Nr 5

Page 1

Rok 2009, nr 5

5 sierpnia 2009

IŃSKIE POINT XXXVI IŃSKIE LATO FILMOWE G

A

Z

E

T

A

F

E

T

I

W

A

L

O

W

A

O(da do) redakcji

W T Y M N U M E R Z E :

Om Shanti Om

3

Na głęboką wodę

4

Piorun

S

5

Obywatel Havel

6

U Pana Boga za miedzą

7

Vicki Christina Barcelona

8

Jeniec

9

Podróże ze zwierzętami

10

Jak wydoić nosorożca?

10

Kobieta w Berlinie

11

Czy

zastanawiało

skierowane do najmłod-

osób. Problemy z pisaniem

Was, jak powstaje gazeta,

szej publiczności. Osoby te

kumulują się wieczorową

którą właśnie trzymacie w

zazwyczaj nie zajmują się

porą, gdy po rozpoczętym

rękach? Z tego tekstu mo-

korektą czy składaniem

o godzinie dziewiętnastej

żecie dowiedzieć się, jak to

gazety, więc są odpowied-

filmie (nie wspominając o

wszystko wygląda „od za-

nio wyspane, choć zdarza

późniejszych)

plecza”. Gazety nie spada-

się, że niektórzy na poran-

„rozwarstwienie się” na-

ją przecież z nieba! Stwo-

ki filmowe trafiają prosto

szej

rzenie ośmiu czy dwunastu

po wstaniu od redakcyjne-

Niektórzy

stron gazety festiwalowej

go stołu.

kiem inspiracji na suficie

następuje

redakcyjnej

grupy.

szukają

wzro-

nie jest wbrew pozorom

Po tych, tak jak po po-

bułką z masłem (choć dziś,

zostałych projekcjach, wy-

sprzeczają

piątego dnia pobytu w Iń-

znaczeni do poszczegól-

herbatki czy – oczywiście

sku, udało nam się owo

nych filmów starają się je

bezalkoholowe – piwo. Inni

masło

Naszym

opisać. Czasami udaje się

zajmują się korektą tek-

wrogiem, a niekiedy sprzy-

napisać tekst w godzinę,

stów już spłodzonych, co

mierzeńcem, jest czas. Już

kiedy indziej – potrzeba

jest

trudne

we

o dziewiątej rano ktoś z

znacznie więcej czasu, a

wszechogarniającym

fer-

nas wybywa na seanse

także

worze. Aby usunąć błędy,

nabyć).

wsparcia

innych

czy za oknem, dyskutują,

dość

się,

popijają

K O M U N I K A T Y : W środę 5 sierpnia po projekcji filmu Generał Nil (Kino Morena, godzina 1900) odbędzie się spotkanie z odtwórcą głównej roli Olgierdem Łukaszewiczem.

Także po filmie Źródło (Gabinet doktora Caligariego, godzina 1300) spotkanie z jego reżyserką—Vitą Żelakeviciute.

Po pokazie filmów Usłysz nas wszystkich i IV katarakta (Kino Morena, godzina 1600) spotkanie z reżyserem Maciejem Drygasem.


S t r o n a

2

I Ń S K I E

P O I N T

nie musi być zadaniem czy polonistykę), zwykle kładziemy się wybitnie trudnym, ale w Ińsku spać około czwartej, piątej ułożenie wielu tekstów nad ranem. Jeśli możemy, śpimy ile w jedną spójną całość się da. Najchętniej wstajemy co najwygląda tak, jak równa- mniej w samo południe. Oczywiście nie 1+1=3. Pierwszego gazeta, gdy zostanie już napisana i dnia

założyliśmy,

że złożona, musi ujrzeć światło dzienne

opisy filmów powinny w w formie papierowej. Dlatego rangazecie

następować kiem, gdy pozostałe jednostki redak-

zgodnie z chronologią cyjne już śpią, ktoś z ostateczną werich wyświetlania w ki- sją całości udaje się do biura festiwanach

festiwalowych. lowego, by tam wydrukować ją i zło-

Korekta

odbywa

się ż y ć .

„Cisza jest

jednak w takiej zawie- Stamtąd rusze, że niemożliwo- g a z e t a ścią jest proste „kopiuj r o z n o wklej”. Składający tek- s z o n a sty Olek i korektorka jest

prawie niedoświadczalna

do

w naszym

potrzebny jest przytomny umysł,

Natalia chodzą spać najwcześniej o różnych,

dokładne czytanie (któremu sprzyja

siódmej

cisza, prawie niedoświadczalna w

(intensywne

naszym małym redakcyjnym pokoju;

przed dwudziestą)! Gdy piszę te przecież

w jej poszukiwaniu niektórzy pere-

słowa, Olek śpi w najlepsze – obu- miejsc. A my znów oglądamy filmy,

grynują po szkolnym budynku), po-

dzimy go dopiero, gdy wszystko aby móc coś o nich napisać... Przy-

wtórzone co najmniej dwa razy,

wyda nam się poprawnie napisane i jemnego czytania. Smacznego!■

przez co najmniej dwie pary oczu.

opracowane.

dnia

n a s t ę p n e g o znanych

prace

zaczynamy W a m

My, to znaczy studiujący i wykła-

Bartek, Dagmara i Michał, więc oni

dający na Uniwersytecie Łódzkim

czytają najwięcej.

