Menazeria Nr 8

Page 1


MARIA DEK

c z o ł e m

ILUSTR.

2

R

aczej nie szliśmy dotychczas w stronę numerów tematycznych, stawiając bardziej na różnorodność problematyki – tak, by każdy mógł w naszej menażerii znaleźć jakiegoś ciekawego zwierza dla siebie. Jednakowoż wyszedł nam tym razem – niemal przypadkowo – numer mocno tematyczny… Narzekamy, że Toruń pustynnieje – coraz mniej ciekawych jednostek i zjawisk z nim się utożsamia. Okazuje się jednak, że są postaci i wydarzenia, które w tym pesymistycznym obrazie naszej lokalnej rzeczywistości stanowią jasne punkty. Możemy je potraktować jako dobrą wróżbę na przyszłość, światełko w tunelu – bądź jako ostatnie wysepki twórczego fermentu… Parę krzepiących przykładów możemy odnaleźć w publicystyce tego numeru „Menażerii”. Co się stało, że Toruń, który po wojnie stał się jednym z ważniejszych centrów polskiej inteligencji (za sprawą jednego z nielicznych wówczas w Polsce uniwersytetów i w wyniku przesiedleń ze wschodu), obecnie wykształconych, twórczych postaci raczej nie zachęca do pozostania i tworzenia? Dlaczego jako znaki rozpoznawcze ostały się jeno pierniki, Kopernik i gotyk, a jedyną widoczną z zewnątrz nową jakością jest pewien bardzo nieciekawy ośrodek medialno-polityczny… Który

Toruń na walizkach

wręcz – o zgrozo – nadał przymiotnikowi „toruński” nowe, równie nieciekawe znaczenie… Czy jesteśmy skazani na odpływ mocy twórczych z tego tak wartościowego miejsca? Oczywiście – czymś koniecznym jest poznawanie świata, wędrówka przez lądy i morza, znajdowanie nowego miejsca dla siebie – poza dotychczasowym własnym miastem, krajem, kręgiem kulturowym… Jednak dobrze by było, gdyby Toruń mógł być miejscem, do którego po takiej wędrówce chciałoby się wrócić. Albo – by coraz więcej poszukujących swojego miejsca na ziemi przybyszów z innych stron odnajdowało to miejsce właśnie tutaj… A tak się dzieje coraz rzadziej... Co jest przyczyną? I jak temu zaradzić? Myślę, że nie należy zadowalać się łatwą odpowiedzią zrzucającą odpowiedzialność tylko na polityków, samorząd itp. Tak wiele jest w naszych rękach… I w głowach. I może tam szukajmy odpowiedzi…

Marek Rozpłoch NA

OKŁADCE ILUSTRACJA

GOSI HERBY


s p i s

3

t r e ś c i

obiekt pożądania Karolina Wiśniewska

recenzje Anna Ladorucka, Paweł Scheriber, Piotr Buratyński, Karolina Robaczek, Grzegorz Malon

76 4

postanthropology wunderkammer Phtalo Manatee 78

fotorelacja Ryszard Duczyc Festiwal Prapremier Bydgoszcz 2013

twory NADO 82

10

relacja Michał Kowalski A miało być ładnie – o świadomym postrzeganiu przestrzeni miejskiej

pod okładką. wstęp Dawid Śmigielski Zombie, piraci, nostalgia 102 16

wywiad z Krystianem Wieczyńskim rozmawia Maciej Krzyżyński Nic, tylko bawić się w kulturę

pod okładką. relacja Dawid Śmigielski Zacny miecz, rycerzu, czyli komiksowa odsłona Toruńskiego Festiwalu Fantastyki i Gier – Copernicon 104

20

fenomen Piotr Buratyński W Toruniu, czyli pomiędzy. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest Edycja 11

pod okładką. komiks Kuba Wojtecki 107 26

fenomen Piotr Buratyński Bezwarunkowo

pod okładką. krytycznym okiem Dawid Śmigielski Dwadzieścia najważniejszych komiksów wydanych przez TM-Semic 108

29

pod okładką. komiks Anna Krztoń

32

pod okładką. eseje recenzyjne:

rach-ciach Polecam, Grażyna Torbytska, Cham Filmowy

120

wywiad z Andrzejem Kilanowskim rozmawia Marek Rozpłoch Wolne i jego obywatele

Joanna Wiśniewska Ciężka dola pirata 126

34

Filip Fiuk The Walking Dead w Uniwersum Marvela

twory Adam Tadeusz Martyniak

130

42

Dawid Śmigielski TM-Semic w pigułce

teksty literackie Marcin Włodarski

132

58

tu bywaj AS, Anna Ladorucka, MR, MB

teksty literackie Małgorzata Pietrzak

134

64

autorzy numeru

felieton. dzienniczek uwag Szymon Szwarc

144 66

odsłony Andrzej Piotr Lesiakowski

68

fiat Zofii Maciek Tacher Zaratustra

felieton. regulator kwasowości Barszcz Błaszczyk

149

felieton. życie i cała reszta Karolina Natalia Bednarek 70

felieton. horyzont zdarzeń Kosmiczny Bastard 72

felieton. bełkot miasta Józef Mamut 74

150


r e c e n z j e

ZABÓJCZY NENUFAR Mikropowieść „L’Écume des Jours” Borisa Viana, w pierwszym polskim wydaniu zatytułowana „Piana złudzeń”, nareszcie doczekała się wznowienia (tym razem jako „Piana dni”). Ta wiadomość ucieszyła mnie ogromnie, gdyż to moja ukochana książka sprzed lat. Jest to też jedna z tych, które pożyczone komuś beztrosko, nigdy do mnie nie wróciły, na dodatek astronomiczne ceny osiągane na aukcjach internetowych zniechęcały do zakupu kolejnego egzemplarza. Colin to przystojny, zamożny, młody człowiek, bystry i o dobrym sercu. Ma wielu przyjaciół, piękny dom, a w wolnych chwilach oddaje się udoskonalaniu swego genialnego wynalazku – pianoktailu instrumentu muzycznego produkującego koktajle alkoholowe o smaku odpowiadającym odtwarzanemu utworowi.

Pewnego dnia Colin dotkliwie uzmysławia sobie, że w jego życiu brakuje miłości. Na jednym z szalonych przyjęć poznaje Chloe i natychmiast zakochuje się w niej bez pamięci. Niebawem biorą ślub jak z surrealistycznej bajki i zapewne żyliby długo i szczęśliwie, lecz nagle spada na nich nieszczęście. Chloe zapada na dziwną, egzotyczną chorobę: w jej płucu rozwija się nenufar. Kuracja kosztuje fortunę, więc fundusze kurczą się w zastraszającym tempie. Colin nie ma wyjścia, musi znaleźć sobie pierwszą w życiu pracę. Co dziwne, z nadejściem choroby wszystko, dosłownie wszystko zmienia się na gorsze. Dom, w którym mieszkają kurczy się, traci znamiona luksusu, a w miarę postępu choroby i zubożenia przekształca się w ruderę. Cały świat wydaje się nędzniejszy, nawet kucharzowi przybywa lat szybciej, niż na to wskazuje kalendarz. W surrealistycznym świecie przedstawionym przez Viana, praca to zło. Uwłacza ludzkiej godności, jest bezowocna, bezsensowna, kiepsko płatna. Lepiej płatne posady są niebezpieczne dla życia lub rujnują organizm w parę miesięcy. Colin jest gotów zaryzykować własne zdrowie, ale okazuje się niezdolny do takiej pracy i zostaje zwolniony. Wędruje więc od jednego pracodawcy do drugiego, każdy ciężko zarobiony grosz wydając na kwiaty dla żony, bo tylko one są w stanie powstrzymać rozwój jej choroby. Gdy Colin z wysiłkiem zdobywa fundusze na leczenie swej ukochanej, jego przyjaciel Chick trwoni ogromne sumy na dzieła uwielbianego pisarza Jean-Sol-Partra (brzmi znajomo?). Gnany obsesją kupi każdy śmieć, który może być związany z uwielbianym autorem „Wymiotów”, ignorując potrzeby swojej pięknej narzeczonej. Choć kolekcjonowanie książek wydaje się dość niewinną fiksacją, jak każda nieopanowana obsesja prowadzi do tragicznego końca. Historia Chloe i Colina wydaje się banalna, jednak porusza do głębi. Dom, który popada w ruinę pod wpływem choroby bohaterki niezwykle trafnie odzwierciedla obraz świata w oczach człowieka, którego życie stało się koszmarem. A miłość tak potężna, że zmusza karabiny by zakwitły, nie jest w stanie przywrócić zdrowia ukochanej. Choć formalnie to melodramat, powieść stanowi wyraz buntu przeciwko instytucji państwa, społeczeństwu i pracy, a także przeciwko bezradności człowieka wobec śmierci. Sam Vian borykał się przez całe

życie z chorobą serca i zmarł przedwcześnie w wieku 39 lat (podczas premiery ekranizacji swej powieści „Napluję na wasze groby”). Choć „Piana dni” jest już dość leciwą pozycją, gdyż po raz pierwszy wydano ją w 1947 roku, niedawno doczekała się drugiej już adaptacji filmowej. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego polski dystrybutor filmu zdecydował się na tytuł „Dziewczyna z lilią” – czy jego zdaniem „Piana dni” mogłaby przerosnąć polskich widzów?

ANNA LADORUCKA

Boris Vian, “Piana dni” Wydawnictwo WAB 2013

teatr

książka

4


WIELKI BRAT PATRZY Grany przez Michała Jarmickiego bohater „Against”, najnowszego spektaklu pokazywanego na scenie Teatru Polskiego w Bydgoszczy, próbuje zamówić przez telefon pizzę. Prosi o podwójną porcję mięsa i sera. Pojawia się jednak problem – uprzejmy głos pracownicy pizzerii informuje go, że takie fanaberie drogo kosztują, bo pizzeria dysponuje raportem o jego stanie zdrowia i tuszy. Oczywiście, na dopłatę zapewne go stać, skoro właśnie wykupił sobie wczasy w Egipcie, a sam koszt zamówienia pokryje bez wątpienia gotówką, bo jego bank donosi, że właśnie skończył się limit na jego karcie kredytowej. Świat, w którym inwigilują nas już nie tylko rządy, ale i pizzerie czy korporacje taksówkowe, nie należy już tylko do domeny fantastyki – funkcjonując normalnie w dzisiejszym społeczeństwie rozsiewamy wokół siebie cyfrowe ślady, które łatwo zebrać i obrócić przeciwko nam. Sami oddajemy się w ręce Wielkiego Brata. „Against” to wyreżyserowana przez Nilsa Torpusa koprodukcja Teatru Polskiego i Schlachthaus Theater z Berna. Polsko-szwajcarskiej ekipie wiele rzeczy w tym projekcie bardzo dobrze wychodzi. Świetna jest naszpikowana ekranami i kamerami scenografia Agaty Skwarczyńskiej. Wszystko opiera się na ciasnej budce rozkładającej się w trakcie spektaklu w przestronne mieszkanie, a potem znów się składającej, żeby uwięzić granego przez Jarmickiego lokatora. Ciekawie wypadają role Giulina Stäublego i Aleksandry Pisuli – on jest szalonym buntownikiem walczącym z wszechobecną inwigilacją, ona zaś – na wpół mechaniczną kobietą która staje się jej narzędziem. Interesujący jest też pomysł na wykorzystanie w spektaklu Volkera Bicke - hackera, który opowiada publiczności o zagrożeniach, czekających na nią przy najzwyklejszych czynnościach dokonywanych w cyfrowym świecie. W przedstawieniu są też jednak wyraźnie widoczne problemy. Szwankuje przede wszystkim chaotyczna, niedopracowana struktura całości. Główna linia fabularna, pokazująca kafkowską sytuację głównego bohatera, jest prosta i przewidywalna. Liczne dygresje, poruszające zagadnienia - od bezpieczeństwa w Internecie przez sklepowe karty lojalnościowe po cyborgizację, - są zwykle zarazem zbyt krótkie, żeby zgłębić ich istotę i zbyt rozstrzelone tematycznie, żeby łączyć się

w spójną całość. Spektakl próbuje złapać za ogon zbyt wiele srok – w rezultacie prawie wszystkie uciekają. Złożone problemy zostają potraktowane pobieżnie i podsumowane niezbyt odkrywczymi wnioskami. Najsilniejszym punktem przedstawienia nie są ani popisy aktorskie, ani moment, w którym Bicke wysyła do widzów e-maile, podszywając się pod skrzynkę pocztową Papieża. Przysłania je prosty, rzeczowy opis paneuropejskiego programu masowej inwigilacji INDECT, opracowywanego pod wodzą Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Po jego wysłuchaniu, sceny zamawiania pizzy z wszechwiedzącej pizzerii czy przesłuchiwania głównego bohatera przez przedstawicieli kontrolującej go abstrakcyjnej władzy robią już dużo mniejsze wrażenie. Teatr przegrywa w nierównej konfrontacji z rzeczywistością. Podsumowując – twórcom „Against” należy się pochwała za to, że sięgnęli po temat pojawiający się w teatrze bardzo rzadko, a przecież w dzisiejszych czasach coraz bardziej palący. Niestety, przedsięwzięcie to nie do końca się udało. Nic dziwnego – na scenie wyjątkowo trudno opowiadać o problemach, które niosą ze sobą kolejne cyfrowe rewolucje.

Film

r e c e n z j e

PAWEŁ SCHREIBER Paweł Sztarbowski (dramaturgia), „Against” reż. Nils Torpus premiera polska 21 września 2013

DANCE THE JACQUES TATI

Teatr Polski w Bydgoszczy / Schlachthaus Theater Bern

Któż pamięta jeszcze lekko zgarbionego dryblasa w przykrótkim płaszczu, charakterystycznym kapeluszu, z nieodłączną fajką i parasolką? Tego, który przez ponad 40 lat bawił nie tylko Francuzów, ale ludzi na całym świecie swoją niezaradnością wobec postępowego, nowoczesnego świata? Tego samego, o którym sam André Bazin w zachwycającym eseju pisał, że jest niemal metafizyczną inkarnacją bałaganu i chaosu? Jego nazwisko brzmiało Jacques Tati. A pamiętał o nim Sylvain Chomet. Oto spotkały się kilka lat temu dwie wybitne osobowości. Tati i jego filmowe alter ego, Pan Hulot, zapisał się w pamięci widzów dzięki takim cudownym komediom, jak „Wakacje Pana Hulot”, „Mój wujaszek”, czy arcydzielnemu „Playtime”. Mimo, iż Tati jako aktor i reżyser swoich filmów doszedł do maestrii, a jego monumentalnie komiczna wizja futurystycznego społeczeństwa

5


6

r e c e n z j e

w „Playtime” nie ma sobie równych, popadł w tarapaty finansowe, z których ciężko było mu się wydobyć aż do końca życia. Niemniej, dzięki jego odwadze artystycznej, możemy z sentymentem śmiać się wraz z nim z jego wciąż żywej (być może teraz bardziej, niż w latach 60-tych) diagnozy społecznej. Lecz nie będzie to wulgarny rechot. Pan Hulot nie prowokował gagów. On je obnażał. Jest w pięknie jego komedii coś sentymentalnego, a nawet nostalgicznego. Skąd zainteresowanie dziełem Tati u Sylvaina Chometa? Ten znakomity animator i twórca komiksów zyskał sobie międzynarodowy rozgłos dzięki wyrafinowanej plastycznie grotesce z 2003 roku „Trio z Belleville”, nieco turpistycznej, ponurej czarnej komedii. Córka Tati, Sophie Tatischeff, zarządzająca spuścizną po ojcu, udostępniła uznanemu już Chometowi niezrealizowany nigdy scenariusz mistrza pod tytułem „Iluzjonista”, który ten przekazał swojej córce w formie listu. Jest to opowieść na poły autobiograficzna. Nieco nieporadny, aczkolwiek sympatyczny iluzjonista nazwiskiem Tatischeff, którego gwiazda powoli gaśnie, zmuszony jest występować wszędzie tam, gdzie będzie mu to dane. Zachwycona jego kunsztem młodziutka Alice, poznana w szkockiej mieścinie, przyłącza się do jego wojaży po Europie w poszukiwaniu utraconej magii. Nie tylko filmowemu iluzjoniście z filmu Chometa wraca wiara w jego sztukę. Twórczość Jacquesa Tati, dotąd pokryta mgłą zapomnienia, niczym wyspy brytyjskie w animacji Chometa, zostaje w zachwycającej plastycznie formie spuentowana. Jest podsumowaniem działalności Sophie, pracującej nad popularyzacją sztuki Tati, jest wyrazem hołdu dla ojca – ojca swojej córki, ojca francuskiej komedii. Tylko ktoś taki jak Sylvain Chomet mógł podjąć się zadania tego typu nobilitacji. Kto w filmie aktorskim mógłby zastąpić tak niezrównaną osobowość, jak Pan Hulot? Po jakie inne rozwiązania sięgnąć? Czy animacja cyfrowa, która z pewnością z większym sukcesem trafiłaby do młodszego pokolenia, nie byłaby sprzeniewierzeniem się ideom mistrza, odnajdującego w technicyzacji źródło zagubienia człowieka? Klasyczna forma animacji uwypukla filozoficzną, humanistyczną myśl, tkwiącą w dziele Tati, tą samą, która kazała Bazinowi znaleźć w nim swojego poplecznika. Sztukę Tati z tradycyjną animacją Chometa łączy również specyficzne podejście

do ścieżki dźwiękowej. Ten pierwszy zaczynał co prawda swoją karierę jako sceniczny mim, lecz tą właściwą, filmową, zaczynał już w epoce kina dźwiękowego (między innymi pod filmową batutą René Clémenta) i już u zarania swojej sztuki zdawał sobie sprawę, iż zbyt sugestywne użycie dźwięku jest przeszkodą na drodze ku jego romantycznej wizji (czyżby miał w pamięci zalecenia samego Chaplina?). Szmery, odgłosy ulicy, niedosłyszana paplanina – to uniwersum dźwiękowe Tati. Podobnie dźwiękiem posługiwał się w swoich dziełach Chomet, wiemy również jednak nie od dziś, że film animowany bliski jest muzyce i jej nienarzucającej się formie. Dzięki temu nie tylko gibkość animowanego Tatischeffa, ale również sama animacja kieruje nas w stronę wyrafinowanej synestezji. „Iluzjonista” to animowana ballada. W latach 90-tych, gdy twórczość Jacquesa Tati wydawała się przynależeć do przeszłości, zarezerwowanej bardziej dla filmoznawców, niż dla kolejnych pokoleń widzów, amerykański muzyk Frank Black ze swoim rockowym zespołem Teenage Fanclub śpiewał: Now we must all try and understand The films of Jacques Tati So let’s declare it a dance And carry on the legacy Sylvain Chomet, który wystąpił wraz z Blackiem w poświęconym Tati filmie dokumentalnym z 2009 roku, „The Magnifiecent Tati”, w reżyserii Michaela House’a, wziął sobie tą zwrotkę do serca. Realizacja „Iluzjonisty” jest wtórowaniem Blackowi w jego refrenie: Make you real happy Dance the Jacques Tati Chomet na powrót uczynił nas szczęśliwymi. Dzięki swojemu wielkiemu talentowi i talentowi Jacquesa Tati.

PIOTR BURATYŃSKI “Iluzjonista” (L’illusionniste) reż. Sylvain Chomet, 2010

L’AMOUR FOU Początkowi nowego sezonu artystycznego w Akademickim Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa” i Kinie Niebieski Kocyk towarzyszyło wzniosłe hasło: Miłość. I to taka miłość oscylująca między narcystycznym one-man show a lekkim kacem-śmieszkiem. Tak banalna i wulgarna, ale jednocześnie próbująca uchylić rąbka tajemnicy, bliska „istoty rzeczy”. Czasem taka rodem z odmętów umysłu Barejowskiego Stanisława Palucha („Miłość? Czy to w ogóle jest możliwe? W telewizji to często pokazują miłość, jak się jacyś tam kochają albo mówią… myślę, że to nie możliwe”), czasem potężna jak z filmowych obrazów Rosselliniego, Makka, Fabickiego, Hanekego, Seidla. Mocne słowa? Zrównanie rozterki uwikłanego w miłosną intrygę warszawskiego węglarza ze zbliżeniem twarzy cierpiącej, kochającej i kochanej Anny Magnani z filmu Rosselliniego? Wszak Ryszard „Tymon” Tymański chciał jazz grać jak punk, a punk jak jazz. Bo Miłość to nie tylko wiekowy Jean-Louis Trintignant uganiający się za białym gołąbkiem (cóż za monumentalna scena!). Miłość to również szkliste oczy Mikołaja Trzaski, akademizm Leszka Możdżera, odwaga Macieja Sikały, tragedia Jacka Oltera i post-totartowska błazenada Tymańskiego. W ich grupie i filmie Filipa Dzierżawskiego o tym samym tytule: Miłość. Film dokumentalny z elementem inscenizacji czy raczej prowokacji artystycznej w reżyserii Dzierżawskiego okazuje się pod względem metaforycznym jednym z najciekawszych „Filmów-Miłości”, jakie


r e c e n z j e

dane mi było oglądać. Zrodzona pod koniec lat 80. w Trójmieście (totartowskim tyglu) Miłość wyznaczyła kierunki i mody polskiej awangardy na wiele lat. Krótka, ale niezwykła była kariera yassu, konceptu silnego, bo wolnego. Od nieprzewidywalności teorii i praktyki muzycznej Trzaski, przez współpracę z Lesterem Bowiem po Tymańskiego inspiracje The Velvet Underground. Od Miłości trudnej do Miłości jak opium. Prawie piętnaście lat związku, kilka wspaniałych fono-dzieci… dzięki czemu to wszystko? Film rozpoczyna się od spotkania po latach. Inspirowanego przez Tymańskiego, genialnego mitomana i manipulatora, który swoich byłych muzyków co raz to irytuje, to znowu kokietuje… propozycją nagrania płyty z ich kompozycjami od tyłu. Pomysł szalony, lecz nie niewykonalny. Próby muzyczne i próby zrozumienia siebie nie tylko po latach, ale zrozumienia siebie samych wtedy, gdy Miłość była u szczytu możliwości jest tematem filmu. W ich wolnym jazzie to się odbija, nie tylko dzięki słowom bohaterów, lecz dzięki wspomnianym spojrzeniom Mikołaja Trzaski, dzięki cynicznym uśmieszkom Tymańskiego, archiwalnym nagraniom natchnionego Jacka Oltera. Decydenci doskonale wiedzieli, dlaczego o Miłości należy zrobić film. Dla bon motów Tymańskiego jest literatura, radio i spotkania autorskie takie, jakie miały miejsce w Od Nowie, dla ogłady i wykalkulowanego geniuszu Możdżera jest telewizja ze swoim pasywnym przekazem. Zarówno film, jak i muzyka dostarczają nam prawdę, czy raczej pewien rodzaj informacji o rzeczywistości. Próbują jednocześnie odkryć w codzienności jej wymiar doskonalszy. Utwór „Coltrane” Miłości zarejestrowany w wielu bólach w 1993 roku dzięki pomocy m.in. Dzierżawskiego „odkleja” się od swojego programowego charakteru. Jak wyznał sam Lester Bowie, a które to słowa zostały w filmie przytoczone: „Nie ważne co grasz, ważne jak grasz”. Owo „jak” to doskonały, formalny kożuch filmu. Wszystko się kreuje i stwarza na naszych oczach i choć momentalne dłużyzny każą cierpieć, to rozumiemy koncepcję jako przemyślaną i ewoluującą ku konkretnym emocjom i finałowi. Nie, „Miłość’ Dzierżawskiego nie jest, nie stara się być jazzową wersją „Miłości” Hanekego czy twórców, o których już wspominałem. Tymański, ten jazzowo-punkowy protagonista (do którego irytującego sposobu bycia mam olbrzymią słabość) niweczy na każdym kroku każ-

dą próbę uwznioślenia obrazu. Bon moty, anegdoty, dowcipy, riposty i bluzgi sypią się często i gęsto. Gasi nim hipokryzję tak dostojnego Możdżera, łamie tak zagubionego i dumnego niczym Herbert Mikołaja Trzaskę. Szaleniec i destruktor. „Bije, bo kocha” chciałoby się powtórzyć za klasykiem. Taka to ich miłość i taka to była Miłość. A w Od Nowie, z akustyczną gitarą w towarzystwie Marcina Gałązki, lekko skacowany Tymon, w repertuarze Kur, Transistors i dziesiątek innych swoich trup aż po covery Velvet Underground trzyma pozę. Kpi z innych, siebie, z establishmentu i showbiznesu. Już sądzisz, że zrozumiałeś koncepcję, lecz dowcipem muzyka ona ci się wymyka. Taka to jego Miłość.

PIOTR BURATYŃSKI „Miłość” reż. Filip Dzierżawski Gutek Film premiera 2012

sprowadza na manowce, świadcząc o braku pomysłu i formalnej zaradności, jednak w tym przypadku wnosi on film na wyższy poziom ekranowej prawdy. Eskapada starym kamperem przez Europę jest bowiem pretekstem do najtrudniejszej rozmowy w życiu obu mężczyzn, najpewniej możliwej jedynie w tym specyficznym „nie – miejscu”: przede wszystkim o rozwodzie rodziców, który położył się cieniem na życiu Pawła, ale też o łączącej ich bliskości, o kobietach i o – coraz częściej im towarzyszącym – strachu przed śmiercią najbliższych. Efektem wycieczki miał być jeden, wspólny film. Fakt, że widzowie zostają skonfrontowani z dwiema opowieściami, dwoma różnymi punktami widzenia, świadczy, że próba pojednania przez opowiedzenie jednej historii okazała się niemożliwa. Mimo to nie możemy rozpatrywać ich osobno, krzywdzące byłoby też mechaniczne zestawienie. Oba filmy są bowiem dialogiem, który wraz z „Tonią i jej dziećmi” – gdzie to Marcel był skrzywdzonym synem dociekającym motywów działań swoich rodziców – oraz „Książką” Mikołaja Łozińskiego, przechodzi w wielogłos historii nie tylko rodzinnej, ale wielowątkowej, uniwersalnej opowieści o bolesnej próbie porozumienia z drugim człowiekiem i poszukiwaniu własnej tożsamości. KAROLINA ROBACZEK Paweł Łoziński, „Ojciec i syn” Marcel Łoziński, „Ojciec i syn w podróży”

WSZYSTKO, CO IM SIĘ PRZYTRAFIŁO Dwóch reżyserów. Dwa filmy. Dwaj mężczyźni szukający porozumienia. Ojciec i syn. Dziennik podróży do Paryża Marcela i Pawła Łozińskich – wybitnych polskich dokumentalistów, którzy po raz pierwszy tak brutalnie kierują oko kamery na samych siebie. Ten ryzykowny zabieg zazwyczaj

7


r e c e n z j e

muzyka

8

PLACEBO Trzymając w ręku siódmy, studyjny, długogrający krążek zespołu Placebo „Loud Like Love” wydany 16 września bieżącego roku, miałem pewne obawy i nie wiedziałem co znajdę w pudełku po zdarciu zabezpieczającej je folii. Patrząc na ostatnie dokonania grupy myślałem, że będzie to puszka coli wyprodukowanej przez bezlitosną maszynę, bezmyślnie powielającą wcześniej zaprogramowaną markę. Tak brutalne podejście nie było jednak spowodowane ani uprzedzeniem, ani antypatią do Placebo, czy też innych super grup z komercyjnym sukcesem na koncie. Sami wykonawcy, w wywiadzie przeprowadzonym przez Piotra Stelmacha w radiowej Trójce, przyznali, że ostatnie płyty zaczynały przeradzać się w produkt, który trzeba było z siebie wypluwać. Dobitnym tego przykładem jest płyta „Battle For The Sun”, na której muzycy coraz bardziej oddalali się od emocjonalnego stylu będącego znakiem rozpoznawczym zespołu co doprowadziło do odejścia części starych fanów. Jakie więc jest najnowsze dzieło Placebo? Płyta zawiera 10 utworów o łącznej długości 47 minut, została wyproduko-

wana w wytwórni Universal Music Group i jest po prostu dobra. Na tym powinienem zakończyć artykuł by zaoszczędzić Państwa czas, który powinniście spożytkować na wyjście z domu w celu jak najszybszego nabycia krążka, jednak nie zrobię tego. W przeciwieństwie do „Battle For The Sun”, która była dość zróżnicowana i chaotycznie porzucała starą artystyczną formułę zespołu, w przypadku najnowszego albumu dostajemy bardzo równa płytę, na której nic nie dzieje się przypadkowo. Energia którą panowie przekazują wynika z ich faktycznych emocji i rozterek. Wyczuwa się harmonię i spokój, a większość utworów ma wspólny mianownik, którym jest prostota i oszczędność dźwięków. Nie znajdziemy tu przekombinowanych, nabrzmiałych i wymuszonych elektronicznych upiększaczy, służących bardziej popisywaniu się niż wartościom artystycznym. Jedynym wyraźnym wyjątkiem jest „Exit Wound”, gdzie od samego początku słychać szorstki elektroniczny zgrzyt nie pasujący do reszty płyty. Komputerowe modulacje i żywe instrumenty są tu jednak sklejone na wysokim poziomie, jak w dobrym elektronicznym utworze, co pozytywnie wpływa na jego odbiór. Singiel „Too Many Friends”, promujący najnowszy album grupy, najlepiej odzwierciedla ducha całej płyty, a lekkość i oszczędność dźwięków oraz ogromna dawka nostalgii, mimo aury przygnębienia, daje ukojnie w zwariowanych czasach. Numer wycisza słuchacza i skłania do refleksji. Nie jest to jedynie singel, który ma zachęcić do kupna kota w worku. Jest to transparent z napisem TAK… TAK! CAŁA PŁYTA JEST W TYM KLIMACIE. WRÓCILIŚMY!!! Znów można odczuć, że mamy do czynienia z wrażliwymi ludźmi, którzy bezwstydnie obnażają swoje emocje, nie zważając na konsekwencje. Paradoksalnie „Loud Like Love” to najmniej skomplikowana płyta w ostatnim dorobku artystycznym zespołu, wnosząca jednak ogromną świeżość. Moim zdaniem najlepszym tego przykładem jest utwór „A Million Little Pieces”. Proste, wręcz płacząco banalne dźwięki wydobywane z instrumentu klawiszowego, okraszone klasycznym brzmieniem gitary, perkusji i powolnego śpiewu Briana Molko wydają się mało nowatorskie, ale moim zdaniem jest to najlepszy utwór na płycie. Klasyczna brit-popowa ballada, której brakowało mi ostatnio w świecie muzyki rozrywkowej.

Kolejną zauważalną kompozycją jest „Bosco”. Fortepianowy początek utworu jest tłem dla opowieści o trudnej miłości i zdradzie, walką z demonami, które niszczą nawet największe uczucia. Wplecione w połowie utworu skrzypce tworzą podniosłą i bardzo emocjonalną aurę dla, wydaje się, bardzo osobistych wyznań twórcy tekstu. Jedynymi „lekko kulejącymi” ogniwami płyty są utwory bardziej dynamiczne. Myślę tu o „Rob The Bang” oraz, w szczególności, „Purify”, które nie pasują do spójnej całości krążka. Nie uważam, że są to utwory złe. Wydaje mi się jednak, że zostały umieszczone na siłę i gryzą się z całością płyty. Może muzycy uznali, że zbyt mocno wyciszają słuchaczy i chcieli wprowadzić lekką odmianę, która jednak nie do końca im się udała. Ciekawym zabiegiem jest udostępnienie, na kanale zespołu na YOU TUBE, krótkich teledysków trwających równo 1.31 minuty, dzięki którym widz dowiaduje się czego może spodziewać się po najnowszym albumie grupy. Dźwięki znajdujące się na płycie dają ukojenie i wyciszenie dlatego osoby, które nie poszukują spokoju czy chwil nostalgii nie powinny chyba zbliżać się do tego wydawnictwa. Uważam jednak, że przeoczenie tak ciekawego muzycznego święta byłoby wielką stratą. Ostatnio na rynku pojawiło się kilka tytułów takich wykonawców jak Daft Punk czy The National, na które czekałem z wielką niecierpliwością. W przypadku Placebo oczekiwania na najnowszą płytę zostały nieco ostudzone przez obawy przed otrzymaniem odrobinę sztucznego produktu. Teraz wiem, że dostałem ogromny muzyczny prezent, który mnie zachwyca, zaskakuje i nie pozwala się oderwać od odtwarzacza. Prezent, który serdecznie polecam Wszystkim szukającym dobrej muzyki w świecie przeciętności i powtarzalnych dźwięków. Jest to dobry wstęp przed koncertem grupy, który odbędzie się 12 listopada na warszawskim Torwarze. Mam nadzieję, że podczas występu w stolicy muzycy będą prezentowali tak znakomitą formę jak na albumie „Loud Like Love”.

