Magazyn Wyspy 9 (16) wrzesień 2017

Page 1

M I E S I Ę C Z N I K B E Z P Ł AT N Y

Nr 9 (16) WRZESIEŃ 2017

MIASTO

Uniwersytet

wydłuża

życie!

GOŚĆ NA WYSPACH

Marian Dziędziel

Świat jest piękny i zróżnicowany

Ania WIERZBICKA Stalowa bohaterka



¶³±³§®¥d±­©·­ĥ§¥pd

´¶¾½d¯¥Ɯ¨½±d¾¥±ē»­©²­¹d²³»©«³d·¥±³§¬³¨¹d

ytid¶¥¦¥¸¹d²¥d³´³²½d¾­±³»©ed »­©d »³®©qd »­©d²¥·¾©e


Zwariować

z jesieni

Przyszła jesień, przyszło mi zwariować… – śpiewa Basia Wrońska z Pustek, a ja nie mam wątpliwości, że śpiewa prawdę. Jesień jest od zwariowania. Nie lubię jej. Również w tym słynnym, złotym i polskim wydaniu, choć czasem bywa ono nawet dość znośne. A w każdym razie nie tak nieznośne. Zwariować można, gdy jest szaro i ponuro, zwariować można, gdy jest mokro. Znikąd pomocy, deszcz nie posłucha, gdy powie mu się: Spadaj stąd, nie padaj! A i słońce robi swoje, czyli niknie, za nic mając moje tęskne pomruki i obietnice poprawy za choć kilka promieni. Spacery z psem – dotychczas bardziej przyjemność niż obowiązek, w tym strasznym, jesiennym czasie gubią dla mnie swoje proporcje i stają się przede wszystkim obowiązkiem. Zwariować można! Rower też już nie prowadzi mnie tak samo. Zimno, wietrznie, nieprzyjemnie, wrogie kałuże w natarciu. Już lepiej na piechotę ruszyć. Mniejsze zło. Na ratunek przychodzą, choć ze swej natury niechodzące, moje własne cztery ściany. Tu można się schować; udać, że świat zewnętrzny nie istnieje; przeczekać jesień, a potem zimę. Ale i tak z tego zamknięcia zwariować można. Tymczasem przed Wami jesienny, wyjątkowo „rozmowny” numer „Wysp”. Przyjemności!

Michał Taciak Redaktor naczelny

MIESIĘCZNIK BEZPŁATNY Wydawnictwo Wyspy redakcja@magazynwyspy.pl www.magazynwyspy.pl +48 500 446 273 Redaktor naczelny Michał Taciak Skład Blauge - Robert Monkosa

Dział foto Karolina Gajcy, Agnieszka Żychska, Katarzyna Nadworna Felietoniści Maja Piórska, Agnieszka Merchelska, Marek Kolenda, Bartek Wutke Współpraca Magdalena Monkosa, Karolina Leszczyńska, Renata Kasica, Józef Pluciński, Katarzyna Baranowska, Karolina Markiewicz, Agata Butkiewicz-Shafik, Tomasz Sudoł, Artur Kubasik

Wydawca Wydawnictwo Wyspy S.C. ul. Markiewicza 24/5, 72-600 Świnoujście Reklama Kamil Pyclik +48 721 451 721 reklama@magazynwyspy.pl Druk Drukarnia KAdruk S.C.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów w nadesłanych artykułach. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam.

4

MAGAZYN


Wrzesień

2017 FELIETON 6 32

Marek Kolenda. Gdy z prozaika wypływa liryka Agnieszka Merchelska. Zobacz Prawobrzeże! NASZA OKŁADKA

8

Ania Wierzbicka. Stalowa bohaterka PSYCHOLOGIA

18

Psycholog może mieć problemy? MODA

22

Zima z Coccodrillo

8

NA WYSPACH 28

Międzyzdroje. Dziecię kwiat MIASTO

34 38

Eureka! Świnoujska secesja Uniwersytet wydłuża życie! SPORT

42

Rywalizować pięknie WYDARZENIA

44 46

Dni niezwyczajne Uczniem być

38

GOŚĆ NA WYSPACH 48

Marian Dziędziel. Świat jest piękny i zróżnicowany KULTURA

52 54 56 58 60

Sabat bez czarownic Cudowne, muzyczne wspomnienie Muzyczna podróż do Danii Rekomendacje Wydarzenia PO SĄSIEDZKU

62

Wieś idealna

42

KULINARIA 66

Kotlet bez mięsa? SZLAK KULINARNY

72

Naleśnikarnia NA NA. Chodźmy na naleśniki! DIETA

74

Podstawa to... podstawa NATURA

76

Piękno białych piór STARE ŚWINOUJŚCIE

78

Gdzie lekarze z tamtych lat...

62 MAGAZYN

5


Gdy z prozaika

wypływa liryka Panta rhei, czyli wszystko płynie, jak mawiali starożytni Grecy. I w tych słowach, prostych jak magiczne

zaklęcie, uchwycili istotę przemijania. I na próżno się owa istota wyrywa i szarpie, bo okowów czasu nie zerwałaby nawet z pomocą tytanów z greckiej mitologii. Czas płynie bowiem nieubłaganie. TEKST MAREK KOLENDA ILUSTRACJA KATARZYNA BARANOWSKA

W

rzesień zaszedł nas po cichu, trącił spadającym liściem w ramię i dmuchnął chłodnym oddechem w ucho. A potem pożegnał lato deszczowymi łzami. Przeminęły z nim wszystkie ciepłe i gorące słowa jak wakacje, urlop, sezon czy kanikuła. Tam gdzie były zabawa i radość, teraz snują się nostalgia z melancholią. I na całym wybrzeżu felietoniści z trudem odpierają ataki wewnętrznego poety, zamieszkującego duszę i karmiącego się wrześniową zadumą. A ich na wskroś prozaiczne laptopy, niczym tarcze greckich wojowników, chronią przed ostrymi piórami poezji. Bo nie ma większej porażki dla felietonisty niż przegrana osobistego narratora z własnym podmiotem lirycznym. Skutki są opłakane dla felietonu. Przekonacie się sami. Zatem, jak się rzekło, wszystko płynie. Ta myśl ma szczególne znaczenie u ujścia rzeki, na brzegu morza, na wyspach, gdzie wszystko wygląda na alegorię, a życie samo w sobie jest metaforą. Tutaj każdy z nas jest samotną wyspą, ale razem tworzymy archipelag. Na mapie, którą nakreślił jakiś Wielki Kartograf. I każdy z nas ma swoje horyzonty, i każdemu co innego majaczy na horyzoncie.

6

MAGAZYN

A propos majaczy. Póki nie jest za późno, zastanówmy się może dokąd płynie ten felieton... Ale przecież nie tylko ten felieton. Przecież wszystko płynie. My zaś codziennie walczymy o to, aby utrzymać się na powierzchni. A mamy wszyscy takich powierzchni co najmniej kilka, i czasem nawet toniemy w jednej z naszych ciemnych otchłani. Bo tutaj każdy dzień jest etapem długiego rejsu po wzburzonym morzu. I na wszystkich nas czeka ta sama przystań, w tym samym porcie, do którego zawiniemy o zachodzie słońca. Trzeba nam tylko nie zgubić światła latarni. Przezwyciężyć sztormy i wiry, ominąć rafy i życiowe mielizny. Zostać sobie samemu sterem i okrętem, a jak się trafi pomyślny wiatr, nabrać go w żagle. Ale to nie koniec płynnych przejść i porównań. Wszak życie u ujścia rzeki, gdzie szerokim i bystrym nurtem spływają wszystkie ludzkie sprawy ważne i mniej ważne, od samego źródła, przez jej liczne dopływy, ma również swoją głębię. Nawet gdy jest to tylko Świna, a nie płynąca wartko rzeka czasu. Podobnie jak bycie odludną wyspą, w której łagodne brzegi uderza, fala za falą, niespokojne morze codziennych zdarzeń

i problemów. I z każdym odpływem coś oddaje, by coś zabrać gdy nadejdzie przypływ. Jednym zdaniem - temat rzeka. A może zwykłe lanie wody? I czy to jeszcze kolumna felietonowa, czy już kącik liryczny? Ale ja liryczne nie odpowiada. A może raczej ja nie odpowiadam. I choćbym szarpał się i walczył niczym sama istota przemijania, publicystycznym ostrzem siekąc na prawo i lewo po romantycznych wierszach, tnąc je na strofy, wersy i sylaby. I choćbym nawet, jak mityczny Hefajstos, walił dziennikarskim młotem w lirykę pośrednio i bezpośrednio. To w duszy mi i tak poeta zagra, wierszem zarecytuje. Zabierze na spacer brzegiem morza, a potem zabierze laptop i wciśnie w dłoń gęsie pióro.. A wtedy dopada nas jesienny spleen*. Znad morza wiatr łzy z oczu wyciska. Mgła zasnuła wyspy jak blady dym. Życia cykl znów jest końca blisko. *stan przygnębienia, ponury nastrój, apatia, chandra (za Wikipedią)


WYSPY SZCZĘŚLIWE

MAGAZYN

felieton

7


STALOWA

bohaterka Trochę niechcący wymyśliła fantastyczny patent na tęsknotę. Nie miała obok siebie morza, więc je sobie… namalowała. O tym i o wielu innych rzeczach opowiada nam Ania Wierzbicka. ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

8

MAGAZYN


ANIA WIERZBICKA

nasza okładka

MAGAZYN

9


Jesteś fizjoterapeutką, malarką, żeglarką… Wyróżniasz którąś z tych aktywności, czy przeciwnie – traktujesz je na równi? Wyróżnię jedną z nich i jest to żeglarstwo. Może dlatego, że ono mnie tak naprawdę ukształtowało. To, kim teraz jestem, zapoczątkowała właśnie moja przygoda z morzem, z pływaniem.

Kiedy ta przygoda się zaczęła? To był rok 2005, po pierwszej klasie liceum. Nie miałam wtedy żadnego pomysłu na wakacje i podsunęła mi go moja kochana mama, za co muszę jej w tym momencie bardzo podziękować. Był to dwutygodniowy kurs żeglarza jachtowego w Trzebieży, która była wówczas najlepszym szkoleniowym ośrodkiem żeglarskim

10

MAGAZYN

w Polsce. Mama chciała mnie tym zainteresować…

A przy okazji pewnie zająć ci czas. Wiadomo, wakacje, znajomi, imprezy, pokusy. Dokładnie. Później się okazało, że właśnie o to chodziło (śmiech). Ja z kolei byłam otwarta na wszystko, więc bez większego zastanowienia się na ten kurs zgodziłam. Pojechałam do Trzebieży, nie znając tam nikogo. Na początku zastanawiałam się, co ja tu w ogóle robię (śmiech). Jedną z pierwszych osób, które wtedy poznałam, była Natalia Rakowska, moja serdeczna przyjaciółka do dziś. Mamy za sobą mnóstwo wspólnych projektów, a przed sobą mnóstwo wspólnych planów. W Trzebieży panowała fantastyczna,

rodzinna wręcz atmosfera, mimo sporego rozstrzału wiekowego – od dwunastu do siedemdziesięciu lat – wszyscy byliśmy ze sobą na ty. Poza tym, totalny luz, gitary, muzyka, ludzie, klimat… To było urzekające.

Te dwa tygodnie wystarczyły, żebyś zakochała się w żeglarstwie, czy przyszło to później? Zupełnie wystarczyły. Mama się do dziś śmieje z tego, że wróciłam z Trzebieży cała zapłakana, że to już koniec (śmiech). Znalazłam obóz żeglarski w Łunowie, na który się zapisałam tylko po to, żeby wrócić do Trzebieży – tam był końcowy port obozu. Wiedziałam też, że spotkam ludzi, których poznałam podczas tego pierwszego kursu i tak też się stało. Jeszcze w tym samym roku


ANIA WIERZBICKA

zaplanowałam sobie swój pierwszy rejs pełnomorski, na fantastycznym jachcie z lat 50. „Jurand” – miłość od pierwszego wejrzenia.

Plan zrealizowałaś? Tak, udało się. I to dwa razy! Tak to poszło. Chyba nikt, łącznie ze mną, nie spodziewał się, że tak w to wejdę, że będę to kontynuować. Wiadomo, tak zwane życie. Później wyjechałam na studia do Poznania – inne miasto, inni ludzie…

Studia fizjoterapeutyczne? Tak i to też wynikało z moich zainteresowań. W liceum byłam w klasie biologicznej. Poza tym, pracowałam jako instruktorka aerobiku, stwierdziłam więc, że można to jakoś rozszerzyć. Fizjoterapia wydała mi się znakomitym rozwiązaniem. Miałam też na uwadze miejsce, z którego pochodzę, perspektywy zatrudnienia.

Poznań nie leży nad morzem, a studia trwają kilka lat. Co z pływaniem w tamtym czasie? Rzeczywiście, w tym okresie temat żeglarstwa nieco ucichł. Podczas każdego urlopu gdzieś płynęłam, ale nie było to tak intensywne. Po prostu rejsy ze znajomymi. Miałam nawet jeden rok bez pływania.

Jak to zniosłaś? Sama się dziś nad tym zastanawiam, ale był to okres egzaminów, licencjatu i tak dalej. Mnóstwo się działo, a samo żeglowanie nie było jakoś po drodze. Dzisiaj sobie takiej sytuacji, takiego roku nie wyobrażam.

tak, że jest to ktoś, z kim zaprzyjaźniłbyś się od razu; ktoś, z kim wiele cię łączy. Lubię w takich sytuacjach to, że musimy wówczas nauczyć się ze sobą żyć mimo tych różnic czy przeciwności.

Dobra szkoła funkcjonowania w społeczeństwie. To prawda. Naturalnie zdarzają się kryzysy, jak w życiu. Zresztą każdy rejs jest dla mnie takim wycinkiem życia – jest problem, rozwiązujesz go, są chwile zwątpienia, chwile radości. Wracając do różnic pomiędzy małym jachtem a wielkim żaglowcem – na tym mniejszym mam kontakt z morzem, czuję tę łączność z wodą właściwie non stop i bardzo to kocham.

Po studiach w pozbawionym wielkiej wody Poznaniu zamieszkałaś w Szczecinie. Tak. Tam jest woda, a co się z tym wiąże, znacznie więcej możliwości żeglowania. Szczecin to także moja pierwsza praca w zawodzie fizjoterapeuty. Mniej więcej w tym samym czasie usłyszałam o naborze na stanowisko oficera łącznikowego podczas drugiej edycji imprezy The Tall Ship Races 2013.

nasza okładka

Okazuje się, że plastyka była pierwszą pasją. Jeszcze przed żeglowaniem i fizjoterapią. W zasadzie tak, można tak powiedzieć.

Dlaczego nie szkoła plastyczna, ASP? Wiele osób dotąd zadaje mi to pytanie…

Wybacz, że je powielam, ale nie odpuszczę. Szczerze? Teraz, gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że wtedy nie uważałam tego, co robię za coś nadzwyczajnego, wystarczająco dobrego, żeby pójść w tym kierunku. Sądziłam, że zbyt mało umiem, żeby pójść na studia artystyczne.

To, kim teraz jestem, zapoczątkowała właśnie moja przygoda z morzem, z pływaniem

W którym oczywiście wzięłaś udział… Oczywiście! (śmiech) Pamiętałam tę imprezę z roku 2007 i już wtedy wiedziałam, że będę czynnie uczestniczyć w kolejnej edycji, jako oficer łącznikowy. I tak też się stało.

Pływałaś na wielkich żaglowcach i mniejszych jachtach. Które z nich wolisz?

Zmienię temat, ale tylko nieznacznie, zważywszy na tematykę twoich obrazów. Kiedy żeglarka i fizjoterapeutka stała się malarką?

Duże żaglowce uwielbiam, podziwiam, lubię je oglądać od tej drugiej strony, z zewnątrz. Przyznam jednak, że lepiej się czuję na tych mniejszych, z kilku powodów. Po pierwsze – mała załoga, gdzie każda osoba, siłą rzeczy, staje się członkiem twojej „morskiej rodziny”. To spore wyzwanie, bo nie zawsze jest

Należałam do tych dzieciaków, które wciąż coś rysują – wszystko, co mi w duszy grało. Pamiętam, że miałam okres mangi, bardzo popularnych wtedy japońskich bajek, nawet tworzyłam własne (śmiech). Szkicowałam też portrety, na przykład mojej mamy. Zawsze był to jednak rysunek, szkic.

MAGAZYN

11


nasza okładka

ANIA WIERZBICKA

żeglowania. Jeden rejs rocznie, podczas wakacji, to było zdecydowanie za mało.

Stwierdziłaś więc, że skoro nie masz morza pod ręką, to je sobie namalujesz. Dokładnie. Lepiej bym tego nie ujęła (śmiech). Na początku nie bardzo wiedziałam, co to ma być. Pierwotnie zamierzałam namalować morze widziane z pokładu jachtu, chciałam uchwycić jakąś wyjątkową chwilę. Nie wiedziałam jednak, jak to ugryźć, szkic mi nie wychodził, denerwowałam się. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że malowanie jest dla cierpliwych (śmiech), że czasami trzeba położyć mnóstwo warstw farby, zanim się wydobędzie pożądaną głębię.

Ale przecież po to idziemy na studia. Żeby się czegoś nauczyć. To prawda. Być może było to błędne myślenie, ale w każdym razie nie myślałam o tym. Poza tym, chciałam mieć tak zwany konkretny fach w ręku. Fizjoterapia mi to dawała. Malarstwo stało się dla mnie taką ucieczką od codzienności, rzeczywistości.

Dobrze jest mieć coś takiego. Tak, to bardzo pomaga. Naturalnie, i fizjoterapię, i żeglowanie kocham. Każda z tych rzeczy, z tych moich pasji mnie definiuje.

Mówiłaś wcześniej o szkicach i rysunkach. Jak to się stało – i kiedy – że ołówek czy węgiel zamieniłaś na pędzel? Do Szczecina przywiozłam ze sobą mnóstwo rzeczy, między innymi płótna – w tym jedno zaczęte. W Poznaniu miałam kontakt z ludźmi z ASP, studiowała tam moja współlokatorka. Trochę wsiąknęłam w ten artystyczny klimat. Obserwowałam ją podczas malowania i bardzo powoli przymierzałam się do tego, żeby sama spróbować. Chodziłam do sklepu z artykułami dla plastyków, oglądałam, dopytywałam i w końcu

12

MAGAZYN

Ukończyłaś go?

Każdy rejs jest dla mnie takim wycinkiem życia – jest problem, rozwiązujesz go, są chwile zwątpienia, chwile radości kupiłam potrzebne rzeczy. Jednak płótna dość długo były nietknięte. Jedno zaczęłam, ale długo nie mogłam skończyć.

Dlaczego? Chyba zniechęciłam się tym, że było tak duże, że gdy próbowałam coś na nim namalować, nie sięgałam ręką do wyższych partii (śmiech). Nie miałam wtedy jeszcze sztalugi, więc kładłam płótno na podłogę i malowałam.