(kierunki takie jak kulturoznawstwo,

dziennikarstwo,

Biuro Ińskiego Lata Filmowego Kino Morena ul. Przybrzeżna 1 tel. 091 5623084

pokoju”

Sonia Grzelak

Nadzorcami treści wszelakich są

Napisanie tekstu na komputerze

redakcyjnym

socjologię

Klub Festiwalowy na małej plaży koło bazy płetwonurków

Kasa biletowa

spotkania z twórcami

katalog 36. ILF-u — 5 zł

koncerty

Książka Gdzie woda czysta… Ińskie Lato Filmowe 1973-2007 — 25 zł

inne atrakcje


R o k

2 0 09 ,

n r

5

S t r o n a

3

Om Shanti Om – gigant show Są produkcje wielkie, Wielkie Produkcje i mega produkcje. Zdarzają się też produkcje-giganty. Do tych ostatnich należy film Om Shanti Om, który mieliśmy przyjemność obejrzeć w poniedziałkowy wieczór. Przyjemność musiała być wielka, skoro grupa śmiałków, mimo chimerycznej pogody, wiatru, chłodu i deszczu, wybrała się na projekcję pod gołym niebem i nie wyszła z niej przed 162 minutą. Trudno się dziwić, skoro wysokiej temperatury strzegły gwiazdy kina bollywoodzkiego z Shahrukhem Khanen na czele, a zmieniające

się szybciej niż w kalejdoskopie obrazy nieomal przyprawiały o oczopląs. Niewątpliwym atutem ostatniego dzieła Farah Kahn jest mnogość dekoracji, rekwizytów, strojów, aktorów, statystów, motywów, tematów, konwencji etc. Taką kombinacją nie pogardziłby żaden paryski kabaret fin de siecle'u, żaden broadwayowski producent, ani żaden reżyser Hollywoodu. Na szczęście, takie rzeczy dzieją się w Bollywoodzie. Na szczęście, bo z większego dystansu

możemy swobodnie cieszyć się z rozmachem zrobioną baśnią, przenieść się w świat nam nieznany, krzyczący kolorami, dźwiękami. To uczta dla zmysłów, omamienie, zawłaszczenie całej uwagi widza. Przeplatanie i mieszanie konwencji, nagromadzenie motywów wywołują zawrót głowy. Nie ma takiego gatunku filmowego, który nie znalazłby się w tej produkcji-gigancie, począwszy od melodramatu, na thrillerze kończąc. O jakimkolwiek końcu trudno tu mówić, i to nie tylko ze względu na wirujące show tysięcy tancerzy, ale przede wszystkim na podjęty przez reżyserkę problem reinkarnacji. Ten aspekt wiary w wędrówkę dusz i pon o w n e wc i el e ni e w nowym życiu europejski widz odbiera jako cudowną baśń. Jest w tym jednak coś więcej. Pojawiają się elementarne pytania o kondycję człowieka, jego pragnienia, żądze, tęsknoty i czyny, co stanowi pierwszy krok do przeistaczania w mit. W Om Shanti Om dochodzi do gry z mitologizacją, do zaaplikowania tradycyjnej wiary do współczesności. Te problemy, za sprawą Shakespeare'a, doskonale rozumieją mieszkańcy Starego Kontynentu, choć od pięciu wieków nie zdołali się z nimi uporać.

Nie bez przyczyny reżyserka wykorzystuje motyw teatru w teatrze (czy w tym wypadku filmu w filmie), który jak żaden inny pokazuje procesy samouświadamiania głęboko skrywanych i wypieranych zbrodni. Więcej – iluzyjność została spotęgowana i umieszczona w szerszych ramach. W dziele Farah Kahn jeden świat-teatr-film odsyła do drugiego, te z kolei do następnego, a my jako widzowie nie wiemy już nawet, do którego ze światów przynależymy. Hamletowski zabieg został zgrabnie wkomponowany w niezwykle dynamiczną i pełną ekspresji całość. Ale to nie jedyne autoreferencyjne odniesienie w tym filmie. Autoironicznych gestów, oczek puszczonych widzom, zabaw z konwencjami jest tutaj bez liku. Nie byłoby ich bez kunsztu aktorskiego, a w szczególności do perfekcji doprowadzonej mimiki i gestyki. W tańcu indyjskim każde najmniejsze drgnienie powieki jest zakodowanym znakiem, każde poruszenie rzęsą odsyła do tajemniczego świata wirujących elementów znaczących. W Om Shanti Om być może nie zachowało się wiele z tego ukrytego kodu, ale z pewnością pozostała sprawność. Mało który aktor z Europy czy Ameryki może się z nią mierzyć. A szkoda. Nie zazdrośćmy jednak tego, czego robić nie potrafimy. Siądźmy lepiej przed ekranem, z taką choćby determinacją jak widzowie w Ińsku i oddajmy się szaleństwu zmysłów. I chociaż nie obeszło się bez sztamp w rodzaju czterokrotnego powtórzenia ulubionych słów Paulo Coehlo, cieszmy się, że ktoś miał wielką wizję i możliwość taki film zrealizować.■ Agnieszka Cytacka


S t r o n a

4

I Ń S K I E

P O I N T

Z miłości do kina… Shahrukh Khan jest kimś więcej niż królem Bollywood. Gwiazdy tego kalibru nie można sprowadzić do banalnego, spłycającego jego status określenia najlepszy towar eksportowy współczesnych Indii. Po prostu nie wypada! Reżyserka Farah Khan zrealizowała film, który w Indiach szturmem wziął box office, wygrywając z inną rodzimą superprodukcją, Saawarija (pierwsza produkcja Sony Pictures zrealizowana w Bollywood). Już po pierwszym weekendzie emisji Om Shanti Om zarobił w kinach ponad 17 milionów dolarów. Twórczyni żartobliwie podkreślała w wywiadach, że olbrzymi sukces oparty jest w dużej mierze na tanecznym występie Shahrukh Khana, który złamał w tym przypadku swoje zasady i uka-

zał spragnionemu światu kawałek absolutu, czyli swój namiętny, nagi tors. Sukces tego obrazu filmowego nie opiera się (w całości) na goliźnie głównego bohatera, ale na EMOCJACH, które potrafi w nas wywołać. Bo czym byłoby kino, gdyby nie te cholerne emocje? Nie byłoby na pewno sztuką. Przecież, drogi widzu, potrafisz się wzruszyć i płakać, mimo że filmowa taśma jest nieczuła na twoje żale i łzy. To, co widzisz na ekranie, to tylko (lepiej czy gorzej) sztucznie wykreowana czasoprzestrzeń zwana fikcją. Trzeba być więc (samo)świadomym siły rażenia tego medium. Produkcje bollywoodzkie, jak widać, tę tajną broń posiadają i do perfekcji opanowały jej obsługę. Dwie sceny w filmie stanowią