GRZEGORZ MALON Placebo, „Loud Like Love” Universal Music Group, 2013



10

f o t o r e l a c j a

Festiwal Prapremier Bydgoszcz 2013 Ryszard Duczyc Zdjęcia z prób. https://www.facebook.com/ryszardduczyc

„Firma” – reż. Monika Strzępka


f o t o r e l a c j a

11


12

f o t o r e l a c j a

„Klub miłośników filmu »Misja«” – reż. Bartosz Szydłowski


f o t o r e l a c j a

13


14

f o t o r e l a c j a

„Skąpo” – reż. Dorota Ogrodzka


f o t o r e l a c j a

15


16

r e l a c j a

ILUSTR.

SABINA SOKÓŁ


r e l a c j a

A miało być ładnie – o świadomym postrzeganiu przestrzeni miejskiej

D

laczego w naszych miastach jest tak brzydko i jak to zmienić? Czemu wielko-płytowe bloki wyglądają coraz częściej jak pokolorowane przez dzieckoi jak dalece jesteśmy w stanie się posunąć, aby maksymalnie obrzydzić sobie i innym miejsca, w których żyjemy? Z okazji ukazania się najnowszej książki Filipa Springera Wanna z kolumnadą, autor rozpoczął cykl spotkań, aby wsłuchać się w głos potencjalnych odbiorców oraz zachęcić do dyskusji na temat brzydoty polskich miast. Temat szeroki i obfitujący w dowody, na szeroką ułomność w postrzeganiu tego co ładne. Niestety owym brakiem poczucia estetyki nie można obwinić tylko decydentów, wprowadzanych przez nich ustaw i przepisów. Sedno problemu leży w nas samych. Spotkanie autorskie, odbywające się w elbląskiej Galerii EL w sobotni wieczór, odebrałem jako dobrą okazję do posłuchania o tym co słabe, złe i brzydkie w naszej swojskiej, przaśnej urbanistyce. Lubię sobie czasami ponarzekać jaki to bezsens w około, jak źle mi tutaj i jak „tam” mają ładnie. Oczywiście, jak zwykle przy takiej okazji, liczyłem na informację o paru najbardziej groteskowych przykładach ułańskiej fantazji w dziedzinie gospodarowania tym co za oknem. Nie zawiodłem się, ale też coś nowego do mnie dotarło. Za moim osobistym oknem jest drugie, też osobiste, okno mojego sąsiada. Dzielą nas raptem dwa metry, wbrew takiej bliskości stworzonej nam przez miejskich planistów, każdy z nas, jak przystało na kulturalnego człowieka, szanuje osobistość okna drugiego. Pomimo codziennego przypadkowego podglądania, nie dajemy się wciągnąć w narzuconą nam z góry, sztuczną relację i nie mówimy sobie dzień dobry. Tak jest lepiej, wygodniej, przecież po oficjalnym zawiązaniu znajomości musielibyśmy witać się co dzień w oknie i to po wielokroć, skinąć głową, uśmiechnąć się, pomachać. A to budzi fobię. Wolę myśleć, że mnie nie widzi i nie podgląda, że tylko ja to robię, czasami z nudów. Jego budynek, tak jak i mój, usytuowany jest w dobrym miejscu, ale czy ustawienie to brało pod uwagę komfort życia mieszkańców? Kiedy już wreszcie znalazłem to optymalne do napawania się wszelkim architektonicznym absurdem miejsce, zamieniłem się w słuch. Filip Springer to przede wszystkim obserwator, który

poświęca trochę więcej uwagi niż przeciętny przechodzień, temu co widzi i zadaje pytania, innym uczestnikom tej samej przestrzeni publicznej. Jak się okazuje, często pozostaje niezrozumiany. Jednym z podstawowych problemów, o których mówi jest wyprowadzanie się mieszkańców na obrzeża miasta. Takie zachowanie, w dłuższej perspektywie czasowej wpływa niekorzystnie na kondycję życia w mieście. Coraz mniej ludzi zaczyna przejmować się wyglądem ulic i budynków, przyjeżdżają tu tyko do pracy, a potem szybciutko ewakuują się do swojej „deweloperki” na złotej łące. Oczywiście ci którzy mogą, bo reszta mieszczuchów musi przeciskać się do mieszkań przez gąszcz reklam systemowych, w przerażającej większości nie przemyślanych, brzydkich, a często także nielegalnie zainstalowanych. Są takie, bo muszą być widoczne z samochodu, czytelne, duże, rzucające się w oczy. Taki jest tok rozumowania zleceniodawcy, właściciela baneru z reklamą dachówek, farb, psiej karmy. Nikt nie ogląda się na to jak wygląda ulica pełna coraz bardziej spłowiałych szmat. Springer dowiaduje się, że nie ma przepisów regulujących zalewanie miast, wszelkiej maści mniej lub bardziej drobnych ogłoszeń. Owszem trzeba mieć zgodę właściciela powierzchni, na której się reklamę wiesza, ale często jest on trudny do ustalenia, bądź jest ich zbyt wielu. Wtedy wiesza się samowolnie i czeka, aż zgłosi się ów zarządca ściany. Taka sytuacja najczęściej jednak nie ma miejsca i reklama wisi dalej, ulegając naturalnemu rozkładowi. Kiedy sam Springer zaczął zrywać nielegalne plakaty reklamowe pewnej wyższej uczelni spotkał się z pogróżkami.Istnieje pewien sposób, do tej pory zastosowany w Krakowie, który zaostrza przepisy dotyczące reklam w centrum miasta. Wspomnę tylko za bohaterem spotkania, że stworzenie takiego ustawodawstwa nie jest proste i wymaga wielu lat przygotowań. Autor Wanny z kolumnadą zwraca uwagę na to jak kalekie jest radzenie sobie miasta, zarządców i właścicieli z wpasowaniem budynków do otoczenia. Oto na przykład gdzieś w Polsce jest restauracja w kształcie pełnowymiarowej piramidy. Elementem usprawiedliwiającym obecność tej repliki grobowca Tutenchamona, jest wybudowany tam wcześniej Sfinks. Na podobnej zasadzie planuje się i buduje inne konstrukcje w miastach, zakładając spełnienie warunków przepisów mówiących o kore-

17


18

r e l a c j a

spondowaniu z okolicą. Skytower w Wrocławiu, czy Seatower w Gdyni, budowle według Springera kompletnie psujące obraz miasta, burzące jego rytm architektoniczny. Zgodzę się z tym, gdyż sam nie jestem entuzjastą szklanych pułapek, zwanych apartamentowcami. Autor zauważa również brzydotę, a właściwie brak rozumnego działania w dostosowywaniu PRL-owskich bloków z wielkiej płyty do nowoczesnego wyglądu miasta. One z założenia były szare, nijakie kolorystycznie po to, aby nie rzucać się w oczy, aby w jakiś sposób wtapiać się w przestrzeń mówi. Dzisiaj zostają pomalowane na pastelowe odcienie różu, błękitu, zieleni. Springer podaje przykłady malowideł przedstawiających np. zachodzące słońce nad pustynią, na powierzchni wielopiętrowego wieżowca. Zapytał nawet zarządcę o to dzieło, a on z zadowoleniem odparł, że już niedługo będą w stanie domalować tam wielbłąda. Ten i wiele przykładów, jakie przytaczał podczas spotkania Filip Springer daje do myślenia na temat postrzegania przez innych ludzi pojęcia piękna. Komuś podoba się wielbłąd na bloku, ktoś inny wpada na pomysł budowy hotelu w stylu weneckim, „pływającego” na wodzie. Sam architekt nie mogąc uściślić, w rozmowie z Springerem, w jakim stylu pracuje, określił go mianem „stylu pysznego”. Właściciel tego niezwykłego miejsca wyjaśnił, że może się komuś to nie podobać ale to do niego przyjeżdżają największe warszawskie firmy, organizować imprezy integracyjne i spotkania biznesowe. Gust korporacyjny jak widać jest wstanie zaakceptować, wszystko ważne żeby było okraszone amfetaminowym super high-life. Wszystkie te sytuację i problemy wynikać mogą więc z braku wiedzy zarówno twórców jak i odbiorców o zasadach kompozycji, perspektywie, estetyce. Podobno rządzący chcą wprowadzić do szkół naukę o architekturze. Tylko, kto miałby jej uczyć? – pyta Springer. Na spotkaniu padło wiele zdań od strony publiki na tematy lokalne. Pamiętać należy, że uczestniczyłem w spotkaniu odbywającym się w mieście, które rozpaczliwie próbuje odzyskać swój dawny charakter. Jest to miasteczko zbudowane ze scenografii, które już dawno opuściła ekipa filmowa – tak określa je Springer. Mieszkańcy przybyli na spotkanie, byli bardzo dobrze przygotowani do rozmowy na temat urbanistyki miasta. Odniosłem wrażenie, że kilku z nich to urzędnicy, którzy rozpaczliwie próbowali zmienić „coś,” ale nie dali rady. Słyszałem wiele propozycji,

które podobno są, lub w najbliższej przyszłości, będą realizowane w celu poprawienia wyglądu i charakteru miasta. Utworzenie stanowiska dla osoby odpowiedzialnej, zapisy, plany, ustawy. Trudno się w tym połapać osobie niezorientowanej w przepisach kierujących pracą architektów, budowniczych, planistów i urbanistów. Tych ostatnich z resztą jest w Polsce zaledwie trzydziestu trzech na ponad dziewięćset miast. Jak w takim razie zmienić oblicze naszych miast? Filip Springer nie zna odpowiedzi, nie wypisuje recepty, jedynie opisuje zastaną sytuację i próbuje wymusić dyskusję na ten bardzo niepokojący i wymagający podjęcia działań temat. Spotkanie zakończyło się lekką konsternacją, gdyż każdy na sali zrozumiał nie tylko złożoność problemów podejmowanych przez zaproszonego gościa, ale i masę pracy, jaką należałyby wykonać aby spróbować coś zmienić. Ja sam pojąłem, że nie chciałbym mieszkać w innym mieście. Znam dobrze wypaczenia architektoniczne mojego miasta, z którymi jakoś już sobie poradziłem. Po co miałbym poznawać i próbować okiełznać inne? Czy naprawdę mielibyśmy wszyscy zamieszkać w Skandynawii, gdzie każda ulica wygląda podobnie? A może to wszystko, co brzydkie nie jest wcale takie złe? Może to właśnie nasz własny „pyszny” styl, wynikający z ciągłego pragnienia totalnej wolności, we wszystkim na co mamy wpływ. Sąsiad ma dachówki zielone, ja położę żółte, żeby nie mieć takich samych i żeby było kolorowo.

MICHAŁ KOWALSKI


Zakończył się I Międzynarodowy Konkurs i Festiwal Chóralny im . M. Kopernika Per Musicam Ad Astra. Decyzją międzynarodowego jury w składzie: Jan Łukaszewski Mārtiņš Klišāns Battista Pradal Robert Sund Krzysztof Szydzisz Nagrodę Grand Prix, ufundowaną ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz z budżetu Województwa Kujawsko-Pomorskieg, w wysokości 3000 EURO przyznano chórowi: GIOIA DI CANTARE, dyr. Renata Szerafin-Wójtowicz, ponadto nagrody Specjalne Prezydenta Miasta Torunia, w wysokości 500 EURO otrzymali: Chór Kameralny Fermata - za najlepsze wykonanie utworu kompozytora polskiego Filipe Carvalheiro - dyrygent duńskiego Chóru „Musica” - nagroda dla najlepszego dyrygenta szczegółowe wyniki konkursu pod adresem: http://www.pmaa.pl/nagrody/laureaci Gala wręczenia nagród odbyła się 14 września o godz 18 w Centrum Targowym Park


M. BOJARSKA

w y w i a d

FOT.

20

Nic, tylko bawić się w kulturę z Krystianem Wieczyńskim rozmawia Maciej Krzyżyński


w y w i a d

J

esteś artystą wielu talentów, znanym głównie z teatru, filmu, z opowiadania historii swoim ciałem. Często się również udzielasz jako juror, trener młodych, ambitnych.

cały czas z szacunkiem i spokojem podchodzisz do drugiego człowieka. Oni to wyczują, nie da się kitu wcisnąć.

Teatr Wiczy wszedł również w naukę poprzez sztukę. Czuję, że się spełniam w tej performersko-aktorskiej działce, choć nie tylko tym się zajmuję. Z wiekiem nabyłem nowych umiejętności. Jest coś magicznego w tym, gdy siedzisz przed kimś, kto mówi do ciebie wiersze. Widzisz ten ogrom starań, które ten młody człowiek wkłada w to, by oddać jak najlepiej literaturę. Mniejsza o to, czy dobrze opanował tekst, czy spełnia warunki techniczne. Ja nie oceniam ich pod względem zawodowym, lecz interpretacji amatorskiej. To miłe uczucie, obserwować proces uświęcania teatru poprzez zaangażowanie. Młody człowiek chce, może mu nie wychodzić, ale chce.

Odnajdujesz się więc w WOAK-u? Tak. Będąc tam w pracy, musisz się rozwijać. Masz przymus spowodowany charakterem swojej działalności. Jestem instruktorem do spraw teatru, ale zajmuję się również cyrkiem. Instytucja musi mieć sztywne ramy, obowiązują godziny pracy, realizacja planu, ale to są rzeczy, które można znieść po to, by mieć ciągły kontakt z młodzieżą, mediami, źródłami informacji i innymi instruktorami, którzy są artystami-pedagogami. Taką ścieżkę wybraliśmy. To jest praca bardzo ubogacająca, nie zapomnijmy też o korzyściach socjalnych i finansowych.

Co daje Ci praca dla dzieci?

Praca dla dzieci odmładza. Sprawdza wciąż twoje zdolności percepcyjne i weryfikuje ciebie jako człowieka. Dziecko nigdy ci nie wybaczy, gdy nie dotrzymasz słowa. To są bardzo delikatne istoty, które trzeba traktować na partnerskich zasadach, oczywiście z zachowaniem dystansu. Dwutygodniowe warsztaty z grupą od sześciu do dwudziestu jeden lat dają ci niezłego kopa. Czujesz się odmłodzony, poznajesz slang młodzieżowy. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to było twoje dziecko. Ale

Science Show – paragatunek, który staje się popularny. Amerykanie w tym celują, mają nawet lekcje prowadzone przez kosmonautów w przestrzeni kosmicznej. To są ciekawe lekcje, z których dowiesz się na przykład, że nie zmoczysz tkaniny w kosmosie, bo woda się tam trzyma kropli. W Toruniu zaczął czymś takim Instytut B61. Teraz edukacja została przytłumiona samą widowiskowością, ale faktycznie to Instytut tak zabłysnął. Natomiast Teatr Wiczy wyprodukował dla Centrum Nowoczesności jeden z lepszych science show możliwych w Polsce do obejrzenia. Oczywiście na licencji amerykańskiej. „Naukowy Cyrk Braci Nano” to świetna opowieść o świecie nanotechnologii i mogę się poszczycić, że myśmy z Teatrem Wiczy to zrobili. Przy okazji zainaugurowaliśmy odnogę Klamry teatralnej, skierowaną dla młodzieży i dzieci, tak zwaną Klamerkę. Kto wie, może uda się to utrwalić, by był na Klamrze taki dział?

Teatr alternatywny dla dzieci?

Nie widzę żadnych przeszkód. Mam przy sobie czterdziestominutowe przedstawienie robione technikami teatru alternatywnego przez dzieci pod opieką instruktorów. Dzieci są wykonawcami muzyki, scenografii i kreacji aktorskich. Jest muzyka rockowa grana na żywo przez dzieciaki. Prawdziwy teatr alternatywny.

Jak się czujesz, obserwując amatorów obecnie, pamiętając swoje początki w Brodnicy, gdy z Wiczą rozpoczynaliście działalność teatralną?

Mógłbym mówić bardzo długo o Wiczy jako o przyjacielu, nauczycielu i towarzyszu życiowym. Spędziliśmy razem ponad dwadzieścia lat. Patrzę na tych młodych ludzi i staram się

21


22

w y w i a d

działać z nimi tak, jak on działał z nami na początku. Wicza przekazywał nam zdolności, które zdobywał w Toruniu, Warszawie, przywoził do nas wiedzę. Staram się stać na podobnej pozycji dzisiaj. Cały czas się czuję amatorem. Nie mam wykształcenia formalnego.

I ciągle się rozwijasz. Udzielasz się w projektach teatralnych, jak w Biurze Podróży, czy ostatnio w gdańskim Teatrze Miniatura.

Współpraca z teatrem Biuro Podróży była przygodą mojego życia. W ciągu czterech sezonów zwiedziłem kawał świata, co i tak jest ostatnią z zalet tej przygody. Poznałem przecież świetnych ludzi, amatorów teatru, którzy podziwiali sztukę z różnych regionów kulturowych i znają się na swoim fachu jak mało kto. Spędzanie czasu z takimi ludźmi jest czystą przyjemnością. Jak cygańskie życie. Tak musiało wyglądać życie średniowiecznej trupy teatralnej, od jarmarku do jarmarku, od festiwalu do festiwalu. Tak wyglądało życie w teatrze Biuro Podróży.

Ruch oddolny obcy ci nie jest. Jak widzisz lokalne grunty kultury niezależnej?

Tu są bardzo dobre warunki, natomiast Toruń ma kłopot z tym, że posiada przerost oferty nad potencjalnym popytem. To jest nieogarnięte przez nikogo. Powstają instytucje wspierające działania niezależne. Można się spierać co do kształtu misji, jakie one obrały, natomiast bez wątpienia w Toruniu powstają nowe instytucje kultury, przybytki sztuki. Jest infrastruktura i organizacje przygotowują się na rozwój kultury oddolnej, jednak ostatecznie coś nie styka. Często w tym mieście widać konflikty pomiędzy organizacjami a artystami, czy magistratem. Obecne są głosy mówiące o tym, że można polepszyć politykę kulturalną w Toruniu. Niestety, mamy ten kłopot, że tutaj nie rządzi jedna sztuka. Tu każdy chce robić filmy, teatr, muzykę, malować, być happenerem. To są słuszne chęci i żądania, lecz Toruń ma tylko dwieście tysięcy ludzi.

Czyli mamy zbyt małą publiczność?

Być może sama liczba by wystarczyła, gdyby więcej wysiłku włożono w proces wychowania publiczności. Byłem ostatnio w Jeleniej Górze na festiwalu teatrów ulicznych, gdzie prezentowaliśmy widowisko Lecha Raczaka wyprodukowane przez teatr Miniatura i tam całe miasto przychodzi na festiwal. Siedzą na rynku od samego rana. Być może chodzi też o przyciągnięcie turysty. Jednak nie tego, który przyjedzie tak czy siak na wydarzenie, lecz tego, który z jakąś aplikacją w telefonie może podążać za mapą, która go poprowadzi po aktualnych wydarzeniach, czy chociaż punktach gastronomii. Toruń jest okazją dla turysty. To jest miasto historyczne, a historia może iść w parze z kulturą i ze sztuką. Przykładem takiego działania jest Żywe Muzeum Piernika, gdzie możesz


w y w i a d

we wszystkim uczestniczyć, dotknąć, sam produkujesz. Takie rzeczy mogłyby się znaleźć na takiej mapie. Drugą sprawą jest bulwar. Dlaczego u nas nie ma ludzi na bulwarze? Warszawskie plaże są zaliczane do najbardziej atrakcyjnych miejskich plaż na świecie.

Skupmy się może na nowej jakości toruńskiej sztuki. Filmy. Powstał „Panopticon”, powstała „Caissa”.

Bardzo chętnie! Nie mam porównania z innymi miastami, ale w Toruniu tworzy się naprawdę ciekawa sytuacja. Jest kilka zespołów, które się ze sobą przenikają. W tym projekcie ktoś jest aktorem, a w innym jest asystentem reżysera, czy po prostu jeździ samochodem, bo ma samochód i prawo jazdy. I robimy filmy. Jest taką bolączką tego miasta, że nie ma organizacji, która ułatwiałaby tworzenie filmów. Trwają rozmowy na temat funduszu filmowego bydgosko-toruńskiego. Ja się nie skarżę, bo wierzę, że świat polega na zasadach wolnego rynku. Jak chcesz robić film, to znajdź sobie pieniądze i go zrób. Ale trzeba zauważyć, że można z filmu uczynić narzędzie promocji miasta i regionu. Przyciągać tym ludzi, odświeżyć tradycję filmu toruńskiego. Tu zawsze robiło się dużo filmów. Mamy znakomitych aktorów, którzy są obecni na deskach teatrów w całym kraju i na ekranach. Jest festiwal Tofifest, który wykonuje potężną robotę. Jest festiwal muzyki filmowej. Jest Festiwal Przejrzeć Kino od Kuchni, kino Tumult, multipleksy. Jest gdzie pokazywać i jest co pokazywać. Teraz przymierzamy się do kolejnego filmu, który będziemy robić z Marcinem Gładychem i jego ekipą. Wzięliśmy nowych ludzi, zaprosiliśmy aktorów, których mieliśmy ochotę zaprosić. Film robimy bezkosztowo, dopiero się rozglądamy, kto mógłby nam w tym pomóc. Koniecznie chcemy to zrobić, bo to będzie fabuła, nie dokument, czy paradokument, jak „Panopticon”, czy „Hakerzy Wolności”, film, który zrobiliśmy wcześniej. Moja przygoda z filmem już dawniej istniała, ale zaczęła się na poważnie, gdy poznałem Marcina Gładycha. To mogło być już dziesięć lat temu. Wrócił tu z Warszawy i zaczął organizować performance, widowiska multidyscyplinarne w Baju Pomorskim. Angażował masę ludzi. Zaczęliśmy robić razem większe rzeczy, po drodze nakręciliśmy kilkanaście etiud filmowych opartych na Rolandzie Toporze, Kołakowskim. Marcin przynosił te inspiracje i robiliśmy filmy. One są dostępne w internecie, na youtube. Dostałem nawet Flisaka na Tofifeście za wkład w rozwój kultury filmowej! Ja bardzo się cieszę z takich nagród. Nie jestem artystą solowym, zawsze pracowałem w jakiejś grupie i odbieram te zaszczyty jako docenienie całej grupy ludzi, która ze mną pracowała nad tą sprawą.

FOT.

Ł. BALCERZAK

Uderzmy na moment mocniej w politykę. Co sądzisz o spawie z Cafe Draże, o której ostatnio było głośno w toruńskim świecie artystycznym?

To są przedstawiciele środowiska, o którym cały czas rozmawiamy. Mamy sytuację, w której spotkały się dwa jeże. Obie strony się siebie obawiają i podejrzewają o niecne za-

23


w y w i a d

miary, kiedy nie można nawet wierzyć w to, że któraś ze stron ma niecne zamiary. Widać też nieporozumienie polegające na braku wspólnej definicji kultury, którą można udostępniać za przysłowiową złotówkę od metra. Jedni twierdzą, że coś jest już taką działalnością, a inni nie. I to jest przyczyną tego, że jakaś organizacja pozarządowa może popłynąć na czynszu.

Czyli znowu zgrzyty na łączach.

Brak dogadania się. Obserwujemy przecież akty wyciągania dłoni, tworzenie zespołów wspomagających i komisji, ale nie ma zachowanej równowagi. Przecież przyciągamy Toruniowi ludzi interesujących się kulturą, rzeczami wzniosłymi. Jako Teatr Wiczy jeździliśmy po całym świecie i zawsze na samochodzie był naklejony herb Torunia. We wszystkich informacjach chwalimy się, że jesteśmy z tego miasta. Byliśmy dwa razy w Edynburgu, gdzie przewija się pięć milionów ludzi w ciągu jednego miesiąca, teraz jesteśmy w Dżakarcie z monodramem Anny Skubik i tam też mówimy otwarcie, że jesteśmy z Torunia. Widać jednak brak porozumienia, docenienia tego, co się robi, a co jest nieuchwytne w sprawozdaniach i tabelkach.

Ł. BALCERZAK

Pomówmy więc o dobrej współpracy, czyli o Wiczy, Norwegach i Kumpie.

FOT.

24

Ja dojechałem na kilka ostatnich dni, zrobiłem rolę i zagrałem w przedstawieniu. Zauważyłem jednak, że obie strony mocno zżyły się ze sobą. To miało być spotkanie dwunarodowe, a z Norwegii przyjechała do nas grupa złożona z Pakistańczyka, Palestyńczyka wydalonego z izraelskiego więzienia pod warunkiem, by nie wracał na palestyńską ziemię, Polki, która od urodzenia mieszka w Norwegii, Serba, który wyemigrował z rodzicami i... była jedna Norweżka. To świadczy o przekroju społeczności norweskiej w Oslo. To była ciężka praca, obserwowałem ich, bo sam byłem w Edynburgu z monodramem Wiczy Pokojskiego wykonywanym przeze mnie („Ja, dyktator” – przyp. red.). Obserwowałem ich ciężką racę od rana do wieczora.

Spektakl pokazywaliście zarówno w Polsce, jak i w Norwegii. Jak tam zostaliście przyjęci?

Norwegia jest zimnym krajem. Ludzie tam oczywiście okazują sobie emocje, ale są one stonowane. Po reakcjach rodzin mogłem wnieść, że to nie był dla nich typowy rodzaj teatru, ale nie był też do końca obcy. W Norwegii w co trzecim domu stoi fortepian albo gitara elektryczna. Tam jest łatwiejszy dostęp do edukacji, także artystycznej, czy po prostu do pracy, która daje tobie zadowolenie. Nic, tylko się bawić w kulturę. Każdy tam śpiewa, pisze, maluje, czy chociaż próbował coś z tym zrobić. Rozmawiamy o kraju, który ma bardzo demokratyczne społeczeństwo. Norwedzy mieli zeszłego lata problem z Romami, którzy wtargnęli im do parków i na trawniki. Nie przychodziło im do głowy, że można ich stamtąd po prostu eks-


w y w i a d

mitować. Przy okazji tragedii na wyspie Utøya dowiedzieliśmy się, że policja w Norwegii nie nosi przy sobie broni.

A Kump z tą tragedią właśnie był związany.

On był związany z kilkoma rzeczami, ale przede wszystkim z tą tragedią, która była świeża. Ta historia była bardzo mocna. Ale Kump był też związany z obrządkami świętojańskimi. Okazuje się, że w Norwegii jest podobna tradycja. Krąg kulturowy północnej Europy świętował przesilenie w sposób szczególny. Przedstawialiśmy to na Kaszubach, gdzie też mają swoje specyficzne tradycje świętojańskie. Warto o tym poczytać. Polegało to na odwróceniu ról, jak podczas karnawału we Włoszech, prosty parobek mógł zatańczyć z córką sołtysa.

W wielokulturowym, licznym towarzystwie czułeś się dobrze. Jak się czujesz sam na scenie?

Staram się zachować parę prostych zabiegów przed spektaklem, by poczuć się pewnie. Na przykład obchodzę krok po kroku całą scenę. Może to się wydawać absurdalne, ale po kilku latach pracy na scenie potrafisz zapamiętać, gdzie jest trzeszcząca deska, czy wystający element. Staram się poznać również akustykę pomieszczenia, uczestniczę w ustawianiu świateł, w nagłaśnianiu. Nie jestem aktorem, który wychodzi z garderoby i po prostu gra. Wiem, co i gdzie zostało postawione, gdzie świecą światła. To daje więcej swobody, ale oczywiście takim występom towarzyszy wysoki poziom adrenaliny. Bycie samemu na scenie to jest mierzenie się ze sobą samym i z materią teatru.

Wcielenie się w dwie role naraz sprawia Ci trudność?

Trudność sprawia praca nad tym, by to wymyślić. By to przyszło do ciebie. Szuka się różnych inspiracji: literackich, z pracy na scenie, z ruchu, życia. Z tego trzeba skleić rolę, a gdy już to zrobisz, odczuwasz przyjemność. Zazdroszczę aktorom, którzy tworzą swoje postaci ot tak. Ja z próby na próbę staram się sytuację popchnąć chociaż o kawałek. Tkam swoje role. Jestem amatorem, wciąż się kształcę. Lubię wyzwania, które ciągle ode mnie wymagają opanowania czegoś nowego. Czy to kilku słów w języku obcym, czy umiejętności. Teraz uczestniczę w projekcie, którego operatorem ze strony polskiej jest Miejskie Centrum Kultury w Bełchatowie. Rzecz nazywa się Dictat i dzieje się między teatrami z Włoch, Hiszpanii, Rumunii i Polski. Dla mnie to jest ambitne wyzwanie. Obracam się w czterech kręgach podkulturowych, bo to przecież cały czas jednak Europa. Cały czas otacza cię pięć języków i musisz się orientować, o co chodzi. Nic, tylko pracować w ten sposób.

A często masz okazję stepować na scenie?

Teraz tylko w monodramie. Kiedyś przez ponad dwa lata intensywnie pracowaliśmy nad stepem. Było nas w porywach pięć osób, tak naprawdę trzy. By ukoronować tę naukę, użyłem stepu w „Dyktatorze”. Nie jestem steperem, profesjonalnym tancerzem. To jest kolejna poprzeczka, która mnie podnieca w pracy nad spektaklem. Muszę się czegoś nauczyć, rozwinąć, popchnąć do przodu.

Dlatego kuglarstwo?

Dziwne jest to, jak życie samo cię pcha w niektórych kierunkach. To nie są do końca twoje świadome wybory. Kuglarstwo jest strategią osiągania celu krok po kroku. Nikt od razu pięcioma kulami żonglował nie będzie. To jest też typ sztuki, który cię weryfikuje w bardzo prosty sposób – albo to umiesz, albo nie. Pokaż to. Aktorstwo jest trudniej ocenić pod tym kątem, bo opiera się na sferze emocji. Nawet bez warsztatu można być wiarygodnym na scenie. W cyrku tak nie ma. Teraz zostałem przekonany, by zaśpiewać w spektaklu, w Miniaturze. W „Poobiednich igraszkach” w reżyserii Jacka Gierczaka. Tworzy w nim muzykę Tymon Tymański, który przekonał mnie, że jestem w stanie zaśpiewać. Więc śpiewam wokalizę Whitney Houston z piosenki „I will always love you”. To jest wyzwanie! Ja ze swoim skrzeczącym półgłosem śpiewam w spektaklu.

Jak Cię ocenił Tymon?

Mówi, że się mieszczę, więc nie jest źle (śmiech). Nie narzucał mi określonej interpretacji, miałem po prostu mieścić się w tonacji. Publiczność zostaje do końca, są oklaski – jest jak w prawdziwym teatrze. Tymon jest postacią bardzo pozytywną, pełną energii. Wprost nią naładowaną.

Wspominałeś coś o nowych wyzwaniach na przyszłość.

Centrum Nowoczesności mnie wzywa, by mówić o kolejnym science show. Wzywa mnie też Teatr Miniatura, żeby wziąć udział w jednym z projektów. Dla mnie bardzo ambitne zadanie, bo to ma być muzyczna rzecz. Etiuda, krótki metraż i już mamy koniec grudnia. I jeszcze coś nowego, o czym nie chcę jeszcze wspominać. Ale chyba będzie to w Toruniu. To, że jesteśmy bezdomni uprawnia mnie do tego, bym czuł się obywatelem całego świata. Bym mógł pracować i tworzyć właśnie tam, gdzie chcę. Ale w Toruniu by było fajnie, bo to jest naprawdę super miasto.

25


26

f e n o m e n

W Toruniu, czyli Pomiędzy. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest Edycja 11 21-27.10.2013 tekst: Piotr Buratyński zdjęcia i ilustracje: materiały organizatora


f e n o m e n

27

LAUREACI ZŁOTYCH ANIOŁÓW: KAZIMIERZ KUTZ, MAŁGORZATA SZUMOWSKA I MAGDALENA BERUS

W

chwili, gdy piszę te słowa, decydenci odbywającego się w Toruniu MFF Tofifest nie odkryli jeszcze wszystkich kart dotyczących programu i wydarzeń towarzyszących. Dziennikarsko-filmoznawczy obowiązek nakazuje jednak wyjść naprzeciw przemyślanej odgórnie i z roku na rok konsekwentnie przeprowadzanej strategii, a tekst, taki jak ten, powinien się na łamach „Menażerii” pojawić. Bo choć karty niecałkowicie odkryte, festiwal obecny w Toruniu już od jedenastu lat sprawia, że wiemy już chyba, w jaką grę tymi kartami gramy. A talia w tym roku ozdobiona jest podobizną Bruce’a Lee. Toruńska impreza ewoluowała. Jej początki wiążą się ze wspieraniem kina niezależnego par excellence, polskiego OFFu. Obecnie festiwal rozerwany jest między kinem niezależnym, rozumianym jako gatunek, a próbą wtargnięcia do filmowego głównego nurtu. Bunt, z którym MFF Tofifest obnosi się od kilku lat, jest już pojęciem dziwnym, niejasnym i wypranym ze znaczenia. „Niepokorność” Tofifestu o tyle łatwiej widzowi wmówić, że od kilku lat trwa w owym stanie zawieszenia między Festiwalem prowincjonalnym a dużą ideą filmową. Czy to wada, czy zaleta? Niech liczni widzowie ocenią to sami, widzowie, których z roku na rok (mimo zmiany terminu imprezy, czy raczej powrotu do terminu pierwotnego) jest coraz to więcej. Faktem jest jednak, iż Tofifest, oprócz Camerimage, odbywającego się w sąsiedniej Bydgoszczy, jest najważniejszą filmową imprezą w regionie. Międzynarodowy status Tofifestu, choć obecny w nazwie, nie jest najważniejszy. To coroczne zgromadzenie lokalnego towarzystwa filmowego w Toruniu i okolicach wydaje się pomysłem bardziej interesującym i inspirującym. I, mówiąc o „towarzystwie”, mam na myśli lokalnych kinomanów. Pasmo „Lokalizacje”, będące przeglądem (a od tego roku również konkursem) ostatnich produkcji filmowej regionu jest czymś niepowtarzalnym. Problemem jest jednak stan „Naszego kina”. Ni to raczkującego, ni to sprofesjonalizowanego, trochę powtarzalnego i hermetycznego, trochę

walczącego z przeciwnościami biurokracji i dofinansowania. Parafrazując słynne słowa Tadeusza Konwickiego, można rzec jednak: „Nieważne, jakie będą nasze filmy – ważne, aby w ogóle były”. I to się w „Lokalizacjach” liczy, w nich odbija się – jak się wydaje – obecny status Tofifestu. Dobrze, że jest. Dobrze, że są też widzowie (nie tylko działacze i animatorzy), których Tofifest wychowuje, kieruje i kształci. Dziesiątki kinomanów z dumnie założonymi smyczami i karnetami Festiwalu, przechadzający się w czerwcowo-lipcowym upale między Kinem Centrum w CSW a salami Baja Pomorskiego, w tym roku skryją swe wejściówki pod jesiennymi płaszczami, by w jesiennym mroku wyznaczyć inną trasę i podróżować między CSW a nowym centrum festiwalowym przeniesionym do sali kinowej w Od Nowie. Otwarta w zeszłym roku aula w Klubie Studenckim niewątpliwie zapewni komfort większy, niż eleganckie, lecz improwizowane sale w toruńskim teatrze przy ul. Piernikarskiej. Poranne przymrozki i mgła, złota jesień a następnie szybszy zmrok sprawią, że w kinach skryjemy się z niemałą przyjemnością… lecz nie tylko aura sprawi, że Tofifest przykuje nas do filmowego fotela. Tofifest to 11 sekcji (w tym jedna skierowana do dzieci), wśród których mamy też 4 konkursy. Łącznie czeka nas 100 filmów do zobaczenia w tydzień. Do tego dochodzą imprezy towarzyszące, koncerty, spotkania z twórcami i panele. I tak, na „niepokornej”, acz uroczystej gali pod patronatem Bruce’a Lee, specjalnego Złotego Anioła otrzymają reżyserzy: Małgorzata Szumowska, Kazimierz Kutz (spotkanie z niewątpliwie niepokornym Kazimierzem Kutzem odbędzie się już 21 października o godzinie 17.00 w klubie Od Nowa), Krzysztof Zanussi oraz aktorka Magdalena Berus. Nagrodę Flisaka z rąk prezydenta Zaleskiego odbierze urodzony w Bydgoszczy operator i reżyser Jacek Szymczak, zaś pierwszym pokazanym na festiwalu filmem będzie „Don Jon” (2013) w reżyserii Josepha Gordon-Levitta ze Scarlett Johansson w roli głównej.


PRZEGLĄD NOWEGO KINA RUMUŃSKIEGO

Wśród filmów – największe wydarzenia filmowe sezonu z Berlina i Wenecji, jak „Grawitacja” Alfonso Cuaróna, „Życie Adeli – Rozdział 1 i 2” Abdellatifa Kechiche. Tegoroczne Tofi to też wielkie nazwiska: ponownie zawita do Torunia Krystyna Janda. Tym razem ze spektaklem „Danuta W.”, na którym obecna będzie również sama Danuta Wałęsa. Spotkamy reżysera „Megatrona”, „Morgena” i „Rockera”, Mariana Crişana, oraz Słowaka Martina Sulika, któremu poświęcono osobną retrospektywę. Przyjrzymy się kinematografiom Rumunii, Węgier, Bułgarii (konsekwentnie Tofifest przegląda kino Bałkanów, za co należą się olbrzymie brawa), Kolumbii i Syrii. Kompozytor i performer Marcin Bukaluk zaprezentuje na żywo muzykę do radzieckiego filmu „Cwaniak” (1929) Nikołaja Szpakowskiego, dzieła mało znanego, bo zaatakowanego w swoim czasie przez cenzurę. Festiwal zakończy 27 października koncert Smolika oraz pokaz wspaniałego projektu multimedialnego Dawida Marcinkowskiego (laureata drugiego Flisaka Tofifest 2013) pt. „The Trip”. Sięgnąłem oczywiście po garstkę dostępnych informacji. Szczegółowy program, dostępny w chwili, gdy czytacie Państwo te słowa, pozwala na fascynującą i satysfakcjonującą kulturalnie zabawę. Zawsze tak było, liczę, że będzie tak i w tym roku, jak i w przyszłości. Choć może pasma konkursowe nie zawsze są zbyt pociągające, a kampowy charakter imprezy z międzynarodowymi ambicjami dezorientuje, jest to niewątpliwie impreza interesująca i sprawia, że kinomani są syci. Choć, kto wie, może jedenasta edycja zaskoczy, niczym cios Lee. Przecież to on w odrestaurowanej cyfrowo kopii przewodzi 11 edycji MFF Tofifest.


f e n o m e n

Bezwarunkowo tekst: Piotr Buratyński zdjęcia i ilustracje: materiały organizatora

F

ilm „Unconditional” z 2012 roku – pełnometrażowy, kinowy debiut Bryana Higginsa, długoletniego współpracownika BBC i ITV, dotychczas zaangażowanego w typową dla tych stacji produkcję: seriale, dokumenty inscenizowane, scenariopisarstwo telewizyjne. Na zeszłorocznym toruńskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest ten nietuzinkowy film miał okazję wystartować w głównej sekcji konkursowej On Air. Gdy piszę te słowa, na krótko przed startem kolejnej edycji, wiemy, że główna nagroda przypadła filmowi „Kuma” w reżyserii Umata Daga. Wiem, iż szanowne Jury pod przewodnictwem Zbigniewa Zamachowskiego dokonało słusznego wyboru, a niniejszy tekst nie ma – rzecz to jasna – na celu podważenia werdyktu, a jedynie stanowi gnuśną, przedfestiwalową refleksję. Pozwolę sobie przytoczyć zdanie, określające metodę selekcji filmów w Międzynarodowym Konkursie Filmów Fabularnych On Air na MFF Tofifest, znajdujące się na oficjalnej stronie internetowej imprezy: „Kluczem autorskiego doboru filmów w konkursie jest ich wspólna prowokacja świeżością filmowego obrazu i sianie intelektualnego fermentu”. Niech ta zadziorna deklaracja pozostanie nam przez chwilę w pamięci. „Unconditional”. Rzecz rozgrywa się gdzieś na szarym, odpychającym brytyjskim blokowisku, którego mieszkańcy posługują się wulgarną, irytującą angielszczyzną, a stereotypowe, filmoznawcze skojarzenia odsyłają nas do socjal-realistycznych obrazów Kena Loacha, a w najlepszym wypadku do twórczości bystrego Mike’a Leigh. Proszę wybaczyć autorowi zawężenie problemu wyspiarskiego, filmowego realizmu do tych dwóch nazwisk. Choć problem

posiada szereg innych kontekstów, to doprawdy trudno wyprzeć się tego trudnego do zdefiniowania (nieco wstydliwego, przyznam), męczącego wrażenia, widząc kolejną filmową kliszę – kolejne opracowanie znanych tekstur w pierwszych scenach filmu Higginsa. Oto na wspomnianym blokowisku mieszka nastoletnie rodzeństwo, Kristen i Owen, opiekujące się schorowaną, przykutą do wózka matką. Młodzież to wulgarna i krnąbrna, może dlatego, że znudzona i zmęczona, może dlatego, że po prostu jest młodzieżą? Czy ma to znaczenie, nie wiem, wiem za to, że jest to para autentyczna, szczera do bólu, niczym te wspaniale realistyczne dzieciaki znane nam z filmów Lukasa Moodyssona. Otóż to cudownie niesympatyczne rodzeństwo potrzebuje pożyczki finansowej. I w tym momencie na scenę ich życia wkracza Liam – przystojny, zamożny, dobrze ubrany i łatwo nawiązujący kontakty kredytodawca. Choć opis ten brnie dalej ku post-neorealistycznej walce ze społeczną niesprawiedliwością, to w sukurs przychodzi ów Liam, który zdradza seksualne zainteresowanie… Owenem. Co ciekawe, film ten wcale nie skręca w tym miejscu ku tematyce funkcjonowania osób homoseksualnych w społeczeństwie, ale zmierza ku problemom ogólniejszej natury. Przebojowy Liam zarazem uwodzi i – paradoksalnie – nie uwodzi Owena, proponuje mu przybranie kobiecego stroju, po czym nazywa go imieniem jego siostry (Kristen), na którą sam nie zwraca absolutnie uwagi. Choć przebieranka ta początkowo ma formę niezobowiązującej, dowcipnej zabawy, to między Liamem a Owenem zaczyna się wytwarzać autentyczna więź emocjonalna. Na „szczęście” dla widza – „niebezpiecznej” natury.

29


30

f e n o m e n

Co zatem proponują twórcy „Unconditional”? Modną, genderową tematykę, propozycję włączenia dzieła filmowego do dyskursu na temat tożsamości płciowej? Owenowi zaczyna się podobać się jego rola. Jako Kristen spędza z Liamem satysfakcjonujące randki. Nasze przyzwyczajenia, dotyczące kina podejmującego wątki transgenderyczne, stawiają widza przed problemem: czy rola kobieca zostaje mu narzucona, czy raczej odkrywa w sobie pierwiastek kobiecy, bądź homoseksualny? Czy jednak próba odpowiedzi na to fundamentalne – jak się zdaje – pytanie nie zepchnęłaby filmu do niszy queer, eliminując go z oficjalnego dyskursu kulturowego? Owszem, Owen początkowo traktuje swoje przebranie z przymrużeniem oka, na zasadzie dowcipu. Lecz dowcip ten pozwala zbliżyć mu się do Liama, uzyskać jego uwagę i, suma summarum, miłość. Dla Liama Owen jako mężczyzna jest nieznośną przeszkodą, jest w stanie zaakceptować go wyłącznie jako Kristen. Ta ich pozorowana relacja jest rzeczywistą tkanką filmu: wspólne wypady do wesołego miasteczka, romantyczne kolacje w ekskluzywnych restauracjach, wypady poza miasto, zakup sukni ślubnej oraz noc w małżeńskim pokoju. Niezależnie od płci, prób transgresji czy czarnego humoru i ironii bohaterów łączy wielka namiętność, a nawet intymność. Okazuje się nagle, że to, co pozornie od normy odbiega, najbliższe jest naszego rozumienia tego, co typowe, normalne, unormowane tradycją. Lecz również w łonie tych scen dochodzi do zaburzeń. Wymienić wystarczy sceny zazdrości Liama o innych mężczyzn, pojawiających się w życiu Owena/ Kristen. Natomiast kolejne próby buntu Owena rozumieć możemy dwojako. Jako sprzeciw wobec narzucenia mu kobiecej roli lub – i to wydaję mi się bardziej intrygujące

– jako bunt wobec opresyjnego charakteru Liama. Wybierając drugą możliwość – a zarazem zstępując do głębi – dochodzimy do wniosku, iż pasja oraz miłość wypala bohaterów. Daje im żyć, a zarazem im to życie odbiera, co uniwersalizuje film i napędza spektakl bardziej, niż pozorne atrakcje osadzone w tym, co obce i dziwaczne. Związek Liama i Owena jest miłością szaloną par excellance, i to ona, a nie motyw płci, nie pozwala im zrealizować się jako usatysfakcjonowanych kochanków. W ten sposób rozumując, konflikt wewnątrz filmu jest konfliktem w ramach gatunku. To melodramat, którego siłą sprawczą jest miłość. Przynosząca wiele cierpienia i prowadząca na skraj obłędu, ale jednak miłość. Niemożliwa i rozgorączkowana. Jednak – czy modelu tego nie znamy z setek innych melodramatów? Europejski „Unconditional” zbliża się swoją wymową do „Happy Together” Wong Kar-Waia, który jest w swojej istocie melodramatem małżeńskim i jego struktura kieruje nas w stronę dominacji reguł gatunkowych nad wątkiem homoseksualnym. Melodramat postmodernistyczny jawi się więc jako jeden z najbardziej awangardowych gatunków filmowych. Wspomnieć wystarczy o „almodramatach” Pedro Almodóvara, o obecnych odczytaniach klasyka gatunku Douglasa Sirka, czy jego wcześniejszych trawestacjach dokonanych przez Rainera Wernera Fassbindera. Gatunek ten przełamuje dawniej konstytutywną dla niego perswazyjność. Nie jest już nośnikiem ideologii dominującej, oficjalnej, nakazanej. Rozumiemy kino współczesne, postmodernistyczne jako pustą powierzchnię. Jednak, czy tekstura (rozumiana jako warstwa wizualna) musi dominować nad strukturą organizującą dzieło filmowe, jak to ma miejsce w przypadku „Happy Together” czy „Unconditional”? Być może dlatego Owen niszczy wspólne pamiątkowe zdjęcie z Lia-


f e n o m e n

mem, wykonane w wesołym miasteczku, na którym widnieje w kobiecym przebraniu? „Unconditional” stara się odpowiedzieć na to pytanie, stawiając po drodze szereg kolejnych. Co, widzu, według Ciebie jest patologią? Transgenderyczny charakter filmu? Może namiętność, stojąca w opozycji do norm kulturowych, których usankcjonowaniem miałoby być małżeństwo? Zajmuj stanowisko, film tego wymaga. „Unconditional” – czyli bezwarunkowo! Jak pisał Georges Didi-Huberman, zajęcie stanowiska to zarówno pragnienie i żądanie czegoś, jak i zaakceptowanie swoich lęków, uosabianych przez obszar swojej niewiedzy. Bezwarunkowo – to nie tylko żądanie Liama wobec Owena, to również żądanie filmu wobec odbiorcy. To dzieło skonstruowane przebiegle, to labirynt interpretacyjny, który z góry zakłada zagubienie potencjalnego widza – Tezeusza pozbawionego nici Ariadny. Próba zrozumienia motywacji Liama jako jednostki zaburzonej kieruje naszą uwagę ku relacji kat – ofiara, którą to z kolei druzgocze potężna ironia tego filmu. Psychopatologiczna interpretacja kłóci się w tym przypadku z tradycją psychoanalitycznej teorii filmu, zastawiając nawet homofobiczne pułapki. „Unconditional” jest filmem nietypowym, nawet jak na swoje czasy. Zajmuje bowiem miejsce nie tylko na ekranie, wymusza również swoją obecność w przestrzeni poza nim. Czy zatem w tak zdefiniowanej sytuacji takie określenia jak „prowokacja” czy „intelektualny ferment”, charakteryzujące wspomnianą sekcję On Air MFF Tofifest, w której znalazł się „Unconditional”, nie są już pośrednią próbą jego interpretacji? To marketingowe słowa-wytrychy, które mają wabić, a z drugiej strony – mówić wszystko i niewiele zarazem. Nic w tym złego. Lecz zarówno prowokacja, jak i intelektualny

ferment, to zjawiska tak samo kuszące, co niepożądane i odpychające. Film Bryana Higginsa zostaje przez to ogołocony, zredukowany do milczących obrazów perwersji seksualnej i dewiacji. Tymczasem to, co w rzeczywistości powinno do nas przemawiać, pozostaje ukryte. Próba nobilitacji okazuje się ponownym zepchnięciem na margines. I z tego marginesu chciałbym zapytać: kiedy będziemy mogli mówić o tego typu filmach jako o filmach o miłości? W tym roku w konkursie On Air MFF Tofifest startuje najnowszy film Tomasza Wasilewskiego „Płynące wieżowce”…

31


32 ILUSTR.

AGATA KRÓLAK

r a c h - c i a c h

S

tojąc w kolejce przed budką ze świeżymi sokami, na centralnym placu Kadikoy, azjatyckiej dzielnicy Stambułu, przyglądałam się opisom koktajli. „BAL” informował napis, a podpowiedź w formie rysunku pozwoliła mi rozszyfrować ten polsko-turecki rebus. Bal, czyli miód. Od razu przypomniał mi się film Semiha Kaplanoglu z tą samą pszczelą etymologią w tytule, a mój umysł został sprowokowany, a właściwie zmuszony do filmoznawczych wycieczek. Wiedza bowiem jest błogosławieństwem i przekleństwem teoretyka filmu, który marzyć może jedynie o nieskażonym swoją wiedzą oglądzie filmów i rzeczywistości. Gdy machina ruszyła, nie dość było wspomnień: przekraczanie któregokolwiek z mostów przywoływało „Życie jest muzyką” Fatiha Akina. Dźwięki Grand Bazaru jednoczyły w sobie wszystkie oblicza muzyki, nie tylko te tureckie, z „Latcho Drom” algierskiego reżysera. Gdy przemierzałam Stambuł z aparatem w ręku, jak cień podążało za mną wspomnienie głównego bohatera filmu „Uzak” Nuri Bilge Ceylana. Być może naiwnie liczyłam, że tylko aparat i miejsce zamieszkania łączyły mnie wtedy z losami Mahmuta ze wspomnianego filmu. Lecz te oczywiste dość skojarzenia były dopiero początkiem prokreacyjnej orgii mojego umysłu. Spójrzcie tylko na satelitarne zdjęcie połączenia dwóch kontynentów nad cieśniną Bosfor. Istnieje wersja plakatu „127 godzin” Dannego Boyla, której układ graficzny potajemnie naśladuje tę geografię. To tylko jedno ze skojarzeń mapy miasta z plakatami filmowymi

czy scenografiami filmów surrealistycznych, fantasy lub tych z motywem wstążki. Linia cieśniny nie pozwoli filmoznawcy zapomnieć o wątku rozpęknięcia, pozornej bliskości, meandryczności psychiki ludzkiej, pojawiającym się tak uparcie w kinie. Filmy takie jak „Gabinet doktora Caligari”, „Persona” czy „Lęk wysokości” Bartosza Konopki to prawnukowie symboli graficznych, jakie rozrysowała strumieniami wody Matka Ziemia. Dla krytyka o nieco mniejszym doświadczeniu wizyta na Grand Bazarze mogłaby się zakończyć najzwyklejszym obłędem. Obłędem rodem ze sceny halucynacji w „Essential Killing”. W najtłoczniejszym miejscu Stambułu spotkałam bowiem właściciela najważniejszego głosu młodej krytyki filmowej w Polsce. Jakież było moje zdziwienie, gdy głos ten zaczął sugerować mi zakup zestawu imbryczków w najlepszej cenie. Drodzy czytelnicy. Wielokrotnie odbieram od Was wiadomości, wyrażające podziw dla mojej wiedzy i działalności zawodowej. Jest mi bardzo miło. Pamiętajcie jednak, że wszystko ma swoją cenę. Przed obraniem filmoznawczej drogi zadajcie sobie pytanie o to, jak wiele jesteście w stanie znieść, by stać się kompetentnym krytykiem filmowym. Cena może okazać się zbyt wygórowana.

POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA


ILUSTR.

AGATA KRÓLAK

r a c h - c i a c h

Ścisk M

oja koleżanka z branży, niejaka Grażynka, dzięki przelotnej znajomości z Igarem, dość powierzchownej znajomości Igara z Bilewskim, kilkuletniej znajomości Bilewskiego z Moesem, wreszcie dzięki przyjaźni Moesa z Igarem, załatwiła mi pracę. Na planie filmu dokumentalnego „Ścisk” debiutowałem jako dźwiękowiec. Pierwsze ujęcia kręciliśmy w Mapo-Gu, przemysłowej poddzielnicy Seulu położonej na wyciągnięcie ręki od rzeki Han. Gra aktorska, praca oświetleniowców, przekąski serwowane w barobusie oraz jakość zarejestrowanego dźwięku tak rozradowały reżysera, że zamiast lecieć do Szanghaju, zaliczyliśmy najpierw burdel ze złotym żyrandolem wiszącym w holu i obsługą godną polecenia. Zabawiliśmy tam przez kilka dni. „Ścisk” nabierał kształtu powoli jak „Bolero” Ravela. Ekipa filmowa przemieszczała się szlakiem największych metropolii, korzystając przy okazji z wykazu znalezionego na Wikipedii. Po Szanghaju przyszedł czas na Delhi, Kalkutę i długo wyczekiwane przeze mnie Tokio (głównie ze względu na młode dziewczęta upodabniające się do pokemonów). Trasę zakończyliśmy w Stambule, gdzie został nakręcony finałowy zachód Słońca. Nadgarstki klapsera wreszcie miały wolne. Nie bez powodu wspominam o Stambule, bowiem po dziś dzień budzi on we mnie mieszane uczucia. Pomijam fakt, że po odwiedzeniu najbardziej obskurnych dzielnic Kalkuty, stołowaniu się w podejrzanej restauracji (w której zaserwowano mi jeszcze myślący małpi mózg w półmisku z czaszki), eksperymentowaniu z jedzeniem pałeczkami i innych ekscesach,

dopiero w Stambule zaczął dokuczać mi żołądek. Historia rozpoczęła się od porannego kaszlu, aby po niespełna kilku godzinach przybrać niespodziewaną formę kabanosa zamiast standardowego lewiatana. Widok ten zasmucił mnie tak wielce, że na kilka chwil pogrążyłem się w smutku opierając głowę o lśniący porcelit. Od tego czasu zaczęło mnie denerwować właściwie wszystko, co związane ze Stambułem. Hagię Sofię, ten zakurzony szałerek, za który wybuliłem zasrane czterdzieści lir, zapragnąłem spalić po pięciu minutach zwiedzania. Obleśni sprzedawcy nagabujący mnie na uliczkach Wielkiego Bazaru długo dopraszali się o uwagę, aż wreszcie jednemu z nich spuściłem wpierdol. Zamknąłem sie w sobie. Popierdywałem szyderczo w odpowiedzi na nawoływania muezinów, ale w brzuchu, jak na złość, nie przestawało bulgotać. Taksim i Eyüp, Kadıköy i Kadebostan, chałwa i bakława, a wszędzie ścisk. Na lotnisku imienia Chopina wreszcie rozprostowałem nogi. Wybrałem się na płukanie żołądka do lekarza, którego polecił mi sam reżyser. W trakcie domowej rekonwalescencji odwiedziła mnie Grażynka, zwyczajowo wystylizowana na milfa, z dekoltem sięgającym antypodów i paznokciami pomalowanymi na niepokojący kolor. Próbowaliśmy się nawet zabawić, ale gdy zamknąłem oczy zakręciło mi się w głowie i puściłem hafta. Wirujący Stambuł wrócił.

CHAM FILMOWY

33


34

w y w i a d

Wolne i jego obywatele z Andrzejem Kilanowskim o melancholijnym nosorożcu, bulwarach nadwiślańskich, a nade wszystko, o „Wolnym Rubinkowie” rozmawia Marek Rozpłoch „Wolne Rubinkowo” ukaże się niedługo jako darmowy PDF, losy książki i jej bohaterów można śledzić na profilu facebook/WolneRubinkowo oraz na http:// wolnerubinkowo.pl/. Wywiad ilustrują wybrane i udostępnione przez Andrzeja materiały zdjęciowe i graficzne stanowiące fragment wspominanejw rozmowie dokumentacji, której całość będziemy mogli obejrzeć w „Wolnym Rubinkowie”.

T

o może zaczniemy od samego autora i takie oto pytanie. W Twoim życiorysie są widoczne dwa wątki - ilustratorsko-plastyczny i filozoficzny. Na ile jeden na drugi miał wpływ, na ile się zazębiają, co było pierwsze, i jaki wpływ ma filozofia w ogóle albo jakaś konkretna filozofia na to, co robisz obecnie?

Wątek plastyczny zdecydowanie wyprzedza wszystkie inne. Komiksy były moimi pierwszymi lekturami, całe moje dzieciństwo to właściwie rysowanie, oglądanie rysunków, grafik, animacji, wszystkiego, co jest narysowane ludzką ręką – i moje czasy szkolne, właściwie aż do studiów, to siedzenie i bazgranie po marginesach. Filozofia jako przedmiot zainteresowania pojawiła się najpóźniej i można powiedzieć, że była tylko epizodem, bo po studiach wróciłem do swojej pasji i zacząłem pracować jako ilustrator i grafik komputerowy, Bez wątpienia teorie filozoficzne wpływają na to, jakie rzeczy mnie interesują, jakie książki czytam, co myślę o świecie, tyle że rysunek jako działalność artystyczna czy wyraz osobistych przemyśleń poprzedza wszystko inne. Pierwsze było rysowanie.

Powiedz coś o nosorożcu – jak się narodził, czym go karmisz, jaką wróżysz mu przyszłość?

Zawsze byłem pod wielkim wrażeniem „Fistaszków”. To chyba Umberto Eco powiedział, że Charlie Brown to pierwszy amerykański egzystencjalista. Jest to bohater niewiarygodnie smutny, przesiąknięty jakimś wewnętrznym bólem, niezrozumiany, chciałoby się rzec zupełnie „nieamerykański”. Nosorożec to taka moja odpowiedź na „Fistaszki”, tyle że oczywiście ubogą, bo nosorożec jest sam jedyny w świecie, a „Fistaszki” to była cała galeria genialnych postaci. Nie mówiąc już, że nawet nie śmiem porównywać do tego paska rysowanego re-


w y w i a d

gularnie przez 50 lat! Ja robię to od dwóch, trzech... To było coś, co narodziło się zupełnie samoistnie – jako rysunek na serwetce, z dodanym dymkiem. Sprawia mi to dużą frajdę, szczególnie, że co raz więcej osób zaczyna poznawać mnie z tej nosorożcowatej strony, chociaż zawsze podkreślam, że to nie do końca jestem ja. Spojrzenie na świat oczami nosorożca jest przekręceniem przełącznika depresji z dwójki, jaką noszę w sobie, do dziesiątki, a czasem nawet do jedenastki, dzięki, czemu cały ten jego osobisty dramat zaczyna być zabawny. Jeśli ktoś jest ciekawy jak to się rozwija to zapraszam na alenosorozec.pl, z góry jednak uprzedzam, że nowe rzeczy pojawiają się tam względnie rzadko. Podziwiam „Fistaszki” ale zdecydowanie brakuje mi samodyscypliny Charlesa Schulz’a.

ANDRZEJ KILANOWSKI

FOT.

GOSIA REPLIŃSKA

Czy uważasz, że w gałęziach plastyki, którymi się zajmujesz i którymi też się zajmujesz w ramach „Wolnego Rubinkowa” powstały jakieś dzieła, które wzniosły się na takie wyżyny artyzmu, że można je uznać za sztuką wysoką – czy też do czegoś takiego Ty byś pretendował, by się w pełni, głęboko wyrazić? Czy w ogóle może nie uznajesz takiej hierarchii w sztuce?

Ocenę taką należałoby zostawić czytelnikom i odbiorcom wszystkich prac, które zrobili bohaterowie Wolnego, ale właściwie wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem bardzo unikały słowa „artysta”, i częściej mówiły o sobie „plastyk”, „rysownik”, czy „projektant”. Wiele prac, które pokaże w albumie to sztuka użytkowa, służąca konkretnym celom. Ja również nigdy nie myślałem o sobie jako o artyście, nie skończyłem żadnej szkoły, nigdy się tego nie uczyłem, nie stałem nigdy przed sztalugą. Grafika oczywiście może być sztuką, – ale to, o czym jest ta książka, to bardziej żywot rzemieślniczy osób, które się nią zajmują. „Wolne Rubinkowo” nie jest katalogiem współczesnej sztuki graficznej, ono w ogóle do tego nie pretenduje. To jest subiektywne spotkanie z dziesięcioma osobami, które znam, które poznałem i które opowiadają mi o swojej pracy, ale w żaden sposób nie jest to przegląd tego, co się dzieje w grafice w Toruniu czy gdziekolwiek. Chciałbym to zaznaczyć żeby później nikt nie poczuł się oszukany...

35


AUT.

Klucz był absolutnie subiektywny. Niektóre z tych osób znałem osobiście, ale nigdy nie miałem okazji zapytać, czemu robią to, co robią i skąd się to wzięło. To było ciekawe spojrzenie na ich biografię. Chciałem też, żeby w miarę szerokie spektrum tego, co grafiką możemy nazwać, było w tej książce ujęte – i mamy tu malarstwo wielkoformatowe, mamy plakat, mamy projektowanie graficzne, użytkowe, aplikacje na smartfony. Chciałem to ukazać w całej różnorodności, jedyne kryterium było takie, by były to osoby, które pracują i tworzą w Toruniu. Nie wszystkie z nich pochodzą z Torunia, choć większość rzeczywiście tu się urodziła. „Wolne Rubinkowo” to więc mówiąc najprościej sylwetki dziesięciu postaci, które z jakichś różnych powodów postanowiły tutaj, w tym mieście, uprawiać grafikę.

LINORYT

Na czym opierał się, jaki był klucz doboru twórców, z którymi rozmawiałeś w „Wolnym Rubinkowie”? Czy opierał się tylko na Twoich własnych, subiektywnych ocenach, czy też może było jeszcze jakieś podłoże ideowe?

AGATA WILKOWSKA

w y w i a d

AUT.

Oj tak, tak, oczywiście. To cały czas trwa – te dziesięć osób zaprowadziło mnie do kolejnych dwudziestu których pracę zacząłem obserwować, Internet to medium, które działa na zasadzie chodzenia po rozgałęziającym się korytarzu: jedne drzwi otwierają dziesięć innych, a te kolejne dziesięć innych i mamy takie drzewko. Wydaje mi się, że zaczynam być zorientowany w tym, kto w Toruniu robi rzeczy, które możemy zobaczyć na banerach, na słupach; kto robi plakaty, kto murale. Zaczynam już wiedzieć, kto za tym stoi, a o to właśnie mi chodziło, taki jest cel tej książki: nadać tym ludziom twarze i nazwiska, bo widzimy gotowy produkt, nie zastanawiając się nad jego twórcą. To cały czas jest poniekąd rzemiosło anonimowe, tak jak kiedyś malarstwo robione w małych warsztatach przez mistrza i jego uczniów.

KAROL BARSKI

Ale czy przez okres pracy nad „Wonym Rubinkowem” udało Ci się, mimo ograniczenia do tych dziesięciu osób, poznać jakieś nowe obszary tego środowiska?

TINTIN

36


w y w i a d

A kiedy już wydasz książkę, będziesz miał ten etap za sobą, czy będziesz – a jeśli tak, to w jaki sposób – chciał kontynuować taką właśnie działalność?

Tak, ale nie wiem jeszcze do końca w jaki sposób i w jakim zakresie. „Wolne Rubinkowo” mogłoby być pewnego rodzaju bazą lokalnych tworców. Oni co prawda doskonale radzą sobie sami z własną promocją ale chciałbym, żeby było jakieś zbiorcze miejsce, w którym będę dopisywał kolejne nazwiska. Żeby istniała obszar, który będzie pokazywał coraz szerszy obraz różnych ciekawych rzeczy, które się w Toruniu dzieją właśnie w dziedzinie ilustracji komiksu i grafiki użytkowej. Moim największym marzeniem byłoby, by stronę odwiedzali też ludzie odpowiedzialni za zatrudnianie tych osób – szefowie festiwali, klubów muzycznych, z tym cały czas nie jest najlepiej, chciałbym, żeby zajrzeli do tej bazy ludzie zajmujący się promocją w dużych firmach albo promocją uniwersytetu, pomysłodawcy różnych przedsięwzięć… Dzięki temu poziom projektów graficznych, które nas otaczają, wzrósłby. Tutaj od razu trzeba zaznaczyć, że „Wolne” nie jest i nie będzie przedsięwzięciem komercyjnym. Ja nie jestem tutaj pośrednikiem tych osób, chciałbym je po prostu na tej stronie pokazać, dać link do ich portfolio i tyle… Nie wiem, jak to będzie wyglądać, bo Sam pracuję jako grafik i wiem, że zlecenia często znajdują nas a nie my odwrotnie, bo ktoś nas polecił albo coś zobaczył.

Jak może takim właśnie osobom pomóc taka inicjatywa jak nasze czasopismo – w jaki sposób może pomóc, wypromować…?

Myślę, że może, choć pewnie zabrzmi to górnolotnie, zajmować się „edukowaniem plastycznym społeczeństwa”. Dobrze byłoby, gdybyście pokazywali ciekawe projekty. Rozmawiali z artystami, projektantami pytając ich o ocenę danego zjawiska czy trendu.Ciągle warto jest informować, czym zajmuje się typograf, jakie ludzie popełniają błędy, jak nisko postawiona jest poprzeczka, jeżeli chodzi o reklamy wielkoformatowe… To jest bolączka Polski, polskich miast – ulotki walające się po Szerokiej i tak dalej. Jest lepiej niż kiedyś, ale cały czas wydaje mi się, że dużo można by zrobić; zmysł estetyczny przedsiębiorców jest wyjątkowo niski, a mógłby być lepszy… Pamiętajmy – to ma służyć ludziom.

Projektowanie graficzne jest sztuką użytkową, ma służyć jakiejś komunikacji, więc to wszystko powinno zaczynać się od chęci danego przedsiębiorcy, czy osoby z jakimś kapitałem – chęci, by jego projekt wyglądał lepiej, żeby nie zadowalał się absolutnym minimum, kolorowym zdjęciem, czcionką z cieniem i jakimś najtańszym offsetowym drukiem. To nie jest zadanie, które da się wykonać za sprawą jakiejś zaplanowanej akcji, wydaje mi się, że to jest po prostu coś, o czym warto pisać. Wydaje mi się, że warto patrzeć na słupy ogłoszeniowe, które są dobrym reprezentantem i niejako wypadkową tego, czego ludzie zarządzający kulturą oczekują od plakatu. To są projekty, które naprawdę mogłyby być lepsze. I wystarczyłoby zaprosić kilku projektantów – żeby opowiedzieli o tym, co tam widzimy… Warto też, żeby osoby zlecające nam jako grafikom różne zlecenia wiedziały, ile wysiłku stoi za danym projektem… To cały czas jest praca niedoceniana finansowo, traktowana po macoszemu. Andrzej PoProstu opowiadał mi kiedyś, że czasami dostaje zlecenia czy propozycje, by pomalować komuś mural na ścianie w domu, w ramach dekoracji – i kiedy podaje swoją cenę, ludzie dziwią się czemu to kosztuje więcej niż praca malarza pokojowego! Dochodzi do paradoksu, że za pomalowanie ściany na biało daje się więcej pieniędzy, niż za malunek. Myślę, że warto o tym pisać. Szczególnie, że grafika zewsząd nas otacza.

Właśnie – czy znalazłeś w Toruniu czy w Polsce jakieś chwalebne miejsca, inicjatywy, które sprzyjają rozwojowi czy lepszej promocji grafiki i projektowania graficznego ?

Przez ostatnie lata w Polsce zrobiono w tym temacie bardzo dużo. Niedawno wyszła książka wydawnictwa Karakter „Miliard rzeczy dookoła” – to są rozmowy z polskimi projektantami z najwyższej półki, w której opowiadają oni o swojej pracy i warsztacie. Dokładnie to, o co mi chodziło kiedy myślałem o „Wolnym” dwa lata temu! Mamy Stowarzyszenie Twórców Grafiki Użytkowej, które organizuje różne konkursy, sympozja. Świadomość wzrosła, mamy ośrodki polskiego projektowania, jak Łódź czy Katowice, prężnie działające studia graficzne. To wszystko się dzieje – i mam wrażenie, że powoli zaczyna też dziać się w Toruniu, bo naprawdę pod względem ilości talentu nie odstajemy wcale od innych miast, odstajemy tylko pod względem zapotrzebowania na tego typu rzeczy.

37


MURAL PO PROSTU ANDRZEJ RUBINKOWO -

FOT.

GOSIA REPLIŃSKA

NA ULICY

WSCHODNIEJ -

FOT.

AREK SOBIERAJSKI


w y w i a d

Jeżeli spojrzy się na konkursy na przykład logotypów muzeów z ostatnich lat, na przykład Muzeum w Gliwicach, ale też projekty, które realizowane są dla instytucji warszawskich – to są to naprawdę nieodstające od poziomu europejskiego realizacje. Portal www.printcontrol.pl jest zbiorczą inicjatywą, która prezentuje prace polskich projektantów graficznych, publikacje, druki, różnego rodzaju pozycje książkowe. Warto na tę stronę zajrzeć, ona, jeżeli się nie mylę, dwukrotnie już wydała w formie papierowej katalogi najciekawszych polskich realizację. Wspomniane już przeze mnie wydawnictwo Karakter dużo robi. Wydaje książki o dizajnie, książki o składzie książek, jest coraz lepiej. Przyznam się, że śledzę to tak mocno dopiero od kilku lat, więc nie jestem w stanie podsumować polskiego projektowania na przestrzeni dziesięcioleci, ale ostatnie lata przyniosły dużo pozycji w księgarniach, dużo powstaje stron, projekty są komentowane w Internecie. Jest dobrze.

A w samym środowisku – może na przykładzie toruńskiego, ale może nie tylko – dominuje chęć, wola samopomocy czy chęć konkurowania?

Mówiłeś o samej sztuce, ale też sama sztuka może promować różne rzeczy i co myślisz – też chyba ocierałeś się o jakieś rodzaje sztuki zaangażowanej – o sztuce, która chce za pomocą swojego przekazu sama też coś zmieniać? Czy to jest dla ciebie istotne?

Oczywiście, że jest istotne, tyle że ja jestem jedynie odbiorcą takiej sztuki, nie jej twórcą ani krytykiem. Projekt „Wolne Rubinkowo” to amatorsko-publicystyczno-dziennikarskie przedsięwzięcie, gdzie siadam i rozmawiam z grafikami z Torunia. Pytam ich o inspiracje, początki, plany na przyszłość, ale nie rozgadujemy się tam na temat krytyki cywilzacji i problemów współczesności. Nie definiujemy sztuki i jej roli w świecie. Rozmowy nie sięgały tak głęboko, bo czułem, że nie jestem w tym kompetenty. Rzecz jasna wierzę w zaangażowaną sztukę. Chce żeby ona nas szokowała, konfrontowała z tym co obce, trudne itd. ale zostawiam to artystom i kuratorom.

Ocierałeś się też o street art, który stoi chyba jednak po stronie sztuki zaangażowanej… Toruń ma tę specyfikę, że my i tak czasem na siebie „wpadamy”. Kiedy odbywa się w CSW „Plaster” to na sali są pewnie wszystkie osoby, które w Toruniu zajmują się grafiką. Tak samo w przypadku murali. Jeśli malujesz w tym mieście to prędzej czy później poznasz inne osoby, które też to robią i pewnie zrobicie coś kiedyś razem. Jest też kilka ośrodków, które działają jak miejsca spotkań, jak np. Kulturhauz, gdzie zawsze można przyjść z jakimś pomysłem. Problemem nie jest więc to, że my nie umiemy ze sobą współpracować – tylko że nie ma co robić… Osoby, z którymi rozmawiałem, nie narzekały wcale na brak kontaktu twórczego ze środowiskiem. Jeżeli cokolwiek chciałyby zmienić, jeżeli o czymś takim mówiły, to po prostu o możliwości wykazania się w swoich dziedzinach… Ale nie zmienimy wielkości rynku wydawniczego czy reklamowego. Tu wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z miejsca, w jakim się znajdują i o to też troszeczkę pytałem: „Jeżeli wiesz, jaki jest Toruń, to czemu dalej tu jesteś?” – i o tym też jest mowa w książce.

Tak, rozmawiałem z osobami, które się nim zajmują z Andrzejem, z Agatą Wilkowską, z Pawłem Możuchem. Oni podchodzą do malowania bardzo odpowiedzialnie w sensie estetycznym. Dla nich ściana to nie jest miejsce, gdzie bezwolnie wyraża się swoje ego i swoje poglądy. Od tego mamy kibiców, którzy piszą CHWDP na murach. Im zależy na tym, żeby mural pasował do tkanki miasta.Tam nie ma być polityki, której i tak jest w Polsce za dużo. To jest ten rodzaj street artu, który mi się podoba, bo się nie zestarzeje. Agata Wilkowska zrobiła „Legendografię” na bulwarze i to są rozciągające się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów ornamenty nawiązujące do legend toruńskich, do zabytków starego miasta. Wszystko w pięknej stonowanej palecie, z przemyślaną ornamentyką, dyscypliną. Dla mnie to o wiele ciekawsze niż mural z hasłem przeciwko wojnie w Iraku. Szczególnie, że bulwar to spokojny spacerowy deptak. Wydaje mi się, że takie podejście jest bardzo wartościowe bo czasami zaangażowanie w street arcie to po prostu pójście na łatwiznę bo komuś nie chce się pomęczyć nad czymś subtelniejszym.

39


40

w y w i a d

Coś o Twoim procesie twórczym. Czy tworząc, myślisz o odbiorcy, o tych osobach, które będą czytały przekaz – czy po prostu starasz się, by ten przekaz jak najpełniejszy, jak najbardziej wyrażał to, co chcesz oddać, a wiedza, do kogo on dotrze, pozostawałaby już w sferze niedookreślonej?

Muszę cię rozczarować swoją odpowiedzą. Oprócz nosorożca i kilku rysunków, 98% tego, co robię, to są zlecenia komercyjne dotyczące plakatu, składu, ulotki, zrobienia jakiegoś czasopisma i robię je na czyjeś polecenie, w konkretnym, użytkowym celu. Jeżeli coś ma być zielone, to robię to zielone, jeśli ma być większe, robię większe. Oczywiście staram się włożyć tam coś od siebie, ale nie oszukujmy się – to są zlecenia, a ja jestem grafikiem komputerowym. Tak zarabiam na życie. Jak już mówiłem – nie jestem artystą.

A w którym momencie, w jaki sposób zabłysła ta iskra zapalna „Wolnego Rubinkowa”?

Iskrą było otrzymanie na ten projekt stypendium z Wydziału Kultury Miasta Torunia. Wiele osób uwierzyło w to przedsięwzięcie i poparło mój wniosek, za co serdecznie im dziękuję. A wcześniej? „Wolne Rubinkowo” to była po prostu chęć zobaczenia, kim są te wszystkie osoby, z których pracami się zetknąłem. Kiedy zaczynałem ten projekt, mój dom był moim miejscem pracy. Grafika komputerowy w takim wydaniu to dosyć izolujące, samotnicze zajęcie – siedzi się w domu i patrzy w komputer, czasami po prostu dwanaście godzin non stop, robiąc rzeczy, o których chce się najczęściej od razu zapomnieć. Z takiej izolacji narodziła się chęć poznania innych osób. Miałem pretekst, żeby wyjść z domu do ludzi. Dzięki temu spotkałem bardzo utalentowane, niezmiernie sympatyczne osoby, z którymi wciąż mam kontakt, które weszły w moje życie troszeczkę i mam nadzieję, że i ja w ich też. Bez względu na to, jak mi ta książka wyjdzie to poznałem dziesięć nowych osób i to jest coś zupełnie bezcennego.

Czy ostateczna postać, jaką przybierze ta książka, będzie wierna pierwotnym założeniom, czy będzie bardzo od nich odbiegała?

Chyba zawsze tak jest kiedy zabieramy się za coś nowego… Nie robiłem niczego podobnego wcześniej i nie wiedziałem, co z tego wyjdzie. Wiedziałem jedynie, że chcę porozmawiać z dziesięcioma osobami i pokazać ich prace. To wszystko. Jedno trzeba zaznaczyć: jeżeli w jakikolwiek sposób będzie to odbiegać od tego, co sobie zamierzyłem, to tylko i wyłącznie z mojej własnej winy, bo pomoc, jaką uzyskałem i cierpliwość wszystkich tych osób była nieoceniona. Jedyne co wiedziałem od początku to to, że oprócz wywiadów, Małgorzata Replińska ma zrobić zdjęcia do tej książki i nawet jeżeli ja zawiodłem jako dziennikarz i rozmówca, to fotografię, które od niej otrzymałem są fenomenalne! Jej portety grafików tworzą naprawdę fajny dokument naszych czasów.

Myślisz, że to będzie właśnie też w jakiś szczególny sposób wartościowe przez to właśnie, że Ty też jesteś elementem tego środowiska, że masz do tego podejście emocjonalne, że to nie jest studium antropologiczne, socjologiczne czy studium z historii sztuki?

Mam nadzieję, że tak będzie. „Wolne” nie było mi przez nikogo zlecone i mam nadzieję, że będzie to pewnym usprawiedliwieniem niedociągnięć redakcyjnych tej książki. Jeśli moja nieznajomość teorii sztuki czy teorii street artu czy czegokolwiek odebrana zostanie jako minus, to może plusem będzie gorliwa i szczerą ciekawością dotyczącą twórczości moich rozmówców i fakt, że po części dzielimy wspólny los. Muszę też powiedzieć, że to będzie książka przede wszystkim dla ludzi z Torunia. Ja specjalnie nie dodaję w niej przypisów. Jeżeli w wywiadzie mówimy o chodzeniu do Tratwy, to zakładam, że czytelnik wie, co to Tratwa. itd. Tak samo przecież z Rubinkowem. Jeżeli o nim rozmawiamy, to żaden przypis nic tu nie wyjaśnie. Trzeba po prostu wiedzieć jak ono wygląda.

Czy w czasie tych poszukiwań i rozmów miały miejsce jakieś szczególne, wyjątkowe odkrycia, którymi mógłbyś się podzielić?

Bardzo ciekawe było spojrzenie na Toruń oczami rodowitych torunian. To może się wydawać banalne… Ale dla mnie - osoby, która przyjechała to na studia, Toruń był miejscem, który odkrywałem już jako dorosły. Zupełnie inne jest spojrzenie na Toruń tych osób, które się w nim urodziły. Podoba-


ELECTRO MOUSTACHE -

AUT.

BARTEK LEWANDOWSKI

MARIA MAGDALENA -

AUT.

MAŁGORZATA JANKOWSKA

PLAKAT

FESTIWALU

TOFI -

AUT.

FABRIC STUDIO

ły mi się historie o spędzaniu tu dzieciństwa, o Rubinkowie, o bieganiu za piłką po różnych zakamarkach miasta, o życiu na wielkim osiedlu. Szczególnie, że pochodzę z małego miasta, więc Toruń wydawał mi się metropolią, ilekroć przez niego przejeżdżałem. Nikodem opowiada w wywiadzie o otwarciu McDonalda w Toruniu, o kolejkach na Szerokiej i o tym jak wszystkie dzieciaki chciały tam pracować. Mogłem posłuchać też o miejscach, których już nie ma, o tym, co tu się zmieniło; przypomniało mi się na przykład jak oczywisty był fakt picie na bulwarze, co teraz jest już odległą przeszłością – bo działania służb miejskich dawno już wykorzeniły ten zwyczaj. Co ciekawe, dla ludzi stąd, pytania o Toruń były też chyba najtrudniejsze: co oni tak naprawdę myślą o Toruniu, czemu Toruń, co im się tu podoba? To nie są rzeczy, na które łatwo odpowiedzieć, kiedy się tu żyje trzydzieści lat. Poza tym bardzo fajnie dowiedzieć się, w jakim kontekście powstał np. dany plakat bo to strasznie krótkotrwała rzecz, pojawia się i znika – gdzieś tam zrywana, zaklejana. A za tym stoi konkretny pomysł, konkretna inspiracja, konkretna praca, różne wersje. Aż tu nagle patrzymy na rzecz, która ma już swoją historię. Więc myślę, że wszystko było ciekawe, wszystkie te rozmowy; jeżeli nawet nie udało mi się oddać tego w tekście, to były dla mnie niesamowitą przygodą. Dosyć samolubne na razie, zupełnie osobiste, korzyści przynosi mi ta książka.


42

t w o r y

Malarstwo z cyklu „BITUMENY”

Adam Tadeusz Martyniak (ur.1988 r.) student Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu, kierunek: Malarstwo, IV rok, pracownia prowadzona przez prof. Wojciecha Lupę. Od niedawna opiekun Galerii MD_S we Wrocławiu. Portfolio: martyniakadam.tumblr.com Ważniejsze wystawy zbiorowe: – Wystawa „Tam i teraz” – BWA Studio – Wrocław 2013 – Figurama 13 – Praga 2013 – Woliery 6 – Muzeum Współczesne Wrocław – Wrocław 2012 – V Międzynarodowy Konkurs Rysunku – Wrocław 2012 – Happening „68 Goździków” – Galeria MD_S – Wrocław 2012 – Wystawa pracowni 212 – Aula ASP we Wrocławiu – Wrocław 2012 – Wystawa „M3” – ul. Rostafińskiego 9/2 – Wrocław 2012 – ART INN – 1500m2 – Warszawa 2011 – Wystawa „Piątek 13go” – Galeria MD_S – Wrocław 2011 – VII Triennale Polskiego Rysunku Współczesnego Lubaczów 2011

tryptyk 3x15x30 cm


t w o r y

43


44

t w o r y

124x124 cm


t w o r y

124x124 cm

45


46

100x120 cm

t w o r y


t w o r y

110x110 cm

47


48

t w o r y

124x124 cm


t w o r y

124x124 cm

49


50

t w o r y

110x110 cm


t w o r y

110x110 cm

51


52

t w o r y

„Cykl 90°”

120x120 cm


t w o r y

85x85 cm

53


54

t w o r y

125x125 cm


t w o r y

110x110 cm

55


56

t w o r y

130x130 cm


t w o r y

100x100 cm

57


58

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Marcin Włodarski żona, dwie córki, dwie książki, Audi A4.


t e k s t y

Znamiona upadku

Obudziłem się ale już było za późno to co miano mi powiedzieć powiedziano bogu ten splunął na swoje wiekopomne buty wyglancował o nogawkę i przysłowie „kto rano wstaje temu pan bóg daje” zamienił na „kto się późno budzi tego chuj ostudzi” i wlazł do mieszkania taki chuj właśnie i oznajmił że zalegam z ratami a moja żona ma już dość mojego kawalerskiego życia dodał też że choćbym się starał jeszcze bardziej nikt tego w pracy nie doceni bo ja się pracy narzucam ona wcale mnie nie chce do mnie pasuje bezrobocie pijaństwo i kłopoty rodzinne miałem ochotę się powiesić ale zamiast tego zacząłem czytać pismo literackie czyż nie jestem skończony wyglądałem z tym pismem jak Hemingway ze strzelbą jak Wojaczek z butelką oranżady jak Świetlicki w Multikinie z elektronicznym papierosem ot co, wycieram sobie mordę nazwiskami jestem skończony.

l i t e r a c k i e

59


60

t e k s t y

l i t e r a c k i e

wychowywanie

Z braku liści uruchamiamy kserokopiarkę im jest i tak obojętne czy to prawdziwe czy nie oni i tak nie będą na to patrzeć nigdy liczy się powstanie gazetki nad naszą klasą zasady są wieczne bóg dba o szczegóły nam w nogach kwitnie zapał do pracy nasze DNA sterylizuje się.


t e k s t y

Z żółwiem

Tymczasem śmierć odeszła niezauważalnie pozwoliła uwiecznić siebie swym portrecistom i zostawiła po sobie pełen etat, możliwość kształcenia do tej pory czuć ją w jedzeniu unosi się nad talerzem lśni na twoim nożu klei do podniebienia słodko jak smród butaprenu na swoim pancerzu unosi ją żółw teraz znów na mnie patrzy nie myśli bo w każdej myśli jest nuta śmierci

l i t e r a c k i e

61


62

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Praca Wyśmiani i wysadzeni z siodła z wydętymi wargami po kapustę i żeby coś słodkiego na wieczór kiedy ciało poczuje każdy krok doprowadzeni do błagania o dzień a u jego progu praca praca praca


t e k s t y

Decyzja Spadasz na mnie w majtkach uszytych ze światła oślepiające słowa wylewasz z ust. rozumiem że chcesz wszystko zagłuszyć. jak trzydzieste urodziny. wiersze Norwida, wiersze tego dziecka w zeszycie w linie który tyle lat spędził za szafą. siadasz rozgorączkowana na śnieżnym dywanie i rozdzielasz zapachy wszystkiemu według zasług. tłuczesz talerze wyrzucasz przez okno wszystkie odciski palców każdy smak dźwięk który został tu ożywiony. Zostajesz.

l i t e r a c k i e

63


64

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Małgorzata Pietrzak Ur. w 1970 w Lubrańcu. Poetka, zajmuje się także krytyką literacką, stypendystka marszałka województwa kujawsko-pomorskiego w 2010 r. Obecnie studentka pedagogiki na WSHE we Włocławku, gdzie jest współzałożycielem studenckiego koła literackiego „Metafora”. We Włocławku, pod auspicjami NKL, wydała następujące zbiory wierszy: „Serce pełne deszczu” (2001), „Wiosna spełnionych marzeń” (2002), „Nim siebie odnajdę” (2002), „Między ziemią a niebem” (2003), „Świat taki piękny”(2004), „Zbieram rosę z traw kujawskich” (2005) i „Pieśni kujawskich drzew i pól” (2008). W Bibliotece „Tematu” wydała zbiór wierszy „Wstęga Mőbiusa” (Bydgoszcz 2008). Za stypendium marszałka województwa kujawsko-pomorskiego wydała zbiór wierszy „Listy do Fausta” (Włocławek 2010). Licznie publikowała swoje wiersze i recenzje krytyczno-literackie w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Laureatka kilkudziesięciu ogólnopolskich i międzynarodowych konkursów literackich i poetyckich. Członek Związku Literatów Polskich oddział Warszawa i Stowarzyszenia Autorów Polskich w Płocku, należy też do Włocławskiego Towarzystwa Naukowego.


t e k s t y

l i t e r a c k i e

Poranny erotyk

Kasztany i konwalie

kota który jest w tobie oswoiłam

zabierz mnie stąd bo wczorajszy dzień za bardzo mi ciebie przypomina znów z kasztana spadł liść tak nagle jak twoja dłoń której zapomniałeś kazać milczeć i wypalił mi znamię na nagim ramieniu

pantera odgryzła mi palce tygrysa już nie ujarzmię wilczyca we mnie wyje

każdy kasztan teraz pachnie tobą a ja schudłam dwa kilo odkąd na policzku po twoim pocałunku rozkwitła konwalia jej biel budzi mnie co rano w lustrze odbija się twoim uśmiechem zabierz mnie stąd kasztany i konwalie schowajmy na jesień bo nie wiem czyja będę

65


66

f e l i e t o n

Szymon Szwarc *

T

yle czasowości – i co w niej robić? Zniknąć sobie z oczu? Przecież tu się jest a priori, w oku, oczach, swoich. Oj, już jestem znowu w swoim języku, ale jakiś czas nie byłem tego pewien, bo jadłem albo się z kimś całowałem, albo do kogoś mówiłem i miejsca, w których byłem, nie były moimi oczami, za to były bardziej pewne ode mnie, w cudzych oczach nabierały kształtu, smaku i sensu, przemieszczając się między nimi, musiałem upewnić się czy robię coś, co do czegoś zmierza. Ale przecież do czego to może zmierzać, gdy akurat przemierza? Tyle miejscowości i co w nich robić? Na przykład krawężnik na niemieckiej stacji benzynowej i ta świadomość, że skoro już jest się poza wszelkim nawiasem, to właściwie jest się w jakiejś konkretnej pozycji wobec danego wycinka świata (tfu!), poznawczo bardzo pojemnej, a nawet i przyjemnej. Na przykład konstytuowanie się sensu podróży podczas podroży, na głodzie, w półśnie – tak się rodzą bohaterowie powieści, a nie mężczyźni czy kobiety. Ani dzieci. Kto urodził mężczyznę czy kobietę, ten wie, że dzieci rodzą się całkiem gołe i nie wiedzą za bardzo, co począć ze swoim ciałem, na golasa nie za bardzo wiedzą, czyją własność może ono stanowić. Wystarczy jednak zmierzyć wartość wszystkich (sic!) kontekstów, w które jest uwikłane, żeby dojść do wniosku, że w istocie


f e l i e t o n

dzienniczek uwag

jest ono nasze tylko w potencji. Złapane na gorącym uczynku, dochodzi do wniosku, że wcale go nie ma, a jeśli jest w pewnej mierze nasze, to i tak nie ma go dla nas, bo co by byśmy mogli z nim zrobić? Niech inni zrobią to za nas, a my na ten czas znikniemy sobie z oczu, w których udajemy, że nas nie ma. Wymyśliłem bohatera powieści, ale nie ma powieści, bohater przemierza puste strony, że się tak poetycko wyrażę, ale wiadomo, o co chodzi, bohater szuka czasu i miejsca, do których będzie należał, ale na dzień dzisiejszy przemierza te puste strony, bo zgubił portfel, a więc coś, co należało do niego, chociaż to do niego nie należało, bo zarówno jego dowód osobisty, czy tam, pojedźmy, tożsamość, jego pieniądze, jego portfel, karta do bankomatu, a nawet konto bankowe (w domyśle), nie są jego, one istniały przed nim, będą istniały po nim, bez względu na to, czy się odnajdzie, czy nie. Jeśli zaś przestaną istnieć, co jest dopuszczalne w tym rozważaniu, on mimowolnie będzie się zastanawiał, czy jest goły, czy zgubił portfel, czy ktoś go znalazł, a jeśli go znalazł, to jakim sposobem, czy dzisiaj jest środa czy nie ma środy dzisiaj? Portfel, jak wszyscy wiemy, oprócz tego, że jest czasami ładniejszy, czasami brzydszy, grubszy, chudszy i tak dalej, ma to do siebie, że czasami nie wiadomo, gdzie jest. Czasami nawet się gubi i wpada w czyjeś ręce, ładniejsze, brzyd-

sze, lepsze, gorsze, z pierścionkiem lub brudne. Tak to też jest z tymi „czasami”. Ale przecież to tylko domysły, przecież bohater dopiero co został wymyślony, może nawet zmyślony, wziął się z apriorycznego oka, ucha, z pocałunku, z dupy, nie zaś z portfela, brzucha, kraju, błądzi, bo szuka czasu i miejsca, zostawmy go w takim stanie, niech szuka tych swoich czasów i miejsc, jak je znajdzie, to i tak będziemy zupełnie gdzie indziej albo wcale. Będziemy szukali zgubionego telefonu. Tak to przecież jest z tym „przecież”.

* W Toruniu podobno jest wojna. W Toruniu podobno sposobna wejść do tej samej rzeki i obmyć się w dawnych mydlinach. To nie jest prawda, mówię wam, Heraklit też tak powiedział i ja mu ufam. Z resztą kto by w Toruniu wchodził do rzeki i to po to jeszcze, żeby się bić? Rzeka jest po to, żeby w niej utonąć lub złowić rybę. No i jeszcze parę innych rzeczy, ale to już było. Chociaż stosunkowo nową rzeczą byłoby utonąć i złowić rybę jednocześnie.

67


68

f e l i e t o n

N

Barszcz Błaszczyk

adal żyć, by rozlać się na ławce z Oliveirą i Magą, a później nazwać jej imieniem jakiegoś kota; znów pić matę i odtwarzać jazzowe kawałki słuchane przez Klub Węża; kwiaciarkę zapytać o pelargonię, by sprawdzić, jakie w dotyku ma płatki; uśmiechać się nad kwestią miłości, której nie powinno się wybierać – powinna być jak trafienie pioruna na środku patio. I patrzeć jak ludzie płoną swoim życiem, jak wypalają się ich drewniane relacje, samemu czekając spokojnie (a może w obawie?), pamiętając, że Przyjdzie Nowe. Czekać też na tych, w których i z którymi nigdy przecież nie będzie nic ze stałości – pamiętać, że w tej grze nie chodzi o to, by się przywiązywać, lecz by budować (już nawet nie napiszę „wspólnie”) konstrukcje wiosennych wieczorów, przemieniających Luisy w Magi, patyki w miecze, miarowy śpiew ptaków w mgliste wołanie we śnie. Bawić się poezją zdarzeń, która się w człowieka wryje i uwzniośli – zaleje go, podnosząc poziom metafizycznych rzek.

W stronę wymiaru magicznego („Gra w klasy” Julio Cortázara)

Poczekać również, aż wszyscy (bohaterowie) wyjadą. Uwolnić się emocjonalnie, a zjednoczyć w istnieniu, uspokoić się i leżeć na ławce jak Duch w wielkim Ogrodzie zoobotanicnym. Rozkoszować się analogią teorii prawdopodobieństwa z rozdziału szóstego, po czym przerywać czytanie i przenosić swoje myśli na spotkane wcześniej osoby – pomyśleć o tej jednej decyzji jej/jego ojca lub matki w przeszłości, która była na wpół źródłową przyczyną byśmy się spotkali. Ja sam również mam za sobą taką linię losu. Ileż było możliwości, by się minąć, jakkolwiek nie zrobiliśmy w zamyśle absolutnie nic, by się w życiu zderzyć. Nasze spotkanie to przypadek, lecz jakże


s e f e l i kect joan

regulator kwasowości

wspaniały, jakże wyjątkowy, jakże magiczny jeśli zechcemy po shaftesbury’owsku poukładać w sobie ducha tak, by dostrzegać piękno i doskonałość świata na każdym kroku w jego zaletach i wadach, więc naturalnie również i w naszych osobach – wpadających na siebie oczyma ukradkiem i ciałem przypadkiem, a później magnesem. Zmieniać sobie imiona co każde poetyckie spotkanie – dzisiaj jestem Julio, wczoraj byłem Doris, jutro będę Norwegia – i w ten sposób wychodzić poza samego siebie w stronę przenikającej świat metafizyki, w stronę Wymiaru-Tam, w stronę Jedności z rozdziału 19. Wstaję z ławki i zakładając plecak, podnoszę wzrok na staruszka, którego wcześniej pytałem wzrokiem, czy czytał... sprawdzam czy wciąż patrzy, czy będzie mu źle, gdy odjadę. Nie patrzy. Tym bardziej jestem Duchem w Ogrodzie. Na wolnym ogniu. I myślę znów, tyle sprzeczności między nami, tyle wykluczań i wyssanej z wrażeń szydery, tyle profilów psychologicznych kamienia, więc jak mamy się spotkać naprawdę, zrozumieć atom z atomem? Co osoba to oddzielny Wszechświat; różne ulotne perspektywy, szczeble mentalne i niepowtarzalne, nieuchwytne, one-off mijające się stany umysłu, które co najwyżej mogą próbować wskazać sobie drogę. I robią to, lecz przecież nikt nie będzie wiecznie prowadzić się za rączkę – prędzej czy później i tak się rozminiemy, wsiądziemy w samolot i odlecimy w przeciwnych kierunkach, Maga, nie zrozumiesz Oliveiry – wymknie Ci się, a Tobie nazbierają się nowe pytania, które chciałabyś mu zadać niepotrzebnie. Cortázar w mym plecaku. Pedałuję do przodu jakby przesuwając czas i lubię te okulary, za którymi mogę się schować i rozbawiać zniewolonymi negatywnymi emocjami i doświadczeniem twarzami, które się do mnie krzywią; rozbawiać

moim autorskim rysem psychologicznym kamieni. I lubię tego człowieka-ducha, lubię, co myśli i jaki jest szybki w tej zabawie skakania pomiędzy punktami widzenia. Słońce świeci i przestrzeń otworem staje. Entliczek pentliczek, gdzie teraz pojadę... A jadąc, powtarzam trasy z poetyckich wieczorów. Mimowolnie odwiedzam tamte miejsca, które teraz są po prostu miejscami, niczym więcej (a rose is a rose is a rose). Zacieram ślady w rzeczywistości, a to co we wspomnieniu, nie różni się już niczym od snu. A sen od snu, którego nie było. I zatrzymuję się przy budynkach, żeby je podotykać, o czym kompletnie zapomniałem w ojczyźnie Gaudiego, lecz przecież właśnie dzięki temu teraz to robię. Dotykając stare kościoły, możemy sobie zagwarantować jakąś wieczność, zawrzeć się w tym dotyku, wpisać czy wryć w historię, w jakiś spokojny, symboliczny sposób tam pozostać. Możemy tak też zostać na (w) skórze kogoś, z kim nasza linia życia rozwidla się po łasce spotkania – rozchodzi się po sprincie z impresjonistycznym oszustwem nietutejszych wymiarów; ze świeżym emocjonalnym uniwersum; z nadinterpretacją; z szybkimi radościami i smutkiem; z opadającym ramiączkiem po dwóch piwach i nietypowym dla niektórych sms’em z życzeniami udanej podróży, będącym w odczuciu jak wyrzut sumienia; z uniesieniem na duchu chłodnym latem i z burzami, które są przełomem. Wszystko to powinno być pozostać tylko zabawą w poezję, w pozbawione trwałości myślenie magiczne, a będzie dobrze. I spokój. Sok bananowy. I czytać, i wyobrażać sobie, że to historia ludzi, których kiedyś spotkaliśmy, historia już skończona, już na wieki śpiąca i nie kończyć ze łzami w oczach od nadmiaru świadomości, bynajmniej.

00 69


70

f e l i e t o n

N

Karolina Natalia Bednarek

iemoc twórcza – przydarza się każdemu. Chodzenie po domu, chodzenie po mieście, szukanie inspiracji, tematu... pustka. Ostatnio wypowiedziałam tyle słów, przemieliłam tyle myśli i pojawił się debet. Jestem na minusie. Był inny felieton, napisany skrzętnie, chowany do czasu pewności, że można go puścić w obieg. A tu masz ci los. Kiedy myślisz, że wszystko się ułoży, że nic cię nie zaskoczy, spada na ciebie pianino – ni stąd, ni zowąd – i pytasz Wszechmogącego, jak nagminnie bohaterki filmów Allena: `really?` albo jak Bednarkówna: „co jeszcze?”. Ostatnio stwierdziłam, że tak jestem przesiąknięta obrazami nowojorczyka, że czuję się jak jego bohaterka albo ich kompilacja. Taka historia. Życie przyjaciół się pogmatwało. „Administracyjna” szuka pracy, zatraca się w ciągłym sprzątaniu, domowych pieleszach. „Halinka” oddaje się związkowi bez happy endu – konflikt tragiczny, „Zebra” kwitnie w szczęśliwości dobrego związku, „Espanioli” wiedzie się zawodowo i temu słusznie się oddaje. Ja? Cholera, na rozdrożu od dziesięciu miesięcy. Czyli stabilnie. Trenuję mięśnie mózgu i ciała, i stwierdzam, że im kobieta jest lepsza, tym gorzej dla niej. Kolega Maciej powiedział, że Toruń to miasto złamanych ambicji i coś w tym jest – piszę to, patrząc na moich przyjaciół i znajomych, i na siebie... Człowiekowi się wydaje, że im więcej przeżyje, tym większą ma mądrość. A w istocie jesteśmy głupcami do śmierci. Nic odkrywczego. I powiedzenie: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” jest przekłamane, bo na serio to: „Co cię nie zabije, to cię nie zabije” – tyle, żadnego wzmocnienia, kolejny siniak i emocjonalne poturbowanie. Dzisiaj zeszło się pięć kobiet u „Halinki” i każda miała swoje chmurki nad głową. Najbardziej mnie poruszyła historia dziewczyny z czwartego piętra, która zaufała takiemu zwykłemu chłopkowi z wadami, upatrzyła sobie w nim dobre życie, ratunek, mimo że nie dorastał jej do pięt, miał problemy z wysłowieniem się, nie wiedział, co to „katafalk”, nie mówiąc już o literackiej nagrodzie Nobla, z twarzą w bliznach po młodzieńczym trądziku i chodem na Chaplina... ale wpatrzony w nią skrycie, więc czemu nie wziąć kogoś, kto kochać będzie bardziej – dla odmiany. I tu błąd. Bo, jak to mówi „Halinka”, w miłości powinna być zachowana klasowość intelektualna, duchowa, emocjonalna, materialna (nawet). Dziewczyna poznała go w pracy, weszła tam w szpilkach. On siedział w kąciku, wzdychając do niej cichaczem. No i z kołnierzykiem, umiejętnością remonto-

Epizod afektywny mieszany


s e f e l i kect joan

życie i cała reszta

wą, mający swoje pasje, taki „porządny”, ułożony, coś tam się dało wyłuskać. Tłumaczyła mu życie, relacje z ludźmi, uczyła i dawała ciepło. I tak się zatraciła w uwielbieniu. Sęk w tym, że on tkwił w związku od pięciu lat, nie było tam rozmów, nie było tam emocji, czułości i seksu. Pani na szpileczkach myślała sobie: „a, taki mymłok, ale może to lepiej, że taki mymłok, będzie mnie kochał, a ja mu dam miłość Afrodyty”. Szalone, błędne i z założenia skazane na porażkę. I tak się wpatrywał w nią przez miesiące, stał pod oknem, śledził jej poczynania, a ona się poddała. Dygresja – znajoma mówi, że faceci są jak szampon. Ergo? Bierzesz taki, jakiego potrzebujesz. Potem wymieniasz na nowy. I jej się wiedzie. I zawsze ma szampony z najwyższej półki. I zgodnie z zasadą, zmienia je w zależności od potrzeby. Szczęściara zołza. Ale wracając do tematu... Ten ją dręczył, łaził za nią, obiecywał cuda wianki, a ona coraz bardziej wierzyła w to, że to może miłość jak z bajki. Przyrzekał, że zrobi wszystko, by z nią być. I wszystko układało się wspaniale. Potrzebował jednak czegoś więcej w swoim niepoukładaniu i emocjonalności, poszedł do psychologa. Wszyscy jej odradzali, ale ta stwierdziła, że spróbuje, mimo że szczęśliwa nie była. Facet okazał się niezłym manipulatorem. Przeciągał linę do kresu wytrzymałości. Liczne rozmowy, okazało się, że mają jednak coś wspólnego. „Będę tą mądrzejszą” – myślała, a on niech będzie tym mężczyzną, który potrafi wkręcić żarówkę. Tysiące maili, tysiące słów o miłości, pożądaniu i wspólnym wspaniałym życiu. Wykazywał wprawdzie symptomy niezrównoważenia, ale ona postanowiła zaryzykować – w końcu... „może warto skupić się na zwykłym facecie z wiertarą”. Ugładzał ją każdego dnia, wierzyła, ufała, zaszalała. W środę zabrał ją na spacer. Przytulał i trzymał za rękę, pytał: „Jak się czujesz?” – bo jej marzenie o nim miało się spełnić. Po czym... powiedział jej: „wiesz, wracam do Zosi, nie umiem tego wytłumaczyć, ale taką podjąłem decyzję”. Opadły z niej wszystkie doskonałości, jakie ją budowały i szkitki... Odwróciła się na pięcie i poszła do jaskini. I wszystko byłoby dobrze, gdyby to był koniec historii. Dni milczenia i koniec końców uznali, że żyć bez siebie nie mogą. Ten dzierżył pamiątki po niej, patrzył w okno i wydawał się być zbitym psem. On miał problem, żeby rozstać się z kobietą, której nie kochał, ale czuł zobowiązanie wynikające z zasiedzenia. Ona postanowiła poczekać ten miesiąc. Ten zrównoważony okazał się rozdygotanym, który ma w sobie takie „burdello-bum-bum”, że trudno to ogarnąć. Kontynuował wizyty u psychologa, żeby się poskładać, założył sobie mie-

siąc, by się ogarnąć i być dla „Szpilki” gotowy. O ile będzie go chciała. Między nimi działo się coraz więcej, a ona znalazła kilka elementów, za które mogła go pokochać. Utwierdzała go w przekonaniu, że jest wspaniały, by nie czuł się od niej gorszy, „poradnikowo” udawała, że jest boskim kochankiem – wszystko przez to, że nie wierzyła już w prawdziwą miłość, a chciała nie być już sama. Można by potępić jej zachowanie, ale że to marzycielka, trzeba jej wybaczyć. No i dokonał, co obiecał. Po miesiącach niepewności w końcu był jej. I wierzcie, że naprawdę się tym cieszyła. „Wiem, czego chcę – chcę być z Tobą” – mówił. Teraz postanowiła, że da mu dobre życie. Mimo że w ciągu tych miesięcy on dał jej milion powodów do zwątpienia i że jego zachowania zakrawały o afektywność dwubiegunową. Wystawanie pod jej oknem, rzucanie jej, powroty z szałem uznała na romantyczny stan, taki werterowski. Tydzień związku – dziwnego... wycofanego. No ale to nic nie znaczy, może potrzebował czasu na ochłonięcie, zresztą obiecali sobie, że będą dbać o związek od samego początku. Piątek... wracają razem do domu, mają spędzić weekend z jej przyjaciółmi. Rozmawiają, śmieją się, on na rękach zanosi ją do łóżka. I nagle wywala: „myślałem, że jak zaczniemy być razem to będę chodził jak po chmurach, ale tak nie jest, nic do ciebie nie czuję”. Pokazała mu drzwi i pozostała w bezruchu. Wniosek z tego taki, że klasowość winna być zachowana, zero litości dla utajonych psychopatów i niezłych manipulatorów z miną na pieska-kotka. Pod przykrywką jego kołnierzyków kryła się mania i chora myśl o tym, by ciągle być szczęśliwym. A jak to mówił Ingarden – kto powiedział, że człowiek został stworzony do bycia szczęśliwym. To tylko chwile, które także należy umieć wychwycić i docenić. „Szpilko”, dziękuj Bogu, że uchronił Cię od tego domorosłego literata, który fundował Ci emocjonalne huśtawki i nigdy więcej nie bierz szamponu, który jest przeterminowany i w promocji, cuda się nie dzieją, jak to mawiał klasyk – „ z g... bata nie ukręcisz” i następnym razem zastanów się, czy warto oszukiwać siebie samą. Niech to będzie dla Ciebie nauczka i, na Boga, słuchaj przyjaciół, którzy zaklinają Cię, żeby więcej o nim nie wspominać.

00 71


72

f e l i e t o n

Z

Kosmiczny Bastard

wyczajowo przysiadłszy na Horyzoncie Zdarzeń, dumałem nad kosmosem i jego umykającymi zdarzeniami, próbując wyłowić jakiś elegancki temat dla mojego tekstu. W neuronach wciąż iskrzyły ohydne przypadki pedofilii, które w cieplarnianym łonie Sancta Mater Ecclesia rosną niczym grzyby po deszczu, a o których słusznie szumią media. Jednakowoż bałem się, że gdy i ja poruszę ów temat, to brzydko zapluję się własnym jadem, zaślepiony zdrową wścieklizną, nic już z gwiazd wyczytać nie zdołam. Uciekłem więc w deliberacje o poezji, żółć przeżuwając w skrytości… Zanim wyłożę wysokie sufity na stół, muszę poruszyć jedną przyziemną sprawę. Otóż z całego jaszczurczego serca nie znoszę, gdy najróżniejsze poetyckie duchy sarkają z kupą pod nosem – oczywiście kał ów jest czysty, bo metaforyczny – że nieoświecony lud nie czyta już poezji, zwłaszcza ich własnego pióra. Psioczą, że prowadzi on iście bydlęcy żywot, rozpięty między galerią handlową, telewizją śniadaniową i plotkarskimi portalami. Co gorsza, pomimo organizowania licznych wieczorków i spotkań poetyckich, plebs wydaje się całkowicie obojętny wobec kolejnych tomików i ogromu twórczych mąk, które za nimi stoją. W narzekaniach tych bez trudu można dosłyszeć echa pomickiewiczowskich mokrych snów o trafianiu pod strzechy... Tylko czemu Wysublimowani Panowie Poeci chcą trafić pod śmierdzący prostactwem dach tych, którymi w istocie także pogardzają? Pogarda za pogardę – kosmiczna równowaga? Nie będę żadnym demaskatorem, gdy odpowiem, że po to właśnie, by pławić się w świetle reflektorów telewizji śniadaniowych, forsie, wódzie i genitalnym śluzie… I ja to szanuję. Wszakże nieobce mi są podobne motywacje. Można by nawet rzec, że stanowią one niezbywalny atrybut człowieczeństwa. Kontynuując,

Żółć, poezja i żuk gnojak

AUTOPORTRET


f e l i e t o n

horyzont zdarzeń

nie znoszę założenia Osobników Rzekomo Bardziej Czujących, że dopiero/jedynie czytanie poezji cywilizuje konsumpcyjnego małpoluda. Na marginesie dodam, że w moim odczuciu poezja jest zbytkiem, który w sposób istotny nie oświeca i nie naprawia ludzi. Chociaż nie twierdzę też, że nie może tego czynić, podobnie jak np. film „Godzilla kontra Hedora”. Niestety, bywając tu i ówdzie, rozmawiając z tym i tamtym, słysząc to i owo, oraz sporadycznie czytając co nieco, coraz częściej odnoszę wrażenie, że Szanowni Panowie Poeci sprowadzają poezję do bełkotu, który przerzuca wszelką odpowiedzialność z twórcy na odbiorcę. Podobnie rzecz się miewa ze sztuką w ogóle… Mógłbym tu powtórzyć za Kazikiem Staszewski – „wszyscy artyści to prostytutki”. Z kolei powstałe z trawestacji słów Syna Stanisława, pytanie – czy wszystkie prostytutki to artystki? – pozostawię osobnikom, którzy lepiej zgłębili ową tematykę. Nie można znać się na wszystkim, a czasem wręcz nie należy. Doprawdy niemożebnie wkurwia mnie narzucanie jakichkolwiek kanonów i powinności w imię rzekomego ukulturalnienia mas ciemnych i bezrozumnych. Podobnie gotują mi krew akcje w sposób paternalistyczny i arbitralny promujące czytelnictwo. I gdy słyszę głosy, jak to źle, że dzisiejsza młodzież nie czyta książek – „młodnieję” i ja. Pomińmy tu kwestię ewentualnego nieświadomego sprzeciwu wobec matki – bibliotekarki… W związku z powyższym słabnie grawitacja poezji, literatury pięknej, humanizmu (właściwie miałkiego homocentryzmu), czy kultury, która w nieskończoność przeżuwa własne przeżute już odchody, niczym groteskowa krzyżówka krowy i zająca. Wypadam z tej orbity i lecę w pęczniejącą otchłań wszechświata. Szukam w nim sufitów wysokich, z pełną świadomością, że bezpośredni kontakt koniec końców kończy się końcem. Czując we włosach powiew wszechobecnej śmierci, tym bardziej podziwiam rozmaitość znanych form i sposobów

życia, jeszcze bardziej pragnę je poznać. I w tym znajduję nową poezję i realne metafory. Bo czy skarabeusz z syzyfowym zacięciem toczący upragnioną kulę gnoju w noc ciemną i złą, a mając za nieomylny swój drogowskaz odległy blask galaktyki, nie jest w istocie toczącą się poezją najwyższej próby? „Jestem kałem i kosmosem” – mówi nam bez słów. I ma rację. Czyż skamieniałe przed 47 milionami podczas seksualnych uniesień żółwie z Messel nie są symbolem jedynej wiecznej miłości? Czy w skamielinie tej nie łączą się dwie odwieczne dziwki poezji: miłość i śmierć? A czy homary i małże, które na wzór i podobieństwo tolkienowskich elfów nigdy się nie starzeją, nie są ziszczeniem dziecięcego marzenia o nieśmiertelności? To zaledwie wycinki, z jednej tylko planety. Z kolei w poetykę astrofizyki zagłębiać się tu nie zamierzam, nie tylko ze względu ograniczeń niniejszego tekstu, ale też z podobnych powodów, dla których nie jestem w stanie stwierdzić, czy wszystkie prostytutki to artystki. Zaś ostatnie doniesienia naukowe, że czarna dziura ma włosy, to akurat proza życia… Drażni mnie jeszcze – żółć wstrzymana w jednym miejscu, musi wybić w innym – typowa dla artystów wrogość do nauki, wynikająca, zdaje się, z braku zrozumienia… Paradoks to, czy kosmiczna równowaga? Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: szanować rozumiejąc to nie sztuka. Chociaż dobre i tyle.

73


f e l i e t o n

bełkot miasta Józef Mamut a przez stres, dzięki Bogu, stałem się impotentem. Gdybym do tego miał dzieci, nie miałbym czasu ani dla siebie, ani dla nich. Dzięki temu mogę wydać moją mamonę, by dopingować pachołków tej bogatej świni. Ostatnio jednak nawet to traci sens. Pojechałem za rzekę i siódmą górę, a świni nie chciało się nawet wyjść z obory, więc poważnie się zastanawiam nad przyszłością mojej egzystencji. Czy naprawdę nie stać mnie na więcej? Przecież mam tak wielki dar przekonywania, że wystarczy jeden telefon, żeby wyjaśnić na czym polega duch sportu, rywalizacji i szacunek dla kibica, zwanego czasami człowiekiem. Gdy to się nie uda, mogę przecież skonstruować wehikuł czasu, cofnąć się 30 lat i dokonać aborcji samego siebie, kiedy to jeszcze było legalne. Teraz jednak musiałbym się i tak urodzić, nawet gdybym miał być puszkiem Pandory i rogami zabić matkę przy porodzie. W perspektywie reinkarnacji nie jest to zbyt bezpieczne.

BEATA LUDWIN

T

o właśnie jest zaprzeczenie elektryzmu; cztery razy naprawiać uszkodzony sprzęt, nie potrafić nawet sprawdzić czy prąd w ogóle płynie, a do tego nazywać siebie fachowcem elektromonteroserwisantem? Wszystko mnie irytuje, gdy robię coś bez sensu przez jakiegoś pustostana. Dobrze, że do końca nie wierzę już w to, co widzę. Nie tylko przez ostre zawieszki i zakłócenia obrazu, ale ostatnio także dlatego, że w moim polu widzenia zaczął pojawiać się biały strzałkowaty kursor, taki jakby od myszki, tylko że jej ogon wgryza się w moją szyszynkę jak jakaś wstrętna wojskowa ameba. Znika jedynie regularnie, gdy oglądam coroczne wybory miss judeo-pastafarianizmu. Mam nadzieje, że nie zdelegalizują tej wspaniałej imprezy tylko dlatego, że przyłapali jakiegoś misjonarza z czwartego wszechświata na molestowaniu muzganów. W zasadzie ani za rękę, ani za innego członka nikt go nie złapał, ale spaghetti było zdecydowanie zbyt słone, a w więziennym menu nie było wyboru dań dla muzganów (z muzgańskich istot pozbawionych żywcem mózgu). Odkąd zamknęli Milk Roada będzie z tym ciężko w całej Gdybylandii. Wybierać lubimy przecież bardzo, a zwłaszcza, gdy nam się coś nie podoba. Wtedy wybieramy oczywiście coś, do czego z początku ciężko się przyznać, a po kilku latach już zupełnie nie wypada. Pamięć jest tutaj wielce łaskawa swoją wybiórczą dziurawością. Nie kieruje się przy tym żadną logiką, skoro cyborgi, które ćwierć wieku temu z taką pompą wymieniliśmy na nowsze modele, znowu dopuściliśmy do koryta, by mogły wydawać te kwity na ruskoński gaz. Oczywiście w imię wspólnecznego dobra i bez żadnych emocji robi to Cyborg Minister Sekretator Naczelny i dryfuje wciąż po wątłych falach eternitu. Jak on to robi? To proste i genialne. Co mniej więcej miesiąc – dwa proponuje coś tak nieprawdopodobnie beznadziejnego, że szok i bezproduktywna dyskusja zajmują czas przeszkadzających, potrzebny coraz większej liczbie cyborgów na ogarnięcie przyrastającej z każdym dniem biurokracji. No, gdzieś jest na pewno gorzej, tylko jeszcze tam nie byłem. Troszkę jedynie zdołował mnie obraz Brazylów, zbierających odpady na wysypisku śmieci, ubranych w te śmieci i jedzących te odpady. Najsmutniejszy natomiast był fakt, że w tej syfiastej pracy zarabiają więcej niż ja tutaj w Gdybylandii. Osiemset Neuro! Nawet gdybym jednej trzeciej swojej pensji nie oddawał tym złodziejom z Zakładu Ujebania Społecznego, i tak zarabialiby więcej. Mnie zachciało się studiować, to trzeba kombinować. Dobrze, że przynajmniej nie pracuję na uniwersytecie i mam wolne weekendy,

ILUSTR.

74


����������� ����������������� �����������������������

�������� ����������������������� ������������������

�����������������������

������������������� �������������������������������������������������

���������������������������

�����������������

����� ����� ������������

�������������������������������������������������� �������������������������������������������������

����� ����������

���������������������������������������������������

�������������������������������������������� ��������������������������������������������� ����������������������������������������������������� ���������������������������������������� ���������������������������

����� ����������

����������������������� ������������������������������������� ���������������������������������������� �������������������������������������������������������

����� ����������

��������������������������������������������������� ������������������������������������� ������������������������������������� ������������������������

����� ����������

��������������������������������� �������������������������������������� �������������������������������������������������� �������������������������������������������������������� ������������������������������

����� ����������

�������������������� ������������������������������������������ �������������������������������������������������������������� ���������������������������

������������������ �������������

��������������������������������� ������������������������������������ �������������������������������������� ������������������������

����� ����������

����������������������������������� ����������������������������������������������������� ���������������������������������������������������������������������� ���������������������������

����� ���������� ��������� ����������

��������������������������������������������� ���������������������������������������������� ���������������������������������������� ���������������������������

����� ����������

�������������������������������� ����������������������������� ��������������������������������������������� ����������������������������������������������������� �������������������������������������� ������������������������

����� ����������

������������������������������������ ������������������������������������ ����������������������������������������������������������� ���������������������������������������������������������� ����������������������������������������������������� ��������������������������������������������� ������������������������

����� ����������

��������� ����������������������������������������� ��������������������������������������������������������������������� �������������������������������������������������������

����� ����������

���������������������������� ��������������������������������������������� ����������������������������������������������������� �������������������������������������� ������������������������

����� ����������

���������������������������������������� ����������������������������������������� �������������������������������������� ������������������������

����� ����������

���������������������

�����������������������������������������������������������

�����������������������������������

����������������������������� �������������

����� ����������

����� ���������

������������

������������������������������������� ���������������������������������������������������������������� �����������������������������������

����� ����������

����� ���������

������������

�������������������������������������������������������� �������������������������������������������������� �������������������������������������� ������������������������

���������������������������������������������������������������� ������������������������������������ ���������� ���������������������������������������� ������������������������������������������� ��������������������������

����������������������

� �����������������������������������������������������������������������

��������� ������������������������������������������������� �����

���� ����������

���������������

����� ��������� ���������

������������������������� �����������������������������

�������������

����������������

�������������

������������������������������ ��������������������

������������� ����������

�������������������������� ������������������������������������ ����������������������������������������������������� �������������������������������������� ������������������������ �������������������������������������������� ����������������������������������������� ������������������������������������������������������ ���������������������������������������������� ��������������������������������������� ������������������������������������������������� ������������������������������������������������������������ ������������������������������� ��������������������������������������������������������������������� ����������������� ����������������������������������������� ���������������������������������������������������������� �������� ������������������������������������������������������������ ��������������������������������������������������� �������������������������������������������������������������� ����������������������������������������������������������������

����� ����������

����������������� �������������������������������������������������������������� ������������������������������������ ����������������������������������������������������� ������������������������������������������� ������������������������

����� ����������

������������������������������������������������ �������������

����� ����������

���������������������������� ������������������������������������������������������ ���������������������������������������� �������������������������

����� ����������

���������������������������� ������������������������������������������������ �������������������������������������� ������������������������

����� ����������

�������������������������������������� ��������������������������������������� ��������

��������������������������������������������������������������������� ������������������������������������������������������������������ ��������������������������������������������


76

o b i e k t

p o ż ą d a n i a

JESIENIĄ ZRÓB SOBIE DESIGN


o b i e k t

P

rzyjęło się powszechnie, że to wiosna sprzyja remontom i zmianom, ale przecież dopiero jesień jest w stanie przytrzymać nas w cieple domu. Naturalnie wydłuża się czas, który spędzamy w kwadratach pomieszczeń, wraz z długością dnia zmienia się światło w naszych domach. Warto jesienią przyjrzeć się na nowo własnej przestrzeni i zamiast tęsknić za minionym latem pobawić się w design po swojemu. Design jest dziś słowem bardzo modnym, co nadaje mu nieco rozdęte znaczenie. Ale po polsku design to przecież projektowanie, a więc wymyślenie i wykonanie przedmiotu służącego jakiemuś celowi. Tymczasem nader często wszystko w temacie designu uważane jest za ekskluzywne i wyrafinowane, a przede wszystkim niedościgłe cenowo. Jak bardzo w designie liczy się wysublimowanie i doskonałość projektu, pokazało już wielu osławionych projektantów; lista ich nazwisk mogłaby stanowić wiele kolejnych stron tego tekstu. Ale nie oszukujmy się – niewielu ludzi stać na kupno przedmiotów sygnowanych głośnymi markami, większość pozostaje na zawsze w sferze obiektów pożądania. To, co chcę zaproponować w tym numerze „Menażerii”, to stosunkowo niedawny, ale nie całkiem nowy trend. Mowa tu o designie pod hasłem zrób-to-sam, w którym liczy się pomysłowość, zabawa i odważna próba, która daje często zaskakujące i ciekawe wyniki. Jak wspaniałe przedmioty można wykonać samodzielnie można zobaczyć na portalach w całości zorientowanych na rękodzieło, takich jak http://pakamera.pl lub http://etsy.com, które rozwijają się w niepohamowanym tempie. Według mnie projekty, jakie można tam znaleźć, są coraz bardziej pomysłowe, a także coraz atrakcyjniejsze. Wysłużony już klasyczny decoupage, szczególnie w temacie rustykalnym, odchodzi zdecydowanie w cień. Głośno za to obwieszczają swoją obecność wiecznie klasyczne drewno, artystyczne szkło i metal, a także – co fantastyczne – materiały z odzysku, czyli coś, do czego każdy z nas ma nieograniczony dostęp. Szczególnie ten ostatni trend nabiera ostatnio niesamowitego pędu. Po czasach niedościgłych ideałów nadchodzi znów złoty wiek kreatywnej niedoskonałości, cennej unikatowości. W pewnym sensie jest to trend dla człowieka naturalny, rękodzieło istnieje od niepamiętnych czasów, zepchnięte na długo do Cepelii lub w inne folkowe rejony – wraca teraz ze zdwojoną siłą, jest w dobrym tonie, jest modne i tak gorące, że aż parzy. Festiwale i targi designu coraz częściej zostawiają miejsce na impulsywne projektowanie tu i teraz. Doskonałą wytyczną dla samodzielnego designu są coroczne, zbliżające się PRZETWORY http://www.przetworydesign.com, czyli impreza angażująca młodych projektantów do budowy projektów dosłownie z niczego: starych opon, kaset wideo albo plastikowych kubeczków. Bywa, że przedmioty powstałe na tych ćwiczeniach są nie tylko formalnie ciekawe, ale przy tym funkcjonalne i bardzo efektowne. Całe morze inspiracji można znaleźć na portalu http://superuse.org, który w całości polega na przerabianiu przedmiotów i materiałów na inne praktyczne lub estetyczne cele. Centra Sztuki Współczesnej w kraju i za granicą coraz częściej włączają akcję „zrób sobie design” w zajęcia dla dzieci i młodzieży. Unikalny system mebli z płyty OSB zaprojektowany przez Tomka Rygalika dla pierwszego wystroju Pokoju z Kuchnią w toruńskim CSW, również jest reprezentantem projektowania świetnych form, ale niekosztownego, swojskiego, a co najważniejsze – nie zadętego pod żadnym względem. Festiwal designu w Łodzi, w którym udało mi się ostatnio uczestniczyć, zrobił na mnie wielkie wrażenie, głównie poprzez atmosferę dowolnej kreacji, jaka wszędzie panowała. Stara fabryka, w której

p o ż ą d a n i a

odbywały się wystawy, pozostała stara, ale zyskała nową jakość: tynk ze ścian schodził malowniczymi płatami pomiędzy designerskimi lampami, a przestrzeń czytelni wypełniona prostymi siedziskami z palet transportowych i poduszek sąsiadowała swobodnie z kafejką pełną kosztownych nowoczesnych krzeseł. Wejścia do sal wykładowych, standów firmowych czy sklepików zastępowały złote koce termiczne, a eksponaty prezentowane były na stolikach z drewnianych szpul od kabli. Efekt takich połączeń – murowany! W samych prezentowanych projektach zrób-to-sam widać jak na dłoni. Nie tylko odlegle – jak sztuka origami w ikonicznym już krześle Diago grupy Tabanda, ale też bezpośrednio, chociażby w nowych książkach i zabawkach dla dzieci. Bardzo mnie to ucieszyło, bo takie zabawki wspominam z dzieciństwa. Z impetem wracają do dzieci projekty z kartonu i papieru, samodzielnie składane teatrzyki, zoo, fabryki czy miasteczka. Podobnie jak w Łodzi, dzieje się w innych miejscach, Warsaw Design Week również odzwierciedlił ten gorący trend; już sam stół, przy którym siadali na wykładach zaproszeni goście, zrobiony był ze stert magazynów w roli nóg, połączonych swobodnie położonym szklanym blatem. W designie XXI wieku można sobie wyśnić właściwie wszystko, technologiczne możliwości w nieskończoność będą przesuwać granice pomysłowości ludzkiej, powstawać będą przedmioty coraz bardziej niedościgłe, coraz wspanialsze, niemalże nierealne. Warto jednak pamiętać, że dla nie-designerów, dla nas, projektowanie nie musi oznaczać wyłącznie konsumpcji i pragnień. Mimo że nie można domowym sposobem ciąć laserowo stali czy drukować 3D, designem można i warto się bawić w swojej własnej skali, samodzielnie nadając kształt własnemu otoczeniu. Zasady zabawy są proste: spójrz wokół siebie i podejmij wyzwanie. Znajdź przeznaczenie dla niepotrzebnego, wykorzystaj wszystko, co możesz i zamiast wzdychać do magazynów wnętrzarskich i cudzych mieszkań – zrób sobie sam to, czego ci brakuje lub przetwórz to, czego nie lubisz – przy okazji powstanie być może warty uwagi unikat. Drewniana skrzynka może stać się designerskim legowiskiem dla twojego psa, tucker i skrawek fajnego materiału tchną nowe życie w twoje stare krzesło, z taniej plastikowej rurki zbudujesz wielką zapętloną lampę, a z wyżebranego gdzieś plastra drzewa powstanie nie byle jaki stolik. Znaleziona ręka manekina obróci się w modny wieszak, ciekawy kawałek gałęzi i kolorowe linki – to przecież może być rzeźba, kryształowy klosz starego żyrandola zadziała jako świecznik, ze świecznika z kolei można zrobić pojemnik na ołówki, a z europalet i szkła będziesz mieć ławę jak nikt inny. Działaj! Nie bój się designu! Weź sprawy w swoje ręce i tej jesieni sam rób sobie design, bo warto walczyć o wyjątkowy, osobisty rys własnej przestrzeni. Mam nadzieję, że migawki z Łodzi i z kilku projektów zrealizowanych w moim własnym domu zainspiruje was do próby. Nic kupionego w sklepie, nawet najlepszym, tego nie zastąpi.

KAROLINA WIŚNIEWSKA

77


78

w u n d e r k a m m e r

Edycja wiedeńska – fotoreportaż Zdjęcia wykonane latem 2013 we Wiedniu podczas pobytu w studios das weisse haus. http://studiosdwh.wordpress.com

Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA

Artysta: Nam June Paik [US] Praca: „Klavier Intégral” (1958/63) MUMOK – Museum Moderner Kunst Stiftung Ludwig Wien

TONSPUR 59, MuseumsQuartier, pasaż między przejściem 7 i 8, Wien Artysta: Magda Stawarska-Beavan [PL/GB] Praca: „Kraków to Venice in 12 hours” (2013) 8-kanałowa instalacja dźwiękowa, 7-częściowy plakat oraz zegar Długość: 720 min Głosy: Aneta Bendakova, Jozef Cseres, Roberto De Gregori, Aneta Krzemień, Julia Neubauer, Tao G. Vrhovec Sambolec Nagrania dźwiękowe: Magda Stwarska-Beavan

Artyści: Cerith Wyn Evans [UK] & Florian Hecker [DE] Praca: „No night No day” (2009) Abstrakt Opera for 53rd International Art. Exhibition La Biennale di Venezia Fare Mondi/ Making Worlds Curator: Daniel Birnbaum Thyssen-Bornemisza Art Contemporary, Scherzergasse 1A Wien Bardzo bogate zbiory prac dźwiękowych: http://www.tba21.org


w u n d e r k a m m e r

BRZYDKA POCZTÓWECZKA Wiener Prater

79


80

w u n d e r k a m m e r

SZEMRANY TALERZYK

Cafe Griensteidl (od 1847 r.), Michaelerplatz 2, Wien

Cafe Museum (od 1899 r.), Operngasse 7, Wien

Der Naschmarkt, Wien

Cafe Ritter, Mariahilfer Straße 73, Wien

Cafe Sperl (od 1880 r.), Gumpendorferstraße 11, Wien


w u n d e r k a m m e r

Z SZUFLADY HOARDERA Sobota na Flohm채rkte (Pchli Targ), Naschmarkt, Wien

81


82

t w o r y

Pracownia NADO, u góry - kubki i filiżanki, Natalia Gruszecka, porcelana


t w o r y

NADO NADO to warsztat i autorska galeria ceramiki. Porcelana handmade i oryginalne wzornictwo. Poobserwujesz tu projektantki przy pracy i dowiesz się wszystkiego o porcelanie. Możesz też spróbować własnych sił i zapisać się na warsztaty. W galerii znajdziesz autorską ceramikę dla domu i oryginalne prezenty na szczególne okazje – ręcznie wykonane broszki, kubki, filiżanki, wazony. Projektantki: Barbara Śniegula Kina Gorska Natalia Gruszecka www.nado.wroclaw.pl „NADO – nazwa galerii jaką przyjęłyśmy w kontekście siedziby na NADOdrzu, według obranej przez nas idei street marketingu, ma przyczynić się do zmiany identyfikacji dzielnicy i wspomóc jej postrzeganie jako siedziby wrocławskich artystów i rzemieślników. Nasz projekt jest odpowiedzią na założenia programu rewitalizacji, w którym przewidziano utworzenie „strefy zakupów niecodziennych” oraz zakładów rzemieślniczych. Otwarte zaplecze warsztatowe każdemu klientowi daje możliwość zobaczenia jak powstają wyroby dostępne w naszej galerii. NADO jest wyjątkową okazją, by zgodnie z tradycją „nadodrzańskich szlaków wyrobów niecodziennych” te niezwykłe wyroby mogły dotrzeć do indywidualnego odbiorcy i poszerzyć jego wiedzę o ceramice.”

83


84

t w o r y

Barbara Śniegula. Posy(p) Popoi(eprz). Zestaw na sól i pieprz. Porcelana, wys. 14 cm


t w o r y

85


86

t w o r y

Barbara Śniegula. Posy(p) Popoi(eprz). Zestaw na sól i pieprz. Porcelana, wys. 14 cm


t w o r y

Barbara Ĺšniegula, cukiernica z czarkÄ…, porcelana

87


88

t w o r y

Barbara Śniegula, Miska, wypał raku, szamot


t w o r y

Barbara Śniegula, Patera, wypał raku, szamot

89


90

t w o r y

Kina Gorska, kubek do yerba mate, porcelana


t w o r y

Kina Gorska, Dwustronne kieliszki, porcelana

91


92

t w o r y

Kina Gorska, Zig Zag - Wazony, porcelana


t w o r y

Kina Gorska, Kubek do kawy i herbaty, porcelana

93


94

t w o r y

Kina Gorska, Kubek, porcelana dekorowana złotem


t w o r y

Kina Gorska, Kubek i miseczki, porcelana dekorowana złotem

95


96

t w o r y

Kina Gorska, Kubek z kolcami, porcelana


t w o r y

Kina Gorska, Kubek, porcelana

97


98

t w o r y

Natalia Gruszecka, kubki, (u dołu - dekorowane złotem)


t w o r y

Natalia Gruszecka, filiżanki, porcelana (u góry - dekorowana złotem)

99


100

t w o r y

Natalia Gruszecka, kubki, porcelana


t w o r y

Pracownia NADO, na pierszym planie - Natalia Gruszecka, wazony, porcelana

101


102

p o d

o k ł a d k ą

ILUSTR.

Z

a każdym razem, kiedy wracam do domu z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, ogarnia mnie smutek. Przez najbliższe pół roku nie odbędzie się żadna komiksowa impreza. Za chwil parę będziemy taplać się w błocie, a w najlepszym przypadku śnieg zasypie polską rzeczywistość, tylko po to, byśmy po jakimś czasie znów mogli brodzić w błocie. Zawsze można sięgnąć po dobry komiks, by spokojnie przeczekać nadchodzący czas. Jednak i tu można napotkać pewne niebezpieczeństwa. Zarówno lektura „Psychopoland” (Chmiel, Piotr Białczak) jak i „Noir” (Łukasz Bogdaniec, Wojciech Stefaniec) może sprawić, że zagłębiając się w historie głównych bohaterów owych komiksów, zapragniemy wyjść na zewnątrz, ubrudzić sobie buty i nogawki. To lepsze niż brudzenie sobie rąk, przedstawiony w nich świat nie napawa bowiem nawet krztą optymizmu. Idźmy dalej. Sięgnijmy po coś o wiele weselszego. „Vincent i Van Gogh” Gradimira Smudje zadowoli

ANNA KRZTOŃ

najwybredniejszego czytelnika i choć historia holenderskiego malarza nie należy do najpozytywniejszych, to jego kreacja, ujęta w niesamowitym dziele serbskiego artysty, z pewnością dostarczy rozrywki na najwyższym poziomie. Mamy nadzieję, że i ten numer sprawi Wam trochę radości. W końcu kto nie lubi piratów i zombie? Nawet jeżeli jedni i drudzy nie prezentują się w dzisiejszych czasach tak jak za czasów naszej młodości, to zawsze możemy zasiąść w fotelu i sięgnąć po jakiś podniszczony, pożółkły zeszycik z kolorowymi obrazkami wypchanymi po brzegi superbohaterami.

Zombie, piraci, nostalgia

PS Dziewiętnastego i dwudziestego października w Nysie nieoczekiwanie nastąpił epilog tegorocznych komiksowych festiwali, co niezmiernie cieszy.


p o d

o k ł a d k ą

103


104

p o d

o k ł a d k ą


p o d

o k ł a d k ą

Zacny miecz, rycerzu, czyli komiksowa odsłona Toruńskiego Festiwalu Fantastyki i Gier – Copernicon

P

ierwsze wrażenie jest najważniejsze. To, jakie wywołał we mnie w piątkowe popołudnie Copernicon, nie było najlepsze. Kilka stolików na wysokim parterze w budynku Collegium Maius, za nimi obsługa, obok Gżdacz (wolontariusz) sprawdzający, czy na teren festiwalu nie wchodzą goście bez odblaskowej opaski. Niby wszystko jak należy. Jednak, obsługa mało zorientowana, Gżdacz, który widzi leżące śmieci (plakaty i ulotki), zamiast je podnieść, niedyskretnie przesuwa je swoją nogą pod najbliższą kolumnę. Pod ścianą leży pusta (chyba) puszka po piwie. W budynku jest duszno i śmierdzi. Jednym słowem: burdel. Podobno Copernicon w zeszłym roku został uznany za najlepszy festiwal fantastyczny. Nie wiem, jak to możliwe. Jako że uczestniczyłem, z małym wyjątkiem, tylko w panelach komiksowych, toteż nie mam zamiaru oceniać festiwalu.

Zabójczy żart z konkursem i wystawą w tle W piątek odbył się punkt programu, który mnie najbardziej interesował – „»The Amazing Spider-Man« (ko-

miks) – Ciekawostki, Miłostki, Szafa oraz inne”. Niestety panel zaczynał się dopiero o 22.00 i miał trwać 170 minut. O tej godzinie jestem już śpiącym trupem, więc z przykrością musiałem sobie odpuścić. Następny dzień oferował kilka ciekawych paneli. O 13.00 Michał Siromski poprowadził spotkanie dotyczące komiksu „Zabójczy żart” autorstwa Alana Moore’a i Briana Bollanda. „Czy Joker miał rację? Odczytanie komiksu »Batman – Zabójczy Żart«” wyraźnie zainteresowało publiczność, która żywo dyskutowała z prowadzącym. Czy największy wróg Batmana miał rację? Nie wiem, ponieważ w połowie prezentacji Michała Siromskiego udałem się na konkurs „Co wiesz o polskim komiksie? Od Tytusa do Jeża Jerzego...” przygotowany przez Macieja Neumanna. Pięć – tyle osób wzięło udział w zabawie. Zdobywcy podium dostali coperniconową walutę, którą mogli wymienić na gadżety w festiwalowym sklepiku. Pytania nie były najtrudniejsze, choć kilka z 53 sprawiło uczestnikom trudności. O piętnastej odbyły się warsztaty rysunku i ilustracji prowadzone przez twórców komiksowej serii „Biocosmosis” – Nikodema Cabałę i Edwina Wolińskiego, w których udział wzięło ponad dwadzieścia osób. Jako że za grosz nie mam talentu plastycznego, postanowiłem w tym czasie zwiedzić wystawę „Fantastyka w komiksie. Komiks w fantastyce”, którą opracował Wojciech Łowicki. Na wysta

105


106

p o d

o k ł a d k ą

wie znalazły się przedrukowane plansze Moebiusa, Druilleta, Rosińskiego, Corbena, Polcha i wielu innych artystów. Znalazło się też miejsce na kilka okładek amerykańskich komiksów superbohaterskich. Oczywiście nie mogło zabraknąć Conana. Wystawa, choć nieco chaotyczna, to ciekawa. Niestety w ciasnych korytarzach Collegium Maius nie prezentowała się zbyt przystępnie. Skoro to Copernicon, to nie mogło zabraknąć wystawy poświęconej Kopernikowi w komiksie (pisaliśmy o niej w numerze kwietniowym).

Oni to mają web Najwięcej publiczności zebrały dwa panele poświęcone komiksowi internetowemu. Najpierw w wypchanej po brzegi sali prowadzący Apoc i Xenya zaserwowali publiczności przegląd najciekawszych webkomiksów. Godzina spędzona na tej prelekcji była niezwykle pouczająca. Ludzie w naszym kraju czytają komiksy, komiksy internetowe rzecz jasna. Prezentowane prace były dobrze znane, ponadto co rusz ktoś z publiczności „rzucał” jakimś tytułem. Co ciekawe, jakość wizualna prac nie wydaje się najważniejsza. Prowadzący nie raz, nie dwa powtórzyli, przy okazji prezentowania komiksów graficznie rozbudowanych, że im by się nie chciało tyle czasu poświęcać na tak dopracowane rysunki. Najważniejsza jest puenta, którą nierzadko rozumieją wyłącznie sami internetowi komiksiarze. Kilka niechlujnie wygenerowanych kresek wystarczy, aby ją przekazać. Prelegenci nie mieli za wiele ciekawego do powiedzenia o wybranych komiksach. Wykład opierał się na zaprezentowaniu dwóch komiksów z danej strony/blogu i omówieniu jego tematyki. Nie wiem, czy żyję w innej epoce, ale prawie żadna prezentowana praca mnie do siebie nie przekonała. Po zakończeniu panelu publiczność przeniosła się do sali obok na panel dyskusyjny „Webkomiks – czy to koniec tradycyjnego komiksu?”. Organizatorzy dali wielką plamę. Zabrakło moderatora prowadzącego dyskusję. Zamiast niego wstawiono jakąś osobę awaryjną z wielką tremą, ale ogólnie chłopak wyszedł z testu na tarczy. Brak mikrofonów, choćby jednego, znacząco doskwierał w odbiorze dyskusji w dużej sali numer IX, w której udział wzięli: Tadeusz Raczkiewicz („Tajfun”, „Zawisza Czarny”), Ilona Myszkowska (webkomiks – „Kobieta-ślimak”), Daniel Lelek (webkomiks – „Człowiek-Skurwiel”) i Jacek Seweryn Podgórski (menażeria. eu). Wszyscy goście zgodnie i szybko doszli do wniosku, że komiks internetowy nie zagraża tradycyjnemu. „Nie wywarza się otwartych drzwi”. Przypadkowy moderator dwoił się i troił, wymyślając kolejne pytania, dzięki czemu publiczność mogła wysłuchać wspominek z czasów Relaxu (Polski magazyn komiksowy wydawany w latach 1976-1981) i dowiedzieć się, dlaczego komiks internetowy jest tak wulgarny.

Kosmos, kosmos, kosmos Na spotkanie z twórcami serii „Biocosmosis” nie przybył prawie nikt, więc panel przerodził się w luźną rozmowę o wszystkim i o niczym, zresztą bardzo sympatyczną.

W międzyczasie pojawiła się ekipa blogu „Na Plasterki”, która swoje wystąpienie miała zaplanowane na niedzielę. Jak przystało na zawodowców, sprawdzili sprzęt (wszystko ok) i przyłączyli się do rozmowy. Godzinka szybko zleciała i każdy udał się w swoją drogę. Blok komiksowy tego dnia jeszcze się nie kończył. O 22.00 odbył się panel „Polski komiks fantastyczny na tle światowego”. Niestety moja absencja na nim była spowodowana ogromną sennością. Niedziela zaczęła się od prelekcji przygotowanej przez wspomnianą już ekipę blogu „Na Plasterki” – „Jak Kajtek i Koko zostali rycerzami Jedi”. Kapral i Łamignat przygotowali absolutnie fantastyczną prezentację. Śmiało mogę napisać, że to najlepszy panel o tematyce komiksowej, w jakim brałem udział. Wartka akcja, ciekawy scenariusz, świetne efekty specjalne i pasja, pasja, pasja. Do wglądu materiały prasowe („Wieczór Wybrzeża”), cztery takie same, a jednak różne, wydania „Kajtka i Koka w kosmosie” (1974). Każdy z uczestników dostał specjalnie przygotowaną erratę do trzeciego egmontowskiego wydania „Kajtka i Koka w kosmosie”. No właśnie – każdy, czyli prawie nikt. Niedziela zazwyczaj festiwalowo jest dniem martwym, nie inaczej było podczas Coperniconu. 10 rano to być może za wczesna godzina na walkę z kacem. Poza tym na festiwalu pojawiało się przede wszystkim pokolenie, dla którego Kajtek i Koko to prawdopodobnie nic nieznaczące imiona anonimowych bohaterów, i choć w tytule wystąpienia pojawili się Rycerze Jedi (którzy są rozpoznawalni), to i tak zainteresowanie było znikome. Z czasem przybyła ekipa „Biocosmosis”, a potem jeszcze kilka osób. Tak więc dziesiątka osobników miała szczęście wysłuchać znakomitej prezentacji, a reszta niech żałuje. Ostatnim punktem na mapie komiksowych spotkań był panel dyskusyjny z twórcami „Biocosmosis”. I tu, niestety, również wystąpił brak zainteresowania. Szkoda, ponieważ Edwin Woliński przedstawił i objaśnił w bardzo interesujący sposób sprawy związane z technikaliami występującymi w komiksowej serii Biocosmosis.

Do widzenia za rok Mam nadzieję, że za rok organizacja Coperniconu przebiegnie dużo sprawniej. Co najważniejsze, warto zmienić ponure budynki Collegium Minus i Collegium Maius na coś znacznie wszechstronniejszego. Blok komiksowy, choć niewielki w porównaniu z innymi blokami tematycznymi, był bardzo ciekawy. Wykłady Wolińskiego i Siromskiego stały na wysokim poziomie. Mistrzowsko zaprezentowali się Kapral i Łamignat (Janusz Christa byłby dumny). Panele dotyczące komiksu internetowego uświadomiły mi, jaką siłę i oddaną publikę ma obecnie ta forma komiksowego medium. Obraz ciekawego bloku komiksowego psują spore niedociągnięcia organizatorów i brak publiczności. Bo przecież nikt nie lubi oglądać widowiska rozgrywającego się przy pustych trybunach.

DAWID ŚMIGIELSKI


KUBA


114

p o d

o k ł a d k ą

DWADZIEŚCIA NAJWAŻNIEJSZYCH

KOMIKSÓW

wydanych przez TM-Semic Dawid Śmigielski

W

ydawnictwo TM-Semic działało na polskim rynku niewiele ponad dekadę. Przez ten czas wydało niemal tysiąc komiksów. W jego ofercie królowali superherosi i choć edytor posiadał dość dużą gałąź komiksów przeznaczonych dla dzieci, to został zapamiętany przede wszystkim jako wydawnictwo, które polskim czytelnikom otworzyło drzwi do światów Marvel Comics i DC Comics. Łukasz Kowalczuk w wydanej właśnie książce, poświęconej największemu komiksowemu wydawnictwu lat dziewięćdziesiątych w Polsce, słusznie zauważa, że bardzo trudno jest sporządzić listę najlepszych komiksów wydanych przez tego edytora. Jak pisze sam autor: tego typu wyliczeń pojawiło się na przestrzeni lat całkiem sporo i za każdym razem miałem wrażenie, że czegoś w nich brakowało. Nie chodzi tylko o kwestię gustu, ale fakt, że nie da się tak bogatej spuścizny zawrzeć w ograniczonym rankingu. Nie sposób się nie zgodzić z tą opinią. Jednak pokusa wyboru tych kilkudziesięciu tytułów do jakiegoś konkretnego zestawienia jest zbyt wielka, by przejść obok niej obojętnie. Dlatego w tym numerze prezentujemy dwadzieścia najważniejszych komiksów TM-Semic. Co oznacza „najważniejszy”? Przede wszystkim to, że prezentował czytelnikowi coś innego, nowego. Nieważne, czy chodziło o jakąś „poważną” historię, debiut artysty, objętość ,czy wysoką jakość edytorską. Za każdym razem było to „to coś”. Zdaję sobie sprawę, że i ten ranking nie jest w sta-nie zaspokoić najwybredniejszego czytelnika, bo przecież mogłoby się w nim znaleźć jeszcze kilka innych tytułów, które właśnie przychodzą mi do głowy. Być może warto będzie dopisać ciąg dalszy tego zestawienia, tym bardziej że w przyszłym roku wypada dwudziesta piąta rocznica debiutu TM-Semic na naszym rynku.


p o d

o k ł a d k ą

1. Człowiek Pająk: wróg publiczny? THE AMAZING SPIDER-MAN 1/90 Pierwszy (do spółki z THE PUNISHER 1/90) komiks tego wydawnictwa wydany w Polsce. Numer opierał się na przedruku THE AMAZING SPIDER-MAN ANNUAL # 5, który stworzyły tuzy amerykańskiego komiksu – Dennis O’Neil, Frank Miller i Klaus Janson. Nakład rozszedł się w liczbie 100 tysięcy i potrzebny był dodruk! THE AMAZING SPIDER-MAN to najdłużej ukazujący się tytuł Semica, który sięgnął 102 numerów. Wszystko zapowiadało, że seria będzie wydawana jeszcze dłużej (strony klubowe rozpisywały się o przyszłych losach Pajęczaka z sąsiedztwa już w 1998 roku), ale niestety styczeń 1999 roku okazał się najsmutniejszym miesiącem dla fanów Spider-Mana. Tego miesiąca Pająk nie dotarł do polskich kiosków.

2. Zabójczy Żart BATMAN 1/91 Klasyka komiksu amerykańskiego wydana w Polsce zaledwie po trzech latach od debiutu na rynku amerykańskim. Kolejny mocny strzał, a nawet mocniejszy pod względem artystycznym niż pierwszy Spider-Man. Zawsze wielki Alan Moore (scenariusz), znakomity Brian Bolland (rysunek) i świetny John Higgins (kolor) w fenomenalnej historii, która przez niejednych jest uważana za najlepszą o Batmanie. To był prawdziwy zabójczy żart Semica na naszym komiksowym rynku. Po ponad dwudziestu latach EGMONT wydał Zabójczy Żart w serii MISTRZOWIE KOMIKSU. Tym razem z nowymi kolorami stworzonymi przez Briana Bollanda (który nienawidził oryginalnego kolorowania). Osobiście wolę podziwiać psychodeliczne barwy Higginsa.

115


116

p o d

o k ł a d k ą

3. Odjazd THE PUNISHER 9/91 Sam komiks mógłby przejść bez echa, a jednak jest jednym z najważniejszych. Powód jest prosty. Od tej pory strony klubowe wszystkich miesięczników przechodzą pod opiekę Marvel Arka, który aż do upadku wydawnictwa będzie odpowiedzialny za kontakt z czytelnikami. Pod jego panowaniem strony klubowe rozkwitają. Myśląc o TM-Semic, myślimy o Arku mającym tysiące pseudonimów.

4. Batman vs Predator WYDANIE SPECJALNE 2/93 Pierwszy crossover wydany w naszym kraju. Za sterami tej perełki zasiedli Dave Gibbons (scenariusz) i Andy Kubert (rysunek). Batman vs Predator to jeden z tych komiksów, przez których w czasie czytania non stop przechodzą cię dreszcze, a każdy hałas w mieszkaniu jest obco niepokojący. Wciągająca rozgrywka w niezwykle mrocznej scenerii Gotham City. Ten komiks byłby znakomitym filmem. Następne części, również wydane przez TM-Semic, nie dorastały do pięt oryginałowi.


p o d

o k ł a d k ą

5. Punisher Strefa wojny THE PUNISHER 3/93 Ten komiks okazał się ratunkiem dla Franka Castle’a. Spadająca popularność serii o Pogromcy sprawiła, że tytuł został przemianowany na dwumiesięcznik już w połowie 1992 roku. Rok później czytelnicy ujrzeli coś, czego w ofercie TM-Semic nie było. Wydawnictwo zdecydowało się wydać Strefę wojny w jednym tomie. Powiększono objętość do 128 stron i zrezygnowano z koloru. Czarno-biały Punisher okazał się hitem. W 1995 roku, przy okazji kolejnych problemów ze sprzedażą, powrócono do tej formuły już na stałe.

6. Batman/Judge Dredd: Sąd nad Gotham WYDANIE SPECJALNE 4/93 Kolejny crossover, tym razem przedstawiający zupełnie nieznaną postać ze świata komisu, jaką był wtedy dla czytelników TM-Semic Judge Dredd (Predatora w reżyserii Johna MacTiernana oglądał chyba każdy). Jednak nie to jest najważniejsze. Na naszym rynku debiutuje Simon Bisley. Człowiek, który w mgnieniu oka osiągnął u nas status komiksowego Boga. Jeszcze ważniejsze jest wydanie samego komiksu. 68 stron na grubym kredowym papierze ze świetną jakością druku i usztywnioną okładką musiało powalić czytelnika. Niestety tak się nie stało. Najlepiej wydany komiks Semica to komiks, który przyniósł największe zwroty. Fanom kolorowych zeszytów nie odpowiadało między innymi to, że światło odbijało się od papieru! Tym samym polski odział wydawnictwa pożegnał się z ekskluzywnie wydanymi komiksami.

117


118

p o d

o k ł a d k ą

7. Torment MEGA MARVEL 1/93 Pod koniec czwartego roku swojej działalności wydawnictwo sprawiło polskiemu czytelnikowi prawdziwą niespodziankę. Uruchomiono kwartalnik MEGA MARVEL, który miał za zadanie przybliżyć fanom kolorowych zeszytów skrawek potężnego uniwersum Marvel Comics. Na pierwszy ogień poszła historia Torment popularnego Todda McFarlane’a, w której rolę główną zagrał Spider-Man. Na łamach dwudziestu numerów zaprezentowano przygody Hulka, Ghost Ridera, Silver Surfera, Daredevila, Logana (aka Wolverine’a), Fantastic Four, Avengers, Iron Mana, Blade’a, New Warriors, Thora, X-Men i Kapitana Ameryki. MEGA MARVEL umożliwiał różne eksperymenty. W 1996 roku dwa numery wykorzystano do zaprezentowania jednej historii (Avengers: Ex Post Facto). W tym samym roku pierwszy numer poświęcono historii X-Cutioner Song, która równolegle rozgrywała się na łamach miesięcznika X-MEN.

8. Lobo Ostatni Czarnian WYDANIE SPECJALNE 2/94 Tym komiksem Simon Bisley ugruntował sobie pozycję mistrza komiksowego medium w naszym kraju. Ostatni Czarnian rozkochał w sobie fanów. Od tamtej pory Lobo doczekał się jeszcze 16 albumów z jego przygodami, wydanych przez Semic (trzy z nich ukazały się już pod szyldem FUN MEDIA, w tym reedycja Ostatniego Czarniana). Przemoc, humor i jeszcze więcej przemocy. Gromkie brawa, które przywitały Bisley’a podczas jego pierwszej wizyty w Polsce (w 2011 roku), mówią same za siebie. Król.


p o d

o k ł a d k ą

9. Plan x-terminacji X-MEN 4/94 Dzięki Jimowi Lee czytelnicy pokochali X-Men. Dzięki X-Men czytelnicy pokochali Jima Lee. Koreański artysta debiutował w Polsce na łamach PUNISHERA, ale dopiero jego praca nad drużyną Mutantów przyniosła mu wielką popularność. Redakcja zastanawiała się, czy nie zacząć wydawania przygód X-Men właśnie od wersji Jima Lee. Ostatecznie zdecydowała się na inny krok. Po trzynastu numerach czytelnicy w końcu zobaczyli nową jakość.

10. Decyzja GRENN LANTERN 3/94 Jakże znamienny tytuł dla ostatniego numeru Zielonej Latarni. Tylko dziesięć zeszytów z przygodami tego bohatera ujrzało światło dzienne. Choć potem upadały inne komiksy, a w tym samym roku przestał ukazywać się CONAN, to GRENN LANTERN udowodnił, że fani mimo słownych czy też pisemnych deklaracji nie zawsze dopiszą. Od kilku lat domagano się nowych tytułów. Czas pokazał, że czytelnik może zawieść. Decyzja o zamknięciu dwumiesięcznika musiała być trudna i bolesna. Do 1997 roku nie wydano żadnej nowej regularnej serii, a do tej pory w kraju nad Wisłą pojawiły się zaledwie dwie pozycje z Green Lanternem: Opowieść Gantheta (TM-Semic, Wydanie Specjalne 1/95) i Dziedzictwo Green Lanterna (EGMONT, 2003).

119


120

p o d

o k ł a d k ą

11. Aliens vs Predator WYDANIE SPECJALNE 3/94 Jeden z nielicznych tytułów TM-Semic wydany spoza nurtu DC – Marvel. Pierwszy komiks przedstawiający pojedynek Obcych z Predatorami, pierwszy i najlepszy (potem już żaden nie zbliżył się klasą do tego dzieła). Jak można było przeczytać w listach od czytelników, Aliens vs Predator zmienił światopogląd dotyczący komiksów niejednego rodzica (oczywiście na plus). To też najgrubszy tytuł TM-Semic, jaki został wydany w ramach ich działalności (148 stron).

12. Dusze Venoma THE AMAZING SPIDER-MAN 8/94 Pięćdziesiąty numer tej serii jest wyjątkowy z jednego powodu. Wydawnictwo, chcąc godnie uczcić ten jubileusz, zdecydowało się umieścić na okładce hologram przedstawiający Człowieka Pająka. Mało tego. Ukazały się dwie wersje hologramu, dzięki czemu czytelnicy otrzymali możliwość wyboru i namiastkę kolekcjonerstwa z prawdziwego zdarzenia. Żaden inny komiks w ofercie TM-Semic nie otrzymał podobnego zaszczytu.


p o d

o k ł a d k ą

13. Doomsday SUPERMAN 8/95 Epicki pojedynek na śmierć i życie stoczony między Człowiekiem ze Stali a Doomsday’em musiał pobudzać wyobraźnię niemal każdego fana komiksu superbohaterskiego. To jedno z najważniejszych wydarzeń w mainstreamowym komiksie okazało się kiepsko opowiedzianą historią pozbawioną dramaturgii i polotu. Ten numer znalazł się w naszym zestawieniu nie tylko z powodu śmierci herosa wszechczasów. Otóż można go uznać za symboliczny gwóźdź do trumny TM-Semic, ponieważ w drugiej połowie 95 roku i na początku 96 wszystkie miesięczniki zostały opanowane przez niekończące się sagi rozpisane na wiele numerów. Te zamiast ekscytować szybko zaczynały nudzić. Jednak fani Człowieka ze Stali mieli akurat najmniej powodów do zmartwień, ponieważ Rządy Supermanów okazały się dość przyzwoitą historią.

14. Machiny BATMAN 2/97 Jubileuszowe 75. wydanie BATMANA miało być wyjątkowe i takie właśnie było. TM-Semic zaprezentował małe dzieło, które swoim poziomem artystycznym odbiegało od wszystkiego, co było w tym czasie wydawane na łamach ich miesięczników oraz dwumiesięczników. Wszyscy spodziewali się plakatu, podwójnej okładki, hologramu, a dostali Teda McKeevera i temat do wielkiej dyskusji na łamach stron klubowych. Machiny to bez wątpienia komiks, który wywołał największą burzę wśród czytelników. „Bazgroły” i „rysunki przedszkolaka” to tylko niektóre określenia dla twórczości McKeevera. Machinami redakcja TM-Semic pokazała, że nie boi się eksperymentować i potrafi wprowadzić do mainstreamowej serii komiks wysoce artystyczny.

121


122

p o d

o k ł a d k ą

15. Mroczne Imperium STAR WARS 1/97 Pierwszy wydany w Polsce komiks ze świata Gwiezdnych Wojen. Znakomita miniseria autorstwa Toma Weitha została narysowana ekspresyjną kreską Cama Keneddy. Premierowy numer miał usztywnioną okładkę, niestety następne nie mogły liczyć na takie względy. Mroczne Imperium I i II to jedne z najlepszych wydanych na naszym rynku historii rozgrywających się w uniwersum wykreowanym przez Georga Lucasa.

16. Batman Black And White WYDANIE SPECJALNE 1–2/97 Pierwsza antologia wydana przez Semic powoli zmierzającego ku upadkowi. Świadczyły o tym między innymi fatalnej jakości papier oraz druk, ale i w tym trudnym czasie wydawnictwo potrafiło pozytywnie zaskoczyć. Komiks ukazał się bardzo szybko w stosunku do wydania oryginalnego (1996). Ted McKeever, Bruce Timm, Joe Kubert, Howard Chaykin, Archie Goodwin, José Muñoz, Walter Simonson, Jan Strand, Richard Corben, Kent Williams, Chuck Dixon, Jorge Zaffino, Neil Gaiman, Simon Bisley, Klaus Janson, Andrew Helfer, Tanino Liberatore, Matt Wagner, Bill Sienkiewicz, Dennis O’Neil, Teddy Kristiansen, Brian Bolland, Kevin Nowlan, Garry Gianni, Brian Stelfreeze, Katsuhiro Ōtomo. Te nazwiska mówią wszystko!


p o d

o k ł a d k ą

17. Pytania SPAWN 1/97 Pierwszy komiks wydawnictwa Image (które szturmem zdobywało rynek w USA), wydany w Polsce przez TM-Semic. Jego premiera była najdłużej przesuwaną premierą komiksową Semica. Wydawnictwo musiało podwyższyć jakość edytorską, aby w ogóle móc wydawać ten tytuł. Usztywniana okładka, grubszy papier, potem kredowy (tylko przez kilka numerów) miały uczynić ze Spawna dobrze sprzedający się komiks. SPAWN Todda McFarlane’a wytrwał na rynku 5 lat. Upadł wraz z TM-Semic. Jest to jedyny tytuł, który doczekał się kontynuacji w ramach innego wydawnictwa (Mandragora).

18. Przypowieść MEGA KOMIKS 1/99 Nowy tytuł miał być następcą kwartalnika Mega Marvel. Pierwszy numer został poświęcony Silver Surferowi. TM-Semic zyskało sposobność do zaprezentowania historii stworzonej przez gigantów przemysłu komiksowego. Stan Lee napisał, a Jean Moebius Giraud narysował Przypowieść. Te nazwiska to wystarczająca rekomendacja.

123


124

p o d

o k ł a d k ą

19. Bezsilność ULTIMATE SPIDER-MAN 1/2002 Pierwszy na naszym rynku komiks ze świata Ultimate, który miał za zadanie odświeżyć wizerunki najpopularniejszych superbohaterów Marvela. Tytuł wydany został pod szyldem FUN MEDIA. Wydawnictwo zmieniło formułę wydawniczą. Typowy podwójny numer (52 strony) przerodził się w dwudziestoczterostronicowy zeszycik. Na pocieszenie zastosowano kredowy papier.

20. Ziemia 2 NIESPODZIANKA FUN MEDIA 1/2003 To była niespodzianka! W kioskach ukazał się znakomity album duetu Grant Morrison – Frank Quitely. Niestety był to ostatni komiks wydany przez FUN MEDIA, które przegrało wyścig z czasem. Jakość edytorska ostatnich komiksów i dobór tytułów pokazują, że wydawnictwo zmierzało w dobrym kierunku. Niestety wszystkie starania nastąpiły za późno.


p o d

o k ł a d k ą

125


00

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com







126

p o d

o k ł a d k ą

Ciężka dola pirata Joanna Wiśniewska

Christophe Blain „Plansze Europy”: „Pirat Izaak” Egmont 2008

W

ydawnictwo „Egmont” dało polskim fanom komiksu niezwykłą serię „Plansze Europy”. Dzięki niej możemy zapoznać się z dziełami najsłynniejszych komiksowych twórców z różnych krajów, włączając w ten poczet Christophe’a Blaina, autora m.in. popularnej we Francji serii komiksów o piracie Izaaku. Dzieło to jest ciekawą podróżą w świat dobrej rozrywki, okraszonej dodatkowo sporą dawką humoru oraz wnikliwym obrazem pewnej epoki. Tytułowy pirat Izaak w niczym nie odpowiada wizerunkowi komiksowego herosa, a zwłaszcza typowego pirata-łupieżcy. Blain bohaterem trzech miniopowieści uczynił Izaaka, z zawodu malarza, oprócz tego bawidamka, z żyłką awanturnika i odkrywcy. Dodajmy do tego, że miejscem akcji jest osiemnastowieczny Paryż, miejsce tyleż wspaniałe, co mroczne i obskurne. W pierwszej z trzech prezentowanych w tomie opowieści nasz bohater najczęściej przebywa w ubogich oraz, przyznajmy, nieco niebezpiecznych dzielnicach tego miejsca. Izaak jest Żydem z bogatego domu, zakochanym z wzajemnością w chrześcijance Alicji. Niestety jego ojciec nie akceptuje tego związku, przez co Izaak i jego narzeczona nieustannie klepią biedę. Bezskutecznie próbując sprzedać swoje obrazy, Izaak przemierza Paryż. Podczas jednej z wędrówek spotyka tajemniczego miłośnika marynistycznych obrazów o imieniu Henri. Skuszony wizją zarobienia pieniędzy, podjął się narysowania kilku szkiców z pewnej podróży. Nasz bo-


p o d

hater zawsze marzył, by zostać marynistą i malować morze, jednak podróż okazuje się naprawdę długa – do Ameryki – a na dodatek odbędzie ją na statku pewnego pirata. Jednak Jean Rabuś nie jest zwykłym łupieżcą, a jego statek piracką łajbą – jest odkrywcą nowych lądów, a Izaak przypadkowo ma te odkrycia udokumentować. Tymczasem jego opuszczona narzeczona musi zmagać się z trudnościami codziennego życia samotnie, co nie sprzyja związkowi obojga… Izaak początkowo nie narzeka na pirackie życie – uwodzi kobiety i maluje, szkicuje oraz rysuje – do czasu. Tematy do rysowania wkrótce się kończą, a lądu jak nie było, tak nie ma. Statek zmierza na południe, wokół pojawia się dryfujący lód, a załogę coraz częściej opuszczają morale. Kapitan nie chce myśleć o powrocie do domu, nawet pomimo groźby uwięzienia w lodzie. W szeregach załogi wybucha bunt, który Izaak przeczeka zamknięty pod pokładem… Po wielu dniach dryfowania statek i jego osłabieni pasażerowie natykają się na inną jednostkę i zostają zabrani na jej pokład. Umiejętności malarskie Izaaka ratują mu życie i zyskują sympatię kapitana. Dzięki temu dociera do stałego lądu. Zamiast jednak wsiąść na najbliższy statek płynący do Europy Izaak, wraz z pirackim kompanem Jacques’em, udają się w zupełnie inne miejsce. Wizyta w ogrodach gubernatora wyspy, gdzie nasz bohater chce „przypomnieć” się pewnej damie – nie udaje się tak, jak zaplanowali to obaj panowie. Izaak nawiązuje też romans z tajemniczą

o k ł a d k ą

Olgą, aż w końcu – bez pieniędzy i jedynie z albumem rysunków – trafia na morski brzeg. Tu podejmuje decyzję o powrocie do Francji. Czy mu się to uda, pozostaje oczekiwać na kolejne tomy o przygodach Izaaka. Niestety, może okazać się, że nikt na malarza nie czeka, Alicja związała się bowiem z zamożnym i przystojnym Philipem, całkowitym przeciwieństwem Izaaka… „Pirat Izaak” nie pretenduje do miana komiksu z zacięciem filozoficznym bądź awangardowym podejściem do scenariusza czy rysunku. Jest w najlepszym tego słowa znaczeniu klasyczny. Droga do piractwa Izaaka oraz dzieje jego narzeczonej Alicji są ze sobą zestawione i poprowadzone równolegle. Możemy dzięki temu przyglądać się życiu na statku oraz egzystencji we Francji. Dzieło Blaina przypomina dobrze napisaną powieść przygodową, będącą skrzyżowaniem „Robinsona Crusoe” z „Wyspą Skarbów” i „Hrabią Monte Christo”. Przygoda goni przygodę, zmieniają się krajobrazy, a w każdej z historii przewijają się charakterystyczne postacie rodem z pirackich opowieści. Dzięki głównemu bohaterowi, któremu daleko do ideału, oraz galerii postaci drugoplanowych czytelnik nie nudzi się ani trochę. Izaakowi towarzyszy plejada osobników pełnych sprzeczności – Jean Rabuś, pirat będący zarazem odkrywcą i podróżnikiem, miłośnikiem malarstwa, ale i okrutnikiem, który nie zawaha się przed zabiciem bezbronnych rozbitków. Lekarz, który z szanowanego medyka stał się pirackim doktorem, Klotyl-

127


128

p o d

o k ł a d k ą


p o d

da, która najpierw uwodzi, a potem porzuca Izaaka. Świat Izaaka jest brutalny i pozbawiony złudzeń, mężczyźni to hazardziści i okrutnicy, kobiety – nawet Alicja – potrafią być przewrotne. Jednak – co warto podkreślić – „Pirat Izaak” nie jest tylko opowieścią przygodową. Uważny czytelnik dostrzeże wiele nawiązań do sytuacji politycznej i społecznej osiemnastowiecznej Europy. Blain osadził bowiem akcję w ciekawych czasach, gdy we Francji zapanowało oświecenie, epoka rozumu i nauki dopiero się zaczynała. Świat poszerzał swoje granice, Francja zaś była centrum Europy. W paryskich dzielnicach nędzy mieszkali biedacy – i artyści – natomiast przepaść między klasami społecznymi była ogromna. Kwitł kolonializm – zamorskie dominia przynosiły państwom europejskim wielkie profity, które wielokrotnie zagarniali grasujący po morzach piraci. Blain ukazuje tło historyczne, ale i obyczajowe ówczesnego świata. Obyczaje są swobodne nie tylko w kręgach arystokracji. Flirt i uwodzenie oraz płomienne romanse, o czym przekonuje się Izaak, są domeną bogatych kobiet i mężczyzn, również tych chcących uchodzić za bogatych. Pełna sakiewka otwiera wszystkie drzwi, nawet byłemu piratowi Izaakowi, a małżeństwo nie musi oznaczać wierności. Cienka granica dzieli pałace arystokracji od domu schadzek. Pozornie lekkiemu tonowi tej opowieści przeczą pytania, które stawia Blain w swoich opowieściach. Czy możliwa jest prawdziwa miłość? Gdzie są granice świata, do czego można się posunąć, by zdobyć sławę, i czy bogactwo jest warte poświęcenia wszystkiego, nawet ukochanej osoby? „Pirat Izaak” mimo wszystko skrzy się humorem. Autor mruga dyskretnie do czytelnika, czyniąc aluzje do powieści spod znaku płaszcza i szpady, najlepszych tradycji Dumasa. Główny bohater, początkowo naiwny, ciągle pakuje się w kłopoty, piracka eskapada nie powstrzymuje Izaaka od uwodzenia Olgi… Trudno nie polubić bohatera, podobnie jak pirackiej załogi, która zachwyca się malarstwem Izaaka. Sztuka łagodzi bowiem obyczaje. A także ocala życie twórcy i to nie jeden raz. Od strony wizualnej komiks prezentuje dość oszczędny styl rysunku. Wyrazisty, mocny kontur postaci, mocne kontrastowe kolory, kolorystyka utrzymana w barwach ochry, granatu, czerwieni, zieleni i szarościach. Bohaterowie są rysowani za pomocą wyrazistych linii, wypełnionych kolorem bez światłocienia czy gradacji koloru. Postaci nieco kanciaste w kształtach, czasami przerysowane, wręcz karykatu

o k ł a d k ą

ralne. Dzięki temu całość nabiera nieco surowego wyrazu, pełnego jednak ukrytej ekspresji. Linie w komiksie Blaina oddają właśnie charakter jego postaci – ekspresyjnych, wybuchowych, pełnych emocji, czasem – humorystycznych. Zapewne Blain doszedł do wniosku, że zbytnie skupienie się na kadrach odciągnie czytelnika komiksu od przygód bohatera. Styl „Pirata Izaaka” odpowiada charakterowi opowieści, jest prosty i dosadny, co sprawia, że komiks czyta się jak świetną opowieść przygodową, nieco odwrócony moralitet o dobru i złu, miłości i cnocie. Niepozbawiony szczypty pikanterii, dużej dozy humoru i wielkiej ilości naprawdę niesamowitych przygód, które, miejmy nadzieję, znajdą kontynuację w kolejnych tomach.

Wszystkie ilustracje pochodzą z komiksu „Pirat Izaak”, Egmont 2008

129


130

p o d

o k ł a d k ą

The Walking Dead w Universum Marvela Filip Fiuk

Marvel Zombies Robert Kirkman, Sean Phillips Hachette 2013

R

obert Kirkman na łamach Image Comics przywrócił do łask tematykę zombie żerujących na ludziach i cały czas próbujących zaspokoić swój niepohamowany głód. Jak się okazało, udało się ten fenomen sprawnie przenieść do sfery telewizyjnej rozrywki, o czym świadczy sukces serialu stacji AMC („The Walking Dead”). Nie dziwi więc fakt, że ów twórca w swej pracy dla Marvel Comics również postanowił wykorzystać ten popkulturowy fenomen i nieco zabawić się Uniwersum Domu Pomysłów, wykorzystując klasyczne postaci do opowiedzenia historii o, na pierwszy rzut oka, absurdalnym tytule – Marvel Zombies. Oto na jednym z alternatywnych światów pośród Superherosów i Superłotrów w nieznanych okolicznościach rozprzestrzenił się „Zombie – Wirus” i ludzkość stała się pokarmem powszednim dla naszych herosów-truposzy. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy Magneto, jedyny ocalały, niszczy portal międzywymiarowy, który miał posłużyć zombiakom do zasiedlenia kolejnego świata – żerowi-


p o d

ska. Spotkamy w tej opowieści Pożeracza Planet – Galactusa – i jego heralda, Silver Surfera, oraz odkryjemy, jak zmieniali się nasi bohaterowie, nękani ciągłym głodem i defektami cielesnymi. Autor scenariusza oraz rysownik Sean Phillips stworzyli całkiem sprawną historię, opowiedzianą z przymrużeniem oka oraz ze sporą dawką czarnego humoru, gdzie odgryzane kończyny i konsumowane wnętrzności to standard. Lektura sprawia prawdziwą frajdę, gdyż całość, choć obfituje w dość mroczne i brutalne sceny (co świetnie rysownik ilustruje, operując sprawnie czernią), to miewa momenty zabawne, jak choćby wtedy, gdy Tony Stark (pozbawiony nóg) z głodu jest tak zdesperowany, że prosi Logana, by rzucił nim w kierunku Silver Surfera, aby wykorzystując promień swojego repulsatora pozbawić życia sługę Galactusa i skonsumować jego zwłoki wraz z resztą swoich towarzyszy. W komiksie pojawia się również nieoczekiwanie Black Panther (władca afrykańskiego państwa - Wakandy), który stanowi posiłek na

o k ł a d k ą

czarną godzinę dla Hanke’a Pyma, czy choćby starcie herosów Marvela z Superłotrami o jakże łakomy kąsek, jakim jest ciało Galactusa. Komiks jest godny polecenia dla fanów Marvela i dla każdego wielbiciela trupiej tematyki, ale raczej w konwencji nieco lżejszej aniżeli filmy George’a Romero czy serial The Walking Dead. Czyta się szybko i sprawnie, a warstwa wizualna idealnie oddaje groteskowy klimat całej opowieści, skąpanej we wnętrznościach, ale mimo wszystko lekkostrawnej i przyjemnej. Dodatkowym atutem albumu są świetne okładki poszczególnych rozdziałów, autorstwa Arthure’a Suydama, nawiązujące do klasycznych okładek zawierających kultowe motywy z najbardziej popularnych serii Marvela ostatnich dekad.

Ilustracje pochodzą z komiksu Marvel Zombies, Hachette 2013.

131


132

p o d

o k ł a d k ą

TM-Semic w pigułce Dawid Śmigielski

TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Łukasz Kowalczuk Centrala 2013

N

apisane przez Łukasza Kowalczyka „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce” to książka, na którą czekałem z niecierpliwością. Gdy w 1996 roku zaczynałem moją przygodę z komiksem superbohaterskim, Semic jeszcze prężnie publikował. Na rynku ukazywały się serie ze Spider-Manem, Batmanem, Supermanem, Punisherem, X-Men, G.I. Joe, a także Wydania Specjalne, Mega Marvele i kilka innych tytułów. Było w czym wybierać. Do tego trzeba dodać, że przede mną istniała perspektywa zebrania dziesiątek już wydanych numerów. W 1999 roku czar prysnął. Wydawnictwo zarzuciło wydawanie najważniejszych serii. Popadło w marazm, by z czasem zakończyć swoją działalność już pod szyldem Fun Media. Jednak z upływem lat TM-Semic dalej rozpalało moją i pewnie nie tylko moją wyobraźnię. Nic dziwnego, w końcu to ono jako pierwsze przedstawiło polskiemu czytelnikowi kolorowe przygody superbohaterów na tak dużą skalę. Do tej pory można znaleźć opinie w Internecie, że było to najlepsze komiksowe wydawnictwo. Po latach rzeczywistość często zostaje zniekształcona, jednak nostalgia za tym edytorem nie ustaje. Tym bardziej cieszy fakt, że za sprawą Łukasza Kowalczuka książka o TM-Semic nareszcie ujrzała światło dzienne. Publikacja liczy sobie niecałe dwieście stron. Jedną czwartą zajmują ilustracje i bibliografia. Reszta to wbrew pozorom nie tylko historia wydawnictwa. Kowalczuk zaczyna


p o d

swoją publikację od przedstawienia cech komiksu superbohatreskiego, a następnie przechodzi do krótkiego omówienia sytuacji komiksu amerykańskiego w Polsce przed transformacją ustrojową. Czytając oba rozdziały, troszkę się niecierpliwiłem, ponieważ jak najszybciej chciałem zacząć obcować z wydarzeniami, które dotyczyły bezpośrednio omawianego wydawnictwa. Jednak należy zaznaczyć, że oba stanowią doskonałe wprowadzenie do głównego tematu. Dalej autor skupia się już na historii powstania polskiej gałęzi szwedzkiego Semica. Oczywiście zostają omówione zarówno złote lata działalności wydawnictwa, jak i upadek giganta. Książkę uzupełnia przegląd najważniejszych tytułów wydanych przez TM-Semic. W zasadzie są tu przedstawione wszystkie serie, które wydawnictwo zaprezentowało na przestrzeni lat. Najciekawiej wypada rozdział poświęcony stronom klubowym, które prowadził niezmordowany Arkadiusz Wróblewski. Autor co rusz przytacza ciekawsze fragmenty listów czytelników. Na podstawie bogatej korespondencji kształtuje się wizerunek wydawnictwa. W początkowym stadium działalności listy do TM-Semic prezentowały się niewinnie. Głównie wypełniały je pytania od spragnionych wiedzy czytelników. Z czasem korespondencja zaczęła nabierać pikanterii, aż w końcu przerodziła się w masową krytykę poziomu drukowanych historii, jakości druku i oczywiście ceny. Czytelnik stał się wybredniejszy. Bezlitośnie punktował błędy edytora. Zresztą tamta krytyka nie różni się niczym od dzisiejszej. Więcej wysiłku należało włożyć w to, aby dany głos mógł ukazać się na łamach stron klubowych. W końcu trzeba było napisać i wysłać list, a potem czekać przynajmniej trzy miesiące i mieć nadzieję, że akurat on zostanie przeczytany z tysięcy innych. W dzisiejszych czasach swoją opinię można wyrazić za pomocą kilku kliknięć. Strony klubowe jednak miały coś, czego nie mają fora internetowe. Budowały więź między czytelnikiem a wydawnictwem. Wieź na lata. Więź, która przetrwała mimo upadku edytora.

o k ł a d k ą

Książkę Kowalczuka czyta się jednym tchem. Niestety nie jest pozbawiona wad. Brakuje w niej „pieprzu”. Większej liczby anegdot. Mam wrażenie, że całość materiału opiera się przede wszystkim na dwóch internetowych wywiadach przeprowadzonych z Arkadiuszem Wróblewskim i Marcinem Rusteckim – redaktorem naczelnym TM-Semic. Największe zastrzeżenie budzą pomyłki dotyczące niektórych publikacji, choć nie wpływają one znacząco na odbiór książki. Błędnie została podana liczba zeszytów przy niektórych seriach (Mega Marvel, X-Men). Również nieprawidłowe jest stwierdzenie, że ostatnie numery „Spawna” i Mega Marveli („Fantastyczna Czwórka”, „Iron Man”, „Blade”) były wydane pod szyldem Fun Media. Wszystkie te komiksy na okładkach mają logo TM-Semic. Być może pomyłki wynikają z pośpiechu. Publikacja została oddana do druku na chwilę przed Międzynarodowym Festiwalem Komiksu i Gier, na którym miała premierę. Jak pokazał czas, był to bardzo dobry krok, ponieważ książka rozeszła się jak świeże bułeczki. Jako że nakład wynosi tylko 400 sztuk, mam nadzieję, że w przypadku dodruku poszczególne potknięcia zostaną poprawione. TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce to pozycja obowiązkowa dla fanów medium obrazkowego. Młodsze pokolenie, którym właśnie zawładnęła Wielka Kolekcja Komiksów Marvela, może przeczytać o tym, jak niegdyś trudno wydawało się komiksy superbohaterskie. Najzagorzalsi fani zaś znajdą w niej kilka ciekawostek. Z pewnością też u większości pokolenia wychowanego na komiksach tego edytora powróci nostalgia. Nostalgia za czasami, kiedy co miesiąc biegło się do najbliższego kiosku, aby kupować komiksy ze swoimi ulubionymi herosami. Dzisiaj nie ma już dokąd biegać. Za to można parę razy kliknąć i zamówić sobie jakiegoś starego Semica.

133


134

t u

b y w a j

Teatr Baj Pomorski, 12-18. 10.

XX SPOTKANIA Połowa października w Toruniu to tradycyjnie już od dwóch dekad wielkie święto mistrzów sztuki lalkowej i teatrów animacji. Podczas tygodnia Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA przedpołudniami zobaczymy 12 przedstawień konkursowych dla dzieci, oraz wieczorami dla młodzieży i widzów dorosłych, prezentowanych przez zespoły z Czech, Niemiec, Francji, Hiszpanii oraz Polski. Na tegorocznych SPOTKANIACH wystąpią cenieni i nagradzani na wielu polskich i międzynarodowych festiwalach mistrzowie lalkarstwa. Ondrej Spišák („O Szczęściu i o nieszczęściu”, Divadlo DRAK z Czech) sięga do opowiadania Isaaca Bashevisa Singera o dwóch duchach walczących ze sobą o los człowieka, a jego przedstawienie toczy się w rytmach muzyki klezmerskiej. Z kolei Janusz Ryl-Krystianowski w „Złotym kluczu”, (Teatr Lalek Banialuka), podejmuje problematykę wartości moralnych i pytań egzystencjalnych w życiu człowieka. Spektakl sięgający do ludowej przypowieści nawiązuje swą formą do tradycyjnych widowisk lalkowych. Do klasycznej formy lalkowej odniósł się również Christophe Croës (Teatro Golondrino, Francja), który przedstawi toruńskiej publiczności „Przygody Jojo” – maleńkiej marionetkowej pchełki, która tuż po zaśnięciu swego właściciela przeżywa niezwykłe przygody, poznaje świat, doświadcza wielkich emocji i zabawnych perypetii. Osobliwe laboratorium wyobraźni lalkarza odsłoni David Zuazola w spektaklu „Czarne skrzydło” (David Zuazola Puppet Company, Hiszpania) o rzeczywistość, w której rozgrywa się opowieść o poczuciu odmienności, odrzucenia i o straszliwej walce o swój los. Na Festiwalu zobaczymy nowe adaptacje sceniczne klasycznych baśni dla dzieci: „Szpak Fryderyk” w reżyserii Jacka Malinowskiego (Białostocki Teatr Lalek) oraz „Kopciuszek” w reżyserii Konrada Dworakowskiego (Teatr Pinokio z Łodzi) z artystycznymi lalkami autorstwa Klaudii Gaugier. Propozycje dla dzieci zamyka nowatorski projekt teatralny „Maszyna do opowiadania bajek” (Teatr Pinokio z Łodzi), który łączy w sobie elementy teatru improwizowanego, story tellingu oraz teatru lalek. Maszyna wydająca

z siebie niezwykłe dźwięki potrafi opowiadać niepowtarzalne historie, na które realny wpływ będą mieć mali widzowie. W nurcie przedstawień dla dorosłych na szczególną uwagę zasługuje „Morrison/ Śmiercisyn” zrealizowany w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora w reżyserii Pawła Passiniego, tegorocznego laureata Nagrody im. K. Swinarskiego. Passini czyta postać wokalisty The Doors w kontekście wartości buntu we współczesnym świecie, zjawiska amerykanizacji, machiny show-biznesu oraz pytania o indywidualizm i rzeczywistą wolność artysty. Nie bez powodu rolę Morrisona odgrywa zarówno aktor (Sambor Dudziński), jak i marionetka. Ceniony reżyser teatru lalkowego Michael Vogel zaprezentuje „Pieśni dla Alicji” (Figurentheater Wilde & Vogel z Niemiec). Jego przedstawienie jest surrealistycznym i zanurzonym w oparach absurdu koncertem teatralnym, oraz historią sięgającą do wierszy z „Alicji w Krainie Czarów” i „Alicji po drugiej stronie lustra” Lewisa Carrolla. W Toruniu będzie można także zobaczyć ostatnie przedstawienie wyreżyserowane przez zmarłego niedawno Petra Nosálka (Divadlo Radost, Czechy). „Bukiet” jest kompozycją wybranych ballad Karela Jaromira Erbena, które łączy dreszczyk niepokoju i konfrontowanie człowieka z siłami nadprzyrodzonymi. Dużym walorem spektaklu jest barwna scenografia autorstwa Pawła Hubički oraz muzyka grana na żywo. Wrocławski Teatr Lalki i Aktora wystąpi z lalkową inscenizacją „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reżyserii Radosława Kasiukiewicza, a Białostocki Teatr Lalek młodzieży i widzom dorosłym zaprezentuje teatralny western „Texas Jim” Pierre’a Gripariego w reżyserii Pawła Aignera. Tegoroczne spektakle oceniać będą trzy grona jurorów. Jury Profesjonalne, w którego skład wchodzą: Halina Waszkiel, Janusz R. Kowalczyk, Tomasz Mościcki, Zbigniew Rudziński i (nasz redakcyjny kolega) Paweł Schreiber, przyzna Nagrodę GRAND PRIX oraz nagrody za reżyserię, scenografię, muzykę, a także nagrody aktorskie. Osobną Nagrodę Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego dla najlepszego przedstawienia dla dzieci

przyzna Jury Dziecięce złożone z pięciorga uczniów toruńskich szkół. Nagrodę im. Jana Wilkowskiego przyzna jury ZASP. Program tradycyjnie wzbogacą liczne wydarzenia towarzyszące: 1 (10) Spotkania z Teatrem Osób Niepełnosprawnych INNYM OKIEM, które w tym roku wzbogaci pozakonkursowa prezentacja spektaklu „Ja jestem ja” Teatru 21 w reż. Justyny Sobczyk (Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie), VIII edycja przeglądu filmów animowanych „Akcja. Animacja. Prezentacja”, których kuratorem jest Krzysztof Białowicz, prezentacje etiud studentów szkół teatralnych, spotkanie autorskie, prezentacje najnowszej dramaturgii dla dzieci i młodzieży oraz koncerty (Mamooth Ultana i Dziadzia Show). Będzie się działo! Mali i duzi – ruszajcie na jubileuszowe SPOTKANIA!

(AS) XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek SPOTKANIA 12-18 października 2013 Teatr Baj Pomorski


t u

b y w a j

XX MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL TEATRÓW LALEK SPOTKANIA 12-18 PAŹDZIERNIKA 2013 PROGRAM FESTIWALU: Sobota, 12 października 2013 11.00 ROWEROWA PARADA BAJKOWA (ze Stowarzyszeniem Rowerowy Toruń) 12.00 „O SZCZĘŚCIU I O NIESZCZĘŚCIU”, DIVADLO DRAK, Czechy 16.00 Spotkanie z CENTRUM SZTUKI DZIECKA w Poznaniu 19.00 „BRYGADA MISIEK”, prapremiera, TEATR „BAJ POMORSKI” , spektakl pozakonkursowy Niedziela, 13 października 2013 11.00 „KOPCIUSZEK”, TEATR PINOKIO, Łódź 14.00 „MASZYNA DO OPOWIADANIA BAJEK”, TEATR PINOKIO, Łódź 16.30 AKCJA. ANIMACJA. PREZENTACJA VIII, kurator: Krzysztof Białowicz 20.00 „BUKIET”, DIVADLO RADOST, Czechy 21.30 SCENA MUZYCZNA – „DZIADZIA SHOW”, Krzysztof Zaremba i Przyjaciele Poniedziałek, 14 października 2013 10.00 „PRZYGODY JOJO” TEATRO GOLONDRINO, Francja 17.30 „PIEŚNI DLA ALICJI”, FIGURENTHEATER WILDE&VOGEL, Niemcy 20.00 „MORRISON / ŚMIERCISYN”, OPOLSKI TEATR LALKI I AKTORA IM. A. SMOLKI Wtorek, 15 października 2013 10.00 „MARIONETKA – KOSMICZNA TAJEMNICA”, TEATR „BAJ POMORSKI”, spektakl pozakonkursowy 18.00 „STATEK KLAUNÓW, CZYLI NEWSPAPER SHOW” AKADEMIA TEATRALNA W WARSZAWIE, WYDZIAŁ SZTUKI LALKARSKIEJ W BIAŁYMSTOKU, spektakl pozakonkursowy 19.00 „TEXAS JIM”, BIAŁOSTOCKI TEATR LALEK Środa, 16 października 2013 10.00 „DZIÓB W DZIÓB”, TEATR „BAJ POMORSKI”, spektakl pozakonkursowy 12.00 „SZPAK FRYDERYK” BIAŁOSTOCKI TEATR LALEK 18.00 PROMOCJA KSIĄŻKI TOMASZA MOŚCICKIEGO 20.00 „FERDYDURKE”, WROCŁAWSKI TEATR LALEK Czwartek, 17 października 2013 09.30 „JA JESTEM JA”, TEATR 21, spektakl pozakonkursowy 10.30 1 (10) SPOTKANIA Z TEATREM OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH „INNYM OKIEM”, 8 przedstawień 17.00 „UPADEK”, PAŃSTWOWA WYŻSZA SZKOŁA TEATRALNA W KRAKOWIE, WYDZIAŁ WE WROCŁAWIU, spektakl pozakonkursowy 20.00 SCENA MUZYCZNA – KONCERT MAMOOTH ULTHANA Piątek, 18 października 10.00 „ZŁOTY KLUCZ”, TEATR LALEK BANIALUKA, Bielsko-Biała 12.00 „CZARNE SKRZYDŁO”, DAVID ZUAZOLA PUPPET COMPANY, Hiszpania 16.00 KONCERT GALOWY I WERDYKT JURY, ZAKOŃCZENIE FESTIWALU

135


136

t u

b y w a j

Dwór Artusa, 05. 10 – 20. 11.

FORTE NA OSIEMNASTKĘ Torunianie przywykli już do witania jesieni razem z Forte Artus Festiwalem. W tym roku mamy edycję urodzinową – Dwór Artusa kończy 18 lat! Z tej okazji zaplanowano 18 wydarzeń skierowanych do szerokiej publiczności, o różnych zainteresowaniach i w różnym wieku. Pierwsze wydarzenia cyklu już za nami. Festiwal rozpoczął się koncertem Natalii Przybysz, która zmierzyła się z trudnym repertuarem Janis Joplin. Wraz z siedmioosobowym zespołem przypomniała publiczności twórczość niezapomnianej wokalistki lat 70-tych w nowoczesnych aranżacjach. Choć Natalia śpiewa Janis po swojemu, chwilami brzmi jak jej reinkarnacja! Do 17 października można oglądać najlepsze fotografie prasowe nagrodzone w konkursie BZ WBK Press Foto 2013. Autorem Zdjęcia Roku został Andrzej Grygiel z PAP. Nagrodzona fotografia przedstawia pacjentów Oddziału Kardiologii Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Sosnowcu, którzy cieszą się z bramki strzelonej przez Polaków w meczu z Grecją podczas EURO 2012. Zbigniew Wodecki – wielki i wszechstronny talent – od dziesiątek lat cieszy się popularnością na polskiej scenie rozrywkowej. Na Forte Artus Festivalu zaprezentował swoje najwybitniejsze przeboje, spotykając się z entuzjastyczną reakcją publiczności. A co z wydarzeń festiwalowych przed nami? 18 października w Artusie wystąpi Anita Lipnicka, która zaprezentuje repertuar z niedawno wydanej świetnej płyty solowej „Vena Amoris”. Towarszyszyć jej będą brytyjscy muzycy sesyjni, znani z występów z Georgem Michaelem, Brianem Adamsem czy Robbie Williamsem. 20 października Andrzej Seweryn zaprezentuje monodram, będący kompilacją arcydzieł Szekspira: „Hamleta”, „Makbeta”, „Romea i Julii”, „Henryka V”, „Burzy”, „Ryszarda III”, „Sonetów” i wielu innych. Widzowie będą mogli zapoznać się z tym, co w Szekspirze inspiruje Seweryna najbardziej. Wywodzący się z krajów nadbałtyckich zespół Three Stones Quartet jest nieobcy miłośnikom muzyki jazzowej. Kwartet ten

skupia jednych z najbardziej ekscytujących, młodych i doświadczonych improwizatorów sceny jazzowej z Litwy, Łotwy i Estonii. W ich twórczości słychać wpływy hard bop, latin jazz i współczesnej muzyki jazzowej. Zaplanowany na 24 października koncert ma uświetnić litewską prezydencję w Unii Europejskiej. Do sympatyków poezji śpiewanej kierowany jest kameralny koncert Jacka Kleyffa, który 25 października zaprezentuje swoje nowe utwory oraz największe przeboje (Huśtawki, Rozpostarta płachta nieba). Kolejne wydarzenie festiwalowe to prawdziwa uczta dla miłośników literatury i piękna języka polskiego: 27 października dwaj mistrzowie słowa, prof. Jerzy Bralczyk i Michał Ogórek promować będą swoją książkę „Kiełbasa i sznurek”. Debata zapowiada się nad wyraz interesująco, zważywszy na inteligencję i błyskotliwość rozmówców. Dzień Zaduszny sprzyja wyciszeniu. W tym dniu na scenie Dworu Artusa Grażyna Auguścik zaprezentuje swój nastrojowy koncert „The Man Behind Sun”, poświęcony mało znanemu w Polsce brytyjskiemu wokaliście, gitarzyście i autorowi tekstów Nickowi Drake’owi. Artysta ten, zmagający się przez całe życie z depresją, w swojej muzyce opisywał smutek i zniechęcenie, przy jednoczesnej tęsknocie za miłością i wolnością. Kolejny koncert festiwalowy, zaplanowany na 3 listopada, adresowany jest głównie do młodszej publiczności, znającej i zachwycającej się CeZikiem i jego słynnymi w internecie KlejNutami. Kameralny Akt Solowy to zmaterializowana wersja artysty, wypełniona muzyką i obrazem. W specjalnie na tę okazję zaaranżowanych kompozycjach usłyszeć można wszystkie dotychczasowe produkcje, które z tak wielkim sukcesem podbijały sieć. Jolanta Fraszyńska – gwiazda wielu kasowych przebojów, jak „Skazany na Bluesa”, „Killerów 2” oraz serialu „Na dobre i na złe”, znakomita aktorka Teatru Polskiego we Wrocławiu opowie Magdalenie Wichrowskiej o swej karierze filmowej i teatralnej, a także o swoich planach

zawodowych. Spotkanie odbędzie się 8 listopada. 10 listopada wybitny toruński pianista Bogdan Hołownia w towarzystwie kontrabasisty Wojciecha Pulcyna zaprezentuje jazzowe interpretacje piosenek, napisanych przez Henryka Warsa, klasyka polskiej piosenki epoki międzywojennej. Jest autorem słynnych do dziś przebojów takich, jak: „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Ach śpij kochanie”, „Miłość Ci wszystko wybaczy” czy „Ach jak przyjemnie”. Andrzej Stasiuk - wybitny pisarz, laureat nagrody Nike, spotka się z czytelnikami 15 listopada. Autor promować będzie swoją najnowszą książkę zatytułowaną „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”, która jest kontynuacją stałego w twórczości Stasiuka motywu wędrówki. „Niemen mniej znany” to projekt Natalii Niemen, w którym wokalistka pragnie przybliżyć szerszej publiczności mniej znane utworzy swojego ojca. Podczas koncertu, który odbędzie się 17 listopada, nie zabraknie też kilku niesłabnących przebojów Czesława Niemena takich jak „Płonąca stodoła” czy „Dziwny jest ten świat”. Ostatnim wydarzeniem Forte Artus Festivalu będzie występ Kasi Nosowskiej, która zaprezentuje swe największe przeboje, pochodzące z jej solowych płyt, zarówno z ostatniego albumu zatytułowanego „8”, jak i utwory ze starszych wydawnictw. Jak zapowiada wokalistka, podczas jesiennej trasy, na scenie wraz z nią pojawią się specjalni goście, których tożsamość pozostaje póki co owiana tajemnicą. Należy przyznać, że organizatorzy zadbali o wszechstronność i wysoki poziom wydarzeń kulturalnych. Artusowi z okazji wejścia w dorosłość życzymy kolejnych tak udanych imprez!

ANNA LADORUCKA

Forte Artus Festival 5 października – 20 listopada 2013 Dwór Artusa


t u

b y w a j

137


11 października Galeria Sztuki Wozownia otwiera jednocześnie aż pięć wystaw! Jedną z nich będzie kolejna edycja cyklu PERSONA. Pod tym hasłem Wozownia od 2000 roku organizuje ekspozycje, będące prezentacją wybitnych postaci światowego dizajnu, wystawami prac artystów, których twórczość miała (i często ma nadal) wpływ na kształtowanie się naszego otoczenia wizualnego. Do tej pory w ramach cyklu zostały zaprezentowane prace Mitsuo Katsui (Japonia), Gunthera Kiesera (Niemcy), Istvana Orosza (Węgry), Hansa Hillmanna (Niemcy), Koichi Sato (Japonia)i Niklaus’a Troxler’a (Szwajcaria). Bohaterem kolejnej edycji PERSONY, przygotowywanej na 2013 rok, jest para amerykańskich grafików Nancy Skolos i Thomas Wedell. Amerykańscy graficy pracują nad zniwelowaniem granic pomiędzy grafika użytkową i fotografią – poprzez tworzenie trójwymiarowych obrazów zainspirowanych współczesnym malarstwem, technologią i architekturą. Kuratorką wystawy jest Anna Grabowska-Konwent. Znana w Toruniu Iwona Liegmann (wystawy indywidualne w Wozowni w 2004 i 2006 roku), tym razem zaprezentuje wystawę prac abstrakcyjnych „LAS (luźna analiza samoświadomości)” – malarstwo i obiekty. Obrazy artystki cechuje frywolność formy, swoboda ekspresji oraz umiłowanie koloru, jako nadrzędnej wartości malarskiej. Ich inspiracją były organiczne formy roślinne, drzewa i LAS. W Laboratorium Sztuki 2013. Nie(po)rozumienie (kuratorka Maria Niemyjska) zobaczymy pracę Tomasza Malca pt. „Opera”, w której artysta inicjuje eksperyment bazujący na języku obozowym. Wyrażenie lagerszpracha określa wszystkie zjawiska językowe wytworzone w obozowej społeczności, system porozumiewania się wielojęzycznej, odosobnionej grupy, egzystującej w nieludzkich warunkach. Do realizacji artystycznej wybrane zostało kilkanaście słów z tego zasobu. Projekt składa się z kilkunastu modułów audiowizualnych, każdy złożony z dwóch elementów: projekt logotypu wybranego słowa ze słownika lagrowego (odbitka graficzna wykonana w technice litografii) oraz zmodyfikowanego znaczenia tego słowa dobie-

gającego z głośnika. Dźwięk uruchamiany jest za pomocą czujnika ruchu, kiedy widz przechodzi obok modułu. Odbiorca swoją fizyczną obecnością uaktywnia narzędzie, pozbawiając artystę kontroli nad nim. Maciej Olekszy, zajmujący się malarstwem (głównie w technice akwarelowej), zaprezentuje wystawę pt. „Walenty Potwora” – w całości poświęconej Walentemu Potworze, niepełnosprawnemu 43-latkowi, mieszkającemu w niewielkim miasteczku Głubczyce na południu Polski. Walenty posiada ponadprzeciętną wrażliwość plastyczną, jak i naturalną umiejętność nawiązywania intymnej relacji twórczej podczas pozowania. Dziś twierdzi, że zarówno przykre, kliniczne doświadczenia z dzieciństwa, jak i choroba mamy – sprawiły, że od dziecka był otoczony nadmierną rodzinną „troską”, która uniemożliwiła spełnienie jego twórczych potrzeb. Ostatnią ciekawą wystawą otwieraną 11 października, będzie cykl rysunków wykonanych krwią i ołówkiem – „Szypły i Pląsy” Jacka Zielińskiego (kuratorka Małgorzata Jankowska). To biologiczne „myślokształty”, w których zapisane są emocje i myśli artysty.

JACEK ZIELINSKI-OBRAZ

WOZOWNIA RAZY PIĘĆ

OLEKSZY 2

Galeria Sztuki Wozownia, 11. 10 – 17. 11.

007

b y w a j

SKOLOS I WEDEL

t u

(AS)

PERSONA’ 2013: Nancy Skolos & Thomas Wedell, USA Iwona Liegmann, „LAS (luźna analiza samoświadomości)” – malarstwo i obiekty Tomasz Malec, „Opera”, (Laboratorium Sztuki 2013. Nie(po)rozumienie) Maciej Olekszy, „Walenty Potwora” Jacek Zieliński, „Szypły i Pląsy” 11 października – 17 listopada 2013 Galeria Sztuki Wozownia

LIEGMANN-IMG_7235

138


t u

Teatr Baj Pomorski, 12. 10.

MUCHY

PROMO

2014 #1

FOT.

WOJCIECH SKIBICKI

trasa koncertowa 05. 10. – 26. 11

b y w a j

MUCHY KONCERTOWE BRYGADA MISIEK Godna polecenia jest październikowa trasa koncertowa zespołu Muchy, której program poniżej. Równie godny polecenia jest wywiad, jaki dokładnie rok temu ukazał się w „Musli Magazine” – z liderem Much, Michałem Wiraszko, rozmawiał Szymon Gumienik: http://issuu.com/muslimagazine/docs/musli_pazdziernik_2012_issuu. O zespole możemy też poczytać na stronie http://muchy.net/, a o trasie koncertowej na www.facebook.com/muchyband.

(MR) 05.10 - Kraków, Kwadrat (+ Zabili Mi Żółwia i Format C) 11.10 – Białystok, FAMA (+ Ocean Of Noise i Peter J. Birch) 12.10 - Łódź, Stereo Krogs 13.10 - Wrocław, Łykend (+ Blue Balls Effect) 14.11 - Toruń, Lizard King 15.11 - Gdynia, Ucho – PifPaf Music Festival 16.11 - Bydgoszcz, Estrada 17.11 - Płock, Rock69 26.11 - Warszawa, Hard Rock Cafe

Pierwszego dnia XX Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA odbędzie się prapremiera „Brygady Misiek” Tomasza Mana. Rodzice – macie ochotę posłuchać granych na żywo hitów rockowych z lat 80. i przypomnieć sobie kawałek historii Polski opowiedziany z perspektywy zabawek i przedmiotów codziennego użytku? Czas ruszyć w sentymentalną podróż w przeszłość i koncert zagrany dla samej królowej brytyjskiej. Tytułowy Misiek był kiedyś muzykiem, buntownikiem i przede wszystkim punk rockowcem. O jego życiu opowiadają m.in. magnetofon Kasprzak, lalka Barbie (która wygląda jak Kora), Indianin czy małe żołnierzyki. Wasze dziesięcioletnie i starsze dzieci też się powinny dobrze bawić! Scenografię do przedstawienia stworzyła Anna Piekarska-Man, a muzyką niepozbawioną ostrego brzmienia zajmie się Marek Otwinowski z zespołu Karbido. Autor i reżyser spektaklu – Tomasz Man (rocznik 1968) na co dzień jest związany z Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka. Absolwent Wydziału Reżyserii Dramatu warszawskiej Akademii Teatralnej, doktor filologii polskiej. Jest autorem i zarazem reżyserem takich sztuk jak: „Katarantka” (Teatr Polski w Warszawie), „Historia pewnej miłości” (Teatr Polski w Poznaniu), „Dobrze” (Teatr TV), „EU” (Teatr Śląski w Katowicach). „111” (Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu), „Deszcze” (sztuka napisana wspólnie z Krzysztofem Bizio, Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy), „3x2” (spektakl w reżyserii Piotra Łazarkiewicza; Lubuski Teatr w Zielonej Górze oraz Teatr Stara ProchOFFnia w Warszawie).

Reżyserował między innymi w Teatrach: Narodowym i Studio w Warszawie; Polskim we Wrocławiu; Powszechnym w Łodzi, Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Miejskim w Gdyni; C. K. Norwida w Jeleniej Górze. W 2012 r. zrealizował m.in. „Boga mordu” Yasminy Rezy (Teatr Miejski w Gdyni), a także dwa autorskie spektakle: „Sex machine” (Teatr Capitol, Wrocław) i „Moja ABBA” (Teatr Żeromskiego, Kielce). Uhonorowany wieloma nagrodami, trzykrotny laureat Festiwalu Polskiego Radia i Teatru Telewizji. Dwa teatry.

(AS)

Tomasz Man, „Brygada Misiek” reż. Tomasz Man prapremiera 12 października 2013 Teatr Baj Pomorski

139


130

t u

b y w a j

Od Nowa, 16. 10.

Od Nowa, 12. 10.

Od Nowa, 17. 10.

UDU ANIA DĄBROWSKA „Od Nowa na obcasach” to cykl wyjątkowych, kobiecych koncertów. Raz w miesiącu toruńską scenę opanują śpiewające kobiety o oryginalnych głosach. W ramach cyklu wystąpią zarówno solistki jak i zespoły prezentujące różnorodne gatunki muzyczne, ale wyróżniające się charyzmatycznymi i oryginalnymi wokalistkami. W tym sezonie cykl zainaugurował koncert Ani Dąbrowskiej. Anna Monika Dąbrowska, znana też jako Ania – polska wokalistka wykonująca muzykę oscylującą w granicach popu, często inspirowaną brzmieniami retro. Członkini Akademii Fonograficznej ZPAV. Zadebiutowała w 2004 roku albumem „Samotność po zmierzchu”, który zdobył wysokie uznanie krytyki i publiczności. Wydawnictwo „Kilka historii na ten sam temat” z 2006 roku było jej pierwszym albumem nawiązującym do tradycji polskiej muzyki lat 60., co artystka kontynuowała na kolejnych dwóch płytach. Ania wydała dotąd pięć albumów studyjnych, z których cztery trafiły na pierwsze miejsce listy sprzedaży OLiS w Polsce i cztery uzyskały status platynowych. Jest jedną z najczęściej nominowanych artystek do Nagrody Muzycznej Fryderyk i obecnie ma na swoim koncie 8 wygranych statuetek. Do 2011 roku, łączna sprzedaż jej płyt w Polsce przekroczyła liczbę 200 tys. egzemplarzy.

DAWID PODSIADŁO JAZZ CLUB w „Od Nowie” inauguruje sezon koncertem duńskiej formacji Richard Andersson Udu w składzie: Richard Andersson – kontrabas; Jesper Zeuthen – saksofon altowy; Kasper Tranberg – trąbka i Peter Bruun – perkusja. Duński kontrabasista, Richard Andersson, stworzył grupę w której skład wchodzi trzech obecnie najbardziej znaczących muzyków na duńskiej scenie jazzowej, a Jesper Zeuthen to prawdopodobnie największy, żyjący saksofonista w Danii. W oparciu o proste, mocne i charakterystyczne kompozycje Richarda, zespół; balansuje między nieznośną trywialnością a ekstremalnymi wybuchami, niczym nie ograniczając swojej ekspresji. UDU zadebiutował wiosną 2010 a latem 2012 roku wydał pierwszą płytę “UDU” nakładem wydawnictwa BlackOut Music. (AS) JAZZ CLUB Od Nowa, Richard Andersson Udu – koncert 16 października 2013 Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

17 października w „Od Nowie” wystąpi Dawid Podsiadło – jeden z najciekawszych polskich debiutantów ubiegłego roku. Dawid ma 20 lat i pochodzi z Dąbrowy Górniczej, karierę muzyczną rozpoczął dzięki programowi „X Factor”, którego był laureatem. W finale programu talent show wykonał utwór „With or Without You” z repertuaru U2, a także singel „Better Than a Dream” Katie Melua w duecie z samą wokalistką. W maju 2013 roku, nakładem wytwórni płytowej Sony Music ukazał się debiutancki album wokalisty zatytułowany „Comfort and Happiness”, który w pierwszym tygodniu po premierze uplasował się na I miejscu w zestawieniu OLiS. Za produkcję albumu odpowiedzialny był Bogdan Kondracki, natomiast autorką polskich tekstów na płycie jest Karolina Kozak. W czerwcu 2013 otrzymał dwie nominacje do nagrody Eska Music Awards w kategoriach najlepszy artysta oraz najlepszy artysta w sieci. Jego kariera toczy się ostatnio coraz szybciej. Wystąpił jako support przed Laną Del Rey, a jego płyta szybko pokryła się platyną. Piosenka Dawida „Nieznajomy” w ciągu dwóch tygodni od debiutu znalazła się na I miejscu Listy Przebojów Trójki. Z wokalistą gościnnie wystąpi zespół Lilly Hates Roses. (AS) Dawid Podsiadło – trasa koncertowa „Comfort and Happiness”

(AS)

17 października 2013 Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

„Od Nowa na obcasach”, Ania Dąbrowska, koncert 12 października 2013 Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”


t u

CSW, 17. 10.

Od Nowa, 18. 10.

b y w a j

Wrocław, 19-26. 10.

ELEKTRONIKA PORUSZA WROCŁAW

KOT W TYMPANONIE

COMA OTWORZY JESIEŃ 2013

17 października o godzinie 18.00 Czytelnia CSW zaprasza na spotkanie autorskie z Szymonem Szwarcem wokół jego debiutanckiego tomu wierszy „Kot w tympanonie”, wydanego nakładem Biblioteki Rity Baum w 2013 roku. Szymon Szwarc urodził się w 1986 roku w Reszlu, jest poetą, muzykantem, animatorem kultury, felietonistą i redaktorem działu literackiego „Menażerii”. Swoje wiersze publikował w „Kresach”, ”Wyspie”, ”Tyglu Kultury”, „Ricie Baum”, „Portrecie” oraz w naszym miesięczniku. Skończył filologię polską na UMK w Toruniu. Był stypendystą Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego i Miasta Torunia. Członek zespołu Jesień a także współtwórca i uczestnik przeróżnych kujawsko-pomorskich efemeryd artystyczno-muzycznych. Mieszka w Toruniu.

Koncertem w „Od Nowie” łódzki zespół rockowy Coma z charyzmatycznym wokalistą Piotrem Roguckim rozpocznie trasę koncertową „Jesień 2013” po 16 miastach Polski. Grupa zagra utwory z wydanej w lutym tego roku płyty „Don’t Set Your Dogs On Me”, którą nagrała w niemieckiej wytwórni earMusic/ Edel, mającej pod swoją opieką takich artystów jak Deep Purple, Skunk Anansie, Marillion, Chickenfoot czy Europe. Jesienią 2012 roku Coma pojawiła się w „Od Nowie” w ramach specjalnej trasy jubileuszowej z okazji 15-lecia zespołu. Trasa ta obejmowała 27 koncertów w 25 miastach i nosiła nazwę „Ulubiony Numerek”. Niezwykłość trasy polegała na losowym wybieraniu utworów, jakie zespół zagra z dwóch kół losujących podczas występu. Zapewne Coma i tym razem zaskoczy swoich wiernych fanów! Jako support wystąpi grupa The Frosts.

(AS) LITERACI PO GODZINACH: Spotkanie autorskie z Szymonem Szwarcem

(AS) (MB)

17 października 2013 Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki czasu”

Już po raz piąty – tym razem pod hasłem SCENA I RUCH – startuje w stolicy Dolnego Śląska Międzynarodowy Festiwal Muzyki Elektroakustycznej MUSICA ELECTRONICA NOVA. Między 19 a 26 października codziennie odbywać się będą koncerty lub projekcje muzyki elektronicznej/elektroakustycznej, często – zgodnie z hasłem przewodnim – osadzonej w kontekście scen video, rozniecającej taniec lub widowisko – jak w przypadku oper „One” Michaela van der Aa, czy „L’aire du dire” Pierre’a Jodlowskiego, głównych osobowości tegorocznego festiwalu. Mimo pewnych akcentów, nie dominuje przytłaczająca tegoroczne festiwale rocznicowość. Łącznie czeka nas kilkanaście wydarzeń, w których komputery i głośniki współdziałać będą z wrażliwością artystów-muzyków nad poruszaniem publiczności. W programie – siedem prawykonań światowych (Kupczak, Knittel, Krauze, Duchnowski, Schaeffer, Szmytka, Sultan hagavik), sześć prawykonań polskich (m. in. Aa, Manoury). Mocnym akcentem artystycznym będzie zamknięcie festiwalu, 26 października, z udziałem specjalistów od projekcji muzyki elektronicznej z paryskiego IRCAM-u – światowej Mekki tego typu sztuki dźwięku. Zabrzmią utwory światowych gwiazd spektralizmu: Philippe’a Manoury i Jonathana Harveya. Oryginalnym projektem wydaje się Kino Dźwięku – swego rodzaju przegląd muzyki elektroakustycznej i elektronicznej, dobranej przez grupę kuratorów, projektowanej wielokanałowo w przestrzeni Sali Kameralnej wrocławskiego Impartu. Odbiorca będzie miał szansę odbyć podróż przez rozmaite odsłony możliwości współpracy człowieka z maszyną – pod warunkiem, że zdecyduje się uprzednio odbyć podróż do Wrocławia – lub choćby wytropić transmisje niektórych wydarzeń na antenie radiowej Dwójki.

„Jesień 2013”, trasa koncertowa grupy Coma 18 października 2013

5. Międzynarodowy Festiwal

Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

Muzyki Elektroakustycznej MUSICA ELECTRONICA NOVA SCENA I RUCH Wrocław, 19–26 października 2013 http://musicaelectronicanova.pl/

141


142

t u

b y w a j

Bydgoszcz, 25. 10.

Teatr Horzycy, 20. 10.

WSPÓŁPRACA WARTA MSZY

UDAJĄC OFIARĘ Pierwszą premierą bieżącego sezonu w Teatrze im. Wilama Horzycy pod dyrekcją artystyczną Bartosza Zaczykiewicza będzie spektakl „Udając ofiarę” w jego reżyserii. „Udając ofiarę” to napisana brawurowym językiem przez braci Olega i Władimira Presniakow tragikomedia, nawiązująca do wielkiej tradycji rosyjskiej groteski. Głównym bohaterem sztuki jest dwudziestoparoletni Wala, który po ukończeniu uniwersytetu zatrudnia się w milicji w roli… trupa. Jego osobliwe zajęcie polega na wcielaniu się w role ofiar morderstw podczas przeprowadzanych w ramach śledztwa rekonstrukcji pospolitych zabójstw. Owe groteskowe wizje lokalne nie służą jednak szczegółowemu wyjaśnieniu prawdy, lecz ich celem jest udowodnienie z góry przyjętej tezy: „jako tako klei się i dobra…”. Jednocześnie w dramacie przewijają się liczne pastiszowe analogie do Szekspirowskiego „Hamleta”: w nie do końca jasnych okolicznościach umiera ojciec Wali, zaś stryj smali cholewki do jego matki. Bracia Presniakow mistrzowsko łączą absurd sytuacji i czarny humor z niebanalnym i przenikliwym spojrzeniem na pozbawiony zasad dzisiejszy świat,

w którym nic nie jest takie, jakie być powinno; mieszają liczne gagi z obserwacją ludzkiego wyobcowania i samotności. Scenografię do spektaklu przygotowuje Iza Toroniewicz. W przedstawieniu udział biorą: Małgorzata Abramowicz, Aleksandra Bednarz, Anna Magalska-Milczarczyk, Mirosława Sobik, Maciej Raniszewski, Michał Marek Ubysz, Arkadiusz Walesiak i Grzegorz Wiśniewski.

(AS) Oleg i Władimir Presniakow, „Udając ofiarę” reż. Bartosz Zaczykiewicz premiera 20 października 2013 Teatr im. Wilama Horzycy

W Filharmonii Pomorskiej będzie można podziwiać rezultaty muzycznej współpracy Bydgoszczy z Frankfurtem nad Odrą. Dwa dni później będzie je można podziwiać również w rzeczonym niemieckim mieście. 25 listopada usłyszymy nad Brdą wykonane pod batutą Rudolfa Tierscha dwie późne msze Schuberta: „Deutsche Messe” (do tekstu Johanna Philippa Neumanna) i „mszę Es-dur”. Jako sopran wystąpi Ingrida Gápová, mieszkająca od dłuższego czasu w Polsce bardzo zdolna słowacka śpiewaczka. (MR) wykonanie „Deutsche Messe” i „mszy Es-dur” F. Schuberta 25 listopada, godz. 19:00 Filharmonia Pomorska


t u

Teatr Horzycy, 27. 10.

b y w a j

Mocart Klub Muzyczny, 28. 10.

PAN PSTRONG, CZYLI PIERWSZA RYBA W KOSMOSIE WITAJ DORA Tydzień po premierze „Udając ofiarę” Teatr im. Wilama Horzycy zaprasza na kolejne nowe przestawienie – „Witaj Dora” w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego. „Witaj, Dora” („Die sexuellen Neurosen unserer Eltern”) to polska prapremiera utworu Lukasa Bärfussa, szwajcarskiego autora pokolenia czterdziestolatków. Tekst został uznany w 2009 r. przez „Theater heute” za sztukę roku. Młodą dziewczynę, Dorę uznano za chorą. Od dzieciństwa podawano jej silne leki. Teraz, na prośbę matki, leki zostały odstawione. Dora, niczym współczesny Kaspar Hauser, gwałtownie poznaje otaczający ją świat – a jednocześnie działa na ów świat jak specyficzne lustro, które wyzwala złożony obraz naszej rzeczywistości. Jej niewinność i naiwność są jej największą siłą, ale fizycznie jest już dojrzałą, zmysłową kobietą. Odkrywa własną seksualność. Czy najbliżsi będą tolerować jej potrzeby? Czy powinna istnieć granica tolerancji? Barfuss nie ocenia sytuacji i postaci. Poprzez umowność i skrót próbuje odejść od realizmu, tworząc wnikliwą metaforę współczesności. Matka mówi o Dorze, że jest o włos oddalona od naszego świata. A może to Dora żyje naprawdę, a społeczeństwo wokół jest o włos? „To jedna z najbardziej interesujących, ale i najdziwniejszych istot, jakie ostatnio pojawiły się na scenie” (Jürgen Berger, „Süddeutsche Zeitung”). Scenografię do spektaklu przygo

towuje Maciej Chojnacki, a muzykę Marcin Mirowski. W spektaklu na toruńskiej scenie zadebiutuje Julia Sobiesiak, zwyciężczyni I edycji Festiwalu Debiutantów Pierwszy Kontakt w 2011 roku. Towarzyszyć jej będą: Ewa Pietras, Agnieszka Wawrzkiewicz, Paweł Kowalski, Marek Milczarczyk, Tomasz Mycan i Paweł Tchórzelski. (AS) Lukas Bärfuss, „Witaj Dora“ reż. Krzysztof Rekowski prapremiera polska 27 października 2013 Teatr im. Wilama Horzycy

Toruńska grupa improwizacyjna TERAZ to pięć pozytywnie nakręconych osób. Studentów, bezrobotnych, informatyków, filozofów, telemarketerów i pedagogów. Grupa powstała w listopadzie 2012 roku i organizuje wieczory komedii improwizowanej. Podczas tych spotkań przedstawia gry improwizowane, które autorzy czerpią z pomysłów i sugestii publiczności. W skład grupy wchodzą – Małgorzata Drążek, Mateusz Świerski, Kornel Wawrzyniak, Filip Janików i Marcin Walentynowicz. 28 października w Klubie Muzycznym Mocart, grupa improwizacyjna TERAZ zaprezentuje improwizowany spektakl PAN PSTRONG składający się z dwóch historii. To podróż w głąb ludzkiej świadomości, a także świata, który jest stwarzany tu i teraz. Publiczność jest inspiracją dla tego, co dzieje się na scenie. Za każdym razem wydarza się coś innego. Przyjdź i przekonaj się sam! (AS) Grupa Improwizacyjna TERAZ „Pan Pstrong, czyli pierwsza ryba w kosmosie” 28 października 2013, godz. 20.00 Mocart Klub Muzyczny, ul. Ducha Św. 6

143


a u t o r z y

n u m e r u

PAŹDZIERNIK T E A M

144

BARSZCZ BŁASZCZYK ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury, filozofii z komunikacją społeczną oraz kulturoznawstwa.

KOSMICZNY BASTARD Obywatel Wszechświata

MAŁGORZATA BURZYŃSKA Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też czasem rysuje.

PIOTR BURATYŃSKI KAROLINA NATALIA BEDNAREK

Rocznik 1987

z wykształcenia filmoznawczyni, z zawodu specjalistka ds. kreowania wizerunku firmy, z pasji kobieta. Wieloletnia recenzentka dla portalu „Kulturalny Toruń”. Od czterech lat dyrektor filmowego festiwalu „Przejrzeć...”

CHAM FILMOWY opis: Brak mu ogłady, widocznie nie skończył odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust. Krytyka filmowa prosto z najbardziej intrygującego rynsztoku!


a u t o r z y

n u m e r u

145

PAMELA CORA GRANATOWSKI

MARIA DEK

aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog (ur. 1989), absolwentka University of the Arts London. Ilustruje, bazgroli, rysuje – mówi

FILIP FIUK

i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów i szamy.

wizualnym językiem. Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami,

Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzy-

śmiać się, ale nie

skiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics,

przechodźcie obojętnie.

filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkultu-

// www.facebook.com/dekillustration

rowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan Batmana i jego mitologii, nawet w tak kontrowersyjnym wydaniu jak filmowe wizje pana J. Schumachera. Mieszka gdzieś w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz fan Bayernu Monachium.

HANNA GREWLING urodziła się w 1979 roku et ceatera... MINIATURKI PRAC

MARII DEK

ŁUKASZ GRAJEWSKI Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie kontynuuje studia polonistyczne na drugim stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor kilku publikacji. Interesuje się twórczością Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,

RYSZARD DUCZYC

Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik francuskich. Zna się nieco na korekcie.

fotograf i filmowiec

GOSIA HERBA

audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza (rocznik`85) historyk sztuki, rysownik mieszka i tworzy we Wrocławiu miłośniczka formatu GIF www.gosiaherba.pl


146

a u t o r z y

n u m e r u

AGATA KRÓLAK (ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki (“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”, “Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym

ANNA KRZTOŃ

ANNA LADORUCKA

Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka

Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła

i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka

biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,

ASP Katowice. Zajmuje się grafiką

gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu

wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.

komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,

Kocha podróże,

jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia

a w przyszłości planuje zamieszkać

potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.

Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego biennale plakatu w Wilanowie.

w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.

MACIEJ KRZYŻYŃSKI MICHAŁ KOWALSKI

Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,

Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił.

http://mcross.carbonmade.com/

kolory i kształty. Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem i Elblągiem.

ANDRZEJ PIOTR LESIAKOWSKI


n u m e r u

ILUSTR.

AGATA KRÓLAK

a u t o r z y

PAWEŁ SCHREIBER wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na

GRZEGORZ MALON Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987.

kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na

POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA

blogu jawnesny.pl.

Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk. Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie

https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka

nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu Trzeciego Polskiego Radia i wysublimowanych dźwięków.

KAROLINA ROBACZEK

SABINA SOKÓŁ sabinasokol.tumblr.com

doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK

JACEK SEWERYN PODGÓRSKI

ARAM STERN

Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze. Ciągle

Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań

się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów

o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”,

Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego Giallo. Lubi

„Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku

spieszyć się i spóźniać.

Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest wieku; ten ciągle się zmienia.

MAREK ROZPŁOCH ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.

147


148

a u t o r z y

n u m e r u

SZYMON SZWARC ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”, „Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”, „Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”. Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”

KUBA WOJTECKI

(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.). Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”. Mieszka w Toruniu i za granicą.

JOANNA WIŚNIEWSKA

urodzony na wschodzie jesienią ’85. trochę pracuję, trochę biegam (ok, ostatnio się opierdalam), usiłuję rzucić szlugi. lubię góry, rower, crust

Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,

punka, curry i piwo. inspiracje: pała, prosiak,

wielbicielka dobrych

janek himilsbach i chewbacca. ulubiona książka:

książek i podróży, ze słabością do barokowego

mechaniczna pomarańcza. ulubiony film: jeszcze

malarstwa hiszpańskiego

nie widziałem. więcej wesołej twórczości na moim

i czekolady.

blogu: zaczarowanyhasiok.wordpress.com

DAWID ŚMIGIELSKI Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.

KAROLINA WIŚNIEWSKA

MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA

Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokolwiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i od-

’85 Absolwentka projektowania graficznego

pływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie

na UMK w Toruniu.

treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak

Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,

samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem

identyfikacja wizualna),

praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna

równolegle współpracuje jako ilustrator

rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,

z wydawnictwami prasowymi.

zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco.

MACIEK TACHER

Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.

muzyk.

Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy, jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania ósmego numeru „Menażerii”!


o d s ł o n y

I

K KOWS

A J LESI

NDRZE RYS. A

MENAŻERIA REDAKCJA Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: mrozploch.menazeria@gmail.com Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: stern.menazeria@gmail.com Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: piotrburatynski@gmail.com Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: redakcja.menazeria@gmail.com Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: podokladka.menazeria@gmail.com Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Dawid Śmigielski E-mail: redakcja.menazeria@gmail.com WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: herbu_megafon@op.pl

149



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.