Pamiętasz, co chciałaś wtedy namalować? Mój pierwszy obraz miał być tylko dla mnie i przedstawiać coś związanego z morzem, za którym bardzo tęskniłam. Brakowało mi wody,

Nie tak od razu. To zaczęte płótno jeździło później ze mną. Do Świnoujścia, do Szczecina. Wisiało nawet – takie surowe, nieskończone – u mnie na ścianie, co bawiło moich znajomych: Super obraz namalowałaś, Ania! Potem przyszła zima 2014 roku. Z przyjaciółką Natalią, o której wspominałam, poniosłyśmy porażkę – nie udało nam się zorganizować rejsu na Grenlandię, legendarnym jachtem „Stary”. Długa historia… W każdym razie nie mogłam się pogodzić z tym, że nie popłyniemy „Starym”.

Zgaduję. Postanowiłaś więc to sobie zobrazować. Namalowałaś „Starego”. Tak! Tak właśnie postanowiłam (śmiech).

Fantastyczny patent na poradzenie sobie z tęsknotą czy niepowodzeniem. Czegoś nie ma, coś nie wychodzi, ale zawsze można to sobie namalować. I wychodzi na to, że w jakiś sposób to działa, bo poczułam się lepiej.

Czyli „Stary” został ukończony. Zgadza się. Mój pierwszy obraz.


MAGAZYN

13


nasza okładka

ANIA WIERZBICKA

Wszystko według planu. Miał być związany z morzem i był. To twój pierwszy Stalowy bohater. Rzeczywiście, od tego się zaczął cały cykl.

Dla porządku, wciąż mamy 2014 rok? Tak, ale potem długo, długo nic. Nie miałam nawet takiego pomysłu, żeby to gdzieś pokazywać. „Stary” zawisł u mnie w mieszkaniu, po prostu.

Tak jak sobie założyłaś, że pierwszy obraz będzie tylko twój. Mój i tylko mój, zgadza się.

W takim razie skąd wziął się pomysł na serię obrazów przedstawiających jachty? Dokładnie rok później. I to też wiąże się ze „Starym”. Życie zatoczyło koło.

Jak się domyślam, postawiłaś na swoim, stawiając stopę na samym pokładzie. Popłynęłaś nim. Nie była to co prawda Grenlandia,

14

MAGAZYN

tylko Arktyka, ale rzeczywiście – popłynęłam „Starym”. W każdym razie, obraz wisiał sobie w moim mieszkaniu, a do niego zaglądali znajomi i pacjenci, gdyż przyjmowałam ich wówczas u siebie. Każdy, kto mnie odwiedzał, zwracał uwagę na ten obraz. Niektórzy mówili: Ale świetne zdjęcie… Musiałam tłumaczyć, że to nie zdjęcie, że to jest namalowane. Na dodatek, przeze mnie (śmiech). Mało kto w to wierzył tak od razu. To był proces – przyzwyczajanie ludzi z mojego otoczenia, że w wolnym czasie maluję. A dla mnie to było takie normalne (śmiech).

Powiedz mi jedną rzecz. Mówimy sporo o malowaniu, a ty słowem nie wspomniałaś o nauce malowania. Jesteś samorodkiem? Nigdy się tego nie uczyłaś?

Sam obraz się podobał? Zbierałaś komplementy?

W międzyczasie był rejs „Polonusem”, z fantastycznymi ludźmi, co jest opowieścią na zupełnie inną historię. Sam „Polonus” wraz ze swoją niezwykłą historią jest tu o tyle istotny, że najbardziej zainspirował mnie do tego, żeby stworzyć całą serię obrazów. Bardzo ważnym wydarzeniem był też dla mnie rejs na Spitsbergen w 2015 roku. Wyprawa

Muszę przyznać, że tak. Nawet od osób, którym malarstwo nie było obce, którzy znali się na tym. Bardzo mnie to cieszyło i dowartościowywało. Namawiano mnie na wernisaż, ale jak miałabym zrobić wernisaż, skoro mam jeden obraz na koncie? Powoli dołączały kolejne…

Tak. Nie mam za sobą żadnych szkół, kursów i tak dalej.

Niesamowite. Gdybym miał czapkę, to bym ją zdjął. Daj spokój…

Nie. To naprawdę robi wrażenie! Bardzo miło to słyszeć.

Wróćmy do Stalowych bohaterów. Do „Starego” dołączyli kolejni.


ANIA WIERZBICKA

niezwykła, również pod względem historycznym, gdyż płynęliśmy w rocznicę bitwy o Narwik… Pamiętam, że byłam przekonana, że się na ten rejs nie dostanę.

Znów ta niewiara w siebie. No właśnie, zupełnie niepotrzebnie. Dostałam się. Co więcej, okazało się, że kapitan chciałby wypuścić z okazji tej wyprawy serię limitowanych pocztówek. Wspomniałam mu od razu, że lubię sobie pomalować i że są to właśnie takie morskie klimaty (śmiech). Podchwycił temat, pocztówki powstały, spodobały się. Dostałam skrzydeł, poczułam się doceniona, byłam pełna szczęścia.

A jak jest dziś z twoją pewnością siebie, wiarą w to, co robisz? Dużo lepiej… Dzisiaj wiem, mam tego dowody, że to, co robię ma dla innych niezwykłą wręcz wartość. Musiałam dojść do tego, żeby uwierzyć w siebie, bo jeśli ja bym w to nie wierzyła, to dlaczego inni mieliby to robić?

Na jakim etapie swojego malowania jesteś teraz? Namalowałaś już wszystkie jachty, które chciałaś i zajmiesz się innymi tematami, czy jeszcze nie? Szukam nowych kierunków, nowych treści. Zmierzam coraz silniej w głąb siebie. To prawda, zaczynałam od jachtów i to mnie absorbowało, fascynowało, ale myślę już o czymś innym. Jednak od morza nie potrafię uciec (śmiech).

Namalowałaś kiedyś obraz kompletnie z morzem niezwiązany? Tak, zdarzało się. Zazwyczaj przy jakiejś okazji, jako prezent. Na przykład obraz dla mojego przyjaciela Darka, który zamykał właśnie lokal – przedstawia jego w tym pustym już miejscu… Chciałam oddać klimat tego lokalu, zaakcentować fakt, że coś przemija. To był impuls. Powstaje też obecnie nowa seria, już po Stalowym bohaterze, związana ze Szczecinem, który właśnie opuszczam.

nasza okładka

Pożegnanie z miastem? Dokładnie. Pomysł rodził się bardzo powoli, na zasadzie skojarzenia szczecińskiej architektury z morzem. Na przykład skuta lodem filharmonia, między którą przepływa jakiś żaglowiec, taki mój wyraz tęsknoty za arktycznymi klimatami (śmiech). W planie mam też Wały Chrobrego – moja droga do pracy, Bramę Portową, Radisson… Te wszystkie miejsca będą osadzone w morskiej rzeczywistości. Powstały również pocztówki z tymi motywami.

Przyznam, że z samą filharmonią mam pewien problem, przypomina mi wielką maszynkę do golenia, ale w twoim ujęciu jakoś mogę ją oswoić. Maszynkę do golenia? Nie słyszałam jeszcze takiego porównania (śmiech).

Ten powstający szczeciński cykl ma już swój tytuł? Na razie roboczy, ale może tak już pozostanie – Miasto morzem malowane. Tak też nazywał się cały projekt. o realizację którego starałam się swego czasu w Urzędzie Miasta. Projekt niestety nie przeszedł. W każdym razie, jeśli chodzi o tytuł cyklu, na pewno będzie to jakaś kombinacja „miasta” i „morza”. Chciałabym skończyć te obrazy do przyszłego roku. To duże formaty, więc i czasochłonne.

Jakie są dalsze losy Stalowych bohaterów? Wiem, że kilku z nich ruszyło dalej w świat. Rzeczywiście, niektóre z tych obrazów nie są już ze mną.

To dobrze i źle, prawda? Tak, ale dojrzałam do tego momentu, w którym potrafię się z nimi rozstać (śmiech). Na początku do sprzedaży podchodziłam bardzo opornie, szczególnie tego pierwszego „Starego”.

Tego, który miał być zawsze z tobą. To znaczy, że już nie jest? Jeszcze jest, ale pewnie zostanie

To był proces – przyzwyczajanie ludzi z mojego otoczenia, że w wolnym czasie maluję. A dla mnie to było takie normalne wystawiony na sprzedaż. Inny z obrazów – holenderski żaglowiec „Gulden Leeuw” trafił do, można powiedzieć, właściciela. Z Kevinem poznaliśmy się kilka lat temu, obiecałam mu obraz, po czym na jakiś czas straciliśmy ze sobą kontakt. Gdy niedawno odwiedził mnie w Szczecinie, zabrał ze sobą ten „swój” obraz.

Bolesne są takie rozstania z obrazami? Czasami bardzo, choć także jestem szczęśliwa, gdy obraz trafia we właściwe ręce, jak ten, o którym mówiłam przed chwilą. To trochę jak z rodzicem, który wypuszcza z gniazda swoje dziecko. Jest trudno, ale tak trzeba (śmiech). To są przecież moje

MAGAZYN

15


nasza okładka

ANIA WIERZBICKA

Tu nieoceniona okazała się… fizjoterapia. Dzięki niej poznaję mnóstwo wspaniałych, życzliwych ludzi, którzy wspierają mnie nie tylko słowem, ale i gestem. Jeden z moich pacjentów pracuje w firmie informatycznej Tieto. Dzięki jego staraniom firma sfinansowała wydruk moich pocztówek…

Piękna pomoc. To prawda, jestem za to ogromnie wdzięczna. Pocztówki ukazały się w 14 tysiącach egzemplarzy. Spora część została wysłana w świat przez załogantów z różnych krajów.

Czyli 14 tysięcy dłoni potrzyma twoje małe dzieła.

dzieci, drugi taki obraz nie powstanie. Jest obraz, który trafił do ojca mojej koleżanki, również oficera łącznikowego. Zobaczył go podczas mojego wernisażu i szalenie mu się spodobał. Po jakimś czasie otrzymał go w prezencie, który zrobiła mu jego rodzina.

Słyszałem o nieoczekiwanej sprzedaży obrazu wprost z samochodu Małego Darka… Tak (śmiech). Chodzi o holenderski szkuner „De Gallant”. Namalowałam go właściwie dla siebie – przedstawia, jak wypływa on ze Świnoujścia. Robiliśmy z Darkiem sesję zdjęciową na plaży, na potrzeby mojego fanpage’a. Skończyliśmy robić zdjęcia, obrazy były już w samochodzie i nagle zatrzymał się przy nas błyszczący samochód na niemieckich blachach, wysiadł elegancki pan. Okazało się, że… wypatrzył mały fragment wystającego obrazu i stwierdził, że chce go kupić, tu i teraz (śmiech). Było trochę negocjacji, ale ostatecznie transakcja się powiodła. Świetna historia.

Po latach w Szczecinie, a wcześniej w Poznaniu wracasz do Świnoujścia, do domu. Jaki masz plan na ten powrót? To prawda, wracam. Poczułam

16

MAGAZYN

zmęczenie, również zawodowe – w Szczecinie pracowałam na dwóch etatach. Wciąż w pracy, wciąż zajęta. Nie miałam czasu na nic. Tak minął rok 2016. Stwierdziłam wreszcie, że coś mi umyka, że tak dłużej nie chcę. Byłam stale rozproszona, starałam się malować, ale mało efektywnie. Przyszedł moment na to, żeby podjąć jakieś odważne decyzje, zrobić jakąś woltę. Na początek rzuciłam pracę, ten pierwszy etat.

Tak. To niesamowite. Jestem bardzo dumna i szczęśliwa, że udało się doprowadzić ten projekt do końca. Nie do przecenienia jest tu pomoc wielu fantastycznych osób, bez których byłoby znacznie trudniej.

Zapytałem wcześniej o twój plan na powrót do Świnoujścia, ale umknęło to w gąszczu innych historii. Wracam do tego pytania. Plan mam i wiąże się on z fizjoterapią, dostałam interesującą pracę. No i oczywiście – żeglarstwo.

Fizjoterapia.

Gdzie, jak nie tu, prawda?

Odkryłam ją na nowo dzięki poznaniu nowej metody terapii manualnej KMI – koncepcji Taśm Anatomicznych Thomasa Meyersa. Jej pozytywne efekty odczułam na własnym organizmie, będąc uczestnikiem kursów.

Otóż to.

Zmiany są potrzebne, bez dwóch zdań. O tak. Poza tym, zyskałam dzięki temu czas na to, żeby przygotować się do Tall Ship Races 2017. Wymarzyłam sobie na tę okoliczność projekt pocztówkowy dla załogantów, mieszkańców Szczecina i wszystkich chętnych. Pocztówki miały być jednym z filarów wspomnianego projektu Miasto morzem malowane. Wtedy się nie udało, udało się teraz.

Jakiś interesujący rejs przed tobą? Każdy jest interesujący (śmiech), a najbliższy to będzie upragniony Atlantyk, trasa: Lizbona – Madera – Teneryfa. Od pewnego czasu bardzo chciałam tam dotrzeć, a jakiś czas temu zadzwonił do mnie kolega, z którym pływałam kiedyś na „Polonusie”, i w pewnym momencie spytał, czy nie chciałabym popłynąć do Lizbony, bo akurat taki rejs współorganizuje. Zgodziłam się bez wahania. Pomogła mi w tym świnka skarbonka, taka nie do ruszenia (śmiech).

Czekała na Lizbonę. Właśnie.



Psycholog może

mieć problemy? O tym, że ideały nie istnieją, nikogo raczej przekonywać nie trzeba. Nikt nie jest idealny. Psycholog również. Rozmawiamy z Janiną Zborowską . ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

Dziś inaczej rozłożymy akcenty. Porozmawiamy nie o zjawiskach czy problemach, z jakimi przychodzą do psychologa pacjenci, ale o was samych, o psychologach. Sama zaproponowałaś ten temat, zainspirowana dyskusjami na forach czy portalach społecznościowych. To prawda. W ostatnim czasie kilkakrotnie spotkałam się w sieci

18

MAGAZYN

z zupełnie niezrozumiałymi dla mnie oczekiwaniami, jakie stawia się przed psychologami.

Dotyczy to zresztą nie tylko twojego zawodu, ale człowieka w ogóle.

To znaczy? Jakie to oczekiwania?

Co jeszcze, w myśl tej wykładni, wyróżnia psychologa idealnego?

Choćby takie, że powinni być… idealni, mieć idealnie poukładane życie, być w związkach formalnych – najlepiej katolickich.

Robi się niebezpiecznie politycznie… Dla sporej części społeczeństwa to jedyna norma, a każde odstępstwo to coś niedobrego, niewartościowego, groźnego.

Zgadza się.

Również to, że jest on całkowicie pozbawiony jakichkolwiek problemów, jego los musi być „pięknie wyprasowany”, bo tylko w ten sposób jest w stanie pomóc drugiemu człowiekowi.

Obrazek piękny, tyle że nierealny. Nikt nie jest idealny, za to każdy ma


TERAPEUTA IDEALNY

problemy, ciężkie doświadczenia, wybierają psychologię. Wśród moich pacjentów również są tacy, którzy wybierają tę ścieżkę.

Jak sądzisz, dlaczego? Przychodząc na terapię z pewnym własnym bagażem, obciążeniem, poznają ten proces z drugiej strony, od środka. Po skończonej z powodzeniem terapii wiedzą już, że to jest ważne, potrzebne i skuteczne.

W zawodzie psychologa chodzi też zapewne o doświadczenie. Po to doświadczamy wielu rzeczy – i dobrych, i złych – żeby móc później to wykorzystać, czerpać z tego. Pewnych rzeczy nauczyć się nie da. Doświadczając w życiu trudnych sytuacji, dojrzewamy, wzmacniamy się, uczymy się właściwie spoglądać na rzeczywistość. Nie jest łatwo komuś pomóc, jeśli samemu się czegoś nie doznało.

jakieś problemy. To oczywiste. I pisano też: Znam bardzo dobrego psychologa, który sam jest po rozwodzie i tak dalej. Jednak w wielu miejscach spotkałam się wręcz z zarzutem, że psycholog czy terapeuta śmie mieć prawo do jakichkolwiek problemów, niepowodzeń.

Jednym słowem, oczekuje się od was, że będziecie księżniczkami i książętami w złotych klatkach. To bzdura. Bo co wy wtedy wiedzielibyście o życiu? Nawet gdybyśmy znaleźli taką osobę, w co osobiście mało wierzę, to myślę, że nie byłaby ona zainteresowana pomaganiem komukolwiek. Ona nie wiedziałaby nawet, że coś takiego jak ludzkie kłopoty istnieje… Prawda jest natomiast taka, że często ludzie, którzy mają za sobą jakieś traumy,

Mogłoby z tego wynikać, że psycholog – nie mówię od razu idealny, ale po prostu dobry – powinien niczym biblijny Hiob nosić w sobie wszelkie problemy i porażki tego świata. Wtedy będzie naprawdę skuteczny.

psychologia

tów uzależnień uchodzą osoby, które mają za sobą tego typu przeżycia i wyszły z tego. Nie sposób opisać słowami, nawet najmądrzejszymi, tego, czym jest wychodzenie z nałogu, czym głód, czym jest nawrót, czym są fizyczne skutki tego wychodzenia, jeśli samemu się przez to nie przeszło, a przynajmniej nie było blisko tego tematu, przy osobie uzależnionej. Żadna literatura nie da takiej wiedzy.

Odwieczny konflikt teorii z praktyką. Rzeczywiście. Nie ujmując niczego samej teorii, nie zawsze jest ona wystarczająca, żeby zrozumieć dane zjawisko. Podobnie jest ze wszystkimi zagadnieniami psychologicznymi.

Pacjent, który przychodzi do psychologa, ma czuć się zrozumiany i nieoceniany

Nie ma co iść w taką ekstremalną stronę, to tak nie działa. Jest jednak tak, że praca terapeuty to także nieustanna terapia własna. Wciąż nabieramy świadomości tego, kim jesteśmy, co możemy, uczymy się własnych emocji, ograniczeń i tak dalej. To praca, dzięki której poznajemy siebie i swoje problemy. A życie stale je nam serwuje. My, psychologowie, nie żyjemy pod żadnym kloszem czy, jak to nazwałeś, w złotej klatce. Prawdziwe życie ze swoją złożonością nas nie omija.

Bo niby dlaczego miałoby was omijać. Jesteśmy, jak wszyscy inni, ludźmi. Rozmaite doświadczenia z naszej biografii kierują nas w rozmaite dziedziny psychologii. A tych jest bardzo dużo. Dla przykładu, nie bez przyczyny za najlepszych terapeu-

MAGAZYN

19


psychologia

TERAPEUTA IDEALNY

powinniśmy robić, jest bardzo długa. Przynajmniej w mniemaniu niektórych. Te oczekiwania nie są słuszne i – co chciałabym wyraźnie podkreślić – mówią o rzeczach kompletnie bez znaczenia dla tego, jak wykonujemy nasz zawód. Jestem psychologiem, ale przede wszystkim jestem człowiekiem. Wolnym tak bardzo, jak tylko się da.

Jednym słowem, nie musisz być wierzącą, unikającą używek mężatką, żeby być dobrym psychologiem.

Zasiadając w fotelu psychoterapeuty, moje życie, wiara, poglądy, przekonania, cały mój osobisty kontekst pozostawiam za drzwiami Tu potrzeba ogromnej empatii, wrażliwości, wiedzy, ale i własnej życiowej mądrości i otwartości na najróżniejsze sytuacje. Ważne jest to, że pacjent, który przychodzi do psychologa, ma czuć się zrozumiany i nieoceniany.

W dużym uproszczeniu – „psycholog z problemami” ma więcej narzędzi do tego, żeby pomóc innym, tak? To rzeczywiście duże uproszczenie, ale w gruncie rzeczy tak to wygląda. Dla przykładu – na ustawienia systemowe Hellingera, o których już rozmawialiśmy, skierowały mnie moje własne poszukiwania, emocje, problemy. Odkryłam to, weszłam głębiej i okazało się, że to znakomita

20

MAGAZYN

terapia, że działa. Zaangażowałam się mocno w temat i teraz sama mogę pomagać innym w ten właśnie sposób. Wszystko, co się nam przytrafia, jest po to, żeby nas rozwijać. Nie po to, żeby zamykać…

Otwartość jako jedna z głównych cech dobrego psychologa? Bezwzględnie. Otwartość zarówno na to, co się przytrafia jemu samemu, ale i na to, z czym przychodzi do niego pacjent. Znów wracam do tego, że my nie mamy prawa oceniać, a to możliwe tylko wówczas, gdy jesteśmy pozbawieni uprzedzeń, gdy akceptujemy drugiego człowieka takiego, jakim jest. Jeśli nie ma w nas akceptacji dla jakiegoś problemu, nie będziemy w stanie przerobić tego problemu z pacjentem.

Wy oceniać nie powinniście, ale niektórzy oceniają was, psychologów. To zresztą nic złego. Złe jest to, że nie akceptują faktu, że jesteście ludźmi, z ludzkimi słabościami. Którzy chorują, rozwodzą się, bywają nieheteroseksualni, miewają nałogi, zdradzają, są ateistami, opalają się nago i tak dalej. Lista tego, jacy nie powinniśmy być i czego nie

Dokładnie. Co więcej, zasiadając w fotelu psychoterapeuty, moje życie, wiara, poglądy, przekonania, cały mój osobisty kontekst pozostawiam za drzwiami. Zostają jedynie moje doświadczenie, wiedza, profesjonalizm. Szczególnie kwestia przekonań, ideologii jest tu niebezpieczna. Szczerze mówiąc, bałabym się terapeuty, który w swojej pracy kieruje się ideologią, jakakolwiek by ona nie była. Bałabym się tego, że ktoś taki zacznie mną kierować, mówić, jak żyć… A to nie należy do zadań terapeuty. On ma dać pacjentowi przestrzeń do tego, żeby mógł odkryć siebie, zaakceptować, rozwinąć; żeby stał się odważny w drodze do spełnienia się.

Wiemy już, jaki powinien być „psycholog idealny”, przynajmniej w sferze obyczajowej. Ujmuję to w cudzysłów, gdyż – ustaliliśmy już to – ideałów nie ma. Pozostańmy więc przy bezpieczniejszym i słuszniejszym pojęciu psychologa dobrego. Ciekawi mnie, jak ty go definiujesz. Bez wątpienia musi mieć duże serce, dużą wiedzę, duże doświadczenie – zarówno życiowe, jak i zawodowe – oraz dużą otwartość. Bez szufladek, zakazów, nakazów, ograniczeń – musi być od tego absolutnie wolny.

Jesteś taka? Wiesz… To zabrzmi narcystycznie, ale czasami myślę sobie, że chętnie poszłabym do siebie na terapię (śmiech).



KOLEKCJA

Wybrzeże Władysława IV 33 ŚWINOUJŚCIE

22

MAGAZYN


DLA DZIECI

moda

ZIMA

z Coccodrillo W ofercie salonu Coccodrillo rodzice znajdą wszystko, co niezbędne, aby przygotować dzieci na nadchodzące zimne dni. Kapryśna aura nie zaskoczy ich podczas zimowych mrozów. Dla niemowląt przygotowaliśmy zapewniające ciepło śpiwory. Praktyczne rozwiązania konstrukcyjne – dwa długie suwaki – pozwalają rozpiąć kombinezon i bez przeszkód ubrać dziecko. Dzięki przymocowaniu rękawiczek do rękawów zawsze są gotowe do użycia. Dla starszych dzieci Coccodrillo przygotowało bogatą ofertę impregnowanych płaszczy, kurtek i spodni ocieplanych. Wszystkie wykonane są z wysokiej jakości tkanin, zapewniających nieprzemakalność, oddychalność i utrzymanie ciepłoty ciała. Dodatkowo posiadają elementy odblaskowe zapewniające widoczność i bezpieczeństwo, gdy dzieci poruszają się po drodze. Ozdobne futerka można dowolnie odpinać i przypinać w zależności od potrzebny. Wszystkie kurtki i kombinezony posiadają miłe i miękkie podszewki. Odzież nie krępuje ruchów aktywnych dzieci, jest im ciepło i wygodnie.

i ściągacze dodatkowo chroniące dzieci przed zimnem i wilgocią.

W ofercie Coccodrillo dostępna będzie również kolekcja narciarska. Jej żywa kolorystyka pobudzi dzieci do aktywności i dobrego nastroju. Dodatkowo będą lepiej widoczne na stoku. Walorami kolekcji narciarskiej są wysokiej jakości tkaniny, zapewniające nieprzemakalność i oddychalność odzieży, pas śnieżny

Ponadto do każdego kombinezonu, kurtki i płaszcza przygotowana została szeroka gama akcesoriów. W kolorystycznie dopasowanych ciepłych czapkach, szalikach, chustkach oraz wełnianych i narciarskich rękawicach dzieci prezentują się bardzo modnie. Wśród dostępnych zimowych akcesoriów znajdują się także

skarpetki, rajstopy oraz obuwie. W salonie Coccodrillo w Świnoujściu na klientów czeka mnóstwo promocji i obniżek. W prezentacji oferty klientom pomagają mili i wykwalifikowani sprzedawcy. Odwiedzając nas regularnie, możesz zakupić dla swojego dziecka atrakcyjne ubranka w atrakcyjnych cenach. Zapraszamy serdecznie!

MAGAZYN

23


moda

24

DLA DZIECI

MAGAZYN


MAGAZYN

25


26

MAGAZYN


DLA DZIECI

moda

REKLAMA


Dziecię

kwiat

Świnoujścianka, dzięki której rozkwitają Międzyzdroje. Pracuje w tamtejszym Zakładzie Ochrony Środowiska. Kocha przyrodę, z dużą wzajemnością. Anida Kostrzewa. nieustannie wyszukiwać – a jestem internetowym szperaczem, spędzam w sieci wiele godzin – coraz to nowsze odmiany roślin; takie, które w Polsce są niespotykane, co czyni nasze międzyzdrojskie ogrody wyjątkowymi.

Z których inne miasta czerpią inspiracje. To prawda. Sporo ludzi spoza Międzyzdrojów czy nawet regionu do mnie pisze – proszą o rady, pytają o to, jak można pozyskać ten czy inny gatunek, skąd u nas tyle nieznanych szerzej kwiatów i tak dalej. Często przyjeżdżają radni czy posłowie z innym miejscowości i dopytują, chcą, żeby u nich było równie pięknie. Bardzo cieszy mnie fakt, że Międzyzdroje stały się wzorem dla innych pod względem zieleni.

Słynne, nie tylko tutaj, są twoje rzeźby kwiatowe.

Jak cię nazwać – przyrodniczka, ogrodniczka, zarządca zieleni, projektantka ogrodów?

Jak zwał tak zwał, jedno jest faktem – jesteś certyfikowaną i cenioną specjalistką od ogrodów. Twoje ogrody mają nie tylko zachwycać, ale stoi też za nimi pewna idea, są to projekty z kluczem. Jest w nich coś więcej niż tylko piękne kwiaty.

Każde z tych określeń jest trafione (śmiech).

To prawda. Tym „więcej” jest między innymi to, że staram się

ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

28

MAGAZYN

Od dziecka dużo rysowałam i malowałam – pawie, motyle, kwiaty, ogród mojej babci… Ta plastyczna wrażliwość zawsze we mnie tkwiła. Później, gdy już na dobre zajęłam się zielenią, chciałam wykorzystać tę wrażliwość w projektowaniu ogrodów. Tak powstał na przykład paw Tolek, przy promenadzie – rzeźba z żywych roślin. Muszę przyznać, że zachwycił on ludzi. Byłam bardzo szczęśliwa.

O jakim czasie mowa? To był 2013 rok. Od pawia się zaczęło. Niedługo potem stworzyłam Dziewczynę w kwiatach – projekt w założeniu miał być kontrowersyjny, oscylujący pomiędzy kiczem a pięknem, wzbudzający ogromne emocje.


MIĘDZYZDROJE

na wyspach

Udało się? Najpierw przez pół roku szukałam odpowiedniej lalki, takiej, jaką sobie wymarzyłam. Gdy ją już znalazłam, ubrałam w piękną suknię z kwiatów i postawiłam przy wejściu na molo. Efekt przerósł moje oczekiwania. Dziewczyna w kwiatach przyciągała tłumy, ludzie widzieli w niej swoje córki, wnuczki, nadawali jej imiona, wzruszali się, płakali…

Ogromne emocje, o których mówiłaś, które sobie założyłaś. Tak. Nie zapomnę nigdy pewnej starszej pani z Krakowa, która powiedziała mi, że tę moją dziewczynę… pokochała; że siedzi przy tej postaci codziennie, o różnych godzinach i obserwuje, jak zmienia się w zależności od pory. Jej syn był grafikiem i obiecał, że zrobi dla niej wielkie obrazy na podstawie zdjęć – ta pani nie mogła się po prostu z Dziewczyną w kwiatach rozstać.

A kontrowersje były? Oczywiście. Dla jednych była ona nieznośnie kiczowata, dla innych cudowna. Do dziś niektórzy pytają, gdzie jest Dziewczyna w kwiatach, dlaczego zniknęła.

A dlaczego zniknęła? Niestety, znaleźli się i tacy, którzy nieustannie ją niszczyli – odrywali ręce, ktoś nawet pozbawił ją torsu… Co tydzień trzeba było ją naprawiać. W końcu już się nie dało… Dziś można ją znaleźć jedynie na widokówkach.

nia – z uskrzydleniem, lekkością, pięknem.

Wiedza to jedno, jest bardzo ważna, ale należę do tego gatunku ogrodników, którzy rośliny czują Nie myślałaś o kolejnej „kwiatowej postaci”? Nie. Dziewczyna w kwiatach była jedyna, niepowtarzalna. Poza tym ponad moje siły byłoby zastanawianie się, kto i co jej tym razem oderwie.

Zrobiłaś też motyla z kwiatów. Tak. Motyle od zawsze mnie zachwycają, niosą ze sobą piękne skojarze-

Motyle w brzuchu w stanie zakochania… Również. Symbolika jest fantastyczna. Dziś panie – panowie znacznie rzadziej – kucają przed naszym motylem, a w tle mają jego skrzydła stworzone z żywych kwiatów. Co więcej, kwiat rosnący za tą rzeźbą przyciąga… motyle. Celowo posadziłam tam taką roślinę, żeby nad nią latały prawdziwe motyle. Mamy też wyjątkową ścieżkę, przy której posadziłam budleje – kwiaty, które motyle kochają. Dziś co wrażliwsi mieszkańcy zauważają, że Międzyzdroje to bardzo „umotylowione” miasto (śmiech). To dla mnie wielka satysfakcja, ponieważ ja to robię dla ludzi.

Nad czym teraz pracujesz? Udoskonalam ogród bylinowy. I oczywiście wciąż ściągam następne nowości (śmiech). Mam nadzieję, że już wkrótce znów zachwycą mieszkańców i gości.

Z rozmów z tobą wnioskuję, że wiesz o kwiatach wszystko… Czy wszystko? (śmiech) W każdym razie wciąż się w tym kierunku

MAGAZYN

29


szkolę, czytam, szukam, zdobywam certyfikaty. Wiedza to jedno, jest bardzo ważna, ale należę do tego gatunku ogrodników, którzy rośliny czują. To nie mniej istotne. Ja po prostu je kocham, uczę się ich przez cały czas, poznaję je. Która z którą się nie lubi…

Rośliny mogą się nie lubić? Jak ludzie? O tak. Są na przykład takie, które dominują i „zagłuszają”, „zżerają” inne. Te z kolei nie potrafią się obronić, tracą siły i w rezultacie padają.

Czyli ważny jest odpowiedni dobór, właściwe zestawienie, tak? Zdecydowanie tak. Jak w życiu (śmiech).

To jednak wiedza dla nielicznych, dla wtajemniczonych. Mam wrażenie, że jedynym kryterium, jakie stosujemy przy doborze kwiatów, jest to, czy nam się podobają. To prawda. Kryterium estetyczne często jest kluczowe. A jest szereg innych, znacznie ważniejszych czynników – na przykład czy roślina jest

30

MAGAZYN

Praca czy choćby samo przebywanie w ogrodzie działa uzdrawiająco nie tylko na naszą psychikę, ale i na naszą kondycję fizyczną przystosowana do cienia, do słońca czy do półcienia; jak sobie w danych warunkach poradzi; plus to, o czym mówiliśmy wyżej, czyli sąsiedztwo – czy roślina posadzona obok „pasuje” do niej. To rzeczywiście wiedza dla wtajemniczonych, ale ja nie chowam jej dla siebie. Zawsze służę radą.

Masz jakieś wielkie marzenie – roślinę, za którą dałabyś się pociąć, a jeszcze jej nie zdobyłaś? Tak, ale to są rośliny z klimatu tropikalnego, które u nas nie mają szans, a jeśli – to na chwilę. Marzę o ogrodzie stworzonym z bugenwilli – kwiaty zachwycające kolorami

i fakturą – ale nic z tego, na marzeniu musi się skończyć. Oddaję się fantazji, bo za tę roślinę rzeczywiście dałabym się pociąć (śmiech).

A jakieś marzenia, które mają szansę na spełnienie? Tak naprawdę to od wielu lat marzę o tym, żeby w każdym mieście w Polsce powstawały ogrody wypełnione roślinami, które dają pokarm zapylaczom. Wierz mi, że kiedy wchodzę w centrum miasta do ogrodu pełnego kwiatów, roślin dla pszczół, to znajduję się w innym świecie, który jest wypełniony kolorowymi motylami i cichym brzęczeniem setek owadów, które bardzo pilnie pracują, przenosząc się z rośliny na roślinę. To wspaniałe widoki, które filmuję. Pokazuję, jak żyje miejsce, które kiedyś było trawnikiem, a teraz obsadzone kwiatami zachwyca nie tylko ludzi, ale i małe żyjątka. To jest zapach, kolor i życie, które tu istnieje. Pszczelarze mi bardzo dziękują. Zdarzyło się pewnego razu, że dostałam słoiczek miodu z ogrodu w Międzyzdrojach. Byłam bardzo wzruszona.


MIĘDZYZDROJE

na wyspach

Pszczoły i ich ratowanie są dla ciebie bardzo ważne. Komponujesz ogrody również pod ich kątem. Rzeczywiście, jestem w to mocno zaangażowana. Wiele czynników – to temat na zupełnie inną i bardzo długą rozmowę – wpływa na to, że dziś masowo giną pszczoły, co dla nas, ludzi, może być katastrofalne w skutkach. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile tym małym stworzeniom zawdzięczamy.

Co ty i twoje kwiaty możecie dla nich zrobić? Od wczesnej wiosny moje kwiaty stanowią dla pszczół coś w rodzaju stołówki. Sadzę miododajne rośliny tak, żeby one już od maja miały swój pokarm – czysty, bez żadnych dodatków, pestycydów i tak dalej. Korzystają z tego również inne owady. To bardzo żywe miejsca, ustawiają się tam wręcz „owadzie” kolejki (śmiech).

Mówi się, że kwiaty wpływają na nasze samopoczucie. To prawda. Rośliny bardzo dobrze oddziałują na nas. Opisuje to metoda w lecznictwie zwana hortiterapią. W największym skrócie chodzi w niej o to, że praca czy choćby samo przebywanie w ogrodzie działa uzdrawiająco nie tylko na naszą psychikę, ale i na naszą kondycję fizyczną.

Jesteś aktywną użytkowniczką Instagrama i Facebooka. Można tam na bieżąco oglądać twoje kwiaty. Tak i bardzo cieszę się, że ludzie

chcą je oglądać. Stronę na Facebooku „Ogrody z pasją. Międzyzdroje” założyłam na prośbę wczasowiczów, którzy chcieli – po powrocie do swoich domów – mieć jeszcze kontakt z naszymi ogrodami.

Na koniec – o początku. Skąd wzięła się u ciebie ta pasja, wrażliwość, ukochanie natury, a w szczególności kwiatów? Ze świnoujskiego ogrodu babci (śmiech). Spędzałam tam mnóstwo

czasu, można powiedzieć, że tam się wychowywałam. Miałam tam swoje rośliny, warzywa, kwiaty, które uprawiałam już jako mała dziewczynka (śmiech). Babcia również malowała – a ja wraz z nią – kwiaty, pejzaże, naturę, miasto, statki, morze… W rodzinie mam leśników, mój tata zajmował się zielarstwem, a dziadek uczył mnie lasu i odgłosów ptaków, jeździłam konno, w domu zawsze były zwierzęta… Jestem naturą przesiąknięta. Od zawsze. REKLAMA


ZOBACZ

Prawobrzeże! Wyobraź sobie, że pakujesz się do auta, na motor, albo po prostu wskakujesz na rower. Rozpoczynasz jesień podróżą na Prawobrzeże. TEKST AGNIESZKA MERCHELSKA ILUSTRACJA TOMASZ SUDOŁ

Wyobraź sobie, że masz na sobie sweterek w ulubionych kolorach, jest Ci komfortowo i ciepło. W plecaku – szalik i przeciwdeszczowy płaszczyk (bo przecież może wiać, bo przecież może padać). To ten czas, kiedy zestaw szalik plus okulary przeciwsłoneczne nikogo nie dziwi. Odpręż się.

Wyobraź sobie 308 schodów… Nie, nie… Wróóóć! Schodów sobie nie wyobrażaj, przecież nie idzie o to, aby Cię zniechęcić.

Wyobraź sobie, że nigdy nie widziałeś miasta z perspektywy latarni morskiej. Czy to możliwe?

chron, na którego murach zapewne wyszłyby Ci piękne zdjęcia. Nawet jeśli na swój telefon mówisz „toster”, z uwagi na jakość wykonywanej fotografii. Ale… tutaj koniecznie pamiętaj o szaliku!

Wyobraź sobie, że wystarczy kilkanaście minut, by wjechać na pięcioletni Most Piastowski, a stamtąd podziwiać faunę i florę. I słyszeć nic. Kiedy ostatnio słyszałeś NIC?

