3 minute read
RADEK TOMASIK Czekając na Godota – Duch śniegów
tekst: Radek Tomasik / z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca, edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv – firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank, British Council i in.
CZEKAJĄC NA GODOTA
Advertisement
Dwóch mężczyzn przemierza bezkresne pustkowia w poszukiwaniu dowodu na istnienie. Pozornie wypatrują zagrożonego wyginięciem wielkiego górskiego kota. Lecz naprawdę istotą ich wysiłku jest wola sensu. Wypatrywanie w szczelinach tytułowego ducha śniegów jest jak czekanie na Godota. Rozpaczliwe, tragiczne i wbrew pozorom – nienasycone.
Duch śniegów
reż. Marie Amiguet / Vincent Munier
materiały prasowe, archiwum prywatne autora :
zdjęcia K ojąca wędrówka po magicznym królestwie, którego największych tajemnic strzeże prawdziwa bogini – majestatyczna i nieuchwytna pantera śnieżna – czytamy w opisie dystrybutora. Pozornie 100% prawdy, ale i 100% wątpliwości. Bo czy dziś, w sąsiedztwie wojny będącej klęską ludzkości we wszelkich wymiarach, w przededniu katastrofy klimatycznej, w kontekście braku niekwestionowanych punktów odniesienia możemy marzyć o ukojeniu w objęciach przyrody? Wydaje mi się to mocno iluzoryczne i mam wrażenie graniczące z pewnością, że nie inaczej postrzegają tę wędrówkę sami jej inicjatorzy.
Są nimi Sylvain Tesson, podróżnik, pisarz, autor książki pod tym samym co film tytułem oraz Vincent Munier, fotograf przyrody, artysta wizualny i filmowiec. Przemierzają bezkresne pustkowia tybetańskich stepów przetykane wydmami i pasmami skał, w których mają nadzieję na choćby krótkie spotkanie z panterą śnieżną – żywym (?) dowodem, że świat dzikich gatunków nie wszystek umarł. Kreślą swoją opowieść obrazem i słowem, kolorem i literacką metaforą, światłem i ciszą – próbując przypomnieć wielkomiejskiemu widzowi, gdzie tkwią jego korzenie. Czy raczej – gdzie niegdyś tkwiły, bo być może trzymamy się dziś naskórka Ziemi niczym choinka na święta, która ginie przesadzona do lasu.
Film jest pozornie bardzo bliski ideom epikureizmu czy stoicyzmu: ulegamy wizji harmonijnego współistnienia ze światem, podporządkowania jego regułom, braku zachłanności, spokoju. Znamy to: Poszedłem do lasu, ponieważ pragnąłem żyć z umiarem…. W istocie jednak, takie mam przekonanie, jest to marzenie podszyte rozpaczą, zaś narracja, którą snuje jeden z bohaterów, jest swoistym epitafium dla świata, którego rozpad wydaje się nieunikniony, którego agonię obserwujemy niczym mroczne, niepowstrzymane reality show. Odnalezienie ostatnich zaułków nieskalanej dzikości jest w pewnym sensie życiową misją Tessona, ale żeby ją wypełniać, nie wystarczy już wyjść do lasu – trzeba sięgać po ekstremalne środki: spędzić pół roku na Syberii, zaszyć się w górach Tybetu, wsiąść na rower i przemierzyć nim cały świat. To są doświadczenia narratora (o których napisał interesujące książki) i jakkolwiek dla zwykłego zjadacza chleba niemal bezbrzeżny ziemski antropocentryzm jest czymś zupełnie naturalnym i wygodnym, to z punktu widzenia historii naturalnej jest to granica zagłady. Stąd przez cały film przebija kontemplacyjny i żałobny nastrój, którego nie sposób całkowicie wyeliminować, choć drobne sukcesy człowieka: spotkanie z unikalnym gatunkiem, budowanie niezapośredniczonych relacji z innymi ludźmi i naturą czy trafione egzystencjalne refleksje spisane ołówkiem w gustownym notesie, mogą być jakimś pocieszeniem.
Od strony realizacyjnej film jest absolutnie wyjątkowy. Przede wszystkim zachwyca sposób budowania kadrów i opowiadania o oczekiwaniu, co jest całkowitym odwróceniem trendu, który obserwujemy od dziesięcioleci w przyrodniczym kinie dokumentalnym. Byliśmy dotąd epatowani coraz doskonalszym obrazem, dźwiękiem i możliwościami pozwalającymi nam wręcz dosłownie wejść do jaskini (i paszczy!) lwa, zajrzeć do mysiej dziury i sprawdzić treść śniadania piskląt w orlim gnieździe.
W „Duchu śniegu” zostaje uchwycona istota zasadzki, długotrwałego wypatrywania zwierzęcia pośród załomów skał: często musimy przez dziesiątki sekund wpatrywać się w ekran, ogarnąć wzorkiem cały kadr, wodzić nim od jednej krawędzi do drugiej, by dostrzec krótki i ledwo zauważalny ruch, zdradzający obecność drapieżnika. Tym samym stajemy się uczestnikami zdarzeń, nie zaś kanapowymi obserwatorami, którym kamera podsuwa pod nos gotowe filmowe danie z miękką przystawką aksamitnego głosu Krystyny Czubówny. „Duch śniegów” jest nieco podobny do „Mountain”: podobnie jak w tamtej monumentalnej produkcji na podstawie głośnego eseju Roberta Macfarlane’a piękno przyrody jest pretekstem do literackiej opowieści o człowieku i katastrofalnych konsekwencjach jego bezrefleksyjnej eksploracji.
Legendarna sztuka Samuela Becketta kończy się dialogiem: No to idziemy? Chodźmy. Po czym nikt nie rusza się z miejsca. Pytanie, co zrobi ludzkość przed zapadnięciem kurtyny.