swojego rodzaju symboliczny hommage, z jednej strony dla gwiazd, z drugiej dla ekipy realizującej film od kuchni, poza pięknie lśniącym i kolorowym mise-en-scène. W trakcie piosenki Deewangi Deewangi na scenie pojawiają się kolejno najwięksi aktorzy i aktorki w historii bolly. Każdy z nich prezentuje okazale swoją osobę, frywolne disco move tylko sobie odpowiadające i właściwe. Om Shanti Om staje się w ten sposób przede wszystkim hołdem dla 30 lat ciężkiej i niezłomnej pracy indyjskiej kinematografii narodowej, która ostatnimi czasy cieszy się niezwykłą sławą również w Europie.■ Diana Dąbrowska

Naprawdę Głęboka woda Złowroga nieubłagalność losu wisi nad bohaterami Na głęboką wodę już od pierwszych minut filmu. Nawet jeśli nie znamy zakończenia pierwszego samotnego rejsu wokół Ziemi, intuicyjnie przeczuwamy, że happy endu nie będzie. Koniec lat sześćdziesiątych, w którym osadzona jest fabuła, to schyłek ery wielkich odkryć i głębokich eksploracji. Na obu biegunach powstały już stacje badawcze, Neil Armstrong (przynajmniej w oficjalnej wersji tego zdarzenia) postawił nogę na księżycu, a Francis Chichester jako pierwszy samotnie opłynął kulę ziemską. To wszystko jeszcze bardziej rozpaliło wyobraźnię ludzi, marzących o przekraczaniu kolejnych granic. Dlatego już w 1968 roku angielski magazyn „The Sunday Times” rzucił śmiałkom nowe wyzwanie: pięć tysięcy funtów oraz wieczna sława dla tego, kto poprawi wyczyn Chichestera, nie zawijając w czasie żeglugi do żadnego

portu. Podjęło je dziewięciu wytrawnych regatowców. Film Louise’a Osmonda i Jerry’ego Rothwella skupia się wokół trzech z nich. Robin Knox- „Nawet jeśli nie Johnston od znamy początku był zakończenia liderem wyścigu, i to on włapierwszego śnie zgarnął samotnego główną nagrorejsu wokół dę. Jego największy rywal, Ziemi, francuski pointuicyjnie eta i filozof Bernard Mo- przeczuwamy, itessier, za- że happy endu wrócił na nie będzie.” ostatniej prostej, aby powtórzyć swoją przygodę. Jednak to historia trzeciego, Donalda Crowhursta, kreowanego przez media na „czarnego konia” wyścigu, jest najbardziej przejmująca. To iście tragiczna (w antycz-

nym tego słowa znaczeniu) opowieść o bohaterze, który stał się nie tylko ofiarą własnej pychy i oczekiwań innych, ale również zabawką zmiennej fortuny. Twórcy filmu w mistrzowski sposób posługują się archiwalnymi zapisami z taśm audio i wideo u c z e s t n i kó w w y p r a w y , a „gadające głowy” tych, którzy przeżyli, uzupełnione są czytanymi z offu fragmentami dzienników pokładowych zwyciężonych. Rezultat tych zabiegów jest olśniewający. Widz dostaje piękną, dramatycznie opowiedzianą historię. Sportretowany w filmie Crowhurst odzyskuje, należne mu zresztą, chwałę i szacunek. Bo to wielki bohater, który za marzenia i ambicje musiał zapłacić najwyższą cenę. Najmniej doświadczony spośród uczestników, zadłużony na olbrzymią kwotę, z przeciekającym kadłubem łodzi, już po kilkunastu dniach żeglugi stanął


R o k

2 0 09 ,

n r

5

S t r o n a

przed dramatycznym wyborem: albo zawróci, i tym samym skaże siebie i rodzinę na ruinę, albo popłynie dalej i niechybnie zginie.

Wybrał trzecie rozwiązanie. Zatrzymał się gdzieś na wysokości Brazylii, pośrodku oceanu, aby tu poczekać na zawracające łodzie. Przez radio podawał zmyślone informacje o swoim położeniu, a sam pogrążał się w samotności i narastającej rozpaczy. Jego dziennik, taśmy i nagrania to wstrząsające dokumenty świadczące zarówno o sile, jak i o słabości człowieka.

5

Na głęboką wodę to nie tylko kolejny sportowy film goszczącego w Ińsku festiwalu 360 stopni. Człowiek na krawędzi, choć jego bohaterowie są niewątpliwie zwycięzcami. To hołd pamięci złożony ludzkiej godności i dumie, która potrafi być na tyle zuchwała, aby zagłuszyć drwiący śmiech samego Boga. Jak zapisał w dzienniku Don Crowhurst: Nie ma dobra, ani zła. Jest tylko prawda.■ Natalia Królikowska

Piorunujące zderzenie z rzeczywistością

I to by było na tyle – chciałoby się rzec po obejrzeniu Pioruna. Koniec magicznej sielanki, jaką do wczoraj 36. Ińskie Lato Filmowe serwowało swoim najmłodszym widzom. Za sprawą projekcji Pioruna, Kraina Księżycowych Księżniczek, Rajskich Wzgórz i innych tego typu bajek na dobranoc okazała się niczym więcej jak styropianem, tekturą i watą szklaną. Ubiegłoroczna animacja Disneya to historia uroczego psiaka (mówiącego głosem Borysa Szyca). Niemal całe życie spędził w wykreowanej przez bezdusznych produ-

centów przestrzeni planu zdjęciowego hitu o superpsie, wierząc, że otaczająca go rzeczywistość jest tą faktyczną i jedyną, a on sam posiada supermoce, jakimi obdarza go najnowsza technologia. W wyniku perypetii (niezbyt zresztą umotywowanych fabularnie) trafia do Nowego Jorku, gdzie zaczyna się jego iście inicjacyjna (sic!) droga ku poznaniu prawdy o świecie. Prowadzi go doświadczona przez życie kocica (wszelkie erotyczne skojarzenia są pewnie tylko moim kulturoznawczym skrzywieniem zawodowym). Marlenka, która z niejednego pieca chleb jadła, jest nota bene najciekawszą postacią filmu, w jego polskiej wersji językowej świetnie zdubbingowaną przez Sonię Bohosiewicz. Psu i kotce towarzyszy jeszcze chomik (Tomasz Karolak), wcielenie charakterystycznej dla tego rodzaju produkcji figury błazna. Trójka zwierzęcych muszkieterów musi wspólnie odbyć długą, naszpikowaną nowymi dla Pioruna wyzwaniami (jak zdobycie pożywienia czy znalezienie dachu nad głową na kolejną noc) podróż do Los Angeles (skądinąd ikony miasta postmodernistycznego). Wszystko, aby połączyć tytułowego bohatera z ukochaną Panią, dziewczynką o imieniu

Penny (która do rozstania partnerowała mu na planie serialu) oraz i ją uwolnić z więzów iluzji. Symboliczny pożar dekoracji pozwala Piorunowi udowodnić rzeczywisty heroizm (leżący przecież w wielkim sercu, a nie w cyfrowych bajerach przemysłu hollywoodzkiego) oraz ostatecznie skłania parę bohaterów do opuszczenia „branży”. Całość kończy się… przed telewizorem, przed którym siedzą wszystkie „białe” charaktery. Trudno stwierdzić, czy można to nazwać happy endem. Piorun, w reżyserii Byrona Howarda (twórcy takich przebojów jak Mulan, Lilo i Stitch czy Mój brat, Niedźwiedź) i Chrisa Williamsa, miał być jedną z odpowiedzi Disneya na animowane superprodukcje ze stajni Pixara (które to studio, paradoksalnie, od 2005 roku jest częścią The Walt Disney Company). W rezultacie, sama animacja stoi na najwyższym poziomie warsztatowym, a efekty są rzeczywiście nieopisane i chociażby dlatego, mimo omówionej już miałkości fabularnej, Pioruna warto obejrzeć. Chyba polecam. ■ Natalia Królikowska


S t r o n a

6

I Ń S K I E

P O I N T

Obywatel Prezydent W tym filmie znaczący jest sam tytuł – nie patetyczny, jakim mógłby być na przykład Prezydent Havel, ale ludzki – po prostu Obywatel Havel. Choć dokument dotyczy głowy państwa, nie jest „przepolitykowany”, dotyka kwestii uniwersalnych. Być może to zasługa reżysera filmu, Miroslava Janka, który jako emigrant i człowiek zupełnie nieznający się na polityce zadbał o to, by portret jego bohatera wykraczał poza sprawowaną przez niego społeczną funkcję. Pawel Koutecki (tragicznie zmarły przed zakończeniem pracy nad filmem) postanowił zrealizować dokument, jakiego prawdopodobnie jeszcze nie było. Przez dwie kadencje prezydentury twórcy śledzili poczynania Havla „od kuchni”. Nie stworzyli intymnej wiwisekcji, bo nikt – przecież! – nie zaglądał prezydentowi Czech do sypialni. Z drugiej strony, kamera rejestruje mało komfortowe dla Havla sytuacje, o czym świadczyć może często goszczące na twarzy prezydenta zakłopotanie. Filmowcy otrzymali między innymi zgodę na zrobienie zdjęć podczas ślubu Havla z aktorką Dagmar Veskrnovą, choć wydarzenie to owiane było tajemnicą i wiedziało o nim zaledwie grono najbliższych przyjaciół. Tak powstał dokument, który ogląda się niczym film fabularny, pełen wątków pobocznych, odmiennych perspektyw, dygresji – niczym portret Kane’a w reżyserii Orsona Wellesa, do którego autorzy nawiązują w tytule. Z kompilacji fragmentów wyłania się obraz, który z pewnością przysporzy Havlowi nowych sympatyków na całym świecie. Prezydent Czech okazuje się bowiem nie tylko niezwykle inteligentny, ale także miły, sympatyczny i – nade wszystko – skromny. To człowiek, który, będąc prezydentem, otwarcie przyjmuje krytykę doradców.

Vaclav Havel to także pisarz i dramaturg, posiadający rozległą wiedzę o teatrze. W filmie daje się to odczuć widzowi. Prezydent bardzo skrupulatnie przygotowuje swoje wystąpienia. Kamera podkreśla to poprzez detal kostiumu i scenografii każdego spotkania. Prowadzi to do osobliwych wniosków, które, jak wspomniałam, można traktować jako uniwersalne. Polityka według Havla to spektakl, w którym odpowiednia reżyseria i show ważniejsze są nieraz od samego wydarzenia. Na przygotowaniu scenografii praca prezydenta się jednak nie kończy. Kiedy czyta samodzielnie opracowane przemówienia, trudno nie zauważyć w jego słowach pisarskiej błyskotliwości. Niezwykłe wrażenie robi też na widzach dystans Havla do samego siebie. W filmie pojawia się na przykład scena, w której prezydent leży na kanapie, w kurtce i podkoszulku. Wygląda na zupełnie zwyczajnego, „wyluzowanego” czterdziestolatka. Zdradza przed kamerą przemyślenia na temat politycznych wyborów. Zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy nie trafi w gusta wyborców. Wie jednak, że dla tych, którzy znali go w podziemiu, jego nowe, eleganckie życie, które musi trochę wbrew swojej naturze wieść, utożsamiane może być ze zdradą ideałów. Z kolei dla tych którzy chcieliby widzieć w nim wielkiego przywódcę, Havel zawsze będzie zbyt swojski, za mało poważny, bez względu na to, jak drogi garnitur założy. Film nie zdradza wielkich tajemnic ze świata polityki. Pokazuje, że losy państwa, świata – paradoksalnie – zależeć mogą od błahostki. Nawet na najwyższym szczeblu za każdą decyzją stoi człowiek, na którego wpływa choćby niewygodna koszula czy złe menu. I jeszcze krótka refleksja o kontekście odbioru filmu w Polsce, której trudno uniknąć. Polska kinematografia nadal „rozlicza się” z przeszłością. Nie mamy zatem filmu o współczesnej polityce i politykach. Szkoda!■ Fiołek

Havel na Hrad, albo lepiej już było Przy okazji obchodów 20. rocznicy pokojowych rewolucji w Europie Środkowej, w jednej z gazet ukazał się wywiad z Adamem Michnikiem. W rozmowie z dziennikarzem rzucił on, że nie ma przypadku w tym, że symbolami demokratycznych przemian w Polsce, Czechach i Rosji są odpowiednio: Lech Wałęsa, Vaclav Havel i Borys Jelcyn. Niewątpliwie fakt, że w swoim czasie mogli się pochwalić imponującym poparciem społeczeństwa świadczy o

tym, ile osób było w stanie się z nimi utożsamiać. Były prezydent Czech w portretującym go Obywatelu Havlu mówi z goryczą, że współobywatele używali go w charakterze „sumienia zastępczego”. Obecny prezydent naszych południowych sąsiadów i przyjaciel Lecha Kaczyńskiego nie cieszy się sympatią twórców filmu. Przedstawiają go jako przepełnionego pretensjami małego człowieka. Wyraźnie przeciwstawiony mu zostaje Havel. Jego portret przepełniony jest nostalgią za pijącym piwo dramaturgiem

potrafiącym zachować dystans do samego siebie. W Polsce w latach 90, gdy przyszło zmęczenie wojującymi politykami, popularne było hasło „Havel na Wawel”. Można odnieść wrażenie, że teraz przyszedł czas na jego rodaków. Czy to, że w środku kadencji Vaclava Klausa filmowcom zebrało się na wspominanie czasów jego poprzednika świadczy o tym, że Czechom brakuje takiego współczującego inteligenta?■ Tomek Rachwald


R o k

2 0 09 ,

n r

5

S t r o n a

7

Dlaczego nie lubię polskich kabaretów U Pana Boga za piecem darzę sporym sentymentem trochę ze względów osobistych. Mam słabość do „ściany wschodniej”, a film ten potrafił znakomicie wykorzystać wyidealizowany obraz Podlasia jako sielskiej krainy szczęśliwości, harmonii i spokoju. W 1998 roku spodobał się nie tylko widzom, ale i jury festiwalu FPFF w Gdyni. Minęła dekada. Reżyser Jacek Bromski nic ciekawego więcej nie nakręcił. Stał się za to bardzo ważnym prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Kto wie, może to świadomość, że nakręcił w życiu jeden dobry film, popchnęła go do decyzji o nakręceniu jego kontynuacji, która spodobała się już tylko widzom? W końcu lubimy to, co znamy. U Pana Boga w ogródku obejrzało tyle osób, że Bromski, ucieszony sukcesem, przedstawił nam część trzecią, po obejrzeniu której zacząłem się zastanawiać, dlaczego człowiek kręcący tak złe filmy pozostaje od 11 lat nieformalnym przełożonym polskich twórców filmowych. Nie potrafię zrozumieć, co w U Pana Boga za miedzą stało się z moim ulubionym Podlasiem. W pierwszej części zarysowane lekką kreską postacie budziły sympatię i

były przy tym zabawne. Wówczas twórcy w obliczu ogólnej mizerii wywołuje u umieli pomysłowo wykorzystać wielokul- widza krzyk rozpaczy. turowość pogranicza, koloryt prowincji, Muszę przyznać, że wobec powyżczy przyjazny chaos dwujęzycznej czę- szego nie wiedziałem co z robić z tym, ści Polski. Tym razem, mimo iż była że większości uczestników wczorajszansa skorzystania z tych samych mo- szego seansu film się podobał (co tywów, mamy do czynienia z kinemato- widać w sondzie). Podczas seansu graficznym knotem. Z dwujęzyczności przyszły mi na myśl skecze polskich pozostał karykaturalny zaśpiew. Ukrain- kabaretów. Są to zazwyczaj krótkie, kę śpiewającą mniej lub barAve Maria zastę„Bromski, jakby usiłując dziej śmieszpuje pracownica ne serie gapopisać się filmową banku, której rola gów, tak poogranicza się do dobnych do erudycją, zabiera się za potrząsania cycsiebie, że kami. Najbardziej cytowanie filmowej klasyki, widz wie, kiedojmująca jest dy należy się co w obliczu ogólnej niemal totalna śmiać, zanim nieobecność pra- mizerii wywołuje u widza jeszcze nastąwosławia – na pi kulminacja podlaskiej wsi! krzyk rozpaczy.” żartu. U Pana Lokalny batiuszka Boga za miepojawia się tylko na chwilę, w rogu ka- dzą jest taką serią zupełnie niepowiądru. O greko-katolikach się żartuje, albo zanych ze sobą fabularnie skeczy. się nimi gardzi. Bohaterami są dobrzy Widz otrzymuje to, co lubi i przyjmuje Polacy-katolicy, a prawosławni to (jak to z radością, zapewniając autorom wieść niesie) tchórze, które zawsze zysk i satysfakcję twórczą.■ trzymają z aktualną władzą. Takie uproszczenie jest nie tylko karygodnym Tomek Rachwald pominięciem. Jest przede wszystkim obraźliwe. Do tego Bromski, jakby usiłując popisać się filmową erudycją, zabiera się za cytowanie filmowej klasyki, co

Czy podobał się Pani/Panu film? Pierwsza część była najlepsza. Był w porządku. Może być, chociaż pierwsza część była najlepsza. Najsłabszy z trzech. Ograne pomysły powtarzały się, ale można się było pośmiać i znamy już konwencję, nie było najgorzej. Jak na tego typu film można obejrzeć, ale bez zachwytu. Podobał mi się, choć szłam taka niepewna, jak go odbiorę. Pierwsza część mi się bardzo podobała, druga zupełnie nie, a tutaj częściowa rehabilitacja. Powtórzono niektóre sceny, było dużo nawiązań do części pierwszej, ale myślę, że to wyszło na dobre. Działa jako samodzielny film. Tomek


S t r o n a

8

I Ń S K I E

P O I N T

Jak się Panu/Pani podobał film i dlaczego? Podobał mi się, bo lubię jak Woody Allen dowala amerykańskiej klasie średniej. Był ciepły i wesoły. Niezły instruktaż na wieczór. Ogólnie bardzo lubię Woody’ego Allena, jego dialogi są mniej lub bardziej odkrywcze, ale trafnie ukazują rzeczywistość między kobietą i mężczyzną, kobietą a kobietą. Jest o walce między emocjami, miłością i nienawiścią. A poza tym przede wszystkim film jest wesoły, wakacyjny, gorący, hiszpański, ze świetną muzyką i pięknymi krajobrazami! Zabawny, nieco postrzelony, podobała mi się cała ta historia, była śmieszna. Ewa, Lila, Fiołek, Mroos

Vicky Cristina Oviedo Choć w tytule filmu jako trzeci bohater występuje stolica Katalonii, prawdziwy hołd Woody Allen złożył Oviedo – miasteczku w Hiszpanii, które wyjątkowo sobie upodobał. To tam, w otoczonej górami kulturowej stolicy Asturii rozgrywają się sceny najważniejsze, najbardziej zmysłowe, tajemnicze. To stamtąd pochodzi emanujący seksem Juan Antonio Gonzalo (czyli grający go Javier Bardem, znany m.in. z kreacji w filmach Duchy Goi czy Drżące ciało). To tam powietrze sprzyja romansom i występnym miłostkom, i to tam po raz pierwszy widzimy gorącokrwistą Marię Elenę (w tej roli zdobywczyni Oscara za rolę drugoplanową, Penelope Cruz – muza Almodóvara). Allen zadbał o pokazanie Oviedo z jak najlepszej strony, choć nie było to trudnym zadaniem, jeśli weźmie się pod uwagę wyjątkową malowniczość miasta. Nie omieszkał przy okazji zaprezentować okolic, które słyną z preromańskich kościołów, takich jak Santa María del Naranco, San Julián de los Prados i San Miquel de Lillo. Reżyser w dość wiarygodny sposób przedstawił klimat maleńkich, niemal wyludnionych, ukrytych przed turystami asturyjskich wiosek, choćby takich jak ta, w której mieszka ojciec Juana Antonio. Obraz został niestety zakłócony obcym elementem, przed którym Asturyjczycy

raczej starają się uciec. W filmie nie popija się cydru, a bohaterki nie słuchają dźwięków asturyjskich dud (trzeba pamiętać, że północnozachodnia część Hiszpanii to przede wszystkim wpływy celtyckie), tylko słynnej andaluzyjskiej melodii Isaaca Albéniza, Granada, chociaż w filmie pobrzmiewa również Asturias – inna kompozycja tego muzyka, bardziej adekwatna do przedstawianych pejzaży. Zróżnicowanie kulturowe i językowe poszczególnych obszarów Półwyspu Iberyjskiego (z pominięciem Portugalii oczywiście) zostało zhomogenizowane, ujednolicone i sprowadzone do jego ogólnego i stereotypowego wizerunku, który nazywamy hiszpańskim temperamentem. Jeśli Hiszpanka, to ognista, czarnowłosa, nieco dzika piękność; jeśli Hiszpan, to bezpośredni uwodziciel; jeśli muzyka hiszpańska, to oczywiście rytmy flamenco; jeśli hiszpański trunek, to czerwone wino; jeśli Hiszpania, to Barcelona! Reżyser pokazał ten kraj tak, jak go widzą przeciętni zwiedzający, oczami dwóch Amerykanek przybywających na wakacje na Stary Kontynent. Aby przyciągnąć publiczność, niezbędny jest punkt zaczepienia: aktor, tekst, historia czy rozpoznawalne miejsce. Wybór padł na Barcelonę, która wśród miast turystycz-

nych nie ma sobie równych. Allen wykorzystał sławę miasta, zaprowadził widza do miejsc mu znanych, by następnie w całkowicie absurdalny sposób przenieść go na łono dzikiej, asturyjskiej przyrody i pokazać swoje ulubione miasto. A miasto to odwiedzał wielokrotnie, szczerze nim zauroczony do tego stopnia, że Oviedo wzniosło mu pomnik zaraz po tym, jak w 2002 roku otrzymał nagrodę od Księstwa Asturii. I ten element przestrzeni posłużył Allenowi za autoironiczne odniesienie. Na pytanie Vicky (Rebecca Hall) i Cristiny (Scarlett Johannson), co takiego jest w Oviedo, Juan Antonio odpowiada: rzeźba, która mnie inspiruje.