Zobacz koniecznie Rybaczówkę. I nie tylko na nią patrz…

Wyobraź sobie miejsce z komin-

kilka razy miasto z perspektywy latarni morskiej, ale wciąż jest ktoś, komu możesz miasto tak pokazać. Zrób to!

kiem, w którym serwują świeżą rybę. Zjedz ją. Posil się, zanim wyruszysz w rejs po Wstecznej Delcie Świny. Oczywiście najpierw dowiedz się, co to w ogóle jest. Ta Wsteczna Delta. Bo wstyd.

Widziałeś? Po drodze był Fort

Widziałeś? Szuwary, a w nich

Gerharda. Po drodze było Podziemne Miasto. Pozwól sobie wsiąknąć w klimat urokliwych opowieści przewodników. Dowiedz się, kim byli ludzie, którzy pokonywali te ścieżki przed Tobą.

ptactwo, które ma tutaj raj. Dom skrzydlatych stworzeń, których na co dzień nawet nie zauważasz.

Widziałeś? Po drodze był falo-

dzasz jesień w swoim mieście.

Wyobraź sobie, że widziałeś już

32

MAGAZYN

Zauważ. Wyobraź sobie, że tak właśnie spę-


WYSPIARSKI TRYB ŻYCIA

MAGAZYN

felieton

33


Lata 1899-1913 to czas wzmożonych inwestycji. W ciągu zaledwie czternastu lat w mieście postawiono 300 domów! Przy malejącym znaczeniu świnoujskiego portu w siłę rośnie Świnoujście jako kąpielisko. TEKST I ZDJĘCIA TOMASZ SUDOŁ

34

MAGAZYN


ŚWINOUJSKA SECESJA

miasto

Od podstaw powstaje dzielnica kuracyjna. Miasto staje się modnym i pierwszoligowym, nie tylko nad Bałtykiem, kurortem. Berlińczycy po dwóch godzinach podróży koleją wysiadają na lewobrzeżnych dworcach, a wraz z nimi nad Świnę przybywa rozwijająca się dynamicznie w europejskich centrach secesja, po niemiecku Jugendstil, czyli styl młodości.

Uroda życia Orędownicy nowości głoszą niechęć wobec historyzmu, ciągłego odwoływania się do rozwiązań klasycznych, gotyckich, czy barokowych. Artyści szukają zupełnie nowych form będących wyrazem zmieniającej się współczesności. W miarę stabilna sytuacja polityczna, coraz większa łatwość podróżowania, rozwój prasy, wreszcie Wystawy światowe, zwłaszcza paryska z 1900 roku – sprawiają, że idee secesji szybko i równolegle rozprzestrzeniają się w Europie oraz Ameryce. Entuzjaści oczekiwali, że nowy styl odrodzi wszystkie sztuki plastyczne, że jego „totalność” przyda urody i wdzięku życiu codziennemu – od klamki czy widelca, przez typografię, biżuterię, stroje i meble, aż po większą i mniejszą architekturę.

płynna linia – wiodący motyw secesji – wpełza na elewacje nowo budowanych domów. Asymetria jak nigdy dotąd dominuje w rozmieszczaniu okien, portali, ryzalitów, loggii czy balkonów…

Perełka

Zawieje historyczne zrobiły swoje, jednak mimo tego pozostała w Świnoujściu całkiem spora liczba secesyjnych obiektów, co wyróżnia nasze miasto na tle całego Pomorza.

I tak, równocześnie z rozwojem secesji w Brukseli, Paryżu, Wiedniu czy pobliskim Berlinie, trafiła ona także do Świnoujścia. Niespokojna,

Niekwestionowaną perełką będzie tu odrestaurowana, piękna ulica Hołdu Pruskiego. Jej zwarta, kamieniczna

zabudowa poprzedzona jest przedogródkami – rozwiązaniem nieczęstym, poświadczającym o wysokiej jakości projektu. Spokój tego miejsca pozwala na niespieszne odczytywanie i podziwianie architektonicznego detalu.*

Nie tylko Hołd Pruski Wbrew utartym opiniom świnoujska secesja nie zamyka się na tej jednej ulicy i w kilkunastu stojących przy niej kamienicach. Budynki z secesyjnym decorum spotkamy także w innych częściach miasta. Uważny piechur doszuka się ich przy ulicach Konstytucji 3 Maja, Piastowskiej, Chopina, Piłsudskiego, Armii Krajowej i przede wszystkim w Dzielnicy Nadmorskiej. I tak, przy placu Słowiańskim 3 dominuje okazała, gruntownie wyremontowana kamienica – archiwalne zdjęcia uzmysławiają, jak bogatą miała ona elewację. Dziś o tym przepychu przypominają reliefowe, złocone kompozycje w sieni. Sto metrów od niej zachował się jeden z ciekawszych przykładów secesji w Świnoujściu – budynek przy Armii

MAGAZYN

35


miasto

36

ŚWINOUJSKA SECESJA

MAGAZYN


ulicy Sienkiewicza willa „Heureka”. To secesja w najczystszej postaci. Przykład spójnej, całościowej wizji łączącej kluczowe cechy secesji – wspomniana płynna linia szczytów budynku, balkonów, wejścia, kształtu okien, spójny z bryłą ornament, na secesyjnym liternictwie kończąc. Jestem przekonany, że jeśliby wciąż istniała, przytaczano by ją obok najwybitniejszych dzieł secesyjnych z Łodzi, Krakowa, Bydgoszczy czy Warszawy.

Krajowej 13. Piękna, ceglana fasada zdobiona jest wysokiej próby detalem. Szkliwione kafle, metaloplastyka, stolarka ostatniego piętra i tamże przepiękne kompozycje owocowe. W sieni oryginalne kafle z motywem nenufarów, zdobne drzwi i zachowana posadzka. Znamienne, że właśnie tutaj mieści się Galeria Sztuki Współczesnej Miejsce sztuki44, rozpoznawalna w kraju marka.

Gdyby dotrwała…

puszczać, że nieistniejący już Dom Zdrojowy posiadał szereg cech tego stylu – na fotografii z początku XX wieku ogrodowy pawilon muzyczny, którego dach „dźwigają” secesyjne, jak mniemam, żeliwne konstrukcje przywodzące na myśl słynne paryskie wejścia do metra autorstwa Guimarda.

Wzorzec Dla mnie odkryciem jest coś, czego… już nie ma – stojąca przy dzisiejszej

Gorąco zachęcam do odkrywania świnoujskiej secesji dla siebie, do poszukiwania charakterystycznych motywów czy detali – zarówno na zewnątrz, jak i, jeśli to możliwe, wewnątrz budynków. Nawet najmłodsi mogą być zachwyceni, jeśli na fasadach dostrzegą sowę, żółwia, koguta, smoka czy tajemniczą maskę. Nie napiszę, gdzie to jest. Szukajcie. To niesłychane, jak wiele mamy tu wciąż do odkrycia. * Zainteresowanych odsyłamy do pierwszego numeru „Wysp”, w którym szerzej opisuje ulicę Hołdu Pruskiego Magda Monkosa.

Przechodząc do Dzielnicy Nadmorskiej, warto zatrzymać się i bacznie przyjrzeć Bałtykowi. Z jego fasady, mimo przebudowy, spoglądają na nas wielkie, secesyjne twarze. Spośród ocalałych i niezmienionych obiektów moim typem – podejrzewam, że nie jestem w tym odosobniony – jest jednak zdecydowanie Dom pod Merkurym, znany powszechnie jako Klub Garnizonowy. Narożnikowa fasada z piękną wieżyczką posiada asymetryczne podziały ceglanej elewacji, ze szlachetnym detalem w postaci glazurowanych kafli, reliefowych płyt, metalowych balustrad. Jednorodna metrykalnie Dzielnica Nadmorska, gdyby tylko dotrwała w pierwotnym kształcie do naszych czasów, stanowiłaby nieprzebrany katalog wzorcowych motywów sztuki secesyjnej. Można przy-

MAGAZYN

37


UNIWERSYTET

wydłuża życie!

Ponoć Świnoujście nie jest miastem uniwersyteckim. Czyżby? A Uniwersytet Trzeciego Wieku przy Miejskim Domu Kultury, od blisko piętnastu lat zrzeszający głodnych nauki dojrzałych studentów, z indeksami, zajęciami, zaliczeniami, wykładowcami akademickimi? O UTW opowiada nam koordynatorka przedsięwzięcia, Barbara Okoń. ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY, ARCHIWUM UTW

Zagląda pani na Facebooka, na stronę Uniwersytetu Trzeciego Wieku? Oczywiście, sama tę stronę zakładałam (śmiech).

Znalazłem tam bardzo piękne słowa o pani: „Basieńka, muza naszego UTW”. Rzeczywiście, to piękne i miłe słowa. Bardzo mnie cieszą i chyba każdego by ucieszyły. Tym bardziej że czę-

38

MAGAZYN

ściej można się dziś spotkać z internetową nieprzychylnością. „Muza”… Może wzięło się to stąd, że jestem muzykiem i tym między innymi zajmuję się na UTW, prowadząc zajęcia z zespołami czy chórami? To zresztą działa w dwie strony. Ja daję coś tym ludziom, ale wspaniałe jest to, że oni również wciąż chcą coś dawać z siebie. Wszyscy z tego czerpiemy.

Muzyka przede wszystkim, ale jest pani także twórczynią i koordynatorką całego przedsięwzięcia. Tutaj muszę sprostować jedną rzecz. Historia świnoujskiego UTW jest znacznie dłuższa niż moja aktywność, a stoją za nią wspaniałe nazwiska, które muszę w tym miejscu wymienić – Tadeusz Słaby, Stanisława Bieniasiewicz, dyrektor Ryszard Kowalski… Owszem, przyczyniłam


UNIWERSYTET TRZECIEGO WIEKU

miasto

się do powstania UTW przy Miejskim Domu Kultury w obecnej formie, ale nie byłam w tym sama, towarzyszyła mi spora grupa ludzi, dla których było to równie ważne jak dla mnie. Chcę to wyraźnie zaakcentować. Jako koordynator całości jestem przez ludzi kojarzona z UTW, ale sama go nie utworzyłam.

Już za moment UTW będzie obchodzić swoje piętnaste urodziny. To prawda. W styczniu 2018 roku. Ta data bierze się stąd, że w styczniu roku 2003 nasz uniwersytet został formalnie wpisany w struktury Uniwersytetów Trzeciego Wieku działających w Polsce.

Jako koordynator całości jestem przez ludzi kojarzona z UTW, ale sama go nie utworzyłam Ilu studentów – bo chyba śmiało tak możemy mówić – przeszło przez UTW w tym czasie? Oczywiście, to są studenci i tak ich nazywamy. W końcu składają przysięgę, odbierają legitymacje, słuchają wykładów, zaliczają zajęcia, a dawniej były nawet wpisy do indeksu, mamy juwenalia… A co do pytania, przez te piętnaście lat zebrała się

całkiem pokaźna liczba – od samego początku nasza lista przekroczyła już 720 studentów, natomiast w jednym roku akademickim na zajęcia UTW uczęszcza ich ponad 300.

A wykłada dla nich prawdziwa, uniwersytecka kadra. Tak. Bardzo dbamy o to, żeby poziom naszych zajęć i wykładów był jak najwyższy. Współpracujemy z kilkoma polskimi uczelniami, między innymi z Uniwersytetem Jagiellońskim , Szczecińskim, Warszawskim czy poznańskim UAM, ale korzystamy też z naszych świnoujskich autorytetów, na przykład dr. Józefa Plucinskiego i innych.

Czego uczy UTW? Wszystkiego (śmiech). Od historii po

medycynę. Spraw ważnych i ważniejszych, jak to nazywam.

Które to ważne, a które ważniejsze? Właściwie każda jest ważniejsza (śmiech). Wszystko zależy od tego, na co w danym roku położymy nacisk. Raz jest to zdrowie, innym razem prawo czy historia. Różnie nam się program układa, ale zawsze jest to wiedza istotna i potrzebna. Staramy się być na bieżąco z trendami, ale jednocześnie bardzo kultywujemy tradycję.

Czy można zostać usuniętym z listy studentów UTW? A jeśli tak, czym można sobie na to „zasłużyć”? U nas jest tak jak wszędzie. Jeśli student opuści połowę zajęć, nie uzgadniając tego wcześniej z biurem, niestety – jest relegowany z uniwersytetu. Student ma prawa, ale i obowiązki.

Dyscyplina musi być. Oczywiście (śmiech).

Ogromne wsparcie dla uniwersytetu stanowi kadra Miejskiego Domu Kultury. To prawda. MDK nie tylko udostępnia UTW swoje przestrzenie, ale i talenty swoich pracowników (śmiech), którzy prowadzą zajęcia z naszymi studentami.

MAGAZYN

39


skiej, koło zdrowia i urody Zdzisławy Stankiewicz, lektorat z języka angielskiego Hani Ścieńskiej, koło komputerowe Wioletty Nawrockiej… Od początku współpracujemy z Zachodniopomorską Szkołą Biznesu w Świnoujściu… Mam tu nadzieję, że nie pominęłam nikogo z prowadzących zajęcia w UTW…

A do tego brydż czy scrabble. Naprawdę mnóstwo się dzieje w waszym uniwersytecie. Grupa brydżystów – którą opiekuje się Józef Górski – początkowo spotykała się w naszej Sali Kameralnej, ale… popalali tam papierosy (śmiech). Wie pan, brydżysta bez papierosa to nie brydżysta. Gdy wszedł zakaz palenia w MDK-u, grupa musiała zmienić miejsce na mniej restrykcyjne (śmiech) i spotyka się w Hotelu Amfiteatru. Natomiast scrabble to istne szaleństwo. Zajęcia te prowadzą Barbara Szczygieł i Alina Nowak.

Oferta tych zajęć jest przebogata. Mam wrażenie nawet, że rzadko się zdarza, żeby tego typu uczelnie miały tak bogatą i urozmaiconą propozycję. I to, co nie jest bez znaczenia, za 50 złotych wpisowego rocznie.

Jest tu wszystko – i dla ciała, i dla ducha, i dla umysłu. Zgadza się. Mamy gimnastykę rehabilitacyjną prowadzoną przez fizjoterapeutkę Joannę Piotrowską. Mamy zajęcia z tańca terapeutycznego naszej fantastycznej koleżanki z MDK-u Pauliny Surudo. Za niewielką dodatkową opłatą można także w tym roku poćwiczyć gimnastykę w basenie pod okiem Agnieszki Rutkowskiej. Znakomicie działa koło turystyczne prowadzone przez naszą studentkę, wolontariuszkę Katarzynę Pawlinę. Od lat prężnie funkcjonuje koło miłośników sztuki pod kierunkiem wolontariuszki Ani Młodzińskiej, a także koło plastyczne Jacka Walczaka. Mamy fantastyczne zespoły – muzyczne Chwaty i chór Kantylena, które prowadzę

40

MAGAZYN

MDK nie tylko udostępnia UTW swoje przestrzenie, ale i talenty swoich pracowników oraz cudowne, tańczące Senioritki, którymi opiekują się Paulina Suduro i Lucyna Jesionowska. Są zajęcia z grafiki komputerowej, również prowadzone przez Jacka Walczaka. Jest koło historyczne Ani Rychłow-

Jak na uniwersytet przystało, macie także Radę UTW. Tak, to takie ciało doradczo-organizacyjne naszej uczelni. Obecnie w składzie rady są Lidia Myśliwiec – Starosta, Krystyna Duczman – Wicestarosta i Jadwiga Borowska – członek . Trudno byłoby się obejść bez pomocy tych wspaniałych pań. To na nich spoczywa organizacja najważniejszych imprez masowych w UTW: bali studenckich, juwenaliów, marszów Nordic Walking, koncertów i wielu innych działań, które – poza wykładami – są chlebem powszednim w naszym „uniwerku”.


UNIWERSYTET TRZECIEGO WIEKU

miasto

Zauważyłem, że cały czas, mówiąc o uniwersytecie i studentach, uśmiecha się pani. To prawda. Mogłabym o naszych studentach opowiadać godzinami. Kocham ich, bo są wspaniałymi, jak to się mówi, pozytywnie zakręconymi ludźmi, pełnymi pasji, chłonnymi wiedzy. Chcącymi robić coś dla siebie i innych.

Kto może zapisać się na UTW? Regulamin zakłada, że musi to być osoba powyżej pięćdziesiątki, tak zwana 50+, na emeryturze lub rencie, niepracująca już zawodowo. Taka, która nie chce tylko siedzieć w domu, być jedynie babcią czy dziadkiem, ale ma wciąż głód życia, nauki, zabawy. Zgłaszają się do nas ludzie, którzy jeszcze o czymś marzą, którzy tych marzeń nie zrealizowali w przeszłości. Jak na przykład pani, która w wieku 60 lat odkryła, że posiada piękny sopran koloraturowy. Zgłosiła się do mnie, ponieważ pragnęła śpiewać w chórze, nie mając świadomości, jakim skarbem dysponuje. Dziś wykonuje najsłynniejsze i najpiękniejsze arie operowe.

Piękna historia. UTW rzeczywiście potrafi spełniać marzenia. Staramy się i jesteśmy szczęśliwi, gdy to się udaje.

Pani podopieczni z Chwatów mieli okazję zaprezentować się w programie telewizyjnym Mam Talent. Doszli nawet do półfinału. Niestety, z tej radości chyba wygadałam się o tym, a nie powinnam – zostali wykreśleni z programu…

Ale co Chwaty przeżyły niesamowitą przygodę, to przeżyły. To prawda. Kto wie, co byłoby dalej, gdyby nie ten mój długi język… Moje zespoły ciągle gdzieś koncertują, zdobywając główne nagrody w województwie i kraju, bez śpiewu nie wyobrażają sobie życia.

Wśród studentów UTW dominują panie czy panowie? A może panuje

Mogłabym o naszych studentach opowiadać godzinami. Kocham ich, bo są wspaniałymi, jak to się mówi, pozytywnie zakręconymi ludźmi pełna równowaga? Zdecydowanie panie, a naszą bolączką jest wielki niedobór panów. Martwi nas to bardzo, ponieważ, niestety, to panowie szybciej odchodzą… Dlatego zachęcam: panowie, zapraszamy! Uniwersytet wydłuża życie!

Dołączam do apelu, dziękuję za rozmowę, a przy okazji – wszystkiego dobrego z okazji urodzin dla UTW. Życzę kolejnych udanych lat. W imieniu swoim, koleżanek i kolegów oraz studentów – dziękuję.

MAGAZYN

41


Ubiegłoroczny tekst o turnieju nosił tytuł Żeby chcieli. To słowa wzięte z wypowiedzi inicjatorki przedsięwzięcia, Doroty Mikulskiej. Oni, czyli młodzi ludzie, młodzi sportowcy – chcieli iść dalej tą drogą, ćwiczyć, doskonalić się, mierzyć z innymi, podnosić sobie poprzeczkę. Niedawno zakończony memoriał pokazał, że bez wątpienia się chce. I to coraz bardziej.

