli służą jako trampolina do skoku na stołek w radzie gminy, według prostego schematu: rada popierająca polityków z rządzącego lub silnego ugrupowania ma większe szanse na przeprowadzenie inwestycji w obrębie

swojego osiedla. To procentuje, ponieważ przed mieszkańcami można wykazać się „skutecznością”. Bywa to odbierane jako dowód, że jakakolwiek działalność społeczna ma szanse powodzenia tylko wtedy, gdy uwikłana jest w jakiś „układ”, dlatego udział osób spoza rad osiedlowych działających na rzecz swoich osiedli jest niewielki.

Plebiscyty w mikroskali Jeszcze innym instrumentem lokalnej demokracji są referenda. Także w ich przypadku problemem jest jednak niska frekwencja. Bardzo często nie przekracza ona 30%, czyli wymaganego progu w referendach dotyczących odwołania rady gminy, miasta lub prezydenta. Przykładowo, w jednym z pierwszych referendów w tym roku, udział wzięło 300 mieszkańców Szklarskiej Poręby, czyli około... 4% uprawnionych! Próba odwołania rady miasta i burmistrza okazała się oczywiście nieważna. Warto jednak dodać, iż udało się to w przypadku kilkudziesięciu nieakceptowanych władz lokalnych. Gdyby frekwencja była na wyższym poziomie, takich sytuacji byłoby kilkaset. Szczególnie, iż prawie zawsze, gdy referendum było ważne, wygrywała opcja zmian. Widać, iż elektorat negatywny łatwiej zmobilizować. Dzięki temu odwołano sławnego po „seksaferze” prezydenta Olsztyna; również wskutek referendum stanowisko stracił prezydent Zduńskiej Woli, zamieszany w aferę korupcyjną i powszechnie oskarżany o rozrzutne gospodarowanie miejskimi pieniędzmi. W tym przypadku głos oddało 29% mieszkańców, ale dzięki temu, iż było to i tak więcej niż 3/5 wybierających w wyborach samorządowych w 2006 r. – referendum okazało się ważne. Jego wynik był jednoznaczny – 96% głosów oddano za odwołaniem włodarza! Referenda lokalne zdecydowanie najczęściej wykorzystywane są do przedwczesnego zakańczania kadencji. Oczywiście cieszy, że istnieje możliwość odwołania nieudolnego czy skorumpowanego prezydenta


97 lub rady. Jednak praktyka nakazuje nieufność wobec takiego rozwiązania, gdyż głos w referendum oddaje się obywatelom, gdy dochodzi już do momentu krytycznego (jak głośny skandal). Budzi to również złe skojarzenia: oto partia opozycyjna, nie chcąc czekać do kolejnych wyborów, stara się wykorzystać obywateli do swoich celów. Tego typu zarzuty pojawiły się choćby w przypadku próby odwołania prezydenta Bydgoszczy. Inicjatorzy akcji okazali się byłymi politykami, wyrzuconymi urzędnikami lub członkami organizacji skonfliktowanych z prezydentem. Nieistotne w tym momencie jest to, czy wszystkie zarzuty są prawdziwe. Istotne jest raczej, iż tego typu zamieszanie może skłonić potencjalnych głosujących do pozostania w domu. Jednym z argumentów za odwołaniem prezydenta jest jego chęć sprzedaży Komunalnego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Zdaniem przeciwników prywatyzacji, to niebezpieczny i szkodliwy pomysł, szczególnie w czasach kryzysu. Aby to uniemożliwić, a niekoniecznie odwoływać prezydenta, rozpoczęto zbieranie podpisów przeciwko sprzedaży KPEC – w pierwszym etapie, pod koniec stycznia 2009 r., w Ratuszu złożono deklarację przeciwko prywatyzacji z poparciem 1200 mieszkańców. Podpisy zbierane są nadal i podobnie jak w przypadku referendum, nie wiadomo jak sprawy się zakończą. Niewątpliwie tego typu lokalne działania są trudne w realizacji. – Skuteczne referenda wymagają tak dużej mobilizacji, że potencjalni inicjatorzy nie wierzą w ich powodzenie. Oczywiście jest ono możliwe, ale wymagałoby to niemal obligatoryjnych procedur partycypacyjnych i sporej pracy organicznej: formacyjnej i edukacyjnej z mieszkańcami. Pokazują to przykłady innych systemów samorządowych – choćby tzw. budżetów partycypacyjnych – mówi Grzegorz Kaczmarek. Z tego też względu, niektórzy wprost głoszą potrzebę wprowadzenia zmian, które przekształcą cały system polityki lokalnej i zmienią funkcjonujący od lat wzorzec przedstawicielski.

Być drugą Brazylią Modelowym przykładem demokracji uczestniczącej jest brazylijskie miasto Porto Alegre. W 1989 r. ustanowiono w nim instytucję budżetu partycypacyjnego. Istnieje tam rozbudowana sieć placówek informujących zgromadzenia dzielnicowe w sprawach dotyczących wykonania budżetu i postępów prac nad kolejnym. Przede wszystkim jednak, zwykli ludzie mają realny wpływ na tworzenie budżetu. W skrócie wygląda to tak, iż w każdej dzielnicy odbywa się zgromadzenie mieszkańców. Tworzy ono hierarchię składników budżetu – np. gospodarka mieszkaniowa, zdrowie, sport itd. Następnie miasto przygotowuje budżet na podstawie trzech kryteriów: liczba mieszkańców, braki w danej dzielnicy oraz przede wszystkim to, na którym miejscu dana dzielnica uwzględniła dany sektor/problem. Dzięki łatwo odwoływalnym radnym, a także specjalnie powoływanym delegatom, prace nad budżetem są cały czas kontrolowane przez mieszkańców. Wpływ na losy miasta i dzielnicy bezpośrednio przekłada się na aktywność obywatelską mieszkańców. Pierwsze zgromadzenia publiczne, w 1990 r., przyciągnęły niespełna tysiąc mieszkańców. Po 15 latach było już ponad 50 tys. oficjalnych uczestników zgromadzeń dzielnicowych i tematycznych (z czego ci uczestniczący po raz kolejny, z każdym rokiem aktywniej włączali się w dyskusje, działania itd.). Łącznie z nieoficjalnymi spotkaniami, np. mieszkańców poszczególnych kamienic czy ulic, szacuje się tę liczbę na ponad 200 tys. osób. Sam Bank Światowy potwierdził, iż budżet partycypacyjny sprzyja polepszeniu jakości życia mieszkańców Porto Alegre. Nic dziwnego, że przyjęto ten model w wielu miastach świata, m.in. w Kanadzie, Hiszpanii, Francji i Wielkiej Brytanii.

Czas na zmiany Trudno stwierdzić, które rozwiązania są optymalne. To, co można uznać za pewnik, to założenie, iż samorządy nie mogą być kulą u nogi państwa.

Dalej jednak stopniując, gminy, miasta i wsie nie mogą uznawać głosu mieszkańców za nieistotny, muszą się z nim liczyć. Nie chodzi tu jedynie o mgliste pojęcie konsultacji, które sprowadzane jest często np. do wystawienia planów przebudowy danej dzielnicy w urzędzie miasta w godzinach porannych. To, iż w takim momencie nikt z mieszkańców nie pojawi się na konsultacje, bynajmniej nie oznacza braku zainteresowania sprawami swojej okolicy. Oznacza raczej brak nagłośnienia tych konsultacji albo po prostu to, iż ludzie w tym czasie są w pracy. Nie zawsze też problemem jest złe prawo. Jest nim często brak dobrej woli urzędników, prowadzący do interpretacji prawa w sposób ignorujący opinie mieszkańców. Kierunek zmian polityki lokalnej wyznaczony będzie przez wolę obywateli, samorządów i państwa. Każdy z tych elementów powinien dążyć do nadania autonomii pozostałym, z zastrzeżeniem jednak, iż trudno mówić o demokracji bez szczególnych praw dla jednostek i niewielkich grup społecznych (jak np. społeczność danej ulicy). – Jeśli naszą misją jest kreowanie faktycznego społeczeństwa obywatelskiego, to nie mam wątpliwości, że samorządność lokalna jest głównym forum i medium tego procesu. Lecz formowanie postaw w skali społeczeństwa jest procesem historycznym, a więc bardzo długim, złożonym i niepewnym co do wyników. Kluczowa jest relacja pomiędzy władzą – administracją samorządową a społecznością. Zatem nie tylko w zapisach ustawowych czy w prawie lokalnym (co jest sprawą fundamentalną), ale przede wszystkim w codziennej praktyce decyzyjnej – zarządzaniu „publicznymi gospodarstwami” gmin, powiatów i regionów – relacja ta powinna być oparta na aktywizacji i partycypacji społecznej, m.in. poprzez: stymulowanie, aktywizowanie i uwłaszczenie, a nie rządzenie, zastępowanie i „obsługiwanie obywateli” – mówi dr Kaczmarek. Bartłomiej Grubich


98

Armia zawodowa czy wojsko obywatelskie? Rafał Jakubowski Czym jest i komu ma służyć bezpieczeństwo narodowe? W Polsce im bliżej sfer rządzących znajduje się dane źródło opiniotwórcze, tym bardziej udzielane przezeń informacje oddalają od odpowiedzi na to pytanie.

Skoro państwo jest formą organizacji społeczeństwa, jego strategia obronna powinna bezpośrednio wynikać z woli obywateli – stąd tak istotne jest tworzenie warunków sprzyjających powstawaniu świadomego społeczeństwa. Strategia ta powinna być także odpowiednio elastyczna, aby można ją było dostosowywać do uwarunkowań, jakie stwarza aktualny układ sił. Jeśli sytuacja zewnętrzna nie będzie sprzyjająca, powinno się przyjąć taką politykę obronności, która umożliwi stopniową zmianę sytuacji na korzyść kraju. Sytuacja odwrotna, gdy strategia obronna podtrzymuje lub pogłębia niezadowalającą pozycję państwa na arenie międzynarodowej, jest nie do przyjęcia, gdyż może prowadzić w kierunku utraty jego niezależności.

Skąd się biorą doktryny Wszystkie modele armii ulegają modernizacji i dostosowaniu do zmieniających się realiów pola walki, technologii militarnych i doktryn wojennych. Niemniej owe technologie czy doktryny powstają w oparciu o konkretne zapotrzebowania. Tymczasem kształt niektórych doktryn przedstawia się jako rezultat wyłącznie „ewolucji myśli wojskowej”. Ma to miejsce wówczas, gdy chce się ukryć przed społeczeństwem prawdziwe cele

polityki zagranicznej lub wewnętrznej kraju. Tworzenie potężnych sił zbrojnych, z dużą ilością oddziałów pancernych i lotnictwa, zdolnych do realizowania szybkich uderzeń na ogromnych obszarach, propaganda hitlerowska określała mianem budowy sił zdolnych do utrzymania „przestrzeni życiowej Niemców”. Rozbudowywane arsenały atomowe konkurujących bloków państw nazywano „siłami odstraszania”. Armie państw prowadzących politykę imperialną względem całego globu określa się mianem „sił ekspedycyjnych i stabilizacyjnych”. Z kolei siły zbrojne ugrupowań czy narodów walczących o wyzwolenie własnego kraju spod okupacji, które tytułują się „ruchem oporu”, „armią wyzwoleńczą” czy „partyzantką”, przez przeciwników nazywane są „oddziałami rebeliantów”, „grupami bandytów” czy „ugrupowaniami terrorystycznymi”. Kształt doktryn wojennych zależny jest również od dominujących światopoglądów. Podsumowując: w większości przypadków to, jaką doktrynę wojenną się przyjmuje, nie jest jedynie wynikiem obiektywnych czynników, jak topografia kraju, jego położenie geopolityczne, struktura gospodarcza, demograficzna i kulturowa, lecz wynika także z przyjętych założeń politycznych i ideologicznych.

Armie na różne potrzeby Każda armia powinna być zdolna zarówno do podejmowania działań defensywnych, jak i ofensywnych. W historii militaryzmu, w zależności od przeznaczenia armii, zmieniała się jednak struktura i model sił zbrojnych. Inaczej wyglądał model armii przeznaczonej do prowadzenia „wojny totalnej” na frontach II wojny światowej, inny charakter posiadają współczesne siły zbrojne państw mających na celu wyłącznie obronę własnego terytorium (jak Szwecja, Szwajcaria czy Finlandia), jeszcze inny – krajów realizujących działania o charakterze kolonizatorskim. W siłach zbrojnych państw tego ostatniego typu przeważają oddziały o charakterze typowo zaczepnym: „siły szybkiego i natychmiastowego reagowania”, oddziały desantowe, szturmowe, ciężkie dywizje lądowe. Siły lotnicze takich państw wyposażone są głównie w samoloty uderzeniowe, a także maszyny służące do przerzutu oddziałów. Ich marynarka wojenna opiera się na zespołach desantowo-uderzeniowych, w skład których poza okrętami desantowymi wchodzą zespoły złożone z lotniskowców z eskortą. Mają one na celu wywalczenie przewagi powietrznej w dowolnym punkcie globu i przeprowadzenie desantu wojsk lądowych. Istotnym elementem armii o charakterze zaborczym jest system zabezpieczenia logistycznego, w postaci sieci baz tworzonych na możliwie największym obszarze poza terenem własnego kraju. Armie typu zaborczego służą państwom realizującym politykę imperialistyczną o cechach kolonizatorskich.


99

bna MIKE HIPP

Zgoła innym rodzajem armii są siły zbrojne przeznaczone wyłącznie do obrony. Są one oparte na oddziałach będących w stanie eliminować działania zaczepne przeciwnika oraz wyprzeć go ze swojego terytorium przy pomocy kontruderzeń. W ich przypadku tworzenie bazy logistycznej oraz szkolenia są ukierunkowane także na ewentualność prowadzenia walk partyzanckich.

Oba modele armii różnią się nie tylko strukturą, sposobem prowadzenia działań, typem wyszkolenia czy wyposażeniem. Zasadniczą różnicę stanowi ich podstawowa część składowa, czyli wojsko. W pierwszym, typowo zaborczym modelu, kładzie się nacisk na tworzenie armii zawodowej, w drugim, o charakterze defensywnym – na przeszkolenie jak największej ilości rezerw, w oparciu o armię z poboru.

Z racji zaniku zakorzenienia w określonym systemie wartości, w krajach kultury zachodniej tworzenie armii opartej na „pospolitym ruszeniu” staje się anachronizmem

Psychologia obrońców, psychologia agresorów Architekci doktryn imperialistyczno-zaborczych starają się przekonać społeczeństwo, że tworzenie armii zawodowych jest koniecznością wynikającą z rozwoju koncepcji militarnych. Jest to tylko część prawdy. Jeśli można mówić o jakiejkolwiek ewolucji, to mamy z nią do czynienia jedynie w przypadku sposobów prowadzenia działań o charakterze inwazyjnym i nierzadko okupacyjnym.


100 W ciągu ubiegłego wieku przeprowadzono szereg analiz zaangażowania żołnierzy podczas walki. Wykazały one, że na morale poszczególnych wojsk i motywację pojedynczych żołnierzy najmocniej wpływają indywidualne doświadczenia, jak osobista krzywda czy zagrożenie życia bliskich lub bezbronnych osób (tzw. agresja obronna), a także silny związek emocjonalny z tradycją, religią lub innymi wartościami ważnymi dla danego kraju. Ten pierwszy czynnik odgrywa zasadnicze znaczenie w trakcie działań obronnych lub długotrwałych wojen państw graniczących ze sobą. Ma wówczas miejsce wysoka skala przemocy, której ofiarami padają przedstawiciele walczących społeczności. Wynikające z tego poczucie krzywdy osobistej i pragnienie odwetu przekładają się na silną motywację do walki. Przykładem takich postaw byli żołnierze rosyjscy czy polscy podczas II wojny światowej, strony konfliktów na Bałkanach w ostatniej dekadzie XX w., a także mieszkańcy krajów brutalnie najeżdżanych lub żyjących w obliczu ciągłego zagrożenia inwazją – Izraelczycy, Palestyńczycy, Koreańczycy (zarówno z Północy, jak i Południa), Kubańczycy etc. Jeśli zaś idzie o ten drugi czynnik, to warto zwrócić uwagę na fakt, iż silna więź z narodem, religią czy kulturą występuje nie we wszystkich społecznościach. Waleczność żołnierzy granicząca z – jak to się obecnie określa – fanatyzmem, jest domeną kultur, w których istnieje bardzo głębokie przywiązanie do tradycyjnych wartości. Warto jako przykład wspomnieć choćby żołnierzy japońskich czy z drugiej strony Ghurków podczas II wojny światowej, Afgańczyków w obu ostatnich wojnach, żołnierzy i partyzantów z krajów muzułmańskich. Co charakterystyczne, wspomniane przywiązanie ma w wielu przypadkach podłoże religijne. Na potwierdzenie powyższej tezy można przytoczyć wiele przykładów bezgranicznej odwagi żołnierzy, nie wyłączając samopoświęcenia. Podczas II wojny światowej w wojsku radzieckim

zanotowano kilka tysięcy takich aktów, jak staranowanie samolotu przeciwnika własnym (przypadki takie notowane były także w polskiej armii), rzucanie się pod czołgi z wiązką granatów, zasłanianie własnym ciałem wylotów ogniowych bunkrów itp. Podobna jest skala udokumentowanych aktów determinacji wśród żołnierzy japońskich, czego najbardziej znanym przykładem były formacje kamikaze. Jeśli chodzi o współczesne przykłady, wystarczy wspomnieć oddziały muzułmańskich żołnierzy-samobójców. Z drugiej strony, należy wspomnieć brak motywacji bojowej w przypadku wojsk składających się z żołnierzy, na których nie oddziałują wymienione wyżej czynniki. Wpływa on na unikanie walki, dezercje czy stosunkowo wysoki wskaźnik urazów i chorób o podłożu psychicznym, wynikłych z udziału w walkach. Wszystko to przekłada się na poziom efektywności bojowej. Potwierdzają to badania porównujące skuteczność działań prowadzonych podczas ćwiczeń ze skutecznością w trakcie walk. Gdy ankietowano żołnierzy amerykańskich biorących udział w II wojnie światowej, okazało się, że spośród tych, którzy brali bezpośredni udział w walkach, raptem 15-25% strzelało do przeciwnika. Kuriozalne wyniki przyniosły badania przeprowadzone na polu bitwy pod Gettysburgiem, największego starcia wojny secesyjnej. Na sprawdzonych wówczas 27 tys. muszkietów odnalezionych na polu walki, aż 13 tys. było raz załadowanych, lecz ani razu nie odpalonych, a w lufach następnych 7 tys. znaleziono od 3 do 10 ładunków. Żołnierze ładowali broń, lecz z niej nie strzelali – i to nagminnie. Spadek skuteczności bojowej nie jest w głównej mierze spowodowany stresem, lecz brakiem motywacji do zabijania innych ludzi. Wynika on po części z atawizmu, ponieważ człowiek jako ssak ma zakodowane wiele zachowań typowo zwierzęcych, zaś zdecydowana większość zwierząt nie zabija, gdy nie musi. Wpływ na to z pewnością mają także systemy etyczne, które propagują nieczynienie krzywdy bliźniemu.

Państwa realizujące współcześnie politykę zaborczą stanęły przed problemem formowania armii prowadzących działania militarne o charakterze agresywnym. Już na wstępie brakuje im motywacyjnego czynnika w postaci poczucia własnej krzywdy. Wśród żołnierzy amerykańskich walczących w Wietnamie czy Korei panował nie tylko bardzo wysoki stopień obrażeń natury psychicznej, ale dochodziło też do sytuacji, w których żołnierze-najeźdźcy utożsamiali się z napadniętymi. Dotyczyło to głównie poborowych, ale także ochotników.

Umierać za McDonalda? W przypadku krajów zachodnich istotne znaczenie ma także deficyt motywacji związanej z przywiązaniem do wartości będących pochodnymi religii, tradycji itd. W kręgu cywilizacji zachodniej dominuje popkultura, oparta na hegemonii konsumeryzmu. Co prawda nieraz odwołuje się ona do patriotyzmu, lecz najczęściej w celach merkantylnych (np. imprezy sportowe). W rezultacie, odnosi się do wartości bez pokrycia, nie ugruntowanych w jakimkolwiek przejawie kultury opartym o rytuały, obyczaje tworzące odmienność i specyfikę życia codziennego. W obrębie kultury popularnej wszystkie wartości, które w kulturach tradycyjnych nadają życiu rytm i sens – zostały zatracone. Ich miejsce zajęła mieszanka kiczu, nic nie znaczącej rozrywki i zachowań konsumenckich. Towarzyszy temu alienacja społeczna, egoizm, hedonizm. W takiej kulturze trudno mówić o wzbudzaniu motywacji do walki w oparciu o wartości związane z tożsamością. Z racji zaniku zakorzenienia w określonym systemie wartości, w krajach kultury zachodniej tworzenie armii opartej na „pospolitym ruszeniu” staje się anachronizmem. Tego rodzaju sytuacja niesie za sobą istotne wnioski dla państw pragnących realizować zaborczą doktrynę militarną. Stąd koncepcja tworzenia sił zbrojnych opartych wyłącznie o armię zawodową, w której żołnierze


101 kierują się zgoła innymi motywacjami. Jeśli idzie o podłoże psychologiczne, osoby takie nie będą się już kierowały obronnym typem agresji, lecz „agresją złośliwą”. Bazuje ona na postawach psychopatologicznych. Dzięki temu powstaje wojsko niekoniecznie złożone z osób o najwyższym zapale bojowym, ale nie posiadających tak wielkich wątpliwości, jak armia złożona z poborowych (mowa o działaniach w ramach akcji zaborczych, nie zaś obronnych). Podstawową motywację służby zawodowej stanowi czynnik finansowy, szczególnie w mocno spolaryzowanych społeczeństwach, gdzie służba w wojsku wynika nierzadko z przymusu ekonomicznego. Inną przyczyną jest chęć doświadczenia przygody, przeżycia ekstremalnej sytuacji. Jest to cecha charakterystyczna kultury zachodniej, gdzie panuje nuda i poczucie monofonii. W kulturze, w której dominują alienacja i anomia, przynależność do grupy (armia zawodowa) może dawać poczucie więzi społecznych. Wreszcie, w przypadku wielu osób motywem są zainteresowania wynikłe z psychopatologicznej postawy, związanej najczęściej z sadyzmem. Armia zawodowa nie jest przy tym wolna od szeregu sytuacji, w których jej żołnierze ulegają obciążeniom psychicznym przekładającym się na ich wartość bojową. Podczas II wojny światowej niemały odsetek żołnierzy SS, uważanych wszak za pozbawionych skrupułów, wymagał rehabilitacji w związku z urazami o podłożu psychologicznym i psychiatrycznym. Analogicznie w chwili obecnej, objawy podobnych schorzeń można obserwować u zawodowych żołnierzy biorących udział w okupacji Iraku czy Afganistanu. Wśród polskich oddziałów skala zjawiska jest stosunkowo niewielka – według oficjalnych danych, problemy tego rodzaju dotykają około 1-2% biorących udział w działaniach wojennych. Jednak polscy żołnierze w porównaniu z wojskowymi amerykańskimi mają do czynienia ze znacznie mniejszymi obciążeniami, dużo rzadziej biorą udział w walkach. W tym samym czasie

wśród wojsk amerykańskich w Iraku ilość chorób psychotraumatycznych ciągle wzrasta i osiągnęła w roku 2007 poziom 8-9% ogółu żołnierzy jednej zmiany. Dotyczą one przede wszystkim tych, którzy w szeregi armii zawodowej wstąpili ze względu na pierwsze dwa wspomniane czynniki. Istotnym pytaniem jest zatem, czy dalsza selekcja podczas naboru do armii zawodowych będzie nastawiona na osoby o cechach psychopatologicznych, czy też stratedzy będą się starali rozwiązać ten problem w inny sposób.

Zawodowy = skuteczny? W środkach masowego przekazu nagminnie przytacza się argumentację, iż armia zawodowa jest co prawda mniejsza liczebnie, ale za to skuteczniejsza na placu boju. Uzawodowienie armii miałoby wynikać także z wprowadzania coraz bardziej specjalistycznego sprzętu i uzbrojenia, do którego efektywnej obsługi konieczny jest coraz dłuższy tryb szkolenia – tymczasem w przypadku żołnierzy z poboru czas szkolenia jest ograniczony. Mimo że rezerwistów izraelskich można zaliczyć do grona najlepiej wyszkolonych, podczas drugiej wojny libańskiej (2006) mieli oni problemy z zastosowaniem najnowszych typów uzbrojenia. Ponosili stosunkowo wysokie straty, a efektywność wykorzystywania sprzętu była dużo niższa niż w przypadku zawodowych żołnierzy Tzahalu. Wbrew pozorom, nie świadczy to jednak o wyższości armii zawodowej. Ten sam konflikt pokazał bowiem, że najnowocześniejszą armię, taką jak Tzahal, są w stanie zatrzymać o wiele mniej liczebne, paramilitarne oddziały, wyposażone w prostą, tanią, typowo defensywną broń. Przykład ten uświadamia więc raczej, że wzrost wyspecjalizowania i technologicznego zaawansowania uzbrojenia ogranicza możliwość jego wykorzystania. Ponadto, poza wzrostem kosztów uzbrojenia, podnosi koszty szkolenia i utrzymania armii. Wysoce dyskusyjny jest również argument o wyższej skuteczności armii zawodowej. Przemawiają za tym m.in.

przykłady z toczących się obecnie konfrontacji wojsk zawodowych z siłami partyzanckimi w różnych częściach świata. Z punktu widzenia kształtowania doktryny obronnej kraju, podstawowe znaczenie ma jednak ustalenie skuteczności armii zawodowej w defensywie, przy realnych możliwościach obronnych kraju. Założenia teoretyczne mówią, że w razie wojny mniejsza liczebnie armia zawodowa jest zdolna do obrony niewielkich skrawków kraju. Z kolei wojna iracko-irańska udowodniła, że wysokie nasycenie armii przeciwnika sprzętem bojowym można kompensować dużą liczebnością wojska, a druga wojna libańska czy wojna NATO z Jugosławią – że nowoczesny sprzęt i wyszkolenie armii zawodowej można neutralizować zastosowaniem odpowiedniej taktyki i nie gorzej wyszkolonymi oddziałami niezawodowymi. Armia zawodowa może być szczególnie przydatna do prowadzenia ograniczonych działań w ramach obrony terytorium państwa, jednak należy powiedzieć, iż podstawową siłą obronną kraju są jego przeszkolone rezerwy. W razie mobilizacji dają one możliwość wystawienia silnej armii typu defensywnego, zdolnej do obrony całego obszaru państwa. W przypadku realizacji doktryny obronnej, skupienie się na armii zawodowej niesie za sobą jeszcze jedno zagrożenie. Dotyczy ono sytuacji długotrwałego prowadzenia działań wojennych o stosunkowo dużej intensywności. W takim przypadku wojska narażone są na duży poziom strat osobowych (o wiele wyższy niż podczas działań antypartyzanckich podczas wojen zaborczych). Może to spowodować sytuację, w której gwałtownie spadnie wartość bojowa armii wskutek wyeliminowania dużej części wysokospecjalizowanych żołnierzy zawodowych, których znacznie słabiej przeszkolone rezerwy nie będą w stanie zastąpić na dostatecznym poziomie w wykorzystywaniu sprzętu zaawansowanego technologicznie. Fakt ten uwypukla przydatność armii zawodowej głównie do działań ofensywnych czy zaborczych.


102 Elastyczność doktryny militarnej i taktyki prowadzenia walk może skutecznie neutralizować walory armii zawodowej. Doskonałymi tego przykładami są ostatnie konflikty zbrojne. Do czynników pozwalających zmniejszyć walory nowoczesnej armii zawodowej należą: → nasycenie uzbrojeniem defensywnym (środki przeciwpancerne i przeciwlotnicze, środki rozpoznania i łączności); → wykorzystanie warunków terenowych. W tej kwestii mieści się zarówno umiejętność oparcia obrony o istniejące, dogodne walory terenowe (naturalne i urbanistyczne) czy też cechy klimatyczne kraju lub jego regionów, jak i umiejętność modyfikowania walorów terenu w celu polepszenia ich właściwości defensywnych; → zastosowanie odpowiedniej taktyki, polegającej na „dynamicznej, manewrowej obronie”. W tym celu niezbędne jest stworzenie możliwości szybkiego przemieszczania się poszczególnych oddziałów (drogą lądową i powietrzną) oraz stosowania manewrowej taktyki wykorzystania różnych rodzajów broni (artylerii, obrony przeciwlotniczej, lotnictwa); → odpowiednie wyszkolenie oddziałów, oparte na dużej elastyczności działania oraz znacznej samodzielności poszczególnych oddziałów i związków taktycznych.

Obciążenia i niebezpieczeństwa Z punktu widzenia państwa, funkcjonowanie armii zawodowej (o charakterze zaborczym) jest o wiele mniej zasadne niż utrzymywanie armii obronnej. Przede wszystkim, powoduje spadek realnego bezpieczeństwa jego obywateli, również cywilów. Wynika to z tej prostej przyczyny, że jeśli ktoś prowadzi działania militarne wymierzone w inne kraje, zmierzając do ich opanowania i okupacji – musi się liczyć z reakcjami militarnymi wszelkiego rodzaju.

Po drugie, generuje to wysokie koszty, na które składa się drogie uzbrojenie i wyposażenie, wysokie koszty utrzymania armii (zarówno w czasie pokoju, jak i wojny) oraz kilkakrotnie wyższe koszty szkolenia żołnierzy niż w przypadku armii typowo obronnej. Kolejnym problemem jest dyskusyjna skuteczność w działaniach o charakterze militarnym i niemilitarnym. Jak wspomniano, armia typu zaborczego jest najskuteczniejsza w przypadku działań typowo zaczepnych i okupacyjnych. W przypadku obrony jej skuteczność jest zdecydowanie niższa. Na efektywność wykorzystania armii składają się jednak także niemilitarne cele i działania wojsk. Chodzi tu głównie o pomoc społeczeństwu w obliczu katastrof czy w innych przypadkach uzasadnionych z punktu widzenia dobra wspólnego. Jak się okazuje, w tej kwestii armie zawodowe raczej nie podejmują działań. W USA po katastrofalnym huraganie Katrina powstała idea, aby w takich sytuacjach do utrzymywania porządku i niesienia pomocy obywatelom wynajmować prywatne służby, ponieważ armia zawodowa nie była tym zainteresowana, a Gwardia Narodowa, jak stwierdzono, nie nadaje się do tego... Jeszcze inną kontrowersyjną kwestią związaną z utrzymywaniem armii zawodowej, zupełnie zresztą nie poruszaną w środkach masowego przekazu, jest kontrola sprawowana nad nią przez państwo oraz kontrola społeczna. Tworząc armię złożoną wyłącznie z żołnierzy zaciężnych, tworzy się strukturę organizacyjną mającą być odpowiedzialną za dobro wspólne (naród, państwo), której jednak głównym motywem działania jest aspekt materialny/zarobkowy. Oparcie bezpieczeństwa państwa na tak kruchym podłożu motywacyjnym stawia pod znakiem zapytania stopień zaangażowania armii w sytuacjach kryzysowych, w rodzaju długotrwałej wojny obronnej. Niejednokrotnie w historii można się było bowiem przekonać, że motywacja (a co za

tym idzie, wartość bojowa) armii zaciężnej kończy się wraz z jej finansowaniem. Po piąte, ważne jest kształtowanie – poprzez służbę obronną na rzecz kraju/społeczeństwa – poczucia więzi, przynależności i tożsamości narodowej. Wynika z tego po części również problem związany z kształtowaniem świadomości obywatelskiej, współodpowiedzialności za środowisko, grupę społeczną, region, społeczeństwo i państwo. Służba w ramach defensywnego modelu armii, aby była skuteczna, musi być wsparta na samoświadomości obywateli, rozumiejących i pragnących łożyć swój wysiłek na rzecz obrony dobra wspólnego (Rzeczypospolitej). Wreszcie, powierzenie obronności kraju wyłącznie bardzo wąskiej, ściśle wyspecjalizowanej grupie osób, w dalszej konsekwencji spowoduje brak umiejętności podjęcia wysiłku obronnego przez resztę społeczeństwa. Związane jest to nie tylko z kwestią wyszkolenia, ale także z coraz niższym poziomem kultury fizycznej w społeczeństwie.

Qui bono? W ostatnim czasie środki masowego przekazu starają się przekonać społeczeństwo o konieczności zmian strukturalnych w polskiej armii, zmierzających do jej pełnej profesjonalizacji. Używa się do tego celu szeregu wysoce wątpliwych argumentów. Społeczeństwa nie informuje się, iż przebudowa armii jest dyktowana wyłącznie kwestiami doktrynalnymi i politycznymi, nie zaś merytorycznymi, czyli potrzebą zwiększenia bezpieczeństwa obywateli czy oszczędności budżetowych. Głównym motywem tworzenia armii zawodowej są wymagania będące wynikiem politycznych i militarnych sojuszów Polski. Zawodowe wojsko przyniesie Polsce same straty. Korzyści z jego powstania czerpać będą za to nasi „sojusznicy”, realizujący przy jego udziale własne cele, w ramach prowadzonej przez siebie globalnej polityki zaborczej. Rafał Jakubowski


103

Skąd się biorą dzieci? Michał Sobczyk Podobnie jak w innych krajach rozwiniętych, od dłuższego czasu rodzi się u nas zbyt mało dzieci, by zapewnić tzw. prostą zastępowalność pokoleń. Oznacza to, że kolejne generacje są mniej liczne niż pokolenie ich rodziców. Będzie to miało daleko idące konsekwencje społeczne, na czele z zagrożeniem dla stabilności systemu emerytalnego, którego pierwszy, najważniejszy filar opiera się na bieżących składkach osób pracujących. Możliwy jest także wybuch silnych napięć międzypokoleniowych. Stanowiący mniejszość młodzi mogą zbuntować się przeciwko obciążaniu ich rosnącymi kosztami finansowania systemu świadczeń socjalnych. Już teraz zdominowany jest on przez wydatki, z których korzystają głównie seniorzy.

Nie samym dzieckiem człowiek żyje Przyjmuje się, że zastępowalność pokoleń ma miejsce, gdy kobiety rodzą średnio przynajmniej 2,1 dziecka. Wskaźnik ten osiągał w Polsce wspomnianą wartość u progu transformacji ustrojowej, jednak od tego czasu drastycznie spadł. Choć w ostatnich latach liczba urodzeń znów wzrosła (rodzicami zostaje pokolenie ostatniego wyżu demograficznego), to i tak w roku 2008 przyszło na świat aż o 25% dzieci mniej, niż w 1990. – Bez wątpienia istotny wpływ na podejmowanie decyzji o dziecku – także przez mężczyzn – miały zmiany sytuacji ekonomicznej gospodarstw domowych, wywołane przeobrażeniami warunków uczestnictwa w rynku pracy oraz wycofywaniem się państwa z wielu świadczeń na rzecz rodziny –

mówi prof. Irena E. Kotowska, kierownik Zakładu Demografii w Instytucie Statystyki i Demografii SGH, ekspert Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej oraz Komisji Europejskiej. – Sprawiły one, że z jednej strony wzrosły koszty bezpośrednie i pośrednie wychowywania dzieci, a z drugiej – pozyskiwanie dochodów jest znacznie trudniejsze ze względu na wymagania rynku pracy i zagrożenie bezrobociem. Obecnie Polki rodzą średnio zaledwie 1,3 dziecka, i choć od 2004 r. liczba urodzeń stale rośnie, aby uniknąć niekorzystnych zjawisk społecznych konieczne będzie podtrzymanie i wzmocnienie tego trendu. Odpowiedź na pytanie, jak to zrobić, należy zacząć od uświadomienia sobie, że spadek liczby urodzeń i utrzymywanie się niskiego poziomu płodności spowodowane są w znacznej mierze przemianami cywilizacyjnymi, na które władze publiczne mogą wpływać jedynie do pewnego stopnia. Wśród nowych wzorców kulturowych znajduje się m.in. nacisk na indywidualny sukces i samorealizację. Dr Jerzy Ciechański, ekspert Rady Europy oraz Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej wskazuje, że wielu osobom posiadanie dzieci jawi się jako przeszkoda w karierze zawodowej lub spędzaniu czasu wolnego. Z kolei N. Gilbert i R. A. Van Voorhis, amerykańscy badacze zajmujący się polityką społeczną, piszą, że notowany na Zachodzie spadek dzietności może być związany z rozczarowaniem kobiet – ich emancypacji zawodowej nie towarzyszy wzrost udziału mężczyzn

w wychowaniu potomstwa. Tymczasem upowszechnianie się partnerskiego modelu rodziny rozgrywa się głównie w sferze mentalności, na którą polityka państwa ma znikomy wpływ. Pole manewru zawężają także cechy współczesnego rynku pracy. Skutkują one ograniczaniem się do jednego potomka i koncentrowaniem na „zapewnieniu mu przyszłości”. Zwłaszcza nacisk na zdobywanie wyższego wykształcenia sprawia, że przyszli rodzice muszą się liczyć z tym, że ich pociechy usamodzielnią się stosunkowo późno, a do tego czasu niezbędne mogą być wysokie nakłady na edukację. Dr Ciechański wskazuje, że duża konkurencja na rynku pracy, z czym wiąże się konieczność ciągłego dokształcania oraz nacisk na dyspozycyjność, skłaniają do odkładania decyzji o rodzicielstwie, do momentu osiągnięcia stabilnej pozycji zawodowej, tymczasem z wiekiem kobietom coraz trudniej zajść w ciążę. – Przyczyny natury medycznej mogą zmniejszać dzietność niezależnie od polityki państwa. Zjawisko to miało duże znaczenie dla spadku liczby urodzeń w powojennej Europie, zwłaszcza od lat 60. – przekonuje.

Pobożne życzenia Wszystko to nie oznacza jednak, że demokratyczne państwo nie może stymulować wzrostu liczby urodzeń. Nie potrafi jednak nikogo zmusić do reprodukcji wbrew życiowym aspiracjom, natomiast za pomocą odpowiedniej polityki potrafi umożliwić swobodniejszy wybór tym, którzy chcieliby mieć dziecko lub powiększyć rodzinę o kolejne.


104 Rzecz jasna wypłata jednorazowych świadczeń tuż po narodzinach („becikowe”), choć są one ważnym symbolicznym gestem dowartościowania rodzicielstwa, w najmniejszym nawet stopniu nie zwiększa dzietności. Trudno oczekiwać, by dodatkowy tysiąc złotych przesądzał o tak ważnej decyzji życiowej. Nawet znaczące zwiększenie wsparcia finansowego na pierwszym etapie życia dziecka, forsowane przez niektórych polityków, choć godne uznania, nie spowoduje trwałego wzrostu liczby urodzeń. Nie rozwiąże bowiem fundamentalnych problemów, w obliczu których stają kandydaci na rodziców. Jak zdecydować się na dziecko, gdy w przedszkolach w okolicy brak wolnych miejsc? Albo gdy nie ma co marzyć o otrzymaniu kredytu mieszkaniowego lub lokalu komunalnego? Wiedząc, że państwo niedostatecznie egzekwuje prawa pracownicze młodych matek? Mówienie o konieczności „polityki prorodzinnej”, rozumianej jako bezpośrednie wsparcie państwa dla rodzin, odwraca uwagę od tego, że całość jego polityki – społecznej, gospodarczej, zatrudnienia, fiskalnej, oświatowej, zdrowotnej itp. – powinna być kształtowana tak, by uwzględniać dobro rodziny. Przy podejmowaniu decyzji o posiadaniu potomstwa ludzie biorą pod uwagę wiele czynników. Dlatego skuteczna polityka państwa chcącego zwiększać dzietność powinna uwzględniać możliwie najwięcej rozterek obywateli.

Państwo przyjazne rodzinie Zacząć warto od działań na rzecz zwiększania dostępności przedszkoli i żłobków, w tym także wsparcia tworzenia ich w miejscu pracy. Doświadczenia innych krajów OECD pokazują, że dzietność (i stopa zatrudnienia kobiet) zwykle wzrasta wraz ze zwiększeniem dostępności opieki nad dziećmi. W tej dziedzinie Polska ma szczególnie dużo do zrobienia – niższy wskaźnik upowszechnienia edukacji przedszkolnej w Europie

ma jedynie Albania. Warto przy tym zauważyć, że usługi opiekuńcze mają liczne inne zalety, np. są wczesną prewencją wykluczenia społecznego. Po drugie, jak wskazał zespół polskich ekspertów Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju, pod kierownictwem dr. Michała Boniego (zob. www.rodzic-pracownik.pl), kluczem do zwiększenia liczby urodzeń może być znaczące zwiększenie skali wykorzystywania urlopów wychowawczych (według badania Eurostatu z 2005 r., tylko 50% polskich matek oraz 2,6% ojców uprawnionych do takiego urlopu – skorzystało z niego). Eksperci UNDP podkreślają, że urlopy nie muszą być wykorzystywane w pełnym wymiarze, lecz np. dzielone między rodzicami, łączone z pracą w domu itp. Z danych Instytutu Badania Opinii Społecznej i Rynku Millward Brown SMG/KRC wynika, że aż co piąta pracująca Polka w wieku 18-45 lat odkłada powiększenie rodziny z obawy przed problemami w pracy. Dlatego kolejnym zadaniem państwa jest tworzenie mechanizmów, które zmniejszą niechęć pracodawców wobec zatrudniania kobiet oraz zwiększą szanse na łączenie pracy zawodowej z opieką nad dziećmi, m.in. poprzez powrót do aktywności zawodowej. Jednym z nich może być tworzenie zachęt finansowych dla pracodawców umożliwiających kobietom z małymi dziećmi pracę w niepełnym wymiarze godzin. Już teraz mają one do tego prawo, jednak zaledwie pięć na sto z niego korzysta, na co składa się nie tylko brak świadomości, zarówno ze strony kobiet, jak i przedsiębiorców, ale także obawa przed utratą zasiłku wychowawczego. W tej dziedzinie dużą rolę odegrać mogą „oddolne” działania, jak nagłaśnianie przykładów firm przyjaznych matkom, czym zajmuje się Fundacja Świętego Mikołaja (zob. www.mamawpracy.pl) czy redakcje „Dziecka” i „Poradnika Domowego”, w ramach akcji „Firma Przyjazna Mamie”. Warto też wspomnieć, że wskutek „dziurawego” prawa, znaczna część potencjalnych rodziców nie może korzystać z istniejących instrumentów polityki społecznej państwa. Przepisy

uniemożliwiają np. branie urlopów wychowawczych kobietom pracującym na zasadzie samozatrudnienia, bardzo popularnego w Polsce. Problem podobnej natury stanowi to, że polski rynek pracy jest mało cywilizowany – tymczasem urlop macierzyński nie przysługuje osobom z umową o pracę na czas określony krótszy niż długość ciąży i porodu. Niezwykle istotnym kierunkiem działań jest poprawa sytuacji mieszkaniowej. Jak można przeczytać w opublikowanym w 2007 r. raporcie „O naprawie sytuacji mieszkaniowej”, przygotowanym pod kierownictwem prof. Piotra Witakowskiego (zob. www. dachnadglowa.org), korelacja między liczbą mieszkań oddawanych do użytku a liczbą narodzin dzieci, jest w Polsce bardzo silna. Dla lat 19652005 na podstawie liczby wybudowanych mieszkań w danym roku można ustalić liczbę urodzeń 5 lat później z dokładnością do 4%. Tworzenie przyjaznego klimatu dla rodzicielstwa powinno także obejmować zmiany w polityce podatkowej. Zespół ekspertów, który opracował społeczny projekt ustawy o przyjaznym opodatkowaniu rodziny (znaleźć go można na www.academiaiuris.pl), udowadnia, że obecnie rodzice, którzy zdecydowali się na większą liczbę dzieci, są dyskryminowani w sferze podatkowej. Ich efektywne opodatkowanie jest najwyższe – przy podobnym dochodzie i standardzie życia płacą na rzecz państwa znacznie więcej niż osoby nie wychowujące dzieci. Pewne znaczenie dla zwiększenia dzietności mogłyby mieć także zmiany w polityce emerytalnej. Kobiety, które wychowują dzieci, mają dużo okresów nieskładkowych, przez co ich emerytury są mniejsze. Stąd wysunięta przez Ligę Polskich Rodzin propozycja, by rekompensować im to ze środków publicznych. Warto także zwrócić uwagę na problem podniesiony przez Rzecznika Praw Obywatelskich, dr. Janusza Kochanowskiego. Zauważa on, że w ostatnich latach system opieki nad kobietami w ciąży bardzo się pogorszył. Nie są objęte pełną pro-


bad MESTREECHCITY

105

filaktyką, za to zmuszane do płacenia za niektóre badania czy znieczulenie zewnątrzoponowe. Rzecznik przypomina, że jeszcze w latach 90. Polki były objęte publiczną bezpłatną opieką specjalistów w okresie, gdy planują dziecko, w ciąży oraz po porodzie. O ile wydaje się, że dla samej decyzji o posiadaniu dziecka ten czynnik nie bywa przesądzający, o tyle jakość opieki medycznej może być dla wielu młodych ludzi ważnym argumentem za wyjazdem z kraju lub pozostaniem na emigracji, co też jest istotne dla bilansu demograficznego. Mówiąc o „państwie przyjaznym rodzicielstwu”, warto wspomnieć o potencjalnej roli samorządów, związanej nie tylko z tym, że to głównie one odpowiadają za praktyczne funkcjonowanie systemu usług publicznych i świadczeń socjalnych. Są już pierwsze przykłady godne naśladowania. W podkarpackim Przecławiu zarejestrowanym w Urzędzie Pracy młodym ojcom zaproponowano możliwość zatrudnienia na trzy miesiące po urodzeniu malucha, z opcją przedłużenia umowy. Jest to zatem nie tylko forma wspierania rodzin,

ale i aktywizacji życiowej. W Ostrowcu Świętokrzyskim powstał lokalny program pomocy społecznej, który wprowadził dwuletnie zasiłki okresowe dla rodziców (oprócz tych z wysokimi dochodami), w przypadku, gdy jedno z nich nie pracuje i zajmuje się wychowaniem dziecka. Wysokość zasiłku w pierwszym roku życia dziecka wynosi 600 zł miesięcznie, w drugim – 450 zł. A czego oczekują same kobiety? Z raportu „Diagnoza sytuacji kobiet na rynku pracy” z 2007 r., którego jednym z autorów była prof. Kotowska wynika, że dla decyzji Polek o powiększeniu rodziny szczególnie duże znaczenie mają dwa czynniki: możliwość zdobycia i utrzymania pracy oraz dostosowanie organizacji pracy do opieki nad dziećmi.

Jak oni „to” robią? Nie należy jednak sądzić, że rozwiązanie najważniejszych problemów społecznych powinno być jedyną aktywnością państwa. Klimat dla rodzicielstwa jest bowiem sumą bardzo wielu rozwiązań – zarówno systemowych, jak i „drobnych”. Wzorce, do których warto odesłać

polskich decydentów, można bez trudu odnaleźć w wielu krajach Europy. W Niemczech rodziny wielodzietne dostają specjalne kredyty i większe ulgi przy zakupie mieszkań, na dzieci przysługują też atrakcyjne odpisy podatkowe. Istnieje ponadto specjalna agencja, na której pomoc w znalezieniu pracy mogą liczyć młodzi z obszarów borykających się z poważnymi problemami społecznymi, co bez wątpienia zmniejsza strach potencjalnych rodziców o przyszłość dzieci. W Finlandii każde dziecko poniżej 7 lat ma prawo do opieki zapewnianej przez samorząd, której koszt jest proporcjonalny do zamożności rodziców, a dla najmniej zarabiających – zerowy. W Belgii rodzice mają zapewniony szeroki dostęp do opieki nad dziećmi w okresach, gdy biorą udział w szkoleniach i rozmowach o pracę. W Luksemburgu można otrzymać płatne zwolnienie na opiekę nad poważnie chorym dzieckiem. W Liechtensteinie wysokość emerytury uzależniona jest od liczby posiadanych dzieci. W niektórych krajach, np. Austrii, rodzicom, którzy zrezygnują częściowo lub całkowicie z pracy, by


106 więcej, harmonizacja pracy z wymaganiami opieki nad dzieckiem jest tam obligatoryjnym punktem w negocjacjach między partnerami społecznymi. Istnieje także instytucja „żłobków domowych”: kobiety na urlopie wychowawczym, mające wykształcenie medyczne, pedagogiczne lub ukończony specjalny kurs, we własnym domu tworzą miejsce pracy – gmina kieruje do nich najpierw jedno dziecko, a docelowo dwoje lub troje. Szczególnymi względami cieszą się nad Sekwaną rodziny wielodzietne, które otrzymują ulgi podatkowe, większe dodatki, a ponadto np. atrakcyjne zniżki na bilety komunikacji publicznej. Co więcej, Francuzki po urodzeniu trzeciego dziecka mogą pracować w niepełnym wymiarze – ich pensja jest wówczas dofinansowana przez rząd. W Szwecji ze spadkiem liczby urodzeń zaczęto walczyć już w latach 80. Rodzice mają tam zagwarantowany m.in. płatny (80%) roczny oraz dodatkowo półroczny bezpłatny urlop na opiekę nad dzieckiem, które mogą wykorzystać w każdym czasie, zanim ukończy ono 8 lat. Mogą je dzielić między sobą, przy zastrzeżeniu, że każde z nich musi wykorzystać z tej puli co najmniej 60

dni. W przypadku choroby dziecka, Szwedom przysługują zwolnienia z pracy, rozliczane jak zwolnienia chorobowe, a rodzic dziecka poniżej 8 lat ma także prawo do krótszego o jedną czwartą czasu pracy (zakład ubezpieczeń wypłaca mu wtedy 80% utraconego zarobku). Ciekawe instrumenty wspierania rodziny nie są wyłącznie domeną bogatych krajów Zachodu. Na Węgrzech osoby na urlopach wychowawczych mają pierwszeństwo w dostępie do edukacji i doskonalenia zawodowego. Co więcej, madziarski rząd wspiera powstawanie na wsi placówek będących połączeniem żłobków i przedszkoli, których tworzenie jest dla prywatnego biznesu nieopłacalne ze względu na zbyt niewielką liczbę dzieci. Z kolei w Bułgarii – kraju o najniższym przyroście naturalnym w Unii Europejskiej – od początku tego roku część dziadków i babć, tradycyjnie wspomagających rodziców w wychowaniu dzieci, jest uprawniona do otrzymywania płacy minimalnej, wynoszącej równowartość 120 euro, aż do ukończenia przez dziecko trzeciego roku życia. Bułgaria jest też krajem o wyjątkowo długim płatnym urlopie

bad YOSEF SILVER

zająć się wychowaniem dziecka, przez dwa lata wypłaca się zasiłek opiekuńczy. Bezrobotnym w Holandii okresy wychowywania dzieci mogą być zaliczane do okresów zatrudnienia wymaganych do nabycia prawa do zasiłku, Norwedzy nie posiadający pracy mogą liczyć na tym większy zasiłek, im więcej osób mają na utrzymaniu. Szczególnie ciekawy jest jednak przykład Francji, będącej w Europie pionierem wyraźnie sformułowanej, kompleksowej polityki demograficznej, na którą złożyło się m.in. znaczne rozbudowanie sieci placówek opieki dla dzieci. Kraj ten może się obecnie pochwalić największą w Unii dzietnością – Francuzki rodzą średnio 2,02 dziecka (inna sprawa, że prawo zakazuje uwzględniania różnic etnicznych w statystykach, a rodziny afrykańskich i arabskich emigrantów są wielodzietne z powodów kulturowych). Przyjazny rodzicielstwu jest francuski system fiskalny. Z podatku dochodowego rozlicza się wspólnie cała rodzina, rodzice i dzieci. Wprowadzono ulgi na zatrudnienie opiekunki do dziecka, a pracodawcy są zachęcani korzyściami podatkowymi do prowadzenia usług opiekuńczych w miejscu pracy – co


107 macierzyńskim – wynosi on aż 45 tygodni. Rząd w Sofii stara się ponadto zachęcać ojców do opieki nad potomstwem – bezpośrednio po narodzinach dziecka mogą oni skorzystać z 15 dni urlopu, za który otrzymują 90% wynagrodzenia. Przede wszystkim jednak mają prawo do urlopu rodzicielskiego, od szóstego do dwunastego miesiąca życia dziecka, podczas którego również wypłacane jest im 90% dotychczasowych zarobków, o ile zdecydują się pozostać w domu, gdy matka wraca do pracy. Wprowadzanie wszelkich mechanizmów, które mają służyć wspieraniu rodzicielstwa, powinno być poprzedzone głęboką refleksją. Przykładowo, zbyt długie okresy ochronne dla kobiet mogą powodować jeszcze większe zamykanie przed nimi rynku pracy, a długie urlopy wychowawcze – utrwalać nierówny podział obowiązków rodzinnych. Istotną kwestią jest także rozstrzygnięcie kryteriów dostępności świadczeń, zwłaszcza tego, czy decydująca powinna być liczba dzieci, czy też dochód na członka rodziny – jest bowiem całkiem sporo zamożnych rodzin wielodzietnych.

Kręta droga do sukcesu Doświadczenia różnych krajów pokazują, że żadna kombinacja działań państwa nie daje gwarancji osiągnięcia spodziewanych efektów, zwłaszcza w krótszej perspektywie. Trudno wskazać jakieś uniwersalne, bardziej ogólne „prawa” – badania nie pokazują nawet jednoznacznej korelacji między wydatkami publicznymi a dzietnością. Jej zależność od wysokości zasiłków rodzinnych, uchwycona w badaniach przeprowadzonych w 22. państwach rozwiniętych, jest tak słaba, że – przy założeniu, iż jest ona liniowa – zwiększenie dzietności polskich kobiet do poziomu 2,1 wymagałoby wzrostu udziału tych wydatków do wysokości... 12% PKB. To, że o średniej liczbie posiadanych dzieci decyduje cały kompleks czynników, pokazują również przykłady niektórych krajów rozwiniętych, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. – Nie prowadzą one polityki rodzinnej w sensie europejskim (urlopy, wsparcie

finansowe), jednak wskaźnik dzietności jest tam wysoki, nie tylko wśród mniejszości, ale i białych kobiet, dla których wynosi 1,9. Przyczyny tkwią w kulturze – Amerykanie po prostu wierzą, że warto mieć dzieci – mówi J. Ciechański. To, że wysokie nakłady finansowe nie gwarantują automatycznie sukcesów polityki demograficznej, ciekawie pokazuje przeprowadzona przez Dorotę Janiszewską (www.janiszewska.blog.onet.pl) analiza polityki rodzinnej Niemiec – wyjątkowo kosztownej, a mało skutecznej. Co więcej, finansowe bodźce do posiadania dzieci dają zwykle krótkotrwały efekt, gdyż po kilku latach traktowane są jako norma, a nie zachęta. Na pewno można także powiedzieć, że problemów demograficznych starzejącej się Europy nie rozwiąże większe otwarcie się na imigrantów. Pomijając już wszelkie związane z tym kontrowersje i problemy, jest ich po prostu za mało: gdyby chcieć tą drogą utrzymać dzisiejszą strukturę wieku ludności Wielkiej Brytanii, do 2050 r. liczba mieszkańców tego kraju musiałaby się podwoić, importując średnio 1,2 mln imigrantów rocznie – więcej niż dziś przyjmuje cała UE. Bez wątpienia polityka pronatalistyczna powinna się opierać nie na wyobrażeniach polityków, lecz na solidnych badaniach naukowych, uwzględniających lokalny kontekst. Ciekawe są dane zgromadzone w ramach szeroko zakrojonych badań Europejskiej Fundacji na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy, niezależnego organu Unii Europejskiej. Sugerują one umiar w oczekiwaniach wobec tak promowanych ułatwień w godzeniu obowiązków rodzinnych z zawodowymi. Choć jest to słuszny kierunek, w przypadku mniej zamożnych krajów, jak Polska, niski poziom dochodów w stosunku do rozbudzonych już potrzeb będzie skłaniał wiele kobiet do poświęcania zyskanego w ten sposób czasu na pracę zarobkową. Powołując się m.in. na badania Fundacji, dr Ciechański zwraca także uwagę na inną ciekawą prawidłowość. – Mniej dzieci niż by chciały mają zwykle kobiety lepiej wykształcone, gdyż boją się one ryzykować karierą. Zwiększenie

dzietności w tej grupie mogłoby przynieść zwiększenie dostępności przyzwoitej jakości żłobków, przedszkoli, certyfikowanych opiekunek itp. – mówi. Z tych samych względów tradycyjne transfery socjalne od bogatszych do biedniejszych mogą dawać efekty mniejsze od spodziewanych – sugeruje Fundacja, jednak dr Ciechański wskazuje, że w polskich warunkach ich potencjalne znaczenie jest nieco inne. – Jeśli chce się zwiększać liczbę urodzeń, należy walczyć z ubóstwem rodzin wielodzietnych. W przeciwnym wypadku w odczuciu publicznym posiadanie kilkorga dzieci nadal kojarzyć się będzie z biedą – wyjaśnia. A prof. Kotowska zwraca uwagę, że należałoby zreformować system wsparcia finansowego osób na urlopach wychowawczych – jest on obecnie skonstruowany tak, że z urlopu korzystają w większości osoby najmniej zarabiające, bowiem jedynie one mogą liczyć na dodatek wychowawczy, którego wypłacanie zależne jest od dochodu na osobę w gospodarstwie. W dyskusji nad skutecznością polityk państw UE w zakresie zwiększania dzietności warto odnotować także głos dwójki amerykańskich ekspertów. Przywołani już Gilbert i Van Voorhis dowodzą, że nacisk na łączenie życia rodzinnego z maksymalnym możliwym udziałem w rynku pracy, poprzez np. rozwój instytucjonalnych form opieki, przy jednoczesnym niedocenianiu nieodpłatnej opieki nad dziećmi oraz pracy na rzecz rodziny, prowadzi nie tylko do ich urynkowienia, ale także dewaluuje wartość wychowania dzieci w rodzinie. Innymi słowy, niewielka jak dotąd efektywność europejskich polityk pronatalistycznych wynika z tego, że są one przyjazne raczej rynkowi niż rodzinie. Na tym tle Szwecja, która jest jednym z głównych symboli nowoczesnego państwa opiekuńczego, wypada gorzej niż Norwegia, gdzie rodzice dzieci do lat 3 mają wybór: posłać dziecko do subsydiowanego przez państwo centrum opieki lub zrezygnować z tego w zamian za zasiłek opiekuńczy. Zdaniem J. Ciechańskiego, to właśnie oparcie polityki rodzinnej na zasadzie dobrowolnego wyboru, obok konsekwencji


108 w działaniach i wysokości nakładów finansowych, jest źródłem sukcesów demograficznych Francji oraz niezłej sytuacji w krajach nordyckich. Wyzwaniem dla planów zwiększenia liczby urodzeń w Polsce będzie rosnące bezrobocie, związane ze światowym kryzysem. Jak bowiem podkreśla prof. Kotowska, to możliwość pracy jest główną siłą decydującą o realizacji zamierzeń prokreacyjnych. Pokazują to m.in. wyniki analiz dokonanych przez Annę Matysiak, na podstawie danych z przeprowadzonego w 2006 r. badania historii zawodowych i rodzinnych trzech tysięcy kobiet urodzonych w latach 1966-1981. Wynika z nich, że decyzję o urodzeniu dziecka kobiety odkładają do czasu ustabilizowania swojej sytuacji na rynku pracy. Strategia „najpierw praca, potem dziecko” jest stosowana przez Polki szczególnie przy decyzji o drugim i kolejnych urodzeniach.

W kulturze nadzieja Są jednak także powody do optymizmu. Prof. Kotowska zwraca uwagę, że Polska nadal znajduje się w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o wartość, jaką społeczeństwo przypisuje dzieciom i rodzinie. Z kolei dr Ciechański wskazuje, że we wszystkich krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce, ludzie deklarują, że chcieliby posiadać więcej dzieci, niż rzeczywiście mają. – Średnia dla Polski wynosi 2,3, co gwarantowałoby zastępowalność pokoleń – mówi. Twierdzi też, że są już pewne sygnały pozwalające sądzić, iż rodzicielstwo znów zaczyna być postrzegane jako atrakcyjny wybór życiowy. Państwo nie musi być przy tym biernym obserwatorem trendów cywilizacyjnych – do pewnego stopnia jest w stanie je kształtować. Przykładem może być promowanie modnych ostatnio urlopów „tacierzyńskich”. Europejska Federacja Rodzin (COFACE) postuluje wręcz wprowadzenie w Unii obowiązkowych urlopów rodzicielskich dla obojga małżonków, w identycznym wymiarze. Dałoby to szansę na zmianę podejścia mężczyzn do prac domowych oraz zerwanie z tradycyjnym

postrzeganiem przez pracodawców jedynie kobiet w roli rodzica, co odbija się m.in. na ich szansach na zatrudnienie. – Teoretycznie wiele istniejących rozwiązań dotyczących rodziny jest „neutralnych ze względu na płeć”, jednak na ich wykorzystanie nakładają się czynniki kulturowe. Przykładowo, od 1996 r. ojcowie są uprawnieni do urlopów wychowawczych, jednakże utrzymuje się przeświadczenie, także wśród pracodawców, że urlopy wychowawcze są tylko dla kobiet – mówi prof. Kotowska. Uważa ona, że wzrost zaangażowania ojców w wychowywanie dzieci jest jednym z kluczowych czynników trwałego wzrostu liczby urodzeń. I dodaje: Państwo powinno tworzyć nie tylko regulacje prawne, ale także działać na rzecz wzrostu świadomości społecznej, że choć rodzice mają prawo do autonomii, dzieci są jednocześnie dobrem publicznym, społeczną inwestycją w przyszłość. Zatem wzrost liczby urodzeń zależy od zrozumienia wspólnej odpowiedzialności za stwarzanie warunków do odtwarzania pokoleń – dotyczy ona nie tylko państwa. Coraz większą rolę przypisuje się pracodawcom, bowiem to przedsiębiorstwa decydują o praktyce łączenia pracy z obowiązkami rodzinnymi. Są one zatem ważnymi podmiotami realizacji polityki rodzinnej. Badaczka zwraca też uwagę, że utrzymujący się niski poziom dzietności w znacznej części krajów Europy sprawia, że zaczęło się mówić nie o polityce pronatalistycznej, lecz o konieczności „odnowy demograficznej” (demographic renewal), a więc o wzroście liczby urodzeń w warunkach niskiej dzietności. Na koniec warto się zastanowić, czy dyskusja nad sposobami zwiększenia przyrostu naturalnego nie odwraca naszej uwagi od kwestii jeszcze bardziej fundamentalnych. Czy jeśli dany instrument polityki rodzinnej „jedynie” polepsza jakość życia tych, którzy i tak zdecydowaliby się na dziecko, oznacza to, że jest mniej warty wprowadzenia? Przecież podobno chodzi o to, „by żyło się lepiej, wszystkim”. Nie zaś wyłącznie przyszłym pokoleniom. Michał Sobczyk


109

Matki – Polki

– Obywatelki Anna Janikowska Na naszych oczach powstaje nowy model macierzyństwa – aktywnego, świadomego swych praw, potrafiącego czerpać siłę ze wspólnot tworzonych na zasadzie dobrowolności, walczącego o prawdziwie partnerski model rodziny.

baa LORENA & DAVID FERNÁNDEZ

Całkiem nowe życie Gdybym miała porównać z czymś poród, nie wahałabym się powiedzieć, że tylko Big Bang jest wydarzeniem o analogicznej randze i sile sprawczej. Stary wszechświat po prostu znika bez śladu, a w nowym, skoncentrowanym na różowym, krzyczącym i kwilącym centrum, wszystko tworzy się na nowo – przestrzeń, czas, wartości, obowiązki, uczucia. Nasza nowa konstelacja stanowi jednak element galaktyki zwanej społeczeństwem, dlatego prędzej czy później rodzina zderza się z podstawowymi pytaniami. Jak utrzymać rodzinę, jednocześnie zapewniając dziecku opiekę i miłość? Jak zachować elementarną, niezbędną mobilność, gdy wszędzie trzeba poruszać się z wózkiem? Jak nie zwariować, będąc „matką na wyłączność” i spędzając całe dnie w czterech ścianach? Jak stawić czoła całemu światu, jeśli chce się odwrócić role rodziców? Jak wytłumaczyć pracodawcy, że posiadanie dzieci jest normalne, ba, nobilituje, więc nie powinien traktować nas jak śmiecia? Jak poradzić sobie w roli samotnego rodzica, gdy nie mamy za sobą prawa i państwa? Na próżno szukać odpowiedzi na takie pytania w popularnych poradnikach z niemowlakiem na okładce, nie znajdziemy ich także raczej w instytucjach, które zajmują się rodzi-

ną i dziećmi. Niczego nie dowiemy się słuchając zasmucająco jałowych debat o polityce prorodzinnej. Bardzo chętnie zaś odpowiedzi udzielą nam odwieczne polskie stereotypy macierzyństwa. Powiedzą nam mianowicie: „Poświęć się, zaciśnij zęby i siedź cicho”. O nie! – wydają się mówić współczesne matki-aktywistki – wszystko, tylko nie to!

Przede wszystkim – nie siedź sama Nie ma co ukrywać – wciąż najczęściej przejmujemy utarty sposób zachowania i podział obowiązków, gdyż zwykle jest on najwydolniejszy ekonomicznie: mama idzie na macierzyński, tata idzie do pracy za troje. Codzienność młodych matek znacznie jednak odbiega od różowego obrazka z reklam. Najbardziej daje się we znaki marginalizacja mam małych dzieci. Izolacja, poczucie bezużyteczności i przygnębienie dotykają zwłaszcza przyjezdne kobiety z dużych miast. W takiej sytuacji znalazła się Katarzyna Kordulewska – matka trojga dzieci, mieszkająca na warszawskim Ursynowie. – Po urodzeniu trzeciego dziecka czułam się w domu bardzo samotnie. Miałam nadzieję, że uda mi się nawiązać kontakty na placu zabaw, w piaskownicy, ale to nie jest czas i prze-

strzeń dla mam – tam mówi się tylko kilka zdawkowych zdań o dzieciach, bo to one są bohaterami tego miejsca. Jak się nazywa, ile ma lat, czy chodzi do przedszkola – i rozmowa skończona. A przecież wiele z nas – zwłaszcza te, które nie mają codziennego oparcia w mieszkającej blisko rodzinie – potrzebuje zwyczajnie pogadać o dzieciach i o sobie, wymienić doświadczenia – mówi. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i stworzyć przestrzeń dla kontaktów matek. Wzorem miały być funkcjonujące za granicą kluby mam. Pani Katarzyna rozpuściła wieści przez Internet, odzew był duży. Na pierwsze spotkanie przyszło 14 osób. Była kawa dla mam, zabawki i dywaniki dla dzieci – i ożywione dyskusje. Wszystko potoczyło się spontanicznie i naturalnie. Obecnie spotkania odbywają się w każdy czwartek w Domu Kultury, zawsze jest dużo rozmów i dużo zabawy. Bo na odwiedzinach w klubie korzystają nie tylko mamy. – Patrzyłam na te dzieci i widziałam, jak się zmieniały. Na początku wystraszone, biegały gdzieś zawsze za mamą, a potem coraz bardziej samodzielne, obserwowały otoczenie i inne dzieci – wspomina. Inicjatywa rozrasta się przez pączkowanie. Równolegle z klubem ursynowskim powstały inne, w tym w Piasecznie z inspiracji Fundacji MaMa. Niedawno zaczął działanie klub na Bemowie. Wziął go pod skrzydła lokalny samorząd, który bardzo ciepło przyjął pomysł stworzenia miejsca dla mam. Katarzyna Kordulewska życzyłaby sobie podobnego rozwiązania dla „swojego” klubu – pewna instytucjonalizacja oznacza szansę na większą trwałość przedsięwzięcia.


110

Mamy w Sieci Kontakt drogą internetową stał u początku ursynowskiego klubu, ale to właśnie w Sieci istnieją największe kluby mam. „Mamowe” działy na popularnych forach internetowych wprost pękają w szwach od ilości użytkowniczek i wpisów. Powstały także dziesiątki serwisów tematycznych. Jednym z najstarszych i największych jest portal www.babyboom.pl, który co miesiąc odwiedza 600 tys. unikalnych użytkowników/-czek. Według Anny Ślusarczyk, odpowiedzialnej za projekt, wielka skala komunikowania się rodziców przez Internet oraz zapo-

trzebowanie na rzetelną, wyczerpującą informację, jest efektem zmian w modelu polskiej rodziny. – Coraz mniej jest rodzin wielopokoleniowych, stąd rodzice poszukują wiadomości na własną rękę. Bycie aktywnym rodzicem staje się modne, stąd poszukiwanie odpowiedzi na pytania, konsultowanie z innymi swoich wiadomości – mówi. Surfowanie po Sieci umożliwia także odnalezienie osób w podobnej sytuacji życiowej – mamy grupują się np. według miesięcy, w których urodziły bądź urodzą dziecko, albo wedle miejsca zamieszkania. Na forum zawiązują się także wspólnoty wokół konkretnych tematów, jak samotne rodzicielstwo, metody wychowawcze, zabawy czy dziecięce choroby przewlekłe; nieustannie trwają też giełdy bajek, wierszyków i kołysanek. – Dużą grupę stanowią mamyemigrantki. Dzięki uczestnictwu w życiu forum nie tylko odnajdują wiadomości dotyczące ciąży czy dzieci, ale mają szansę nawiązać przyjaźnie z dziewczynami, które mieszkają w pobliżu. Według mnie stanowi to ogromną wartość – mówi pani Anna. I zapewnia, że interneto-

we znajomości często przeradzają się w przyjaźnie, a mamy nie tylko spotykają się w realu, ale nawet wspólnie spędzają wakacje. Łączą je nie tylko wspólne tematy i zainteresowania, ale i troski. Wreszcie, dzięki ogromnym zasobom Internetu czasem pomaga on radzić sobie w sytuacjach kryzysowych. – Z rozmów z lekarzami (klinicystami) wiem, że trafiają się mamy, których dziecka nie potrafił prawidłowo zdiagnozować lekarz rodzinny lub wręcz z pobłażaniem odnosił się do ich niepokoju. Poszukiwania w Internecie pomogły im rozpoznać chorobę i trafić do odpowiedniego specjalisty. Zawsze jednak tłumaczymy użytkowniczkom, że w Internecie są miliardy wiadomości oraz opinii i należy to brać pod uwagę, pamiętać, że kontakt ze specjalistą jest konieczny – opowiada Anna Ślusarczyk.

Wszystko w rękach MaM – Spróbuj nie być aktywna wychowując małe dziecko – do takiego clou dochodzimy w rozmowie z Sylwią Chutnik, prezeską Fundacji MaMa. – Mówi się, że „matki powinny być aktywne”, a to jest jakieś takie deprecjonujące. Po

bnd KIMBERLY HURST

Pani Katarzyna mówi, że marzy jej się polska wersja szwedzkiej infrastruktury wspierającej rodziców – kluby w każdej miejscowości, punkty informacyjne, liczne otwarte spotkania i imprezy. Do takiego rodzicielskiego eldorado jeszcze nam daleko. – Zrobiłam to, co było potrzebne mi i innym mamom w okolicy. Pomogłam też zawiązującym się nowym klubom. Wszystkich chętnych do zapoznania się z tym, jak to działa, zapraszam na naszego bloga, pod adresem www.klub-mam.pl – podsumowuje.


111 prostu każda matka musi być aktywna – i jest, bo opieka nad dzieckiem to ciągła aktywność – rozwija myśl. Fundacja MaMa jest w tej chwili najbardziej znaną organizacją pracującą na rzecz rodzicielstwa i matek w Polsce. Być może częściowo to zasługa popularności jej prezeski – laureatki Paszportu „Polityki” za książkę „Kieszonkowy atlas kobiet”. Najprawdopodobniej jednak media pokochały MaMę od pierwszego wejrzenia za całkiem nowe podejście do macierzyństwa. Faktycznie – młode feministki protestujące na ulicach przeciwko nieprzystosowaniu miasta i lokali do ruchu wózkowego, organizujące warsztaty dla rodziców i promujące radosne rodzicielstwo – to w Polsce całkiem świeże zjawisko. MaMa przeprowadziła wiele udanych kampanii, m.in. akcję „O Mamma Mia! Tu wózkiem nie wjadę”, w ramach której oznaczyła warszawskie miejsca przyjazne mamom (urzędy, kawiarnie, muzea, sklepy itp.) i opublikowała ich listę. Od powstania MaMy aż do dziś fundacja umożliwia wyjścia do kina z dzieckiem (rodzice oglądają, dzieci razem się bawią pod okiem opiekunów), zainicjowała także powstanie pierwszych w Polsce tzw. banków czasu matek, w ramach których nieodpłatnie pomagają sobie one w różnych życiowych sprawach. MaMa organizuje również warsztaty dla kobiet chcących założyć kluby mam w swoich miejscowościach i dzielnicach, a jej regularnie aktualizowana strona internetowa (www.fundacjamama.pl) stanowi bezcenne źródło wiedzy o „branżowych” aktualnościach (np. zmianach w prawie), a zarazem wirtualną poradnię. Jedną z najgłośniejszych MaMowych akcji były „Opowieści grozy” – zebranie i nagłośnienie historii kobiet, które z powodu macierzyństwa padły ofiarą dyskryminacji lub łamania praw pracowniczych. Takie historie są zazwyczaj przemilczane lub wypłakiwane przyjaciółkom i rodzinie. W jakimś stopniu uznaje się je za zwykłą kolej rzeczy, bunt „nie ma sensu”, bo zazwyczaj nie przynosi efektu. Tym

razem kobiety zwalniane, wymanewrowane ze stanowisk, pomijane przy awansach i podwyżkach postanowiły o tym głośno powiedzieć. Oto tylko kilka przykładów ich wypowiedzi: → Umowa nie została przedłużona, dodatkowo usłyszałam, że nie byłabym zbyt wydajnym pracownikiem, a dyrekcja poszuka sobie jakiegoś pana. → Pani z PIP-u wyraźnie mnie zniechęca do złożenia pozwu, informując, że właściwie nie mam szans wygrać i że to ja muszę udowodnić pracodawcy, że reorganizacja nie nastąpiła. → Udałam się do prezydenta, zastępcy prezydenta, przewodniczącego rady miasta – wszyscy rozkładali ręce, mówiąc, że zwyczajnie „Pani Dyrektor się uparła i nic nie można zrobić”. → Jeden z udziałowców firmy coraz częściej sygnalizował mi, że moja ewentualna ciąża będzie niekorzystna dla firmy. Pochwalił nawet moja nową koleżankę za to, że ma już dziecko… bo ja mogę okazać się obciążeniem dla firmy. → Cóż, nagrody służą podniesieniu motywacji. Tobie się po prostu nie opłaca ich wręczać. Wiadomo, że zaraz urodzisz i przestaniesz pracować. – Kiedy wybrałyśmy opowieści, zastanowiłyśmy się, co z tym zrobić – wspomina Sylwia. Zapakowanie wydruków opowieści w wielką dynię i pójście z nią w samo Halloween do ówczesnej minister pracy i polityki społecznej, Joanny Kluzik-Rostkowskiej, nie było wyjściem oczywistym. Może właśnie dlatego tak zrobiły? – Dwunastu kobietom pani minister zaoferowała pomoc swoich prawników, prosiła również o kontynuowanie zbierania opowieści. Myślę, że ta akcja nam się udała. Efektem było między innymi to, że Katarzyna Góraj odważyła się pozwać ogromną korporację HewlettPackard, która potraktowała ją obrzydliwie, gdy wróciła do pracy po poronieniu. Nie wygrała sprawy, bałyśmy się, że to było niepotrzebne ryzyko, ale okazało się, że dzięki temu odzyskała swoją godność jako człowiek – mówi Chutnik. A pani

wiceminister zapowiedziała systemowe działania na rzecz zmiany sytuacji matek na rynku pracy. MaMa, we współpracy z portalem pracuj.pl, zorganizowała także cykl warsztatów dla kobiet powracających do pracy po urlopie macierzyńskim. Według badań przeprowadzonych na zlecenie portalu, aż 85% ankietowanych zetknęło się z dyskryminacją kobiet w pracy ze względu na to, że są lub mogą być matkami. Co więcej, aż 44% wszystkich respondentów zetknęło się z przejawami dyskryminacji osobiście. Przeprowadzone ubiegłej jesieni w Warszawie, Łodzi i Białymstoku warsztaty miały wyposażyć grupę kobiet w umiejętności konieczne do powrotu na rynek pracy i utrzymania się tam na swoich warunkach. Ich tematem były m.in. takie zagadnienia, jak zarządzanie czasem, sposoby radzenia ze stresem, samorozwój. – Nie były to typowe warsztaty – jak napisać CV, i tak dalej. Dziewczyny zastanawiały się, co chcą zrobić w swoim życiu – czy wrócić do pracy, czy nie; jeśli tak, to jak? Okazało się wtedy, że dorosłe kobiety, niektóre nawet po czterdziestce, w ogóle nie wiedzą, czego chcą. Urodziły dzieci, skończyły szkoły, pracowały, ale wszystko działo się jakby poza nimi – mówi prezeska MaMy. Aneta Kobylińska jest bardzo zadowolona z udziału w warsztatach. – Zdobywam nowe kwalifikacje, postawiłam na rozwój rodzinnej firmy, zaangażowałam się w projekt wymyślony przez mojego męża, zajmuję się stroną internetową projektu, złożyłam wniosek o dofinansowanie szkoleń z UE. Tak jak chciałam – zyskałam możliwość prowadzenia większości działań w domu lub w czasie, który nie koliduje z moją rolą mamy – mówi. Pytana o wzór „nowej matki”, który można by przeciwstawić wzorowi Matki-Polki, Sylwia Chutnik wymiguje się. Mówi, że nie lubi wzorców i dążenia do nich za wszelką cenę. Może tylko życzyć innym matkom świadomości własnych celów życiowych. – Emancypacja matek idzie w Polsce tym samym torem, co eman-


112 cypacja kobiet – i napotyka na te same pułapki. Kiedyś mówiło się kobietom: bądź taka, taka i jeszcze siaka; nie bądź tylko kurą domową, chodź na tai-chi, maluj paznokcie i zarabiaj dużo kasy. Mnie nie chodzi o jakieś fiksowanie, obowiązkowe loty na paralotni i realizowanie absolutnie wszystkich marzeń, bo tego się nigdy nie da osiągnąć, niezależnie czy się ma dzieci, czy nie – mówi. – Wolałabym nawet, żeby zwykła mama, nazywana kurą domową, powiedziała sobie szczerze: nie chcę pracować zawodowo, mam to gdzieś, fajnie mi się żyje z pensji męża, a nie miotała się między gotowym wzorcami, frustrując siebie i całe otoczenie. Chciałabym tylko, aby wybory, których dokonują kobiety, były ich własnymi decyzjami, nie decyzjami rządu, partnera czy mediów – podsumowuje. Obecnie fundacja zajmuje się m.in. akcją informacyjno-lobbingową na rzecz zwiększenia ściągalności alimentów, zbiera paczki dla bezdomnych matek z Markotu i protestuje przeciw projektowi tzw. ustawy bioetycznej, który zakłada m.in. ograniczenie refundacji zabiegów zapłodnienia metodą in vitro do par małżeńskich. Organizuje także happeningi, jak Strajk Matek, który miał zwrócić uwagę na problemy mam, jak np. zwalnianie z pracy po urlopach macierzyńskich i wychowawczych, pobieranie opłat za porody rodzinne, brak darmowych szkół rodzenia i znieczuleń w czasie porodu, brak miejsc w żłobkach i przedszkolach czy nierówny podział domowych obowiązków. Potrzeb i problemów niestety nie brakuje. MaMy nie łudzą się jednak, że dadzą radę im wszystkim. Wolą inspirować, pokazywać własnym przykładem, że można zmieniać świat na bardziej przyjazny, zaczynając od własnego podwórka. – Chcemy zachować radość z pracy i – oczywiście – same być dobrymi mamami. Jesteśmy tylko organizacją pozarządową. Ludzie coraz częściej popełniają ten błąd, że oczekują od NGO’sów niemożliwego – na przykład, żeby rozwiązywały teraz, zaraz trudne problemy: ustanawiały nowe pra-

wo, zmieniały mentalność ludzką. Takiej władzy organizacje społeczne w Polsce nie mają i nie będą mieć prędko – mówi Sylwia Chutnik.

Prawo, polityka i samotność O tym, jak trudno jest w demokratycznym państwie przeforsować sprawiedliwe rozwiązanie prawne, przekonały się samotne matki, czyli jak się mawia potocznie – alimenciary. Trzy lata walczyły one o przywrócenie Funduszu Alimentacyjnego [„Obywatel” wspierał tę kampanię – przyp. red.] – instytucji, dzięki której samotne matki, nie otrzymujące alimentów od uchylających się ojców, nie były pozostawione same sobie, gdyż pieniądze, których nie ściągnął komornik, wypłacało państwo. Fundusz Alimentacyjny przestał istnieć 1 maja 2004 r., zgodnie ustawą z 28 listopada 2003 r. o świadczeniach rodzinnych, którą przegłosowali posłowie i posłanki SLD. Państwo nie jest ojcem – takie hasło przyświecało zmianom. – Proszę to sobie wyobrazić. Mąż ode mnie odszedł, miałam dwóch synów na utrzymaniu. Przez pięć lat nie dostałam od męża ani złotówki i nie sposób było legalnie zmusić go do wypłacania alimentów. Moja sytuacja finansowa była bardzo zła. Nie wiedziałam, skąd mam wziąć brakującą kwotę – wspomina początek swojej drogi jako liderki ruchu społecznego Renata Iwaniec, nauczycielka z Tarnowa. W podobnej sytuacji znalazło się kilkaset tysięcy osób. – Zawsze byłam aktywna społecznie. Z zawodu jestem nauczycielką historii, uczyłam także WOS-u; głęboko wierzyłam i wierzę w idee, które przekazywałam uczniom – w to, że w demokratycznym społeczeństwie to obywatele tworzą państwo – mówi. Dlatego wzięła udział w rozpoczynającym się proteście zrozpaczonych samotnych rodziców, w przytłaczającej większości – matek. Zaczęły się blokady ulic, demonstracje na Wiejskiej, pisma, protesty, oświadczenia. W różnych miejscach kraju zawiązało się ponad 70 stowarzyszeń. W końcu wokół napisanego przez dr. hab. Marka Andrzejewskiego projektu

ustawy zogniskował się Komitet Inicjatywy Ustawodawczej na rzecz Ustawy – Fundusz Alimentacyjny. Chodząc od domu do domu, zaczepiając ludzi na ulicach, stając pod kościołami, kobiety zebrały 300 tysięcy podpisów i już we wrześniu 2004 r. inicjatywa znalazła się w Sejmie. Potem były przepychanki, obrażona duma polityków, brak życzliwości. W tle czaiła się społeczna niechęć do samotnego rodzicielstwa i niezrozumienie dramatycznego losu osób, które mają pieniądze na życie tylko na papierze – dysponują korzystnym wyrokiem sądu, jednak nie sposób go wyegzekwować. Opowiadano o nadużyciach, które można było popełnić, korzystając z Funduszu Alimentacyjnego: matki-kombinatorki, patologia, roszczeniówy... Liderka Komitetu dobrze zna te określenia. – Jasne, że takie osoby są, w każdej grupie społecznej są reprezentowane różnego rodzaju skrajności. Wyolbrzymianie ich to próba obarczenia samotnych rodziców winą za ich sytuację. Mówią tak ludzie, którzy nie chcą widzieć naszych problemów, bardzo chętnie mówią tak też dłużnicy alimentacyjni. Przerzuca się winę na „złe, roszczeniowe kobiety”. Proszę zauważyć, że w potocznym myśleniu piętnuje się samotne macierzyństwo jako patologię, a niepłacenie alimentów uważa się za normalność, a wręcz dowód sprytu i powód do dumy, no bo po co płacić jakiejś wrednej babie, co tylko biednego człowieka ciąga po sądach i wykańcza... – mówi Renata Iwaniec. Niestety, do dziś mówi się o „problemie samotnych matek”, nie o problemie uchylających się od płacenia dłużników alimentacyjnych czy o problemie niewydolności organów państwowych, nie potrafiących egzekwować wyroków sądu. W 2005 r., po niekorzystnym dla siebie orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, posłowie przegłosowali własny projekt ustawy o postępowaniu wobec dłużników alimentacyjnych oraz o zaliczce alimentacyjnej – prawnego potworka wybiórczo korzystającego z rozwiązań projektu obywatelskiego. Problem się zaostrzył, malownicze zapisy były niewykonalne, ustawa nierówno


113 traktowała różne grupy samotnych rodziców. Zbliżały się wybory, wokół ruchu zrobiło się gorąco – przedstawiciele wszystkich partii zainteresowali się, kusili obietnicami. W końcu samotne matki zdecydowały się poprzeć Prawo i Sprawiedliwość. Długo czekały na spełnienie wyborczej obietnicy, ale od jesieni 2008 r. Fundusz Alimentacyjny działa – przywróciła go jedna z ostatnich ustaw, jakie uchwalono głosami PiS przed samorozwiązaniem Sejmu w 2007 r. – Wygrałyśmy wielką bitwę, ale nie wojnę. Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, dlatego założyłyśmy Ogólnopolską Federację „Godność i rodzina” i będziemy dalej walczyć o inne potrzebne rozwiązania prawne w polityce rodzinnej. Niestety, problemem organizacji zrzeszających samotne matki jest to, że nie ma za wiele osób do codziennej, ciężkiej roboty – opowiada pani Renata.

Mama – Tata – Rodzice Czy kobiety są „z natury” osią wszelkich prorodzinnych działań? Niekoniecznie. Sprowadzanie problemów związanych z wydaniem na świat i wychowaniem dzieci do samego macierzyństwa jest błędem logicznym. Sensowniejsze wydaje się mówienie o rodzicielstwie i budowanie obok wzoru nowoczesnej matki – wzoru nowoczesnego ojca. Taki cel ma właśnie program „Równi Rodzice” (www.bycrodzicem.pl), prowadzony przez Fundację Komunikacji Społecznej (partnerem projektu jest wszędobylska Fundacja MaMa). Program kładzie nacisk na równość i partnerstwo oraz dobrą komunikację w rodzinie. Według koordynatorki programu, Patrycji Dołowy, mama najwięcej zyskuje, gdy zyskuje cała rodzina. – Zaangażowanie ojców w dom i życie rodzinne sprzyja wyrównywaniu szans matek na rynku pracy. Równi Rodzice oboje pracują. Dzielą się obowiązkami i przyjemnościami. Rozumieją się nawzajem i wspólnie ustalają zasady panujące w związku. Równym Rodzicom nikt nie przyklei etykietek „Matki-Polki” czy „wiecznie nieobecnego ojca” – tłumaczy.

Czytelniku! Zaprenumeruj „Obywatela”! Warto, bo:

Zamawiając prenumeratę, zapłacisz taniej. Wesprzesz przy tym finansowo nasze społeczne inicjatywy (pośrednicy pobierają od nas do 50% ceny pisma!) Masz szansę na ciekawe i cenne nagrody Często dostaniesz drobny upominek dołączony do numeru Prenumerata to wygoda – „Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej Przy zamawianiu prenumeraty, wybrany archiwalny numer dostaniesz gratis (do wyboru nr 7, 10, 13, 14, 16-18, 20-23, 26-29, 31-33, 35-43)

Nagrodzeni w bieżącym numerze: Świętokrzyskie Centrum Doradztwa Nauczycieli w Kielcach, Zenon Perka z Widawy, Andrzej Sulej z Kruklanek, Rafał Węgrzyn z Wrocławia otrzymują książkę Richarda Rorty’ego „Przygodność, ironia i solidarność” Bartłomiej Pielas z Łodzi, Kamil Sawczyk z Węgorzyc, Krzysztof Karaśkiewicz z Chylic, Marcin Małyska z Warszawy otrzymują książkę Tomasza Boruckiego „Prawda w sporze o Tatry”.

Dla wszystkich prenumeratorów mamy upominek: „eFTe Cook Book”, książkę kucharską poświęconą gotowaniu przyjaznemu dla ludzi i środowiska.

Prenumerata naprawdę się opłaca!

Chcesz dołączyć do prenumeratorów i otrzymywać obywatelskie prezenty? Opłać roczną prenumeratę w banku lub na poczcie i czekaj, aż „Obywatel” sam do Ciebie przywędruje :-). Możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie www.obywatel.org pl. Wpłat w wysokości 42 zł należy dokonywać na rachunek: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom”, Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź, numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Prenumeratę można rozpocząć w dowolnym momencie, od wybranego numeru.


114 W ramach programu wykonano badania społeczne i udostępniono trzy raporty – na temat podziału ról w związkach, sposobów spędzania czasu z dziećmi oraz rozmawiania w rodzinie. Odbyły się także skierowane do ojców kampanie medialne. Ich hasła to „Tata i ja”, „Bycie tatą to działanie. Każdego dnia” i „Równi rodzice”. W ramach konkursu na najciekawszy sposób spędzania czasu z dziećmi, ojcowie chwalili się oryginalnymi zabawami – tato opisujący odtwarzane dłońmi i pościelą wymyślone rodziny Dziubiastych i Kołderkowców wygrał rodzinną wycieczkę do Egiptu. Przeprowadzono także warsztaty dla rodziców chcących na równi angażować się w wychowanie dzieci i nauczyć się, jak za pomocą rozmów rozwiązywać problemy, budować więzi i spędzać czas. – Pokazujemy na nich, że oboje rodzice mogą być na równi zaangażowani w swoją pracę i sprawy domu. Mogą sprawiedliwie dzielić się obowiązkami i będzie to z korzyścią i dla nich, i dla ich dzieci (bo dobrzy rodzice, to szczęśliwi rodzice), i dla ich pracodawców (bo dobrzy pracownicy, kompetentni i lojalni, to ludzie pogodzeni ze sobą) – mówi Dołowy. Z badań wynika, że w Polsce ponad 90% kobiet i mężczyzn uważa, iż w rodzinie to żona odpowiada za pielęgnację i opiekę nad dzieckiem. Dlatego takie działania, jak te podejmowane przez FKS, wciąż są pionierskie, a początki bywają trudne. – W Dzień Ojca zrobiliśmy happening – ogłosiliśmy manifest podpisany przez

reklama

kilka organizacji pozarządowych, by Dzień Ojca proklamować także Dniem Rozmawiania. Ojcowie mieli podpisywać deklarację Dobrego Taty. Tymczasem przyszły głównie matki i dziennikarze, było tylko dwóch ojców. Pojawiły się głosy, że to matki są zainteresowane zmienianiem ojców, a ci drudzy to wciąż „wielcy nieobecni”. Z drugiej jednak strony był to świetny temat dla mediów, które nagłośniły sprawę i wtedy zaczęli się do nas zgłaszać ojcowie, mówiąc, że i oni chcą podpisać deklarację. Poza tym temat zaistniał, a przy naszej pracy, gdy zależy nam, by zmieniać społeczne postawy, to bardzo ważna rzecz – przekonuje pani Patrycja. Organizatorzy programu zwracają uwagę, że równość jest nie tylko priorytetem w sprawiedliwym społeczeństwie – nierówność po prostu się nie opłaca. – Z badań (nie tylko naszych) wynika, że większość kobiet nie jest zadowolona ze swojej sytuacji ekonomicznej i czuje się dyskryminowana w pracy. To właśnie warto zmienić. Jesteśmy częścią Unii Europejskiej i jej rynku. Musimy dbać o konkurencyjność naszej gospodarki. Nie stać nas na to, by rezygnować z ogromnego potencjału kobiet, często lepiej wykształconych niż mężczyźni – wyjaśnia Dołowy. A dla ceniących wartości rodzinne i obawiających się starzenia naszego społeczeństwa polityków ma inny argument: Powinniśmy zrobić wszystko, by kobiety nie rezygnowały z macierzyństwa w obawie przed utratą pracy i spadkiem poziomu ekonomicznego.

A do tego nie wystarczy rozdanie jałmużny w postaci becikowego czy wydłużenie urlopu macierzyńskiego. Aby program oddziaływał również na pracodawców, opracowano narzędzie badania firm pod kątem ich przyjazności dla rodziny – wskaźnik 4F. Kolejnym planem są kompleksowe badania polskich pracodawców i stworzenie rankingu. – Gdy mężczyzna chce wziąć wolne, by pójść z dzieckiem do lekarza, wszyscy patrzą na niego jak na wariata albo podśmiewają się, że pewnie żona-feministka mu kazała. To właśnie warto zmienić. To bezsensowne stereotypy. Jak pokazuje przykład innych krajów europejskich, model równych rodziców odpowiada wszystkim: i mężczyznom, i kobietom. Wystarczyło tylko im go pokazać – podsumowuje koordynatorka programu. Polska filozofka Jolanta BrachCzaina powiedziała, że kto rodzi, sam siebie przekracza. Wydaje się to odpowiednią puentą. Współczesna polska matka twórczo wykorzystuje doświadczenie macierzyństwa. Przekraczając mnożone przez kulturę, społeczeństwo i państwo bariery, przekracza narzuconą sobie rolę biernej, ofiarnej opiekunki. Świadoma swoich potrzeb, przepełniona siłą sprawczą, zarazem radosna i gniewna, odwraca się od tego, co „wypada” i nie wierzy, że „się nie da”. Się musi, to się da. Anna Janikowska


115

Sto lat

za Rumunami? Joanna Suciu Kiedy wracam z Polski do Rumunii, gdzie mieszkam na stałe od czterech lat, zawsze rzuca mi się w oczy większa ilość rodziców z dziećmi – na ulicach, na spacerach, w parkach itd. Może to dlatego, że w Polsce o polityce prorodzinnej dużo się mówi, natomiast w Rumunii jest ona konsekwentnie wprowadzana w życie. Rodzicielstwo pod przymusem W 1989 r. w Rumunii urodziło się 360 tys. dzieci. W roku 2006 – już tylko 219 tys. Po latach ujemnego przyrostu naturalnego, od niedawna w kraju tym znowu więcej osób rodzi się niż umiera. Aby w pełni zrozumieć rangę tego wydarzenia, należy cofnąć się do czasów dyktatury Nicolae Ceaușescu (19651989), kiedy to polityka rodzinna, tak jak inne rodzaje aktywności państwa, opierała się na inwigilacji i przymusie. Jej celem było zwiększanie przyrostu naturalnego, głownie na potrzeby gospodarki. W 1966 r. Ceaușescu wprowadził tzw. Dekret 770, zakazujący aborcji – o usunięcie ciąży można było się starać tylko w przypadku, gdy kobieta miała powyżej 42 lat lub miała już czworo (później zmieniono to na pięcioro) dzieci. W zakładach pracy każda z kobiet musiała co miesiąc przejść badanie ginekologiczne, którego celem było sprawdzenie, czy nie zaszła w ciążę. W badaniach tych często uczestniczył funkcjonariusz sprawdzający, czy lekarze lojalnie wypełniają obowiązki. Kobieta spodziewająca się dziecka zostawała objęta obserwacją, by uniemożliwić jej przerwanie ciąży. Każdy szpital

miał przydzielonego funkcjonariusza, który sprawdzał, jakie zabiegi odbywają się na oddziale ginekologicznym. Za niezgodne z przepisami usunięcie ciąży groził kobiecie rok więzienia, a personelowi medycznemu – pięć lat. Władze organizowały koszmarne pokazówki: kondukty żałobne z ciałami ofiar pokątnych zabiegów (szacuje się, że co najmniej 10 tys. kobiet zmarło w wyniku poaborcyjnych komplikacji) były kierowane do zakładów pracy. Zwiększaniu liczby urodzin służyć miała także polityka podatkowa. Wszyscy dorośli, którzy ukończyli 25. rok życia, a nie mieli dzieci, płacili specjalny karny podatek (10-20% dochodów), nawet jeśli byli samotni bądź nie mogli posiadać potomstwa ze względów medycznych. W tym samym czasie rodzice co najmniej trójki dzieci płacili podatki o 30% niższe. Środki antykoncepcyjne nie były zakazane, jednak niemal całkowicie niedostępne, a edukacja seksualna praktycznie nie istniała. Wszystko to doprowadziło do szybkiego wzrostu liczby urodzin zaraz po wprowadzeniu dekretu: z 273 tys. w 1966 do 527 tys. w 1967 r. Odbyło się to jednak ogromnym społecznym kosztem. Efektem polityki Ceaușescu była m.in. wielka liczba za-

niedbanych i porzucanych dzieci, które trafiały do domów dziecka oraz specjalnych ośrodków, w których panowały nieludzkie warunki. Przymus posiadania dzieci połączony ze skrajnym brakiem podstawowych warunków materialnych do ich wychowania, bycie „dzieckiem dekretu” – obywatelem pożądanym przez system, ale niechcianym przez rodziców – traumy te są głęboko zakodowane w społecznej świadomości i nie mogły nie mieć wpływu na spadek liczby urodzin. Co zatem spowodowało, że ostatnio w Rumunii znów rodzi się więcej dzieci?

Przychodzi mama do lekarza Analiza statystyk, raportów czy debat publicznych bywa oczywiście bardzo pouczająca, ale na powyższe pytanie najłatwiej odpowiedzieć spoglądając na rzeczywistość Rumunii oczami tamtejszych rodziców. Rok 2004, niezbyt duże rumuńskie miasto przygraniczne, szpital powiatowy z dala od nowoczesnych klinik. Za kilka miesięcy mam tu urodzić dziecko. Comiesięczne wizyty u lekarza – nie muszę się zapisywać na wiele dni wcześniej, odczekam chwilę w kolejce i jestem przyjęta. Lekarz kieruje na bezpłatne badania, co miesiąc robi USG. O tym, że ma on prywatny gabinet dowiaduję się przypadkiem po kilku latach, bo sam nawet słowem nie zasugerował, żebym tam przychodziła. Kilka miesięcy później: szpital jak z lat 60. (warunki bytowe bardzo skromne), za to czysto i mili ludzie, poczynając od uśmiechniętych, pomocnych salowych, zaglądających co pół godziny, przez położne proszące, by


116 W tym samym mniej więcej czasie rodzi w Polsce kilka moich znajomych z różnych miast. Może wszystkie miały pecha, a ja i znajome Rumunki wyjątkowe szczęście, ale dostanie się w Polsce do lekarza z przychodni graniczy z cudem, zostawiają więc spore pieniądze w prywatnych gabinetach. Cesarskie cięcie nawet w uzasadnionych przypadkach medycznych musiało być wyproszone po długim oczekiwaniu. Po operacji matka zostaje sama z dzieckiem, nie będąc w stanie się nim zająć, obsługa jest niemiła i pojawia się rzadko itd.

Rodzice na urlopie W Polsce matka po dwudziestu tygodniach płatnego urlopu macierzyńskiego stoi przed dylematem, czy wrócić do pracy, z której zresztą może być zaraz zwolniona, czy przejść na bezpłatny, trzyletni urlop wychowawczy. W Rumunii kobiecie (lub mężczyźnie) przysługują dwa lata płatnego urlopu rodzicielskiego.

Do niedawna wysokość zasiłku była stała, taka sama dla wszystkich i z dodatkami wynosiła ok. 800 lei (1 lei ~ 1 zł). Biorąc pod uwagę, że wiele osób zarabia w Rumunii 500-600 lei na miesiąc, decyzja o urodzeniu dziecka nie musiała być przez mniej zamożnych przekładana do czasu poprawy warunków materialnych. W październiku 2008 r. weszły w życie nowe przepisy, zgodnie z którymi od 2009 r. rodzic decydujący się na pozostanie z dzieckiem w domu otrzymuje 85% swojej pensji (jednak z górnym progiem ok. 3800 lei), ale zawsze zasiłek ten będzie nie mniejszy niż wspomniana wcześniej kwota ok. 800 lei. Jeśli jednak ktoś chce zrezygnować z urlopu i szybciej wrócić do pracy, do końca drugiego roku życia dziecka dostaje część tego zasiłku (ok. 300 lei). To w pewnej mierze pokrywa koszt zatrudnienia opiekunki (300-600 lei na miesiąc w mniejszych miastach). Z badań

czy Rumunię, znacznie biedniejszą od Polski, stać na dwuletnie płatne urlopy wychowawcze i inne narzędzia polityki prorodzinnej? Odpowiedź jest prosta: Rumunii nie stać, by jej nie prowadzić

b JOANNA SUCIU

je o wszystko pytać, to nauczą opieki nad dzieckiem, a skończywszy na lekarzach, cierpliwie wyjaśniających wszelkie wątpliwości. Nie ma tu jeszcze mody na uczestniczenie ojców w porodach. Ale ponieważ obsługa nie bardzo speak English, a ja jeszcze nu vorbesc romenşte, więc w drodze wyjątku mąż w białym kitlu występuje w roli tłumacza. Pierwszy w historii szpitala poród rodzinny. Kilka kolejnych dni to pole do obserwacji, jak ważny jest czynnik ludzki i jak miła obsługa może zrekompensować niemiły skądinąd pobyt w szpitalu i bardzo skromne warunki. Po powrocie do domu raz w tygodniu przez ok. miesiąc odwiedza nas lekarka – bez wzywania, bez płacenia ekstra. Do tego wizyty położnej, również bezpłatne. Przez rok przysługuje darmowe mleko w proszku, co oznacza miesięczne oszczędności o równowartości 100 zł. Spora część leków i preparatów dla dzieci jest w pełni refundowana.


117 przeprowadzonych w 2008 r. wynika, że jedynie 13% rodzin nie decyduje się na pozostanie któregoś z rodziców w domu z dzieckiem.

Rewolucja po rewolucji Po upadku reżimu Ceaușescu, Rumunia stanęła przed wieloma wyzwaniami. Jednym z nich była konieczność zmian w polityce rodzinnej. Jedną z pierwszych decyzji było unieważnienie dekretu. W efekcie liczba legalnych aborcji sięgnęła trzech zabiegów na jeden udany poród (w 1990 r.) – był to jeden z najwyższych wskaźników na świecie. Obecnie skala zjawiska jest na szczęście mniejsza: w 2004 r. notowano 0,8 aborcji na 1 poród. Nadal jest to jednak bardzo duży wskaźnik, dlatego rząd prowadzi różnorodne akcje edukacyjne promujące metody planowania rodziny. Powoli zmienia się też sytuacja, jeśli chodzi o traktowanie dzieci niechcianych. Nadal jest to w Rumunii duży problem. Co roku szpitalach porzucanych jest ok. 9 tys. maluchów. Istnieje jednak dość sprawny system rodzin zastępczych i większość z nich trafia tam prosto ze szpitali. Likwidowane są też duże domy dziecka, które zastępowane są placówkami rodzinnymi. O ile w 1997 r. w placówkach-molochach mieszkało 80 tys. dzieci, w 2005 r. – już tylko 33 tys. Prowadzone są ponadto programy zachęcające i przygotowujące naturalne rodziny do powrotu dziecka (tylko ok. 3% dzieci z domów dziecka nie ma bliskiej rodziny). Można zadać pytanie, czy Rumunię, znacznie biedniejszą od Polski, stać na dwuletnie płatne urlopy wychowawcze i inne narzędzia polityki prorodzinnej. Odpowiedź jest prosta: Rumunii nie stać, by jej nie prowadzić. Jedną z mrocznych spuścizn czasów komunizmu w Rumunii jest zachwianie równowagi demograficznej. Świadczą o tym dane statystyczne. W 1966 r. na 1000 mieszkańców rodziło się ok. 14 dzieci. Po wprowadzeniu dekretu w 1967 r. wskaźnik ten skoczył do 27. W czasie obowiązywania restrykcji utrzymywał się on na śred-

nim poziomie 16. Jednak po 1989 r. spadł gwałtownie do poziomu poniżej 10 i do tej pory mniej więcej na tym poziomie się utrzymuje. Młode pokolenie jest więc znacznie mniej liczne niż populacja urodzona do roku 1989. Już teraz można mówić o starzeniu się społeczeństwa rumuńskiego, na co nie jest przygotowana zarówno służba zdrowia, jak i system ubezpieczeń społecznych. Liczba rodzonych dzieci wynosi obecnie 1,3 na kobietę (średnia w Europie to 1,5), tymczasem dopiero poziom 2,1 zapewnia wymianę pokoleń. Jak podaje rządowy dokument z 2006 r. („Zielona Karta Populacji” Narodowej Komisji na rzecz Populacji i Rozwoju), Rumunia liczy 21,6 mln mieszkańców, z czego 10,5 miliona stanowią pracujący, 5 milionów dzieci i młodzież a 6 milionów to emeryci. Prognozy na rok 2050 mówią, że emeryci będą stanowić ponad 50% populacji, przy znacznym spadku liczby dzieci i młodzieży. Jeżeli obecnie nie będzie się prowadziło aktywnej polityki prorodzinnej, w nie tak dalekiej przyszłości załamie się system społeczny i ekonomiczny, gdyż na dużą rzeszę emerytów nie będzie miał kto pracować. Władze są tego świadome i postawiły na rozwiązania mające zapobiec przyszłym problemom.

Lepiej być już nie może? Pomimo wysiłków państwa, obywatele Rumunii nie są zadowoleni z realizowanej polityki rodzinnej. Ponad 60% z nich uważa, że istniejące mechanizmy nie są wystarczające m.in. dla zagwarantowania równych szans dla kobiet na rynku pracy. Autorzy raportu Fundacji Sorosa pt. „Życie rodzinne” zwracają uwagę, że w opinii Rumunów wsparcie państwa dla rodzin powinno koncentrować się na wypłacaniu zasiłków i dodatków na dziecko, płatnych urlopach wychowawczych i redukcji kosztów edukacji. Tymczasem w krajach „starej” Unii za najlepsze rozwiązania uważane są np. elastyczne godziny pracy dla rodziców czy większy wybór miejsc pracy, które to metody poprawiają status ekonomiczny rodzin.

Socjolog Raluca Popescu, jedna ze współautorek badań, pisze: Ochrona rodziny nie powinna polegać jedynie na wsparciu finansowym. Istnieje potrzeba szerszych i zróżnicowanych działań i usług skierowanych na pomoc rodzinie w wychowaniu dziecka, na pomoc rodzicom na rynku pracy, w tym na ułatwianie łączenia życia rodzinnego z zawodowym. Autorzy raportu konkludują: Polityka rodzinna państwa powinna wspierać usługi sprzyjające wychowaniu dzieci, a także stosować rozwiązania na rynku pracy korzystne dla rodziców, w szczególności dla kobiet. Dodają też, że widzą tu rolę nie tylko dla państwa, ale i pracodawców, którzy powinni zapewniać warunki przyjazne dla rodziny. Daleko jeszcze Rumunii, jak i Polsce do rozwiązań systemowych na wzór choćby krajów skandynawskich. Jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę zasobność tych ostatnich oraz długą tradycję demokracji. Jednak różnica między Polską a Rumunią jest taka, że w tym drugim kraju nie bije się tyle piany wokół etycznych aspektów planowania rodziny, a stawia się na praktyczne rozwiązania zachęcające ludzi do posiadania dzieci. Warto nadmienić, że tylko połowa krajów Unii Europejskiej ma ministerstwa ds. rodziny; Rumunia jest wśród nich, Polski – nie ma. Jeszcze bardziej wymowny jest fakt, że kraj nad Dunajem przeznacza na wsparcie rodzin ok. 2,5% PKB, podczas gdy Polska – o połowę mniej. Miesięczne wydatki państwa na dziecko wynoszą w Rumunii, w zależności od wielkości rodziny, między 24 a 28 euro, podczas gdy w znacznie zamożniejszej Polsce – zaledwie 16 euro (dane z 2007 r.). Należy przy tym pamiętać, jak trudne problemy ekonomiczne i społeczne musieli rozwiązać i nadal rozwiązują Rumuni po upadku komunizmu. Tym bardziej – chapeau bas. Polacy, którzy z lekceważeniem patrzą na kraje Europy Wschodniej i Południowej, powinni się zastanowić, czy rzeczywiście są powody do tego, by tak dumnie wysoko nosić głowę. Joanna Suciu


Miłość

w czasach alimentów Paweł Załęski Testy genetyczne mogą wpływać na spadek liczby rodzących się dzieci w większym stopniu niż pigułki antykoncepcyjne. Winny jest ostry reżim alimentacyjny – polityka prorodzinna, która nie jest polityką prodziecięcą.

Od lat 60. Europę dotyka proces spadku liczby urodzeń. Przyczyn tego zjawiska upatruje się głównie w wynalezieniu pigułki antykoncepcyjnej, a wraz z nią w wolności wyboru, jaki otrzymały kobiety. Okazuje się jednak, że mężczyźni mogą mieć tu znacznie więcej do powiedzenia. W przeciwieństwie do kobiet, ich skromne osiągnięcia wynikają z przymusu.

Anty-koncepcja

b EMMA FREEMAN

118

Czynnikiem wpływającym na nadmierną samokontrolę mężczyzn stał się coraz skuteczniej egzekwowany obowiązek alimentacyjny. W tym samym czasie, co pigułkę antykoncepcyjną, do użytku wprowadzono również testy genetyczne. W efekcie po raz pierwszy w historii ludzkości ustalenie ojcostwa przestało być jakimkolwiek problemem. W dawnych czasach ustalano niesfornych ojców na podstawie zeznań świadków. Zdarzało się, że wskutek decyzji sędziego, na dziecko płaciło po połowie dwóch najbardziej prawdopodobnych „sprawców”. Od lat 30. wprowadzono również testy krwi, ale te ze względu na swą specyfikę były pomocne raczej w obalaniu podejrzenia o ojcostwo niż w potwierdzaniu go. Obowiązek alimentacyjny to dość nowa instytucja, do której skuteczności przyczynił się dopiero postęp technologiczny. Porównawcze statystyki pokazują, że w przeciwieństwie do kobiet, mężczyźni stali się obecnie w swych miłosnych podbojach znacznie ostrożniejsi. W państwach, gdzie testów DNA nie dopuszczono na salę sądową (są takie kraje – i to całkiem niedaleko od Polski: Francja, Hiszpania, Belgia,


119 Włochy i Holandia), spadek liczby urodzeń był ponad dwukrotnie niższy niż tam, gdzie ich stosowanie stało się rutynowe. Prawidłowość ta potwierdza się zarówno w przypadku zróżnicowania pomiędzy państwami Unii Europejskiej, jak i w analizie trendu w poszczególnych stanach Ameryki Północnej. Znacznie rozsądniej jest flirtować w Paryżu niż w Berlinie – i znajduje to swoje odzwierciedlenie w statystykach urodzeń.

Rodzina czy dzieci W największym stopniu zmniejszenie liczby urodzeń dotyczyło dzieci ze związków pozamałżeńskich. Ostrzejszy reżim alimentacyjny zwiększa skłonność do zawierania małżeństw, a także ich trwałość. Mężczyźni, stojąc przed wyborem „małżeństwo albo drakońskie alimenty” (lub więzienie, jak przewiduje polski kodeks karny), znacznie częściej decydują się na to pierwsze. Restrykcyjna polityka alimentacyjna zmniejsza zarówno liczbę „skoków w bok”, jak i rodziców samotnie wychowujących dzieci. Z punktu widzenia polityki prorodzinnej jest to zjawisko jak najbardziej pozytywne. Jednak w krajach z wysokim przyrostem naturalnym, takich jak Francja, Norwegia i Szwecja, ponad połowa dzieci rodzi się w związkach nieślubnych, a w najbardziej dziś płodnej Islandii takich urodzeń jest aż 65 procent. Statystyki zdają się pokazywać, iż życie małżeńskie nie służy rozrodczości. Pozostaje również pytanie o jakość takich „rodzin z rozsądku” pod względem wychowawczym. Równie ciekawą kwestią jest także, jaki odsetek małżeństw stanowi efekt praktyki łapania męża „na dziecko” – jak pokazuje przykład ostatniego potomka Micka Jaggera, jest to również sposób na złapanie sponsora. Tego, w jakim stopniu rygorystyczna polityka alimentacyjna intensyfikuje zjawiska aborcji i prostytucji, można się tylko domyślać. Jak pokazuje praktyka, ściąganie alimentów ma swoje liczne niedogodności i efekty uboczne. Zacząć można od trudności z ich egzekwowaniem od osób uchylających się, co po-

woduje zubożenie potencjalnych beneficjentów. Z drugiej strony, obserwuje się znaczące zubożenie pozostałych potomków danego płatnika alimentów w przypadku, gdy uda mu się ułożyć życie na nowo. Rygor płacenia alimentów zwiększa również dystans wobec objętych nimi dzieci, ograniczając chęć kontaktów z nimi. Wbrew pozorom, polityka taka niweluje, a nie egzekwuje odpowiedzialność ojców. Kobiety nierzadko traktują obowiązek alimentacyjny jako rodzaj zemsty za zranione uczucia, opakowując to tylko w retorykę „odpowiedzialności” swych „byłych” tudzież „sprawców” – dlatego w feministycznych manifestach nie do pomyślenia jest zastąpienie obowiązku alimentacyjnego innym, bardziej wydajnym mechanizmem. Praktyka alimentacyjna odwołuje się do dość niskich, wręcz atawistycznych pobudek. Czy jej istotą winny być uczucia urażonych partnerek, czy raczej dobro dzieci, niezależnie od ich statusu rodzinnego?

Polityka społeczna zamiast karnej Alimenty są jednocześnie specyficznym rodzajem podatku oraz grzywny. W pierwszej funkcji stanowią podatek od „luksusu” posiadania dzieci pozamałżeńskich. W drugiej funkcji alimenty są karą za nierozważne zachowania seksualne. Z obu perspektyw istotą jest ograniczenie niepożądanych postaw społecznych. Praktyka pokazuje, że rygor alimentacyjny ogranicza prawa reprodukcyjne i seksualne przede wszystkim mężczyzn. Ale nie tylko, czego przykładem jest trudna sytuacja materialna wielu samotnych matek. Polityka alimentacyjna bazuje na neoliberalnej koncepcji jednostkowej odpowiedzialności. Jest to wielka społeczna „spychoterapia” – poprawianie samopoczucia za pomocą polowania na „nieodpowiedzialnych” rodziców. Solidarność społeczna wobec dzieci, bo nie mowa tu o rodzicach, mogłaby być realizowana przez skierowane do nich dodatki „wychowawcze” – jeżeli rzeczywiście

„wszystkie dzieci są nasze”. Można się zastanowić, czy nie warto powrócić do idei „świadczeń rodzinnych” – ale z prawdziwego zdarzenia, a nie stanowiących kosmetyczną akcję terapeutyczną dla samotnych matek. Wzorem powinien być system francuski, zapewniający rodzicom środki wystarczające na zabezpieczenie bytu ich pociech. Jeśli celem polityki populacyjnej jest zwiększenie liczby urodzeń, jej przedmiotem powinno być kompleksowe wspieranie dzieci niezależnie od ich statusu, bowiem wymagają one pomocy zarówno w niepełnych, jak i w „normalnych” rodzinach. Tylko poprzez bardziej socjalistyczny mechanizm redystrybucji podatków rosnące pokolenie singli mogłoby się również dokładać do rozwoju dzieci. Skierowane głównie do klasy średniej odliczenia od podatków nie są efektywne, bo większość dzieci rodzi się w rodzinach ubogich. Dwie trzecie dzieci w Polsce wychowuje się w jednej trzeciej rodzin – wielodzietnych. Klasa średnia nigdy nie była zdolna do własnej reprodukcji, ze względu na dominujący wśród jej przedstawicieli model rodziny, której zasoby inwestuje się zwykle w jedno lub najwyżej dwoje dzieci. Tylko tradycyjne klasy społeczne, przede wszystkim ludowe, traktują posiadanie dzieci w sposób „ilościowy”. Tylko dzięki temu możliwe jest zjawisko awansu społecznego, który polega w gruncie rzeczy na uzupełnianiu zasobów klasy średniej. Awans ten wymaga jednak od całego społeczeństwa wysiłku kierującego dzieci na właściwe tory. Polityka prorodzinna zdaje się stać w pewnej sprzeczności z polityką prodziecięcą. Z perspektywy polityki prodziecięcej, zamiast obowiązku alimentacyjnego i podatkowych odliczeń, bardziej efektywne byłoby wspieranie dzieci z podatków płaconych przez wszystkich. Czy znajdujące się obecnie przy władzy pokolenie wolnej miłości zdaje sobie sprawę z tych dylematów? Paweł Załęski


120

Przez kuchnię

TEORIA W PRAK TYCE

do społeczeństwa Grażyna Bober

Jeśli któregoś dnia znajdziecie się w Seattle i złapie Was głód, warto zajrzeć na róg Siódmej Alei i Virginia Street. Tam, w kilkupiętrowym budynku, mieści się restauracja FareStart, w której będziecie mogli najeść się do syta – i zrobić coś dobrego dla innych. Ten elegancki lokal, w którego menu znaleźć można wiele zdrowych propozycji z sezonowych, lokalnych składników, rozbudowaną ofertę dla wegetarian i kunsztowne desery, należy bowiem do organizacji non-profit o tej samej nazwie. Zamawiając tam posiłek, sponsorujemy reintegrację zawodową sporej grupy byłych więźniów, bezdomnych, biednych i bezrobotnych, którzy pracują w kuchni i obsługują gości. Trzeba tylko pamiętać o odpowiednio wczesnej rezerwacji stolika – podobno zgłodniali „sponsorzy” ustawiają się przed FareStart w długich kolejkach. W 1992 r. David Lee, kucharz, który wcześniej zajmował się przygotowywaniem posiłków dla bezdomnych, wpadł na prosty pomysł. Zamiast dokarmiać, lepiej nauczyć podopiecznych zawodu, dzięki któremu będą mogli zdobyć pracę, wyżywić siebie i rodziny. Tak powstał program, który osobom z ostrymi zakrętami w życiorysie pomaga wrócić na rynek pracy i między ludzi. Powrót odbywa się przez kuchnię – a dokładnie przez praktyczne kursy przyrządzania i serwowania posiłków w lokalu gastronomicznym. Dzisiaj kuchnia FareStart gotuje nie tylko na potrzeby restauracji, ale także obsługuje catering zewnętrzny i przygotowuje rocznie setki tysięcy posiłków dla

bezdomnych. Organizacja uruchomiła też odrębną kawiarnię, FareStart Cafe, w której uczą się najmłodsi podopieczni programu szkoleniowego.

przeniosła się do większego budynku, rocznie uczy się tam ok. 300 osób. Według udostępnionych danych, około 60% uczniów kończy szkolenie, a później 80% „absolwentów” dostaje pracę w ciągu 90 dni od ukończenia kursu. Wielu wraca też do porzuconej wcześniej edukacji. Nie wiadomo, ilu adeptów sztuki kucharskiej na stałe wychodzi na prostą. Zapewne decyduje o tym siła oddziaływania nowego środowiska, atmosfera pracy i determinacja ucznia.

Kursanci przechodzą 16 tygodni zajęć praktycznych; kawiarniany kurs dla bezdomnej młodzieży do 21. roku życia trwa połowę krócej. Podopieczni zyskują fach i rekomendację dla pracodawców. Poza tym, otrzymują pomoc w znalezieniu domu, zorganizowaniu opieki zdrowotnej, a przede wszystkim – możliwość pracy w zespole, pod okiem mistrzów zawodu i psychologów. W zamian wymaga się od nich dyscypliny, dobrej woli i oczywiście – sumiennej pracy. Jeśli spełnią te warunki, FareStart pomaga im w znalezieniu kolejnego zajęcia. Odkąd w lutym 2007 r. organizacja

Sama organizacja za koronny cel uważa stworzenie zgranej społeczności pomagających sobie ludzi. Sceptycy pewnie ocenią ten program jako świetny sposób na pozyskiwanie taniej siły roboczej. Trudno jednak znaleźć jakąkolwiek niepochlebną opinię o FareStart, tamtejsza kuchnia cieszy się wielkim powodzeniem, a mieszkańcy Seattle kibicują i wspierają działalność niezwykłej restauracji. Dzięki dobrej marce i popularności niemal połowę budżetu FareStart stanowią środki z działalności własnej. Reszta pochodzi od sponsorów i z dotacji, przy czym państwowe granty stanowią znikomą


121 część budżetu. Najprostszą, dostępną dla każdego metodą pomocy jest zamówienie obiadu w restauracji. Duże znaczenie dla FareStart ma też praca wolontariuszy, którzy cenią atmosferę miejsca i chętnie tu wracają. Kiedy spoglądam przez okienka witryn internetowych w kierunku odległego stanu Waszyngton, FareStart jawi się jako dynamiczna i dobrze naoliwiona akademia odmieniania losów ludzkich. Proste? Oczywiście, że nie. Zorganizowanie i utrzymanie tego przedsięwzięcia przy życiu wymagało wielu lat doświadczeń. Obecnie FareStart uchodzi za sprawdzony, wart naśladowania model. Jak przyciągnąć świetnych kucharzy z renomowanych restauracji do tej niełatwej pracy? Jak motywować kursantów „z przeszłością” i skutecznie wprowadzać ich w tajniki wykwintnej sztuki kulinarnej? Jak promować markę tak, żeby restauracja nie wywoływała uczucia grozy, a wręcz przeciwnie – stała się popularnym i modnym miejscem? Jak spiąć budżet, zarobić na działalność, utrzymanie dużej i nowoczesnej siedziby, a jednocześnie zachować względną niezależność od dotacji? Innymi słowy – jak prostą, szlachetną teorię zamienić w praktykę? Rozpowszechnianiem know-how zajmuje się siostrzana organizacja – Kitchens With Mission, która od trzech lat podejmuje współpracę z chętnymi do powtórzenia sukcesu FareStart w innych zakątkach USA. Na YouTube można obejrzeć filmiki, na których ludzie o twarzach zoranych przez życie opowiadają we wzniosłych słowach o tym, jak odmienili swój los, zrobili coś pożytecznego i znaczącego. A przecież chodzi tylko o roznoszenie posiłków klientom, siekanie wołowiny, zdobienie deserów, nalewanie wina, smażenie placków i inne proste czynności. Do tego jeszcze mobilizacja, poczucie bycia potrzebnym, dobre towarzystwo, wspólne tworzenie czegoś dobrego, wszystko jedno czego, chociażby zupy. Grażyna Bober

Strona restauracji: www.farestart.org

OBYWATELU! NIE DAJ SIĘ ZMODYFIKOWAĆ!

Jeżeli uważasz, że: t Ludzie powinni sami móc decydować o tym, co jedzą t Tradycyjne odmiany roślin i sposoby ich uprawy stanowią wartość, którą należy chronić t Nie warto w imię „postępu” ryzykować pogorszenia stanu naszego zdrowia oraz środowiska, w którym żyjemy Dołącz sam lub ze swoją organizacją do

Koalicji „Polska Wolna od GMO”

ZATRZYMAJ MUTANTY!

www.polska-wolna-od-gmo.org tel. (33) 8797114


122

CZER SKI

Tramwaj Wczoraj wieczorem jechałem tramwajem. Nieczęsto jeżdżę tramwajami, ale wczoraj tak się jakoś złożyło, przez tę całą jesień. Tak jakoś wczoraj wyszło, że się nie szło, lecz się jechało. Tramwajem. W tramwaju podszedł do mnie kontroler. A ja trochę wypiłem wcześniej, właśnie przez tę jesień. I jeszcze przez to, że jakoś tak niedobrze wyszło, że niezupełnie wyszło. A właściwie – zupełnie nie wyszło. Kontroler powiedział „bilecik” – a ja biletu nie miałem. Ja w zasadzie bilet mam zawsze, ale wczoraj akurat nie było „zawsze”. Wczoraj było raczej „nigdy”, bo w ogóle bliżej do nigdy było z wczoraj, niż do zawsze. Ja ten bilet i tak kupiłbym. Dzisiaj. Kupiłbym i podarł, bo zawsze tak robię, kiedy zdarza mi się nie mieć biletu. Ja bardzo lubię myśleć o sobie, że jestem raczej uczciwy zazwyczaj. Złoty czterdzieści to nie jest wygórowana cena za możliwość myślenia o sobie w ten sposób. Ale wczoraj nie miałem biletu, a on przede mną stał i chciał. Natarczywie chciał. Całym sobą wyrażał to chcenie, chceniem był od stóp do głów. Więc jak siedziałem – tak wstałem i poszedłem do motorniczego. I kupiłem od motorniczego karnet za cztery złote dwadzieścia – ale ten kontroler stał już przy kasowniku i sobą zasłaniał. Powiedziałem: „Pan mi nie zasłania”. On zapytał: „Skąd pan ma ten bilet?”. No to powiedziałem: „Kupiłem. U maszynisty”, a on mi na to: „Tu nie ma maszynisty”. Zapytałem: „U kierowcy?”, a on odpowiedział: „Tu nie ma kierowcy”. Zapytałem więc: „A kto jest?”, a on odpowiedział: „Motorniczy”. Powiedziałem: „Więc właśnie, u motorniczego kupiłem”, a on przytaknął: „Tak, pan dopiero kupił ten bilet. U motorniczego”. Powiedziałem więc: „Tak. U motorniczego. Ten bilet. A teraz go skasuję. Pan się odsunie” – ale on się nie odsunął. To ja się nachyliłem do okienka i uprzedziłem: „Panie motorniczy, pan będzie świadkiem. Ten pan mi uniemoży... użyniemo... uniemożliwia mi ten pan”. Więc on się odsunął, a ja skasowałem. A wtedy on powiedział: „Dokumenty!”. Ja zdziwiłem się szczerze: „Dokumenty?”. On powtórzył: „Dokumenty!”, a ja zdziwiłem się jeszcze mocniej: „Czyje dokumenty?”. On wyjaśnił: „Pana dokumenty!”, więc ja zdziwiłem się niepomiernie: „Moje dokumenty?!”. On potwierdził: „Tak,

wczoraj było raczej „nigdy”, bo w ogóle bliżej do nigdy było z wczoraj, niż do zawsze pańskie dokumenty!”, na co ja zdziwiłem się bezgranicznie i bezbrzeżnie, wyrażając to gestem i głosem: „Jak to: moje dokumenty?!” – i triumfalnie wykrzyknąłem, palcem go wskazując: „Moje nie! Jak pańskie, to pańskie!”. On zakłopotał się nagle: „Jak to – moje? Nie moje przecież. Nie moje, ale pańskie. Dokumenty!”. Więc ja znowu zdziwiłem się szczerze i w tym zdziwieniu zamarłem. I wtedy on powiedział: „Wariat”. Ja się szczerze zdumiałem: „Wariat?”. On powiedział: „Pan wariat”, a ja zdumiałem się jeszcze mocniej: „Ja wariat?!”. I wtedy tramwaj stanął i wysiedliśmy – on i ja, i jeszcze dwóch. Wysiedliśmy w centrum Wrzeszcza, a to już ciemno było i wiatr ciemnożółte liście unosił ponad ulicami. A kiedy wysiedliśmy on powiedział: „Wezwę policję na pana koszt!”, więc powiedziałem: „Proszę bardzo”. On powtórzył: „Bo wezwę! Na pana koszt!” – ale w jego głosie nie było pewności, ani trochę – więc ja powtórzyłem z pewnością niewzruszoną: „Proszę wezwać. Na mój koszt”. I wtedy jeden z tamtych dwóch powiedział: „Chodź, Stefan, to nie ma sensu” – i poszli. I znów, jak pies, byłem sam.


Bramka

bna DAN SOLO

dla dzieci. I tam właśnie wpakowałem się z wózkiem, bo nie doczytałem szyldu – albo może trochę podświadomie. Przez ten ciągły wrzask dziecka.

Czekałem gdzieś w okolicach Gardener&Jones, naprzeciwko wejścia do Five Minutes Koffi, na drugim poziomie, a dziecko ryczało coraz głośniej i nawet zataczanie wózkiem kółek nie mogło go uspokoić – więc kiedy zadzwoniła, że jest w salonie Retarded i żebym tam podjechał, zdenerwowałem się natychmiast. Od samego rana czułem się kiepsko: miałem za sobą ciężki tydzień – kończyliśmy pewien duży i ważny dla firmy projekt, a wieczorami robiłem jeszcze różne drobne zlecenia. W sobotę najchętniej nie wychodziłbym wcale z łóżka, ale uparła się, żeby pojechać na zakupy do Galerii. I pojechaliśmy: ona od razu weszła do Gardener&Jones, a ja zostałem z dzieckiem – i nagle, po dobrym kwadransie, usłyszałem przez telefon, że jest już w Retarded, sto metrów dalej, i żebym tam przyjechał. A ja kręciłem przez ten czas kółka i ósemki wózkiem z wrzeszczącym dzieciakiem, którego za żadne skarby nie można było uspokoić. Każdy by się zdenerwował. Chyba z tych nerwów i niewyspania wszedłem do niewłaściwego sklepu: bo Retarded Women’s Clothes jest na drugim poziomie za zakrętem, koło pawilonu Stradomsky’ego, ale wcześniej, jeszcze przed ruchomymi schodami, filią Swiss Banku i butikiem Shiny Look, jest Retarded Little Fashion and Toys for Kids – czyli taki dział z tysiącami zabawek i ubranek

I proszę – w środku dzieciak uspokoił się natychmiast, bo na wszystkich stojakach wisiały a to pudełka z pluszowymi misiami w różnych odcieniach brązu, a to lalki w sukienkach wzorzystych, a to szmaciane pieroty w żabotach, z marchewkowymi nosami: aż w oczach się mieniło. A czego nie było na stojakach, to leżało na półkach regałów: klocki w stu zestawach, dmuchane piłki plażowe i plastikowe samochodziki – a na specjalnej platformie, zawieszonej nad kasami, była nawet kompletna kolejka elektryczna, z lokomotywą, wagonami, uniesionym semaforem i miniaturowym wiaduktem na środku. Tyle, że jej nigdzie nie było: ani przy stojakach, ani obok półek, ani nawet przy kasach – i wtedy zorientowałem się, że to nie ten salon Retarded, i przypomniałem sobie, że Women’s Clothes jest dopiero za zakrętem, koło Stradomsky’ego. Wykręciłem więc wózkiem koło stojaka z misiami po 49,99 i chciałem wyjechać, ale wtedy bramka zapiszczała, a koło mnie wyrósł nagle otyły ochroniarz o twarzy tępego cherubina. – Przepraszam pana, ale brameczka zapiszczała – poinformował, jakbym sam nie słyszał – Proszę się nie przejmować, ale czy byłby pan uprzejmy cofnąć się odrobinkę do tyłu i przejechać jeszcze raz? – Oczywiście, że byłbym uprzejmy cofnąć się odrobinkę – odpowiedziałem więc uprzejmie – do tyłu. I przejechać jeszcze raz. Cofnąłem się więc i przejechałem raz jeszcze. A bramka znowu zapiszczała. – Przepraszam pana, ale brameczka znowu zapiszczała – powiedział otyły ochroniarz – To się oczywiście zdarza, ale – wie pan, procedury – musimy to sprawdzić. Cofnąć się do tyłu, proszę bardzo. Cofnąłem się więc ponownie. Dziecko spoglądało ciekawie to na mnie, to na otyłego ochroniarza o twarzy tępego cherubina. Pomyślałem, że może coś chwyciło rączką, kiedy przejeżdżałem wózkiem koło stojaka. – Może coś chwyciło rączką, wie pan – powiedział – To może niech pan to sprawdzi.

123


124 Sprawdziłem. W rączce niczego nie miało. – Może wpadło, wie pan, do wózeczka. Pod kocyk – powiedział ochroniarz – To się czasem zdarza, że coś, wie pan, wpadnie do wózeczka. Przypadkiem. Albo pod kocyk.

– Tak, tak, tak – powiedział ochroniarz – Kombinezonik jednak nie. A może w tym kaftaniku coś, wie pan? Sprawdźmy to szybciutko, żeby nam się dzieciaczek nie zaziębił. Raz, raz. Ale w kaftaniku też nic nie było. – Taaa... – wycedził ochroniarz, przeciagając „a” ponad wszelką miarę – Przykra sprawa, wie pan. Głupia sytuacja. Pan sprawdzi jeszcze pieluchę. Rozebrałem więc dzieciaka całkiem do naga, żeby skończyć wreszcie tę farsę – a dzieciakowi chyba się to spodobało, bo uśmiechał się wesoło, kiedy przechodziłem przez bramkę, trzymając go pod pachą. A bramka zapiszczała przeraźliwie i złowrogo.

© MATTHEW BAKER

– Mhm – mruknął ochroniarz, patrząc na mnie spode łba – Sam pan widzi, jak nam się sprawa pięknie wyjaśniła... – Nie widzę – powiedziałem – Nic mi się nie wyjaśniło. – Dziecko – powiedział – Bramka piszczy na dziecku. To dziecko jest na stanie sklepu. Zdębiałem. Pod kocykiem niczego nie było. I w koszyku pod wózkiem też nie, ani w tym pokrowcu, w którym dzieciak trzyma nogi. – Może to wózeczek, wie pan – zasugerował ochroniarz – Czasem nie zdejmą przy zakupie nadajnika, wie pan, radiowego. I natenczas, proszę pana, na bramce może nagle piszczeć. Wyjąłem dziecko i przepchnąłem wózek przez bramkę. Nawet nie mignęła. – No tak, głupia sprawa, wie pan – powiedział otyły ochroniarz – Ja bardzo wobec tego pana poproszę, żeby pan przeszedł przez brameczkę sam. Dzieciaczka potrzymam. Proszę bardzo. I wyjął mi dziecko z ręki, zanim zdążyłem zaprotestować, więc przeszedłem przez bramkę. Nic, żadnego dźwięku. A panienki zza lady, zauważyłem, spoglądały na mnie coraz bardziej kpiąco i coś tam między sobą komentowały z przekąsem. – Tak, no tak – powiedział ochroniarz – No najpewniej jednak, wie pan, coś jednak wzięło do rączki po drodze i gdzieś, wie pan, jednak w kombinezonik włożyło. To się zdarza, proszę pana. Nie takie rzeczy ludzie wymyślają. Pan sprawdzi w kombinezoniku. Rozpiąłem dzieciakowi kombinezon, ale niczego nie znalazłem. Za to kiedy spróbowałem przejść z dzieciakiem przez bramkę – zaczęła piszczeć jak szalona.

– Jak to: dziecko? – zapytałem – Jak to: dziecko jest na stanie sklepu? – Człowieku, nie podnoś głosu! – powiedział, podnosząc głos – Po polsku nie rozumiesz? Bramka piszczy na dziecku, znaczy się: dziecko jest na stanie. Jak bramka piszczy, to znaczy, że na stanie coś jest, a ktoś to próbuje wynieść. Tacy jak ty. Wszystko próbujecie wynieść: misie, lalki, wczoraj jednej takiej paniusi cały zestaw klocków w torebce się zawieruszył. No, ale z tym dzieckiem to już przesadziłeś. Odłóż je natychmiast na miejsce, a resztę wyjaśnimy sobie z policją. No, już! – krzyknął nagle. I stałem tak: z nagim, uśmiechniętym dzieckiem pod pachą, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w tłustego ochroniarza o twarzy tępego, ale wściekłego cherubina – a kiedy on wyciągnął rękę, odruchowo cofnąłem się o krok, później o jeszcze jeden, a potem odwróciłem się i z nagim, uśmiechniętym dzieckiem pod pachą pobiegłem przed siebie, ile tylko sił miałem w nogach: i biegłem, biegłem koło Best and Better, obok Mahony’s, przez cały salon Tile&Pile, koło Everything for You, wzdłuż pasażu Vanitas Vanitatum i salonu prasowego Newspapers – i słyszałem, jak gdzieś za mną coś piszczy przeraźliwie, jak ktoś krzyczy: „łap go, złodzieja! Łapaj!” – i słyszałem ciężki tupot biegnących ludzi, niosący się echem po całej Galerii. Bardzo ciężki tupot bardzo wielu ludzi. I wciąż tak biegnę – bo co mam zrobić? Piotr Czerski


Puste miejsce

RE CEN ZJA

Bartosz Wieczorek Intuicyjnie wiemy, czym jest populizm, potrafilibyśmy też wskazać jego przykłady w życiu politycznym Polski i Europy. Gorzej, gdyby spytano nas, w czym tkwi istota tego odradzającego się ostatnio zjawiska, jakie ma wyróżniki, w jakich warunkach się pojawia, czego jest oznaką.

Książka „Demokracja w obliczu populizmu” w dużej mierze odpowie na te pytania, choć sam populizm, niczym mityczny Proteusz, także wymknął się jednoznacznej definicji autorów tomu. Nie dlatego jednak, że zaniedbali badań i nie dołożyli odpowiedniej staranności w swych analizach. Główne przesłanie książki jest bowiem jasne. Brzmi ono: populizm jest immanentną i nieusuwalną cechą demokracji, szczególnie współcześnie, a jego przejawy zależne są od warunków społeczno-politycznych, w jakich przyszło mu się rozwijać.

Współcześnie populizm ponownie znalazł się w centrum debaty, a to za sprawą kilku czynników. W wielu krajach demokracji liberalnej pojawił się „nowy populizm” po prawej scenie strony politycznej. Czynnikiem napędzającym populizmy jest rosnące poczucie kryzysu prawomocności demokracji, związane ze słabnącą rolą partii politycznych. I ostatni element – integracja europejska, która budzi nowe wyzwania i rodzi nowe niepewności, staje się zaczynem argumentacji populistycznej. Oddzielnym polem badania populizmu są kraje byłego bloku komunistycznego – jego upadek był spowodowany po części populistyczną mobilizacją wywołaną przez ruchy społeczne, które z czasem wyłoniły nowe siły polityczne. Książka „Demokracja w obliczu populizmu” jest wynikiem projektu badawczego, który rozpoczął się w połowie lat 90. XX wieku. Praca podzielona jest na trzy części. Pierwsza, poświęcona teoretycznym analizom, ukazuje sprzeczność, która istnieje w łonie demokracji, będąc naturalną pożywką populizmu. Druga omawia przykłady populizmu obecne w USA, Włoszech, Francji i Austrii. Trzecia część zawiera studium różnych przypadków, w tym tekst poświęcony populizmowi w Europie Wschodniej. Praca jest bardzo starannie udokumentowana i przemyślana, opiera się na wcześniejszych badaniach dotyczących populizmu i jednocześnie jest pierwszą współczesną próbą całościowego podejścia do zjawiska ruchów populistycznych w polityce. Dotychczasową bowiem słabością badań nad populizmem była rozproszona literatura na jego temat, która powstawała głównie w reakcji na bieżące zapotrzebowania, opisując pojedyncze przypadki w różnych krajach. Z analiz autorów wyłania się wiele typów idealnych populizmu, ale jeżeli przyjrzeć się im bliżej, to okazuje się, że nie różnią się od siebie istotnie – ich odmienność jest raczej kwestią innych sformułowań. Paul Taggart, ekspert w dziedzinie współczesnych stosunków europejskich i zarazem współredaktor pisma „Politics”, przekonująco charakteryzuje populizm odwołując się do sześciu jego elementów. Pierwszy to wrogie nastawienie do polityki przedstawicielskiej (głównie jej złożoności), szczególnie jej form wprowadzonych przez nowoczesność. Populiści żądają bezpośredniego wpływu ludu na politykę, przy równoczesnym odsuwaniu rządzących elit. Drugi element to utożsamianie się populistów z „matecz-

125


126 Obraz populizmu byłby jednak niepełny, gdyby nie wspomnieć o pewnym ożywczym tchnieniu, jakie przynosi on demokracji. Mimo iż epitet „populista” ma zdyskredytować przeciwnika politycznego, populizm ma nieproporcjonalny do swej złej sławy pozytywny wpływ na tryb funkcjonowanie polityki przedstawicielskiej. Populizm, podejrzliwie przyglądając się skomplikowanym procedurom demokratycznym, podważa ciągle reguły gry, zmusza do zmian sposobu prowadzenia dyskusji, artykułuje spychane na margines kwestie społeczne. Populizm może więc podważyć system przedstawicielski, w ramach którego dochodzi do jego mobilizacji. Pod pewnymi względami jest to korzystne: populizm można uznać za wskaźnik rzeczywistych problemów, jakich doświadcza system – pisze Paul Taggart.

bna SHAWN

nikiem”, obrazem wyidealizowanej wspólnoty, której chcą służyć. Z reguły matecznik tworzony jest retrospektywnie, czyli stanowi wizję (głęboko romantyczną i ahistoryczną), która wywodzi się z przeszłości. Tęsknota za „światem, jaki był ongiś” stoi za sprzeciwem wobec imigracji, globalizacji itp. Po trzecie, populizmowi brak rdzennych wartości (core values) – populiści potrafią być rewolucjonistami, zwolennikami reakcji, lewicowcami, prawicowcami. Dzieje się tak dlatego, że „pusty jest rdzeń populizmu”, a on sam „podczepia się” pod inne zespoły idei. Brak rdzennych wartości płynie po części z różnych wersji „matecznika”, który kryje w sobie wartości cenne dla populistów. Po czwarte, populizm jest reakcją na dominujące poczucie kryzysu i silny niepokój społeczny. Piątym elementem jest samoograniczająca się natura populizmu, który niechętnie traktuje regularną działalność polityczną i mobilizuje się tylko w chwilach kryzysu. Z tego powodu ruchom populistycznym trudno utrzymać się na scenie politycznej przez dłuższy czas. I wreszcie szósta cecha – formy populizmu dostosowują się do warunków, w których on się pojawia. Stąd w refleksji nad populizmem dominują analizy poszczególnych jego przypadków, brak natomiast ustaleń dotyczących „kanonu” populizmu. Jest on bowiem jak kameleon, dopasowuje się do kontekstu społecznego. Skąd jednak tak naprawdę płynie żywotność populizmu? Odpowiedź na to pytanie stanowi o głównej sile książki, której autorzy nie poprzestają na zdawkowym określeniu populizmu jako postawy resentymentu i wrogości wobec elit, ale starają się ukazać wewnętrzny konflikt demokracji, który odpowiedzialny jest za powstawanie ruchów populistycznych. Mówiąc wprost, paradoks ten polega na tym, że polityka demokratyczna nie jest i nie może być zrozumiała dla większości ludzi, których emancypacji ma służyć. Choć bowiem demokracja jest jedną z najbardziej inkluzywnych i otwartych form politycznych, jest także formą nad wyraz nieprzejrzystą. Z powodu swej inkluzywności demokracja potrzebuje przejrzystości; tę zaś może zaoferować ideologia. Ideologia ta, której zadaniem jest tłumaczenie ludziom polityki, z natury rzeczy jednak systematycznie wprowadza ludzi w błąd – pisze Margaret Canovan. Populistyczna mobilizacja opiera się na kilku płaszczyznach. Populiści podkreślają kluczową rolę ludu w strukturze systemu politycznego. Nawołują do przywrócenia utraconego prymatu ludu, zdradzonego przez rządzące elity i odwołują się często do resentymentu i schematów wykluczenia osób, które do ludu nie należą: Retoryka, która sławi dobry, mądry i prosty lud, odrzuca zaś skorumpowane, niekompetentne i wzajemnie powiązane elity, przenika dyskurs populistyczny – piszą Yves Mèny i Yves Surel. Demokracja opiera się bowiem na wymuszonym kompromisie między absolutną władzą ludu jako suwerena a koniecznością sprawowania władzy przez elitę wybraną w drodze „konkursu”. Dobrze obrazuje to przypadek Edmunda Burke’a, który zadeklarował współobywatelom Bristolu, tuż po wyborach do Izby Gmin, że reprezentując ich jako poseł, będzie kierował się wyłącznie własnym rozumem. Dziś już nikt tak otwarcie nie zdradziłby swego stanowiska.

Ważnym pozytywnym elementem populizmu jest taka ingerencja w przebieg debat publicznych, która podkreśla suwerenność ludu jako podstawową wartość i domaga się operowania językiem prostym i zrozumiałym dla obywateli. Populizm dążąc do polityki prostoty, bezpośredniości i jasności, zmusza partie głównego nurtu do przeformułowania swych stanowisk. Muszą one uwzględnić postulaty głoszone przez populistów i po części korzystać z ich upraszczającego języka.


127 Szczególnym przypadkiem przemiany populizmu w polityczną strategię, z której powszechnie korzysta się w polityce, jest amerykański system polityczny. Pod koniec lat 80. XIX w. zrodził się w Stanach Zjednoczonych potężny ruch populistyczny farmerów, z którego w 1891 r. wyłoniła się Partia Ludowa. Domagała się ograniczenia władzy elit gospodarczych, apelując głównie do „ludu-narodu”, utożsamianego z farmerami. W wyborach prezydenckich w 1892 r. partia uzyskała ponad ośmioprocentowe poparcie. Wybuch wielkiego kryzysu gospodarczego i klęska kandydata na prezydenta przyczyniły się do zniknięcia Partii Ludowej ze sceny politycznej. Ta wielka populistyczna mobilizacja nie pozostała jednak bez echa i dziś można powiedzieć, że populizm w Ameryce stał się „elastyczną techniką perswazji”. Oznacza to, iż we współczesnej Ameryce populistyczne hasła w ustach polityków nie tyle oznaczają zobowiązanie poważnego traktowania żądań „ludu-narodu”, co są składnikiem ogólnej strategii politycznej. Jak pisze Alan Ware, /.../ populizm jest w Ameryce nie tyle polityką outsiderów, którzy poszukują dla siebie formy politycznej ekspresji, ile raczej pewnym aspektem głównego nurtu polityki. Przechodząc na grunt europejski trzeba zauważyć, iż w Wielkiej Brytanii, gdzie opinia publiczna jest zasadniczo wrogo nastawiona do ruchów neopopulistycznych, to właśnie „lud-naród” stał się kluczowym pojęciem w retoryce Nowej Partii Pracy: Partia i naród wspólnie dla tej samej sprawy: wyzwolenia naszego ludu-narodu – określa program partii Peter Mair. Jego zdaniem, w Wielkiej Brytanii za rządów Blaira mieliśmy do czynienia z demokracją populistyczną, w której partia jest odsunięta na bok lub znika, lud-naród jest jednością, a mniej lub bardziej „neutralny” rząd usiłuje służyć interesom ogółu. Wobec takich faktów nie dziwi, iż próby teoretycznego ujęcia populizmu podejmują najwybitniejsi współcześni myśliciele polityczni, podkreślając demokratyczny paradoks istniejący między złożonością polityki demokratycznej a nieodzownością odnoszenia się do idei suwerenności ludu. Wedle Jürgena Habermasa, choć nie zajmował się on wprost ideologiami populistycznymi, suwerenność ludu zostaje sproceduralizowana i rozpływa się w sieci kanałów wyrażania opinii publicznej i wywierania wpływu. W ramach „zdecentrowanego społeczeństwa” opinia publiczna wyłania się z gęstej sieci komunikacji i dyskusji – ten złożony proces stanowi pomost między „ludem” a władzą. Jest to habermasowska władza komunikacyjna, która po wyborach politycznych przekształca się we władzę administracyjną. W tym procesie nikt nie jest suwerenny. Suwerenność ludu, nawet jeśli staje się jednomyślnie, wycofuje się do demokratycznych procedur i prawnej implementacji i związanych z nimi komunikacyjnych założeń tylko po to, aby poczuć się władzą tworzoną komunikacyjnie – pisze niemiecki filozof. Trzeba jednak zgodzić się ze zdaniem Margaret Canovan, iż koncepcja Habermasa jest wyjątkowo złożona i niejasna i z pewnością nie została pomyślana jako sposób przekonania zagubionych wyborców o przejrzystości tego typu

procedur. Habermas nie zauważa też, iż opisywane przez niego procedury konsekwentnie wykluczają wiele kwestii ważnych z punktu widzenia „zwykłych ludzi” – co podnoszą choćby populiści. Również francuski filozof polityczny, Claude Lefort, podkreśla, iż we współczesnych systemach demokratycznych „miejsce władzy pozostaje puste”. Jego zdaniem, o ile monarchia oznaczała władzę wykonywaną przez króla, o tyle demokracja nie oznacza władzy wykonywanej przez „lud”. Idea suwerenności ludu była w swych początkach odwzorowaniem idei królestwa, chcąc osadzić „lud” w miejscu króla. W demokracji jednak władza jest rozproszona, nieustannie podważana i nie znajduje się w posiadaniu żadnego pojedynczego ciała. W tęsknocie za przejrzystością w realizowaniu zasady suwerenności „ludu” widzi Lefort ukryte ciągoty totalitarne. Broni on jednak idei suwerennego „ludu”, bez której demokracja osunęłaby się w totalitaryzm lub pogrążyła całkiem w korupcji. Rozwijając tę myśl – jeśli nie chcemy, aby politycy traktowali państwo jako swoją własność, musimy wierzyć, że źródłem władzy jest lud, a zarazem nigdy nie uda nam się w pełni skonkretyzować woli „ludu”, chyba że wybierzemy totalitaryzm. Prawomocność władzy bierze się z „ludu”, jednak obraz prawomocnego „ludu” jest obrazem pustego miejsca, którego nikt nie może zająć. Tak więc ci, którzy są wykonawcami władzy publicznej, nigdy nie mogą go zawłaszczyć. W demokracji łączą się dwie wzajemnie sprzeczne zasady: z jednej strony, władza emanuje z „ludu”, z drugiej strony, władza nie należy do nikogo – pisze Lefort. Stanowisko jego jest także wyrażone w trudnych, często niejasnych pojęciach i wątpliwe, by mogło zostać zrozumiane przez tych, którzy stanowią „lud” i sprawić, by poczuł się on podmiotem polityki. Obie koncepcje pokazują wyraźnie, że nawet najbardziej wyrafinowani teoretycy demokracji zgadzają się, że staje się ona systemem coraz bardziej złożonym i coraz mniej przejrzystym. Coraz mniej jest też procedur i procesów, które uwiarygodniałyby politykę demokratyczną przez symboliczne odwołanie do władzy „ludu”. Wszystko to sprawia, iż ideologie populistyczne mają ciągłe pole do krytyki demokracji. Bartosz Wieczorek

Demokracja w obliczu populizmu, red. Yves Mény, Yves Surel przy współpracy Clare Tame i Luisa de Sousy, przełożyła Anna Gąsior-Niemiec, redakcja naukowa i wstęp Jerzy Szacki, Oficyna Naukowa, Warszawa 2007.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Oficyna Naukowa, ul. Mokotowska 65, 00-533 Warszawa, tel. (022)6220241, e-mail: oficyna.naukowa@data.pl oraz w internetowej księgarni wydawnictwa: www.oficyna-naukowa.com.pl


128

Eko-mohery?

bna HUBERT K

Rebecca Solnit Największy obszar dzikiej przyrody, na jakim kiedykolwiek byłam – bezdroża wielkości Portugalii, pokryte gęstą siecią rzek, z pełną przepychu fauną, na której codzienne bytowanie człowiek nie wpływa w żaden sposób – to historia na inne opowiadanie. Poniższa jest o tym, co stało się później, gdy wraz z kanadyjskimi aktywistami ekologicznymi dotarłam do osady robotników leśnych, położonej w dalekim północno-wschodnim zakątku Kolumbii Brytyjskiej, do miasteczka składającego się z ciągu domków po obu stronach autostrady na Alaskę. Postanowiliśmy uczcić naszą dwutygodniową przeprawę tratwą w miejscowym nocnym klubie (czy może raczej: spelunie), gdzie didżej nie przestawał puszczać piosenek country, podrywających miejscowych gości do wdzięcznych przytupów w objęciach. Moim towarzyszom grymas niesmaku nie schodził z twarzy, nie przestawali nalegać, by puszczono coś innego. Gdy didżej dał się w końcu uprosić i zaczął grać także reggae, natychmiast znaleźliśmy się na parkiecie, gdzie solo, w dowolnym stylu poruszaliśmy się w takt muzyki. Gdy puszczano „obce” melodie, wszyscy pozostali goście siadali, by cierpliwie je przeczekać. Cała ta sytuacja niespecjalnie sprzyjała budowaniu poczucia więzi. Czy można zaprzyjaźnić się z ludźmi, których muzyki nie tylko nie znosisz, ale nawet nie potrafisz dyplomatycznie tego ukryć? Dziesiątki razy przerabiałam podobne sceny, co niedawno przypomniał mi list od Dicka. Z położonego pod San Francisco horrendalnie drogiego daczowiska, wysłał mi list o jednym z rozdziałów mojej ostatniej książki. Oświadczył w nim: Tak lubiane przez Ciebie regiony Stanów Zjednoczonych, gdzie chętnie słucha się muzyki country, są także miejscem zamieszkania najbardziej rasistowskich, reakcyjnych, autorytarnych w kwestiach religijnych (lub „wyznających ideologię dominionizmu”, jeśli wolisz) ludzi w tym kraju. Wystarczy rzut oka na to, jak te buraki, rednecks (potomkowie białych, średniorolnych farmerów – jeżeli chcesz być uprzejma) głosują. Kochają Busha i są bardzo opóźnieni w przyswajaniu wartości Oświecenia. Powstaje pytanie, jaka jest zależność między muzyką country i politycznym wstecznictwem, o ile w ogóle jakaś jest? Moje pierwsze pytanie do Dicka mogłoby brzmieć: o której muzyce country mówimy? Można przecież przywołać choćby długoletnie oddanie Johnny’ego Casha walce o pra-


129 wa Rdzennych Amerykanów i jego sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, piosenkę Merle Haggarda „Irma Jackson”, opowiadającą o miłości przekraczającej bariery rasowe (jej wydania odmówiła jednak wytwórnia płytowa; stała się ona hitem później, w 1970 r., w wykonaniu gwiazdy mniejszego kalibru – Tony’ego Bootha) albo utwór „I believe the South is gonna rise again” („Wierzę, że Południe znów powstanie”), zuchwale zaśpiewany przez Tanyę Tucker w 1974 r.: Dla sąsiadów-Jaśniepaństwa byliśmy „chamami”: Bez własnej ziemi, z nędznymi chałupami... Jacksonowie z naprzeciwka też nie dojadali Lecz ich skóra była czarna, a my byliśmy biali. Wierzę jednak, że Południe znów powstanie Jednak nie takie, jak kiedyś Lecz wspólnie, ramię w ramię... Można też po prostu wspomnieć o 36-krotnym zdobywcy pierwszego miejsca na liście przebojów country magazynu „Billboard”. Charley Pride też nie wpisuje się w definicję Dicka, ponieważ jest Afroamerykaninem. Jeśli chodzi o poglądy polityczne, można przywołać pochodzącą z Teksasu żeńską grupę Dixie Chicks, która tuż przed rozpoczęciem wojny w Iraku odmówiła powstrzymania się od krytyki prezydenta Busha. Członkinie zespołu, by użyć słów jednego z ich przebojów, „nie miały zamiaru być miłe”. Muzyka country to skomplikowany zwierz, czasem w opozycji lub wyśmiewający się z głównego nurtu myśli oraz z prowincjonalnego Południa, czasem służący za jego zwierciadło albo wyśpiewujący hymn na jego cześć; produkt wielu głosów i pokoleń, zrodzony z kultury, która nigdy nie była jednorodna. Kolejne pytania do Dicka dotyczyłyby tego, dlaczego tak bardzo pogardza on ludźmi i miejscami, z których wzięła się ta muzyka – i jakiego rodzaju głębsze podziały zdradza jego zachowanie. Odpowiedź wymaga wgłębienia się w historię amerykańskiej muzyki oraz tutejszych walk rasowych i klasowych, a także analizy rozległego kryzysu ruchu ekologicznego, obserwowanego w ostatnich latach. Owe walki szczególnie wyraźnie unaoczniają opowieści o Elvisie. Wychowano mnie na historiach o tym, jak ukradł on swoją muzykę Czarnym. W tej jednostronnej wersji nie ma miejsca na głos, że zasypał on ogromne podziały, przekazując kipiącą energię afroamerykańskiej muzyki białym uszom, sercom i biodrom. Jest ona także ślepa na wiele jego „białych” inspiracji, począwszy od bluesującego Hanka Williamsa a kończąc na sentymentalnym Perrym Como, oraz na genialny sposób, w jaki łączył różne amerykańskie tradycje muzyczne w coś zupełnie nowego. Ignoruje także brak segregacji rasowej w rdzennie amerykańskiej muzyce. Wykonywany przez białych country blues czy pieśni gospel były częścią tej samej szerokiej rzeki dźwięków, która płynęła z Południa na długo zanim pojawił się Presley. Pomimo panującej segregacji, biali i czarni muzycy uczyli się od siebie

i wzajemnie na siebie wpływali. Takie spojrzenie na Elvisa znajdziemy w artykule opublikowanym w „Billboardzie” w 1958 r., w którym czytamy: W jednym aspekcie amerykańskiego życia kulturalnego, integracja już się dokonała. Opowieść o tym, że Elvis ukradł swoją muzykę Afroamerykanom, uczyniła z rock’n’rolla niemal idealnie białe dziecko, cudownie poczęte przez wyłącznie czarną rodzinę. To był sposób na powiedzenie, że mili i poprawni biali mogą kochać rock’n’rolla – białą muzykę z korzeniami na Południu – ale odcinają się od jakichkolwiek powiązań z białymi mieszkańcami tej części kraju. Mogą wyobrażać ich sobie jako zupełnie innych od siebie i z łatwością ich nienawidzić, z żarliwością i pogardą, którą następnie swobodnie przelali na wszystkich pracowników fizycznych mieszkających na prowincji. Ta nienawiść miała i ma szeroki zasięg. Spytajcie Dicka. Historia o tym, że rasizm przynależny jest biednym mieszkańcom Południa, brzmi trochę zbyt prosto. Tak jak nie wszyscy ludzie tu na górze, w sensie ekonomicznym i geograficznym, znajdują się po dobrej stronie barykady, tak nie wszyscy tam na dole znajdują się po złej. Wspomniana historia pozwala jednak przedstawicielom klas średnich nienawidzić wszystkich ubogich, a jednocześnie twierdzić, że wspierają prawdę, sprawiedliwość i wszystko inne, co dobre. Dorastałam w otoczeniu liberalnej lewicy i lewaków, którzy uwielbiali przedrzeźniać osoby z południowym akcentem, robić sobie żarty z „białej nędzy” (white trash) czy z biedoty zamieszkującej przyczepy samochodowe, a także wydawać dziwaczne dźwięki, ilekroć usłyszeli Dolly Parton. Jeżeli Okies z Muskogee1 sądzili, że się z nich wyśmiewano, przynajmniej po części mieli rację. Tego rodzaju kpiny były szczególnie powszechne w latach 70. i 80., jednak bynajmniej nie są obecnie wyłącznie odległym wspomnieniem – w końcu Dick napisał do mnie latem 2007 r. Moja starsza już mama cały czas używa słowa „burak” w liberalnym znaczeniu, by opisać ludzi, pomiędzy którymi wzrastałam (choć byli oni po prostu konserwatystami z przedmieść), a w 2007 r. na letnim obozie w Nevadzie poznałam chłopaka z Nowego Jorku, który powiedział, że jego również wychowano w nienawiści do country. Szczęśliwie nauczył się kochać tę muzykę, jednak tak samo jak ja – czyli dopiero po latach. Moje „nawrócenie” na country przyszło nagle, w 1990 r., przy innym obozowym ognisku, także w Nevadzie. Bill Rosse, z Szoszonów Zachodnich, słynny działacz antynuklearny i na rzecz praw Indian do ziemi, odznaczony weteran II wojny światowej i były zarządca gospodarstwa rolnego, wyjął gitarę i godzinami śpiewał piosenki Hanka Williamsa oraz tradycyjne utwory. Byłam pod wrażeniem zarówno nieskrywanej urazy zawartej w niektórych z tych piosenek, jak i najczystszej tęsknoty emanującej z innych. Nie miałam pojęcia, że rzeczy, którymi gardzić uczono mnie zanim w ogóle je poznałam, kryją w sobie taki spokój, rozsądek i poetyckie piękno. Nienawiść do białych z Południa, zwłaszcza biednych białych z Południa, która często rozciągana jest dalej, na wszystkich biednych białych z prowincji, wydaje się być


130 dziedzictwem ruchu obrony praw obywatelskich. O ile mi wiadomo (jestem zbyt młoda, żeby to pamiętać), zaczęło się od tego, że mający szlachetne intencje mieszkańcy regionów poza Południem byli przerażeni rasistowskimi pierwiastkami w amerykańskiej kulturze i wypływającą z nich segregacją, dyskryminacją i przemocą – i słusznie. Ale spotkałam wściekłych białych rasistów także na przedmieściach Detroit, zaraz po drugiej stronie innej Mississippi – tej kanadyjskiej. A ostatnimi ostentacyjnymi rasistami, z którymi miałam do czynienia, byli spadkobierca bajecznie bogatej rodziny oraz jego koleżka z klubu jachtowego. Było to właśnie tutaj – na wschodnim wybrzeżu supernowoczesnego San Francisco. Rasizm przekracza granice stanów i klas społecznych. Tak więc z jednej strony mamy białych, którzy nienawidzą czarnych. Z drugiej – białych nienawidzących innych białych na podstawie przekonania, że ci ostatni nienawidzą czarnych. Ale ta druga nienawiść wielu oskarża bezpodstawnie, służy także jako wygodna zasłona dymna dla innych rodzajów rasizmu. Powód, dla którego wszystko to jest tak ważne, to fakt, że pogarda żywiona przez klasy średnie wobec biedaków stała się podstawowym konfliktem klasowym, a niekończące się zniewagi pod ich adresem stanowią przynajmniej połowiczną odpowiedź na pytanie o to, co w ostatnich latach osłabiło prospołeczne ruchy w ogóle, a ruch ekologiczny w szczególności. Prawicowi politycy służą najbogatszym, tnąc dla nich podatki i dając im tyle deregulacji i prywatyzacji, ile ich dusze zapragną. Ale umiejętnie potrafią się także stroić w szaty obrońców „tradycyjnych amerykańskich wartości”, co przynajmniej do czasów gwałtownego spadku popularności Busha sprawiało, że wielu amerykańskich prowincjuszy widziało w nich raczej sojuszników niż wrogów. Prawica wykonała też świetną robotę w malowaniu obrazu lewicy jako elitarnej i wrogiej interesom klasy pracowniczej, a walka klasowa tocząca się wewnątrz i na zewnątrz grup lewicowych i ekologicznych oddała tej propagandowej ofensywie nieocenioną przysługę. Konsekwencją tego procesu było zmarginalizowanie ruchu obrońców środowiska, czy bardziej precyzyjnie – wykluczenie z kręgu jego potencjalnych sprzymierzeńców wielu z tych, którzy żyją najbliżej tego „środowiska”. W latach 90. spędziłam trochę czasu z działaczami ekologicznymi. Ci, którzy byli szczególnie radykalni w deklaracjach, nader często mieli jednocześnie wyjątkowy talent do takiego wchodzenia w wiejskie społeczności, by praktycznie każdy z mieszkańców miał prawo poczuć się urażony. Stało się dla mnie jasne, że w ich oczach najgorsze zbrodnie, jakich dopuszczali się lokalni mieszkańcy, nie miały nic wspólnego z piłami łańcuchowymi czy zachowaniem przy urnach, ale wiązały się z kulturą i wszystkim, co ma związek z tzw. stylem życia. To była wojna kulturowa, która dość znacznie odbiegła od rozważań, kto tak naprawdę szkodzi Ziemi oraz kto i w jaki sposób może to powstrzymać. Niechlujni, zarośnięci, bezdzietni pseudo-nomadowie, którzy mogli schrzanić właściwie wszystko, a nadal utrzymywali się na powierzchni – a gdy zaczynało być

naprawdę źle, z opresji wyciągały ich długie ręce rodziców z klasy średniej – jawnie gardzili ciężkimi wyborami ekonomicznymi rodzin mających dzieci i obciążone hipoteki, za to pozbawionych możliwości restrukturyzacji swoich długów czy podjęcia pracy innej niż fizyczna. Wielu z tych aktywistów zrobiło wspaniałe rzeczy dla ratowania drzew, ale z punktu widzenia budowania szerokiego ruchu społecznego ich podejście nie zawsze było, mówiąc oględnie, optymalne. Nie było to oczywiście żelazną regułą. W ruchu ekologicznym byli także ludzie o szerokich horyzontach, niektórzy nawet o plebejskim pochodzeniu. Pogarda była jednak tak rozpowszechniona, że przesądzała o wizerunku ruchu; wydaje się, że po części właśnie dlatego wielu mieszkańców prowincji nie znosi „ekologów”. Przypominam sobie rozmowę z młodym ranczerem w jednym z tych „antyekologicznych” barów na najgłębszej prowincji Nevady, który nieśmiało zasugerował, że ekolodzy, w tym ja oraz grupa, z którą byłam, brzydzą się nim. Jego kapelusz był szeroki, a serce – dobre. Chwalił się trawą rosnącą aż do brzuchów jego krów, mówił o regularnym przeprowadzaniu stada w kolejne miejsca, by zapobiec erozji oraz potępiał kopalnie złota (które przecież eksploatują region nieporównywalnie intensywniej niż on). Nie mogło być wątpliwości, że byliśmy na złej drodze – ruch ekologiczny jako całość, gdyż moi zaprzyjaźnieni działacze z Nevady wykonywali dobrą robotę, zasypując kolejne podziały. Skądś się one jednak wzięły. Wspomniany bar w miejscowości Eureka, przynajmniej jeszcze w lipcu 2007 r. nadal sprzedawał koszulki z akronimem WRANGLERS, Western Ranchers Against No-Good Leftist Environmentalist Radical Shitheads (Ranczerzy z Zachodu Przeciwko Złym Lewackim Ekologicznym Radykalnym Gnojom) – hasła równie dyplomatycznego, co list od Dicka. Socjalizm i inne postępowe ruchy społeczne, rozkwitające przez całe lata 30., za swoją bazę społeczną uważały farmerów, drwali, rybaków, górników, robotników portowych i fabrycznych. W którym miejscu jesteśmy teraz? Wciąż dostrzegamy kolejne zaprzepaszczone szanse. Budowa szerokiego ruchu lewicowego, opartego o pracowników najemnych, została po części stłamszona przez zjadliwego, antykomunistycznego i antyzwiązkowego ducha czasów powojennych. Kolejne możliwości zostały podważone przez wojnę kulturową, zrodzoną z ruchu obrony praw obywatelskich. Do lat 80., kiedy to stałam się dostatecznie dorosła, by zacząć zwracać na to uwagę, podziały stały się całkiem spore. A działaczy ekologicznych zazwyczaj można było spotkać tylko po jednej ze stron. Powstanie ruchu na rzecz sprawiedliwości środowiskowej (environmental justice) wynikało także z chęci, by naprawić tę sytuację. Celem wyjściowym było zmierzenie się z następującą sytuacją: oto inwestycje potencjalnie szkodliwe dla środowiska, jak rafinerie, spalarnie śmieci czy wysypiska toksycznych odpadów – są zwykle budowane na terenach zamieszkiwanych przez biedne i/lub kolorowe społeczności. Jednakże kwestie klasowe, a co za tym idzie biała biedota, szybko znikły z tego równania. Mówi się, że ruch


bna THOMAS.MERTON

131

Drobni farmerzy, tracący swoje ziemie, byli podatni na prawicową retorykę, która deklarowała zrozumienie dla ich cierpienia, a winnych podpowiadała szukać na lewej stronie sceny politycznej, wśród imigrantów, ekologów itp., choć prawdziwą przyczyną problemów była przecież rosnąca potęga korporacji, globalizacja i inne mechanizmy ekonomiczne na rzecz sprawiedliwości środowiskowej zapoczątkowała w 1982 r. sprawa składowania odpadów toksycznych na terenach wiejskich w Północnej Karolinie, zamieszkiwanych przez Afroamerykanów. Jednak pierwszy przypadek typowej „niesprawiedliwości środowiskowej” został ujawniony kilka lat wcześniej, w zdominowanej przez białych społeczności Love Canal, w zachodniej części stanu Nowy Jork. Nie był to wyjątek od reguły. Do powodzi w dolinie rzeki Buffalo Creek w 1972 r. doszło po pęknięciu kopalnianej zapory na szczycie jednego ze wzniesień w Zachodniej Wirginii. Spływający muł węglowy zabił 125 osób, a 4000 pozbawił dachu nad głową; zniszczył wiele małych osad i zdruzgotał tych, którzy przetrwali – prawie wszyscy z nich byli biali. Współcześnie kopalnie węgla nadal niszczą biedne, zamieszkane głównie przez białych regiony Południa. Antrim Caskey, dziennikarka obywatelska zajmującą się sprawami środowiska, opisuje, jak przedsiębiorstwa wydobywcze nastawiają społeczności przeciwko sobie, wmawiając swoim pracownikom, że ekolodzy chcą zlikwidować ich miejsca pracy.

Biali mieszkańcy terenów wiejskich byli uwodzeni (a następnie dymani) przez prawicę, zaś lewica w najlepszym razie ich ignorowała. Mapa preferencji wyborczych, tak naprawdę nie powinna pokazywać „czerwonych” i „niebieskich” stanów, ale niebieskie miejskie wysepki rozsiane po Morzu Czerwonym2. Antyekologiczne, często wspierane przez korporacje ruchy, przyczyniły się do pogłębienia tej przepaści, dzięki przekonaniu białych mieszkańców prowincji, że ich źródła utrzymania są zagrożone działaniami organizacji ekologicznych. Drobni farmerzy, tracący swoje ziemie, byli podatni na prawicową retorykę, która deklarowała zrozumienie dla ich cierpienia, a winnych podpowiadała szukać na lewej stronie sceny politycznej, wśród imigrantów, ekologów itp., choć prawdziwą przyczyną problemów była przecież rosnąca potęga korporacji, globalizacja i inne mechanizmy ekonomiczne. W okresie rządów Billa Clintona, gdy prawicowi prowincjusze bali się ONZ oraz „rządu światowego”, a ruch milicji obywatelskich3 był niezwykle silny, żałowałam, że ruch sprzeciwu


132 wobec korporacyjnej globalizacji nie potrafił dotrzeć do tych potomków starych Postępowców4, Wobblies5 oraz chłopskich buntowników, by opowiedzieć im o tym, że istotnie, istnieją przerażające scenariusze osiągnięcia światowej dominacji, jednak z udziałem nie Organizacji Narodów Zjednoczonych, lecz Światowej Organizacji Handlu. Ruch ekologiczny, lub szerszy ruch prospołeczny, którego przesłanie trafiałoby do owych społeczności, byłby naprawdę potężny – i demokratyczny. Są już jego zaczątki. Przykładowo, Quivira Coalition i wiele innych grup na całym Zachodzie znalazły wspólny język z ranczerami, a fundusze powiernicze na rzecz ochrony gruntów zawiązały sojusze z farmerami. Przypominam sobie wspaniałą robotę, którą odwalają działacze na Południu – jak walczący o ochronę gruntów aktywista, któremu udało się uzyskać znaczące wsparcie ze strony lokalnych właścicieli ziemskich, czy wielki osiłek o czerwonej twarzy i typowo południowym akcencie, który fantastycznie pomaga afroamerykańskiej społeczności Lower Ninth Ward w Nowym Orleanie w jej walce o sprawiedliwość środowiskową. I podobni do Vana Jonesa z Oakland, którzy dążą do tego, by ochrona środowiska oznaczała jednocześnie tworzenie miejsc pracy. Nawet kandydat na prezydenta, John Edwards – syn pracowników zakładów tekstylnych w Północnej Karolinie – mówi o kwestiach klasowych czy ubóstwie w sposób, w jaki nie czyniono tego w głównym nurcie debaty publicznej od wielu lat, a nawet dekad. Argument, że niezniszczone środowisko może być dla wiejskich społeczności najlepszym źródłem dochodów, np. z turystyki, staje się dziś coraz bardziej wiarygodny, a nawet najbardziej zatwardziali przeciwnicy ograniczeń w jego eksploatacji, jak poławiacze homarów z Maine, zaczynają uznawać związek między stanem przyrody a swoją przyszłością. Wiele jednak jest jeszcze do zrobienia. Założony w 1892 r. Sierra Club, pierwsza amerykańska organizacja ekologiczna, widział naturę nie jako miejsce, w którym się żyje czy pracuje, ale takie, w którym się odpoczywa. Dlatego do dziś niejeden „tradycyjny” amerykański działacz ekologiczny wyobraża sobie naturę wyłącznie jako cel wakacyjnych podróży czy dziką przyrodę, zupełnie zapominając o krajobrazach półnaturalnych, jak tradycyjne krajobrazy wiejskie. Od kiedy jednak ruch ekologiczny zmuszony jest stawiać czoła problemom o typowo systemowym charakterze, jak kwestia pestycydów czy kwaśnych deszczy – jego aktywiści zaczęli odchodzić od niepisanego założenia, że wiejskie i miejskie, ludzkie i dzikie, jest od siebie niezależne, nadal jednak robili niewiele, by faktycznie połączyć ludzi i sprawy ze wsi i miasta. Dziś mieszkańcy prowincji postrzegają samych siebie jako niedocenianą, szybko kurczącą się strefę leżącą pomiędzy „dziką naturą” i „rozwojem”. Na szereg sposobów, kultura wiejska umiera i wydaje się, że wpędza to wielu mieszkańców prowincji w stan bliski paranoi. Podczas kryzysów niedoboru wody w dorzeczu rzeki Klamath na granicy stanów Kalifornia i Oregon, farmerzy mówili o „wiejskich czyst-

kach” i najwyraźniej wierzyli, że działacze ekologiczni marzą o wyludnieniu się terenów wiejskich. Niektórzy z nich rzeczywiście to robią. Wiejskie realia, jakże odmienne od sentymentalnych fantazji o idyllicznej przeszłości, kowbojskiej mitologii czy stylu życia tych, którzy mieszkają w pseudorustykalnych domach, ale dojeżdżają do pracy w szklanych biurowcach, są czymś, czego większość z nas przez większość czasu sobie nie uświadamia. To prawda, że dzika przyroda i rolnictwo często ze sobą rywalizują – farmerzy z dorzecza Klamath walczą z łososiami o dostęp do wody. Ale jeżeli kultura wiejska i wiejskie życie będą uznawane za pozytywne wartości, również godne ochrony, łatwiej będzie o mądre kompromisy. Niemal pół wieku temu Wallace Stegner6 napisał: Coś w nas, jako ludziach, umrze, jeżeli pozwolimy, by ta dzika przyroda która pozostała, została zniszczona. Ale coś umrze w nas także wtedy, jeżeli zniknie zaradność, poczucie zakorzenienia i inne wartości obecne w wiejskiej kulturze. Dlatego właśnie tak ważne są koalicje ekologów z farmerami oraz te wszystkie nowe sojusze, które podczas ery Busha zawiązały się w obronie spalonego słońcem Zachodu przed chciwym przemysłem naftowym. Są one jednak tylko niewielką cząstką kultury i ruchu, który powinien robić o wiele więcej. Jednym z zadań byłoby niedopuszczenie, by prawica nadal nadawała ton debacie publicznej. Na głębszym poziomie, musimy znaleźć drogi do podtrzymania zarówno życia na wsi, jak i dzikiego życia. Rozwiązania cząstkowe – grodzenie nadrzecznych ekosystemów, budowanie korytarzy dla zwierząt, wspieranie zmian w modelu rolnictwa, z przesyconej chemią produkcji przemysłowej w kierunku zrównoważonej, na potrzeby lokalnych rynków – w większości umożliwiają dążenie do obu celów jednocześnie. Rozwiązaniem systemowym będzie natomiast stworzenie kultury ceniącej wszystkie krajobrazy, które karmią nasze ciała oraz wyobraźnię, ziemie uprawne i dziką przyrodę. Oczywiście jedną z przeszkód będzie tu fakt, że życie na wsi przez lata podlegało uprzemysłowieniu – często mamy tam do czynienia ze swego rodzaju fabrykami, gdzie żywność wytwarzają wykorzystywani sezonowi pracownicy, a zyski trafiają do nieobecnych właścicieli. Zmiana tego stanu rzeczy byłaby korzystna zarówno z punktu widzenia praw człowieka, jak i środowiska – a także dla naszego zdrowia i dla jakości naszych posiłków. Na szczęście Dick wydaje się być reliktem przeszłości. To, co sprawia, że mam taką nadzieję, to niektóre organizacje oraz pojawiające się tendencje. Wśród nich znajduje się powrót zainteresowania tym, skąd tak naprawdę pochodzi nasza żywność, coraz silniejszy trend do tego, by mniej potępiać, a bardziej angażować się w budowanie koalicji, oraz rosnąca zdolność do systemowego myślenia. Także dyskusja nad zmianami klimatycznymi może nas na nowe sposoby zjednoczyć, gdyż jasno pokazuje ona, jak współzależne jest wszystko na tej planecie oraz jak bardzo nadmierne przywileje i konsumpcjonizm stały się częścią problemu.


133 Antyekologiczna prawica w ciągu ostatnich kilku lat strzeliła sobie w obie stopy, tracąc wiarygodność i wyborców, co może oznaczać zbliżające się żniwa dla mądrej i dynamicznej lewicy. Konieczne będzie jednak zarzucenie czerpania moralnej satysfakcji z niegodziwości przeciwników i spojrzenie na nich jako na niezwerbowanych jeszcze sojuszników. Może to oznaczać, że typowy ruch ekologiczny straci rację bytu – zastąpi go bardziej całościowa refleksja nad tym, co i dlaczego chcemy chronić, wliczając w to ludzi, miejsca, tradycje i procesy nie należące do świata dzikiej przyrody. Może to nawet oznaczać porzucenie myślenia, że „lewica” i „prawica” są przydatnym czy choćby tylko zgodnym ze stanem faktycznym sposobem na określanie tego, kim jesteśmy i czego pragniemy. Musimy także zacząć z powrotem mówić o kwestiach klasowych, głośno i wyraźnie, bez unikania czy zapominania o kwestiach rasowych. Na końcu całej tej drogi znajdują się silniejsze sojusze społeczne, prawdziwa sprawiedliwość, czystsze środowisko, a może nawet muzyka, do której każdy będzie mógł potańczyć. Rebecca Solnit tłum. Marta Zamorska

Powyższy tekst to nieco skrócona wersja artykułu, który pierwotnie ukazał się w amerykańskim społeczno-ekologicznym piśmie „Orion”, w numerze marcowo-kwietniowym z 2008 r. Przedruk i skróty za zgodą autorki. Tytuł pochodzi od redakcji „Obywatela”. Więcej o piśmie: www.orionmagazine.org Przypisy redakcji „Obywatela”: 1.

Określenie, przez niektórych uznawane za nieco lekceważące, mieszkańców miasta Muskogee w Oklahomie. Jest także pewnym symbolem kulturowym, taki tytuł nosi jeden z przebojów Merle Haggarda.

2.

„Niebieskie” stany to te, w których większość mieszkańców głosuje na Demokratów, „czerwone” – na Republikanów.

3.

Mowa o popularnym w USA w latach 90., choć mającym długą tradycję, ruchu tworzenia oddolnych oddziałów paramilitarnych – większość z nich miała prawicowe oblicze ideowe, o odcieniu libertariańskim (obrona społeczności lokalnych przed „knowaniami Wielkiego Rządu”).

4.

W Ameryce termin „postępowy” (progressive) ma specyficzne znaczenie; w dość znacznym uproszczeniu można go uznać za synonim słowa „prospołeczny”. Do tego terminu tradycyjnie odwołują się grupy kwestionujące status quo, nadmierną władzę biznesu itp. Przed II wojną światową Partia Postępowa miała nawet swoich przedstawicieli w Kongresie. Popularne określenie członków Industrial Workers of the World, związku zawodowego o anarachosyndykalistycznych inklinacjach.

6.

Ceniony historyk i pisarz, zaangażowany w ochronę środowiska; żył w latach 1909-1993.

bn NICO AGUILERA

5.


134

Pomniejszyciele

ojczyzny

NASZE TRA DYCJE

EDWARD ABRAMOWSKI

b SZYMON SURMACZ

I

S¹ idee pochodz¹ce ze s³aboœci, tak samo jak s¹ pochodz¹ce z si³y. Ludzie znu¿eni ¿yciem i walk¹, w¹tpi¹cy, „psychostenicy” z natury, pesymiœci z urodzenia, poszukuj¹ jak gdyby usprawiedliwienia przed samymi sob¹ w³asnej niemocy czy bojaźni – i szukaj¹ idei, wiêcej nawet, szukaj¹ systemów filozoficznych lub programów spo³ecznych, które by wyt³umaczy³y i uzasadni³y ich s³aboœæ. Rodz¹ siê wtedy owe idee smutnej rezygnacji, has³a wstydliwe, wypowiadane z zastrze¿eniami, has³a, które ju¿ w samym pocz¹tku swych narodzin nosz¹ piêtno œmierci. Je¿eli przyjmuj¹ siê wœród jakiegoœ narodu i ¿yæ zaczynaj¹, to znak nieomylny, ¿e naród ten skazany jest na zag³adê. Je¿eli spotykaj¹ atmosferê ¿yczliw¹ dla siebie, w której mog¹ rozszerzaæ siê, to znaczy, ¿e jest to atmosfera upadku energii ¿yciowej, okres tchórzostwa, zmalenia dusz, zwyro dnienia. W przeciwieñstwie do tego, jak idee z si³y pochodz¹ce przynosz¹ z sob¹ wszêdzie, gdzie powstan¹, radoœæ ¿ycia i dumê, upojenie bohaterstwa i przedziwny urok cnót rycerskich, romantyzm m³odoœci, który sam przez siê starczyæ mo¿e niekiedy za broñ niezwalczon¹; w przeciwieñstwie do tego – idee s³aboœci przynosz¹ z sob¹ upokorzenie i wstyd, zgrzybia³y, bezsilny rozs¹dek, staraj¹cy siê uczyæ ludzi, jak trzeba ¿yæ, a¿eby ¿yæ jak najmniej, jak najskromniej, najciszej, ¿yæ nie zawadzaj¹c nikomu, zadowalaj¹c siê najmniejsz¹ iloœci¹ powietrza i s³oñca, ziemi i wolnoœci, pokarmu i uciechy. S¹ to idee, ucz¹ce ¿ycia bojaźliwego, ¿ycia ludzi na wymarciu, ¿ycia pariasów. W narodzie polskim, którego dusz¹ by³o rycerstwo hojne i odwa¿ne, dumne i wspania³omyœlne, idee tego rodzaju nie mia³y dotychczas pola, aby siê rozwin¹æ mog³y. Tradycja bohaterstwa, id¹ca nieprzerwanie poprzez pokolenia, a¿ do ostatnich czasów nie pozwala³a krzewiæ siê myœli, któr¹ rodzi³a bojaźñ, a hodowa³a niemoc i zw¹tpienie. Dopiero w ostatnich latach, w pokoleniu wychowanym na „materializmie” filozoficznym i spo³ecznym, szerzyæ siê zaczê³y nieœmia³e szepty „ideologii trzeźwej”. Któ¿ z nas nie spotyka³ ludzi, nale¿¹cych do ziemiañstwa kresowego lub z inteligencji wschodnio-galicyjskiej i poznañskiej, którzy, opowiadaj¹c o ciê¿kich warunkach ¿ycia, o przemo¿nej sile ¿ywio³ów wypieraj¹cych, wypowiadali jednoczeœnie, bojaźliwie i niepewnie patrz¹c w oczy, swój „program”

rezygnacji z dawnych siedzib? Czy¿ zdo³amy ostaæ siê! – mówili – jest nas coraz mniej, fala obca zalewa, a je¿eli nie zalewa jeszcze dzisiaj, to na pewno zaleje jutro. Po co zatem daremna walka i straty? Czy nie lepiej, nie wygodniej, nie korzystniej wynieœæ siê z tej ziemi praojców, z której nas pêdz¹; czy nie lepiej skupiaæ siê nad Wis³¹, przenieœæ do Warszawy swoje fortuny i si³y? Tych ustêpuj¹cych zawczasu mo¿na spotkaæ wszêdzie: na Litwie i na Wo³yniu, pod Ko³omyj¹ i pod Lwowem nawet! Boj¹ siê oni wszystkiego, czuj¹ siê pariasami wobec ka¿dego obcego nawet przybysza; gotowi s¹ ust¹piæ z w³asnego domu na pierwsze wezwanie, na pierwsz¹ groźbê. S¹ to „ugodowcy” z urodzenia, „pomniejszyciele ojczyzny” z w³asnej woli, a raczej z w³asnego niedo³êstwa. Bismarck wysy³a³ ich ironicznie do Monte Carlo. Rusiñscy prowodyrzy w Galicji wyrzucaj¹ ich za San; litewscy „nacjonaliœci” wskazuj¹ im bez ceremonii, ¿e maj¹ wynosiæ siê nie tylko z Litwy, ale i z ca³ej Suwalszczyzny. Czesi wreszcie pêdz¹ ich ze Œl¹ska Cieszyñskiego.


135 Ale ci wszyscy boj¹cy siê i ustêpliwi nie mieli dotychczas swego oficjalnego has³a, swojej ideologii, swego programu, któryby w imiê „dobra ojczyzny” usprawiedliwia³ ich ma³e dusze. Mówiono o tym, ale szeptem, mówiono jakby wstydz¹c siê, o smutnej koniecznoœci, zarzekaj¹c przy tym, ¿e to nie przekonania ich, ale mus dzia³a. I oto – zjawia siê dla „nich” ideologia; zjawia siê w chwili wzmo¿onego ataku na naród polski, g³oœnego wezwania, by siê wynosi³ za Bug i San, za Niemen i Wartê. Spotka³em siê z t¹ smutn¹ ideologi¹ w broszurze p. Czes³awa Jankowskiego pt. „Naród polski i jego Ojczyzna” (Warszawa 1914). Tym przykrzejsze jest zjawienie siê tego nowego „programu pomniejszycieli”, ¿e wychodzi on nie spod obcego nam pióra, ¿e wyg³asza go dziennikarz polski, dziennikarz i poeta, sympatyczny i popularny. Ale historia miewa takie tragiczne momenty; a miewa je szczególnie historia polska. To, co dotychczas mówi³o siê cicho, po kryjomu, w chwilach upadku ducha, z rumieñcem wstydu na twarzy, jest podniesione do znaczenia has³a i programu. Has³o takie nie powinno by³o zjawiæ siê; etyka narodowa nie pozwala na dyskutowanie pewnych kwestii, bo ojczyzna ma swoje dogmaty nietykalne, jak ka¿da religia. Ale sta³o siê! Podniesiono program „pomniejszycieli”, wiêc trzeba go przedyskutowaæ choæby w kilku s³owach. Autor broszury streszcza ów program w aforyzmie nastêpuj¹cym: Nabycie i utrzymanie w polskim rêku jednej kamienicy w Warszawie jest czynem patriotycznym sto razy donioœlejszym, ni¿ tkwienie z pe³n¹ kabz¹ i w pe³ni si³ ¿yciowych, albo z resztkami jednej i drugich, gdzieœ w miñskich b³otach, pod kurlandzk¹ granic¹, na czernichowskich czarnoziemach, albo gdzieœ pod Ko³omyj¹ (str. 60). W innym zaœ miejscu mówi: Nale¿a³oby przede wszystkim wykreœliæ œcis³e granice Polski etno graficznej; nie cofaj¹c siê przed uznaniem np. czêœci gubernii suwalskiej za terytorium etnograficznie litewskie, a wschodnich dzielnic Galicji za terytorium etnograficznie rusiñskie, oczywiœcie godz¹c siê na wszelkie takiego uznania konsekwencje. Nale¿a³oby nastêpnie uznaæ za po¿¹dane, a nawet za obowi¹zek narodowy, zasilanie Polski etnograficznej wszystkimi si³ami kulturalnymi i kapitalistycznymi, wycofywanymi z tzw. kresów by³ej Rzeczypospolitej (str. 59). Owe „kresy”, o których mowa, mieszcz¹ w sobie bardzo wiele; wchodzi w nie Litwa i Bia³oruœ, Ukraina, Wo³yñ i Podole, nawet wschodnia Galicja (zapewne ze Lwowem) i Suwalszczyzna. Wed³ug tego programu, ojczyzna polska ma byæ zredukowana do Polski etnograficznej. Autor by³by zapewne w k³opocie, gdyby go zapytaæ o wykreœlenie granic tej nowej Polski. Czy decydowa³aby o tym procentowa wiêkszoœæ ludnoœci mówi¹cej po polsku? W takim razie spora liczba powiatów wschodniej Galicji wesz³aby do owej etnograficznej Polski; natomiast wiele powiatów Ksiêstwa Poznañskiego, Œl¹ska, Prus zachodnich i wschodnich znalaz³oby siê poza jej granicami, a ca³e Pomorze gdañskie uznalibyœmy za legaln¹ posiad³oœæ

KO MEN TAR Prezentowany tekst Edwarda Abramowskiego (1868-1918) wymaga specjalnego komentarza. Abramowski to jeden z legendarnych polskich myœlicieli i dzia³aczy spo³ecznych. Inspirowa³ wielu Polaków – tych spoœród elit i tych z grona „zwyk³ych ludzi” – zarówno w miêdzywojniu, jak i w PRL (choæby w krêgach KOR-u i niektórych od³amach sympatyków „Solidarnoœci”), a do dziœ jest popularny w szeroko pojêtych œrodowiskach „alternatywnych” (anarchiœci, socjaliœci antyautorytarni itp.) i wœród badaczy myœli spo³ecznej. I niemal wszyscy oni starannie omijaj¹ takie pogl¹dy Abramowskiego, jakie wyra¿a zamieszczony tutaj tekst – manifest ¿arliwego patriotyzmu. Abramowski funkcjonuje dziœ w dwojakiej roli. Po pierwsze, jako ktoœ na kszta³t anarchisty: zdecydowany krytyk odgórnego przymusu, instytucji pañstwa, zwolennik oddolnych inicjatyw spo³ecznych, socjalista krytykuj¹cy marksizm z pozycji wolnoœciowych, piewca wyzwolenia jednostek z wiêzi narzuconych przez instytucje. Po drugie, kreœli siê jego portret jako swoistego œwiêtego – w znaczeniu kogoœ tak uduchowionego i idealistycznego, ¿e niemal nie oddychaj¹cego i unosz¹cego siê pó³ metra nad ziemi¹, roztaczaj¹cego aurê mi³oœci i wyrozumia³oœci niczym skrzy¿owanie Buddy i œw. Franciszka. Obie te wizje s¹ do pewnego stopnia uprawnione w œwietle dorobku i biografii Abramowskiego. Nie bior¹ one jednak pod uwagê takich pogl¹dów Abramowskiego, jakie prezentuje on w przypominanym przez nas tekœcie „Pomniejszyciele ojczyzny”. Podobieñstwa pogl¹dów Abramowskiego do anarchizmu rzeczywiœcie wystêpuj¹, jednak wskutek abstrahowania od kontekstu historycznego – czyli krytyki w³adzy zaborczej i traktowania obcego pañstwa jako g³ównego wroga – s¹ znacz¹co wyolbrzymiane. Badacze i mi³oœnicy Abramowskiego nie s¹ te¿ zbyt pracowici i dociekliwi – niemal wszystkie omówienia jego pogl¹dów bazuj¹ na tendencyjnych, niereprezentatywnych, powojennych, g³ównie PRL-owskich wyborach tekstów myœliciela („Filozofia spo³eczna. Wybór pism” – 1965; „Pisma popularnonaukowe i propagandowe 1890-1895” – 1979;


136 ubiory. Pomimo to jest tylko jedna ojczyzna angielska dla nich wszystkich. Albo Niemcy. Zdawa³oby siê, ¿e jest to ów par excellence jednolity etnograficznie naród. A jednak ch³op bawarski, staj¹c przed s¹dem pruskim, potrzebuje t³umacza; a nawet powierzchowny obserwator potrafi odró¿niæ typ Prusaka, mieszañca krwi S³owian, Niemców, Prusów, Litwinów, od typu Niemca po³udniowego lub z okolic Hamburga i ze Szlezwigu. W przeciwieñstwie do tych narodów, etnograficznie mieszanych, mamy tylko plemiona czyste etnograficznie, S³owaków, Chorwatów, Ormian itd., ludy bez ojczyzny, d¹¿¹ce dopiero do tego, aby siê przetworzyæ w naród i ojczyznê stworzyæ. Widzimy wiêc, ¿e tzw. jednoœæ etnograficzna a „ojczyzna” s¹ to pojêcia niewspó³mierne. Ojczyzna tworzy siê ewolucyjnie; tworzy siê histori¹ wspó³¿ycia ludów na tej samej ziemi; tworzy siê przez ci¹g³e krzy¿owanie siê krwi i ducha, przez prze¿ywanie tych samych wypadków zbiorowego ¿ycia, tych samych walk, uczuæ, wspólnych nadziei i radoœci, klêsk i smutków. Ojczyznê mam dlatego, ¿e we krwi mojej na dnie mojej duszy, w najtajniejszych g³êbinach jaźni, ¿yj¹ ci¹gle przodkowie moi – ich uczucia i prze¿ycia, ich po¿¹dania i idea³y, ich wiara i pamiêæ. Dlatego ludy i plemiona, odmiennymi nawet jêzykami mówi¹ce, ale które krzy¿owa³y siê ci¹gle przez wieki i pokolenia i które prze¿ywa³y razem tê sam¹ historiê, które maj¹ te same wspomnienia dziejowe, we krwi przechowane, ludy

© GERENCJUSZ.

niemieck¹. Zreszt¹ granice tej nowej Polski zmienia³yby siê zapewne co lat kilka. Gdyby siê okaza³o, przy nowym spisie ludnoœci, ¿e obwód gnieźnieñski np. ma wiêkszoœæ niemieck¹, to wed³ug programu pana J. Gniezno zosta³oby wy³¹czone z Polski itd. Na szczêœcie jednak sama zasada Polski etnograficznej jest zasad¹ fa³szyw¹, pojêciem utopijnym, nierealnym. Historia nie zna narodów etnograficznych; s¹ tylko szczepy lub plemiona etnograficzne – to, co s³u¿y do tworzenia narodu. Narody najbardziej dziœ rozwiniête i jednolite, posiadaj¹ce swoist¹ duszê i cywilizacjê, m³odsze i silne, s¹ wielkim zbiorowiskiem ró¿nych ras, szczepów i plemion. Na przyk³ad Francja: przejdźmy jej poszczególne kraje od celtyckiej Bretanii zaczynaj¹c, przez Normandiê, Pikardiê, Sabaudiê itd. do po³udniowej Prowansji; spotkamy nie tylko odmienne rasy i typy etnograficzne, zamieszkuj¹ce jednolicie owe kraje, lecz tak¿e odmienne jêzyki lub gwary ludowe, tak dalece niepodobne do siebie, ¿e w³oœcianie tych krajów, nie znaj¹cy mowy literackiej francuskiej, nie mog¹ siê miêdzy sob¹ porozumieæ. A jednak jest tylko jedna Francja jako ojczyzna, jednakowo mi³owana i broniona bohatersko przez Bretonów, jak i przez Prowansalczyków. Zobaczmy tak¹ Angliê. Celtowie, zamieszkuj¹cy Waliê i po³udniowe brzegi Anglii, nie mog¹ porozumieæ siê ze Szkotami; Szko ci nie rozumiej¹ jêzyka londyñczyków itd.; spotykamy tu odmienn¹ mowê, odmienne zwyczaje, podania,


137 takie maj¹ zawsze jedn¹ ojczyznê, i ta ojczyzna nie jest czymœ zewnêtrznym dla nich, sztucznym, narzuconym, albo tylko wspólnym pañstwowym dachem nad g³ow¹, lecz przeciwnie, stanowi ich w³asn¹ duszê, jest g³êbsz¹ i najwa¿niejsz¹ cz¹stk¹ jaźni ka¿dego cz³owieka. Wybitny przyk³ad tego, jak siê tworzy „ojczyzna”, stanowi¹ dla nas ¯ydzi; poniewa¿ krzy¿owaniu z nami nie podlegali i mieli zawsze w³asne ¿ycie zbiorowe, zamkniête i odgraniczone od naszego, dlatego te¿, pomimo ¿ycia wœród nas przez tyle wieków, nie maj¹ jednak wspólnej z nami ojczyzny i zachowali swoj¹ odrêbn¹, bez ziemi i granic, nawet bez jêzyka w³asnego.

II

A teraz zobaczmy, czym by³aby owa etnograficzna Polska (marzenie polityczne ró¿nych panów z „Nowoje Wremia”, „Di³a” [rosyjskie i ukraiñskie czasopisma niechêtne idei „wielkiej” Polski – przyp. redakcji „Obywatela”] itp.)? Odpowiem na to wprost: Nie by³aby to Polska, ale „Kraj Nadwiœlañski”, nowe plemiê s³owiañskie, ¿yj¹ce na gruzach narodu. Polska rzeczywista, istniej¹ca dzisiaj, zginê³aby wtedy. Nowa Polska, etnograficznie okreœlona, musia³aby do tej swojej „etnograficznoœci” przystosowaæ ca³y swój dorobek duchowy, ca³¹ sw¹ kulturê; musia³aby zatem wyrzec siê nie tylko Mickiewicza, S³owackiego i Koœciuszki, jako obcych sobie, ale przekreœliæ tak¿e ca³¹ sw¹ historiê, wszystko, co w tej historii by³o wielkiego. Grunwald i Uniê Lubelsk¹, zwyciêskie pochody Batorego i wojny szwedzkie, zapasy z najazdem Wschodu, z hordami Tatarów i Turków, Konfederacjê Barsk¹ – wszystko jednym s³owem, czym ¿yje dotychczas ojczyzna polska, ca³¹ œwietnoœæ tradycji, ca³e bohaterstwo pokoleñ, wszystkie sejmy i konfederacje, elekcje i pospolite ruszenia, zwyciêstwa i przegrane pe³ne poœwiêceñ, a¿ do Filaretów i Konarskiego, i dalej jeszcze. Bo w tym wszystkim, wszêdzie, na ka¿dej karcie dziejów naszych, w ka¿dym poruszeniu duszy polskiej, nie wystêpuje nigdy owa wydzielona sztucznie Polska etnograficzna. Dla etnograficznej Polski trzeba by³oby utworzyæ now¹ kulturê i now¹ duszê. Nie mia³aby ona ani historii, ani przesz³oœci. Czy z takim okaleczeniem duchowym naród móg³by ¿yæ? Niech na to odpowiedz¹ szczerze zwolennicy „pomniejszenia”; niech odpowiedz¹ nie mnie, ale sami sobie, bo to jest sprawa ich w³asnego sumienia. Pójdźmy jednak dalej i wyobraźmy sobie, ¿e ów program og³oszony przez p. Czes³awa Jankowskiego jest wykonywany; bo przecie¿ po to tylko stawia siê now¹ ideê spo³eczn¹ czy polityczn¹. Co by z tego wynik³o? Przypuœæmy, ¿e przejêci t¹ ide¹ i oœmieleni ziemianie polscy i przemys³owcy z Litwy i Rusi zaczynaj¹ sprzedawaæ tam swoje maj¹tki, likwidowaæ interesy i przenosiæ siê do Królestwa, kupuj¹c kamienice w Warszawie i w innych miastach w³aœciwej Polski. Na ca³ej przestrzeni miêdzy Bugiem, Dźwin¹ i Dnieprem nikn¹ wiêc dwory polskie, topnieje polskie mieszczañstwo, zaludniaj¹ce Wilno, Grodno, ¯ytomierz, Kamieniec itd.; zostaj¹ siê tylko ci, którzy przenieœæ siê nie mog¹, zostaj¹ wsie polskie, rozrzucone po ca³ej Litwie, zaœcianki drob-

„Rzeczpospolita przyjació³. Wybór pism spo³ecznych i politycznych” – 1986; „Abramowski” – biografia i wybór pism – 1991). Tak jakby sympatycy, a zw³aszcza naukowcy nie wiedzieli o przedwojennej, czterotomowej, dwukrotnej edycji znacznie wiêkszego zbioru jego rozpraw, starannie zebranych przez prof. Konstantego Krzeczkowskiego. Wœród wielkiej liczby tekstów poœwiêconych Abramowskiemu (w tym kilku ksi¹¿ek), na palcach jednej rêki mo¿na policzyæ te, które bior¹ pod uwagê pogl¹dy wyra¿one w „Pomniejszycielach ojczyzny” oraz w podobnym w wymowie artykule „Ludnoœæ Polski”, których zabrak³o w powojennych prezentacjach dorobku myœliciela. Paradoksalnie, rzetelny okaza³ siê Zbigniew Krawczyk, autor rozprawy „Socjologia Edwarda Abramowskiego”, wydanej przez PZPR-owsk¹ oficynê „Ksi¹¿ka i Wiedza” w 1965 r. Co prawda krytycznie, ale wspomina on o takich w³aœnie pogl¹dach Abramowskiego: /.../ zaufaniem obdarza³ Pi³sudskiego i wi¹za³ daleko id¹ce nadzieje z reprezentowan¹ przez niego lini¹ polityczn¹. Wypowiada³ siê za polsk¹ wielonarodow¹ w granicach przedrozbiorowych, wysuwaj¹c na uzasadnienie tego stanowiska argumenty historyczne i neguj¹c program „Polski etnograficznej". W artyku³ach poœwiêconych tym zagadnieniom abstrahowa³ ca³kowicie od w³asnego programu spo³ecznego, a deklaruj¹c równouprawnienie narodów w przysz³ej Polsce, popiera³ jednoczeœnie politykê eliminacji ¿ywio³u niemieckiego i ¿ydowskiego z kluczowych dziedzin gospodarki narodowej oraz politykê mno¿enia kapita³ów rodzimych, m.in. poprzez reemigracjê ludnoœci polskiej z zagranicy. /.../ Jest rzecz¹ bardzo charakterystyczn¹, ¿e z publicystyki lat 1914-1918 ca³kowicie wyeliminowana zosta³a niechêæ do instytucji pañstwa. Wrêcz przeciwnie, Abramowski wi¹za³ z przysz³ym pañstwem polskim daleko id¹ce nadzieje radykalnych przemian spo³ecznych (ss. 133-134). Spoœród sympatyków Abramowskiego uczciwie omawia ten aspekt dorobku jedynie Bohdan Urbankowski w swych „Kierunkach poszukiwañ” (1983). Pisze on: Z tych rozwa¿añ p³ynie wniosek jednoznaczny: has³o „Polski etnograficznej” to has³o przekreœlenia ojczyzny, idea przekreœlenia historycznych czynów i prac dokonywanych wspólnie z Litwinami i Rusinami. To przekreœlenie Unii, Grunwaldu i walk z Turkami, przekreœlenie wypraw Batorego, Wiednia i Konfederacji Barskiej. „Etnograficzni Polacy” rezygnuj¹cy z kresów byliby tworem kar³owatym, jakimœ /.../ plemieniem, które nawet utraci³o prawa do Mickiewicza, S³owackiego i innych kresowych bohaterów (s. 216).


138 nej szlachty, rzemieœlnicy i s³u¿ba. Z ubytkiem polskich maj¹tków i przedsiêbiorstw, ca³a ta rzesza ludu polskiego, licz¹ca z gór¹ dwa miliony (bez Galicji wschodniej) zostaje na ³asce losu i w miarê s³abniêcia polskiego stanu posiadania i kultury w tych krajach musi z koniecznoœci rzeczy zatracaæ sw¹ narodowoœæ, poddawaæ siê innym wp³ywom, innej kulturze. I oto idea³ nowego programu zostaje osi¹gniêty: za Bugiem nie s³ychaæ ju¿ mowy polskiej, nie spotyka siê polskiej ksi¹¿ki, ani utworu polskiego, ani koœcio³a. Czy mo¿na przypuœciæ, ¿e po takiej zmianie Polska „etnograficzna” sta³aby siê silniejsz¹? Nawet gdyby wszystkie kamienice Warszawy by³y w rêkach Polaków? Sta³oby siê wprost przeciwnie: Warszawa, która dziœ jest ogniskiem umys³owym i cywilizacyjnym dla ca³ej przestrzeni Królestwa, Litwy i Rusi, do której ci¹¿¹ z najodleglejszych zak¹tków kresowych nie tylko umys³y, ale i interesy polskie finansowe, która jest wielkim rynkiem nauki i handlu dla ca³ej tej przestrzeni b. Rzeczypospolitej, dlatego w³aœnie, ¿e jesteœmy jeszcze ,,w miñskich b³otach” i na „czarnoziemach” Ukrainy – Warszawa sta³aby siê wy³¹cznie i jedynie stolic¹ „Nadwiœlañskiego kraju”, zubo¿a³aby materialnie i duchowo. Odpowiedzieæ mi mo¿e na to pan Jankowski, ¿e natomiast zgromadzi³yby siê tutaj kapita³y wycofane stamt¹d, ¿e bogactwo narodowe nie zmniejszy³oby siê, lecz tylko zgêstnia³oby na mniejszej przestrzeni, staj¹c siê odporniejsze. Otó¿, z punktu widzenia ekonomii spo³ecznej jest to absurd, bo kapita³y dla swego ¿ycia i rozwoju potrzebuj¹ przede wszystkim rozleg³ych rynków i rozleg³ych stosunków; nagromadzanie siê w jednym miejscu jest zarazem zatamowaniem ich rozwoju, s³abniêciem ¿ywotnoœci. Unarodowienie przemys³u i handlu w Królestwie, spolszczenie miast jest spraw¹ pierwszorzêdnej wagi, na to musimy zgodziæ siê wszyscy, ale czy¿ dlatego handel i przemys³ jest dziœ w obcych rêkach, ¿e brak nam owych kapita³ów, tkwi¹cych w ziemiach Litwy i Ukrainy? Bynajmniej! Wiemy dobrze, jak wielkie kapita³y arystokracji rodowej polskiej spoczywaj¹ bezczynnie w zagranicznych bankach, jaka masa pieniêdzy polskich tkwi w rozmaitych przedsiêbiorstwach w Rosji, na Syberii i na Kaukazie, ile drobnych oszczêdnoœci nagromadza siê i marnieje bezp³odnie w ró¿nych kasach powiatowych i gminnych. Czy¿ nie te raczej kapita³y, szczególnie operuj¹ce na dalekim Wschodzie i przechowywane w londyñskich i paryskich bankach powinny byæ przeniesione na teren dzisiejszy walki ekonomicznej, któr¹ Królestwo rozpoczê³o, zamiast by mia³y byæ osi¹gniête z hañbi¹cej sprzeda¿y ojcowizny? Zaiste, dziwna jest logika tego nowego „patriotyzmu nadwiœlañskiego”! Inna jeszcze kwestia, któr¹ ów program wysuwa, kwestia maj¹ca pewien pozór u¿ytecznoœci, to skupianie siê narodu. Ale i tu tak¿e widzimy jakby rozmyœlne zamykanie oczu na to, jakie to masy rozproszone ludu polskiego skupiaæ by nale¿a³o, i takie stawianie kwestii, jak gdyby autorowi szczególnie sz³o o odpolszczenie Litwy i Rusi,

o przyzwyczajenie nas do tej myœli, ¿e jesteœmy tam nie narodem, mieszkaj¹cym u siebie w domu, ale jak¹œ koloni¹, podobn¹ do kolonii amerykañskich lub galicyjskich. Je¿eli chodzi o skupianie narodu – to dlaczego zapominaæ o tym, ¿e corocznie wychodzi z kraju parêset tysiêcy ludu polskiego do Ameryki lub Niemiec, do Danii i Francji, i ¿e te tysi¹ce, przy innym uk³adzie stosunków spo³ecznych, w miarê unaradawiania handlu i przemys³u, w miarê rozwijania siê kooperatyzmu rolnego i planowej parcelacji, mog¹ zostaæ w kraju i skupiaæ siê istotnie, korzystaj¹c ze źróde³ zarobkowych, zajêtych dzisiaj przez obcych? Dlaczego zapominaæ o tym, ¿e w samej Ameryce przebywaj¹ stale przesz³o 3 miliony Polaków, których powrót do ojczyzny, choæby czêœciowy tylko, wraz z kapita³ami zdobytymi tam, zasili³by w olbrzymim stopniu nasze j¹dro etnograficzne, nie uszczuplaj¹c przy tym Polski ani duchowo, ani terytorialnie? Dlaczego nie wzywaæ do powrotu owego pó³ miliona Polaków rozrzuconych na ca³ym Wschodzie rosyjskim, gdzie dorabiaj¹ siê fortun albo marnuj¹ swoje zdolnoœci i si³y, nie daj¹c nic ojczyźnie? To s¹ w³aœciwe kolonie, którym nale¿a³oby rzuciæ mocne i g³oœne has³o powrotu do kraju, wezwanie staniêcia do walki o odzyskanie miast, o wyrugowanie kapita³ów niemieckich i ¿ydowskich, kapita³ów i talentów fachowych. Ma siê jakieœ przykre, gnêbi¹ce wra¿enie, czytaj¹c broszurkê p. Jankowskiego, wra¿enie takie, jak gdyby autor uleg³ sam pewnym sugestiom, dobrze nam znanym, jak gdyby za innymi powtarza³, ¿e tam, za Bugiem i Sanem, jesteœmy ju¿ obcymi, ¿e jesteœmy koloni¹ przybyszów, których osadzi³ ongi „imperializm” polski; jak gdyby istotnie nie wiedzia³ tego, ¿e Polska ¿adnego z ludów, wchodz¹cego w sk³ad Rzeczypospolitej, nie podbija³a i ¿adnego nie wynaradawia³a nigdy i ¿e wiêkszoœæ nawet tej ludnoœci, która zamieszkuje ziemie Litwy i Rusi, jest ludnoœci¹ polsk¹, przed wiekami tam osiad³¹ i która w³aœnie wskutek braku wszelkiego „imperializmu” polskiego i wskutek zbyt bliskiego spokrewnienia z ludem bia³oruskim i ukraiñskim zatraci³a w znacznej czêœci swój rodowity jêzyk. Ta jednoœæ narodowa, zarówno mas w³oœciañskich, jak i szlachty, wspominana nieraz przez dawnych historyków i pamiêtnikarzy, t³umaczy nam tê ³atwoœæ, z jak¹ wytwarza³a siê Unia Korony i Ksiêstwa Litewskiego, Unia dokonana bez najmniejszego przymusu, bez jakiegokolwiek u¿ycia si³y pañstwowej. W taki sposób, jak zjedno czy³a siê Litwa i Ruœ z Polsk¹, w taki sposób nie odby³o siê nigdy ¿adne zjednoczenie obcego ludu z najeźdźc¹, i nie mog³oby siê odbyæ, gdyby lud Litwy i Rusi by³ ludem obcym, a my garstkami kolonistów. Cytowane zwykle przez wrogich nam historyków s³awne wojny kozackie nie by³y nigdy walk¹ narodow¹, lecz klasow¹; by³y to bunty ch³opskie, skierowane przeciwko mo¿now³adztwu panów, podobne zupe³nie do buntów ch³opskich, jakie wówczas rozpala³y wielkie ³uny wszêdzie, w Niemczech, Francji, Anglii, bunty, które przesz³y zreszt¹ i u nas granice „etnograficzne”, je¿eli takie by³y, i zaczê³y szerzyæ siê p³omieniem daleko


139 poza San, stawiaj¹c te same has³a wyswobodzenia siê od panów. Kostka Napierski móg³ odegraæ tak¹ sam¹ rolê jak Chmielnicki, gdyby popar³y go si³y i intrygi s¹siedniego pañstwa. ¯e z tych walk klasowych s¹siedzi nasi umieli skorzystaæ, a nawet przemieniæ je na walki plemiennoreligijne, to jest inna sprawa; zbuntowany ch³op ukraiñski szuka³ sprzymierzeñców, jacy mu siê ofiarowywali, i szed³ razem nawet z chanem tatarskim, aby tylko uwolniæ siê od jarzma ekonomicznego poddañstwa. Ognisko tego ruchu walki, Sicz Zaporoska, mia³a w swych zastêpach ca³e mnóstwo nie tylko ch³opów, ale i szlachty polskiej, która z rozmaitych powodów garnê³a siê pod jej sztandary. I nawet wtedy, gdy si³y zbrojne buntu by³y u szczytu swego rozwoju i potêgi, nawet wtedy nie zjawi³a siê wœród ludu tego idea osobnej ojczyzny, d¹¿noœæ do wywalczenia pañstwowo-niepodleg³ej Ukrainy. Nie zjawi³a siê zaœ dlatego, ¿e by³ to zatarg wewnêtrzny Rzeczypospolitej, zatarg spo³eczny klas tego samego narodu. Idea Polski „etnograficznej” nie jest na nieszczêœcie ide¹ u nas now¹. S¹ jednostki, których przemoc sugestionuje, które gotowe s¹ nawet uznaæ, ¿e Polski nie ma wcale i jak owi znajomi p. Jankowskiego szukaæ palcem po karcie Europy, gdzie jest ich „ojczyzna”. Bywaj¹ i tacy, którzy z poczuciem winy przepraszaj¹ za swoje istnienie jako Polaków i gotowi s¹ ust¹piæ grzecznie miano „Polski” choæby na rzecz „Polsko-Judei”. Ale czegó¿ to dowodzi? Czy dlatego, ¿e s¹ miêdzy nami tacy „ugrzecznieni” ludzie, mamy przekreœlaæ ca³¹ sw¹ historiê i stwarzaæ dla nich jak¹œ now¹ Polskê etnograficzn¹? Powinniœmy raczej zgo³a inne wnioski wyprowadziæ. Gdyby ka¿demu dziecku wpajano dumê nale¿enia do swego narodu, narodu, który stworzy³ rzeczpospolit¹ przez uniê ludów, nie przez imperializm, natenczas nie by³oby tchórzliwego zapisywania w badach zagranicznych [chodzi o uzdrowiska – od s³ynnej tego typu miejscowoœci niemieckiej, Baden, od 1931 r. nosz¹cej nazwê Baden-Baden – przyp. redakcji „Obywatela”] (jak opowiada pan Jankowski), zapisywania „Varsovie” dla oznaczenia, ¿e siê jest Polakiem. Je¿eli zaœ chodzi o realn¹ sprawê wzmocnienia j¹dra narodowego, jakim s¹ ziemie nad Wis³¹ po³o¿one, to nie przez okrawanie ojczyzny, nie przez wyw³aszczanie siê dobrowolne z siedziby ojców, osi¹gniemy to wzmocnienie. Do tego prowadz¹ inne drogi i inne idee – idee si³y. O nich teraz muszê powiedzieæ s³ów kilka. Wiêc przede wszystkim doprowadźmy do koñca, konsekwentnie i wytrwale, wielk¹ sprawê, najpilniejsz¹ dzisiaj, sprawê unarodowienia miast, spolszczenia ca³ego handlu i przemys³u. Dopóki tak wa¿ne dzisiaj ogniska ¿ycia spo³ecznego znajdowaæ siê bêd¹ w rêkach obcych i wrogich nam, dopóty nie mo¿e byæ mowy o odpornoœci narodu. Wiem, ¿e w kwestii tej wystêpuj¹ ró¿ne zasadzki uczuciowo-ideowe, ró¿ne „humanizmy”, „tolerancje”, „idee asymilatorskie” itp., ale trzeba spojrzeæ odwa¿nie niebezpieczeñstwu w oczy, spokojnie i logicznie odpowiedzieæ sobie na to, czym jest dziœ naród bez w³asnych miast, bez w³asnego handlu i przemys³u, dzisiaj, gdy

Wspomina tê kwestiê tak¿e Wojciech Gie³¿yñski w sympatycznej, acz doœæ swobodnej ksi¹¿ce „Edward Abramowski – zwiastun »Solidarnoœci«” (1986), zarzucaj¹c mu „tonacjê szowinistyczn¹” i sk³adaj¹c j¹ na karb choroby. Jednak w marcu 1914 r., gdy ukaza³ siê artyku³ „Pomniejszyciele ojczyzny”, Abramowski cieszy³ siê jeszcze niez³ym zdrowiem – gwa³towne pogorszenie jego stanu datuje siê dopiero na styczeñ 1915 r. Zapewne jednak Gie³¿yñski ma racjê, ¿e z dzisiejszej perspektywy mo¿na pogl¹dy takowe nazwaæ, przy pewnej dozie z³ej woli, szowinistycznymi. Nie ma te¿ sensu ¿adna czo³obitnoœæ wobec konkretnych propozycji autora „Idei spo³ecznych kooperatyzmu”, który – jak ka¿dy – mia³ prawo siê myliæ i źle oceniaæ sytuacjê. Pewne jest jednak, ¿e Abramowskiemu nale¿y siê pamiêæ nieocenzurowana i niewybiórcza – pamiêæ o ca³okszta³cie jego pogl¹dów. Przede wszystkim jednak – i to jest g³ówna przyczyna prezentacji „Pomniejszycieli ojczyzny” na naszych ³amach – warto przypomnieæ tekst Abramowskiego (pamiêtaj¹c te¿ o podobnym, „Ludnoœæ Polski”) z tego wzglêdu, ¿e w kontekœcie ca³okszta³tu pogl¹dów autora dobitnie zaœwiadcza on o jednej kwestii. Takiej mianowicie, ¿e patriotyzm, równie¿ w wersji „bojowej”, nie jest sprzeczny ani z reformami socjalnymi, ani ze œmia³ymi wizjami ustrojowymi, ani z apoteoz¹ wolnoœci jednostki i samorz¹dnoœci spo³eczeñstwa. Patriotyzm nie musi oznaczaæ têpego konserwatyzmu, obawiaj¹cego siê jakichkolwiek przeobra¿eñ, a szczególnie radykalnych. Natomiast d¹¿enie do znacznego powiêkszenia zakresu swobód jednostek oraz do stworzenia spo³eczeñstwa oddolnie zorganizowanego, aktywnego, dynamicznego i samorz¹dnego – nie musi byæ równoznaczne z wybrzydzaniem na swoj¹ ojczyznê, nie musi oznaczaæ g³oszenia dziecinnych „kosmopolitycznych” sloganów, jakimi s¹ przepe³nione wywody wspó³czesnych fanów Abramowskiego. Fanów, którzy, jak widaæ na za³¹czonym obrazku, niewiele pojêli z dorobku swego Mistrza lub go po prostu nie znaj¹.

(rem)


140 w miastach, w ogniskach gospodarki kapitalistycznej, tworzy siê ca³y ruch ¿ycia zbiorowego, skupiaj¹ siê wszystkie si³y ekonomiczne spo³eczeñstwa. Nie mo¿na byæ „humanist¹” kosztem w³asnej ojczyzny, bo „humanizm” staje siê wtedy zwyczajnym tchórzostwem ¿yciowym, maskowan¹ s³aboœci¹, udekorowan¹ ³adnymi s³owami zdrad¹. Po wtóre – jest sprawa umiejêtnego i zgodnego z interesami narodu zorganizowania wychodźstwa. Chodzi tu nie tylko o wydarcie tysiêcy ofiar ze szpon ajentów i z niewoli junkierstwa pruskiego, lecz o to tak¿e, ¿e wychodźstwo zorganizowane umiejêtnie staæ siê mo¿e wzmo¿eniem dobrobytu ludowego, a skierowane czêœciowo poza Bug, do wielkich gospodarstw Litwy i Rusi, mo¿e przyczyniæ siê do zaciœniêcia wêz³ów narodowych i zbli¿enia siê z pobratymczymi ludami, które od wieków zamieszkuj¹ jedn¹ z nami ziemiê i tê sam¹ co my prze¿y³y historiê. Wiemy o tym dobrze, ¿e gdzie nie ma agitatorów, szczuj¹cych i tworz¹cych nienawiœci, tam ch³op polski i rusiñski lub litewski ¿yj¹ w zupe³nej zgodzie, rozumiej¹ siê i wspó³czuj¹. Tym, którzy propaguj¹ etnograficzn¹ Polskê i œpiewaj¹ „Requiem” nad Uni¹ Lubelsk¹, radzi³bym przemieszkaæ jakiœ czas w zaœciankach szlacheckich Litwy, poznaæ ciche wsie Wo³ynia i Podola, do których nie dosz³a jeszcze agitacja nacjonalistyczna, a przekonaj¹ siê wtedy z ³atwoœci¹, ¿e „Unia” nie jest martwym wspomnieniem historii, lecz faktem przyrodzonym i ¿ywym, wspólnoœci¹ synów tej samej ziemi. Zetkniêcie siê szersze tych ludów, przez wychodźstwo sezonowe, utrwali³oby tylko te naturalne wêz³y i zatamowa³o nieraz robotê agitatorów nienawiœci i sztucznie tworzonych plemion. Po trzecie – jest sprawa œci¹gania kapita³ów polskich i si³ przemys³owych ludzkich do kraju. Zarówno w Ameryce, jak i na dalekim Wschodzie powinien rozwin¹æ siê ruch narodowy, g³osz¹cy ideê powrotu. W miarê tego jak wzrasta polski handel i przemys³ i opró¿niaj¹ siê zajête dotychczas przez obcych placówki gospodarstwa spo³ecznego, wyciœniêty dawniej z kraju przedsiêbiorczy ¿y wio³ polski, który na obczyźnie doszed³ do zamo¿noœci i zdoby³ umiejêtnoœæ fachow¹, ¿ywio³ ten, liczony dziœ na miliony ludzi, powinien wracaæ.

Zamiast bezcelowych i szumnych manifestacji patriotycznych, urz¹dzanych na polskich obchodach i sejmikach w Ameryce, stokroæ bardziej patriotycznym by³oby zorganizowanie tam Ligi, która by ideê powrotu do ojczyzny szerzy³a jako obowi¹zek narodowy i która by u³atwia³a takie przenoszenie siê kapita³ów, interesów i przedsiêbiorstw przez odpowiednie informacje i nawi¹zywanie stosunków ekonomicznych. Z owych trzech czy czterech milionów Polaków amerykañskich niechby wróci³a do kraju choæby szósta czêœæ tylko, tych zamo¿niejszych i wykwalifikowanych fachowców, a ju¿ to samo wystarczy³oby na wype³nienie znacznej czêœci luk, jakie dziœ przedstawia etnograficzne j¹dro narodu w swym stanie posiadania. Dla skupienia si³ swoich nad Wis³¹ nie potrzebujemy pomniejszaæ ojczyzny; wystarczy zupe³nie, je¿eli zgromadzimy te si³y, jakie s¹ rozproszone poza jej granicami. Broszura p. Jankowskiego, jakkolwiek powodzenia szerszego u nas mieæ nie bêdzie, dziêki zdrowemu instynktowi narodu, staæ siê jednak mo¿e pewnym oœwietleniem i mask¹ ideow¹ dla tych wszystkich natur s³abych, bojaźliwych, stroni¹cych od walki, dla tych „sprzedawczyków” i dobrowolnych wygnañców z w³asnej ziemi, jakich nigdy nam nie brak. A takim nie trzeba dawaæ do rêki broni ideowej, mo¿noœci usprawiedliwiania siê przed w³asnym sumieniem i przed narodem; przeciwnie, trzeba ich bezwzglêdnie nazywaæ po imieniu, trzeba zmusiæ, aby spojrzeli w sumienie swoje i zdali rachunek ojczyźnie ze swego postêpowania.

Edward Abramowski

Powyższy tekst ukazał się pierwotnie w dwóch częściach w „Kurierze Warszawskim” 25 i 26 marca 1914 r. Następnie zamieszczono go w czterotomowej edycji dzieł zebranych Abramowskiego, wydanych nakładem Związku Spółdzielni Spożywców RP – w tomie IV, który ukazał się w roku 1928. W 1938 r. ten sam wydawca wznowił dzieła Abramowskiego. Od tamtej pory ów tekst nie ukazał się nigdzie drukiem. Udostępnił i opracował R. Okraska.

ANTYKWA PÓ£TAWSKIEGO Dzia³y „Nasze tradycje” oraz „Z Polski rodem” zosta³y z³o¿one Antykw¹ Pó³tawskiego – czcionk¹ zaprojektowana w latach 1923-1928 przez polskiego grafika i typografa Adama Pó³tawskiego. Jest to pierwszy polski krój pisma zaprojektowany od podstaw. Antykwa Pó³tawskiego bywa nazywana „polskim krojem narodowym”.

Wiêcej informacji o tradycjach polskiej typografii oraz elektroniczne wersje czcionki mo¿na znaleźæ na stronie internetowej: http://nowacki.strefa.pl/


Zalążki nowego

totalizmu

NASZE TRA DYCJE

FELIKS GROSS Ruch radykalny, a raczej pseudoradykalny na uniwersytetach amerykańskich, jest zjawiskiem marginesowym. W nowoczesnej historii ruchów politycznych, używających nazwy „partii demokratycznych i robotniczych”, nie znam grup tak bardzo odizolowanych od klasy pracującej jak tzw. Nowa Lewica Ameryki. Nieufność klasy robotniczej do pseudoradykalnych ruchów studenckich objawiła się zresztą także i w Europie. By zrozumieæ to nowe zjawisko spo³eczne owych inteligenckich „mikropartii”, a wiêc niewielkich ugrupowañ politycznych, g³oœnych i gwa³townych, których przywódcy g³osz¹ ideologie mêtne, a przy tym niemal wy³¹cznie negatywne, zapoznaæ siê trzeba z sytuacj¹ spo³eczn¹, z której grupy te siê wywodz¹ i na któr¹ chc¹ oddzia³aæ, a potem ze sk³adem klasowym tego ruchu. Stany Zjednoczone Ameryki mimo wojny znajduj¹ siê w okresie niezwyk³ego dobrobytu. Istniej¹ oczywiœcie „podklasy” niedostatku, ale niedostatek ten w niczym nie przypomina europejskiej biedy i poni¿enia. W tym spo³eczeñstwie wielkiego dobrobytu obecnoœæ ludzi, którzy bogactwa tego nie dziel¹ w pe³ni, jest zjawiskiem nie tylko bolesnym, ale i godnym protestu, bo zagadnienie to przecie¿ mo¿na rozwi¹zaæ. Ale i tu s¹ plany pozytywne, jak plan tzw. negatywnego podatku dochodowego. W myœl tego planu, rz¹d federalny gwarantowaæ bêdzie ka¿demu obywatelowi, ka¿dej rodzinie dochód roczny 2400 dolarów. W wypadku ni¿szego dochodu rz¹d federalny dop³acaæ bêdzie ró¿nicê. Ponadto rz¹dy stanowe – jest i taka mo¿liwoœæ – p³aciæ bêd¹ sumy dodatkowe. Zagadnienie trudniejsze, to zagadnienie urbanizacji, przeludnienia miast, sprawa mieszkaniowa, która czeka na radykaln¹ i naprawdê konstruktywn¹ odpowiedź. Mimo tych problemów, amerykañska klasa robotnicza uzyska³a najwy¿sze p³ace i najkrótszy czas pracy w historii

przemys³owej œwiata. Robotnicy stalowni wysunêli ju¿ projekt czterodniowego tygodnia pracy i czasu takiego siê doczekamy. S¹ dzisiaj ju¿ przemys³y, w których tydzieñ pracy wynosi mniej ni¿ 40 godzin tygodniowo (37 czy 35 godzin). Stany Zjednoczone znajduj¹ siê w okresie rewolucyjnych przemian spo³ecznych. Wzrasta zatrudnienie robotników wysoko kwalifikowanych i zawodowej inteligencji, pracowników umys³owych. Zmniejsza siê zatrudnienie w zawodach niekwalifikowanych i rolnictwie. W rolnictwie zatrudnienie spad³o poni¿ej 8% si³y roboczej. Natomiast wzrasta liczba studentów w szko³ach akademickich, przekracza ona dzisiaj liczbê siedmiu milionów. Liczba pracowników naukowych i profesorów uniwersytetu czy wyk³adowców w roku 1960 wynosi³a ju¿ pó³ miliona. (Pisa³em o tym szerzej w „Drugiej rewolucji przemys³owej” i w „Uwagach o zmianie spo³ecznej”, czytelnik znajdzie w obu tych pracach dane statystyczne). Powstaje ca³a warstwa spo³eczna pracowników umys³owych, którzy maj¹ wykszta³cenie akademickie i s¹ wysoko wyspecjalizowani. Jest to klasa nowa, nazwijmy j¹ klas¹ inteligenck¹. Tak¿e studenci s¹ w takiej masie elementem nowym w historii Stanów Zjednoczonych. Razem z fakultetami uniwersyteckimi, liczb¹ swoj¹ dorównuj¹ lub przewa¿aj¹ dzisiaj liczbê zatrudnionych w rolnictwie. Przyjrzyjmy siê tej klasie, a tak¿e i szko³om akademickim, uniwersytetom. Klasa inteligencka jest zró¿nicowana, ale na ogó³ gospodarczo dzisiaj dostatnia. P³ace nauczycielskie i p³ace uniwersyteckie w ostatnich latach bardzo siê poprawi³y i wahaj¹ siê mniej wiêcej w granicach od 8 do 20 tysiêcy dolarów rocznie. Nie objê³y one co prawda wszystkich szkó³ i wszystkich pracowników, ale przecie¿ sytuacji tej nie mo¿na porównaæ z sytuacj¹ sprzed lat dziesiêciu. Jednak¿e inteligenci w swej masie maj¹ swoiste problemy psychiczne. Klas¹ robotnicz¹ kieruje zasada solidarnoœci. Awans spo³eczny, poprawa bytu opiera siê przede wszystkim na awansie ca³oœci za³ogi fabrycznej, na postêpie wszystkich w równym stopniu. W œwiecie naukowym i akademickim przeciwnie, góruje zasada wspó³zawodnictwa i indywidualnoœci. Oczywiœcie, s¹ organizacje zawodowe, które pilnuj¹ ca³oœci interesów. Lecz w ramach uniwersytetu zachodz¹ znaczne ró¿nice. Awans spo³eczny w nauce opiera siê na ró¿nicy, na indywidualnoœci, na zas³udze osobistej w pracy naukowej, czy te¿ na chytrej manipulacji „politycznej” wewn¹trz zak³adu, praktykowanej


142

KO MEN TARZ Prezentowany tekst mia³by mniejszy ³adunek znaczeniowy, gdyby wyszed³ spod pióra libera³a lub konserwatysty. Napisa³ go jednak konsekwentny socjalista. Feliks Gross urodzi³ siê 17 czerwca 1906 r. w Krakowie. Studiowa³ prawo na Uniwersytecie Jagielloñskim, które ukoñczy³ w 1929 r. ze znakomitymi wynikami. Rok później otrzyma³ tytu³ doktora. By³ wówczas dzia³aczem m.in. Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (TUR), zwi¹zanego z Polsk¹ Parti¹ Socjalistyczn¹, oraz Akademickiego Zwi¹zku Pacyfistów. W 1931 r. studiowa³ nauki polityczne w Pary¿u. Zamiast kontynuowaæ karierê naukowca-prawnika, zosta³ asystentem wybitnego socjologa i etnografa, Jana St. Bystronia, blisko wspó³pracowa³ tak¿e z Bronis³awem Malinowskim. W 1929 r., w apogeum sanacyjnej nagonki na „partyjniactwo”, opublikowa³ wraz z bratem, Zygmuntem, rozprawê „Socjologia partii politycznej”, mimochodem wskazuj¹c¹ zalety demokracji parlamentarnej. Rok 1938 przyniós³ niemal 400-stronicow¹ pracê „Proletariat i kultura”, do dziœ bêd¹c¹ wzorcem rzetelnego, ale i empatycznego zainteresowania etosem warstw plebejskich. W tym samym roku pod redakcj¹ Grossa i Zygmunta Mys³akowskiego ukaza³ siê zbiór biografii-pamiêtników pt. „Robotnicy pisz¹”. W owym czasie Gross by³ cz³onkiem PPS, kierowa³ Szko³¹ Nauk Spo³ecznych przy krakowskim TUR. W roku akademickim 1939/40 mia³ na wniosek Malinowskiego zostaæ wyk³adowc¹ w presti¿owej London School of Economics. Wybuch II wojny œwiatowej zasta³ go we Lwowie. Ukrywa³ siê przed sowieckim okupantem, przedosta³ do Japonii, a stamt¹d do USA. Zosta³ m.in. sekretarzem generalnym Rady Planowania Europy Œrodkowej i Wschodniej, która propagowa³a wizjê utworzenia po zakoñczeniu wojny konfederacji krajów tego regionu. Pocz¹tkowo by³ wyk³adowc¹ Uniwersytetu Wyoming w Laramie, później zatrudnia³y go uniwersytety Nowy Jork, Columbia, Wirginia i Vermont, goœcinnie wyk³ada³ m.in. w Rzymie i Londynie. Otrzyma³ tytu³ profesora socjologii i antropologii w Graduate School of Brooklyn College.

przez tych, którzy zas³ug naukowych nie maj¹. Stwarza to inne wartoœci, inne zagadnienia. Naukowiec czy wyk³adowca wykazaæ siê musi pracami w dziedzinie naukowej, a wiêc zas³ugami we w³asnej dziedzinie. W œwiecie akademickim stanowisko naukowe zawdziêcza siê pracy naukowej, a nie jest ³atwo prace drukowaæ. Nie wszyscy mog¹ siê wyró¿niæ, lecz nacisk jest bezustanny i niekoñcz¹cy siê jest wysi³ek. Ci¹g³e gromadzenie wiadomoœci, zapoznawanie siê z nowymi wydawnictwami, pracami w w³asnej dziedzinie, stwarza w naszym okresie rewolucji naukowej atmosferê bezustannego napiêcia nerwowego, bezustannej pogoni. Nie wszyscy w równym stopniu wytrzymuj¹ to tempo. W konsekwencji d¹¿enia do wyników w pracy twórczej we w³asnej specjalnoœci, pole zainteresowañ naukowców ulega zawê¿eniu. Nie sposób czytaæ wszystkiego, w³asna specjalnoœæ wymaga ogromnego wysi³ku. Zwê¿enie to ³¹czy siê tak¿e z izolacj¹ od codziennego ¿ycia. Praca naukowa ch³onie poza zwyk³ymi zajêciami uniwersyteckimi tak¿e i czas wypoczynku. Tak wiêc naukowcy – chocia¿ w swej specjalnoœci znakomici – s¹ czêsto odizolowani od wielkich pr¹dów spo³ecznych swych czasów, od rzeczywistoœci ¿ycia codziennego. Wielka umiejêtnoœæ team work, wspó³pracy, jest jedn¹ z wielkich zalet spo³ecznych naro du amerykañskiego. Zespo³y specjalistów zadziwiaj¹ œwiat sw¹ produktywnoœci¹ i umiejêtnoœci¹. Amerykañski inteligent jest jednak inny ni¿ jego rosyjski krewniak sprzed stu lat, który przede wszystkim zajmowa³ siê polityk¹ i sprawami spo³ecznymi, w swej wiêkszoœci nie pracowa³ regularnie, codziennie w biurze, zak³adzie naukowym czy laboratorium. Ró¿ni¹ siê te¿ inteligenci amerykañscy od inteligencji zawodowej polskiej, która zawsze mia³a czas na szerokie, lecz dyletanckie rozmowy i polityczne pogawêdki. Specjalizacja ta spotyka siê czêsto z krytyk¹, z domaganiem siê „zliberalizowania” uniwersytetów, z rozbudow¹ tzw. programu wolnych sztuk (Liberal Arts Program). Uniwersytety w tym okresie rewolucyjnych zmian wymagaj¹ przeobra¿eñ. Dawna struktura uniwersytetów amerykañskich, szczególnie tzw. kolegium sztuk wolnych (Liberal Arts College) czêsto nie odpowiada zmienionym czasom. Kiedyœ w szko³ach tych kszta³ci³a siê zamo¿na m³odzie¿, która sz³a z nich do przedsiêbiorstw i maj¹tków rodziców. Dzisiaj – szko³y te przygotowuj¹ przysz³ych pracowników naukowych i technicznych, kierowników przedsiêbiorstw, polityków, urzêdników federalnych. Pogl¹d na spo³eczeñstwo uleg³ tak¿e zmianie. Uniwersytety znalaz³y siê w okresie kryzysu ideologicznego. W jakim kierunku prowadziæ wy¿sze szkolnictwo? Czy maj¹ to byæ wy³¹cznie uczelnie przygotowuj¹ce ludzi do zawodów i pracy naukowej (research), czy te¿ uniwersytety winny byæ oœrodkami nowej myœli, s³u¿yæ nie tylko spo³eczeñstwu, ale i wartoœciom wy¿szym – etycznym, estetycznym, doskona³oœci w myœleniu, w sztuce, literaturze, nawet jeœli idea³y te bezpoœrednio nie wp³ywaj¹ na dzisiejsze zagadnienie spo³eczne? Oto niektóre z problemów, które dzisiaj niepokoj¹ amerykañski œwiat akademicki. Uniwersytety europejskie s¹ pod tym wzglêdem


143 konserwatywne, kieruj¹ siê odwiecznymi zasadami, filozofi¹ ustalon¹, której nie rewiduje siê bezustannie, jak to czyni¹ uczelnie amerykañskie. Ale na tym nie koniec. Szybka zmiana techniczna powoduje masowe ruchy wewnêtrznej migracji. Wêdruje wiêc ludnoœæ na wybrze¿u wschodnim z po³udnia na pó³noc. Jest te¿ masowa wêdrówka, migracja z wybrze¿a wschodniego na zachód – do Kalifornii. Przy wielkich przemianach technologicznych pojawia siê i inna, nowa klasa, klasa ludzi produktywnie nieczynnych. Nie mam tu na myœli bezrobotnych czy emerytów, lecz ludzi, którzy z powodu u³omnoœci czy chorób pracowaæ nie mog¹ lub te¿ nie mog¹ podj¹æ siê pracy z powodów spo³ecznych. Nale¿¹ tu np. w Nowym Jorku dziesi¹tki tysiêcy matek ze œlubnymi i nieœlubnymi dzieæmi, opuszczonych przez mê¿ów i ojców. Najwiêksza liczba korzystaj¹cych z pomocy spo³ecznej (tzw. Relief) w Nowym Jorku, to owe matki z czworgiem czy wiêcej dzieæmi. Nale¿¹ tu tak¿e i ludzie, którzy z takiego czy innego powodu pracowaæ nie chc¹. Pomoc spo³eczna, skromna co prawda, pozwala jednak na prze¿ycie, bez dolegliwoœci g³odu. Socjalista angielski, John Ruskin, sto lat temu nazwa³ tê klasê „idlers”, bezczynnymi, ale widzia³ w niej g³ównie ludzi zamo¿nych, a niepracuj¹cych, chocia¿ dostrzega³ i innych, nieproduktywnych. Dzisiaj elementy marginesowe, bezczynne, pojawi³y siê w wiêkszej liczbie. Okreœlenie owego stanu biernoœci jako „lenistwa” by³oby b³êdne. Nie rozumiemy jeszcze dzisiaj dobrze tego zjawiska. S¹ to czêsto ludzie, którzy ze wzglêdów psychicznych podj¹æ siê sta³ej pracy nie mog¹, s¹ te¿ tacy, których dzieciñstwo by³o trudne, którzy nie mieli mo¿liwoœci szkolenia siê w okresie wczesnym, którzy nie nabyli samodyscypliny potrzebnej dla pracy w zak³adzie przemys³owym. Jest wreszcie w Stanach Zjednoczonych problem murzyñski. Za czasów administracji Johnsona kraj dokona³ w tej dziedzinie prawdziwej rewolucji. Sytuacja ludnoœci murzyñskiej ogromnie siê polepszy³a. Nast¹pi³o silne przesuniêcie w zatrudnianiu Murzynów od zajêæ niekwalifikowanych i rolnych do zajêæ kwalifikowanych. Murzyni znaleźli siê w bankach, w szko³ach, a tak¿e na stanowiskach kierowniczych, na uniwersytetach, w s³u¿bie zagranicznej, w ambasadach. W okresie tej poprawy pozosta³y jednak – szczególnie wœród m³odzie¿y – marginesy, które z ogólnego postêpu albo nie skorzysta³y, albo te¿ których tryb ¿ycia jest inny, zwi¹zany z podupad³ym œrodowiskiem wielkiego miasta, z tzw. slums. Tu, w tych marginesowych grupach murzyñskich, czêsto bezczynnych, „sfrustrowanych” niepowodzeniami, pojawi³y siê ideologie rasizmu murzyñskiego, zmieszane z sympatiami dla ideologii komunistycznej kubañskiej czy chiñskiej. Dominuje w ich pogl¹dach nienawiœæ do bia³ych. Ca³y ten epokowy proces przemian spo³ecznych i kulturalnych wszed³ nagle w okres niepopularnej wojny w Wietnamie. Jest to wojna w kraju dalekim, nieznanym, prowadzona przez naród demokratyczny, przez Amerykanów,

którzy nie po raz pierwszy demonstruj¹ przeciw wojnie. W okresie wojny amerykañsko-hiszpañskiej (1898) nie brak³o te¿ protestów. Wojna stworzy³a w ustroju zupe³nej swobody politycznej warunki podatne dla dzia³alnoœci grup m³odych, zwartych, a g³oœnych, wyzyskuj¹cych nastroje antywojenne i dzia³aj¹cych w charakterze awangardy. Grup¹ tak¹ jest tzw. Nowa Lewica. Sk³ada siê ona z elementów marginesowych: ¿ywio³ów inteligenckich, ze studentów (w wiêkszoœci takich, którzy ma³o siê interesuj¹ studiami) i z mniejszoœci m³odzie¿y murzyñskiej, nastawionej rasistowsko. Oczywiœcie s¹ te¿ problemy spo³eczne, które trzeba jak najszybciej rozwi¹zaæ. Lecz pseudoradykalnym mikropartiom nie o to chodzi. Nie chodzi im nawet o zakoñczenie wojny w Wietnamie. „Wiêcej Wietnamów” jest zawo³aniem niektórych z tych grup. Wierz¹ one bowiem, ¿e nowa taktyka partyzantki wewnêtrznej, miejskiej (tzw. urban guerilla) powali demokracjê w Stanach Zjednoczonych. Ruch ten – jak ju¿ wspomnia³em – jest zupe³nie odizolowany od klasy robotniczej i farmerów. Nie ma ¿adnego wp³ywu w wojsku czy administracji. Wyobcowany jest te¿ ze znacznej czêœci inteligencji pracuj¹cej i twórczej. Ma jednak swój wp³yw w owym luźnym i niezwi¹zanym elemencie studenckim i akademickim, wœród niektórych profesorów i w marginesowych grupach mniejszoœci murzyñskiej. Na ów pseudoradykalizm, bardzo zreszt¹ naiwny, który mo¿na znaleźæ tu na uniwersytetach, wp³ywa raczej powierzchownoœæ ni¿ specjalizacja naukowa i odizolowanie od codziennego ¿ycia. Nie jest to zjawisko nowe. Jest te¿ w owych pseudoradykalnych grupach wiele m³odzie¿y zamo¿nej, pêdzonej jakimœ poczuciem winy za luksus i bogactwo, a tak¿e i pustkê w³asnej rodziny, czy te¿ podœwiadomym poszukiwaniem przygody. Nie s¹ oni jedynymi przedstawicielami owych ruchów marginesowych, tak typowych dla naszego okresu. Nale¿¹ tu „bitnicy” i nowe pokolenie „hippies”. W swej mêtnej ideologii teoretycy owych grup t³umacz¹ swój ruch oporu buntem przeciwko mechanizacji i automatyzacji spo³eczeñstwa, przeciwko opanowaniu œrodków masowego przekazu – radia czy telewizji – przez wielkie przedsiêbiorstwa, protestem przeciw panowaniu wielkich przedsiêbiorstw. Nie proponuj¹ jednak w miejsce obecnego ustroju niczego poza mêtn¹ jak¹œ fuzj¹ totalizmów. Ma³e grupki mniejszoœci studentów czy te¿ tzw. militants (aktywistów) uzurpuj¹ sobie prawo do narzucania wiêkszoœci spo³eczeñstwa si³¹ fizyczn¹ swej woli. Wiêkszoœæ, masa – twierdz¹ – jest „konserwatywna”, przekupiona dobrobytem, otumaniona telewizj¹. Tylko mniejszoœæ mo¿e gwa³tem zmieniæ obecn¹ strukturê spo³eczn¹. W rzeczywistoœci grupy te maj¹ nastawienie wrogie wobec klasy robotniczej. Robotnik amerykañski jakoœ nie pasuje do ich w³asnego pragnienia i obrazu, czym robotnik byæ powinien. Robotnik ¿yje w dostatku – i to ju¿ jest zbrodni¹. Robotnik ze swej strony wyczuwa, ¿e ruch ten jest ruchem ludzi niepracuj¹cych, ludzi uprzywilejowanych, którzy mieli i maj¹ dostêp do nauki, do uniwersytetów, maj¹ wiele czasu wolnego. Oczywiœcie, w kraju wolnym ka¿dy


144 W USA wiele lat bada³ spo³ecznoœci rezerwatów indiañskich, m.in. zbiorowe rytua³y i sposoby rozwi¹zywania kon‚iktów. By³ równie¿ wspó³za³o¿ycielem Polskiego Instytutu Naukowego, wspieraj¹cego polonijne oœrodki naukowe i naukowcówemigrantów z Polski. Prezydent Lyndon B. Johnson powo³a³ go w sk³ad zespo³u analizuj¹cego problem przemocy i sposoby zapobiegania jej. Zmar³ 9 listopada 2006 r. w Nowym Jorku w wieku 100 lat. Przez ca³e ¿ycie pozosta³ wierny lewicowym idea³om. Stale publikowa³ na ³amach pism zwi¹zanych z emigrantami PPS-owskimi, nie akceptuj¹cymi komunizmu i w³adzy PRL-owskiej. Pisywa³ tak¿e do paryskiej „Kultury” i londyñskich „Wiadomoœci Literackich”. Równie¿ na gruncie nauki podejmowa³ tematy spo³eczne. Doœæ wspomnieæ ksi¹¿ki „Druga rewolucja przemys³owa” (1958), „O wartoœciach spo³ecznych” (1961), „Violence in Politics” (1973), „The Revolutionary Party: Essays in the Sociology of Politics” (1974), „Tolerancja i pluralizm” (1992). W prezentowanym tekœcie Gross idzie dalej, ni¿ choæby „wielki umys³” lewicy, Theodor W. Adorno, który z pozycji humanistycznych i „estetycznych” skrytykowa³ kontrkulturow¹ rewoltê koñca lat 60. jako parafaszystowsk¹, maj¹c¹ rys totalitarny. Gross oprócz bojówkarskich metod owego ruchu i totalitarnych fascynacji jego uczestników, krytycznie oceni³ równie¿ strukturê klasow¹. Zastosowa³ wobec niego bowiem marksowski papierek lakmusowy lewicowoœci. Okaza³o siê, ¿e „nowa lewica” nie ma nic wspólnego z klasowym ruchem robotniczym, z interesami pracowników najemnych. Jest zbieranin¹ znudzonych dzieciaków z klasy œredniej oraz – jak zwa³ go autor „Kapita³u” – lumpenproletariatu. Niczego nie zmieniaj¹ ultralewicowe has³a, bo to nie one decyduj¹ o obliczu danej inicjatywy, zreszt¹ nawet te s¹ mocno w¹tpliwe – koncentruj¹ siê bowiem wokó³ „nadbudowy”, nie zaœ „bazy”. W³aœnie takie stanowisko czyni tekst Grossa wartym ocalenia od zapomnienia. Tym bardziej, ¿e elitarystyczna i quasitotalitarna „nowa lewica” jest nadal wp³ywowa i szkodliwa.

(rem)

winien móc siê ubieraæ wedle swego upodobania. Robotnik bierze jednak na zdrowy rozum, ¿e cz³owiek z ³añcuchem na szyi i z w³osami po ramiona nie pracuje na „assembly line”, przy fabrycznej taœmie, ani te¿ nie siedzi na traktorze. Na zdrowy te¿ rozum, zwolennik narkotyków – marihuany, haszyszu czy LSD – nie mo¿e byæ kierowc¹ ciê¿arówki czy te¿ odpowiedzialnym pracownikiem w fabryce czy w transporcie, np. w linii lotniczej. A przecie¿ owe marginesowe grupy Nowej Lewicy i murzyñskie grupy pseudoradykalne ocieraj¹ siê o ko³a nieszczêœliwych narkomanów, skupionych w pewnych dzielnicach Nowego Jorku. Mikropartie amerykañskie s¹ zjawiskiem marginesowym. Przemiany spo³eczne i protest spo³eczny s¹ jednak znacznie szersze. Jest to protest przeciw wojnie, który obejmuje wiêksze warstwy inteligencji i klasy zamo¿ne, choæ nie ogarn¹³ (i to zupe³nie) klasy robotniczej czy farmerów. Jest te¿ walk¹ mniejszoœci murzyñskiej o prawa, walk¹ szersz¹ ni¿ dzia³alnoœæ marginesowych grup. I w³aœnie w tej sytuacji kryzysu i potê¿nych przemian ma³e dynamiczne grupy odgrywaj¹ rolê wiêksz¹, ni¿by to wynika³o z ich liczby. W swym charakterze dalekie s¹ od ideologii demokratycznej, chocia¿ u¿ywaj¹ i nadu¿ywaj¹ symboliki demokratycznej. Psychologicznie, aktywiœci przypominaj¹ pierwowzory totalitarne ubieg³ego pokolenia. Jest to bowiem ruch, którego dzisiejszy akcent po³o¿ony jest na walce z instytucjami demokratycznymi, a przy tym ruch bez wyraźnych celów pozytywnych. Oblicze polityczne Nowej Lewicy jest zakamu‚owane symbolami demokracji, socjalizmu i pacyfizmu. Wszystkie dyktatury XX wieku te¿ u¿ywa³y symboli „ludowych” i „robotniczych”. Za t¹ zas³on¹ s³ów i okrzyków kryje siê program i ideologia totalitarna. Przyznajê, ¿e ruch SDS (Students for Democratic Society) mia³ za sob¹ dwa lata temu czy nawet rok temu ugrupowania demokratyczne. Mo¿e i dzisiaj s¹ tam jeszcze pomniejsze takie ugrupowania. Ale by³a to od pocz¹tku luźna federacja ró¿nych ugrupowañ, która w konsekwencji fuzji ró¿nych frakcji opanowana zosta³a przez neototalistów. W grupach tych s¹ nastêpuj¹ce kierunki: stalinowski (wp³ywowy wœród nich i gwa³towny), maoiœci, castroiœci i guevaryœci. Rozró¿nienia miêdzy tymi grupami nie s¹ ³atwe. Podobnie jak w przesz³oœci, jest tu licytacja ideologiczna – kto jest radykalniejszy; radykalizm oznacza tu gotowoœæ u¿ycia gwa³tu. Ugrupowania skupione woko³o murzyñskich ideologii totalistycznych, tzw. Black Power, maj¹ te¿ swoje pierwowzory. Przecie¿ pierwowzory i modele przysz³ego ustroju, który proponuj¹ pseudoradyka³owie amerykañscy i europejscy, mo¿na dzisiaj ju¿ ogl¹daæ w „naturze”, mo¿na je studiowaæ „empirycznie”. Rosja Stalina, Chiny Mao Tse-tunga, Kuba Castro, Haiti pod dyktatur¹ Duvaliera (jest to przecie¿ prawdziwa „Black Power”), niedawna Ghana pod dyktatur¹ Nkrumaha, oto wzory pañstwa zalecanego przez ideologów tego obozu. Taktyka jest oczywiœcie zapo¿yczona z wzoru kubañskiego i chiñskiego. S¹ to wiêc ruchy neototalitarne, w dzia³aniu i metodzie przypominaj¹ce wczesne okresy faszyzmu w ró¿nych krajach.


145 Inteligenci odizolowani od masowego, rzeczywistego ruchu robotniczego, odizolowani od robotników – w wielkich procesach historycznych zawsze ho³dowali tendencjom totalnym i jakobiñskim. (Mam tu na myœli późny jakobinizm, który mia³ ju¿ cechy totalizmu). W konsekwencji by³y to ruchy elitarne, walcz¹ce w koñcu o w³adzê dla politycznej, wzglêdnie permanentnej elity, roszcz¹cej sobie prawo do reprezentowania ludu i pos³uguj¹cej siê legitymacj¹ jakobiñsk¹. Demokratyczna legitymacja w³adzy opiera siê na swobodnie wyra¿onej woli obywateli, jakobiñska legitymacja – na koncepcji, ¿e monopartia, a wiêc jedna, jedynie dozwolona partia, reprezentuje wolê ludu bez odwo³ywania siê do tej woli. Koncepcj¹ teoretyczn¹ jest tu za³o¿enie, ¿e partia jest awangard¹ mas. Nikt oczywiœcie nie pyta ludu o zgodê na reprezentowanie go. Wac³aw Machajski, pó³anarchista z Kielc, w swym „Umstwiennym raboczym” (Robotniku umys³owym) wyczuwa³ z gór¹ pó³ wieku temu tendencje elitarne inteligencji zawodowej pod mask¹ „zawodowych rewolucjonistów”. Podobnie jak w przesz³ym doœwiadczeniu, tak¿e i w Stanach Zjednoczonych neototaliœci w obozie Nowej Lewicy opanowuj¹ organizacje i elementy demokratyczne. Obozem postêpowym i wolnoœciowym pozostaj¹ ugrupowania naprawdê oddane demokracji. Postêpowe ruchy inteligenckie, tzw. libera³ów czy demokratycznych socjalistów w Stanach Zjednoczonych, tradycyjnie zwi¹zane by³y i s¹ ze zwi¹zkami zawodowymi i klas¹ robotnicz¹. Partia Liberalna w Nowym Jorku do czasu ostatnich wyborów na burmistrza miasta by³a zwi¹zana z potê¿nym zwi¹zkiem robotników odzie¿owych (International Ladies’ Garment Workers’ Union), podobnie jak dawna Federacja Socjaldemokratyczna. Socjaliœci demokratyczni w Detroit mieli zawsze swoje powi¹zania z organizacj¹ robotników samochodowych (Automobile Workers’ Union, AWU). Mo¿na rozmaite zarzuty stawiaæ systemowi politycznemu i gospodarczemu Stanów Zjednoczonych. Faktem historycznym jest atoli, ¿e jest to jedyna demokracja w dziejach œwiata, która obejmuje od lat dwustu ca³y kontynent, dzisiaj – dwieœcie milionów ludzi. Stany Zjednoczone to jedyna demokracja, w której wolnoœæ osobista i znaczna wysokoœæ p³ac robotniczych, dobrobyt robotnika, rozci¹gnê³y siê na przestrzeni ca³ego kontynentu. Demokracje europejskie to pañstwa znacznie mniejsze. W ogóle, system demokratyczny z trudem tylko obejmuje wielkie masy ludzkie. Klasyczna demokracja ateñska nie liczy³a wiêcej ni¿ 150 000 obywateli. Unia Indyjska jest oczywiœcie demokracj¹, ale ideologia demokratyczna nie przeniknê³a tam jeszcze do ca³oœci instytucji, a problem spo³eczno-gospodarczy przedstawia wci¹¿ wielkie trudnoœci. Wiêc Stany Zjednoczone s¹ tworem wyj¹tkowym – w sensie dodatnim, przyk³adowym. Dzisiejszy ruch pseudoradykalny, terror tego ruchu w Stanach Zjednoczonych skierowany jest nie przeciw tyranii, nie przeciw totalizmowi, lecz przeciw instytucjom demokratycznym. Nie jest to pierwsza próba obalenia demokracji. Podstaw¹ demokracji jest eliminacja gwa³tu z polityki wewnêtrznej. Tym

samym ma³e grupy terrorystyczne, jak uczy doœwiadczenie historyczne, os³abiæ mog¹ i wielkie systemy polityczne. Na tym polega niebezpieczeñstwo, jakie przedstawia sob¹ pseudoradykalizm amerykañski. Stany Zjednoczone maj¹ dzisiaj œrodki, by zmieniæ zupe³nie œrodowisko fizyczne miast, by wybudowaæ miasta nowe, przestrzenne, pe³ne zieleni i powietrza. Po raz pierwszy w swych dziejach mog¹ stworzyæ warunki ¿ycia wolne od nêdzy, gdy¿ œrodki po temu s¹ dostateczne. Ameryka posuwa siê te¿ w tym w³aœnie kierunku. W budownictwie miast zmiana jest co prawda zbyt wolna, zbyt chaotyczna. Nie uratuje siê ju¿ sytuacji przez wybudowanie kilku nowych osiedli czy drog¹ odnawiania ulic. W okresie wielkiej urbanizacji, nap³ywu ludnoœci do miast, budowaæ trzeba nowe, wzorowe miasta, nowe osiedla wœród pól uprawnych czy lasów. Rz¹dy stanowe czy te¿ zarz¹dy miejskie nie rozwi¹¿¹ lokalnych zagadnieñ biedy czy bezrobocia. Bezrobotny górnik wêglowy z Kentucky mo¿e i nie znajdzie zatrudnienia we w³asnym stanie, ale znajdzie je zapewne gdzieœ na zachodzie, w Oregonie, w Waszyngtonie czy w Idaho. Obecne przemiany spo³eczne i problemy wymagaj¹ rozwi¹zañ wielkich, planów œmia³ych, pe³nych imaginacji, lecz przeprowadzonych w systemie wolnoœci i demokracji. Utrzymanie instytucji demokratycznych jest nie tylko warunkiem dobrobytu mas ludzkich w Stanach Zjednoczonych, jest tak¿e warunkiem dalszego postêpu kulturalnego. Dyktatury Ameryki £aciñskiej, podziwiane przez pseudoradyka³ów, totalizm azjatycki (‚agi tych totalizmów obnosz¹ oni w swoich pochodach i wywieszaj¹ na balkonach i bramach uniwersyteckich), s¹ ostrze¿eniem, ¿e proponowan¹ alternatyw¹ nie jest wolnoœæ, któr¹ g³osz¹, lecz niewola i dyktatura. Za czasów [prezydenta] Johnsona zrobione ju¿ zosta³y pocz¹tki owych wielkich reform. Dynamika spo³eczna tego kraju wymaga dalszych zmian, których tu dokonaæ mo¿na tylko w klimacie wolnoœci. Czas ju¿ nadszed³, by robotnicze organizacje zawodowe odegra³y bardziej czynn¹ rolê w budowaniu tej demokracji spo³ecznej – nowego okresu w dziejach Stanów Zjednoczonych. Si³a i wola zorganizowanej klasy robotniczej, w po³¹czeniu z prawdziwie demokratyczn¹ inteligencj¹ pracuj¹c¹, jest pozytywnym elementem, mog¹cym podj¹æ czy poprzeæ twórcz¹ inicjatywê w ramach instytucji i porz¹dku demokratycznego, któremu ludnoœæ Ameryki zawdziêcza zarówno wolnoœæ, jak i dobrobyt. Zorganizowana klasa robotnicza reprezentuje i si³ê i idee porz¹dku demokratycznego, w przeciwieñstwie do pseudoradykalnych, zwarcholonych ugrupowañ, które w rzeczywistoœci s¹ ruchami prototalitarnymi, ruchami totalitarnymi w zarodku.

Feliks Gross

Tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Lewy Nurt” nr 3, 1970, wydawanym w Londynie przez emigracyjne środowisko polskich niepodległościowych socjalistów. Udostępnił i opracował R. Okraska.


Z POL SKI RODEM

146

Autentyczna poezja nie potrzebuje karty tożsamości RAFAŁ BIERNACKI Juliusz Mieroszewski, tu¿ po œmierci Broniewskiego w 1962 r., pisa³ w paryskiej „Kulturze”: O polityce, materializmie historycznym, Marksie, Engelsie, Leninie – Broniewski nie mia³ pojêcia. By³ szlacheckim radyka³em – bywa³o takich wielu – urzeczonym mitem rewolucji. To by³a ¿eromszczyzna, a nie PZPR. By³ w tym absolutnie szczery i polski do ostatniego grama szpiku w swych mocnych koœciach. By³ polski w stu procentach we wszystkich wadach i zaletach.1

*** Urodzi³ siê 17 grudnia 1897 r. w P³ocku. Data jest znacz¹ca, jeœli uœwiadomimy sobie, ¿e by³ o 20 lat starszy od pokolenia Kolumbów. Los pozwoli³ mu spojrzeæ na II Rzeczpospolit¹ z wiêkszego dystansu. Móg³ dostrzec wyraźniej, jak w istocie s³abym, mia³kim, bezideowym byliœmy spo³eczeñstwem, ile by³o ró¿nic nie do pogodzenia, jak wiele potrafiliœmy zniszczyæ zanim coœ zd¹¿y³o powstaæ. 6 listopada 1918 r. notuje w „Pamiêtniku”: Zirytowa³ mnie dzisiejszy wiec. Co za byd³o! Hurrapatriotyzm po³¹czony ze zwierzêcym antysemityzmem – oto treœæ uczuæ nurtuj¹cych przeciêtnego obywatela akademickiego.2 To wszystko sprawi w przysz³oœci, ¿e bêdzie bardziej krytyczny i przenikliwy wobec polskich realiów spo³ecznopolitycznych ni¿ jego m³odsi rodacy, koledzy i towarzysze broni. W jego domu rodzinnym ¿ywe by³y tradycje niepodleg³oœciowe. Kult powstania styczniowego oraz poleg³ych w nim cz³onków rodziny nie tylko ukszta³towa³ radykalny wrêcz patriotyzm Broniewskiego, ale te¿ wywar³ przemo¿ny wp³yw na styl i dominuj¹ce motywy jego poezji. Echa tej tradycji bêd¹ wyraźne do koñca ¿ycia, choæ oficjalna propaganda zrobi wiele, aby obowi¹zuj¹ce interpretacje twórczoœci sz³y w zupe³nie innym kierunku. Edukacja patriotyczna, która trwa³a nie tylko w domowym zaciszu, ale przede wszystkim w murach polskich szkó³, gdzie w zaborze rosyjskim od 1905 r. mo¿na by³o znów mówiæ po polsku, umo¿liwi³a Broniewskiemu podjêcie pierwszej, niezwykle odwa¿nej, samodzielnej decyzji ¿yciowej. 8 kwietnia 1915 r. wraz z grup¹ p³ockiej m³odzie¿y wyruszy³ do Legionów Pi³sudskiego. Sam Broniewski pisze po kilku latach w „Pamiêtniku” pod dat¹ 29 maja 1919 r.: Szczêœliwie to, ¿e to byd³o zwane „p³ock¹ inteligencj¹” ni mnie ju¿ ziêbi ni parzy. /.../ Witali tu wczoraj hallerczyków: z kwiatami itd., itd., prze³o¿ona Roœciszowska mia³a przemowê po francusku (sic!) i mecenas Baliñski, a jak¿e, i jeszcze tam ktoœ; myœla³em sobie, ¿e inaczej wygl¹da³ nasz odjazd do Legionów cztery lata temu: dranie! omal kamieniami za nami nie ciskano, wyklêci byliœmy w „opinii publicznej”. Pies ich mordê liza³ – oni teraz wojsko polskie witaj¹ – tfu!...3


147 Nast¹pi³a dwuletnia epopeja legionowa, zakoñczona w 1917 r. kryzysem przysiêgowym i internowaniem m³odego Broniewskiego w obozie w Szczypiornie. Po 5 miesi¹cach wypuszczony na wolnoœæ, powraca do dzia³alnoœci konspiracyjnej w POW oraz zdaje maturê i w październiku 1918 r. zapisuje siê na Wydzia³ Filozoficzny Uniwersytetu Warszawskiego. Na skutek wydarzeñ listopadowych i przekazania Pi³sudskiemu stanowiska Naczelnika Pañstwa, Broniewski wstêpuje do odrodzonego Wojska Polskiego. Bierze udzia³ w wojnie polsko-bolszewickiej. Odznaczony Srebrnym Krzy¿em Orderu Wojennego Virtuti Militari oraz czterokrotnie Krzy¿em Walecznych, w opinii wspó³towarzyszy broni zas³ugiwa³ na wiele wiêcej. Czytaj¹c „Pamiêtnik” mo¿na odnieœæ wra¿enie, ¿e gra³ ze œmierci¹ w koœci. Skrupulatnie odnotowuje kolejnych zabitych znajomych i krewnych a sam zdziwiony, ¿e ¿yje, pisze: T³uk³em siê na wszystkich frontach czwartego pu³ku, teraz od pocz¹tku prawie jestem w polu i jakoœ szlag mnie nie chce trafiæ.4

*** Ten m³ody, dzielny oficer pierwszej linii, ¿arliwy patriota, jednoczeœnie by³ zadeklarowanym i œwiadomym lewicowcem. Kilka miesiêcy wczeœniej, w momencie listopadowego przesilenia, ujawnia siê radykalizm przekonañ Broniewskiego. Pierwsze dni i tygodnie Niepodleg³ej to uzewnêtrzniane z coraz wiêksz¹ si³¹ ró¿nice ideowe. Endecja oskar¿a Naczelnika Pañstwa o bolszewizm i zaprowadzenie bez zgody sejmu republiki socjalistycznej. PPS-Frakcja Rewolucyjna organizuje manifestacjê uliczn¹ na Krakowskim Przedmieœciu, 20-letni Broniewski jest wœród uczestników, œpiewa „Na barykady” i „Czerwony Sztandar”. Sprecyzowa³ ju¿, po jakiej stronie chce siê opowiedzieæ na froncie polskich sporów ideowych. Bêdzie przez ca³e ¿ycie wierny tym m³odzieñczym idea³om. I nigdy nie przestanie byæ gor¹cym patriot¹, czynnie manifestuj¹cym przywi¹zanie do Ojczyzny. Pomimo zas³ug wojennych i awansów (by³ najm³odszym kapitanem w armii), nie wybra³ kariery wojskowej, która sta³a przed nim otworem. Z pewnoœci¹ wa¿ne by³y jego polityczne zapatrywania, ale nie mo¿na przeceniæ wielkiej potrzeby tworzenia, jak¹ ujawnia³ od najm³odszych lat szkolnych. Armia by³a dla niego po prostu za ciasna. Nie potrafi³by znieœæ ograniczenia wolnoœci myœli, dzia³ania i wrodzonej spontanicznoœci. Nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e w czasie pokoju jego miejsce jest gdzie indziej.

*** Koñczy studia i nawi¹zuje kontakty z literatami. Trzeba pamiêtaæ, ¿e w pierwszych latach Polski Niepodleg³ej by³o to œrodowisko dynamiczne, m³ode, wykszta³cone i nade wszystko postêpowe, jak siê wtedy mawia³o. Postêpowoœæ ta polega³a przede wszystkim na ¿ywym anga¿owaniu siê w polityczne spory po stronie si³ demokratycznych, czyli szeroko pojêtej lewicy, od centrystów i socjaldemokratów po komunistów.

W miarê up³ywu lat i przejêcia w³adzy przez prawicê, co wyraźnie zaostrzy³o spór polityczny w Polsce, œrodowisko to radykalizowa³o siê i wielu jego przedstawicieli, tak¿e Broniewski, schodzi³o coraz bardziej na lewo. Proces ten trwa³ przez pierwsze lata II Rzeczpospolitej i by³ bardzo charakterystyczny dla tego okresu, równie¿ za spraw¹ powstania pionierskiego w historii „pañstwa robotników i ch³opów”. Broniewski nie ukrywa³ fascynacji Nietzschem i poetami rosyjskimi, zw³aszcza B³okiem i Majakowskim. Interesowa³ siê twórczoœci¹ Rimbauda i Barbusse’a. Na bie¿¹co czytywa³ wspó³czesn¹ poezjê polsk¹, szczególnie skamandrytów i awangardê, a tak¿e futurystów. M³ody Broniewski debiutuje tomikiem „Wiatraki” w 1925 roku. Jest to debiut udany, ale trochê spóźniony w stosunku do grupy „Skamandra”, której cz³onkowie byli jego rówieœnikami. Jednak mroczne, rozliczaj¹ce siê z przesz³oœci¹ wiersze, takie choæby jak „M³odoœæ”, zwróci³y uwagê: Roztapia³a siê m³odoœæ brudnym, mokrym œniegiem, d³awi³y dni pochmurne, jak robactwo ¿ar³y, i ju¿ mi ch³odne by³y jesienne noclegi, i z umar³ymi by³em sam na pó³ umar³y… …Kowalski – rozerwany granatem, Ignaczak – cztery kule w pachwinie, Nowak – od szrapnela, Marciniak – kula w piersi… Pamiêtam jak patrza³ i skamla³ umieraj¹c: „Wody… przyjaciele…” Bracie! Ja ciê napojê. Mam wodê w manierce. Ale ten marsz bez przerwy – i nigdy postoju… Ciê¿ko. I nie wiem czy mi bardziej ci¹¿y serce, czy na plecach tornister i dwieœcie naboi…5 Tematy pierwszego tomu poezji Broniewskiego oscylowa³y wokó³ œmierci, beznadziei, nieuchronnoœci ludzkiego losu. Charakterystyczny jest dekadencki, ekspresjonistyczny wrêcz nastrój wielu utworów (np. tytu³owe „Wiatraki”, „Œmieræ”, „Cienie” czy „Ja i ksiê¿yc – transformista”). To bêdzie kierunek, w którym pójdzie z sukcesem w kolejnych próbach. W¹tki lewicowe pojawi³y siê tak¿e, ale nie mo¿na uznaæ, ¿e „Wiatraki” by³y opowiedzeniem siê po stronie skrajnej lewicy.

*** To charakterystyczne, ¿e Broniewski, anga¿uj¹cy siê w pracê Zwi¹zku Niezale¿nej M³odzie¿y Socjalistycznej, a później bêd¹cy sekretarzem lewicowego pisma „Nowa Kultura”, utrzymuj¹cy bliskie stosunki z ówczesn¹ czo³ówk¹ rewolucyjnych twórców, w swojej twórczoœci nie sk³ada ¿arliwych i jednoznacznych deklaracji przyst¹pienia do obozu rewolucyjnej lewicy. Wydaje siê, ¿e razi³o go doktrynerstwo tych œrodowisk, szczególnie je¿eli chodzi o pogl¹dy na sztukê, jej formê, treœæ, ograniczenia narzucane twórcy. Nieprzypadkowo tom wierszy (w zamyœle – manifest) „Trzy salwy”, opublikowany


148 w 1925 r. wspólnie z pisarzami komunistycznymi, Stanis³awem Ryszardem Stande i Witoldem Wandurskim, pokaza³ indywidualnoœæ Broniewskiego, jego niek³amany talent oraz umiejêtnoœæ nawi¹zywania do tradycji literackiej. Na tle mniej uzdolnionych, ale przede wszystkim traktuj¹cych sztukê ideologicznie wspó³autorów, okaza³ siê poet¹ ideowo zdeklarowanym, lecz twórczo wolnym i samodzielnym. A nade wszystko wiernym wewnêtrznemu g³osowi, który inspirowa³ jego liryczne i czêsto bardzo intymne utwory. Piêknie wyra¿a te ró¿nice Broniewski w doœæ g³oœnym w owym czasie utworze „Przyjacielu, los nas poró¿ni³...”, w którym pisze Wandurskiemu o nieprzekraczalnych ró¿nicach w podejœciu do twórczoœci: Przyjacielu, los nas poró¿ni³, rozstajemy siê, obcy prawie, Ty do £odzi wracasz, ja – w pró¿ni, w œnie zostajê, w obcej Warszawie. /.../ Znam ja radoœæ walki codziennej i zazdroszczê ci jej, bo lekka, bo mi ci¹¿y i krwawi we mnie pieœñ, têsknota i ból cz³owieka. /.../ Przyjacielu, czemuœ nie poj¹³, sk¹d krew pieœni i moc jej czerpiê? – Jeœli wierszem stajê do boju, wierszem kocham i wierszem cierpiê. Znacz¹ce, ¿e w tym okresie utwory Broniewskiego pojawiaj¹ siê w „Skamandrze” i „Wiadomoœciach Literackich”. Œwiadczy to o braku doktrynerskiego podejœcia i o du¿ej niezale¿noœci intelektualnej. Œwiadomie poddawa³ siê krytyce œrodowisk literackich, dla których pod³o¿e ideowe utworów by³o drugorzêdne. Krytyce, dodajmy, najczêœciej przychylnej i nobilituj¹cej m³odego poetê. Zostaje tak¿e sekretarzem redakcji „Wiadomoœci Literackich”. Jego kontakty z czo³ówk¹ ówczesnych polskich pisarzy i poetów nie ograniczaj¹ siê jedynie do spraw s³u¿bowych. Przez talent, wyrazistoœæ i bezkompromisowoœæ staje siê jednym z nich.

*** Broniewski funkcjonuje w œrodowisku lewicowym, ma tu mnóstwo przyjació³, utrzymuje kontakty nawet z pracownikami konsulatu, a później ambasady radzieckiej, która po³o¿ona by³a niedaleko jego mieszkania. Te kontakty pozwol¹ mu na spotkania z W³odzimierzem Majakowskim. Na prywatnych wieczorach autorskich Majakowskiego w Warszawie by³ Broniewski, obok Aleksandra Wata, Adama Wa¿yka czy Anatola Sterna, jednym z bardziej zaanga¿owanych dyskutantów. Aktywnoœæ w komunizuj¹cych czasopismach „Dźwignia” i „Miesiêcznik Literacki” pog³êbia zainteresowanie nim ze strony policji politycznej. Janina Broniewska, pierwsza ¿ona poety, wspomina³a: Rewizja

by³a „bezokolicznoœciowa”. Czy mia³a byæ represj¹ za „Dźwigniê”, któr¹ W³adek wspó³redagowa³? Grzebali w ksi¹¿kach, przerzucali korekty prawomyœlnego Dickensa, który wygl¹da³ w szpaltach jak d³ugie proklamacje. Nad wypchanym listami biurkiem cywilny funkcjonariusz zasêpi³ siê wyraźnie i powiedzia³ do kolegi: – Najgorzej to z inteligentami. U tamtego œlusarza to by³ kuferek pod ³ó¿kiem. Roboty na piêæ minut. A tu... Drugi poziewa³ wyraźnie. Mrukn¹³: – Nie warto w te papiery zagl¹daæ. Bomby nie znajdziemy tu, to siê wi. Parabellum i Virtuti, kapitan rezerwy... ¯ebym ja to rozumia³ – nie powiem. Wpisaæ do protoko³u? – Po cholerê? Raz rezerwa, ma obowi¹zek broñ mieæ. Wpisuj tego Marksa i Lenina, byle by³o coœ... – Kiedy legalne… Mo¿e ten? Po rusku? Jesienin – przesylabizowa³ i od³o¿y³ tomik „Pugaczowa” na bok.6 Charakterystyczne u Broniewskiego jest to, i¿ jego lewicowoœæ nigdy nie zak³ada³a rezygnacji z przywi¹zania do kraju, nigdy nie nadstawia³a ucha propagandzie internacjonalizmu, rozpowszechnionej w krêgach Komunistycznej Partii Polski. Ten patriotyzm kaza³ mu z jeszcze wiêkszym zaanga¿owaniem poruszaæ tematy spo³eczne, bo nie tak sobie Polskê wyobra¿a³, gnij¹c w okopach nad Stochodem czy maszeruj¹c bez wytchnienia ca³e tygodnie w pogoni za bolszewikami.

*** Zaostrzaj¹ca siê sytuacja w kraju, budowa przez obóz sanacyjny zrêbów ustroju autorytarnego, Centrolew i kryzys brzeski, strajki ch³opskie i inne protesty, koñczone coraz czêœciej brutalnymi i krwawymi akcjami policji. W takiej atmosferze Broniewski pisze i wydaje kolejne tomiki wierszy: „Dymy nad miastem” (1927), „Troska i pieœñ” (1932), „Krzyk ostateczny” (1938). Poemat „Komuna Paryska” z 1929 r. zostaje skonfiskowany przez cenzurê. Broniewski wraz z ca³ym zespo³em „Miesiêcznika Literackiego” zostaje w 1931 r. zatrzymany przez policjê i spêdza dwa miesi¹ce w Areszcie Centralnym. Jego liryka zaczyna wyra¿aæ niepokój zwi¹zany z nadchodz¹cym, przeczuwanym zagro¿eniem ze strony faszyzmu. Œrodowiska lewicowe zaczê³y zwieraæ szeregi. Broniewski przyjmuje rolê wieszcza, z w³aœciwym sobie zapa³em i zaanga¿owaniem pisze: Biada wam, ufne swej mocy babilony drapaczy chmur. Dzieñ straszny rodzi siê z nocy. bêdzie g³ód, po¿oga i mór. /.../ Lecz gdy dojmie mnie poœcig odmêtu g³odem, ogniem, powietrzem i wojn¹, jak butelkê z ton¹cego okrêtu, rzucê krzyk mój ostateczny: wolnoœæ!


149 Sam poeta nie przewidywa³, ¿e jego „Krzyk ostateczny” to proroctwo, które, po tysi¹ckroæ zwielokrotnione, ju¿ nied³ugo zacznie siê ziszczaæ.

*** Lata trzydzieste to, obok dynamicznych i zaanga¿owanych wierszy, takich jak „Czeœæ i dynamit” czy „No pasaran!”, równie¿ liryki bardzo osobiste, daj¹ce przedsmak jego re‚eksyjnej poezji powojennej. „Wiersze o wczesnej wioœnie pisane późn¹ jesieni¹” to najpiêkniejszy tego przyk³ad. ¯yjê sobie, jestem poet¹, diabli komu do tego. £a¿ê, depczê warszawski beton, piszê wiersze – z niczego. /.../ Hodujê radoœæ zamar³¹ w ciasnych szczelinach bytu, a¿ przyjdzie wiosna – spazmem za gard³o œciœnie, za serce chwyta... /.../ Tak wiersz z niczego powstaje, boli, raduje – z niczego... Nie œpiê do rana, wstajê – diabli komu do tego. /.../ O œwicie jestem znu¿ony, patrzê w okno i milczê. Wtedy mi ci¹¿y najmilsze, smutne spojrzenie ¿ony... Parzy stopy warszawski beton, i jest w tym wierszu coœ z³ego... ¯yjê sobie, jestem poet¹, diabli komu do tego.

*** Przychodzi rok 1939 i „Bagnet na broñ”. Byæ mo¿e po latach niezliczonych PRL-owskich akademii „ku czci” nie jesteœmy w stanie doceniæ w pe³ni jego rytmu, jego si³y, tego dynamitu, który w nim zapisano. Ale wiosn¹ „roku pamiêtnego” by³ najg³oœniejszym zawo³aniem, najdonioœlejszym dzwonem budz¹cym rodaków w obliczu nieuchronnego ju¿ zagro¿enia. To czyste poetyckie mistrzostwo! To odezwa do narodu pisana wierszem, to prawdziwa pieœñ bojowa. Utwór da³ pocz¹tek bogatej liryce wojennej, nie tylko samego Broniewskiego, ale i innych poetów tworz¹cych w tym okresie, sta³ siê sztandarem tej poezji. Jednoczeœnie pokazuje, jak wierny by³ Broniewski swoim przekonaniom: lewicowca i gor¹cego patrioty. S¹ w ojczyźnie rachunki krzywd, obca d³oñ ich te¿ nie przekreœli, ale krwi nie odmówi nikt: wys¹czymy j¹ z piersi i z pieœni.

Có¿, ¿e nieraz smakowa³ gorzko na tej ziemi wiêzienny chleb? Za tê d³oñ podniesion¹ nad Polsk¹ – kula w ³eb! Podczas og³oszonej jeszcze w sierpniu mobilizacji nie zosta³ powo³any. We wrzeœniu wyrusza na rowerze w poszukiwaniu swojego 1 pu³ku piechoty Legionów. W Warszawie pozostawia by³¹ ¿onê Janinê, córkê Ankê oraz obecn¹ towarzyszkê ¿ycia, Mariê Zarêbiñsk¹ i jej córkê Majkê, z którymi mieszka³ od 1938 r. 42-letni Broniewski, zawsze wysportowany i krzepki, doskona³y p³ywak i rowerzysta, jak rasowy kolarz przemierzy trasê z Warszawy przez Lublin, Lwów do Tarnopola. W kampanii wrzeœniowej nie wystrzeli ju¿ jednak ¿adnego naboju.

*** Trafi³ do sowieckiego Lwowa, gdzie zaczyna zapisywaæ kolejn¹ heroiczn¹ kartê patriotycznego ¿yciorysu. Od pocz¹tku oddaje na us³ugi polskiej sprawy swój wielki talent poetycki. Powstaj¹ s³ynne wiersze „Syn podbitego narodu...” i „¯o³nierz polski”, gdzie poeta odreagowuje traumê klêski wrzeœniowej. Ale s¹ te¿ celne i ostre fraszki, które recytuj¹ wszyscy w „wyzwolonym” Lwowie: By³by Grunwald i P³owce Gdyby nie te bombowce I gdyby nie te czo³gi, Które przysz³y znad Wo³gi.7 Jak wspominaj¹ niektórzy, nie chcia³ zostaæ koncesjonowanym „przywódc¹” spo³ecznoœci polskiej we Lwowie, w czym zast¹pi³a go Wanda Wasilewska. To wszystko nie usz³o uwagi ani bolszewikom, ani nacjonalistom ukraiñskim. Broniewski jest sol¹ w oku okupanta. W efekcie 23 stycznia 1940 r. w wyniku prowokacji zostaje wraz z grup¹ innych polskich literatów aresztowany pod zarzutem chuligañstwa. Przetrzymywany w sowieckich wiêzieniach we Lwowie i w Moskwie, w koñcu trafia do Saratowa. Nigdy nie straci³ ducha i sw¹ postaw¹ wielokrotnie dawa³ wsparcie wspó³wiêźniom. Aleksander Wat wspomina, ¿e Broniewski umieszczony na piêæ dni w sowieckim karcerze, przez ten czas chodzi³ po celi wojskowym krokiem i wyœpiewywa³ na ca³e gard³o wszystkie pieœni legionowe, jakie zna³. Wypuszczony na mocy amnestii w sierpniu 1941 r., od razu zg³asza siê do formowanego wojska polskiego. Jego wiersz „Rozmowa z histori¹” lapidarnie i z charakterystycznym dla niego sarkazmem podsumowuje ten czas: Bo skoro na ca³ym œwiecie, jak nie wojna to stan wojenny – Historio powiedz mi przecie: po diab³a tu kiblujemy?


150 Rewolucyjny poeta ma zgin¹æ w tym mamrze sowieckim?! Historio, przecie¿ to nietakt, ktoœ z nas po prostu jest dzieckiem! Zostaje korespondentem pisma „Polska”, wydawanego przez Ambasadê Polsk¹ w Kujbyszewie. I choæ w tym czasie w Kujbyszewie przebywali dzia³acze koncesjonowanego Zwi¹zku Patriotów z Wand¹ Wasilewsk¹ paraduj¹c¹ w mundurze sowieckiego pu³kownika, Broniewski nie ma ¿adnych w¹tpliwoœci, gdzie jest jego miejsce. Odzywa siê w nim stary wiarus, chce dostaæ przydzia³ do jednostek liniowych. Otrzymuje go, ale trudny charakter i scysje podczas ewakuacji z ZSRR sprawi³y, i¿ droga frontowa podczas tej wojny nie by³a mu pisana. Zostaje redaktorem technicznym dwutygodnika wojskowego „W drodze” z siedzib¹ w Jerozolimie.

*** Powstaj¹ wówczas piêkne wiersze, pisane w Palestynie i wydane w 1943 r. w tomiku „Bagnet na broñ”. Prze¿ycia ostatnich lat, rozstanie z najbli¿szymi, dramat wrzeœnia, wiêzienie i później gorzkie rozczarowanie sowieckim komunizmem sprawi³y, ¿e Broniewski poczu³ siê bardzo zagubiony. Jego zaanga¿owanie lewicowe zawsze by³o bardziej szczer¹ i impulsywn¹ reakcj¹ na spotykan¹ niesprawiedliwoœæ i krzywdê ni¿ spójnym œwiatopogl¹dem, podbudowanym ideologicznie. Teraz sam st³amszony przez sowieckie samodzier¿awie, œwiadomy ogromu zbrodni dokonywanych pod czerwonymi sztandarami, czu³, ¿e nie ma ¿adnego punktu zaczepienia. Teraz ju¿ tylko chce wracaæ do Polski, chce j¹ jeszcze raz zobaczyæ. W wierszu „Mniejsza o to” czuæ zupe³n¹ rezygnacjê: A co mnie to tam obchodzi, jak w Ameryce rodzi, jaka w Anglii jest demokracja i co Roosevelt je na kolacjê. Ja chcê kiedyœ na ¯oliborzu us³yszeæ jak szumi¹ topole i jak œwierszcze æwierkaj¹ w zbo¿u, i jak œpiewa niez¿ête pole, /.../ a potem – niech ju¿ Sikorski o Polsce stanowi z Kotem... Ja po prostu chcê wróciæ do Polski, mniejsza o to co bêdzie potem. Kolejny tomik wojennych wierszy ukazuje siê w 1945 r. i nosi tytu³ „Drzewo rozpaczaj¹ce”. Trudno o bardziej zwiêz³e podsumowanie tematów, które zawiera. Broniewski, coraz bardziej têskni¹cy za krajem, ciê¿ko prze¿ywa jego krwaw¹ okupacjê. Do tego dochodzi

aresztowanie drugiej, ukochanej ¿ony Marii przez gestapo i wiadomoœæ o jej œmierci w Auschwitz. Nie sposób wymieniæ wszystkich wartoœciowych wierszy z tego okresu, tak wiele ich powsta³o, wspania³ych, smutnych i re‚eksyjnych. Choæby „Ballady i romanse”, „Middle East” czy „Sen”. Broniewski nie popada jednak zupe³nie w melancholiê i nadal wspiera walkê najlepiej, jak potrafi: pisz¹c wiersze. Strofy „Monte Cassino” dr¿¹ i pulsuj¹ tym samym co przed laty rytmem, zaanga¿owaniem i odwag¹: Nasze granice naszli znienacka, s³upy graniczne zewsz¹d zr¹bali... Idzie Kresowa, idzie Karpacka w dymie eksplozji, w huku batalii. /.../ Idzie Karpacka, idzie Kresowa, wal¹ armaty, trzeszcz¹ spandauy. Tu nam nie ujdzie, tu siê nie schowa wróg uzbrojony w broñ doskona³¹. Idzie Kresowa, idzie Karpacka, ka¿da bojow¹ chrzêszcz¹c maszyn¹. My was znajdziemy, choæ po omacku, w Monte Cassino! W Monte Cassino!

*** Koniec wojny zasta³ go w Palestynie. W czerwcu 1945 r. wyje¿d¿a do Anglii. Nie wraca od razu do Polski, do której przecie¿ tak têskni³ w wierszach. Jednak w listopadzie okazuje siê, ¿e Maria Zarêbiñska prze¿y³a Oœwiêcim i jest w £odzi. Decyzja wydaje siê oczywista: Broniewski natychmiast wraca, ¿eby byæ z rodzin¹. Ogromna radoœæ, ¿e ¿yje ta, któr¹ uœmierci³ ju¿ w swoich wierszach, trwa jednak krótko. Maria, wycieñczona kacetem, pomimo wyjazdu na leczenie do Szwajcarii, umiera w 1947 r. Broniewski jest pokonany przez los i bezbronny wobec ca³ej machiny propagandowej, jaka uruchamia siê w kraju. Staje siê powoli sztandarem, plakatem, twarz¹ nowej w³adzy. Jego ¿yciorys i twórczoœæ redukuje siê do lewicowych pogl¹dów i wierszy o tematyce robotniczej. Z twórcy poezji rewolucyjnej przeistacza siê powoli w poetê pisz¹cego wiersze pe³ne poparcia dla nowego ustroju. Wiersze przez to s³abe, md³e, bez wewnêtrznej si³y, niezdolne do poderwania odbiorców. Jest tego zupe³nie œwiadomy, ale zbyt s³aby, ¿eby oprzeæ siê pokusom i przywilejom, jakie zapewniaj¹ mu komuniœci. Pieni¹dze, splendory, willa, kontakty – to wszystko sprawia, ¿e Broniewski nie widzi mo¿liwoœci i nie chce zerwaæ z nowym ustrojem. Pog³êbiaj¹ siê jego problemy z alkoholem, od którego nigdy nie stroni³. Butelka wódki staje siê jego nieod³¹cznym towarzyszem. Nie by³o w nim fa³szywej skromnoœci. Uwielbia³ wieczory autorskie i œwietnie


151 recytowa³ w³asne wiersze. Choæ później by³ niemal ca³y czas zamroczony alkoholem, nie zrezygnowa³ z tych spotkañ, które trwa³y praktycznie do koñca jego ¿ycia. Wszyscy, którzy go znali, a by³o ich bardzo wielu, podkreœlali bezpoœredni sposób bycia i bardzo ¿yczliwy stosunek do ludzi. W 1949 r. pisze poemat „S³owo o Stalinie”. Do koñca nie mo¿na mieæ pewnoœci, czy by³o to œwiadectwo jego serwilizmu, czy te¿ naiwnoœci. Najpewniej pychy, czystej, mocnej, pychy twórczej, do której siê zawsze przyznawa³, i która nigdy nie wprowadza³a go w zak³opotanie. Uwa¿a³ ten poemat za bardzo dobry warsztatowo. Zreszt¹ nie tylko on. Znani poeci, jego znajomi, mieli podobne zdanie. Antoni S³onimski pisa³ w swoim „Alfabecie wspomnieñ”: Poezja Broniewskiego wytrzyma³a próbê czasu i pomimo pocz¹tkowych szykan i przejœæ ponurych doczeka³a siê s³awy i uznania oficjalnego. Rytm, fraza jego strofy ma wszelkie zalety estradowe. Jest to poezja niejako wojskowa, oparta na rozkazach i wskazaniach. Celna i oszczêdna, oparta raczej na asonansach ni¿ na rymach. Œwietne rzemios³o pozwoli³o mu na zamówienie napisaæ dobrze z³y poemat.8 Po tajnym referacie Chruszczowa, Broniewski z bólem wycofa³ „S³owo o Stalinie” z publikowanych zbiorów swoich wierszy.

*** W 1951 r. wydaje kolejny tomik zatytu³owany „Nadzieja”. Okazuje siê, ¿e zwrot w kierunku liryki prze¿yæ wewnêtrznych, podniesienie do rangi tematu swojej melancholii, smutku i poczucia zagubienia – ratuje jego poezjê. Powstaj¹ utwory chwytaj¹ce za serce szczeroœci¹, jak „Do umar³ej” czy „Bezsennoœæ”. Ostatni akord jego tragicznego i barwnego ¿ycia rozpocz¹³ siê 1 wrzeœnia 1954 r. Tego dnia nagle umiera ukochana córka Anka. Do dzisiaj nie ma pewnoœci, czy œmieræ mia³a pod³o¿e samobójcze, czy by³a tylko nieszczêœliwym wypadkiem. Broniewski prze¿y³ za³amanie nerwowe. A¿ do œmierci bêdzie pisa³ re‚eksyjne wiersze – wspó³czesne treny skierowane do zmar³ej. Jednym z najpiêkniejszych jest „Firanka”:

Jeszcze w 1956 r. zbiera wiersze w jeden tom zatytu³owany „Anka”. Jeszcze dokonuje przek³adów, jeszcze otrzymuje nagrody, ale ma œwiadomoœæ, ¿e ¿ycia zosta³o mu coraz mniej. Gaœnie z pe³n¹ œwiadomoœci¹, choæ zamroczony alkoholem, w którym nieustannie topi³ dosiêgaj¹ce go tragedie. Umiera 10 lutego 1962 r.

*** Cytowany ju¿ Mieroszewski tak pisa³ dalej w paryskiej „Kulturze”: Ró¿ni ludzie, którzy nigdy nie upadli, ale równie¿ nigdy nie wznieœli siê ponad przeciêtny poziom – rzucaj¹ b³otem na Broniewskiego za jego odê do Stalina i „k³anianie siê rewolucji radzieckiej po polsku czapk¹ do ziemi”. Przyjaźni³em siê z Broniewskim i wola³bym, aby owych wierszy nie napisa³. /.../ Polacy marz¹ o wierszach wykutych z marmuru i w chwili œmierci gotowych do umieszczenia na cokole. Faktem natomiast jest, ¿e wielcy poeci przewa¿nie nie s¹ intelektualistami, s¹ natomiast s³abi, bezkrytyczni, wp³ywowi, ¿yciowo niezaradni. /.../ Pamiêtam – choæ ju¿ chyba up³ynê³o ponad dwadzieœcia lat od owej letniej jerozolimskiej nocy, kiedy Broniewski czyta³ nam w swoim pokoju „Kasztan”. S³ysza³em wówczas ów wiersz po raz pierwszy. Ch³odny dreszcz trz¹s³ mn¹ jakby wiatr sk¹dœ powia³, wstydzi³em siê tej reakcji przed samym sob¹, bo wydawa³a mi siê aintelektualna i prymitywna. Ale czy poezja, która starsza jest od nauki i u³adzonego intelektu – nie ma jakichœ powi¹zañ z tym, co w nas jest pierwotne i pierwsze? Dlatego autentyczna poezja nie potrzebuje karty to¿samoœci. Odbiorca natomiast wie czy jest t¹, za któr¹ siê podaje. Wielka poezja liryczna Broniewskiego przetrwa. I ¿adna „lokomotywa dziejów” nie zdo³a jej stratowaæ.9

Rafał Biernacki

1.

„Kultura” (Paryż) nr 4/1962.

2.

Władysław Broniewski, Pamiętnik 1918-1922, PIW Warszawa 1987, s. 41.

Otworzy³em okno, a firanka pofrunê³a ku mnie, jak Anka w trumnie. Bia³a firanka, b³êkitne zas³ony, zaszeleœci³o... O! poka¿ mi siê od tamtej strony! Jesteœ? Jak mi³o!... Jak mi³o... jak mi³o... jak strasznie, moja mi³a... Ja ju¿ chyba nie zasnê... Firanka?... Czy tyœ tu by³a?

3.

Tamże, ss. 97-98.

4.

Tamże, s. 74.

5.

Wszystkie wiersze cytowane za: Władysław Broniewski, Wiersze, Wybór i posłowie Waldemar Smaszcz, Wydawnictwo Łuk, Białystok 1993.

6.

To ja – dąb. Wspomnienia i eseje o Władysławie Broniewskim, PIW, Warszawa 1978, ss. 61-62.

7.

Ja jestem kamień. Wspomnienia o Władysławie Broniewskim, Wydawnictwo Domena, Warszawa 2002, s. 213.

8.

Antoni Słonimski, Alfabet wspomnień, PIW, Warszawa 1975, s. 28.

9.

„Kultura” (Paryż) nr 4/1962.


152

Biedaczyna Z OSSE

Z POL SKI RODEM

Ks. Jan Zieja – kapłan, myśliciel, społecznik, asceta RAFAŁ ŁĘTOCHA Imię moje CZŁOWIEK. Nie jestem na ziemi sam. Podobnych do mnie – są miliony. Jestem jednym z wielkiej rodziny, której na imię ludzkość. Z ludzkością łączę się przez swą rodzinę i przez swój NARÓD. /.../ Kocham swój naród. KOCHAM POLSKĘ. I dokądkolwiek losy mnie poniosą, zawsze i wszędzie, będę o niej pamiętał i dla niej pracował. JESTEM POLAKIEM. I ja, i moja rodzina, i cały nasz lud, i cała ludzkość należymy do Boga; jesteśmy drobniuchną cząsteczką wielkiego Bożego Królestwa, które od wieków powoli staje się wśród ludzi. Ks. Jan Zieja, Życie religijne

Najwiêkszym problemem, na który napotyka autor usi³uj¹cy przybli¿yæ postaæ ks. Jana Zieji jest to, jak choæby z grubsza zarysowaæ wszystkie pola jego aktywnoœci. Wojna polskobolszewicka, dzia³alnoœæ spo³eczno-polityczna w okresie II Rzeczypospolitej, kampania wrzeœniowa, konspiracyjny Front Odrodzenia Polski, Rada Pomocy ¯ydom „¯egota”, Szare Szeregi i Armia Krajowa, powstanie warszawskie, Laski, Komitet Obrony Robotników. Móg³by ktoœ zadaæ pytanie, czy jest cz³owiek, który bra³ aktywny udzia³ we wszystkich z tych wydarzeñ i przedsiêwziêæ. Odpowiedź brzmi: tak! T¹ niezwyk³¹ osob¹ jest w³aœnie ksi¹dz Zieja. Cz³owiek niezwykle aktywny, wszechstronny, o niespo¿ytej energii, a przy tym skromny, oddany ca³y sob¹ Bogu i bliźnim. Wedle zgodnej opinii osób, które mia³y szczêœcie spotkaæ go na swojej drodze, prawdziwy „szaleniec Bo¿y” i kandydat na o³tarze.

Stanis³aw Szczepañski w swoich wspomnieniach dotycz¹cych ks. Zieji pisa³, i¿ dla niego to jeden z najwa¿niejszych tematów, z jakimi w czasie ca³ego ¿ycia mia³em stycznoœæ. To rzecz œwiêta. Tak jak Powstanie Warszawskie, Armia Krajowa, Katyñ, Monte Cassino. To, co teraz piszê, z ca³¹ pewnoœci¹ jest zrozumia³e dla ka¿dego przedstawiciela mojego pokolenia. Wzrastaliœmy w klimacie niedopowiedzianych, mówionych szeptem i nie do koñca, a tak do koñca wyczuwanych spraw1. Kazimiera I³³akowiczówna zaœ podkreœla³a, i¿ przede wszystkim by³ on wra¿liwy na krzywdê ludzk¹ i niesprawiedliwoœæ spo³eczn¹. Swoj¹ postaw¹ nawi¹zywa³ do najlepszych polskich tradycji spo³ecznikowskich i obywatelskich. Gdziekolwiek siê pojawia³, natychmiast powstawa³y uniwersytety ludowe, gimnazja ch³opskie, kursy dokszta³caj¹ce, dom dla samotnych matek. /.../ Ludzie go kochali i trudno nawet dzisiaj wymieniæ wszystkie tytu³y, którymi go obdarzali – sam ks. Zieja czu³by siê zapewne zak³opotany, gdyby je us³ysza³. Pisano o nim: œwiadek Ewangelii, szaleniec Bo¿y, prorok XX wieku, natchniony kaznodzieja, kapelan wszystkich potrzebuj¹cych. Ale chyba najwymowniejsze œwiadectwo pozostawi³ anonimowy osobnik, który przed wojn¹ w Radomiu, napisa³ na drzwiach jego mieszkania: „Tu mieszka dobry ksi¹dz”. Papie¿ Jan Pawe³ II, który jako biskup nominat uczestniczy³ w rekolekcjach prowadzonych przez ks. Ziejê, okreœli³ go jako „kap³ana o wybitnej osobowoœci”. Œw. Urszula Ledóchowska mówi³a o nim „bardzo dobry i œwiêty”. Czy Œwiêta mog³a siê myliæ? 2

*** Urodzi³ siê w 1897 r. w biednej ch³opskiej rodzinie we wsi Osse w powiecie opoczyñskim. Od chodz¹cego po kolêdzie proboszcza matka piêcioletniego Jana us³ysza³a, i¿ ch³opca nale¿y koniecznie edukowaæ. Tak te¿ siê sta³o. Najpierw w domu, później na plebanii, zaœ od 1907 r. w warszawskiej szkole Zieja pobiera³ nauki. W 1915 r. wst¹pi³ do Seminarium Duchownego w Sandomierzu, gdzie w 1919 r. otrzyma³ œwiêcenia kap³añskie z r¹k biskupa Mariana Ryxa. W październiku tego roku rozpocz¹³ studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego, które jednak wkrótce przerwa³ i zg³osi³


153 siê w maju 1920 r. do wojska, w którym s³u¿y³ jako kapelan podczas wojny polsko-bolszewickiej. Doœwiadczenia wojenne odcisnê³y na nim niezatarte piêtno. W latach późniejszych wspomina³: Mój wziêty od Mickiewicza entuzjazm mala³, gdy przechodzi³em przez kolejne pola walk i potyczek. Widzia³em, czym naprawdê jest wojna od strony nas, broni¹cych siê, i tych, którzy nas napastuj¹. Ca³kowicie siê wtedy nawróci³em na przekonanie, ¿e Boskie przykazanie: Nie zabijaj znaczy nigdy nikogo, ¿e udzia³ w wojnie jest przeciw woli Bo¿ej3. To przekonanie utwierdz¹ w nim później walki bratobójcze w trakcie zamachu majowego z roku 1926.

Po wojnie kontynuowa³ studia teologiczne, najpierw w Warszawie, potem w Rzymie. W kolejnych latach pracowa³ jako prefekt szkó³ podstawowych w Radomiu i Zawichoœcie. W ostatnim z tych miejsc podj¹³ decyzjê o wst¹pieniu do zakonu kapucynów, uznaj¹c, i¿ nie bêdzie w stanie pracowaæ na parafii po tym, jak otrzyma³ upomnienie od w³adz zwierzchnich, aby stosowa³ siê do oficjalnie przyjêtych taryf za us³ugi duszpasterskie. W zakonie jednak równie¿ nie wytrwa³ d³ugo – po dwóch miesi¹cach odszed³ rozczarowany m.in. tym, i¿ kapucyni dla siebie gotowali zupê na miêsie, a dla biednych chud¹, nie okraszon¹. Po wyst¹pieniu z zakonu zosta³ wikariuszem w Kozienicach, a wreszcie w 1929 r. przeniós³ siê na Polesie, do biskupa diecezji piñskiej, Zygmunta £oziñskiego, który pozwoli³ mu wcielaæ w ¿ycie swe pogl¹dy na temat duszpasterstwa i prowadzenia parafii. Zosta³ proboszczem pa-

rafii w £ohiszynie, licz¹cej trzy tysi¹ce wiernych, spoœród których po³owa przyst¹pi³a do baptystów prowadz¹cych o¿ywion¹ dzia³alnoœæ misyjn¹ na tych terenach. Najbardziej spektakularnym owocem pracy duszpasterskiej ks. Zieji by³ gremialny powrót mieszkañców do Koœcio³a katolickiego. Wkrótce jednak biskup mianowa³ go organizatorem i dyrektorem Akcji Katolickiej na ca³¹ diecezjê piñsk¹ oraz dyrektorem „Caritasu”. W 1932 r. wróci³ do Warszawy, gdzie przez dwa lata studiowa³ judaistykê na Uniwersytecie Warszawskim, odnawiaj¹c wówczas wczeœniejsze kontakty ze Stowarzyszeniem M³odzie¿y Katolickiej „Odrodzenie”. Wspó³pracowa³ te¿ z ks. Edwardem Szwejnicem, za³o¿ycielem organizacji studenckiej o charakterze samokszta³ceniowym i samowychowawczym – „Iuventus Christiana”. W³¹czy³ siê równie¿ w dzia³alnoœæ Zwi¹zku M³odzie¿y Wiejskiej RP, zwanego „Wiciami”. By³ to radykalny ruch m³odzie¿y ch³opskiej, oskar¿any o komunizowanie, w którym w pewnym momencie za spraw¹ zw³aszcza Józefa Nieæki i Ignacego Solarza ujawni³y siê nawet tendencje o charakterze neopogañskim. Nic wiêc dziwnego, ¿e Koœció³ patrzy³ nañ z wielk¹ nieufnoœci¹. Ziejê do „Wici” przyci¹gn¹³ ich program spo³eczny. By³ on bowiem szczególnie wyczulony na krzywdê spo³eczn¹. Jak pisa³a Zofia Kossak-Szczucka, gdy mówi³ o niej, z ust jego pada³y gromy. Omawiaj¹c siódme przykazanie, stwierdza³, ¿e Bóg, który wszystko przewidzia³, zaopatrzy³ ziemiê w wystarczaj¹c¹ iloœæ œrodków ¿ywnoœci dla ludzi ka¿dej epoki. „Je¿eli komuœ brak chleba – wo³a³ z uniesieniem – to dlatego, ¿e ktoœ drugi ten chleb skrad³. Skrad³, gromadz¹c u siebie nadmiar! Biada tym z³odziejom, co nie z g³odu, a z chciwoœci okradaj¹ bliźnich! Nie znajd¹ mi³osierdzia u Pana!”4. Formalnie nie bêd¹c cz³onkiem „Wici”, zosta³ zaproszony na ogólnopolski zjazd tej organizacji w 1932 r. Dziêki niemu, w dyskutowanym wówczas projekcie deklaracji ideowej zamiast sformu³owania o walce z klerykalizmem mia³o znaleźæ siê zdanie, i¿ organizacja w swojej dzia³alnoœci bêdzie opieraæ siê na zasadach moralnoœci chrzeœcijañskiej. W 1934 r. wróci³ na Polesie i przy Koœciele katedralnym w Piñsku za³o¿y³ bractwo Nauki Chrzeœcijañskiej. Po œmierci bpa £oziñskiego nowy ordynariusz piñski, bp Kazimierz Bukraba, skierowa³ ks. Jana Ziejê do pracy z szarymi urszulankami Serca Jezusa Konaj¹cego. Ich za³o¿ycielka, Matka Urszula Ledóchowska, otrzyma³a w darze folwark i postanowi³a rozszerzyæ na Polesie apostolsko-oœwiatow¹ dzia³alnoœæ swojego zgromadzenia. Jak wspomina jego cz³onkini: Dla naszej Za³o¿ycielki ta pomoc kap³añska by³a wielkim darem Opatrznoœci i znakiem, ¿e mi³e s¹ Panu Bogu te ma³e dwu i trzyosobowe placówki apostolskie, które zaczê³y powstawaæ coraz liczniej w najbardziej zaniedbanych zak¹tkach Polesia, ca³kowicie pozbawionych koœcio³a i kap³ana. Ksi¹dz Zieja doje¿d¿a³ kolejno do wszystkich tych maleñkich placówek z pos³ug¹ kap³añsk¹, z której korzysta³y nie tylko siostry, ale i okoliczna ludnoœæ przybywaj¹ca nieraz


154 rych czêsto w domach odwiedza³ i zaopatrywa³ na ostatni¹ drogê do wiecznoœci. Bezgranicznie dobry i serdeczny by³ dla smutnych i biednych, z którymi dzieli³ siê nie tylko sercem i wspó³czuciem, ale tak¿e odzie¿¹, poœciel¹ i ¿ywnoœci¹ – wszystkim cokolwiek mia³ na sobie czy w swoim ubo¿uchnym mieszkaniu. By³ te¿ ksi¹dz Zieja utalentowanym nauczycielem i wychowawc¹. Mia³ w Mo³odowie trzy swoje szczególnie ukochane dzie³a: Pierwsze – to gimnazjum. ¯al mu by³o wiejskich ch³opców, którzy, podobnie jak on sam kiedyœ w rodzinnej wsi Osse, chcieli siê dalej uczyæ, a po ukoñczeniu szko³y powszechnej nie mieli ¿adnych ku temu mo¿liwoœci. Prosi³ wiêc, aby siê do niego zg³osili, a on bêdzie ich uczy³. Zanosi³o siê, ¿e kandydatów bêdzie szeœciu. Tymczasem na ten apel zg³osi³o siê dwudziestu czterech ch³opców i dwie dziewczyny. Na

bna CHANELLE RICHARDSON.TIF

z odleg³ych stron. Od lipca 1937 roku powsta³ wiêkszy oœrodek urszulañski w Mo³odowie, w maj¹tku ofiarowanym Zgromadzeniu przez rodzeñstwo Skirmunttów. Ksi¹dz Zieja obj¹³ tam obowi¹zki sta³ego kapelana dla wspólnoty zakonnej, licz¹cej ponad dwadzieœcia sióstr, i duszpasterza – „proboszcza” dla okolicznej ludnoœci. W promieniu ponad dwudziestu czterech kilometrów nie by³o ani koœcio³a, ani ksiêdza, choæ wœród ludnoœci tamtejszej nie brakowa³o rodzin katolickich. Wkrótce ksi¹dz Zieja zas³yn¹³ jako ukochany pasterz tej rozleg³ej „parafii”, w sk³ad której wchodzili nie tylko katolicy, ale tak¿e prawos³awni oraz wyznawcy wielu szerz¹cych siê na Polesiu sekt, zw³aszcza baptyœci. S³u¿y³ niezmordowanie, zawsze z wielk¹ godnoœci¹, a jednoczeœnie z prostot¹ i pogodn¹ ³agodnoœci¹. Dobry, przystêpny dla dzieci i starszych, dla zdrowych i chorych, któ-


155 ich naukê poœwiêca³ ksi¹dz Zieja trzy-cztery godziny dziennie. Przerobili w pó³tora roku program III i IV klasy gimnazjum, ³¹cznie z ³acin¹. Wszyscy uczyli siê z ogromnym zapa³em i wytrwa³oœci¹. Warto dodaæ, i¿ ks. Zieja przerobi³ ze swoimi prawos³awnymi uczniami nawet program z religii, gdy¿ duchowny prawos³awny odmówi³ uczenia za darmo. Drugim dzie³em ksiêdza Zieji by³ uniwersytet ludowy dla gospodarzy z Mo³odowa. Zbierali siê w ka¿d¹ niedzielê po po³udniu w izbie szkolnej, wype³niaj¹c j¹ po brzegi. Siedzieli w ko¿uchach, bo nie by³o szatni, a izba by³a niewielka. Z w³asnego wyboru zapragnêli czytaæ z ksiêdzem Pismo Œwiête, ale z objaœnieniami i dyskusj¹. Byli spragnieni wiedzy o œwiecie, o Bogu, o ¿yciu, mieli swoje problemy, pytania, w¹tpliwoœci. Zarówno ksi¹dz jak i s³uchacze byli niestrudzeni. Zajêcia koñczono, gdy gas³a lampa naftowa z powodu braku tlenu, bo w izbie nie by³o otwieranych okien. Trzecie dzie³o to Ko³o Przyjació³ Bo¿ej Radoœci, skupiaj¹ce spor¹ gromadkê dorastaj¹cej m³odzie¿y, zagubionej i nie widz¹cej przed sob¹ przysz³oœci w trudnych i smutnych przedwojennych czasach na Polesiu5.

*** Gdy wybuch³a wojna, ks. Zieja znów poszed³ do wojska – jako kapelan 84 Pu³ku Strzelców Poleskich. Po kapitulacji zosta³ z rannymi ¿o³nierzami najpierw w Modlinie, a później w Legionowie, gdzie Niemcy przenieœli szpital. Pod koniec listopada po zwolnieniu przez Niemców uda³ siê do Lasek, gdzie zosta³ w zastêpstwie ukrywaj¹cego siê przed okupantem ks. W³adys³awa Korni³owicza kapelanem Zak³adu dla Ociemnia³ych, prowadzonego przez Siostry Franciszkanki. Wkrótce w³¹czy³ siê aktywnie w dzia³alnoœæ ruchu oporu. Wspó³pracowa³ z Frontem Odrodzenia Polski, podziemn¹ organizacj¹ za³o¿on¹ przez Zofiê Kossak-Szczuck¹ i Witolda Bieñkowskiego, by³ te¿ pracownikiem komórki „Credo”, stanowi¹cej oœrodek dyspozycyjny ugrupowania6. Wedle relacji Jana Hoppego, równie bliska wspó³praca mia³a ³¹czyæ go z organizacj¹ „Unia” Jerzego Brauna7. Bra³ te¿ udzia³ w akcji ratowania ¯ydów, wspó³pracuj¹c z Rad¹ Pomocy ¯ydom „¯egota”. Przede wszystkim zosta³ naczelnym kapelanem „Szarych Szeregów”, a później Komendy G³ównej Armii Krajowej oraz Batalionów Ch³opskich. Jak pisa³a Zofia Kossak-Szczucka: Wojna wyrwa³a proboszcza Ziejê z parafii, rzuci³a na pal¹cy stopy bruk zajêtej przez Niemców Warszawy. Ksi¹dz Jan nie przesta³ nigdy têskniæ za swym Mo³odowem, lecz wokó³ czeka³a praca. By³ kapelanem sióstr urszulanek, ale to ³atwe i mi³e zajêcie wyczerpywa³o zaledwie u³amek jego energii. Nêdzy nigdy nic brak³o, w owe zaœ czasy widmo jej straszy³o zewsz¹d. Ludzie byli obdarci, a zimy sz³y srogie, jakich nie pamiêtano od lat. Ksi¹dz Jan oddawa³ przygodnym znajomym ubranie, bieliznê, zatrzymuj¹c tylko p³aszcz. Siostry urszulanki

dokonuj¹ce co pewien czas inspekcji garderoby swego kapelana uzupe³nia³y najbardziej ra¿¹ce braki. Nie na d³ugo. Ksi¹dz Zieja by³ niepoprawny i uciu³any z trudem przez siostry przyodziewek tego¿ samego dnia zazwyczaj zmienia³ w³aœciciela. Do zajêæ spowiednika i kwestarza do³¹czy³o siê wprêdce ratowanie ¯ydów. Pomoc tym najnieszczêœliwszym stanowi³a wówczas obowi¹zek ka¿dego katolika. Ma³o kto uchyla³ siê od tego obowi¹zku, lecz podejœcie bywa³o ró¿ne. Przeciêtny cz³owiek ratowa³ ¯ydów z litoœci, z poczucia powinnoœci chrzeœcijañskiej, uwa¿aj¹c w duchu ca³¹ sprawê za ciê¿ki dopust Bo¿y. Ksi¹dz Jan inaczej. Ukrywa³ skazañców z radoœci¹, z mi³oœci¹, jak ukochane rodzeñstwo. Inni liczyli siê ze swoimi mo¿liwoœciami. „Mo¿emy przyj¹æ najwy¿ej jedno dziecko...”. On nie liczy³. Czêsto nie mia³ gdzie nocowaæ, gdy¿ swój pokoik odda³ paru rodzinom ¿ydowskim. Okupacja zamierzona na jedn¹ noc przeci¹ga³a siê nieraz na d³u¿ej. Domyœlni przyjaciele ofiarowywali bezdomnemu ksiêdzu nocleg. Przyjmowa³ z wdziêcznoœci¹ i wieczorem przyprowadza³ jakiegoœ „podopiecznego” o wybitnie semickim wygl¹dzie. „Dajcie mu to miejsce, co mia³o byæ dla mnie”8. W czasie powstania warszawskiego mia³ osobiœcie przenosiæ rannych, nierzadko spod pola ostrza³u. Teresa Bojarska tak wspomina postaæ ks. Zieji, z którym zetknê³a siê w tamtym czasie: Cz³owiek w zakurzonych wysokich butach, w ubielonym wapnem, wytartym ceg³¹ kombinezonie, takim jak mój, z tak¹ jak moja bia³o czerwon¹ opask¹ na ramieniu i ze stu³¹ spowiednika na szyi. Chwilê biegniemy obok siebie. Szepczê, nie, krzyczê, by g³os przenikn¹³ huragan dźwiêków, swoje wyznanie winy. Uniesiona d³oñ, znak krzy¿a, Ego te absolvo, ta, ta ta ta... zamiast palca spowiednika pukaj¹cego w drzewo konfesjona³u zaterkota³a salwa. Rozbiegliœmy siê. Kap³an przyklêkn¹³ nad rannym, odprowadziæ go w lepszy œwiat, ja – odbieg³am donieœæ meldunek9. Mo¿na zapytaæ, jak to wszystko pogodziæ z bezkompromisowym pacyfizmem ks. Zieji. On sam w rozmowie z Jackiem Moskw¹ stwierdza³, i¿: Ka¿dy cz³owiek musi tutaj wybieraæ za siebie. Nikt nie mo¿e mu dyktowaæ; on sam ma podj¹æ decyzjê. Chrystus mówi: Kto mo¿e poj¹æ, niech pojmuje. Wzywa³ nas i wyraźnie pokazywa³ drogê, jak¹ sam szed³. Chce, abyœmy ni¹ szli. Dla mnie – ja tak przyj¹³em – jest to droga wyrzeczenia siê przemocy, wiernoœci temu Boskiemu przykazaniu Nie bêdziesz zabija³ jako Nie zabijaj nigdy nikogo. We mnie tak to stanê³o, ale widzê, ¿e u innych – biskupa £oziñskiego na przyk³ad, który jest kandydatem na o³tarze – ta sprawa inaczej wygl¹da³a. Muszê uszanowaæ sumienie ka¿dego cz³owieka. Ka¿dy odpowiada za siebie, tak samo jak ja. Kiedy siê bierze Ewangeliê i wszystko zestawi razem, nie tylko jedno zdanie czy jakieœ powiedzenie, ale ca³oœæ, zostaje w³aœnie to: ty odpowiadasz i on odpowiada. Ty inaczej, on te¿


156 inaczej, ale wszyscy odpowiadamy przed Chrystusem, jak Go zrozumieliœmy10. Po powstaniu zosta³ z t³umem cywilów ewakuowany do Pruszkowa, a nastêpnie uciek³ stamt¹d do Lasek. Po kilku dniach przedosta³ siê do Krakowa. Tam zosta³ zastêpc¹ ks. Ferdynanda Machaya, który pe³ni³ funkcjê archiprezbitera w Koœciele Mariackim, a tak¿e opiekunem wszystkich ksiê¿y z innych diecezji, którzy znaleźli w Krakowie schronienie. Wkrótce jednak ks. Zieja prawie chy³kiem uciek³ z „ciep³ej posadki” i pod¹¿y³ na zachód, dowiedziawszy siê, i¿ brakuje tam kap³anów. Dziêki pomocy AK otrzyma³ papiery niemieckie na wyjazd do Królewca na roboty w charakterze pomocnika ogrodnika, gdzie jednak nie uda³o siê mu dostaæ. Ostatecznie dotar³ w okolice Rugii, gdzie pracowa³ jako robotnik rolny i niós³ pomoc duchow¹ wywiezionym tam przymusowo Polakom.

Po œmierci kard. Augusta Hlonda, w listopadzie 1948 r. prymasem Polski i arcybiskupem metropolit¹ warszawsko-gnieźnieñskim zosta³ Stefan Wyszyñski, d³ugoletni przyjaciel i wspó³pracownik ks. Zieji. Wkrótce po ingresie ks. Prymas sprowadzi³ ks. Ziejê do Warszawy, chc¹c mieæ go blisko siebie. Najpierw zosta³ wiceproboszczem, a później proboszczem parafii œw. Wawrzyñca na Woli, a od 1950 r. rektorem warszawskiego koœcio³a Wizytek. Po aresztowaniu prymasa Wyszyñskiego, gdy realne niebezpieczeñstwo zaczê³o groziæ ks. Zieji, za rad¹ ponoæ samego Józefa Cyrankiewicza przekazan¹ Anieli Urbanowiczowej, usun¹³ siê z Warszawy. Najpierw uda³ siê do Nowej Wsi pod Michalinem k. Warszawy, a nastêpnie w celu podreperowania zdrowia wyjecha³ do Zakopanego; wedle zgodnych relacji rekonwalescencja wygl¹da³a dok³adnie tak, jak mo¿emy siê tego domyœlaæ.

*** W czerwcu 1945 r. rozpocz¹³ pracê duszpastersk¹ w S³upsku, gdzie pocz¹tkowo by³ jedynym ksiêdzem katolickim, obs³uguj¹cym cztery koœcio³y w mieœcie oraz kilka nastêpnych w powiecie. Tam wraz z Aniel¹ Urbanowicz zorganizowa³ i prowadzi³ Dom Matki i Dziecka, w którym w grudniu 1946 r. znajdowa³o schronienie 40 matek i 60 dzieci. Z jego inicjatywy powsta³ w S³upsku pierwszy w Polsce i przez d³ugi czas jedyny pomnik Powstañców Warszawskich11. W kronice parafialnej z tamtego okresu czytamy: Praca w S³upsku to praca od podstaw: duszpasterstwo w czterech koœcio³ach, ich remonty, nauka w trzech szko³ach podstawowych, w gimnazjum i liceum, troska o wiêźniów, otwarcie Uniwersytetu Ludowego maj¹cego sw¹ siedzibê pocz¹tkowo na plebanii i wyk³ady w nim. W niedzielê trzy msze œwiête, cztery lub piêæ kazañ, chrzty, œluby i wyjazdy do koœcio³ów filialnych, odleg³ych od S³upska do 35 km12. Jak widzimy, praca ponad si³y dla ka¿dego cz³owieka, a zw³aszcza osoby zupe³nie nie dbaj¹cej o swoje potrzeby i z zapa³em realizuj¹cej idea³y franciszkañskiego ubóstwa. W tej samej kronice czytamy zapis mówi¹cy o tym, i¿ ks. Zieja chcia³by byæ najubo¿szy we wszystko na ca³ej swojej parafii /.../, najmarniej siê od¿ywiaæ, mieæ tylko siennik, koc i ze s³omy poduszkê do spania. On sam zaœ w liœcie z 18 wrzeœnia 1945 r., zatytu³owanym „Do moich kochanych i bardzo mi drogich wspó³pracowników w parafii s³upskiej”, oœwiadcza³, ¿e jego „pragnieniem i szczerym postanowieniem by³o zawsze i jest d¹¿yæ do najwy¿szego ubóstwa, to znaczy do takiego sposobu ¿ycia, ¿eby w mej parafii nie by³o nikogo ubo¿szego ode mnie w rzeczy tego œwiata, co do odzienia, po¿ywienia i mieszkania”. Bez prowadzenia takiego trybu ¿ycia, chocia¿ przez tê resztê dni, jakie mi na ziemi pozosta³y, lêkam siê stan¹æ przed s¹dem Bo¿ym13. Skrajne ubóstwo z wyboru, dzielenie siê wszystkim z bliźnimi, ale bez ¿adnego cierpiêtnictwa, zadêcia i ostentacji...

W 1956 r. zosta³ wspó³twórc¹ i kapelanem Klubu Inteligencji Katolickiej, powsta³ego na fali tzw. odwil¿y. Niós³ równie¿ pomoc wiêźniom powracaj¹cym z ZSRS. Utworzono bowiem wówczas za zgod¹ rz¹du przy Zarz¹dzie G³ównym Czerwonego Krzy¿a komórkê pod nazw¹ „Ogólnopolski Komitet Pomocy Repatriantom z Rosji”, na czele której stan¹³ minister oœwiaty W³adys³aw Bieñkowski. W sk³ad prezydium wszed³ równie¿ ks. Zieja. Jak wspomina Ryszard Saper, wówczas zastêpca Bieñkowskiego, ksi¹dz nale¿a³ do najaktywniejszych dzia³aczy: nie szczêdz¹c trudu wraz z ministrem Bieñkowskim i ze mn¹ jeździ³ do odleg³ych punktów repatriacyjnych (Terespol, Medyka). Podejmowa³ siê razem ze mn¹ skutecznych interwencji u ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza. Zas³ug¹ ks. Zieji by³o te¿ uzyskanie od kardyna³a Stefana Wyszyñskiego znacznych funduszy na pomoc dla ludzi wracaj¹cych z ³agrów sowieckich14. W latach 1960-63 by³ profesorem w Seminarium Duchownym w Drohiczynie, zaœ od 1963 r. a¿ do œmierci ¿y³ i pracowa³ w domu Sióstr Urszulanek Szarych na warszawskim Powiœlu, gdzie od czasów okupacji czeka³o na


157 niego zawsze przygotowane miejsce. Poœwiêca³ siê wówczas przede wszystkim pracy pisarskiej i duszpasterskiej. Przes³a³ na rêce polskich uczestników II Soboru Watykañskiego memoria³ dotycz¹cy pi¹tego przykazania Dekalogu, wskazuj¹c w nim, i¿ przykazanie „Nie zabijaj” nale¿y rozumieæ jako: „Nie zabijaj nigdy nikogo”. Zafascynowany postaci¹ sekretarza generalnego ONZ Daga Hammerskjölda i jego dzia³aniami podejmowanymi na rzecz pokoju na œwiecie, nauczy³ siê szwedzkiego i przet³umaczy³ na jêzyk polski jego ksi¹¿kê „Drogowskazy”. We wrzeœniu 1976 r. znalaz³ siê wœród 14 sygnatariuszy za³o¿ycielskiego apelu Komitetu Obrony Robotników. Pe³ni³ funkcjê przewodnicz¹cego Rady Funduszu Samoobrony Spo³ecznej KOR. Przes³uchiwany w prokuratorze w zwi¹zku ze swoj¹ wspó³prac¹ z tym œrodowiskiem stwierdzi³, i¿ zwi¹za³ siê z nim z tego powodu, ¿e ludzie ci jawnie wyst¹pili w obronie s³abszych, pokrzywdzonych, przeœladowanych, poni¿anych, pozbawianych pracy, nios¹c im pomoc materialn¹ i prawn¹. Osoby zwi¹zane z KOR w tamtym czasie nazywaj¹ go „empirycznym dowodem na istnienie Boga”, podkreœlaj¹c, ¿e ³agodzi³ spory nie dlatego, ¿e by³ ksiêdzem czy sêdziwym starcem, ale dlatego, ¿e uczy³ nas patrzenia na problemy z innej perspektywy. Henryk Wujec podkreœla³, i¿ w KOR, zw³aszcza wœród „starszych pañstwa”, byli ludzie o niesamowitych biografiach. Ale nawet na tym tle ks. Zieja siê wyró¿nia³. Symbol œwiêtoœci. Gdy bra³ udzia³ w zebraniach, by³a inna atmosfera. Czuliœmy, ¿e jest wœród nas ktoœ, kto ma bezpoœredni¹ ³¹cznoœæ z rzeczywistoœci¹, która przekracza nasze doœwiadczenie. /.../ Stara³ siê nas jednoczyæ. Michnik, Kuroñ, Macierewicz, wszyscy mu byli bliscy. KOR by³ takim ma³ym parlamentem i do ostrych dyskusji dochodzi³o. Ale to, ¿e do koñca istnienia (wrzesieñ 1981) nigdy siê brzydko nie podzieli³, jest zas³ug¹ ³agodzenia ksiêdza Zieji15. W późniejszych latach by³ sympatykiem „Solidarnoœci”, wspieraj¹c j¹ duchowo a¿ do œmierci. Ostatnie 28 lat ¿ycia spêdzi³ w warszawskim domu urszulanek przy ulicy Wiœlanej i tam w³aœnie, nad ranem 19 października 1991 r. zmar³. Cztery dni później w koœciele sióstr wizytek odby³o siê nabo¿eñstwo pogrzebowe za zmar³ego, które odprawi³ Prymas Polski kard. Józef Glemp. Ksi¹dz Zieja zosta³ pochowany na cmentarzu w Laskach. Kilka lat później okres od 19 października 1996 r. do 19 października 1997 r. og³oszono Rokiem Pamiêci Ojca Jana Zieji16.

*** Jerzy Turowicz w przedmowie do wywiadu-rzeki z ks. Ziej¹ pisa³: Ewangelia dla Jana Zieji znaczy³a: prawda, mi³oœæ i ubóstwo. Wciela³ j¹ w swoje ¿ycie z – mo¿na by rzec – ch³opskim uporem, co wywo³ywa³o nieraz postawy nonkonformizmu, czasem kon‚ikty, gesty kontestacji /.../. Jest cz³owiekiem charyzmatu, cz³owiekiem wielkiej, profetycznej wizji, cz³owiekiem modlitwy i kontemplacji.

Nale¿y do tej franciszkañskiej rasy ludzi, którzy umi³owali ubóstwo i s³u¿bê ubogim, do takich jak Matka Teresa z Kalkuty, Dom Helder Camara, Dorothy Day, Jean Vanier czy nasz Brat Albert17. Trudno nie zgodziæ siê z tymi s³owami. Postaæ ks. Zieji ci¹gle fascynuje i dzia³a na wyobraźniê, traktowany jest przez wielu jako wzór kap³ana, œwiêty naszych czasów, a wrêcz prorok. Nale¿a³ do owych marsza³ków, o których mówi³ doktor Delbende w „Pamiêtniku wiejskiego proboszcza” Georgesa Bernanos – upadaj¹cych na kolana przed biedakiem, kalek¹ czy trêdowatym, podczas gdy kaprale poprzestaj¹ na przyjacielsko-protekcjonalnym poklepaniu go po ramieniu. Mo¿na powiedzieæ, i¿ w ca³ej dzia³alnoœci by³ wierny maksymie Marka Aureliusza, radz¹cego, aby ten, kto wyœwiadcza jakieœ dobrodziejstwo nie rozg³asza³ tego, lecz przechodzi³ do innej sprawy, jak winna latoroœl by w porze stosownej zawsze owoc wydaæ18.

Rafał Łętocha 1.

S. Bartos, G. Wójcik, Ks. Jan Zieja – w służbie Bogu i ludziom, Krynica-Zdrój [2008], s. 93.

2.

Ibid., ss. 119-120.

3.

Cyt. za Ks. W. Wojdecki, Wstęp [w:] Ks. J. Zieja, W ubóstwie i w miłości. Wybór kazań, Leszno k. Błonia 1997, s. 10.

4.

Z. Kossak, W Polsce Podziemnej. Wybrane pisma dotyczące lat 1939-1944, Wybór i opracowanie Stefan Jończyk, Mirosława Pałaszewska, Warszawa 1999, cyt. za http://www.zieja.ovh.org/ relacje_kossak.htm

5.

Matka Andrzeja Górska, Ks. Jan Zieja i jego współpraca z bł. Urszulą oraz Zgromadzeniem Sióstr Urszulanek SJK w latach 1935-1991, „Szary Posłaniec” nr 56, 1991.

6.

Cz. Żerosławski, Katolicka myśl o Ojczyźnie. Ideowopolityczne koncepcje klerykalnego podziemia 1939-1944, Warszawa, 1987, s. 18.

7.

J. Hoppe, Wspomnienia, przyczynki, refleksje, Londyn 1972, s 287.

8.

Z. Kossak, op. cit.

9.

S. Bartos, G. Wójcik, op. cit., s. 115.

10. J. Moskwa, Ewangelia według księdza Zieji, „Tygodnik Powszechny” nr 10/1997. 11. T. Rogowski, Pierwszy powstańczy, „Gość Niedzielny” 2004, za: http://www.zieja.ovh.org/art_pomnik.htm 12. Ks. W. Wojdecki, op. cit., s. 28. 13. Ibid., ss. 29-30. 14. Ryszard Saper, Wspomnienie o ks. Janie Zieji, „Tydzień Polski” (Londyn) nr 51/1991. 15. M. Nocuń, A. Brzeziecki, Prorok. Ks. Jan Zieja (1897-1991): świadek wieku XX, „Tygodnik Powszechny” nr 4/2007 (dodatek „Historia w Tygodniku”). 16. K. i J. Piątkowscy, Ks. Jan Zieja – prorok XX wieku, „Niedziela” 30.03.1997. 17. J. Turowicz, Przedmowa [w:] Ks. Jan Zieja. Życie Ewangelią. Spisane przez Jacka Moskwę, Paryż 1991. 18. Marek Aureliusz, Rozmyślania, Kęty 2003, s. 41.


158

Między liberalizmem

Z POL SKI RODEM

a komunizmem REMIGIUSZ OKRASKA Cóż my możemy przeciwstawić /.../ komunizmowi czy nacjonalizmowi? Tamte kierunki wychowują swoich ludzi na bogatej literaturze, a my /.../ w kółko powtarzamy, że chłop powinien rządzić państwem, bo stanowi większość, chłop potęgą jest i basta... siła leży w ludzie... i na tym koniec. /.../ Ruch ludowy bez naukowego opracowania swych podstaw nie osiągnie tego, do czego dąży. Czas więc najwyższy podjąć pracę w tym kierunku – pisał w 1932 r. zaledwie 27-letni Stanisław Miłkowski. W ciągu kilku następnych lat stworzył jedną z najciekawszych doktryn ideowych w historii Polski. *** Urodzi³ siê 6 czerwca 1905 r. we wsi Sikorzyce nieopodal D¹browy Tarnowskiej. Jego rodzice byli niezamo¿nymi w³aœcicielami 3-hektarowego gospodarstwa. Mimo to zdecydowali siê na wyrzeczenie, jakim by³o finansowanie nauki syna. W 1926 r. ukoñczy³ gimnazjum w Tarnowie i zacz¹³ studiowaæ polonistykê na Uniwersytecie Jagielloñskim. Po trzech latach zrezygnowa³ z niej na rzecz prawa, którego absolwentem zosta³ w 1934 r. Tu¿ po rozpoczêciu studiów zosta³ cz³onkiem Polskiej Akademickiej M³odzie¿y Ludowej – organizacji studentów sympatyzuj¹cych z ruchem ludowym, pochodz¹cych z rodzin wiejskich. W oddziale krakowskim by³ jednym z liderów sekcji pracy spo³ecznej, przewodnicz¹cym komitetu prasowego, a w roku akademickim 1929/30 wybrano go prezesem. Wspó³pracowa³ tak¿e z Ludowym Zwi¹zkiem Artystyczno-Literackim „Promieniœci”. Grupa stawia³a sobie za cel „oœwiecanie” œrodowisk wiejskich przez pochodz¹cych z nich inteligentów, którzy po studiach mieli wracaæ na wieœ i propagowaæ wzorce ogólnonarodowe. Doœæ anachroniczny,


159 bo odtwarzaj¹cy wzorce z pocz¹tków wieku, program szybko przesta³ wystarczaæ Mi³kowskiemu. W 1929 r. na ³amach „Promienia”, organu grupy, odwraca³ tê optykê: Lud nasz ma swoj¹ bardzo wartoœciow¹ kulturê, której twórc¹ by³ on sam, bo nie przej¹³ jej znik¹d. /.../ kultura ludowa niezawodnie stanie siê tworzywem przysz³ej kultury polskiej. Ta doœæ naiwna wizja, by³a zapowiedzi¹ bardziej dojrza³ych rozwa¿añ. W 1929 r. Mi³kowski nale¿a³ do osób, które popar³y secesjê m³odych ludowców z Ma³opolskiego Zwi¹zku M³odzie¿y, opanowanego wówczas przez sanacjê. Utworzyli oni wojewódzk¹ strukturê Zwi¹zku M³odzie¿y Wiejskiej RP, zwanego „Wiciami”. W latach 1930-31 by³ wiceprezesem krakowskiego ZMW, po przekszta³ceniu go w spó³dzielniê pe³ni³ w l. 1931-32 funkcjê wiceprezesa rady nadzorczej, a kolejne dwa lata – prezesa zarz¹du. Wchodzi³ tak¿e w sk³ad redakcji organu prasowego, pisma „Znicz”. W roku akademickim 1930/31 by³ prezesem Ogólnopolskiego Zwi¹zku Akademickiego M³odzie¿y Ludowej. Wreszcie, w latach 1932-34 ukoñczy³ Wy¿szy Naukowy Kurs Spó³dzielczy na Wydziale Rolnym UJ. By³ to okres fermentu ideowego wœród m³odych ludowców. „Doros³y” ruch ludowy nie mia³ im nic do zaoferowania – najpierw podzielony na trzy sk³ócone ugrupowania, a po zjednoczeniu w Stronnictwie Ludowym nie potrafi¹cy wyjœæ poza zaklêty kr¹g doraźnego politykierstwa, które po maju 1926 r. pozbawione by³o nawet roli, jak¹ posiada³o w zwyk³ej demokracji. Mi³kowski negatywnie oceni³ brak wizji ideowej. „Doros³y” ruch ludowy koncentrowa³ siê na wyborach, obsadzeniu posad, na has³ach i obietnicach, natomiast nie formu³owa³ koncepcji i szczegó³owych propozycji rozwi¹zañ konkretnych problemów. Druga przyczyna fermentu wœród m³odej inteligencji ludowej by³a wa¿niejsza ni¿ spór ze „starymi”. Wielki kryzys gospodarczy prze³omu lat 20. i 30. postawi³ pod znakiem zapytania sens liberalnego kapitalizmu. W Polsce kryzys nie tylko skutkowa³ znacznym spadkiem poziomu ¿ycia, a w przypadku wsi dotkliw¹ nêdz¹, ale tak¿e obna¿y³ skutki œlimaczego tempa przeobra¿eñ prospo³ecznych. Kapitalizm okaza³ siê niewydolny, a polski w dodatku archaiczny.

*** W takich realiach Mi³kowski zosta³ czo³owym ideologiem niezale¿nej m³odzie¿y wiejskiej. Ró¿nym kierunkom polityczno-spo³ecznym, jak liberalizm, socjalizm, komunizm itp. przeciwstawiamy kierunek nowy, rodz¹cy siê obecnie z ¿ywio³ow¹ si³¹ /.../; kierunkiem tym jest agraryzm – pisa³ w 1930 r. w pierwszym numerze „Znicza”. Wkrótce mia³ staæ siê najbardziej oryginalnym ideologiem tego nurtu. Agraryzm by³ popularny m.in. w Szwajcarii, Niemczech, do pewnego stopnia w krajach skandynawskich. Najsilniej rozwin¹³ siê jednak w Europie Œrodkowo-Wschodniej, gdzie warstwa ch³opska by³a liczniejsza, kultura ludowa wci¹¿

¿ywa, w kszta³towaniu to¿samoœci m³odych narodów wa¿n¹ rolê pe³ni³y rozmaite „ch³opomañskie” wizje, istnia³o tak¿e poczucie odrêbnoœci od „starych”, przemys³owych narodów Europy Zachodniej. Agraryzm bu³garski, jugos³owiañski i czechos³owacki eksploatowa³ w³aœnie takie w¹tki, wzbogacone o przekonanie o szczególnej roli i wartoœci warstwy ch³opskiej jako tej, która stanowi wiêkszoœæ obywateli, zapewnia narodowi po¿ywienie oraz ¿yje z „uœwiêconej” pracy na roli, w harmonii z przyrod¹, kultywuje „odwieczne” obyczaje itp. Starsze pokolenie polskich ludowców przyjê³o agraryzm w postaci zbli¿onej do czechos³owackiej, czyli „centrowej”, natomiast m³odzie¿ ludowa szybko nada³a mu rys bardziej radykalny i mniej idealistyczny. Kryzys gospodarczy koñca lat 20. pchn¹³ twórców polskiej wersji „na lewo”. G³ównym ideologiem tego nurtu sta³ siê w³aœnie Mi³kowski. Dzia³aj¹c we wspomnianych organizacjach, pe³ni³ m.in. funkcjê prelegenta i organizatora dyskusji ideowych. Zosta³ wówczas przez wspó³pracowników nak³oniony do stworzenia syntezy tego, co ustalono podczas licznych debat. Oczywiœcie jego osobisty wk³ad w formu³owanie propozycji programowych by³ znaczny. Latem 1933 r. Mi³kowski wyg³osi³ referat zawieraj¹cy wstêpn¹ wersjê przemyœleñ œrodowiska krakowskiego ZMW na ogólnopolskiej konferencji „wiciarzy” w Kêpie Celejowskiej. Tam przekonano go do opublikowania referatu w „M³odej Myœli Ludowej” (czo³owe teoretyczne pismo ruchu ludowego), a dodatkowe koncepcje z³o¿y³y siê na zawartoœæ wydanej w 1934 r. ksi¹¿ki Mi³kowskiego pt. „Agraryzm jako forma przebudowy ustroju spo³ecznego”. Wkrótce przysz³y kolejne teksty, natomiast rok 1936 przyniós³ publikacjê jego drugiej ksi¹¿ki, „Walka o now¹ Polskê”.

*** Ju¿ referat z Kêpy Celejowskiej zawiera tezê kluczow¹ w doktrynie Mi³kowskiego: nowo¿ytny ustrój, powsta³y po rewolucji francuskiej, teoretycznie zagwarantowa³ równoœæ polityczn¹, ale w praktyce nie oferuje jej wskutek dysproporcji ekonomicznych. /.../ tylko drog¹ urzeczywistnienia demokracji gospodarczej – mo¿na stworzyæ trwa³e podstawy dla demokracji politycznej i spo³ecznej. Demokracja bowiem nie zbankrutowa³a, jak to z triumfem g³osz¹ zwolennicy ró¿nych form dyktatury – lecz /.../ nie mia³a dotychczas odpowiednich warunków do ugruntowania siê. Kapitalizm bazuje na wyzysku, gdy¿ – Mi³kowski upraszcza tezê Marksa – pracownik najemny otrzymuje tylko czêœæ owoców pracy w postaci wynagrodzenia, resztê zagarnia w³aœciciel œrodków produkcji. Id¹c dalej: Teoretycy liberalizmu twierdzili, ¿e bêdzie to ustrój najsprawiedliwszy, albowiem jest w nim zachowana zasada równoœci szans. Ka¿dy ma mo¿noœæ czynnego brania udzia³u w ¿yciu gospodarczym i bogacenia siê. By³o to jednak fa³szywe postawienie sprawy, albowiem w punkcie wyjœciowym /.../ stawali jedni z wiêkszym lub mniejszym kapita-


160 ³em – drudzy zaœ z go³ymi rêkami, zdolni najwy¿ej do wynajmowania siê tym pierwszym – pisa³ na ³amach „Agronomii Spo³ecznej i Szkolnictwa Rolniczego”. O ile wczesny, „liberalistyczny” kapitalizm faktycznie oferowa³ pewne pole manewru wskutek swobodnej konkurencji wielu podmiotów oraz œcierania siê interesów pracowników, konsumentów i pracodawców, o tyle kapitalizm, w którym nast¹pi³y procesy koncentracji w³asnoœci i zdominowanie rynku przez potentatów, pozostawia tej swobody nieporównanie mniej. Nastêpuje „bogacenie siê jednostek i zubo¿enie mas”, te ostatnie s¹ skazane na warunki dyktowane przez koncerny, kartele i monopole. Jeœli pañstwo dokonuje interwencji w rynek, to wspiera albo wielkich producentów, albo w najlepszym razie zorganizowane grupy spo³eczne. Wieœ pozostaje jedynym obszarem, gdzie wystêpuje wci¹¿ „pierwotny” wolny rynek i dlatego traci najbardziej. Ch³op jako samodzielny, drobny producent nie ma szans w starciu z gigantami. Jest te¿ bezsilny jako konsument. W efekcie sprzedaje tanio, a kupuje drogo. Mi³kowski nie negowa³ podzia³ów maj¹tkowych wœród ch³opstwa, jednak stwierdza³, i¿ ró¿nice te s¹ stosunkowo niewielkie, a w okresie kryzysu jeszcze malej¹, zatem zasadne jest traktowanie ca³ej warstwy jako jednolitej. Stymulowanie w jej ³onie podzia³ów by³oby szkodliwe równie¿ z punktu widzenia potencja³u wspó³dzia³ania i si³y politycznego nacisku. Zreszt¹, w sytuacji panuj¹cego „g³odu ziemi” i powolnej industrializacji kraju, nawet stosunkowo zamo¿ni ch³opi musz¹ dzieliæ gospodarstwa miêdzy potomków, co sprawia, ¿e jedyny „kapita³” rolników podlega rozproszeniu, nie zaœ koncentracji. Ideologie konkurencyjne wobec kapitalizmu – socjalizm czy komunizm – operuj¹ kategoriami dostosowanymi do realiów przemys³u. Rozpatruj¹c rolnictwo wedle tych prawide³, nie bior¹ pod uwagê, ¿e znacznie wiêksz¹ rolê odgrywaj¹ w nim czynniki niezale¿ne od cz³owieka (si³y natury) oraz niematerialistyczne (emocje, nastawienie psychiczne etc.). W produkcji przemys³owej, /.../ prawie zupe³nie zmechanizowanej, maszyna jest wszystkim, a cz³owiek tylko dodatkiem. W produkcji rolniczej zachodzi stosunek odwrotny, tj. cz³owiek jest wszystkim, a maszyna tylko dodatkiem. /.../ o ile w przemyœle jest stosunkowo ³atwo przeprowadziæ uspo³ecznienie /.../ œrodków produkcji, o tyle w rolnictwie nastrêcza siê szereg zasadniczych trudnoœci – mówi³ Mi³kowski w Kêpie Celejowskiej. Wniosek ten, bazuj¹cy na czysto „wiejskich” przes³ankach, sta³ siê wa¿nym elementem ogólnoustrojowej teorii agrarystycznej. Specyfika pracy ch³opów przek³ada siê na sferê etyczn¹. W³aœciciel gospodarstwa rolnego nie jest ani kapitalist¹, ani proletariuszem. Jest czymœ poœrednim /.../ – samodzielnym wytwórc¹. /.../ w tej /.../ komórce gospodarczej [gospodarstwie rolnym] mo¿emy siê doszukaæ elementów przysz³ego ustroju, znosz¹cego wyzysk spo³eczny, a równoczeœnie dostosowanego do natury

ludzkiej. Ch³op bowiem nikogo nie wyzyskuje /.../, wszystko zaœ co ma, zdobywa ciê¿k¹ prac¹ – przekonywa³ w referacie. Choæ rolnik posiada œrodki produkcji, inaczej ni¿ robotnik, to jednak pracuj¹cy sam wraz z rodzin¹ /.../, tylko wyj¹tkowo pos³uguj¹cy siê obc¹ pomoc¹ – jest bli¿szy robotnikowi, nale¿y do œwiata pracy. Podlega równie¿ wyzyskowi wskutek dysproporcji miêdzy znikom¹ w³asn¹ si³¹ a potêg¹ „zmów kapitalistycznych”. Ch³op i robotnik /.../ nale¿¹ do œwiata pracy, chocia¿ pracuj¹ w ró¿nych ga³êziach wytwórczoœci. /.../ te dwie warstwy œwiata pracy winny iœæ solidarnie w walce o nowy, sprawiedliwy ustrój spo³eczny – przekonywa³ na ³amach „Agronomii Spo³ecznej...”. Agraryzm zatem, g³osi³ referat Mi³kowskiego, jest kierunkiem poœrednim miêdzy liberalizmem gospodarczym a socjalizmem. Jest niejako syntez¹ dodatnich stron tych dwu kierunków, jest z³otym œrodkiem, którym zwykle idzie ¿ycie. /.../ G³ównym [jego] za³o¿eniem jest postulat zniesienia wyzysku cz³owieka przez cz³owieka /.../. Chodzi wiêc o realizacjê demokracji gospodarczej, o dostarczenie ka¿demu pracy b¹dź to na warsztacie swoim, b¹dź te¿ wspólnym, aby ka¿demu daæ podstawê do ¿ycia, a zarazem znieœæ ra¿¹ce nierównoœci na punkcie posiadania. W „Agronomii Spo³ecznej...” dodawa³, ¿e w przysz³ym ustroju spo³ecznym ka¿dy cz³owiek winien ¿yæ tylko z w³asnej pracy. Wniosek st¹d taki, ¿e agraryzm /.../ w du¿ym stopniu godzi we w³asnoœæ prywatn¹ i wysuwa postulat zniesienia jej wszêdzie tam, gdzie ona stwarza podstawê do wyzysku cz³owieka przez cz³owieka. Natomiast w³asnoœæ prywatn¹ zatrzymuje tam, gdzie zjawisko wyzysku nie wystêpuje – pisa³ w „Agronomii...”. W wizji Mi³kowskiego, produkcja rolna i drobne rzemios³o mia³y pozostaæ w rêkach prywatnych równie¿ z tego wzglêdu, ¿e osobiste „dogl¹danie” pracy skutkuje wy¿sz¹ wydajnoœci¹. Cz³owiek w swojej naturze ma doœæ g³êboko wkorzeniony instynkt posiadania i zazwyczaj inaczej pracuje, gdy ma œwiadomoœæ, ¿e owoce tej pracy przypadn¹ w udziale jemu samemu. /.../ nie wierzymy, by da³o siê zmieniæ pewne cechy natury ludzkiej, które siê przejawiaj¹ w niej od wieków – pisa³ w „Agraryzmie...”. Przemys³ drobny i œredni powinien zostaæ domen¹ spó³dzielczoœci, czyli przybraæ formê oddolnej, dobrowolnej wspó³w³asnoœci, co pozwoli wyeliminowaæ wyzysk, a jednoczeœnie emocjonalnie powi¹¿e zatrudnionych z ich warsztatem pracy. Natomiast wielkie przedsiêbiorstwa, szczególnie o znaczeniu strategicznym, mia³yby zostaæ upañstwowione, jednak pod spo³eczn¹ kontrol¹. W tym duchu przeprowadzona przebudowa ustroju gospodarczego otworzy /.../ okres rozwoju /.../ opartego na zasadach sprawiedliwoœci spo³ecznej. Agraryzm /.../ ma szanse skupienia na wspólnej platformie ca³ego œwiata pracy, a wiêc ch³opa, robotnika, rzemieœlnika i pracownika umys³owego – wieœ i miasto – przekonywa³ w Kêpie Celejowskiej.


161 ***

bna BARANKA

W pierwszej ksi¹¿ce pisa³: G³ównym celem dzia³alnoœci gospodarczej w ustroju kapitalistycznym jest osi¹gniêcie zysku, podczas gdy sama produkcja i kwestia zaspokojenia ludzkich potrzeb jest tylko œrodkiem do celu. /.../ Kapitalizm wytworzy³ swoj¹ odrêbn¹ etykê, która stara siê uzasadniæ wszelkie rozboje, dokonywane w pogoni za zyskiem. /.../ W etyce kapitalizmu brak jakichkolwiek momentów natury moralnej, jak sprawiedliwoœæ spo³eczna /.../. W artykule „Po¿niwne rozwa¿ania” z „Wici” w 1936 r. dodawa³: Wszystkiego jest pod dostatkiem, wszystkiego jest za du¿o – a milionom ludzi g³ód zaziera w oczy. Czy to nie jest najwiêkszym oskar¿eniem pod adresem dzisiejszego porz¹dku spo³ecznego? Alternatywy nie stanowi komunizm. Pomijaj¹c nawet wspomniany jego „defekt” w postaci b³êdnej oceny charakteru pracy rolnej, a tak¿e naiwnoœæ i utopijnoœæ tej doktryny, posiada on równie¿ inne wady. Wskutek braku powi¹zania cz³owieka z efektami pracy, ustrój komunistyczny jest nieefektywny, czego przyk³adem sowieckie ko³cho-

zy i sowchozy – mniej wydajne ni¿ latyfundia, a daleko ustêpuj¹ce drobnym gospodarstwom. Prowadzi te¿ do nowej formy wyzysku i jeszcze wiêkszego podporz¹dkowania mas pracuj¹cych – tym razem kaœcie biurokratycznej. W ustroju komunistycznym, maj¹c pod rozkazami wszystkie warstwy pracuj¹ce, mo¿na oczywiœcie dokonywaæ /.../ wielkich rzeczy, mo¿na budowaæ Magnitogorski i Dnieprostroje. Ale czy to jest miar¹ wartoœci tego ustroju? Do dziœ dnia przetrwa³y licz¹ce tysi¹ce lat piramidy egipskie, dzie³a potê¿ne jak na ówczesny stan techniki /.../, wzniesione rêkami /.../ niewolników – a mimo to nikt nie stawia /.../ ówczesnego ustroju Egiptu za idea³ – pisa³ w „Agraryzmie...”. W „Agronomii...” podkreœla³ etyczno-personalistyczny wymiar agraryzmu: Przy formalizowaniu przysz³ych form ustrojowych nale¿y mieæ na uwadze to, aby one swoim ciê¿arem nie przygniata³y cz³owieka i nie przekszta³ca³y go w bezwolne tylko narzêdzie. /.../ Nie cz³owiek dla doktryny, ale doktryna dla cz³owieka! /.../ W okresie prawych i lewych dyktatur i mia¿d¿enia jednostki – agraryzm podejmuje walkê o wolnoœæ spo³eczn¹ /.../.


162 Akcentowa³ koniecznoœæ porzucenia wiary w samoistnoœæ przemian ustrojowych lub upatrywania jedynych przyczyn negatywnych zjawisk w kwestiach materialnych. Podkreœla³ dwutorowoœæ zmian – nie tylko „technicznych” (formy polityczne i organizacyjne), ale tak¿e moralnych. Pisa³ w „Zniczu” w 1933 r., i¿ /.../ musimy byæ œwiadomi, /.../ ¿e agraryzm jest najtrudniejsz¹ form¹ gospodarowania /.../, jako ¿e /.../ koniecznym jest wysoki stopieñ uœwiadomienia i uspo³ecznienia ka¿dego obywatela. Przeto z krystalizowaniem nowych form ustrojowych musi iœæ w parze kszta³cenie naszego umys³u i przeobra¿enie duszy naszej /.../.

*** Kluczowym zagadnieniem dla dzia³acza ludowego i teoretyka agraryzmu (zak³adaj¹cego prymat ch³opów w spo³eczeñstwie) by³a reforma rolna. Ówczesna Polska to kraj, gdzie kilka milionów gospodarstw by³o zbyt ma³ych, aby zapewniæ produkcjê pozwalaj¹c¹ na godziwe dochody czy choæby pe³ne zaspokojenie biologicznych potrzeb w³aœcicieli. Kolejne kilka milionów stanowili bezrolni mieszkañcy wsi. Uwzglêdniaj¹c utrzymanie kilku osób z jednego gospodarstwa, odp³yw ludnoœci do przemys³u i miast, procesy demograficzne itp., Mi³kowski szacowa³ liczbê „ludzi zbêdnych” wœród mieszkañców wsi na ok. 9 mln. Logicznym wnioskiem by³o ¿¹danie rozparcelowania wielkich maj¹tków ziemskich – prywatnych, pañstwowych i koœcielnych (oraz niekatolickich zwi¹zków wyznaniowych) – i rozdzielenie ich miêdzy bezrolnych i ma³orolnych ch³opów. Reforma mia³a tak¿e oczywiœcie cele polityczne – m.in. ograniczenie roli ziemiañstwa, które zdaniem Mi³kowskiego stanowi³o warstwê blokuj¹c¹ rozwój i modernizacjê Polski. Pozostawienie w rêkach ziemian czêœci area³ów (od 20 do 50 ha) zwi¹za³oby tê warstwê z prac¹ i mentalnie zbli¿y³o do innych grup spo³ecznych. Upowszechnienie w³asnoœci rolnej wzmocni³oby natomiast pañstwo polskie, gdy¿ dotychczasowi biedacy mieliby w posiadaniu „swój kawa³ek” ojczyzny. Nie mniej wa¿ny cel stanowi³o polepszenie efektywnoœci rolnictwa. Polska produkcja rolna w stosunku do istniej¹cego area³u ziem uprawnych nie by³a imponuj¹ca ani z uwagi na potrzeby rynku wewnêtrznego, ani pod wzglêdem mo¿liwego potencja³u eksportowego. Mi³kowski, bazuj¹c na badaniach m.in. W³adys³awa Grabskiego i szwajcarskiego naukowca prof. E. Laura, udowadnia³, ¿e drobna w³asnoœæ w rolnictwie jest najbardziej efektywna, gdy¿ ch³op pieczo³owicie dba o to, ¿eby z ziemi „wycisn¹æ” jak najwiêcej w taki sposób, by nie wyeksploatowaæ jej zasobów. Drobny rolnik jest z koniecznoœci najbardziej racjonalnym u¿ytkownikiem ziemi. Mi³kowski nie idealizowa³ wsi. Nie traktowa³ zatem reformy rolnej jako panaceum na wszelkie bol¹czki ch³opstwa. Wiedzia³, ¿e znaczna czêœæ drobnych gospodarstw jest zacofana. Dlatego chcia³ „obudowaæ” reformê przemianami technicznymi i organizacyjnymi. Mia³o temu s³u¿yæ

szkolnictwo rolnicze, tworzenie stacji doœwiadczalnych, kursy zawodowe, upowszechnianie nowoczesnej techniki rolnej, kredytowy system finansowania innowacji, a tak¿e rozwój infrastruktury wiejskiej – ogólnej (elektryfikacja, sieæ transportowa) i bran¿owej (zak³ady przetwórcze, punkty skupu p³odów rolnych). Po zagospodarowaniu wszelkich zasobów ziemi, pozostan¹ na wsi jeszcze 2-3 miliony osób pozbawionych warsztatu pracy. Jednym ze sposobów rozwi¹zania problemu by³oby tworzenie etatów zwi¹zanych z rolnictwem poœrednio – wszelkiej maœci zak³adów przetwórczych. Osobna kwestia to rozwój nowatorskich form zarobkowania, np. cha³upnictwa wiejskiego (rzemios³o, rêkodzie³o u¿ytkowe i artystyczne). Trzeci kierunek rozwoju to swoista migracja gospodarki nie tyle na wieœ, ile na prowincjê – Mi³kowski jako jeden z pierwszych postulowa³, aby polityka pañstwa wspiera³a sytuowanie zak³adów produkcyjnych tak¿e w mniejszych oœrodkach.

Czwarty wreszcie sposób, to uprzemys³owienie kraju. W przeciwieñstwie do wielu ludowców, Mi³kowski dostrzega³ koniecznoœæ skoku cywilizacyjnego poprzez rozwój przemys³u. Choæ mia³ œwiadomoœæ negatywnych aspektów urbanizacji i industrializacji – dlatego postulowa³ odejœcie od „koszarowego” budownictwa na rzecz domów z ogródkami, zwiêkszenie iloœci zieleni w miastach czy tworzenie tzw. miast-ogrodów – niemal wolny by³ od nierzadkich w ruchu ludowym ci¹got „stagnacyjnych”. Przysz³y rozwój ¿ycia gospodarczego winien byæ nastawiony na stopniowe przesuwanie nadmiaru ludnoœci wiejskiej do innych ga³êzi /.../, g³ównie do przemys³u, robót publicznych itp. Polska jest krajem, który ma do wykonania olbrzymi¹ iloœæ pracy. Poza rozbudow¹ przemys³u /.../, musimy budowaæ drogi, przeprowadzaæ regulacjê rzek, meliorowaæ grunty, /.../ budowaæ nowe linie kolejowe, mosty itd. – pisa³ w „Wiciach” w 1935 r. Oczekiwa³ zatem od pañstwa aktywnej roli w przeobra¿eniach gospodarczych. By³ jednak ostro¿ny w kwestii etatyzmu. /.../ upañstwawianie ¿ycia gospodarczego nosi niew¹tpliwie w sobie /.../ niebezpieczeñstwo rozrastania siê polipa biurokracji, który w pewnych


163 warunkach mo¿e siê rozrosn¹æ do takich rozmiarów, ¿e potrafi nawet zast¹piæ kapitalistycznych wyzyskiwaczy – zauwa¿a³ w „Walce...”.

***

Kluczow¹ rolê przyznawa³ natomiast spó³dzielczoœci. Agraryzm, pragn¹cy urzeczywistniæ demokracjê gospodarcz¹ i oprzeæ rozwój ¿ycia gospodarczego na dobrowolnoœci, w spó³dzielczoœci musi znaleźæ g³ówne oparcie – pisa³ w pierwszej ksi¹¿ce. Ta forma posiada same zalety z punktu widzenia idea³ów agraryzmu, a tak¿e realiów spo³ecznych. Uczy wspó³pracy, nie przekreœlaj¹c jednak zalet indywidualizmu. Pewne formy upañstwowienia, uspo³ecznienia czy kolektywizacji z regu³y bêd¹ dzia³aæ hamuj¹co na rozwój indywidualnoœci cz³owieka, natomiast spó³dzielczoœæ jest /.../ form¹ zbiorowego dzia³ania, która z istoty swej rozwija jego samodzielnoœæ. /.../ jakkolwiek jest kolektywn¹ form¹ dzia³ania, to jednak nie unicestwia jednostki /.../ – przekonywa³ w „Walce o now¹ Polskê”. £¹czy te¿ ona rozproszone wysi³ki wielu podmiotów i sprawia, ¿e nabieraj¹ dodatkowej mocy – pojedynczy ch³op nie posiada ¿adnej si³y w negocjacjach z hurtowym odbiorc¹ p³odów rolnych, nie jest te¿ w stanie przetwarzaæ ich samodzielnie; podobnie rzecz ma siê z zakupem kosztownych urz¹dzeñ zwiêkszaj¹cych rentownoœæ gospodarstw. Trzecia grupa zalet spó³dzielczoœci to jej dobrowolnoœæ, oddolnoœæ i równoœæ – ka¿dy spó³dzielca ma jeden g³os (inaczej ni¿ np. w spó³kach akcyjnych), ka¿dy ma interes w dba³oœci i zaanga¿owaniu w dzia³ania spó³dzielni, a jednoczeœnie nie istnieje tu zorganizowana forma przymusu. Ma te¿ spó³dzielczoœæ silny walor moralny – jej g³ównym celem nie jest w¹sko pojêty zysk, który nale¿y za wszelk¹ cenê eskalowaæ, lecz szerzej rozumiany dobrobyt cz³onków, czyli np. dba³oœæ o ich zdrowie, rozrywki kulturalne, okolicê, któr¹ zamieszkuj¹ etc. Spó³dzielczoœæ dla Mi³kowskiego to jednak nie tylko idealna forma gospodarowania, czym by³a w wizjach ró¿nych piêknoduchów. Mia³a rozwi¹zaæ kluczowy problem ch³opów. /.../ jedn¹ z najwa¿niejszych bol¹czek trapi¹cych wieœ jest prywatne poœrednictwo handlowe. Ch³op w pocie czo³a wypracowany produkt oddaje poœrednikowi, który bardzo czêsto w jednym dniu na nim tyle zarabia, co wytwórca za szereg miesiêcy znojnej pracy. Polska jest jedynym krajem w Europie, gdzie zachowa³y siê formy „dzikiego” handlu jeszcze z czasów œredniowiecza – pisa³ w „Wiciach” w 1936 r. Ch³op sprzedaje w³asne produkty za niewielkie kwoty, co utrzymuje go w stanie ubóstwa i uniemo¿liwia rozwój gospodarstw; jest te¿ ca³kowicie zale¿ny od „kaprysów” poœredników. Ten sam problem dotyczy nabywania przez ch³opów produktów przemys³owych – trafiaj¹ one na wieœ z wysok¹ mar¿¹. Dlatego docelowo – pisa³ w „Wiciach” – wszystko to, co rolnik ma do zbycia – winien zbywaæ sam przy pomocy przez siebie zorganizowanych placówek spó³dzielczych, /.../

wszystko to, co rolnik kupuje, winien nabywaæ przez w³asne spó³dzielnie zakupów, a to: rolnicze, handlowe i spo¿ywców. Rozpatruj¹c rzecz szerzej, pisa³ rok później na tych samych ³amach: Ustrój rolny oparty o drobny i indywidualny warsztat ch³opski – tylko w takim wypadku oka¿e siê korzystny, o ile zdo³a wytworzyæ siln¹ /.../ nadbudowê spó³dzielcz¹, /.../ skupiæ rozproszone si³y ch³opskie w silne organizmy gospodarcze /.../ Na tej jedynie drodze wieœ mo¿e siê usamodzielniæ gospodarczo. Czyli doprowadziæ do tego, ¿e ch³op w koñcu zacznie robiæ tylko na siebie – a nie sk³adaæ wiecznego haraczu na rzecz coraz to nowych wyzyskiwaczy. Na tej drodze widzia³ tak¿e rozwi¹zanie podnoszonego przez endecjê problemu zdominowania handlu przez ¯ydów – uwa¿a³, ¿e to problem mechanizmu ekonomicznego, nie zaœ struktury etnicznej. Rzecz nie w tym, by kupców ¿ydowskich zast¹pili polscy, lecz aby poœrednictwo z r¹k prywatnych przesz³o w sferê spó³dzielcz¹. Poza handlem, spó³dzielczoœæ wiejska powinna w nastêpnym etapie obj¹æ znaczn¹ czêœæ przetwórstwa p³odów rolnych, a nawet czêœæ produkcji (wspólne gospodarowanie na zasadach dobrowolnoœci) oraz innowacyjnoœci technicznej (zbiorowy zakup i u¿ytkowanie maszyn i urz¹dzeñ) czy wrêcz infrastrukturalnej (np. elektryfikacja). Taka forma gospodarowania mia³aby jeszcze inny wa¿ny wymiar – chodzi /.../ o zagadnienie odci¹¿enia cz³owieka wsiowego od nadmiaru pracy fizycznej, o to, aby móg³ on znaleźæ trochê wiêcej czasu na ¿ycie rodzinne, na odpowiednie wychowanie swoich dzieci, na sprawy kulturalne, na rozwijanie swojego umys³u itp. – pisa³ w „Agraryzmie...”. Tak, jak spó³dzielczoœæ mo¿e wzmocniæ indywidualne gospodarstwa rolne, tak samo daje szansê na poprawê doli rzemios³a. W tym sektorze – czêœciej bazuj¹cym na pracy najemnej, nierzadko w formie archaicznych zale¿noœci personalnych – mia³aby równie¿ humanizowaæ stosunki pracy i ograniczyæ skalê wyzysku. Spó³dzielczoœæ to tak¿e szansa poprawy kondycji ekonomicznej mieszkañców miast jako konsumentów – cz³onkostwo w spó³dzielczoœci spo¿ywców pozwala zarazem nabywaæ tañsze produkty, jak i w³asnymi pieniêdzmi wspieraæ bardziej „ludzkie” formy zatrudnienia.

*** Upowszechnienie w³asnoœci w rolnictwie oraz uspó³dzielczenie œrednich podmiotów wytwórczych, us³ugowych i handlowych pozwoli³oby te¿ zabezpieczyæ interesy narodowe i zapewniæ stabilnoœæ systemu gospodarczego. Jak bowiem trafnie zauwa¿y³ Mi³kowski w „Walce o now¹ Polskê” na wiele lat przed epok¹ globalizacji, kapita³ obliczony na zysk w sentymenty patriotyczne nigdy siê nie bawi³. Gdy interes przestanie siê op³acaæ /.../, bardzo szybko ulotni siê tam, gdzie coœ bêdzie mo¿na jeszcze zarobiæ.


164 W ten sposób ujêta organizacja ¿ycia gospodarczego /.../ gwarantowa³aby udzia³ czynnika fachowego w dziedzinie gospodarczej, oraz co najwa¿niejsze, wci¹ga³aby ca³e spo³eczeñstwo do pracy twórczej /.../. /.../ spo³eczeñstwo przyzwyczaja³oby siê do samodzielnego podejmowania dzia³añ gospodarczych, do brania swoich spraw w swoje rêce bez ogl¹dania siê na pañstwo /.../ Mia³oby to równie¿ olbrzymie znaczenie wychowawcze. Ustrój /.../ który wszystko sk³ada na barki biurokracji pañstwowej, a spo³eczeñstwo odsuwa od wp³ywu na rozwój ¿ycia gospodarczego, nie mo¿e wytworzyæ dla siebie silnych i trwa³ych podstaw – pisa³ w „Agraryzmie...”. W systemie tak pomyœlanego uspo³ecznienia gospodarki nale¿a³oby zadbaæ nie tylko o udzia³ pracowników w podejmowaniu decyzji, ale tak¿e o ich uto¿samienie siê z zak³adami pracy. Pierwsze rozwi¹zanie to zasada udzia³u w corocznych zyskach, która sk³ania³aby do pracy bardziej wydajnej. Z upokarzaj¹cego stanowiska najmitów, pracuj¹cych dla zysków prywatnych jednostek, przeszliby do roli wytwórców pracuj¹cych dla siebie /.../ – pisa³ w pierwszej ksi¹¿ce. Drugim ze sposobów by³by mniejszoœciowy akcjonariat, oparty o egalitarn¹ zasadê jednego udzia³u, co dawa³oby po³owiczne uspó³dzielczenie przemys³u pozostaj¹cego poza w³aœciw¹ spó³dzielczoœci¹. Synteza samorz¹du, udzia³u w zyskach i pracowniczej kontroli wyeliminowa³aby nie tylko zagro¿enie zbiurokratyzowaniem, lecz tak¿e uchroni³aby przed niebezpieczeñstwami,

bn PETER REED

Ten sam rodzaj wzglêdów przemawia za ograniczeniem w³asnoœci prywatnej w wielkim przemyœle. W rêkach pañstwa powinien znaleźæ siê przede wszystkim przemys³ zwi¹zany z jego obron¹ oraz tego rodzaju przedsiêbiorstwa jak kolej lub poczta, których znaczenie dla ca³ej gospodarki spo³ecznej nie podlega dyskusji – przekonywa³ w „Walce...”. Obawia³ siê jednak biurokracji, omnipotencji pañstwa i marnotrawstwa, które towarzyszy³yby „zwyk³ej” i powszechnej nacjonalizacji przemys³u. Wypowiadaj¹c siê przeciw nadmiernej etatyzacji warsztatów pracy – stoi[my] na stanowisku uspo³ecznienia wielkiego przemys³u w formie przejêcia go przez zorganizowane spo³eczeñstwo /.../ – pisa³ w 1935 r. w PPS-owskim „Robotniku”. Proponowa³ zatem jeszcze inn¹ formê w³asnoœci, mianowicie samorz¹d gospodarczy. Sk³ada³by siê on z demokratycznie wybieranych przedstawicieli samorz¹du terytorialnego, spó³dzielczoœci i zwi¹zków zawodowych, wspartych przez delegatów pañstwa, którzy czuwaliby nad legalnoœci¹ przedsiêwziêcia. Samorz¹d gospodarczy by³by wielostopniowy – gminny (ka¿dy zak³ad pracy z terenu gminy delegowa³by przedstawicieli), powiatowy, wojewódzki i ogólnopolski. Na ka¿dym szczeblu nadzorowa³by i koordynowa³ dzia³alnoœæ gospodarcz¹. Najwy¿szy szczebel samorz¹du gospodarczego, Naczelna Izba Gospodarcza, mia³by tak¿e prerogatywy ustawodawcze, zastêpuj¹c zlikwidowany Senat. NIG by³by równie¿ formalnym w³aœcicielem tych przedsiêbiorstw.


165 jakie niesie faszystowski korporacjonizm. Na pierwszy rzut oka jest on podobny, lecz ze wzglêdu na brak demokracji, siln¹ rolê pañstwa i prywatnego biznesu stanowi przeciwieñstwo agraryzmu, bêd¹c metod¹ ubezw³asnowolnienia pracowników najemnych i wyeliminowania kon‚iktów klasowych bez wykorzenienia ich przyczyn. Dziœ brzmi¹cym jak herezja aspektem wizji Mi³kowskiego, swoistym jej zwornikiem, by³ postulat ogólnokrajowego planowania gospodarczego. Nam kojarzy siê to z absurdami gospodarczymi i niedogodnoœciami spo³ecznymi „centralnego planowania” realnego socjalizmu. Mi³kowski nie mia³ jednak na myœli planowania w stylu ZSRR, gdzie wyalienowani biurokraci i przywódcy polityczni decyduj¹, co i jak produkowaæ – przeciwnie, od modelu sowieckiego odcina³ siê ze wzglêdów tyle¿ pragmatycznych (niewydolnoœæ gospodarcza), co etycznych (pogwa³cenie swobód spo³ecznych). W jego wizji, wspomniana Naczelna Izba Gospodarcza mia³aby w demokratyczny sposób i w oparciu o to, co dziœ nazwalibyœmy „badaniem rynku”, wytyczaæ ogólne kierunki rozwoju gospodarczego i stymulowaæ je (np. zwiêkszaj¹c okresowo œrodki kredytowe). Pozwoli³oby to podejmowaæ niezbêdne inwestycje infrastrukturalne, wyrównaæ regionalne ró¿nice ekonomiczne, wspieraæ bran¿e i inwestycje spo³ecznie potrzebne, lecz nie przynosz¹ce szybkiego zwrotu nak³adów, reagowaæ na doraźne oraz d³ugofalowe tendencje gospodarcze (np. poprzez rozwój kszta³cenia kadr w kluczowych sektorach) i cywilizacyjne (wzrost wydajnoœci technologii móg³by skutkowaæ skróceniem ustawowego czasu pracy). Tak pomyœlane planowanie by³oby odpowiednikiem dzisiejszej polityki gospodarczej pañstwa – tyle ¿e w wiêkszym stopniu poddanym spo³ecznej kontroli. Gdyby chcieæ krótko okreœliæ wizjê Mi³kowskiego, mo¿na u¿yæ terminu, którym on sam siê pos³ugiwa³ – uspo³eczniony indywidualizm. Mo¿na j¹ nazwaæ równie¿ „pañstwem minimum – spo³eczeñstwem maksimum”. W doktrynie agrarystycznej kluczowe by³o bowiem w³¹czenie szerokich rzesz w procesy decyzyjne i oddoln¹ kontrolê, ale tak¿e rozbudzenie odpowiedzialnoœæ ludzi za ich postawy. Mi³kowski by³ zwolennikiem „rdzennej” demokracji, nie ograniczonej do sporadycznych wyborów parlamentarnych. Demokracja jest przede wszystkim systemem ¿ycia – a nie tylko form¹ ustroju politycznego pañstwa. /.../ Bardzo czêsto zdarza siê, ¿e ca³e obozy polityczne, g³osz¹ce obronê demokracji, w ¿yciu praktycznym za rzecz najwa¿niejsz¹ uwa¿aj¹ zdobywanie mandatów bez g³êbszej troski o to, co ci wybrañcy maj¹ robiæ, nie mówi¹c ju¿ o wyborcach, których zostawia siê w spokoju a¿ do nastêpnych wyborów /.../. Rzecz naturalna, ¿e tak /.../ stosowana demokracja musi siê po pewnym czasie za³amaæ, przynosz¹c rozczarowanie dotychczasowym jej wyznawcom, którzy w tym nastroju staj¹ siê ma³o odporni na uderzenia propagandy totalistycznej – pisa³ w 1939 r. w „M³odej Myœli Ludowej”.

Powstrzymaæ tendencje autorytarne mo¿e zjednoczony front œwiata pracy: Gdy do warstwy ch³opskiej do³¹czy siê warstwa robotnicza i kategoria pracowników umys³owych /.../, to powstanie potê¿ny obóz spo³eczny, poza którym pozostanie zaledwie kilka procent spo³eczeñstwa. To jest droga do zmontowania granitowych podstaw dla trwa³oœci rz¹dów demokratycznych, wykonuj¹cych w³adzê w imieniu ca³ego prawie ogó³u i nastawionych na dobro ca³oœci, a nie drobnej uprzywilejowanej grupki /.../. W dodatku, Sprawiedliwy ustrój spo³eczny i demokratyczny ustrój pañstwa, maj¹ce potê¿n¹ podbudowê w warstwach pracuj¹cych, wyzwol¹ uœpion¹ i ujarzmion¹ dzisiaj w masach energiê narodow¹, ujawni¹ niewyzyskane dotychczas talenty i si³y twórcze /.../. One to dopiero nadadz¹ w³aœciwy sens odbudowanemu pañstwu polskiemu – stwierdza³ w „Walce...”.

*** W 1934 r. przeniós³ siê do Warszawy, gdzie zosta³ zatrudniony w Zwi¹zku Izb i Organizacji Rolniczych, dwa lata później podj¹³ pracê w Zwi¹zku Spó³dzielni Rolniczych i Zarobkowo-Gospodarczych. Od 1933 r. do wybuchu wojny by³ cz³onkiem Zarz¹du G³ównego ZMW RP, a w latach 1935-38 (i od kwietnia 1939 r. ponownie) pe³ni³ funkcjê pierwszego wiceprezesa tej organizacji. Od 1935 r. wchodzi³ w sk³ad redakcji „M³odej Myœli Ludowej”. W roku 1936 wybrano go przewodnicz¹cym G³ównej Komisji Gospodarczej ZMW RP i redaktorem „Wici Gospodarczych” – tematycznego dodatku do organizacyjnego tygodnika. Po zjednoczeniu partii ch³opskich zosta³ cz³onkiem Stronnictwa Ludowego. Odegra³ bardzo wa¿n¹ rolê w neutralizacji roz³amu w dopiero co osi¹gniêtej jednoœci – gdy w 1935 r. czêœæ dzia³aczy w sprzeciwie wobec decyzji o bojkocie wyborów postanowi³a odejœæ i pod nowym szyldem kandydowaæ do parlamentu, Mi³kowski by³ jednym z pomys³odawców i sygnatariuszy listu potêpiaj¹cego ich. W ramach zacieœniania wspó³pracy „starego” i „m³odego” ruchu ludowego, najpierw zosta³ wybrany zastêpc¹ cz³onka Naczelnego Komitetu Wykonawczego SL, a na Kongresie SL w 1935 r. powo³ano go do Rady Naczelnej ugrupowania. W ZMW RP i SL odegra³ bardzo wa¿n¹ rolê w formowaniu za³o¿eñ programowych. Na Walnym Zjeździe ZMW RP w październiku 1935 r. by³ autorem przyjêtej deklaracji spo³eczno-gospodarczej (ju¿ deklaracja programowa z 1933 r. nosi wyraźne piêtno jego pogl¹dów). Na Kongresie SL w grudniu tego roku by³ jednym z dwóch referentów za³o¿eñ programowych partii. Deklaracje stronnictwa i zwi¹zku odzwierciedlaj¹ niemal w ca³oœci tezy Mi³kowskiego, w przypadku SL sformu³owane nieco mniej radykalnie i bardziej ogólnikowo. Szczególnie w ³onie „Wici” Mi³kowski zdoby³ „rz¹d dusz” swoimi pogl¹dami. Nie by³o to ³atwe, bowiem w organizacji oprócz opcji „konkretnej”, akcentuj¹cej kwestie spo³eczno-gospodarcze, istnia³ te¿ starszy i pocz¹tkowo silniejszy nurt „mistyczny”, reprezentowany g³ównie przez Józefa Nieækê. Mi³kowski,


166 bazuj¹c na konkretach i racjonalnych argumentach, lepiej trafi³ do „ch³opskiego rozs¹dku”, lepiej wyczu³ te¿ nastroje zwi¹zane z kryzysem gospodarczym. Jako sojusznika ruchu ludowego postrzega³ Polsk¹ Partiê Socjalistyczn¹, reprezentanta miejskiej czêœci œwiata pracy. Wielokrotnie podkreœla³ koniecznoœæ wspó³pracy z socjalistami, przekonywa³ do tego innych dzia³aczy ch³opskich, a w drugiej po³owie lat 30. zarówno on sam, jak i PPS-owcy konstatowali zbli¿enie programowe i ideowe obu œrodowisk. Przeciwny by³ natomiast sojuszowi – nawet na gruncie doraźnej opozycji wobec obozu sanacyjnego – z ugrupowaniami endeckimi i prawicowymi, które zajmowa³y stanowisko antyegalitarne i krytykowa³y postulaty reform socjalnych. Warto wspomnieæ o praktycznych dzia³aniach Mi³kowskiego na rzecz spó³dzielczoœci. By³ popularyzatorem tej formy gospodarowania, w ZMW RP utworzono pod jego kierownictwem specjaln¹ sekcjê, która kierowa³a pracami spó³dzielczymi (efektem by³ znaczny wzrost liczby spó³dzielni za³o¿onych lub wspó³tworzonych przez m³odzie¿ wiejsk¹), w 1936 r. wraz z Janem Dusz¹ opublikowa³ broszurê „Ch³opi na front gospodarczy”. Propagowa³ tak¿e „inwazjê” spó³dzielczoœci w nowych sektorach. Dotychczas koncentrowa³a siê ona g³ównie w handlu spo¿ywczym, mleczarstwie i sektorze oszczêdnoœciowo-kredytowym, autor „Agraryzmu...” proponowa³ zaœ poszerzenie jej zasiêgu m.in. o ró¿ne rodzaje rzemios³a i cha³upnictwa, nowatorskie wówczas sektory gospodarki rolnej czy takie formy, które mog¹ bazowaæ na lokalnych zasobach, co umo¿liwi dzia³anie bez ponoszenia du¿ych wydatków (wikliniarstwo, pszczelarstwo, rybne stawy hodowlane itp.). W 1938 r. opublikowa³ broszurê „Spó³dzielczoœæ przemys³owa wiejska”, a rok później „Spó³dzielczoœæ ogrodnicza w Polsce”. Najlepszym podsumowaniem postawy Mi³kowskiego z miêdzywojnia s¹ jego w³asne s³owa z „Wici” z 1936 r.: Je¿eli chcemy dojœæ do Polski Ludowej – to /.../ musimy mieæ œwiadomoœæ tego, ¿e nie spadnie nam ona sama z ob³oków, ale jej osi¹gniêcie bêdzie wynikiem naszej walki, naszej pracy i naszego trudu – podejmowanych celowo i œwiadomie na wszystkich polach.

*** Po nastaniu hitlerowskiej okupacji, Mi³kowski w³¹czy³ siê w dzia³alnoœæ podziemnego ruchu ludowego. Wiosn¹ 1940 r. z jego inicjatywy zorganizowano konspiracyjn¹ konferencjê ZMW RP, która zadecydowa³a o zjednoczeniu z dzia³aczami SL. Powierzono mu funkcjê przewodnicz¹cego struktur podziemnego Stronnictwa Ludowego „Roch” w woj. warszawskim. W kwietniu 1940 r. zosta³ równie¿ przewodnicz¹cym Komisji Programowej Centralnego Kierownictwa Ruchu Ludowego. Mia³a ona wypracowaæ wytyczne na czas po rych³ym, jak siê spodziewano, zakoñczeniu wojny – uwzglêdniaj¹ce przyczyny i skutki przedwojennej s³aboœci Polski oraz reformy, które mia³y rozwi¹zaæ te problemy.

Ju¿ w sierpniu 1940 r. ukaza³a siê I czêœæ „O formê i treœæ przysz³ej Polski”, druga miesi¹c później, w kwietniu i lipcu 1941 r. – dwie ostatnie. G³ównym autorem dokumentu by³ Mi³kowski, choæ sygnowano go nazw¹ komisji, a w treœci uwzglêdniono tak¿e uwagi innych osób (aczkolwiek londyñsk¹ edycjê z 1943 r. sygnowano pseudonimem Mi³kowskiego – W. Starzak). Wizja ta nie ró¿ni³a siê w istotny sposób od wczeœniejszych koncepcji Mi³kowskiego, nieco bardziej akcentuj¹c jedynie spo³eczn¹ kontrolê nad upañstwowionymi przedsiêbiorstwami strategicznymi oraz wzmocnienie roli zwi¹zków zawodowych w tych zak³adach, które pozostan¹ prywatn¹ w³asnoœci¹. W kwestii reformy rolnej nast¹pi³ odwrót od postulatu bezp³atnego rozdysponowania wielkich gospodarstw pomiêdzy ch³opów – stwierdzono, ¿e powojenne cia³a ustawodawcze powinny zdecydowaæ, czy ziemia trafi do nich za darmo, czy te¿ za niewygórowane ceny i przy wsparciu pañstwowych kredytów. Uznano natomiast, ¿e niezbêdne bêdzie organizacyjne i finansowe wsparcie pañstwa dla gospodarstw tworzonych na czêœci rozparcelowanych maj¹tków, szczególnie na zachodnich i pó³nocnych obszarach kraju, ³¹cznie z dofinansowaniem tworzenia zabudowy mieszkalnej i technicznej. Jednym z elementów prac Komisji by³a edycja teoretycznego miesiêcznika ruchu ludowego „Przebudowa”, którego pierwszy numer ukaza³ siê w listopadzie 1941 r. Mi³kowski pe³ni³ funkcjê redaktora naczelnego, by³ te¿ jednym z czo³owych publicystów pisma. Ze wzglêdów konspiracyjnych niejasne jest, które artyku³y napisa³, pismo wyra¿a³o jednak pogl¹dy niemal identyczne jak przedwojenne publikacje Mi³kowskiego. Silniejszy nacisk k³ad³o jedynie na rolê pañstwa, co w sytuacji przewidzianej powojennej odbudowy kraju by³o zrozumia³e. W numerze z listopada 1942 r. redakcyjny artyku³ stwierdza³: /.../ ustrój liberalistyczny oparty na wolnej konkurencji i nieograniczonym prawie prywatnej w³asnoœci musi ust¹piæ miejsca ustrojowi opartemu o system gospodarki planowej. /.../ Znaczy to, ¿e pañstwo weźmie na siebie bezpoœrednie kierownictwo nad ca³oœci¹ rozwoju ¿ycia gospodarczego. Nie stanowi³o to jednak odwrotu od wczeœniejszych koncepcji, ani pochwa³y etatyzmu i biurokratyzmu. W tym samym numerze deklarowano: Rz¹d /.../ ma tylko /.../ zatwierdziæ ostateczny plan gospodarowania. Ale przygotowanie tego planu, jego przepracowanie i przedyskutowanie przeprowadzi samorz¹d gospodarczy, który tak¿e bêdzie jedynym wykonawc¹ tego planu. W koncepcji samorz¹du gospodarczego dla Polski powojennej pojawi³y siê natomiast dwa nowe elementy – likwidacja szczebla gminnego (podstawowym mia³ byæ szczebel powiatowy) oraz stworzenie dodatkowej instancji œwiata pracy. Izby pracy powstan¹ na szczeblu wojewódzkim jako wyraziciel interesów pracowników najemnych (z wszystkich przedsiêbiorstw, niezale¿nie od formy w³asnoœci), a ich krajowa struktura bêdzie funkcjonowa³a jako autonomiczny podmiot w ³onie Naczelnej Izby Gospodarczej.


167 Oprócz uczestnictwa w formu³owaniu ogólnych zadañ i zasad gospodarki, stanowi³a bêdzie ona kluczowy podmiot w kwestii regulacji stosunków pracy, przejmie równie¿ zadania inspekcji pracy. Taka zmiana mia³a byæ odpowiedzi¹ na rosn¹c¹ rolê – tak¿e liczebn¹ – pracowników najemnych. Innym wa¿nym polem podziemnej aktywnoœci Mi³kowskiego by³a wspó³praca z polskimi antykomunistycznymi socjalistami skupionymi w PPS – Wolnoœæ, Równoœæ, Niepodleg³oœæ. Pierwsze jego kontakty z przedstawicielem PPSWRN, Zygmuntem Zaremb¹, datuj¹ siê ju¿ na pocz¹tek roku 1940, a od wiosny dzia³acz ludowców mia³ dla nich mandat ze strony swego ugrupowania. Zintensyfikowano je jesieni¹, d¹¿¹c do opracowania wspólnego programu. W pracach czo³ow¹ rolê odegra³ Mi³kowski, nieco mniejsz¹ Zaremba, wspar³ ich Teofil Wojeñski ze Stronnictwa Demokratycznego. Efektem sta³ siê „Program Polski Ludowej”. Dokument zawiera³ zapowiedź przeobra¿eñ spo³ecznoustrojowych po zakoñczeniu wojny i okupacji. W dziedzinie gospodarczej zawiera³ tezy niemal bliźniacze w stosunku do przedwojennych koncepcji Mi³kowskiego. Deklarowa³ przeprowadzenie reformy rolnej poprzez rozparcelowanie wielkich maj¹tków ziemskich bez odszkodowania, niezale¿nie od ich formy w³asnoœci, wyw³aszczenie i przekazanie pañstwu, samorz¹dowi i spó³dzielczoœci znacznej czêœci przemys³owej w³asnoœci prywatnej, szeroko rozwiniêty system demokratyczny, bezp³atne szkolnictwo, swobodê wyznania i wolnoœæ s³owa. Zapowiadano zniesienie wszelkich form wyzysku, a jedynym źród³em utrzymania mia³a staæ siê praca. Niestety, tu¿ przed oficjalnym podpisaniem i edycj¹ „Programu”, w marcu 1941 r. kierownictwo polityczne ruchu ludowego wycofa³o siê z tej inicjatywy. Przyczyny nie s¹ jasne – pretekstem uczyniono wspó³pracê socjalistów ze œrodowiskami sanacyjnymi, z kolei Zaremba wskazywa³ na destrukcyjn¹ personaln¹ rolê J. Nieæki, który by³ przed wojn¹ czo³owym oponentem Mi³kowskiego w „Wiciach”. Ostatecznie PPS-WRN uzna³ „Program Polski Ludowej” za swój manifest i opublikowa³ trzy wydania (pierwsze w sierpniu 1941; opublikowano tak¿e angielski przek³ad) w ³¹cznym nak³adzie 30 tys. egz., zaznaczaj¹c, ¿e jest on wynikiem rozwa¿añ i dyskusji, przeprowadzonych przede wszystkim w obozie robotniczym i ch³opskim /.../. /.../ wyra¿a dojrza³e pogl¹dy, bêd¹ce wspólnym dorobkiem zarówno zorganizowanych mas ch³opskich, jak i robotniczych. Dokument ten sta³ siê jednym z najbardziej znanych i popularnych podziemnych manifestów politycznych. Mi³kowski nie zaprzesta³ te¿ dzia³alnoœci w ruchu spó³dzielczym. Z ramienia SL „Roch” wszed³ do Tymczasowej Konspiracyjnej Rady Spó³dzielczej. Jego pogl¹dy w kwestii kluczowej roli spó³dzielczoœci w zreformowanej gospodarce nie zmieni³y siê ani na jotê, czego dowodem s¹ okupacyjne dokumenty Komisji Programowej CKRL. Wyraźne piêtno ideowe, ale tak¿e stylistyczne, odcisn¹³ Mi³kowski na wydanym w 1943 r. „Programie spó³dzielczoœci polskiej”,

sygnowanym przez Komitet Spó³dzielczy, utworzony w porozumieniu z Delegatur¹ Rz¹du przez Mi³kowskiego i lidera spó³dzielczoœci spo¿ywców, Mariana Rapackiego. Równie¿ Wydzia³ Planowania CKRL, powsta³y w miejsce Komisji Programowej, opublikowa³ „Tezy ruchu spó³dzielczego w Polsce” oraz „Program ruchu spó³dzielczego”, których g³ównym autorem by³ Mi³kowski. Nie odbiega³y one zbytnio od przedwojennych koncepcji w tej dziedzinie, jedynym istotnym novum by³o zaakcentowanie roli, jak¹ w wyzwolonej Polsce powinna odegraæ spó³dzielczoœæ mieszkaniowa. W czasie okupacji autor „Agraryzmu...” wszed³ tak¿e w sk³ad w³adz Spó³dzielczego Instytutu Wydawniczego, utworzonego jesieni¹ 1941 r.

*** Stanis³awa Mi³kowskiego aresztowa³o Gestapo 26 sierpnia 1944 r. Najpierw przewieziony do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, a w marcu 1945 r. trafi³ do obozu w Bergen-Belsen. Zmar³ tam z wycieñczenia tu¿ przed koñcem wojny. Zygmunt Zaremba w swych wspomnieniach „Wojna i konspiracja” pisa³: Idea stworzenia podstaw programowych wspó³pracy robotniczo-ch³opskiej znalaz³a w Mi³kowskim entuzjastê. Czy mo¿na w³aœnie do niego zastosowaæ takie okreœlenie? Zawsze pozostawa³ ch³odnym /.../ – nie pamiêtam jednego uniesienia czy poddania siê rojeniu o przysz³oœci – zawsze realistyczny, przy tym uparty i konsekwentnie zd¹¿aj¹cy do swego. A jednak, czy upór w przeprowadzaniu swej idei nie jest swoistym wyrazem wewnêtrznego entuzjazmu? /.../ kiedy później opracowany przez nas obu „Program Polski ludowej” nie sta³ siê dla ludowców tym, czym by³ dla nas, Mi³kowski cierpia³ i nie kry³ tego przede mn¹. Ale nie traci³ swego uporu: Mimo wszystko zrobiliœmy rzecz trwa³¹. Nie dziœ, to jutro musz¹ nasze ruchy znaleźæ wspólny jêzyk.

Miłkowski propagował ideał Polski Ludowej – sprawiedliwej, egalitarnej i nowoczesnej – i do niego dążył. Po roku 1945 zwycięscy komuniści przejęli ten termin przedwojennych ludowców i socjalistów. Wymownym, ni to gorzkim, ni to ironicznym faktem jest to, że po kilku dekadach szkalowania agraryzmu jako ideologii bądź to burżuazyjnej, bądź to zbyt mało postępowej, w roku 1988, czyli tuż przed końcem PRL-u, wznowiono oficjalnie przedwojenne prace Miłkowskiego. Pięć lat wcześniej „Agraryzm jako forma przebudowy ustroju społecznego” i „Walka o nową Polskę” zostały wydane przez podziemne wydawnictwo związane z „Solidarnością”. Tyle właśnie miał PRL wspólnego z Polską Ludową Miłkowskiego i socjalistów. Remigiusz Okraska

Obszerną bibliografię do tego tekstu zamieszczamy z braku miejsca tylko w internetowej wersji.


AUTO RZY NUMERU

168

Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – student polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim, założyciel Koła Myśli Krytycznej, początkujący publicysta (m.in. prowadzi bloga pod adresem www.wwwrbakalarczyk.redakcja.pl). Interesuje się gerontologią i edukacją, jest miłośnikiem książek Żeromskiego. Członek zespołu redakcyjnego portalu lewicowo.pl oraz kolektywu „Obywatela”. Rafał Biernacki (ur. 1975) – z wykształcenia prawnik, z zawodu broker ubezpieczeniowy. Ze względu na to, że mieszkał w Olsztynie (gdzie się urodził), a teraz mieszka w Toruniu (gdzie studiował i pracuje) jest z zamiłowania tropicielem meandrów ludzkiej pamięci, jej fenomenu, uwarunkowań oraz przejawów. Oba miasta, których jest wiernym entuzjastą, zawsze dostarczały mu wielu materiałów do twórczego namysłu. Razi go jednoznaczność i kategoryczność, która, jego zdaniem, poważnie ogranicza możliwość międzyludzkiego porozumienia. Każdy człowiek nosi w sobie cząstkę Prawdy, która pozwala, choć w niewielkim stopniu, opisać Świat, w którym żyjemy. Szczęśliwy mąż oraz ojciec trzech synów i córki, które to osoby powoli acz systematycznie zastępują rzeczone już miasta w dostarczaniu materiałów do twórczego namysłu. Grażyna Bober (ur. 1984) – absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Śpiewa, maluje, komponuje, psy wychowuje, rymuje i jeszcze szuka sposobu, jak to połączyć z pracą. Pisze i myśli o świecie nie czarno-białym. Piotr Czerski (ur. 1981) – informatyk, literat. Wiersze, teksty prozatorskie, eseje i reportaże publikował w wielu czasopismach literackich („To-

pos”, „FA-art”, „Ha!art”, „Studium”, „Undergrunt”, „Kartki”, „Lampa”, „Tygodnik Powszechny”), jest także autorem artykułów z dziedziny informatyki publikowanych w pismach specjalistycznych. W 2002 r. ukazała się jego debiutancka książka poetycka, zatytułowana „pospieszne, osobowe”, a w roku 2006 – fabularyzowany reportaż „Ojciec odchodzi”. Jest autorem popularnego bloga czerski.art.pl oraz współautorem bloga obrazkowego gadugadu.blog.pl, a także współtwórcą kilku performance’ów sieciowych, z których najgłośniejsze to „Mężczyźni na falach” (menonwaves.xx.pl) i „Centrum wypędzonych im. Pana Twardowskiego” (centrum.xx.pl). Współzałożyciel zespołu muzycznego Towary Zastępcze, dla którego pisze teksty. Joanna Duda-Gwiazda – inżynier okrętowiec, działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (1978) i pierwszej „Solidarności” (członek prezydium MKS-MKZ, Zarządu Regionu), w stanie wojennym internowana, niezależna dziennikarka i publicystka („Robotnik Wybrzeża”, „Skorpion”, „Poza Układem”). Od początku do dziś konsekwentnie w opozycji do metod i polityki firmowanej przez Lecha Wałęsę i jego następców. Żona Andrzeja Gwiazdy. Stała współpracowniczka „Obywatela”. Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – student socjologii i filozofii (UAM). W związku ze studiami mieszka w Poznaniu, choć wciąż przede wszystkim jest z Bydgoszczy. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie stara się zrozumieć zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolności oraz koncepcje J. Habermasa – to wszystko, by zro-

zumieć, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: bgrubich@interia.pl Andrzej Gwiazda (ur. 1935) – ukończył Politechnikę w Gdańsku, tam pracował, po Marcu ’68 usunięty z uczelni. Wraz z żoną zaangażował się we współpracę z Komitetem Obrony Robotników, był redaktorem „Robotnika Wybrzeża” i współzałożycielem Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. W Sierpniu ’80 członek prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, jeden z autorów postulatów gdańskich. Następnie wiceprzewodniczący KKP „Solidarności” przez okres 16 miesięcy do stanu wojennego. Popadł w konflikt z L. Wałęsą, zarzucając mu autokratyzm i nadmierną ugodowość wobec władz komunistycznych. Na I Zjeździe „Solidarności” jesienią 1981 r. kandydował bez powodzenia na stanowisko szefa związku. W stanie wojennym internowany, oskarżony w słynnej sprawie tzw. jedenastki. Kilka lat więziony w ciężkich warunkach. Po wyjściu z więzienia izolowany przez Wałęsę i jego zwolenników. Bardzo krytyczny wobec „okrągłego stołu” i jego następstw. W 1993 r. startował w wyborach parlamentarnych z ugrupowaniem Poza Układem (razem z Anną Walentynowicz) – bez powodzenia. Przez kilka lat redaktor pisma „Poza Układem”. W drugiej połowie lat 90. zawiesił czynną działalność polityczną. W 2000 r. otrzymał tytuł honorowego obywatela miasta Gdańska jako sygnatariusz porozumień sierpniowych. W maju 2006 r. uhonorowany najwyższym polskim odznaczeniem państwowym – Orderem Orła Białego. Od maja 2007 r. członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Miłośnik gór. Członek Rady Honorowej „Obywatela”.


169 Rafał Jakubowski (ur. 1968) – działacz społeczny i ekologiczny, głównie w Wałbrzychu i okolicach, gdzie brał udział w dziesiątkach inicjatyw obywatelskich. Przez kilkanaście lat redaktor i wydawca nieistniejącego już kontrkulturowego pisma „Żaden”. Należał do współzałożycieli „Obywatela”. Anna Janikowska (ur. 1980) – matka, żona, filolożka, zawód: twórczyni skutecznych tekstów. Mieszkanka Lubania, była dziennikarka lokalnej telewizji, obecnie neofitka trzeciego sektora. Ma fisia na punkcie tematu pracy domowej kobiet, powoli w jej głowie kiełkuje fiś konkurencyjny – prowincja, zwykłość i lokalność. Nie lubi jednostronności, dlatego jest feministką, chrześcijanką, ukrytą anarchistką i jawną fanatyczką filozofii Jolanty Brach-Czainy. Głęboko i nieuleczalnie uzależniona od interesujących ludzi, koneserka realnych, wirtualnych i smsowych rozmów, dywagacji i zwierzeń. W wolnych chwilach uprawia myślowy kick-boxing; uwielbia traktować z kopa szalkowe wagi utartych wzorców myślenia – wydobywać ukryte, doceniać pomijane, uwznioślać powszednie. Chętnie pozna fisiów i fisie ze swojej okolicy, a wszystkich zaprasza na bloga o nieodpłatnej pracy domowej kobiet www.alebalagan.blox.pl Rafał Łętocha (ur. 1973) – politolog i religioznawca. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, zastępca Dyrektora w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Oświęcimiu. Autor książek „Katolicyzm a idea narodowa. Miejsce religii w myśli obozu narodowego lat okupacji” (Lublin 2002) i „Oportet vos nasci denuo. Myśl społeczno-polityczna Jerzego Brauna” (Kraków 2006). Publikował m.in. we „Frondzie”, „Glaukopisie”, „Nomosie”, „Nowej Myśli Polskiej”, „Państwie i Społeczeństwie”, „Pro Fide Rege et Lege”, „Studiach Judaica”, „Templum Novum”. Od urodzenia mieszka w Myślenicach i bardzo jest z tego zadowolony. Stały współpracownik „Obywatela”.

Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Stały współpracownik „Obywatela”. Bernard Margueritte (ur. 1938) – dziennikarz i publicysta, prezes International Communications Forum, organizacji zajmującej się problematyką mediów i środków przekazu. Absolwent Sorbony. W 1965 r. rozpoczął pracę w dzienniku „Le Monde”, w latach 1966-1970 był jego korespondentem w Polsce. W 1971 r. władze komunistyczne nakazały mu opuszczenie Polski. Przeniósł się do Wiednia. W latach 1975-1977 pracował na Uniwersytecie Harvarda. Do Polski wrócił w 1977 r., wciąż w roli korespondenta francuskiej prasy i radia. W latach 1993-1994 pracował w Centrum Studiów Rosyjskich i Centrum na rzecz Prasy i Polityki Uniwersytetu Harvarda. Opublikował wiele artykułów w „Le Monde”, „Le Figaro”, „Politique Etrangere”. Jest współautorem książki o Austrii oraz publikacji „Planification in Eastern Europe”, na Harvardzie napisał opracowanie „The New Central Europe: the difficult birth of a free press”. Obecnie jest felietonistą „Tygodnika Solidarność”. Członek Rady Honorowej „Obywatela”. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor niemal 500 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism i portali społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od połowy lat 90. związany z polskim ruchem ekologicznym, od jesieni 2001 do lata

2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego radykalnej obronie przyrody. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. W kwestii poglądów społeczno-politycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej „Solidarności”, choć z upływem czasu coraz mniej przywiązany do etykietek, sloganów i programów, bardziej natomiast do dobra wspólnego i konkretnej pracy na jego rzecz. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem, i dobrze mu z tym. Piwosz. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Włodzimierz Pańków – socjolog, doktor habilitowany, profesor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, kierownik Katedry Nauk Społecznych tejże uczelni oraz docent w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Wykładał także m.in. w Collegium Civitas, na Uniwersytecie Warszawskim i na Uniwersytecie w Białymstoku. Wyrzucony ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim za udział w wydarzeniach Marca 1968, następnie trafił do aresztu za kolportaż ulotek wyrażających sprzeciw wobec interwencji w Czechosłowacji; przez pewien czas pracował na budowie, studia dokończył eksternistycznie po amnestii. Zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej w latach 80., w 1986 r. usunięty za tę działalność z PAN (przywrócony w 1989 r.); w latach 1981-1993 działał jako ekspert związkowy i samorządowy, m.in. współtworzył i koordynował Ośrodek Badań Związkowych „Solidarności” Regionu Mazowsze. Specjalizuje się w socjologii gospodarczej, instytucjonalnej oraz socjologii organizacji.


170 Opublikował ok. 300 prac naukowych i popularno-naukowych (książki, artykuły, rozdziały w książkach, raporty badawcze, referaty) w wielu językach, m.in. „Instytucje pracy w procesach transformacji. Polskie doświadczenia z lat 1990-92” (1993), „Rozpad bastionu. Związki zawodowe w prywatyzowanej gospodarce” (1999; współautor), „Jak żyją Polacy?” (2000; współautor), „Dialog społeczny po polsku. Fikcja czy szansa?” (2001; z Barbarą Gąciarz). Autor bloga internetowego pod adresem http://wlodek-pankow. blog.onet.pl/ Zbigniew Romaszewski (ur. 1940) – z wykształcenia fizyk, w 1980 r. obronił doktorat w Instytucie Fizyki PAN, gdzie pracował od ukończenia studiów do usunięcia z pracy w 1983 r. W 1976 r. uczestnik akcji pomocy robotnikom Radomia. Od 1977 r. członek Komitetu Samoobrony Społecznej – Komitetu Obrony Robotników. Na przełomie lat 1979/80 założył Komisję Helsińską, zajmującą się dokumentowaniem przypadków łamania praw człowieka przez władze PRL. Był członkiem Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” w pierwszym okresie jej działalności. W stanie wojennym ukrywał się przed SB i założył podziemne Radio „Solidarność”. Więziony w latach 1982-1984. Po uwolnieniu kierował reaktywowaną w podziemiu Komisją Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność”. Organizował I Międzynarodową Konferencję Praw Człowieka w Krakowie (1988), II w Leningradzie (1990) i III – w Warszawie (1998). Po przemianach ustrojowych od 1989 r. jako jedyny nieprzerwanie zasiada w Senacie, kolejno z listy Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie (1989), jako kandydat niezależny (1991), z listy NSZZ „Solidarność” (1993), z listy Ruchu Odbudowy Polski (1997), z listy Bloku Senat 2001 (2001), z listy Prawa i Sprawiedliwości (2005 i 2007). W I, II i IV kadencji Senatu RP przewodniczył Komisji Praw Człowieka i Praworządności. Obecnie wicemarszałek Senatu VII kadencji. Członek Rady Honorowej „Obywatela”.

Andrzej Smosarski (ur. 1969 r) – anarchosyndykalista, aktywista społeczny i polityczny. Działalność polityczną rozpoczął w 1989 r. w warszawskiej Międzymiastówce Anarchistycznej, organizując m.in. pierwsze w kraju demonstracje przeciw wprowadzaniu tzw. planu Balcerowicza i wydając pismo „Syndykalista”. Był wówczas publicystą m.in. radykalnie lewicowego „Tygodnika Antyrządowego”. W pierwszej połowie lat 90. działał w warszawskim środowisku anarchistycznym, tworząc m.in. Wolny Związek Zawodowy oraz społeczne patrole antyfaszystowskie. W 1997 r. współtworzył Lewicową Alternatywę, organizację nastawioną na integrację środowisk lewicowych wokół programu konkretnych działań o charakterze oddolnym, mającą stanowić alternatywę wobec partyjniactwa i korupcji na lewicy. W tej organizacji działa do dziś, współorganizując jej kampanie społeczne (m.in. „Mieszkanie Prawem, Nie Towarem”, „Praca Czasowa – Dyskryminacja Stała”, Kampania na rzecz Bojkotu Coca-Coli „Killer-Cola”). Oskarżony w trzech procesach politycznych, stawał przed sądem m.in. pod zarzutem zniesławienia Leszka Balcerowicza, uczestnictwa w blokadzie eksmisji pary staruszków i rzekomego naruszenia nietykalności policjanta w czasie blokady Trasy Łazienkowskiej przez manifestację pielęgniarek. Pomysłodawca i współtwórca Warszawskiej Biblioteki Społecznej im. Edwarda Abramowskiego. Animator stołecznego ruchu lokatorskiego, uczestniczył w akcji blokad eksmisji na bruk, od roku 2006 zaangażowany w działalność Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorskiego. Poza polityką, pasjonat kultury krajów bałkańskich i piwosz. Michał Sobczyk (ur. 1981) – dziennikarz obywatelski, z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środowiska. Z „Obywatelem” współpracuje od kilku lat, od 2006 r. wchodzi w skład redakcji pisma. Radykalny reformista. Od urodzenia mieszka na łódzkich Bałutach. Kontakt: sobczyk@obywatel.org.pl

Rebecca Solnit (ur. 1961) – amerykańska eseistka, pisarka i historyk, zaangażowana w ruch ekologiczny i inicjatywy na rzecz praw człowieka. W swoich tekstach szczególnie dużo uwagi poświęca kulturowym i politycznym znaczeniom krajobrazów, napisała również książkę o kulturowej historii chodzenia pieszo. Związana z magazynami „Orion” i „Harper’s”, publikuje także w wielu innych czasopismach. Autorka książek „Savage Dreams: A Journey Into the Landscape Wars of the American West” (1994), „Hollow City: The Siege of San Francisco and the Crisis of American Urbanism” (z Susan Schwartzenberg; 2002), „Wanderlust: A History of Walking” (2002), „As Eve Said to the Serpent: On Landscape, Gender, and Art” (2003), „Hope in the Dark: Untold Histories, Wild Possibilities” (2006), „Storming the Gates of Paradise: Landscapes for Politics” (2007). Jej twórczość uhonorowano m.in. prestiżową Lannan Literary Award oraz nagrodą przyznawaną przez krytyków literackich, National Book Critics Circle Award. Od urodzenia związana z Kalifornią, mieszka w San Francisco. Paweł Soroka (ur. 1953) – doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce. Adiunkt Warszawskiej Szkoły Zarządzania – Szkoły Wyższej, kierownik studiów podyplomowych w tej uczelni. Od 1993 r. społecznie pełni funkcję koordynatora Polskiego Lobby Przemysłowego im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Organizator inicjatyw kulturalnych, przewodniczący Rady Krajowej Robotniczych Stowarzyszeń Twórców Kultury oraz redaktor naczelny czasopisma ruchu RSTK pt. „Własnym Głosem”. Autor 5 tomików wierszy. Był koordynatorem prac Konserwatorium „O lepszą Polskę”, które w 2005 r. opublikowało „Raport o stanie państwa i sposobach jego naprawy”. Autor książki „Polistrategia bezpieczeństwa zewnętrznego Polski. Ujęcie normatywne”. Członek Rady Honorowej „Obywatela”.


171 Agnieszka Sowała (ur. 1982) – absolwentka pedagogiki społecznej na Uniwersytecie Łódzkim, plastyk. Pasjonatka filmu dokumentalnego, muzyki i sztuki. Próbuje rozciągnąć czas, aby podołać powinnościom i zrealizować przy tym wszystkie plany. Jan Stępień (ur. 1954) – jako młody człowiek pracował kilka lat fizycznie, pod ziemią, w kopalni „Staszic”. Później studiował fizykę, której nie ukończył, następnie ekonomię, którą ukończył. W 1982 r. był internowany za działalność w NZS. Działał w „Solidarności ‘80” w latach 1989-1992 jako doradca ekonomiczny. Sporadycznie coś pisze, najczęściej na tematy ekonomiczne, przeważnie krytycznie. Zazwyczaj w opozycji. Obecnie blisko Samoobrony. Michał Stępień (ur. 1981) – absolwent Uniwersytetu Łódzkiego, kierunku ochrona środowiska. Od 1999 r. mniej lub bardziej udzielający się w organizacjach pozarządowych. Rowerzysta, amator żeglarstwa oraz turystyki pieszej. Joanna Suciu (ur. 1974) – z wykształcenia biolog-ekolog, zawodowo fundraiser w organizacjach pozarządowych, głównie ekologicznych, z zamieszkania – Transylwanka. Mama pracująca on-line, w czasie wolnym miłośniczka turystyki niesterylnej, literatury pozytywistycznej i kreatywności na co dzień. Jacek Tittenbrun (ur. 1952) – socjolog, profesor doktor habilitowany. Kierownik Katedry Socjologii Przedsiębiorczości i Pracy oraz Zespołu Badań Socjoekonomicznych w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, profesor zwyczajny Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor teorii stanów społecznych i teorii własności siły roboczej. Prowadzi badania na pograniczu socjologii i ekonomii. Laureat wielu nagród naukowych, m.in. nagrody im Stefana Czarnowskiego, przyznanej przez Polską Akademię

Nauk. Wielokrotny stypendysta zagranicznych ośrodków naukowych, członek prestiżowych instytucji i środowisk naukowych, m.in. Europejskiego Stowarzyszenia Socjologicznego. Uhonorowany tytułem naukowca roku 2005 przez International Biographical Centre (Cambridge, Anglia). Autor kilkunastu książek, w tym wydanych w Londynie i Nowym Jorku, m.in. „Instytucje finansowe a własność kapitału akcyjnego” (1991), „Nowi kapitaliści? Pracownicze fundusze emerytalne a własność kapitału akcyjnego” (1991), „The Collapse of »Real Socialism« in Poland” (1993), „Ekonomiczny sens prywatyzacji: Spór o wyższość własności prywatnej nad publiczną” (1995), „Private versus Public Enterprise: In Search of the Economic Rationale of Privatisation” (1996), „Z deszczu pod rynnę: Meandry polskiej prywatyzacji” (cztery tomy, 2008). Ponadto tłumacz literatury pięknej, autor m.in. polskiego przekładu „Żelaznego Jana” Roberta Bly. Jerzy Wawrowski (ur. 1957) – studiował historię na UW. Od 1980 r. do początku lat 90. działacz „Solidarności”, od 1986 r. w KPN, najpierw w czasach reżimu w centralnym kolportażu, później w latach 90. szef biura prasowego KPN, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Polskiej KPN”, członek Zarządu Krajowego i Rady Politycznej KPN. Od momentu ustania działalności partii na politycznym urlopie. Obecnie współpracuje z „Templum

Novum”. Miłośnik kultury antycznej, piłki nożnej, muzyki dawnej, jazzu i starego dobrego rocka (Led Zeppelin is the best!). Poszukiwacz sprzeczności w literaturze, filozofii i życiu. Mieszka w Warszawie. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Zeszytach Karmelitańskich”, „W drodze”, „Jednocie”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Posłaniec”. W latach 2000-2002 sekretarz redakcji miesięcznika społeczno-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskiego „Spotkanie” w Warszawie (www.spotkanie.waw.pl). Autor słuchowiska radiowego „Akwarium”, zaprezentowanego na Scenie Teatralnej Trójki. Stały współpracownik „Obywatela”. Paweł Załęski – socjolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, prowadzi badania w IFiS PAN, wykłada w Collegium Civitas. Zajmuje się problematyką organizacji opiekuńczych, polityką społeczną, dyskursem publicznym oraz funkcjonowaniem społeczeństwa obywatelskiego.

DOŁĄCZ DO NAS! jest pismem tworzonym społecznie przez ludzi, którzy utożsamiają się z celami i wartościami zebranymi w manifeście „Dla dobra wspólnego”, który znajdziesz na ostatniej stronie gazety. Jeżeli są one bliskie także Tobie, dołącz do nas! Propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl Ilustracje, fotografie: studio@obywatel.org.pl Inne formy wsparcia, wolontariat: biuro@obywatel.org.pl „Obywatel”, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: /042/ 630 17 49


172

Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać... r r r r

globalizacja alternatywna ekonomia niepoprawna politycznie publicystyka ekologia i tradycja

Zapraszamy do sklepu wysyłkowego „Obywatela”. Książki z naszej biblioteki analizują i przestawiają najważniejsze problemy współczesnego świata i Polski, w sposób daleki od utartych schematów. O stale rosnącej, a wciąż niewidocznej władzy międzynarodowych firm nie przeczytasz w masowych gazetach, które także należą do wielkiego kapitału. U nas znajdziesz wydawnictwa publikujące głos najbardziej przenikliwych krytyków globalizacji. Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego państwa tracą suwerenność, duszą się w pętli długów, a ich obywatele mają poczucie, że jest coraz gorzej, mimo, że media huczą, że jest coraz lepiej – sięgnij po „ABC Globalizacji”, „Korporację”, „Tescopol”, „Świat po kapitalizmie” Jeśli interesują Cię problemy współczesnej Polski, niezależna publicystyka, myśl wolna i niepoprawna politycznie – „Poza Układem”, „Gazeta Wyborcza – początki i okolice”, „Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie”, są właśnie dla Ciebie. Wszystkim, którzy zwracają uwagę na to, co jedzą i wspominają, że kiedyś chleb smakował inaczej, polecamy książki o ruchu Slow Food, „Powrót gospodarki żywnościowej do korzeni” oraz bestseller „Nasiona kłamstwa” – jedyną książkę w Polsce o żywności modyfikowanej genetycznie, obnażającą manipulacje i kłamstwa korporacji prowadzących na nas niebezpieczne eksperymenty, w dodatku za nasze pieniądze.

W naszej bibliotece znajdziesz jedyny w swoim rodzaju zbiór lektur obowiązkowych dla każdego Obywatela. Do cen książek wliczony jest koszt przesyłki. Zamówione produkty przesyłamy po otrzymaniu na nasze konto wpłaty z zaznaczonymi na blankiecie symbolami (symbol znajduje się na samym początku opisu produktu, np. K1, KO10 itd.) zamawianych pozycji i podanym dokładnym i czytelnym adresem zamawiającego (mile widziany również telefon i e-mail w celu łatwiejszej komunikacji w przyszłości). Czas realizacji ok. 2 tygodnie od wpłaty. Nie wysyłamy za zaliczeniem pocztowym, gdyż byłoby to droższe (tak!) dla zamawiającego o 9 zł. Książki mozna zamawiać przez Internet, listownie lub telefonicznie: „Obywatel” ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./fax. /042/630-17-49 e-mail: biuro@obywatel.org.pl Pieniądze prosimy wpłacać na konto: Stowarzyszenie Obywatele-Obywatelom Bank Spółdzielczy Rzemiosła w Łodzi nr rachunku 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Zapraszamy na stronę internetową sklepu:

www.obywatel.org.pl/sklep


K1

David C. Korten Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji Biblioteka Obywatela 2002, 300 stron

cena 25 zł Jedna z najlepszych na świecie prac omawiających kwestię globalizacji i jej skutków społecznych. Autor jest ekspertem Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji, jednym z najtęższych umysłów ruchu antyglobalizacyjnego. Korten to doktor nauk ekonomicznych, wykładowca Uniwersytetu Harvarda, działacz ruchów obywatelskich. To mądra, inspirująca książka, przepełniona troską o godne życie ludzi i stan środowiska naszej planety.

K2

Debi Barker, Jerry Mander ABC globalizacji Biblioteka Obywatela 2003, 104 strony

cena 15 zł Elementarz opracowany przez Międzynarodowe Forum ds. Globalizacji. Książka przygotowana pod kierunkiem międzynarodowego zespołu eksperckiego krytycznie nastawionego do skutków procesów globalizacyjnych. W syntetycznej formie ujmuje największe zagrożenia związane z globalizacją: niszczenie rynków lokalnych, dewastację środowiska naturalnego, patologie społeczne itp. Obnaża jej prawdziwe oblicze i motor napędowy: Światową Organizację Handlu, jej reguły, presję i cele. Znakomita krytyka następstw globalizacji i obalenie mitów o jej pozytywnych skutkach.

K3

Znakomita książka legendarnego działacza radykalnego ruchu ekologicznego, założyciela organizacji Earth First!. Po 20 latach działalności Foreman dokonuje rozrachunku. Wskazuje blaski i cienie ekologii radykalnej i instytucjonalnej, wzywa do oporu wobec cywilizacji przemysłowej, która bezmyślnie niszczy Ziemię i roztrwania dorobek 3,5 miliarda lat ewolucji. Jedna z najważniejszych na świecie książek z tej dziedziny.

K5

Obywatel; 2008, 238 stron

cena 29 zł Dokonany przez redakcję „Obywatela” wybór 27 artykułów Joanny i Andrzeja Gwiazdów, współzałożycieli i działaczy Pierwszej „Solidarności” i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Ponieważ poglądy autorów na wiele spraw, jak Okrągły Stół, neoliberalne reformy ustrojowe czy lustracja, były niewygodne dla głównych uczestników dyskusji politycznej, wspomniane teksty ukazywały się głównie w wydawnictwach niskonakładowych i nie miały szans dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Oryginalne, bezkompromisowe i prorocze analizy sytuacji społecznej i politycznej w Polsce i na świecie, z zachętą do zawierzenia własnemu rozumowi, zamiast skorumpowanym „elitom” i propagandzistom nazywanym we współczesnej nowomowie „niezależnymi ekspertami”. Wstyd nie mieć na półce! Zobacz stronę www ksiązki: www.gwiazda.oai.pl

KO1

praca zbiorowa, Czy globalizacja pomaga biednym?

2002, 100 stron

cena 13 zł

cena 17 zł

K4

Dave Foreman, Wyznania wojownika Ziemi Biblioteka Obywatela 2004, 282 strony

cena 28 zł

Jarosław Urbański, Globalizacja a konflikty lokalne Federacja Anarchistyczna sekcja Poznań

Biblioteka Obywatela 2003, 130 stron

Kolejna pozycja ekspertów z Międzynarodowego Forum ds. Globalizacji obnaża propagandowy slogan, że na globalizacji wszyscy zyskują. Pokazuje, że wiele krajów, regionów, sektorów gospodarki i grup społecznych jest spychanych w nędzę, wyzysk i upodlenie w imię zysku wielkich ponadnarodowych koncernów. Wśród autorów zamieszczonych w tym zbiorze tekstów znajdziemy takie sławy ruchu antyglobalistycznego, jak Vandana Shiva, Martin Khor i Walden Bello. Oprócz obnażenia globalistycznych mitów, książka zawiera także zbiór cytatów obrazujących ciemne strony neoliberalnej gospodarki oraz kalendarium oporu wobec urynkowienia całego świata.

Joanna i Andrzej Gwiazda Poza układem

Ciekawa analiza, autorstwa socjologa i działacza ruchów społecznych, poświęcona wpływom globalizacji na lokalne społeczności. Autor opisuje, jak globalizacja wpływa na życie codzienne, przywołuje kilkadziesiąt przykładów konfliktów między mieszkańcami a wielkim biznesem, głównie z terenu Wielkopolski.

KO2

José Bové, Francois Dufour, Świat nie jest towarem Wydawnictwo Andromeda 2002, 296 stron,

cena 27 zł Znakomita książka autorstwa dwóch francuskich rolnikówantyglobalistów, z których jeden, José Bové, stał się symbolem walki z patologiami globalizacji. Książka zawiera ciekawy i przystępny opis głównych następstw globalizacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej produkcji żywności i sytuacji rolnictwa. Autorzy opisują także kształtowanie się ruchu sprzeciwu wobec globalizacji i jego sposoby działania.


KO3

O przyrodzie i człowieku Praca zbiorowa PNRWI 2001,164 strony,

cena 20 zł Zbiór rozmów, jakie z różnymi mniej lub bardziej znanymi postaciami przeprowadzili redaktorzy radykalnego ekologicznego miesięcznika „Dzikie Życie”. Rozmowy poświęcone są głównie problemowi relacji między człowiekiem a przyrodą, ekosystemem. Całość przepełniona troską o stan Natury. Wśród rozmówców m.in. Stanisław Lem, Olga Tokarczuk, Wojciech Eichelberger, Stefan Chałubiński, Arne Naess, Józef Broda, Andrzej Strumiłło, Peter Mathiessen, John Seed. Recenzja: „Obywatel” nr 2.

KO4

Magdalena Dziubek-Hovland Przyroda nie należy do człowieka. Sylwetka i ekofilozofia Arne Naessa PNRWI 2004, 123 strony,

cena 17 zł Praca poświęcona życiu i poglądom Arne Naessa - światowej sławy norweskiego filozofa, twórcy nurtu głębokiej ekologii, będącej teoretyczną podbudową radykalnej ochrony przyrodny. Dobre wprowadzenie w jeden z najciekawszych nurtów współczesnej myśli ekologicznej. Redakcja: Remigiusz Okraska.

banki prawie wszystkich pieniędzy krążących w społecznym obiegu i pokazuje w jaki sposób banki tworzą kredyt finansowy drogo sprzedawany społeczeństwu. Ukazuje w jaki sposób można drastycznie zmniejszyć podatki, inflację i deficyt budżetowy poprzez odebranie bankom monopolu na tworzenie pieniędzy. Dowodzi, że mamy szansę wyjść z pętli rosnącego zadłużenia, jeśli odzyskamy nasze suwerenne prawo do tworzenia pieniądza w sposób nie-zadłużony.

KO14 Theodore Kaczynski (Unabomber) Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość. Manifest wojownika Wydawnictwo „Inny Świat” 2003, 170 stron

cena 19 zł Słynny manifest antytechnologiczny, napisany przez człowieka, którego FBI poszukiwało prawie 20 lat za zamachy bombowe. Radykalna krytyka cywilizacji technologicznej, ukazanie jej słabości i błędów, nakreślenie dróg wyjścia z sytuacji. Trudne pytania i jeszcze trudniejsze odpowiedzi. Żadnych banałów, sloganów i recept znanych z nudnych książek przedstawicieli establishmentu. Nie znajdziesz tu postawy „za, a nawet przeciw”. Manifest wojownika naszych czasów. Jeden z najsłynniejszych tekstów końca XX w.

KO18 Muzyczne dzikie życie PNRWI 2004, 128 stron

KO6

Chris Maser Nowa wizja lasu PNRWI 2003, 284 strony,

cena 25 zł Jedna z ważniejszych prac powstałych w łonie ruchu ekologicznego. Jej autor, przyrodnik i badacz lasów, ukazuje związki między gospodarowaniem lasami a stanem środowiska i przyrody. Oprócz krytyki istniejącej gospodarki leśnej, Maser proponuje alternatywę – leśnictwo ekologiczne, które pozwoli zachować cenne obszary leśne i ochronić bioróżnorodność. Książka napisana przystępnym językiem, zawiera wiele przykładów z życia codziennego, odwołania do kanonu humanistyki, ok. 100 rysunków i fotografii ilustrujących opisane zjawiska i tezy. Choć koncentruje się na lesie, to bardzo dużo jest w niej odwołań szerszych, dotyczących związków między człowiekiem a przyrodą.

KO10 Colin Barclay-Smith Dlaczego wciąż brak nam pieniędzy? Fundacja w Służbie Życia, 90 stron

cena 7,5 zł Australijski dziennikarz i ekonomista przedstawia wyniki 25-letnich prac Instytutu Badań Monetarnych. Tłumaczy z wielką jasnością, jak działa kapitalistyczny system finansowy, jak powstaje publiczny dług narodowy i dlaczego wciąż nieustannie rośnie. Zwraca uwagę na fakt tworzenia przez

cena 15 zł

Zbiór rozmów z zespołami muzycznymi, poświęconych problemom ekologicznym i ochronie przyrody. Wywiady te ukazały się w latach 1998-2003 na łamach ekologicznego miesięcznika „Dzikie Życie”. Wśród rozmówców wykonawcy rockowi, punkowi, folkowi, z nurtu poezji śpiewanej, spod znaku dub itp.: Hey, Dezerter, Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Jacek Kleyff, Orkiestra św. Mikołaja, Włochaty, Karpaty Magiczne, Wszystkie Wschody Słońca, Czeremszyna, Janusz Reichel, Matragona, Stiff Stuff. Rozmowy przeplatane są opisem najważniejszych problemów ekologicznych Polski, całość jest bogato ilustrowana.

KO20 Andrzej Zybała Globalna korekta. Szanse Polski w zglobalizowanym świecie Wydawnictwo Dolnośląskie 2004, 267 stron

cena 28 zł Analiza sytuacji Polski w zglobalizowanym świecie. Autor pokazuje, że już kilka lat temu nastąpił odwrót od globalizacji w ekonomii, gdyż zglobalizowana gospodarka okazała się niestabilna. W latach 90. mieliśmy do czynienia ze znaczną liczną kryzysów finansowych, m.in. w Meksyku, Azji Wschodniej, Argentynie, Rosji. Również wyniki gospodarcze w takich krajach, jak Polska nie są zachęcające. Książka omawia wpływ


globalizacji na polską gospodarkę. Uzasadnia, że nasza gospodarka została zbyt szybko i w sposób nieprzemyślany umiędzynarodowiona. W efekcie jesteśmy bezbronni wobec licznych zagrożeń, m.in. nie jesteśmy w stanie obronić się przed kapitałem spekulacyjnym czy wręcz kryminalnym przeszukującym światowe rynki w pogoni za łatwym łupem. Porcja solidnej krytyki globalizacji – bez histerii i sloganów, za to wiele konkretów. Autor jest współpracownikiem „Obywatela”.

KO25 Margrit Kennedy Pieniądz wolny od inflacji i odsetek. Jak stworzyć środek wymiany służący nam wszystkim i chroniący Ziemię? Zielone Brygady, Kraków 2004, 142 strony

cena 13 zł

KO22 Tomasz Borucki Prawda w sporze o Tatry PNRWI 2004, 156 stron,

cena 12 zł Książka jest bardzo dobrym merytorycznie i odważnym obywatelskim głosem przeciwko niszczeniu tatrzańskiej przyrody – jednego z najcenniejszych miejsc w Polsce. Ukazuje ochronę tatrzańskiej przyrody w perspektywie historycznej, a także stale nasilający się proces niszczenia tego skarbu, w imię pazerności, prywaty i zwykłej głupoty. Szczególne miejsce poświęcono wydarzeniom ostatnich lat, kiedy to presja zakopiańskich władz samorządowych i prywatnego biznesu narciarskiego coraz bardziej daje się we znaki halom i turniom, kozicom i świstakom. Autor rozprawia się z fałszywymi argumentami i propagandą zwolenników zamiany Tatr w lunapark. Cały dochód ze sprzedaży tej książki jest przeznaczony na prowadzoną od dawna przez jej wydawcę kampanię w obronie tatrzańskiej przyrody.

Książka poświęcona patologiom współczesnego systemu finansowego oraz alternatywom wobec niego. Pokazuje niebezpieczeństwa finansowego monopolu państwa oraz scentralizowanego kapitalizmu. Propaguje nowatorskie podejście do pieniądza, jego kreacji i roli w gospodarce. Wskazuje na możliwości eliminacji wielu patologii społecznych poprzez reformy systemu ekonomicznego, m.in. wprowadzenie lokalnych walut. Napisana bardzo przystępnie, jasno i precyzyjnie. Ukazuje, że oprócz „wolnego rynku” i państwowego interwencjonizmu istnieją inne, bardziej przyjazne ludziom i ekosystemowi modele ładu społeczno-gospodarczego.

KO26 Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Andrzejem Zybałą Szanse Polski. Nasze możliwości rozwoju w obecnym świecie Wydawnictwo Rectus 2005, 176 stron

KO23 Hakim Bey Millennium Wydawnictwo Inny Świat, 2005, 96 stron

cena 13 zł Polski przekład pracy jednego z ciekawszych myślicieli współczesnego radykalnego undergroundu. Postmodernistyczny anarchizm, który odcina się od politycznej poprawności i lewackiej paplaniny, a sojuszników do walki z Globalnym Kapitałem upatruje w adeptach dziedzictwa religijnego (nieortodoksyjny Islam) i tożsamości etnicznej ludów całego świata. Książka nieszablonowa, odważna, pobudzająca do refleksji i burząca wiele dogmatów i stereotypów. Nietzsche, Allach i plebejska rewolta kontra Che Guevara, Mamona i korporacyjny kapitalizm. Przeczytaj koniecznie – rozruszaj umysł!

KO24 Ryszard Dąbrowski Likwidator i Zielona Gwardia Zin Zin Presss, Poznań 2005, 80 stron A-4

cena 15 zł Komiks autora znanego Czytelnikom „Obywatela” z serii przygód Redaktora Szwędaka. To już czwarty zeszyt o perypetiach Likwidatora – radykalnego bojownika przeciwko wynaturzonej cywilizacji przemysłowej i konsumpcyjnej. Krew leje się hektolitrami, trupów jest co niemiara, a wszystko to w obronie Ziemi przed jej niszczycielami. Wartka akcja, świetne rysunki i głębokie przesłanie, które bije na głowę większość komiksów. Oczywiście należy czytać i oglądać całość z przymrużeniem oka oraz chronić przed dziećmi. Patronat medialny: „Magazyn Obywatel”.

cena 25 zł, u nas najtaniej! Książka jest krytycznym spojrzeniem na sytuację, w jakiej znalazła się Polska po 15 latach reform. Jadwiga Staniszkis omawia zasadnicze błędy popełniane przez kolejne rządy, które w konsekwencji doprowadziły do 20-procentowego bezrobocia, znacznej skali ubóstwa, dewastacji sfery publicznej. Jedna z najwybitniejszych polskich socjologów próbuje naszkicować sposoby wyjścia z tej sytuacji i wskazać realistyczne metody przezwyciężenia kryzysu – nie serwuje jednak łatwych i przyjemnych recept. Wywiad-rzeka z Jadwigą Staniszkis zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, jego zaletą jest także przystępny język i klarowność wywodu.

KO27 Waldemar Bożeński Pęknięty witraż. Człowiek w pułapce globalizmu Andromeda 2000, 280 stron, twarda okładka, cena 18 zł

Obszerny esej filozoficzny poświęcony kondycji współczesnego człowieka i społeczeństwa. Autor z perspektywy humanistycznej krytykuje wiele aspektów ideologicznych oraz konkretnych zjawisk „Nowego Wspaniałego Świata”. Sednem wywodu jest obrona zwykłych ludzi i wartościowych elementów egzystencji przed totalitaryzmami, w tym przed najnowszym - rynkową cywilizacją globalną. Książka ładnie wydana, w sam raz na mądry prezent.


KO28 Helena Norberg-Hodge, StevenGorelick Powrót gospodarki żywnościowej do Korzeni Zielone Brygady; 2007, 134Z strony

cena 15 zł Znakomita książka krytykująca proces globalizacji na przykładzie przemysłu rolno-spożywczego oraz wskazująca alternatywy wobec patologii związanych z „nowoczesnym rolnictwem”. Autorzy wskazują, jak wiele problemów społecznych i ekologicznych wiąże się z globalizacją rolnictwa, przetwórstwa i handlu żywnością. Z książki dowiesz się, ile naprawdę kosztuje „tania żywność”, dlaczego „ekologiczna żywność” często jest antyekologiczna, ile nieszczęść niesie ze sobą przemysłowe rolnictwo, jak wiele płacisz za niszczenie własnego zdrowia kupując importowane produkty rolne itp. Poznasz także alternatywy wobec takich problemów. Książka konkretna, dobrze udokumentowana, daleko wykracza poza problem rolnictwa i produkcji żywności. Udowadnia to,że alternatywą dla globalizacji nie jest “alterglobalizacja”, lecz lokalność produkcji, samowystarczalność, samorządność, kontrola społeczeństwa nad własnymi zasobami i systemem gospodarczym. Patronat medialny: „Obywatel”.

KO29 Joel Bakan Korporacja. Patologiczna pogoń za zyskiem i władzą Wydawnictwo Lepszy Świat 2006, 254 strony

cena 29 zł, u nas najtaniej! Korporacja to opowieść o najpotężniejszej instytucji współczesnego kapitalizmu; opowieść o tym, jak z niepozornej formacji o wąskim i sprecyzowanym zakresie działania, doszło do powstania instytucji potężniejszej niż niejeden rząd i niejedno państwo. Autor twierdzi i udowadnia to, że wielkie, międzynarodowe korporacje są w istocie tworami psychopatycznymi, które za prawnie usankcjonowany cel stawiają sobie wyłącznie interes własny – kosztem jednostek, całych społeczeństw i środowiska naturalnego. Korporacje to dziś w istocie groźne „potwory Frankensteina”, które wymknęły się spod kontroli ludzi, którzy stworzyli je przecież kiedyś dla własnych celów. Jednak książka, oprócz pesymistycznej diagnozy, zawiera także przesłanie optymistyczne – nie jest jeszcze zbyt późno, by złe procesy powstrzymać i odwrócić.

miką Kropotkina z modnymi wówczas (a dziś ponownie) skrajnie uproszczonymi, liberalnymi koncepcjami konkurencji i walki o byt, zaczerpniętymi z teorii Darwina. Autor prezentuje wiele przykładów z różnych epok historycznych, wskazujących, że samorządność, współpraca i wzajemna pomoc są nie tylko wartościowe moralnie, ale także skuteczne. Jako bonus, do książki włączono dwie inne rozprawy Kropotkina: „Państwo i jego rola historyczna” oraz „Etyka anarchistyczna”.

KO31 Stanisław Remuszko Gazeta Wyborcza – początki i okolice (wydanie nowe, poszerzone!) Warszawa 2006, 344 strony

cena 40 zł Trzecie wydanie jedynej w Polsce książki krytycznie analizującej „Gazetę Wyborczą”, zwłaszcza jej pierwszy okres, gdy formowało się „imperium Michnika”. Autorem jest były dziennikarz „Wyborczej”, który prezentuje wiele nieznanych faktów i dokumentów. Książka objęta współczesną cenzurą - prawie żadne media nie odważyły się o niej wspomnieć! Spokojny, rzeczowy wywód, prezentacja dokumentów – fakty mówią same za siebie. Nowe wydanie zawiera dodatkowych 100 stron.

KO33 Jeffrey M. Smith Nasiona kłamstwa Oficyna 3.49; 2007, 304 strony

cena 32 zł Światowy bestseller, a zarazem pierwsza w języku polskim obszerna publikacja nt. niebezpieczeństw związanych organizmami modyfikowanymi genetycznie. Autor w przystępny sposób prezentuje obawy naukowców wobec tej technologii oraz szczegółowo relacjonuje, na przykładzie USA i Wielkiej Brytanii, zagrożenia dla zdrowia publicznego związane z wprowadzaniem GMO, oraz nieuczciwe praktyki lobby biotechnologicznego. Dobrze udokumentowana i pełna faktów książka, którą mimo to czyta się jak najlepszy thriller.

KO 35 Wojciech Giełżyński Inne światy, inne drogi Oficyna Wydawnicza Branta, Bydgoszcz-

KO30 Piotr Kropotkin Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju Biblioteka Klasyków Anarchizmu 2006, 230 stron cena 20 zł

Wznowienie klasycznej rozprawy jednego z głównych teoretyków anarchizmu. Książka prezentuje oryginalną, ciekawą i inspirującą wizję dziejów ludzkości przez pryzmat dobrowolnej współpracy i jej roli w tworzeniu lepszego społeczeństwa. W momencie swego powstania była pole-

Warszawa 2006, 384 strony

cena 34 zł Pasjonująca książka o różnorodności kulturowej świata, o wadach „jedynych słusznych rozwiązań” (kapitalistycznych i komunistycznych), o alternatywnych wizjach, poglądach, sposobach życia, modelach społeczeństwa i gospodarki. Dobitna krytyka tych, którzy chcą świat ujednolicić i narzucić wszystkim jeden sposób myślenia i jeden styl życia. Pochwała różnorodności, unikalności, rozwiązań lokalnych, a przy tym zachęta do wymiany doświadczeń, współpracy, czerpania z dorobku innych, do rozsądnie pojętej tolerancji.


KO 36 Andy Singer AUTOkarykatury Carbusters Press 2007, 108 stron

cena 9 zł Zabawna karykatura społeczeństwa uzależnionego od samochodu. Komiks w ironiczny i prowokacyjny sposób pokazuje to, jak negatywną rolę odgrywa samochód w naszym życiu. Rysunki opatrzone cytatami oraz krótkimi esejami na temat rozwoju motoryzacji i lobby samochodowego. Znakomite, bardzo śmieszne rysunki obrazują problemy związane z nadmiernym rozwojem motoryzacji: niszczenie miast i przestrzeni publicznej,„zawłaszczanie” miejsca dotychczas przeznaczonego dla ludzi, niszczenie środowiska, alienację społeczną, marnotrawstwo ogromnych kwot z budżetu, uzależnienie od lobby naftowego itp. Świetna lektura zarówno dla wielbicieli komiksów, jak i zwolenników rozrywki o charakterze poznawczym ze szczyptą ironii. Masz szansę pośmiać się co niemiara i bardziej krytycznie spojrzeć na samochodowe szaleństwo.

KO 37 Carlo Petrini Slow Food. Prawo do smaku

KO 40 Andrew Simms Tescopol. Możesz kupować gdzie chcesz, byle w Tesco Wydawnictwo CKA; 2007, 314 stron

cena 30 zł Autor nie próbuje nawet kryć negatywnego stosunku do wielkich sieci handlowych. Jego książka jest subiektywna, ale ma twarde oparcie w przytaczanych faktach. Opowiada o tym, jak wraz ze zmianą miejsca zakupów zmienia się nasze życie i kondycja całych społeczności. Jest też całościową krytyką współczesnego modelu gospodarczego, będącego źródłem wielu poważnych problemów społecznych i ekologicznych. Pokazuje, że wszelkie zjawiska społeczno-ekonomiczne, których skala jest nienaturalnie wielka, ostatecznie obracają się przeciwko społeczeństwu oraz zabijają różnorodność i wolny wybór. Przede wszystkim jednak udowadnia, że cały problem z hipermarketami (i nie tylko nimi) polega wyłącznie na tym, że zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, iż nie istnieją alternatywy wobec nich.

KO 42 Peter C. Dienel Grupy planowania w społeczeństwie obywatelskim

Twój Styl 2007, 367 stron

PPH exall; 2008

cena 27 zł

cena 19 zł

Animator międzynarodowego ruchu Slow Food, „kulinarnych antyglobalistów” promujących tradycyjne, zdrowe jedzenie, przekonuje, że jedna z ważnych dróg do szczęśliwszego życia, a jednocześnie trochę lepszego świata wiedzie przez... kuchnię. Od tego, co i z kim jemy, zależy przecież nie tylko nasze zdrowie, ale także relacje z rodziną i przyjaciółmi, poczucie tożsamości i lokalne więzi społeczne oraz zachowanie różnorodności kulturowej i przyrodniczej krajów i regionów. Na naszych talerzach skupia się wiele patologii współczesnej cywilizacji i gospodarki, dlatego też dzięki refleksji nad tym, co jemy, można wyjątkowo dobrze zrozumieć, co jest w życiu naprawdę ważne. Przez żołądek do serca – i rozumu!

Choć nigdy w historii demokracja nie była tak rozpowszechniona, wszelkie badania wskazują, że coraz mniej osób odczuwa, iż ma jakikolwiek wpływ na procesy zachodzące w ich państwie. Nasza rola sprowadza się do wrzucania kartki do głosowania raz na jakiś czas. Jeśli obywatel chce zaproponować zmiany, natrafia na mur biurokratycznych procedur lub gęstą sieć niejasnych powiązań. Jak więc osiągnąć realny udział społeczeństwa w podejmowaniu kluczowych decyzji? To całkiem proste, przez... losowanie! Wyobraźmy sobie, że zawsze kiedy mamy do rozwiązania jakiś ważny problem, decyzję w jego sprawie powierzamy „obywatelskiej ławie przysięgłych”: kilkunastu osobom wylosowanym z puli wszystkich obywateli. Szaleństwo? A czy szaleństwem nie jest oddawanie swoich losów w ręce polityków? Utopia? Być może, ale taka, która nieźle funkcjonuje w niektórych miejscach globu i to nie tak odległych czy egzotycznych, jak by się mogło wydawać.

KO 39 Michael Albert Ekonomia uczestnicząca. Życie po kapitalizmie Oficyna „Trojka”; 2007, 324 strony

cena 29 zł Odważna próba rzucenia rękawicy neoliberałom, którzy twierdzą, że „nie ma alternatywy” dla systemu ekonomicznego opartego o maksymalizację zysku i brutalną konkurencję. Michael Albert, odwołując się do klasyków anarchizmu (Kropotkin) wykazuje, że ludzie nie muszą być zdani na kaprysy rynku i łaskę wielkich korporacji. Mogą natomiast odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Niezbędna do tego jest całkowita zmiana myślenia o życiu zbiorowym: poddanie gospodarki demokratycznej kontroli i zorganizowanie społeczeństwa zgodnie z zasadą samorządności i współpracy. Nie ze wszystkim można się zgodzić, ale warto przeczytać – książka odważna, ciekawa i inspirująca.

KO 43 Immanuel Wallerstein Utopistyka Bractwo Trójka; 2008, 100 stron

cena 16,5 zł Wydanie Utopistyki jest być może, symptomem rozchwiania, utraty stabilności, hegemonii kulturowej, definiowanej przez pojęcia: neoliberalizm, teoria modernizacji, „wolny rynek” Późna twórczość Wallersteina, a do niej należy prezentowana książka, to próba wskazania wagi myślenia teoretycznego. Wallerstein nie popada przy tym w akademickie złudzenia i pychę. Nie jest postacią spod znaku „kanapowych rewolucjonistów” gdzie myślenie akademickie uzurpuje sobie rolę rewolucyjnego podmiotu. Jego propozycje mają charakter reform strukturalnych, podparte są drobiazgową analizą historyczną i stanowią konkretną propozycję zmiany. Ze Wstępu Andrzeja W. Nowaka


dla dobra wspólnego Celem, do którego dążymy, jest państwo, społeczeństwo i kultura zorganizowane wokół idei dobra wspólnego. Przyświecają nam następujące wartości: Samorządność, czyli faktyczny udział obywateli w procesach decyzyjnych we wszelkich możliwych sferach życia publicznego. (Re)animacja społeczeństwa. Sprzeciwiając się zarówno omnipotentnemu państwu, jak i liberalnemu egoizmowi, dążymy do odtworzenia tkanki inicjatyw społecznych, kulturalnych, religijnych itp., dzięki którym zamiast biernych konsumentów zyskamy aktywnych obywateli. „Demokracja przemysłowa”. Dążymy do zwiększenia wpływu obywateli na gospodarkę, poprzez np. akcjonariat pracowniczy, ruch związkowy, rady pracowników. 1/3 życia spędzamy w pracy – to zbyt wiele, aby nie mieć na nią wpływu. Sprawiedliwe prawo i praktyka jego egzekwowania, aby służyło społeczeństwu, nie zaś interesom najsilniejszych grup. Media obywatelskie, czyli takie, które w wyborze tematów i sposobów ich prezentowania kierują się interesem społecznym zamiast oczekiwaniami swoich sponsorów. Wolna kultura. Chcemy takiej ochrony własności intelektualnej, która nie będzie ograniczała dostępu do kultury i dorobku ludzkości. Rozwój autentyczny, nie pozorny. Kultowi wskaźników ekonomicznych i wzrostu konsumpcji, przeciwstawiamy dążenie do podniesienia jakości życia, na którą składa się m.in. sprawna publiczna służba zdrowia, powszechna edukacja na dobrym poziomie, wartościowa żywność i czyste powietrze. Ochrona dzikiej przyrody, która obecnie jest niszczona i lekceważona w imię indywidualnych zysków i prymitywnie pojmowanego postępu. Jeśli mamy do wyboru nową autostradę i nowy park narodowy – wybieramy park. Solidarne społeczeństwo. Egoizmowi i uznaniowej filantropii przeciwstawiamy społeczeństwo gotowe do wyrzeczeń w imię systemowej pomocy słabszym i wykluczonym oraz stwarzania im realnych możliwości poprawy własnego losu. Sprawiedliwe państwo, czyli takie, w którym zróżnicowanie majątkowe obywateli jest możliwie najmniejsze (m.in. dzięki prospołecznej polityce podatkowej) i wynika z różnicy talentów i pracowitości, skromne dochody nie stanowią bariery w dostępie do edukacji, pomocy prawnej czy opieki zdrowotnej. Gospodarka trójsektorowa. Mechanizmom rynkowym i własności prywatnej powinna towarzyszyć kontrola państwa nad strategicznymi sektorami gospodarki, sprawna własność publiczna (ogólnokrajowa i komunalna) oraz prężny sektor spółdzielczy. Nie zawsze prywatne jest najlepsze z punktu widzenia kondycji społeczeństwa. Gospodarka dla człowieka – nie odwrotnie. Zamiast pochwał „globalnego wolnego handlu”, postulujemy dbałość o regionalne i lokalne systemy ekonomiczne oraz domagamy się, by państwo chroniło interesy swoich obywateli, nie zaś ponadnarodowych korporacji i „zagranicznych inwestorów”. Przeszłość i różnorodność dla przyszłości. Odrzucamy jałowy konserwatyzm i sentymenty za „starymi dobrymi czasami”, ale wierzymy w mądrość gromadzoną przez pokolenia. Każdy kraj ma swoją specyfikę – mówimy „tak” dla wymiany kulturowej, lecz „nie” dla ślepego naśladownictwa.


Richard Rorty

PRZYGODNOŚĆ, IRONIA I SOLIDARNOŚĆ

przekład Wacław Jan Pomowski, premiera 14 stycznia 2009, seria z wagą Przygodność, ironia i solidarność to książka nie tylko dla filozofów, ale dla każdego, kto interesuje się przemianami współczesnej kultury. Tym razem Rorty ukazuje swoje mistrzostwo w uwalnianiu się od ograniczeń analitycznego myślenia, dziedziny filozoficznej, która swego czasu stała się dla niego zbyt ciasna. Nie oznacza to, że porzuca logikę, ale raczej wskazuje, jak wejść na nowe intelektualne ścieżki. W kolejnych częściach książki poświęconych takim kategoriom jak przygodność, ironizm i teoria oraz okrucieństwo i solidarność, analizuje m.in. miejsce współczesnych intelektualistów w społeczeństwie, postmodernistyczną wizję jednostek i ładu społecznego oraz rozważa sens idei liberalnych oraz znaczenie i możliwości języka. Rorty buduje swoją oryginalną analizę stanu współczesnego świata. Wreszcie to właśnie w tej książce kreuje sławetną figurę „liberalnej ironistki”, którą to autor nazywa historycystką i nominalistką, czyniąc ją równocześnie jedną z centralnych figur w swoich rozważaniach filozoficznych. W efekcie powstaje fascynujące dzieło, wnikliwa i inteligentna analiza przyczyn współczesnych przemian politycznych i kulturowych.

Richard Rorty […] rzemiosło swojej profesji opanował do perfekcji. W pojedynku z pierwszymi pośród równych, z Davidsonem, Putnamem czy Dennettem, wznosił się zawsze na wyżyny najbardziej subtelnej i wnikliwej argumentacji. Nie zapominał jednak, że filozofii nie wolno przez wzgląd na obiekcje kolegów po fachu zapominać o problemach, które serwuje nam życie.

Jürgen Habermas Patronat medialny:

POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAMY! POLECAM

Efte Cook Book to książka kucharska, której celem jest przedstawienie zależności między kuchnią i społeczeństwem a środowiskiem naturalnym. Zwraca ona uwagę czytelników na to, jaki wpływ na świat mają codzienne konsumenckie wybory. Autorzy udowadniają, że zmiany klimatyczne i problemy krajów Globalnego Południa splatają się z tematem żywności. Publikacja dzieli się na dwie części. W pierwszej omówiono zagadnienia teoretyczne, takie jak ekologiczna produkcja i certyfikacja, sprawiedliwy handel, żywność genetycznie modyfikowana, opakowania, przemysłowa hodowla zwierząt, przełowienie mórz i oceanów, lokalność i sezonowość. W drugiej natomiast przedstawiono przepisy na „zrównoważone” potrawy ze świeżych, nieprzetworzonych, lokalnych, sezonowych i bezmięsnych składników. Jednym z celów książki jest promocja sprawiedliwego handlu, dlatego znalazły się w niej receptury na dania z czekoladą, kawą, herbatą i wieloma innymi produktami posiadającymi ten certyfikat. Książka nie ma charakteru komercyjnego. Można ją ściągnąć za darmo ze strony internetowej efte.org. Polecamy! Polec


Audycja społeczno-ekologiczna w Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, od 1500 do 1800 w każdą ostatnią sobotę miesiąca Podczas 3 godzin studia na żywo dowiesz się o: →→ problemach ekologicznych Łodzi →→ nowych inwestycjach oraz szansach i zagrożeniach z nimi związanych →→ wpływie człowieka na globalny ekosystem →→ nowoczesnych rozwiązaniach, które są szansą dla lokalnego rozwoju

Słuchaj myśl działaj v

Audycja dla tych, którzy szukają wiedzy a nie informacji.

Do usłyszenia! eter: 88,8 MHz internet: www.zak.lodz.pl podcast: www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl/sub/podcast

www.czy-masz-swiadomosc.oai.pl www.obywatel.org.pl

Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.