4 minute read

I Nie potrzeba nam już bednarzy

NIE POTRZEBA NAM JUŻ BEDNARZY

FELIETON JEST Z SAMEJ SWEJ ISTOTY FORMĄ LUŹNĄ, DELIKATNĄ, ZWYKLE DOŚĆ POBIEŻNIE ŚLIZGAJĄCĄ SIĘ PO PORUSZANEJ TEMATYCE. ENCYKLOPEDIA PWN DEFINIUJE FELIETON W NASTĘPUJĄCY SPOSÓB: „KRÓTKI UTWÓR PUBLICYSTYCZNO-DZIENNIKARSKI NA TEMATY POLITYCZNE, SPOŁECZNE, OBYCZAJOWE I KULTURALNE, POSŁUGUJĄCY SIĘ ŚRODKAMI PROZY FABULARNEJ, NAPISANY W SPOSÓB LEKKI I EFEKTOWNY, UTRZYMANY W OSOBISTYM TONIE”. W TYCH WARUNKACH TRUIZMEM BĘDZIE STWIERDZENIE, ŻE CZASY NIE SĄ SPECJALNIE „FELIETONOWE” I CIĘŻKO JEST DZIŚ NAPISAĆ W SPOSÓB „LEKKI I EFEKTOWNY” O CZYMKOLWIEK, CO ODNOSIŁOBY SIĘ DO SFERY SPOŁECZNO-POLITYCZNEJ. I NIE CHODZI TUTAJ JEDYNIE (CHOĆ NA PEWNO MA TO ISTOTNE ZNACZENIE) O ZBRODNICZY ROSYJSKI NAJAZD ZA NASZĄ WSCHODNIĄ GRANICĄ. PO PROSTU W DZISIEJSZYCH CZASACH NIE MA ZBYT DUŻO SPRAW NIEPOLITYCZNYCH, KTÓRE NIE PODBURZAŁYBY OD RAZU ARMII CYFROWYCH KRZYŻOWCÓW GOTOWYCH WYCIĄGAĆ INTERNETOWE KORBACZE W OBRONIE SWOICH, PRAWDZIWYCH LUB WYIMAGINOWANYCH, STREF SACRUM.

Advertisement

Piłka nożna a transformacja energetyczna

Tym niemniej próbę taką podejmę, choć wiem, że niejeden internetowy jomswiking zaciśnie dłoń w kułak. Chciałbym w tym miejscu poddać pod rozwagę czytelników pojęcie tradycji. Oczywiście mam na myśli tradycję polską. Jest ona o tyle ciekawa, że o ile mieszczą się w niej zjawiska mało kontrowersyjne (jak organizowanie kolacji wigilijnej i podzielenie się opłatkiem), to jednak różnej maści „templariusze spraw przegranych” często upychają w niej wszystko, co tylko przyjdzie im do głowy, po to, by następnie „udawać głupa” i walczyć jak o niepodległość o wątki, które wydają się należeć już do przeszłości. Dobrym przykładem wpisywania idiotyzmów do „polskiego DNA” jest odmieniany przez wszystkie przypadki model gry naszej kadry narodowej w piłkę nożną. Otóż mnóstwo komentatorów i znawców tematu usilnie utrzymuje, że polskie dzieci wraz z mlekiem matki wysysają

koncepcję futbolu, w której piłka parzy, wymienienie trzech podań bez straty jest osiągnięciem iście heraklejskim, a jedynym rozsądnym taktycznie rozegraniem z własnej połowy jest fot. zasoby autora „laga” na krytego przez trzech obrońców napastnika. Oczywiście to pozwala sprytnie oddalić dyskusję od problemów z finansowaniem, jakością szkolenia, filozofii futbolu młodzieżowego itd. Nie zamierzam pretendować do miana Jan Sakławski znawcy piłki nożnej, ale podobny schemat myślenia dostrzegam również Partner, radca prawny Kancelarii Brysiewicz, w dyskusji o transformacji energetycznej. Bokina, Sakławski i Wspólnicy Walka z tradycją? W znakomitej książce B. Derskiego i R. Zasunia „Wiek energetyków” autorzy opisują jeden z wątków burzliwej elektryfikacji amerykańskich miast z początku XX w. Lokalne społeczności stanęły wówczas przed dylematem dotyczącym zmian w zakresie transportu publicznego. Z jednej strony przyspieszająca elektryfikacja stwarzała szansę na zapewnienie