R o k

2 0 09 ,

n r

5

S t r o n a

9

Owszem, na jednej z głównych uliczek stoi pomnik luzacko włóczącego się Allena. Na tablicy można przeczytać słowa filmowca: Oviedo jest miastem zachwycającym, egzotycznym, pięknym i deptakowym; jakby nie należało do tego świata, jakby nie istniało... Oviedo jest jak opowieść wróżek. Dobrze zatem wybrać się do tej magicznej krainy, choćby jedyną możliwością było śledzenie ruchów kamery, za którą stał fenomenalny Javier Aguirresarobe.■ Agnieszka Cytacka

Jeniec, czyli Czeczenia raz jeszcze. Od początku wojny w „Niestety, mimo Czeczenii w Rosji powstało co najmniej wszelkich kilkanaście filmów i seriali poświęconych zabiegów konfliktowi. Najczęwzbudzających ściej są to obrazy przedstawiające obie estetyczny strony w sposób tenzachwyt widza, dencyjny i jednowyjest filmem miarowy. Uczestników wojny dzielono na trudnym w fanatycznych, brutalnych terrorystów oraz odbiorze.” dzielnych, oddanych ojczyźnie sołdatów, gotowych w każdej chwili zginąć za matkę Rosję. Fabuła Jeńca jest zadziwiająco prosta. Dwóch rosyjskich żołnierzy bierze do niewoli młodego czeczeńskiego bojownika. Liczą, że przeprowadzi ich przez terytorium wroga. Po drodze napotykają rozmaite przeszkody i trudności. Pomiędzy starszym z żołnierzy a jeńcem tworzy się intymna relacja. Bohaterowie muszą odpowiedzieć sobie na dręczące pytania o sens wzajemnych

Jeniec

uprzedzeń i stereotypów. Ten niewyszukany z pozoru pomysł tworzy impuls do zaprezentowania lirycznej, a jednocześnie głęboko prawdziwej i poruszającej opowieści o naturze ludzkiej psychiki. Wrażenie to potęgują zdjęcia pięknych kaukaskich plenerów. Niestety, mimo wszelkich zabiegów wzbudzających estetyczny zachwyt widza, Jeniec jest filmem trudnym w odbiorze. Długie, często zbędne, snujące się w toku narracji sceny rażą warsztatowymi niedoróbkami oraz fabularną niekonsekwencją. Stworzona została atmosfera, dla której nie znajdujemy uzasadnienia w głębszej refleksji. Pomimo moich zarzutów, reżyserowi należy się uznanie za przełamanie impasu dotychczasowej prokremlowskiej linii filmów czeczeńskich. Szkoda tylko, że jest to próba nie w pełni udana.■ Michał Dondzik


S t r o n a

1 0

I Ń S K I E

P O I N T

Dokonała się przemiana W ramach kolejnej odsłony panoramy kina rosyjskiego pokazana została Podróż ze zwierzętami domowymi w reżyserii Wiery Storożwej, dzieło nagrodzone Grand Prix MFF w Moskwie w 2007 roku. To całkiem ładna, ciekawa i głęboko wzruszająca opowieść o przemianie niedopieszczonej sieroty (w tej roli niesamowita Ksenia Kutiepowa). Zmuszona do życia na odizolowanej od świata wsi i współżycia z ograniczonym umysłowo i emocjonalnie mężem,

J a k

w y d o i ć

Wbrew pozorom nie potrzeba do tego wiedzy tajemnej ani magicznych sztuczek. Za to przydaje się znajomość marketingu. Bowiem w dokumencie Davida Simpsona tytułowe dojenie nosorożca oznacza profity (głównie finansowe), które rdzenna ludność państw afrykańskich czerpie z rezerwatów. Film obala „mit dzikiej Afryki”, znanej nam z National Geographic czy Discovery. Czarny Kontynent to nie tylko przestrzeń, gdzie na wolności żyją dzikie zwierzęta. Tam, obok świata fauny istnieje równolegle inny świat – ludzki. Obie rzeczywistości pozostają ze sobą w nierozerwalnym związku i wpływają na siebie nawzajem. Kiedyś rdzenna ludność zabijała szkodzące jej zwierzęta, obecnie są one, zaraz obok hodowli bydła, sposobem na przetrwanie i rozwój. W dokumencie przedstawione zostają historie z dwóch państw – Kenii oraz Namibii. W tej pierwszej tubylcy zdołali zbudować

„To całkiem ładna, ciekawa i głęboko wzruszająca opowieść o przemianie niedopieszczonej sieroty).”

Natalia jest nieszczęśliwa. Jej metamorfoza następuje, jak łatwo się domyślić, dopiero po śmierci niekochanego Gospodarza. Trzydziestoparoletnia wdowa, po zniesieniu wszystkich cierpień i poniżeń, zasłużenie odżywa i otwiera się na otaczającą przestrzeń natury. Dopiero teraz uczy się jak żyć, jak kochać i jak być kochaną. Na naszych oczach dokonuje się osobliwa kobieca podróż – od ofiary losu do pełnowartościowej, ludzkiej istoty.■ Diana Dąbrowska

n o s o r o ż c a i z w i e r z ę t a ? wśród dziewiczej dziczy hotel. Zyski z jego prowadzenia są przez wspólnotę przeznaczane na wszelkie sprawy administracyjne – szkoły, utrzymanie dróg, powiększanie terytorium. Film demaskuje prawa rządzące afrykańskim buszem – nie różnią się one niczym od reguł panujących w gospodarkach kapitalistycznych. Mamy więc do czynienia z typowym podejściem „klient nasz pan”. Presja jest na tyle silna, że pracownicy hotelu zamiatają ślady samochodu na piaszczystej drodze, aby następna wycieczka była przekonana, że jest pierwszą grupą, która miała okazję zapuścić się w dany rejon. Turyści są utrzymywani w błędnym przekonaniu, że tubylcy są bardzo zacofani i niczego nie rozumieją. Ich zachowanie może śmieszyć widza, który kilka scen wcześniej widział rdzennego mieszkańca wioski rozmawiającego przez telefon komórkowy. Sytuacja w Namibii prezentuje się tylko nieco inaczej. Tam tubyl-

i n n e

d z i k i e

cy nie mają jeszcze swojego hotelu, jednak to nie oznacza, że nie prowadzą turystycznego interesu. Oni wynajmują część swoich terenów inwestorowi, otrzymując za to kilka procent zysków z jego działalności.

„Film demaskuje prawa rządzące afrykańskim buszem.” Jakie jest przesłanie dokumentu Davida Simpsona? Powiedziałabym, że gorzko-słodkie. Bo choć ostatecznie okazuje się, że tubylcy są coraz bardziej świadomi znaczenia utrzymywania populacji dzikich zwierząt, to ich szlachetna postawa nie wynika z ekologicznych pobudek. A jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o... pieniądze. No i właśnie to jest ta gorzka pigułka, którą chcąc-nie chcąc, trzeba przełknąć.■ Grzybek


R o k

2 0 09 ,

n r

5

S t r o n a

P a m i ę ć Koniec kwietnia, Berlin, rok 1945. Trzydzieści minut. Daj mi trzydzieści minut, a już nigdy mnie nie opuścisz – słowa powołanego do armii Gerda brzmią w głowie jego żony. Dają jej siłę. Młoda niemiecka dziennikarka zaczyna snuć swoją opowieść. Opowieść o wojnie. Jednak historia, którą opowiada Anonyma, dalece odbiega od stereotypowego wyobrażenia, w którym mężczyźni walczą na frontach, a ich żony czekają w domach, bawiąc dzieci i szydełkując. Tutaj to one są głównymi bohaterkami – to ich wojna. Film Maksa Farberbocka przedstawia kobietę początkowo niezaangażowaną w walkę. Widzimy ją uśmiechniętą, elegancko ubraną, udzielającą się w towarzystwie i wykpiwającą rosyjskie klęski. Wszystko ulega zmianie, gdy do Berlina wkracza Armia Czerwona. Żołnierze to – jak stwierdza jeden z dowódców – zdrowi mężczyźni. A zdrowi mężczyźni potrzebują kobiet, których w mieście jest pod dostatkiem. Kobiet, których nie ma kto bronić. Dla bohaterki i jej towarzyszek rozpoczyna się walka o przetrwanie. Te, które chcą przeżyć, muszą być uległe, słabe – zginą. Anonyma, wiedząc, że nie uniknie ataków, rozpoczyna chłodną kalkulację, z której wynika, że najrozsądniejszym wyjściem jest znalezienie sprzymierzeńca w wysoko postawionym rangą czerwonoarmiście. Zdeterminowana kobieta rozpoczyna poszukiwania „opiekuna”, który w zamian za dys-

1 1

w o j n y

pozycyjność zapewni jej godziwy byt i uchroni przed gwałtami pozostałych żołnierzy. W rezultacie „pozyskuje” dwóch mężczyzn, choć istotną rolę w jej życiu odegra tylko jeden z nich – Andriej. W recenzjach Kobiety w Berlinie niejednokrotnie pojawiają się sformu-

„Szybko okazuje się, że nie ma powrotu do wcześniejszego stanu rzeczy, gdyż piętno wojny zbyt głęboko odcisnęło się na świadomości jej uczestników.” łowania sugerujące, że jest to opowieść o wojennym romansie, w którym wróg staje się przyjacielem i kochankiem. W rzeczywistości historia ta nie jest tak banalna. Między Anonymą i Andriejem faktycznie nawiązuje się nić sympatii, ale ich relacje to raczej próba zapełniania pustki i poszukiwania bliskości, aniżeli głębokie uczucie. W relacjach bohaterki to rzetelne przedstawienie rzeczywistości. Brak tu czarno-białych podziałów charakterologicznych. Rosjanie tęsknią do swoich żon i dzieci. Wyczekują końca wojny. Niemcy nie są krystaliczni – jeden z czerwonoarmistów z wyrzutem opowiada bohaterce, jak niemieccy żołnierze mordowali rosyjskie dzieci, rozbijając ich czaszki o mur. Wszystkich łączy jedno: pragnienie powrotu do normalności.

Wielokrotnie spotykamy się z szokującymi scenami. Widzimy mieszkańców miasta, którzy chętnie przebywają w towarzystwie okupantów i traktują ich jak dobrych przyjaciół. Pijąc wódkę i racząc się frykasami kpią wspólnie z Hitlera, a kobiety zaśmiewają się z opowiadanych sobie historii gwałtów. Docenić jednak należy realizm w ukazaniu reakcji ludzkich na przeżywane nieszczęścia. Śmiech ów bowiem jest psychologicznie uzasadniony, staje się wentylem bezpieczeństwa, metodą na zdystansowanie się do rzeczywistości i niepostradanie zmysłów. Kiedy Berlin kapituluje, sytuacja ulega zmianie. Niemcy odczuwają ulgę, Rosjanie chętnie wychodzą z ról ciemiężycieli. Wydaje się, że koszmar nareszcie dobiegł końca. Niestety, szybko okazuje się, że nie ma powrotu do wcześniejszego stanu rzeczy, gdyż piętno wojny zbyt głęboko odcisnęło się na świadomości jej uczestników. Fakt ten jest szczególnie widoczny w scenie powrotu Gerda do domu. Żona, szukając zrozumienia i współczucia, wręcza mu zeszyty zawierające zapiski jej przeżyć z czasu jego nieobecności. Czeka ją gorzkie rozczarowanie – mąż odtrąca ją i stwierdza, że brzydzi się nawet jej widokiem. Kobieta w Berlinie to adaptacja wydanej anonimowo w 1959 roku autobiograficznej książki MH. Publikacja spotkała się z ostrą krytyką, gdyż obnażała prawdę, o której kobiety chciały zapomnieć, a której mężczyźni nie chcieli znać. Niemieckie społeczeństwo okazało się niegotowe do przełamania tabu, zaś sama autorka nie wyraziła zgody na kolejne wydania do czasu jej śmierci.■ Michał Dondzik


XXXVI IŃSKIE LATO FILMOWE

„Ińskie Point” wyprodukowali: K O Ł O N A U K O W E F I L M O Z N A W C Ó W U N I W E R S Y T E T U Ł Ó D Z K I E G O

Lilianna Antosik Agnieszka Cytacka Malwina Czajka Diana Dąbrowska Michał Dondzik Bogusia Fiołek Sonia Grzelak Ewa Kazimierczak Magda Kowalska Natalia Królikowska Aleksander Lisowski Agnieszka Mroziewicz Michał Pabiś Tomek Rachwald Dagmara Rode Joanna Rozwandowicz Bartek Zając


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.