Rywalizować

pięknie Piąta edycja Memoriału Czesława Krygiera już za nami. Ogrom przygotowań, mnóstwo emocji, setki „koszy”, sport na naprawdę wysokim poziomie. Impreza niewątpliwie udana. TEKST MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA BARTEK WUTKE

42

MAGAZYN

W dwudniowym turnieju zagrało sześć drużyn – z Poznania, Szczecina, Stargardu, Szczecinka, naszego Świnoujścia oraz, po raz pierwszy, z Berlina. Że sport przestaje być zabawą w momencie, gdy na horyzoncie migocze słowo „turniej”, powszechnie wiadomo. Staje się rywalizacją i o to w tym chodzi. Ale rywalizować można pięknie, co pokazali wszyscy biorący udział w wydarzeniu koszykarze. Zwycięzca może być jednak tylko jeden. W tym roku najwyższe miejsce na podium – po niezwykle emocjonującym meczu, w którym nie obyło się bez dogrywki – zajęła drużyna MOS Spójnia Stargard. Tuż za nimi MKK Pyra Poznań oraz Bombardier Szczecin. Dalsze miejsca zajęły grupy Berlin Tiger, UKS Basket Szczecinek oraz OSiR Wyspiarz Świnoujście. Po tak fantastycznym memoriale Dorota Mikulska jest pełna nadziei, że impreza jest na dobrej drodze, że będzie się jeszcze mocniej rozwijać. Zauważa, że „memoriałowa rodzina” wciąż powiększa się o nowych członków, dostrzegających w tej imprezie wielką wartość, nie tylko sportową, ale i międzyludzką. – Jakość imprezy pod każdym względem idzie w górę, ale również obok niej pojawiają się pewne zyski dodatkowe, nowe relacje, nowe pomysły, nowe inspiracje – mówi Dorota Mikulska. Czekamy więc na kolejny Memoriał Czesława Krygiera, edycję jeszcze lepszą niż ta z 2017 roku.


MEMORIAŁ CZESŁAWA KRYGIERA 2017

MAGAZYN

sport

43


DNI

niezwyczajne

Są takie rzeczy, zjawiska, wydarzenia, których nie da się opisać słowami. A nawet jeśli się da, nie wybrzmią one z należytą siłą i efektem. Bez wątpienia takim wydarzeniem były Dni Twierdzy. Najlepiej opiszą je fotografie.

ZDJĘCIA ROBERT MONKOSA

Podziemne Miasto, Fort Gerharda i Muzeum Obrony Wybrzeża, Fort Zachodni i Muzeum Twierdzy Świnoujście, powojenna remiza – na tę okoliczność bezpłatnie otwarte dla zwiedzających. Wspaniała parada, pokaz rycerski, występ tancerek i show

44

MAGAZYN

z ogniem w roli głównej. Konferencja „Wrota Czasu” i wyprawa Szlakiem Zimnej Wojny. Eksploracja tajemniczego Podziemia Półwyspu Mielin oraz militarnego oblicza wyspy Karsibór. Niesamowita i sugestywna scenografia przenosząca w czasie i namiastka antycznej codzienności. Wreszcie cloux wydarzenia – wielka bitwa rzymskich legionów z barbarzyńskimi wojownikami. Program

imprezy był bardzo obfity, a cztery dni wystarczyły, by poczuć klimat sprzed prawie dwóch tysięcy lat. Siódma, niezwykle udana, edycja Dni Twierdzy za nami. Organizatorzy – Świnoujska Organizacja Turystyczna i Muzeum Obrony Wybrzeża w Forcie Gerharda – po raz kolejny dowiedli, że jak mało kto potrafią czarować… Bo to nie były zwyczajne dni.


DNI TWIERDZY

wydarzenia

MAGAZYN

45


wydarzenia

46

MAGAZYN

ŚLUBOWANIE PIERWSZOKLASISTÓW Z SP1


Uczniem

być

Ślubowanie pierwszoklasisty jest dla każdego dziecka nie lada wydarzeniem. W końcu to pierwsza tak poważna, oficjalna deklaracja składana przez młodego człowieka. Może przebiegać standardowo – w szkole, ale może też być inaczej…

ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

Piękną i wieloletnią tradycją jest pasowanie na ucznia „pierwszaków” ze Szkoły Podstawowej nr 1. Jako że imię zobowiązuje – a nosi ona imię Marynarki Wojennej – odbywa się ono w wyjątkowej atmosferze i anturażu, czyli na okręcie. Ta spektakularna oprawa towarzyszy uroczystości już od lat 90. Uwzniośla ją, nadaje jeszcze większej powagi i silniej spaja szkołę z patronem. Ślubowanie odbyło się na Okręcie Wojennym „Lublin”. Już sam fakt, że prowadzi je prawdziwy oficer, używając do tego prawdziwego oficerskiego kordzika, robi na dzieciach,

a i na dorosłych, ogromne wrażenie. Mistrzem, a właściwie mistrzynią ceremonii była kapitan Katarzyna Mazurek – pierwsza w Polsce kobieta dowodząca okrętem Marynarki Wojennej RP. W imieniu całej społeczności szkolnej tegorocznych „pierwszaków” powitała koleżanka ze starszej klasy. Co istotne, przysięgę złożyli również rodzice małych uczniów, obiecując im miłość, wyrozumiałość i wsparcie na tym nowym dla nich etapie życia. Od dziś – z przysięgą na sztandar, przyrzeczeniem rzetelnej nauki na koncie oraz z pamiątkowym dyplomem w dłoni – najmłodsi uczniowie mogą śmiało i bezpiecznie kroczyć dalszą drogą edukacji.

MAGAZYN

47


48

MAGAZYN


MARIAN DZIĘDZIEL

gość na wyspach

Świat jest

piękny i zróżnicowany Aktor niebywale zapracowany, w Świnoujściu spędza zasłużony urlop. Mimo to zgodził się na rozmowę. Z okien hotelowej kawiarni widzimy morze, przed nami dwie waniliowe mrożone kawy, a pan Marian Dziędziel opowiada mi swoim niesamowitym głosem o pasjach i pracy. Piękne spotkanie. ROZMAWIA MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA Łukasz Ostalski / REPORTER

Muszę przyznać, że mam wyrzuty sumienia. Dlaczego?

Przyjechał pan tutaj odpoczywać, to ostatni dzień urlopu, a ja panu głowę zawracam. Poproszono mnie o to, zgodziłem się, w związku z czym dotrzymuję słowa.

Tym bardziej mi miło. To nie jest pana pierwsza wizyta w naszym mieście. Zgadza się. Pierwszy raz odwiedziłem Świnoujście nie tak dawno temu – to było przed zdjęciami do filmu Piąta pora roku, w 2012 roku. Muszę powiedzieć, że rozwój Świnoujścia na przestrzeni tych kilku lat jest ogromny i natychmiast zauważalny.

Jak się wypoczywa w Świnoujściu? Cudownie. Takiego odpoczynku było mi trzeba. Poza tym, że to wspaniałe miasto, a i sam hotel zapewnia wiele atrakcji.

Z czego pan tutaj korzysta? Ze wszystkiego (śmiech). Siłownia, rowery i oczywiście aquapark – masaże wodne, sauna, pływanie… Korzystam ze wszystkiego po trosze i bardzo dobrze mi to robi.

Na rybach pan był? Świnoujście uchodzi za raj dla wędkarzy, a wiem, że uwielbia pan łowić. Wie pan… Wciąż sobie obiecuję, że będę dużo wędkował; że zdam egzamin i będę miał Kartę Wędkarza; że pojadę do przyjaciela nad Zalew Czorsztyński i tam sobie posiedzę z wędką… Kończy się stale tak samo i mówię, że w przyszłym roku to już na pewno (śmiech).

Czyli odkrycie wędkarskiego Świnoujścia jeszcze przed panem. Za rok. Chętnie, kto wie.

Rozumiem, że chęć powrotu tutaj jest. Oczywiście, to fantastyczne miasto. Jest gdzie chodzić, co zwiedzać. Nie zobaczyłem wszystkiego, więc tym bardziej miło byłoby wrócić.

Powiedział pan kiedyś, że lubi obserwować ludzi na ulicy, ich zachowanie, wychwytywać różnice w zależności od miejsca, w którym się pan znajduje. Ciekaw jestem, czy zaobserwował pan coś wyjątkowego na świnoujskich ulicach. Ludzie obserwują się nawzajem. Ja obserwuję, jestem obserwowany. To naturalne. Natomiast interesują mnie zachowania ludzi w pewnych określonych sytuacjach, ich reakcje na pewne rzeczy… To niezwykłe, jaki świat jest piękny i zróżnicowany; jak każdy człowiek jest inny, inaczej

chodzi, inaczej mówi… Natomiast, czy na tutejszych ulicach zaobserwowałem coś charakterystycznego? Raczej nie. Jest po prostu miło.

Ma pan tutaj, zapytam kolokwialnie, święty spokój? W zasadzie zainteresowanie mną jest tutaj raczej oszczędne (śmiech). Wynika to pewnie z tego, że dużo w Świnoujściu sąsiadów, a oni mnie nie znają.

To miasto ma zresztą tę zaletę, że można się tu schować. Jeśli nie chcesz, żeby cię znaleziono, to cię nie znajdą. To prawda.

Porozmawiajmy przez chwilę o pana filmach. Interesują mnie te mniej głośne. Szczególnie jedna krótkometrażówka pasuje mi do naszej rozmowy – Fanatyk Michała Tylki. To wzięta z internetu opowieść o człowieku, który swoją niechęć do świata realizuje, oddając się z pasją wędkarstwu. Narratorem jest syn wędkarza. Zgadza się. W pierwotnej wersji miałem zagrać właśnie ojca, tego szalonego wędkarza, ale ostatecznie reżyser uznał inaczej. Data premiery nie jest jeszcze znana, ale sądzę, że już wkrótce. W sieci pojawił się właśnie pierwszy fragment. Michałowi Tylce życzę wielu sukcesów, to bardzo utalentowany reżyser.

MAGAZYN

49


gość na wyspach

MARIAN DZIĘDZIEL

Jest pan zapracowanym aktorem. Tylko w tym roku naliczyłem pięć tytułów. Do tego seriale. Rzeczywiście, zebrało się trochę. Z ostatnich rzeczy dużą karierę robi krótki metraż Kucyk Macieja Barczewskiego. Zdobywa laury w świecie, na międzynarodowych festiwalach. Gram tu dziadka opowiadającego o życiu swojemu wnukowi…

Jedna z tych nagród trafiła do pana – Actor Awards w Los Angeles, dla najlepszego aktora dramatycznego. To bardzo miłe, ale muszę dodać, że doceniono również mojego młodego, filmowego wnuka – Mateusza Brodę, jako najlepszego aktora drugoplanowego.

Często wspiera pan swoim talentem i doświadczeniem młodych, zdolnych reżyserów. To nie jest wspieranie, a jeśli – to wzajemne. Uczymy się od siebie na-

50

MAGAZYN

Muszę powiedzieć, że rozwój Świnoujścia na przestrzeni tych kilku lat jest ogromny i natychmiast zauważalny wzajem, pomagamy sobie. Wszyscy coś z tych spotkań wynosimy. To trochę tak jak ze starym autem – jeździ sobie na swoich starych przekładniach, a gdy dostanie „świeżej krwi”, nowe części, zaczyna jeździć inaczej, w innym rytmie, w innym tempie. To jest fantastyczne.

W przyszłym roku zobaczymy nowy film Kingi Dębskiej Zabawa, zabawa, z pana udziałem. To już wasz drugi, po Moich córkach krowach, wspól-

ny film. Czy można powoli mówić o panu „aktor Dębskiej”? Aktorem Smarzowskiego już pan jest. Kinga potrzebowała „potwora”, więc zagrałem (śmiech). To niewielka rólka. A co do pana pytania, ja jestem aktorem do wynajęcia. Jest oczywiście przyjemnie być aktorem jednego, drugiego czy trzeciego reżysera, gdyż to świadczy o zaufaniu do mnie.

Reżyserowie panu ufają, a widzowie – uwielbiają. Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę, żeby ten ostatni dzień w Świnoujściu upłynął w fantastycznej atmosferze. Dziękuję. A pan jest stąd?

Tak. To panu i mieszkańcom Świnoujścia życzę, żeby wasze miasto rozkwitało tak jak dotąd.

Dziękujemy.



Sabat bez

czarownic

Oficjalna nazwa pleneru brzmi Wiatr we włosach, ale zaprotestowali ci mniej owłosieni. Powstał więc wariant alternatywny, bardziej neutralny: Z wiatrem i pod wiatr, choć jest jeszcze nazwa trzecia – SABAT. to było spotkanie przyjaciół – opowiada Tadeusz. A spotkali się ludzie z różnych stron kraju, w większości fantastyczna, sprawdzona już grupa artystów ze wspomnianej Wisełki.

Malowanie i pływanie Sztuka sztuką, wszak ona była tu najważniejsza, ale nie brakowało również innych atrakcji. Jak rejs katamaranem wokół naszych legendarnych 44 wysp, koncert skrzypcowy Marcina Dilinga czy wizyta całej „artystycznej zgrai” u pewnej fantastycznej, nieprawdopodobnie gościnnej osetyńskiej rodziny. Był też piękny i pełen emocji benefis Tadeusza, o którym sam zainteresowany do ostatniej chwili nic nie wiedział (w przeciwieństwie do całej reszty „bezkonfliktowych artystów”).

TEKST MICHAŁ TACIAK ZDJĘCIA ROBERT MONKOSA

Tak naprawdę nazwa ma drugorzędne znaczenie, gdy mowa o tak fantastycznym wydarzeniu, jakim był 10-dniowy plener malarski w niesamowitym ogrodzie Tadeusza Zielińskiego. Działo się mnóstwo i działo się pięknie.

No, to robimy! „Sabat” budzi raczej niedobre skojarzenia, ale nic z tych rzeczy. Nie było tu czarownic i czarowników. To skrót od: Stowarzyszenie Artystów Bezkonfliktowych, Aczkolwiek Twórczych. I taką właśnie bezkonfliktową, aczkolwiek twórczą „piętnastkę” udało się zebrać w jednym czasie

52

MAGAZYN

i miejscu świnoujskim artystom – Tadeuszowi Zielińskiemu i Natalii Czarneckiej-Diling, pomysłodawcom przedsięwzięcia. Zaczęło się od wiosennego pleneru w Wisełce. To tam Tadeusz wspomniał, że marzy mu się taki plener na jego własnym podwórku (a ci, którzy miejsce znają, wiedzą, że jest wyjątkowe). Rzecz usłyszała i podchwyciła Natalia, dobry duch i motor całego przedsięwzięcia – No, to robimy! I zrobili. We trójkę, bo wspomagała ich w organizacji Małgosia Jabłońska, która w samym plenerze również twórczo uczestniczyła. – Ja w zasadzie nie nazywam tego „plenerem”, choć całe wydarzenie nosiło jego wszelkie znamiona. Dla mnie

Zwieńczeniem tego artystycznego spotkania był wernisaż. Ogród Tadeusza to miejsce wręcz stworzone do tego rodzaju przedsięwzięć. Sztuka wśród zieleni, wzruszające słowa, podziękowania. Wokół przyjaciele, a w tle nastrojowa muzyka. Niestety, z wolna kończy się ten fantastyczny, choć osobliwy Sabat… Opuszczający Świnoujście artyści, żegnając się z gospodarzami, próbowali podsumować to wydarzenie, doszukiwali się choćby małych pęknięć, wad. Próby jednak spełzły na niczym, gdyż było naprawdę wspaniale. Czują tak wszyscy – i gospodarze, i goście. Nawet ci, którzy nie chłonęli tej niezwykłej 10-dniowej atmosfery, a zajrzeli tylko na wernisaż. Czy będą kolejne spotkania przyjaciół u Tadeusza? Dziś trudno stwierdzić. Na pewno jednak warto powtarzać to, co piękne.


WERNISAŻ U TADEUSZA ZIELIŃSKIEGO

kultura

MAGAZYN

53


Cudowne,

muzyczne wspomnienie Skończyły się wakacje, a wraz z nimi 19. Międzynarodowy Festiwal Muzyczny – Świnoujskie Wieczory Organowe. Pora na podsumowanie. TEKST MAJA PIÓRSKA ZDJĘCIA ARCHIWUM TPŚ

Jazz-Rondo. Krótkie, finezyjne, różne w interpretacji, świetnie zagrane. Wirtuozerię gry pokazał w pięknej, melodyjnej Toccacie na akordeon solo W. Gruszewskiego, nagrodzonej owacyjnymi brawami zachwyconej publiczności. To był znakomity początek festiwalu.

Wieczory pełne zachwytów Kolejne festiwalowe wieczory to kolejne dawki niezwykłych muzycznych przeżyć.

Krzysztof Naklicki i Jakub Kraszewski

Szukając pięknych brzmień i emocjonalnych przeżyć muzycznych, odnajdowaliśmy je tego lata nie tylko w Muszli Koncertowej, Amfiteatrze czy Sali Teatralnej MDK, ale i we wnętrzu kościoła pw. Chrystusa Króla. Dźwięki „króla instrumentów” – jak o organach powiedział W. A. Mozart – są powszechnie znane, ale dopiero podczas koncertu organowego docierają do nas z całą mocą, pozostawiając nas z wrażeniem, że równocześnie gra wiele instrumentów, a czasem nawet cała orkiestra. Słyszymy całe dźwiękowe bogactwo, różnorodność brzmień, jakie z organów wydobywa artysta.

Znakomity start Festiwal rozpoczął się koncertem młodego organisty Jakuba Kraszewskiego oraz świnoujskiego akor-

54

MAGAZYN

deonisty Krzysztofa Naklickiego. Muzycy nie zawiedli publiczności. Jakub fantastycznie połączył młodzieńczy polot ze świetną techniką. Z kolei Krzysztof Naklicki, poza wspaniałą grą, zaprezentował także swój talent kompozytorski. Wykonał skomponowane przez siebie Trzy Miniatury – Grazioso, Larghetto oraz Christian Domke

Porywającą interpretacją muzyki romantycznej zachwycił Christian Domke. Jak zwykle znakomicie zabrzmiał Miejski Chór Logos – w swojej dziewczęcej odsłonie – kierowany przez Elżbietę Naklicką. Przez epoki, od średniowiecza po współczesność, przeprowadziła nas mistrzyni gry organowej Maria Terlecka. Inną, równie wspaniałą wędrówkę w czasie zaproponował rodzinny duet na organy i skrzypce, czyli Elżbieta Kaszycka-Kowalczyk i Michał Kowalczyk. Do niezwykłe-


ŚWINOUJSKIE WIECZORY ORGANOWE

kultura

Ursula Grahm

go, dźwiękowego świata żywiołów zaprosił organista Christopher Weaver, a Ewa Sawoszczuk oczarowała swoim podejściem do Bacha. Duet Frank Zimpel i Alexander Pfeifer zagrał urozmaicony koncert, gdzie Haendel spotkał się z Gershwinem, z kolei Ursula Grahm oddała piękny, muzyczny hołd kompozytorom skandynawskim. Nie zawiódł oczywiście znany bywalcom festiwalu Tomasz Adam Nowak, który swój fantastyczny występ zakończył wariacją na temat podany przez publiczność, czyli Hymnem do Bałtyku. Niebanalnym wyborem repertuaru zaskoczył natomiast duchowy ojciec festiwalu, wybitny organista Andrzej Chorosiński. Zachwycił również cudowny sopran Magdaleny Witczak oraz niebywała wirtuozeria organisty Michala Novenko.

Wielki finał Zwieńczeniem festiwalu był wspaniały koncert organistki Renaty Lesieur oraz młodego duetu na altówkę i akordeon – Radosława Jarockiego i Dawida Rydza. Lesieur oczarowała zebranych między innymi Siedmioma tańcami anonimowego XVI-wiecznego kompozytora z Wilna. Jarocki i Rydz urzekli niezwykle harmonijnym wykonaniem Sonaty G-moll Bacha, a także specjalnie dla nich skomponowanym przez Krzysztofa Naklickiego utworem Recitativi. Jeszcze raz wystąpiła Renata Lesieur i… to był już, niestety,

Christopher Weaver

Renata Lasieur

koniec 19. Świnoujskich Wieczorów Organowych. Nie zabrakło oczywiście podziękowań dla tych wszystkich, bez których festiwal nie mógłby się odbyć – dla organizatora festiwalu, czyli Towarzystwa Przyjaciół Świnoujścia; księdza Bogusława Gurgula, proboszcza Parafii pw. Chrystusa Króla za udostępnienie świątyni; władz miasta i darczyńców; Wiesława Woracha, kościelnego organisty, który z dużym zaangażowaniem dba o świnoujskie organy oraz dla kierownika artystycznego festiwalu, Małgorzaty Klorek. Teraz możemy już tylko wspominać te piękne muzyczne chwile oraz… czekać na kolejne, jubileuszowe, 20. Świnoujskie Wieczory Organowe.

Andrzej Chorosiński

Magdalena Witczak i Michal Novenko

MAGAZYN

55


Muzyczna podróż do Danii Trwa w najlepsze kolejna edycja popularnego Uznamskiego Festiwalu Muzyki. Impreza skutecznie od wielu lat przybliża mieszkańcom naszej wyspy – po obu stronach granicy – muzykę krajów nadbałtyckich. W tym roku głównym bohaterem jest Dania.

ROZMAWIA BARTEK WUTKE ZDJĘCIA KAROLINA GAJCY

O miłych lasach bukowych Danii musiał myśleć Robert Schumann, gdy słyszał muzykę Nielsa Wilhelma Gade. Tak silne może być połączenie muzyki i krajobrazu w wyobraźni – czytamy we wstępie do tegorocznego festiwalu. Wyspa Uznam jest

56

MAGAZYN

zatem idealnym miejscem do tego, żeby właśnie tu poznawać muzykę naszych zamorskich sąsiadów. Festiwal słynie zresztą z tego, że niemal równorzędną rolę – oprócz muzyki – pełnią w nim właśnie miejsca, w których koncerty się odbywają. A tych jest co niemiara, bo właściwie każdy koncert odbywa się w innym mieście czy wiosce.

Głos ze Świnoujścia Gros festiwalowych koncertów to wydarzenia po niemieckiej stronie

wyspy. Nie tylko w salach koncertowych czy kościołach. Mamy tu wspaniale odrestaurowany, kameralny pałac w Stolpe, kościół w Liepe z XIII wieku czy całkiem nowoczesny hotel Maritim w Heringsdorfie. Finał zaś odbywa się w wyjątkowym wnętrzu elektrowni kompleksu produkującego podczas drugiej wojny światowej rakiety V1 i V2 w Peenemünde. Potężna konstrukcja została przerobiona nie tylko na potrzeby funkcjonującego tu muzeum techniki, ale też właśnie koncertów.


UZNAMSKI FESTIWAL MUZYKI

I chociaż to wydanie „Wysp” ukazuje się w ostatnich dniach festiwalu, wciąż jeszcze jest czego posłuchać. Szczegóły można znaleźć na stronie Uznamskiego Festiwalu Muzyki. My natomiast szczególnie zapraszamy do Świnoujścia. Przy okazji, nie można nie wspomnieć o tym, że jedna z gwiazd festiwalu to Marina Nikoriuk, znana nam wszystkim śpiewaczka, oczywiście świnoujścianka.

Dokąd po Danii? 13 października o 19.30 w Sali Te-

kultura

atralnej Miejskiego Domu Kultury odbędzie się koncert Nordycki romantyzm. Wystąpią siostry Lea (skrzypce) i Esther (fortepian) Birringer. Towarzyszyć im będzie orkiestra smyczkowa Filharmonii Bałtyckiej z Gdańska pod kierunkiem Romana Peruckiego. W repertuarze suita smyczkowa op.1 Carla Nielsena, koncert na skrzypce, fortepian i orkiestrę smyczkową d-moll Felixa Mendelsona-Bartholdy’ego oraz Novelletten na orkiestrę smyczkową op. 58 Gade’a.

Również tu można było usłyszeć polskich wykonawców, tym razem w rolach głównych: Piotra Pławnera (skrzypce) i Piotra Sałajczyka (fortepian). W repertuarze wspomniany we wstępie Niels Wilhelm Gade.

Wcześniej, zgodnie z tradycją, odbył się koncert w jednym ze świnoujskich kościołów. Tym razem była to świątynia pw. Chrystusa Króla.

A już teraz możemy zastanawiać się, dokąd – w jakie muzyczne rejony – zabiorą nas kolejne edycje Uznamskiego Festiwalu Muzyki…

Podczas dotychczasowych 24 edycji festiwalu Polska dwukrotnie była bohaterem muzycznych podróży. Wśród gwiazd pojawiających się na scenach byli między innymi Krzysztof Penderecki czy Jan Garbarek.

MAGAZYN

57


kultura

REKOMENDACJE

Zielony dotyk gotyku Closterkeller ma na koncie znacznie brzydsze okładki i dużo lepsze płyty niż ta. Jednak Viridian – wbrew wielokrotnym pogłoskom o wypaleniu zespołu – to album naprawdę dobry. Cokolwiek oznacza pojęcie „rock gotycki”, Closterkeller już od blisko trzech dekad uchodzi za najważniejszego przedstawiciela owego gatunku. Od początku konsekwentnie tytułują swoje płyty kolorami. Były już rozmaite odcienie czerwieni (jakie to gotyckie!) czy błękitu. Było nawet złoto. Teraz dostajemy „morską zieleń”. Mimo kolejnej – która to już?! – zmiany składu muzyka zespołu niewiele się zmienia i to jest w nich cudowne. Bywa mrocznie i baśniowo, lekko i wręcz popowo, politycznie i romantycznie. Płyta jest piękna, Anja Orthodox przypomina, że jest jedną z najlepszych wokalistek w tym kraju, a to wszystko pozwala zapomnieć o koszmarnej okładce. Closterkeller, Viridian, Universal Music Polska

Odrobiona lekcja Rocka i bluesa uczyła się u samej… Janis Joplin. Po płycie z jej coverami – Kozmic Blues – „kopnęła” słuchaczy znakomitym Prądem, a teraz przekonuje o wyższości Światła nocnego nad tym dziennym. Nie ma już Natalii Przybysz hip-hopowej, R&B-owej i funkowej. I oby nigdy nie wracała, choć zapewne są tacy, którzy życzyliby sobie powrotu Sistars. Dzisiejsza Przybysz to rasowa wokalistka bluesowo-rockowa, z poetyką i tematyką charakterystyczną dla rasowej wokalistki bluesowo-rockowej oraz z genialnym zespołem. Światło nocne zostało nagane na „setkę”, a najmocniejsze punkty to: Vardø – w którym wokalistka, nie bez powodu, przez kilka minut wyśpiewuje dziesiątki kobiecych imion oraz S.O.S z Kabaretu Starszych Panów. Przybysz jak Jędrusik? Nie. Zupełnie inna, choć równie porywająca. Jak cały album. Natalia Przybysz, Światło nocne, Ymusic/Warner

Odkrywanie odkrywających Jarosław Molenda nie przestaje nas zaskakiwać. I nie o jego pracowitość tu chodzi, aczkolwiek jest ona imponująca – to bodaj trzecia książka w tym roku. Idzie raczej o jego wszechstronność. Po swoistym thrillerze Zwiać za wszelką cenę oraz swoistym romansie Podboje Boya –otrzymujemy obficie ilustrowany album Polskie odkrywanie świata. 50 najsłynniejszych podróżników, żeglarzy, misjonarzy, żołnierzy, naukowców i wspinaczy. Eksploracja źródeł to żywioł autora, mógł się więc na potrzeby tej publikacji wyżyć co niemiara. Tym bardziej że – jak sam pisze – Trudno byłoby wskazać pozaeuropejski kraj, w którym nie byłoby Polaków. Wielu z nich zapisało się na trwałe w kronikach historycznych, podróżniczych i naukowych. Zatem, bez zbędnego gadania, wybierzmy się wszyscy w podróż z Molendą i jego pięćdziesięcioma bohaterami. Jarosław Molenda, Polskie odkrywanie świata, SBM

58

MAGAZYN


Ucho, które śmieszy I śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar nie z ludzi natrząsa – pouczał dawno temu Ignacy Krasicki. Trudno stwierdzić, czego uczy nas Ucho prezesa, nietrudno się jednak na nim roześmiać. Serial komediowy o polskiej polityce i to na dodatek tej najbardziej bieżącej? Czy to możliwe, tutaj i teraz? Nieoczekiwanie chyba nawet dla samych twórców okazało się, że tak. Przynajmniej na razie i ponoć również ekipa rządząca ma przy tym ubaw po pachy. Chyba że udaje. Schemat jest prosty. Do biura prezesa przychodzą (niczym na audiencję) różni mniej lub bardziej ważni politycy (niczym petenci) przyjmowani przez pilnującą porządku (niczym Cerber Hadesu) panią Basię. Nie każdy jednak dostępuje zaszczytu… Na najwyższe laury zasługują aktorzy. Każda rola to absolutna perełka. Ucho prezesa, sezon 1, EDIPRESSE POLSKA S.A.

Dentystka z mikrofonem Ukazała się trzecia płyta 74-letniej Lindy Perhacs. Nic wielkiego, nie ona jedna ma trzy albumy na koncie. Jej historia jest jednak zupełnie wyjątkowa, dlatego I’m a Harmony to wydarzenie. Z zawodu dentystka, po godzinach artystka – swój pierwszy album Parallelograms wydała w 1970 roku. Folk odważny i eksperymentalny, a jednocześnie melodyjny i lekki. Płyta przeszła bez echa, a Perhacs zrezygnowała z muzyki na rzecz ratowania cudzego uzębienia. Na początku tego stulecia upomnieli się o nią młodzi i poszukujący artyści. Zmotywowana i doceniona wróciła do muzyki i po 44 (słownie: czterdziestu czterech!) latach od debiutu nagrała swoją drugą płytę The Soul of all Natural Things. Dziś ukazuje się cudowna płyta numer trzy. Śpiewa tu o tym, że jest harmonią. To słychać w każdym słowie, w każdym dźwięku, w każdym oddechu. Linda Perhacs, I’m A Harmony, Omnivore Recordings

Być jak Lewandowski I oto jest, kolejna odsłona telenoweli o piłkarzach zmagających się na boiskach całego świata. FIFA 18 ujrzała właśnie światło dzienne. Czego możemy spodziewać się w tej edycji? Na pewno nie rewolucji, do czego już Electronics Arts nas dawno przyzwyczaiło. Poprawiono natomiast wszystkie elementy rozgrywki. Jest też kontynuacja wątku fabularnego w trybie dla jednego gracza. Nadal jest on potwornie liniowy, ale przynajmniej można sobie urozmaicić oklepywanie po 10:0 kolegów z sieci. Mecze z komputerem też się nieco zmieniły. Możecie zapomnieć o tym, że grając przeciwko Piastowi Gliwice, jego piłkarze zaczną nagle zachowywać się jak klony krzyżówki Ronaldo z Messim. Różnice są wyraźne. Podsumowując – niby nihil novi, ale jednak przyjemnie będzie sięgnąć po FIFĘ i być jak Lewandowski. Gra wyjdzie także na PS3! FIFA 18, Electronics Arts, wszystkie platformy

MAGAZYN

59


kultura

WYDARZENIA

Coś konkretnego Jesienią miasto przycicha, nie ma już festiwalowego gwaru, ale to wcale nie oznacza, że nie ma dla nas żadnych propozycji.

Jeden z ich największych przebojów nosi tytuł Taką wodą być. U nas, nad morzem, wybrzmiał on jakże wymownie i mniejsza o to, że to właściwie erotyk. Na zakończenie wakacji wystąpił zespół o oksymoronicznej nazwie Happysad. Dał rewelacyjny, energetyczny koncert i jesteśmy przekonani, że bardziej uszczęśliwił publiczność niż zasmucił.

W El Papie doskonale czują się sztuki wszelakie. Czy będzie to malarstwo, czy muzyka, czy – jak ostatnio – poezja. Doskonale poczuł się tu także Manuel Del Kiro, który zaprosił nas do swojego poruszającego, intymnego świata. Oprócz niego wiersze czytali Ania Sander i Bogdan Dmowski. W końcu tam, gdzie intymność, tam i przyjaciele.

Nie ma nic bardziej pociągającego niż połączenie zabawy i nauki. Aktorzy z Teatru Polskiego ze Szczecina w barwny sposób wprowadzali dzieciaki w tajniki przepisów ruchu drogowego, które, co ciekawe, były już najmłodszym doskonale znane! A oko i ucho cieszyły żywiołowe reakcje młodych widzów na te pouczające Dary jesieni.

Świnoujście i Nordenham – starzy przyjaciele. To przyjaźń między innymi na płaszczyźnie kulturalnej, dlatego właśnie u nas swoje prace pokazała artystka Christine Pape. Mimo że cykl nazywa się Nic konkretnego, obcujemy w sposób bardzo konkretny ze sztuką niezwykłą, będącą niczym nieskrępowaną zabawą formą i barwą. Prawdziwa wolność.

1.09., Amfiteatr

18.09., Miejska Biblioteka Publiczna

60

MAGAZYN

15.09., El Papa – Cafe Hemingway

23.09., Galeria ART



Pierwsza wzmianka o kościele w Morgenitz pochodzi z 1318 roku

Wieś idealna

Lieper Winkel to niewielki półwysep otoczony wodami Zalewu Szczecińskiego i nurtem Piany, skrzętnie ukryty między głównymi trasami wyspy Uznam. Nie ma tu hoteli i sklepów. Są za to stare, cenne zabytki i liczne restauracje. Słowem – idealny cel jednodniowej eskapady. TEKST MAGDA MONKOSA ZDJĘCIA ROBERT MONKOSA

Wszyscy mamy gdzieś z tyłu głowy obraz wsi idealnej. Z końmi i bydłem na wypasie tuż przy zagrodzie. Z kotem, który polując po polach, niefrasobliwie czmycha ze sprytem

62

MAGAZYN

tuż przez samochodem. Jednokondygnacyjnych chat dźwiganych przez belki między glinianymi ścianami. A między nimi połacie pól z zagajnikami, równo przystrzyżone po jesiennych sianokosach. I takie oto widoki mamy niespełna 30 kilometrów od Świnoujścia. Zaciszną atmosferę, zgoła inną od tej, do której przyrosło

nasze tętniące życiem, największe na wyspie miasto. Trudno odnaleźć Lieper Winkel wśród miejsc polecanych przez przewodniki turystyczne. Nie mniej trudno zrozumieć tę ignorancję. Z wieloletnich badań historyków regionu wynika, że jest to jedna


LIEPER WINKEL

po sąsiedzku

Bez opłat

WIEŚ LIEPE. Najstarszy kościół na wyspie

z najwcześniej zasiedlonych części wyspy. Świadczy o tym ponad 70 odkryć archeologicznych, śladów po wczesnosłowiańskich, a następnie germańskich osadnikach.

jeździ się bezpiecznie. Ruch samochodowy jest niewielki, bo teren zamieszkuje nieco ponad 600 osób, a turyści zazwyczaj kierują się do większych ośrodków nad Bałtykiem.

Egzotyczna mieszanka

Stary dąb i stado baranów

Przez kolejne stulecia warunki przyrodnicze skutecznie ograniczały dostęp drogą lądową. W ten sposób powstała niewielka społeczna enklawa, z własną gwarą i strojem ludowym. Gołym okiem widoczna i dzisiaj. Bo współczesny Lieper Winkel nadal stanowi egzotyczną mieszankę wczesnośredniowiecznych budowli sakralnych z ciasnym rzędem chat – o dachach krytych strzechą oraz barwną, nierzadko glinianą fasadą – wkomponowanych między malownicze, ekonomicznie zagospodarowane tereny rolnicze.

Lieper Winkel leży z dala głównych tras wsypy Uznam, dlatego nie sposób trafić tu przypadkiem. Aby dojechać na półwysep, należy odbić z drogi krajowej B110 na północ, zgodnie z drogowskazem, pokonać kilka kilometrów między gęstym drzewostanem, który chwilami odbiera nadzieję, że za lasem można znaleźć jakiekolwiek oznaki cywilizacji.

Pierwsza aleja prowadząca do ośmiu wiosek na półwyspie powstała dopiero w 1898 roku. Jeszcze do 2006 roku trasa do części miejscowości kierowała przez prowizorycznie ułożone bloki betonowe. Dzisiaj nadal fragmenty drogi pozostawiają wiele do życzenia, jednak to wcale nie przeszkadza. Mimo braku ciągłości ścieżek rowerowych po półwyspie

Tuż przy wjeździe na półwysep Lieper Winkel znajduje się niewielki Morgenitz. Główną atrakcją miejscowości jest wiejski kościółek – bez wieży i dzwonami usytuowanymi na zewnątrz, przy prawej ścianie budynku. Pierwsza wzmianka o tym obiekcie pochodzi z 1318 roku, jednak z pierwotnej budowli pozostało niewiele. Obecny kształt kościoła powstał w XV wieku. Obiekt jest otwarty dla zwiedzających i wolny, podobnie jak inne lokalne atrakcje, od opłat za wstęp. We wnętrzu kościółka odkryjemy barokowy ołtarz z malowidłami i rzeźbami z XVIII wieku oraz organy z 1894 roku. Wokół świątyni oraz po drugiej stronie ulicy zachował się cmentarz z nagrobkami z połowy XIX wieku. Charakterystyczne krzyże z żelaza powstały w dawnym Świnoujściu oraz w Ückermünde.

Ciekawy ogród pastora Znacznie ciekawszym zabytkiem sakralnym jest kościółek w miejscowości Liepe, która nadała imię temu niewielkiemu uznamskiemu zakątkowi. 800-letnia budowla jest nie tylko najstarszym kościołem na naszej wyspie, ale w jej wnętrzu znajdziemy jedyny na Uznamie ołtarz o funkcji ambony. Prostokątny obiekt, bez wieży i zewnętrznymi dzwonami, został wzniesiony z polnych kamieni, wzmocnionych w XV Rzeźba Petera Makoliesa przy kościele w Liepe

Zaraz po przekroczeniu bramy półwyspu warto skierować się przez Krienke do Suckow, aby na trasie łączącej miejscowości zatrzymać się przy najstarszym na wyspie, prawie 800-letnim okazałym dębie. Liczne kamienie w pobliżu zabytku przyrody wskazują, że prawdopodobnie rośnie on na kurhanie z epoki brązu. Tuż obok tego wyjątkowego daru natury znajduje się zadaszony stół z ławą, a odpoczywającym tu przybyszom z uwagą przygląda się zza płotu niemałe stado baranów.*

MAGAZYN

63


Przystań jachtowa w Rankwitz

wieku ceglanymi murami. Niezwykle ciekawie zagospodarowany jest dawny ogród pastora. Współczesne rzeźby zgodnie sąsiadują ze śladami po wczesnośredniowiecznych mieszkańcach wsi, a w tło wpisał się jeszcze pomnik dedykowany mieszkańcom poległym podczas pierwszej wojny światowej.

nie jak całą wyspę Uznam, od VII stulecia. W wiekach XI-XIII Lieper Winkel był już całkiem gęsto zaludniony przez wczesnosłowiańskie społeczności. Z tego okresu pochodzi największe dotychczasowe archeologiczne odkrycie, określane od miejsca znaleziska „skarbem z Quilitz”.

Z widokiem na rzekę

Wiosną 1914 roku miejscowy rolnik odnalazł podczas prac na swoim polu wielkie, zdobione naczynie. W środku odkrył zabezpieczone korą z brzozy, dobrze zachowane przedmioty o sporej wartości – ponad 3 tysiące srebrnych monet, więcej niż 2,3 kilograma ozdób ze srebra oraz 6 gram pereł. Cały 5,6-kilogramowy skarb trafił do Muzeum Regionalnego w Świnoujściu. Niestety, XI-wieczne ślady po bogactwie i rozwoju cywilizacji wczesnych Słowian na wyspie przepadły bez wieści pod koniec drugiej wojny światowej, podobnie jak cały zbiór muzeum.

Dziś wieś Liepe straciła swoje historyczne znaczenie, ustępując miejsce Rankwitz. To tu obecnie koncentruje się życie turystyczne zakątka. Przy niewielkiej marinie, niezwykle uroczo wpisanej w akwen rzeki Piany, kilka knajpek zachęca do spróbowania lokalnych specjałów z ryby. A kto nie jest głodny czy spragniony, może po prostu delektować się pięknym widokiem na rzekę lub dołączyć do licznego grona wędkarzy. Pierwsze plemiona słowiańskie zaczęły zasiedlać ten teren, podob-

64

MAGAZYN

Zaginiony skarb

Chociaż we wczesnym średniowieczu Quilitz był jedną z najistotniejszych osad na półwyspie, dziś trudno odszukać tu ślady dawnej świetności. Wybudowana pod koniec XIX wieku droga do Lieper Winkel pominęła osadę. Trudno uwierzyć, ale pierwszy w miarę solidny dojazd powstał dopiero w 2005 roku. Współczesne Quilitz to kilka zabudowań, w większości powstałych przed dwoma stuleciami. Jego główną atrakcją jest mała trawiasta plaża, jednak bez kąpieliska. W pobliżu znajduje się pomost, przy którym cumują nieliczne żaglówki i łodzie. Mimo skromnej infrastruktury, roztaczające się wokół krajobrazy radują oko, przyzwalając na wolny od stresu odpoczynek. * Więcej o prehistorycznym dębie i jego znaczeniu w średniowiecznej historii Słowian na wyspie Uznam pisał Marek Kolenda w „Wyspach” z lipca 2016 roku.



66

MAGAZYN


WEGEBURGER

kulinaria

KOT LET bez mięsA? TEKST, ZDJĘCIA I PRZEPISY KAROLINA LESZCZYŃSKA

C

zy określenie WEGEBURGER to nadużycie? Nie chcę się tu narażać zagorzałym mięsożercom. W sieci wciąż prowadzone są wojny

o nazewnictwo potraw wegetariańskich. Czy kotlet bez mięsa to w ogóle kotlet? Z drugiej strony jak nazwać coś, co spełnia taką samą rolę: dostarcza cenne białko, trafia do bułki lub na talerz z ziemniakami i surówką. Mam nadzieję, że żadnego czytelnika wyrażenie WEGEBURGER nie oburzy, a przepisy na następnych stronach zainspirują i zachęcą do próbowania.

MAGAZYN

67


kulinaria

WEGEBURGER

BURGERY

z buraka z kozim serem Składniki (na 5 sztuk): 2 średnie upieczone buraki (300 g po obraniu) 100 g płatków owsianych 100 g twardego sera koziego 2 ząbki czosnku drobno posiekane 1 łyżka octu malinowego (może być też balsamiczny) 1 niepełna łyżeczka suszonego tymianku sól pieprz Sos gruszkowy à la chutney: 1 łyżka oleju 1 cebula pokrojona w piórka 2 liście laurowe 3 ziarenka ziela angielskiego 2 goździki 2 owoce kardamonu 1/2 łyżeczki suszonego tymianku 1 łyżka miodu 2 twarde gruszki obrane i pokrojone w kostkę 2-3 łyżki octu z białego wina 2 łyżeczki pełnoziarnistej musztardy sól pieprz

Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Buraki zetrzeć do miski na tarce o grubych oczkach, ser również. Dodać płatki owsiane, czosnek, ocet i tymianek. Wszystko razem ugniatać ręką, aż masa stanie się lepka i będzie z niej można formować kotlety. Na koniec doprawić solą i pieprzem. Ulepić kotlety, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i piec 30 minut (po 20 obrócić na drugą stronę). W międzyczasie przygotować sos. Na patelni rozgrzać olej. Dodać cebulę, szczyptę soli, liście laurowe, ziele angielskie, goździki i kardamon. Smażyć 10 minut, co jakiś czas mieszając. Dodać miód i smażyć jeszcze 5 minut. Wyjąć przyprawy i wyrzucić. Na patelnię dodać gruszkę i tymianek. Smażyć ok. 10 minut, aż owoce zmiękną. Zdjąć patelnię z ognia, wlać ocet i zmiksować blenderem ręcznym na gładki sos. Wymieszać go z musztardą oraz doprawić solą i pieprzem. Burgery podawać lekko przestudzone z sosem gruszkowym w bułce lub na talerzu w towarzystwie kaszy jaglanej i sałaty z orzechami włoskimi i dobrą oliwą.

68

MAGAZYN


BURGERY

z batata

Składniki (na 8 sztuk): 1/2 dużego batata (ok. 350 g) 200 g twardego tofu naturalnego 1 puszka białej fasoli, przepłukanej i osuszonej 2 łyżki masła orzechowego 2 szalotki lub 1/2 czerwonej cebuli, drobno posiekane 2 łyżeczki słodkiej papryki w proszku 3 duże ząbki czosnku, drobno posiekane 1 łyżeczka zielonej pasty curry 1 łyżeczka ostrego sosu chilli, np. Sriracha 1/2 łyżeczki mielonej kolendry sól pieprz 2 łyżki mąki Sos: 2 łyżki masła orzechowego 3 łyżki oleju arachidowego 1 łyżka sosu sojowego sok z 1/2 limonki 1 szalotka, drobno posiekana

Batata obrać, pokroić na mniejsze kawałki, skropić oliwą i piec 30 minut w temperaturze 200 stopni. Ostudzić. Osuszone tofu rozgnieść tłuczkiem do ziemniaków. W innym naczyniu ręcznym blenderem zmiksować na pastę fasolę i batata. Wymieszać z masłem orzechowym, cebulą, papryką, czosnkiem, pastą curry, sosem chilli, kolendrą i tofu. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Na koniec dodać mąkę. Masę schładzać przez 30 minut w lodówce. Piekarnik nagrzać do 200 stopni. Zwilżonymi dłońmi formować nieduże burgery, układać na blasze wyłożonej pergaminem i piec 40 minut (w połowie czasu obrócić na drugą stronę). Podawać z dowolnymi dodatkami w bułce lub na talerzu w towarzystwie sosu orzechowego. MAGAZYN

69


kulinaria

WEGEBURGER

BURGERY

z czerwonej

fasoli

Składniki (na 6 sztuk): 1 puszka czerwonej fasoli 1/2 szklanki kaszy bulgur 2 upieczone buraki 1 czerwona cebula 2 ząbki czosnku 1 łyżka siemienia lnianego 1 łyżka ziaren słonecznika 1 łyżka pestek dyni

Kaszę bulgur ugotować w osolonej wodzie. Odcedzić i ostudzić. Fasolę opłukać i osuszyć, przełożyć do miski i zmiksować ręcznym blenderem. Dodać kaszę, buraki starte na tarce o grubych oczkach oraz drobno posiekaną cebulę i czosnek. Do miski dodać wszystkie ziarna i przyprawy, ocet i koperek. Wymieszać wszystko dokładnie. Doprawić solą i pieprzem do smaku. Masę włożyć na 30 minut do lodówki. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Kapustę drobno poszatkować. W małej miseczce wymieszać tahini, oliwę, sok z cytrusów i drobno posiekany ząbek czosnku. Doprawić solą i pieprzem. Sosem polać kapustę, dodać sezam i ugniatać ręką kilka minut. Ze schłodzonej masy formować burgery. Układać na blasze wyłożonej pergaminem. Piec 20 minut, obrócić na drugą stronę i piec kolejne 20. Podawać w bułce posmarowanej ajwarem z surówką z kapusty i świeżym ogórkiem.

70

MAGAZYN

1 łyżka płatków owsianych 1 łyżeczka mielonego kuminu 1/2 łyżeczki wędzonej papryki 1/2 łyżeczki czarnuszki sól pieprz 1 łyżka octu balsamicznego pół pęczka koperku

Surówka z kapusty: 1/2 niedużej czerwonej kapusty 1 łyżka tahini 3 łyżki oliwy extra vergine sok z 1/2 cytryny sok z 1/2 limonki 1 ząbek czosnku sól pieprz 1 łyżka sezamu


BURGERY

z bobu i szpinaku

Składniki (na 12 sztuk): 200 g suchej kaszy jaglanej 1/2 kg ugotowanego i wyłuskanego z łupin bobu 250 g szpinaku 100 g sera feta 3 ząbki czosnku drobno posiekane 1/2-3/4 łyżeczki suszonych płatków chilli 1 czubata łyżeczka mieszanki przypraw ras el hanout sok z 1 cytryny 3-4 łyżki oliwy sól pieprz

Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Blachę do pieczenia wyłożyć papierem. Kaszę ugotować zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Połowę kaszy i bobu przełożyć do robota z ostrzem w kształcie litery „S” i zmiksować na gładko. Do masy dodać pozostałą kaszę i bób, pokruszony ser feta, czosnek, przyprawy, oliwę i sok z cytryny. Miksować w trybie pulsacyjnym do uzyskania grudkowatej struktury. Szpinak blanszować we wrzątku, odcisnąć z nadmiaru wody i posiekać. Dodać go do masy i dobrze wymieszać, doprawiając sporą ilością soli i pieprzu. Dłońmi formować kotlety, mocno je ugniatając. Układać na blasze, piec 15 minut, po czym odwrócić na drugą stronę i dopiekać jeszcze 10 minut. Do burgerów świetnie pasuje ajwar i sałatka z surowej cukinii z dobrą oliwą, cytryną, chilli i świeżymi ziołami.

MAGAZYN

71


Chodźmy

NANA leśniki! Naleśniki… Danie popularne i nieskomplikowane, znane ponoć od starożytności. Niby nic wielkiego. Niby, gdyż wszystko zależy od pomysłu, jakości i sposobu podania. I jeszcze jedno, prawdopodobnie uwielbiają je wszyscy!

72

MAGAZYN


NALEŚNIKARNIA NA NA

szlak kulinarny

Naleśnikarnia o równie wdzięcznej, co i dźwięcznej nazwie NA NA powstała ponad dwa lata temu, zainspirowana pewną paryską restauracją, serwującą przepyszne naleśniki. – Pomyślałam, że dobrze byłoby stworzyć naleśnikarnię w Świnoujściu. Owszem, możemy w naszym mieście zjeść pizzę, rybę czy kebab, ale lokalu, którego specjalnością i znakiem rozpoznawczym są naleśniki, nie było – opowiada właścicielka NA NA, Katarzyna Kawa. Założenie było jedno – miało być lekko, prosto i zdrowo. Żadnych udziwnionych połączeń, dodatków czy produktów tu nie znajdziemy. Mamy za to polską tradycję, urozmaiconą smakami śródziemnomorskimi czy orientalnymi. Wszyscy pamiętamy z domów rodzinnych naleśniki słodkie, z dżemem czy konfiturami, z serem. Taka klasyka gatunku. Dla niektórych wciąż pewną kontrowersją są naleśniki wytrawne, ale z czasem i do nich się przekonują. W menu NA NA kryją się i takie, i takie, a wybierać można spośród ponad dwudziestu rodzajów! Nikt nie wyjdzie stąd głodny, tym bardziej że – wbrew pozorom – naleśniki to danie całkiem pożywne, a te proponowane przez NA NA są na dodatek pokaźne. Dla wielu smakoszy ważny będzie fakt, że można zamówić na-

leśniki z ciasta bezglutenowego i bez laktozy. Za naleśnikowe przeboje uchodzą tu ostatnio meksykański i czekoladowy, ale można także dowolnie kompilować składniki nadzienia, oczywiście spośród tych dostępnych. Trzeba jeszcze dwa słowa napisać o wnętrzu lokalu, gdyż jest naprawdę fantastyczne – bardzo jasne i minimalistyczne, nieco w skandynawskim stylu. Nie brak mu smaku, podobnie zresztą jak i serwowanym daniom. Zatem, chodźmy na… na… naleśniki! Naleśnikarnia NA NA

Świnoujście, Bohaterów Września 8/1 Telefon +48 91 888 80 30

www.nanalesniki.pl

MAGAZYN

73


Podstawa to…

podstawa

Pomiędzy jednym a drugim artykułem o teorii, badaniach i naukowcach, zapraszam do rozmowy z kolejnym praktykiem, którego nawyki żywieniowe i te związane z aktywnością (leżącą przecież u podstaw aktualnej piramidy zdrowia), pozwalają cieszyć się dobrym zdrowiem i wybitną kondycją. ROZMAWIA RENATA KASICA ZDJĘCIA ARCHIWUM PRYWATNE

Na początku powiedz, co takiego jesz, że pozwala Ci przepływać 800 km rocznie? Właściwie nic szczególnego. Śniadanie, obiad, kolacja…

Czyli nie tak ostatnio promowane pięć posiłków dziennie? Nie przywiązuję wagi do ilości posiłków. Raz jem dwa, a raz sześć

74

MAGAZYN

dziennie, jeśli za posiłek liczyć jabłko czy drożdżówkę. Jem wtedy, kiedy jestem głodny, o ile jest to możliwe. Zdarza się, że w drodze lub w pracy zapominam się i nie jem nic przez 6-7 godzin.

Jak wygląda twoje menu dzienne? Zacznijmy od śniadania. Niestety, często wstaję przed 5:00 (czego nienawidzę), ponieważ o 5:30 prowadzę treningi pływackie, a bezpośrednio po nich sam robię swój trening. W takim przypadku, chociaż wcale nie czuję wielkiego głodu,

staram się wrzucić w siebie coś w „śladowych ilościach”. Zazwyczaj jest to filiżanka mleka z płatkami kukurydzianymi i cukrem. Wiem, brzmi fatalnie, ale zanim dojadę na basen, przestaje zalegać w brzuchu i pozwala zrobić trening bez uciążliwego, szczególnie w pozycji poziomej, uczucia sytości. Za to zaraz po treningu zjadam zazwyczaj banana, twarożek lub kefir, kanapkę. Jeśli natomiast jest mi dane pospać do 10:00, w rzadkie wolne weekendy, zazwyczaj zaczynam dzień jajecznicą, z kanapką, ogórkiem kiszonym i so-


POSIŁKI MISTRZA

dieta

Grzegorz Monczak Urodzony w 1973 roku Wzrost: 173 cm, masa: 70 kg Wielokrotny medalista Mistrzostw Świata w Ratownictwie Wielokrotny medalista Mistrzostw Polski w pływaniu oraz pływaniu na wodach otwartych Rekordzista Polski w pływaniu na 200, 800 i 1500 m We wrześniu 2016 roku przepłynął wpław Cieśninę Gibraltarską I co najważniejsze: przez kilka sezonów ratownik WOPR na świnoujskiej plaży

kiem z pomarańczy. Czasem grzanki z serem czy (rzadziej) kiełbaskę.

Kanapkę z chleba ciemnego? Z masłem? Z warzywami? Nie przepadam za ciemnym pieczywem. Jadam chleb pełnoziarnisty, żytni, ale jeśli bułki, to zazwyczaj jasne. Masło lubię, ale zazwyczaj nie mam w lodówce (śmiech). Kanapki – najczęściej z żółtym serem i warzywami. Jeśli mam wenę, przygotowuję owsiankę z bananem i kakao (śmiech).

Przed treningiem cukier, po treningu – biała bułka. Nie boisz się wysokiego poziomu cukru? Zakwaszenia organizmu? No cóż. Dbam o to, żeby cukier jak najszybciej był spalony. Standardowe 120-160 w miarę szybko

przepłyniętych basenów zazwyczaj załatwia sprawę. Co do zakwaszenia, w zeszłym roku akademickim w ramach zajęć z biochemii miałem wykonywane testy na zakwaszenie. Wyszły wzorowo. Zakładam, że to dzięki temu, że poza cukrem i białym pieczywem jem duże ilości warzyw i owoców.

A obiad? Nasze tradycyjne ziemniaki, kotlet, surówka? Ziemniaki lub ryż, makaron czy kasza. Warzywa koniecznie. A mięso od wielkiego dzwonu. Częściej ryba. Najczęściej, przyznaję się, w gotowej panierce. Rzadziej grillowany łosoś.

I na koniec kolacja do18:00? Ależ skąd! Rzadko zasypiam przed 24:00. Ostatni posiłek jem więc o 21:00-22:00. Nie chciałbym tu demoralizować czytelników, ale zdaje się, że kolację jem bardzo „nieprzepisowo”. Zazwyczaj coś smażonego i owszem z warzywami, ale często zagryzane paskiem czekolady. No, góra trzema (śmiech). Widocznie mój organizm nauczył się już, żeby tych kalorii nie odkładać, bo się za kilka godzin przydadzą na treningu.

Smażone? Czekolada? To może jeszcze piwko? Alkohol piję bardzo okazyjnie. Nie wiem, czy wypijam litr piwa w roku. Miewamy w domu wino, ale nie

wiem, jak to się dzieje, zazwyczaj zanim pomyślę, żeby je otworzyć już go nie ma. Hm, muszę porozmawiać ze swoją dziewczyną (śmiech).

Suplementy diety? Na co dzień żadnych, jeśli nie liczyć soku z buraka czy czekolady. Na treningi biegowe czasem robię sam izotonik, czyli woda z sokiem jabłkowym, w proporcjach 50 na 50, plus szczypta soli.

Chcesz powiedzieć, że przepłynąłeś z Helu do Gdyni bez żeli czy galaretek węglowodanowych? Kilka lat temu ich próbowałem, ale wyraźnie mi nie służyły. Na zawody czy projekty typu Gibraltar, Maroko biorę zmiksowane z sokiem jabłkowym banany. Zespół wspierający wrzuca je na mój znak w butelkach do wody. Takie zabawy to jednak tylko na zawodach trwających więcej niż dwie godziny.

Masz jakąś radę dla naszych czytelników, tak na koniec? Im bardziej dba się o podstawę piramidy zdrowia, tj. ruch, warzywa i owoce, tym więcej grzeszków z jej szczytów organizm nam wybacza.

Renata Kasica, Dietetyk,

autorka bloga rownowaznia.pl

MAGAZYN

75


Piękno

białych piór

Są tajemnicze, eleganckie i wrażliwe. Olśniewająco białe, mało rozmowne i niebywale płochliwe. TEKST I ZDJĘCIA ARTUR KUBASIK

Przed stu laty czaple białe były masowo zabijane dla ich pięknych białych piór, tak pożądanych przez właścicieli butików, handlowców i dostawców. Ludzie, zazdroszcząc piękna ptasich piór, sami postanowili się nimi ozdabiać. Im piękniejsze, bardziej egzotyczne, tym większe ceny osiągały. Czasy, gdy o statusie kobiety, jak i jej męża

76

MAGAZYN

świadczyły pióra na kapeluszu lub innej części garderoby, na szczęście minęły. Masakra tych ptaków była początkiem pierwszych protestów społecznych w obronie praw zwierząt. Czapla biała nie jest zbyt rozmowna. Jan Sokołowski w Ptakach ziem polskich pisze, że odzywa się niezbyt głośnym, chrapliwym krakaniem „raa”. Wikipedia dodaje, że w koloniach lęgowych często wydaje rechoczące krrrok.

Czapla biała wraz ze wzrostem europejskiej populacji stała się u nas częstym gościem, w okresie lęgowym zamieszkuje obszary trzcin i delty rzek. Na wyspie Wolin można ją spotkać, udając się niebieskim szlakiem w Wolińskim Parku Narodowym wzdłuż brzegu zalewu Szczecińskiego, od strony Karnocic.

Więcej zdjęć: facebook.pl/obrazkizlasu


CZAPLA BIAŁA

MAGAZYN

natura

77


Gdzie lekarze

z tamtych lat…

Dawny świnoujski Szpital Powiatowy. Obecnie znajduje się tam hotel Cesarskie Ogrody

Po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną, decyzją sowieckiego komendanta wojskowego, od maja 1945 roku ówczesny niemiecki szpital powiatowy przy ulicy Wyspiańskiego stał się rosyjskim szpitalem wojskowym. TEKST JÓZEF PLUCIŃSKI ZDJĘCIA ZE ZBIORÓW AUTORA

Do dyspozycji pozostającej w mieście ludności niemieckiej pozostawiony został ówczesny lazaret wojskowy, obecny Szpital Miejski przy ulicy Jana z Kolna. Kierował nim lekarz nazwiskiem Feige. Ponadto pracował tu jeszcze jeden lekarz – doktor Hartwig. Szczątkowy, kilkuosobowy personel, stanowiło też kilka niemieckich pielęgniarek. Szpital od czerwca 1945 roku podlegał administracyjnie

78

MAGAZYN

powołanemu pod nadzorem przez Rosjan tymczasowemu, niemieckiemu zarządowi miasta.

Bez kwalifikacji Gdy w październiku 1945 roku miasto oficjalnie przejęte zostało przez Polaków, ta właśnie placówka, wraz z niemieckim personelem, przekazana została przedstawicielom polskich władz. Dawny lazaret wojsko-

wy, dokumentnie wyeksploatowany i zdewastowany, stał się polskim Szpitalem Powiatowym, mimo całkowitego wówczas braku polskiego personelu lekarskiego i pielęgniarskiego. Przez kilka miesięcy pracował tam tylko personel niemiecki, a kierownictwo placówki powierzano osobom przypadkowym, nie zawsze posiadającym odpowiednie kwalifikacje. Najwyższą fachowością


NIEZWYKŁY ROMAN ŚWITŁYK

stare świnoujście

mógł się wykazać felczer wojskowy Jerzy Zacharians.

Brak wszystkiego Po wejściu do miasta polskiego garnizonu Marynarki Wojennej wiosną 1946 roku w szpitalu wydzielono mały, wolnostojący pawilon na wojskową izbę chorych. Jej komendantem był wspomniany felczer. Szpital zatem stał opuszczony i jak to oceniały ówczesne władze polskie – przez wiele miesięcy swojej roli nie spełniał. Przeciętnie znajdowało się w nim od sześciu do dwunastu chorych, przy prawie identycznej liczbie personelu. Brakowało wszystkiego: leków i środków opatrunkowych, instrumentów oczywiście pościeli i bielizny, ale też opału, wody, energii elektrycznej. W wielu oknach nie było szyb, a tu i ówdzie brakowało drzwi. W szpitalu tym pracowali nadal, udzielając pomocy zamieszkującym jeszcze w mieście Niemcom, dwaj niemieccy lekarze – internista Ernst Koch i chirurg Willy Feige. Personel pielęgniarski i pomocniczy stanowiły nadal Niemki.

Pracowity człowiek Wiosną 1946 roku w mieście osiedlił się też pierwszy polski lekarz, osadnik wojskowy, doktor Alfred Paciorkiewicz. Na polecenie polskich władz krótko kierował on szpitalem, ale później organizował na ulicy Hołdu Pruskiego – w jednym z mieszkań, w którym mieściła się dawniej mała niemiecka lecznica – punkt sanitarny PCK z 10 łóżkami, nazywany Ośrodkiem Zdrowia. W dalszym ciągu brakowało jednakowoż kandydata dla objęcia kierownictwa polskiego, przynajmniej z nazwy, szpitala. Dopiero jesienią 1946 r. szpital objął przybyły do Świnoujścia lekarz doktor Roman Świtłyk, mający opinię dobrego organizatora i pracowitego człowieka. Urodzony w 1913 roku, absolwent Akademii Medycznej w Poznaniu, do Świnoujścia przyjechał z Sieradza, ale uprzednio mieszkał i pracował w południowo-wschodnich rejonach II

Obecny Szpital Miejski w Świnoujściu jesienią 1946 roku

Rzeczpospolitej, w Kołomyi. Stanęło przed nim niewiarygodnie trudne zadanie przekształcenia zdewastowanego lazaretu w szpital.

Na każde zawołanie Mimo propozycji zajęcia którejś z pobliskich willi doktor Świtłyk wraz z rodziną zamieszkał w szpitalu, by zawsze być w pobliżu i na każde zawołanie nieść pomoc pacjentom. Zgodnie z tym, przez cały czas pobytu, wychodząc z rodziną na spacer czy do kościoła, zostawiał zawsze informację, gdzie się znajduje i kiedy powróci.

z darów UNRRA, część od Rosjan oraz służb medycznych Marynarki Wojennej. Wszystko to robiono i zdobywano w warunkach powojennej straszliwej biedy i rozprężenia. Podstawowe remonty wykonywane były, jak to określono, „systemem gospodarczym”, angażując między innymi znajdujących się w mieście niemieckich fachowców oraz wspomagając się marynarzami z polskiego garnizonu Marynarki Wojennej. Doktor Świtłyk (w „oficerkach”) i felczer Jerzy Zacharians przed szpitalem, 1947 rok

Jak wspomniałem, pracy było ogrom. Jeszcze przed nastaniem zimy należało załatwić tak prozaiczne sprawy, jak oszklenie okien, zdobycie opału, dokonanie chociażby w podstawowym zakresie, remontu wnętrz i dachów. I to zostało wykonane! Kolejno urządzono salę operacyjną, salę porodową, pralnię, komorę dezynfekcyjną, zorganizowano najważniejsze oddziały, wreszcie wyposażono szpital w instrumenty i narzędzia lekarskie.

„System gospodarczy” Część wyposażenia pochodziła

MAGAZYN

79


stare świnoujście

NIEZWYKŁY ROMAN ŚWITŁYK

Świadectwo szczepienia z 1947 roku

Już w 1947 roku pracowały oddziały wewnętrzny, chirurgiczny, ginekologiczny i pediatryczny. W dwóch barakach na terenie szpitala istniał nadto wojskowy lazaret dla 30 chorych oraz oddział dla chorych zakaźnie. Tych zaś po wojnie nie brakowało. Szerzyła się błonica, często jeszcze tyfus plamisty czy brzuszny oraz bardzo wówczas powszechna gruźlica i oczywiście choroby weneryczne.

Problemy kadrowe Wkrótce do szpitala doprowadzony został prąd, a nadto zorganizowano własny agregat prądotwórczy i utworzono salę dla noworodków. Za wielki sukces uznano zakup dwóch mlecznych krów, by leczone dzieci mogły otrzymywać zdrowe mleko. Bardzo ważnym dla szpitala było uruchomienie własnej dużej pralni, kuchni oraz laboratorium analitycznego. Szpital prowadził na potrzeby własne hodowlę świnek, posiadał też konia i wóz dla celów transportowych. Istotnym osiągnięciem było zdobycie w 1949 roku aparatu rentgenowskiego, wówczas jedynego w powiecie. Przez cały czas, bardzo poważnym problemem była obsada lekarska. Poza wymienionymi Paciorkiewiczem i Świtłykiem innych lekarzy

80

MAGAZYN

w mieście nie było. Niemieccy lekarze opuścili je w drugiej połowie 1946 roku, pozostał tylko jeden nazwiskiem Alfred Trost, pracujący w Ośrodku Zdrowia. Nieco lepiej było z pielęgniarkami. Już w 1946 roku pojawiły się w masie osadników pierwsze polskie pielęgniarki, które znalazły zatrudnienie w szpitalu. Nadal jednak tak w szpitalu, jak i w Ośrodku Zdrowia, były zatrudnione niemieckie pielęgniarki oraz salowe, pracownicy gospodarstwa pomocniczego, kuchni i pralni.

Jeden jedyny Poczynione przez doktora Romana Świtłyka starania oraz nakłady

ze środków samorządowych na ochronę zdrowia wyraźnie sytuację poprawiły. Znacząco zmniejszył się wskaźnik śmiertelności – do 2,25%, a więc poniżej ówczesnych wskaźników krajowych. I podkreślam, że w całym opisywanym okresie jedynym lekarzem w szpitalu, obsługującym wszystkie oddziały, pozostawał jego dyrektor. Liczba zatrudnionego personelu wraz z administracją i pracownikami pomocniczymi osiągnęła w końcu 1949 roku stan 30 osób. Szpital, dzięki organizacyjnym zdolnościom Świtłyka, z wolna zaczął pokrywać własne wydatki i w 1949 roku osiągnął pełną samowystarczalność finansową. Po stro-

Państwo Świtłykowie I ówczesnY burmistrza Świnoujścia IgnacY Molik, 1948 rok


nie przychodów w sprawozdaniach finansowych szpitala znajdowała się też pozycja: Czynsz opłacany przez dr Świtłyka, nawiasem mówiąc, zawsze uregulowany. Płynęły lata. Do odległego, zamkniętego przepisami granicznymi, zamienionego w wojskową bazę miasta nie kwapili się mimo nakazów pracy lekarze ani przedstawiciele innych medycznych zawodów. W maju 1951 w Szpitalu Powiatowym znajdowało się 85 miejsc dla chorych, których nadal leczył jedyny lekarz i dyrektor w jednej osobie, doktor Roman Świtłyk.

Pasja i skuteczność W połowie roku 1951 roku temu niezwykle dla miasta zasłużonemu lekarzowi doręczono nakaz opuszczenia strefy granicznej i miasta – w trybie administracyjnym, bez odwołania. Było to skutkiem donosu,

jaki wpłynął do Urzędu Bezpieczeństwa. Głosił on, że Świtłyk zamierzał wraz z rodziną uciec za granicę. Cóż miał więc zrobić… Zabrał żonę i dzieciaki, wyjechał do nakazanego mu Choszczna, a kilka lat potem osiadł w Szczecinie, gdzie jeszcze wiele lat pracował z taką samą pasją i skutecznością, jak niegdyś w Świnoujściu. Zmarł w 1993 roku, pracując praktycznie do końca. Przypominając Czytelnikom postać człowieka, dla którego przysięga Hipokratesa nie była tylko nic nie znaczącą formułką, nie chcę czynić żadnych odniesień do współczesnych nam realiów czy osób. Wszak każda epoka ma swoje wzorce osobowe, ideały i wartości, którym hołduje. Sprawia mi tylko satysfakcję to, że z zapomnienia mogę wydobyć postać prawdziwego lekarza, człowieka polskiego Świnoujścia.

doktor Roman Świtłyk, na krótko przed wyjazdem ze Świnoujścia

REKLAMA


Gdzie leżą WYSPY? Urząd Miasta, Wojska Polskiego 1/5

Salon Mody „Coco”, Armii Krajowej 1

Miejski Dom Kultury, Wojska Polskiego 1/1

Salon Mody „Unique”, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

Centrum Informacji Turystycznej, Plac Słowiański 6/1

Salon Mody „Teofil”, Monte Cassino 1A

Miejska Biblioteka Publiczna, Piłsudskiego 15

Salon Mody „My Poem”, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

Biblioteka Pedagogiczna, Piłsudskiego 22

Salon Mody dziecięcej „Happy Day”, G.H. Promenada, Żeromskiego 79

G.H. Corso poziom -1, regał z książkami, Dąbrowskiego 5

Siłownia i Fitness „Champions Academy”, Woj. Polskiego 1/19

Sklep papierniczy „ERGO”, Matejki 35

Przewozy Pasażerskie „Emilbus”, Wybrzeże Władysława IV 18

ASO Renault Nierzwicki, Lutycka 23

Księgarnia „Neptun”, Bohaterów Września 81

Uzdrowisko Świnoujście, E. Gierczak 1

Restauracja „Jazz Club Central’a”, Armii Krajowej 3

Hotel Interferie Medical SPA, Uzdrowiskowa 15

Restauracja „Neptun”, Bema 1

West Baltic Resort, Żeromskiego 22

Restauracja „Nebiollo”, Orzeszkowej 6

Radisson Blu Resort, Świnoujście, al. Baltic Park Molo 2

Restauracja „Qchnia”, Piłsudskiego 19

Hotel Hampton by Hilton, Wojska Polskiego 14

Restauracja „Na Dziedzińcu”, Wybrzeże Władysława IV 33D

Apartamenty „44wyspy.pl”, Orzeszkowej 5

Restauracja „Pinocchio”, Promenada, Uzdrowiskowa 18

Visit Baltic, Wojska Polskiego 4b/5a

Restauracja „Mila“, Promenada, Uzdrowiskowa 18

Nautilus Apartamenty, Orzeszkowej 3

Restauracja „Casablanca”, Promenada, Uzdrowiskowa 16-18

Biuro Podróży „Slonecznie.pl”, Grunwaldzka 21

Restauracja „Dune”, Promenada, Uzdrowiskowa 12-14

Biuro Turystyczne „Wybrzeże”, Słowackiego 23

Restauracja „Sól i Pieprz”, Wybrzeże Władysława IV 19B

Biuro Turystyczne „Travel Partner”, Bohaterów Września 83/13

Restauracja „Osada”, Wybrzeże Władysława IV 30A

Biuro Zakwaterowań „Baltic Park Fregata”, Uzdrowiskowa 20

Restauracja „Toscana”, Marynarzy 2

Dom Pracy Twórczej PAN, Sienkiewicza 18

Restauracja „Karczma Pod Kogutem”, Żeromskiego 62

Pracownia Ceramiczna „Wyspa 1200 °C, Piłsudskiego 27-31

Restauracja „Prochownia”, Jachtowa 4

Collegium Świnoujście, Pływalnia, Żeromskiego 62

Restauracja „Magiczna Spiżarnia”, Chrobrego 1B

Jubiler „Malwa”, Promenada, Uzdrowiskowa 16

Pizzeria „Batista”, Os. Platan, Wojska Polskiego 16/6

Perfumeria „Douglas”, G.H. Corso, Dąbrowskiego 5

Pizzeria „Grota”, Konstytucji 3 Maja 59

Media Expert, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Bar Kanapkowy „Bułki z bibułki”, Wybrzeże Władysława IV

PSB „Mrówka”, Karsiborska 6

Bar „American Chicken”, Monte Cassino 43/1

ARKADA Okna, Drzwi, Wybrzeże Władysława IV 19c

EVKA Vegebar, Bohaterów Września 50/4

Hurtownia Wielobranżowa „Paulhurt”, Rycerska 76

El Papa Cafe Hemingway, Bohaterów Września 69

VEMME Day Spa, Wybrzeże Władysława IV 15C

Cafe „Wieża”, Paderewskiego 7

Centrum Dietetyczne „Naturhouse”, Konstytucji 3 Maja 16

Cafe „Rongo”, Os. Platan, Wojska Polskiego 16

Przychodnia Lekarska T. Czajka, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Cafe „Paris”, Plac Wolności 4

Centrum Medyczne „Rezydent-Med”, Kościuszki 9/7

Cafe „Venezia”, Promenada, Uzdrowiskowa 16

Gabinet Stomatologiczny Anna Pyclik, Chełmońskiego 15/1

Cafe „Havana”, Promenada, Uzdrowiskowa 14

Klinika Stomatologiczna „Morze Uśmiechu”, Plac Słowiański 6

Cafe „Kredens”, Promenada, Uzdrowiskowa 12

Gabinet „Visage”, Staszica 2

Kawiarnia „Sonata”, Marynarzy 7

Gabinet Kosmetyczny „DR-Cosmetic”, Konstytucji 3 Maja 54

Kawiarnia „Czuć Miętą”, Promenada, Uzdrowiskowa 20

Mydlarnia u Franciszka, Monte Cassino 38A

Eda-Glas, Piłsudskiego 16

Foto-Studio JDD Chmielewscy, Monte Cassino 43

EKO-WYSPA, Grunwaldzka 1A

Optyka, Bema 7/1

Apteka „Pod Kasztanami”, Warszawska 29

Optyka, Wojska Polskiego 2a

Kwiaciarnia „Ewa”, Markiewicza 21

Perfekt-Optik, STOP SHOP, Kościuszki 15

Zakład Fryzjerski „Kazik”, Konstytucji 3 Maja 14

Perfekt-Optik, G.H. Corso, Dąbrowskiego 5

Salon Fryzjerski „Piękne Włosy”, Konstytucji 3 Maja 5

Perfekt-Optik, Kaufland, Matejki 1d

Salon Fryzjersko-Kosmetyczny „Wanessa”, Grunwaldzka 1

Perfekt-Optik, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Salon Fryzjerski „Studio 5”, Konstytucji 3 Maja 16

Salon Mody „Andre”, C.H. Uznam, Grunwaldzka 21

Salon Fryzjerski Beata Grygowska, Wojska Polskiego 1/19

Salon Mody „By o la la...!”, Piastowska 2

Zakład Fryzjerski „IRO”, Bema 11/1

REKLAMA




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.