odpowiedniej infrastruktury dla tramwajów. Z drugiej, tradycyjnym transportem publicznym wciąż były wówczas powozy, zaprzęgnięte w konie pociągowe. Lokalne władze stanęły przed nie lada wyzwaniem. Tramwaje oznaczały czysty transport, brak problemów z utrzymaniem koni i sprzątaniem po nich oraz możliwość zelektryfikowania za publiczne pieniądze przestrzeni miejskiej, z czego w dalszej perspektywie skorzystaliby również odbiorcy w gospodarstwach domowych. Jednocześnie wymagało to znaczących inwestycji finansowanych z miejskiej kasy. Po drugiej stronie barykady stali oczywiście przedsiębiorcy zarabiający na transporcie konnym niemałe pieniądze. Ale jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, w pierwszej kolejności podniesione zostały argumenty inne niż żądza zysku. Tak, zgadliście. Wskazywano, że konny transport to ponadstuletnia tradycja. Że ktoś chce zawłaszczyć amerykański styl życia. Że te nowinki techniczne będą na pewno wadliwe i awaryjne, no i na koniec oczywiście, że jak radni miejscy chcą, to niech zelektryfikują transport z własnej kieszeni. Ostatecznie wygrała opcja tramwajowa, ale przeważającym czynnikiem okazało się zalegające na ulicach końskie guano…

Opór ze strony kapitału

Tak to bowiem bywa, że postęp technologiczny napotyka na opór przede wszystkim ze strony kapitału, żywo zainteresowanego utrzymaniem swoich źródeł zarobkowania. Przemysł węglowodorowy od lat wynajmuje przecież różnej maści pseudonaukowych pistoletów, którzy najpierw przekonywali o tym, że globalne ocieplenie nie istnieje, potem, że nie powoduje go człowiek, aż wreszcie, że ta cała transformacja energetyczna jest za droga i wystarczy używać papierowych słomek, żeby wszystkim zrobiło się przyjemniej. Znakomicie pisze o tym prof. Michael E. Mann w swojej książce „Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę?”, którą serdecznie polecam. I tak jak w przypadku elektryfikacji transportu publicznego, tak samo w przypadku dekarbonizacji gospodarki ci, którzy czerpią zyski z eksploatacji węglowodorów, notorycznie sięgają do argumentów tradycjonalistycznych. Ile razy już to słyszeliśmy? Węgiel to polskie czarne złoto. Korzystanie z odnawialnych źródeł nie mieści się w polskiej tradycji (to jest szczególnie ciekawy zwrot, rozumiem, że już Mieszko I w Dagome Iudex potępił branżę PV). No i oczywiście standardowe – nie stać nas na to (w domyśle – utrzymajmy status quo).

Pokojowa zmiana warty

Oczywiście nie chciałbym, żeby czytelnik wziął mnie za jednego z tych wariatów, którzy sterczą pod jednostkami systemowymi i drą się żądając, aby je z dnia na dzień wyłączyć. Nie, transformacja musi odbyć się w warunkach pokojowej zmiany warty, a nie rewolucji, ale odbyć się musi. Wbrew temu, co twierdził niewskazany przeze mnie powyżej z nazwiska polski polityk, polska tradycja nie sprzeciwia się OZE, wiara katolicka nie neguje zmian klimatu, a w naszym DNA nie ma jeżdżenia po wsze czasy produkującymi na potęgę niską emisję dieselami, tak samo jak nie ma w nim wykopywania piłki „na aferę” do przodu spod własnego pola karnego (pozdrowienia dla Piotra Świerczewskiego). Instrumentarium, którym dysponuje ludzkość w zakresie zmian klimatu, jest czymś co nieustannie ewoluuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z energetyką fotowoltaika była nieopłacalna, nie było sensu w nią inwestować. Jednak upowszechnienie tej technologii polityką dotacyjną i zniesienie przez Komisję Europejską ceł na podzespoły chińskie spowodowało, że dziś mało kto może sobie wyobrazić nasz miks energetyczny bez mocy w PV. Tak samo wyglądała sytuacja z wiatrakami czy biomasą, a teraz powoli z magazynami energii, CCS i wodorem. Jeżeli spojrzymy dalej w przeszłość, to zauważymy, że wymieranie pewnych branż czy zawodów i zastępowanie ich nowymi jest zjawiskiem naturalnym i zachodzącym w sposób ciągły od wieków. Oczywiście nie oznacza to, że postęp powinien dokonywać się na zasadach wolnej amerykanki, która wielu, szczególnie tych najsłabszych, pozostawia za burtą. Przeciwnie, mądra polityka pozwala na przeprowadzenie tych zmian w sposób ewolucyjny, uwzględniający społeczne konsekwencje transformacji. Nie może to jednak być wymówką dla ignoranctwa czy kompletnej bezczynności. Zmiany w gospodarce zachodzą odkąd ona istnieje, odkąd staliśmy się społeczeństwem osiadłym, a handel jest podstawą dobrobytu społeczeństw.

Czy dziś ktoś kruszy kopie o to, że nie istnieją już takie zawody, jak zecer, kołodziej, flisak czy bednarz? Nie – bo po prostu nie potrzeba nam już bednarzy.

This article is from: