Menażeria Nr 7

Page 1

1|1 2013 MIESIĄC

SAIRHFGOIHG SDG SIDNGKJDS SDIGHDS SKJDBVJBDS SDKBGJK SAJDKVBGDAV KSAD DFGDSA


MARIA DEK

c z o ł e m

ILUSTR.

2

N

iepokojąco brzmią kolejne doniesienia o użyciu przemocy przez osoby chcące wbijać nam do głowy pięścią i różnymi przyrządami, kto jest, a kto nie jest prawdziwym Polakiem, kto i gdzie może co wykładać, albo jakie i gdzie może organizować przedsięwzięcia kulturalne – albo raczej, że nie może. Są to doniesienia z kraju i, niestety, także z Torunia. Źle się dzieje, ale nie można dać się zastraszyć, żyć w permanentnym strachu – trzeba śledzić bacznie kolejne przejawy barbarzyństwa i zastanawiać się, co począć dalej… Myślę, że najgorszym rozwiązaniem byłoby rozbudzanie w sobie negatywnych uczuć w stosunku do tych biednych młodzieńców. Należy im współczuć – sami tak intensywnie pielęgnowali negatywne uczucia, że poprowadziły ich do czegoś, czego, patrząc z trochę innej perspektywy, na pewno by się wstydzili. Co można zrobić, żeby samemu się post factum nie wstydzić, nie dać się porwać spirali przemocy? Sam bym – sobie i Menażeryjnie – zaproponował kurację profilaktyczną. Kurs rozmawiania albo wręcz mówienia. Tak, to, co najprostsze jest tu podstawą. Nie dość, że najprostsze, to jeszcze z pozoru naiwne do bólu. Trzeba by pielęgnować w sobie bez końca taką postawę, która umożliwia rozmowę;

Misja z pasją

która sprawia, że wymiana zdań, prezentacja zdania własnego, nie staje się formą przemocy, a otwarciem na drugiego człowieka, na jego odmienność. Prezentowanie poglądów nie po to, by przyprzeć rozmówcę do muru, by obezwładnić słownie, ale by rozmówca mógł mnie lepiej i głębiej zrozumieć. Słuchanie racji drugiej strony nie po to, by dostrzec każdy słaby punkt wypowiedzi i ewentualnie tę drugą stronę zmiażdżyć, zasztyletować sarkazmem, wbić złośliwą szpilę – ale po to, by się wsłuchać, dowiedzieć czegoś nowego. Umieć przyznać się do wątpliwości, umieć zadać pytanie… Rzeczy najprostsze, a często najtrudniejsze – sam też biję się w pierś. I tu pojawia mi się deus ex machina sprawa misyjności naszego pisma. Byłbym bardzo dumny i rad, gdyby „Menażeria” – przez język, postawę otwartą, propagowanie kultury dialogu – przyczyniła się, choćby tycio, do plenienia z naszego życia przemocy. Albo przynajmniej nie ulegała jej magii.

Marek Rozpłoch NA

OKŁADCE ILUSTRACJA

MARTYNY WÓJCIK-ŚMIERSKIEJ


s p i s

dzieje się Marek Rozpłoch, Aram Stern 4

fotorelacja Ryszard Duczyc Lokalny pejzaż kontrkultury – Peace, Love i PRL

3

t r e ś c i

recenzje Anna Ladorucka, Marek Rozpłoch, Aram Stern, Karolina Robaczek, Piotr Buratyński, Wiktor Łobażewicz 80

12

relacja Piotr Buratyński Chaos daje nam nową szansę. Gérard Rancinan w Danubianie

twory Miłosz Flis 86

tu bywaj MR, AS, MJ, MB, 102 18

pod okładką. wstęp Dawid Śmigielski Wrzesień

20

pod okładką. komiks Anna Krztoń

konterfekt Aram Stern Filodom Wańkowicz

110

konterfekt/miejsce Małgorzata Burzyńska (współpraca: Konrad Burzyński) Muzyka z musztardą, czyli Zwierzyniec Gablenza

112

28

pod okładką. krytycznym okiem Dawid Śmigielski Wielka Kolekcja Komiksów Marvela the best of... 118

rach-ciach Polecam, Grażyna Torbystka i Cham Filmowy

pod okładką. eseje recenzyjne: 34

konterfekt Marek Rozpłoch Wieszcz słowacki

Jonanna Wiśniewska Mit odczarowany 122 36

Szymon Gumienik Wielki Kim patrzy

40

pod okładką. esej Dawid Śmigielski Życie i czasy Sknerusa McKwacza. Od czyszczenia zabłoconych butów do kąpieli w żywej gotówce

twory Wiktoria Lenart

126

teksty literackie Dariusz Jacek Bednarczyk 54

teksty literackie Piotr Parulski

128 60

autorzy numeru

66

odsłony Andrzej Piotr Lesiakowski

teksty literackie Piotr Wiesław Rudzki

132

137

felieton. dzienniczek uwag Szymon Szwarc 70

felieton. regulator kwasowości Barszcz Błaszczyk

fiat Zofii Maciek Tacher Niezniszczalni 2 138

72

felieton. bełkot miasta Józef Mamut 74

filofood Natalia Olszowa 75

postanthropology wunderkammer Phtalo Manatee 76


4

d z i e j e

s i ę


d z i e j e

PER MUSICAM AD ASTRA 11.09 - 15.09

ALEJĄ GWIAZD Jak zapewniają organizatorzy, „PER MUSICAM AD ASTRA, I Międzynarodowy Konkurs i Festiwal Chóralny im. M. Kopernika będzie pierwszym tak dużym wydarzeniem kulturalnym w Toruniu i regionie o zasięgu międzynarodowym, które zaktywizuje środowisko chóralne i promować będzie niezwykłe bogactwo polskiej muzyki chóralnej.” Konkurs, któremu sędziuje międzynarodowe jury, odbywa się w Dworze Artusa, wydarzenia zaś festiwalowe rozsiały się po całym naszym regionie - Lubiczu, Chełmży, Chełmnie i samym Toruniu, gdzie w Kościele Akademickim można będzie usłyszeć koncertową wersję baletu „Harnasie” Szymanowskiego – inaugurującą festiwal, a 12 września wystąpi Polski Chór Kameralny Schola Cantorum Gedanensis pod batutą jurora konkursu, Jana Łukaszewskiego. Wstęp każdorazowo wolny! W konkursie udział bierze siedem zespołów polskich i dziewięć zagranicznych, reprezentujących: Meksyk, Koreę Południową, Danię, Rosję, Łotwę, Czechy i Niemcy. Wyniki konkursu zostaną podane na stronie FB naszego pisma, przypomnimy je również w październikowym numerze „Menażerii”. Będziemy też za pośrednictwem Facebooka informować Czytelników na bieżąco o najważniejszych wydarzeniach PER MUSICA AD ASTRA. Szczegółowe informacje festiwalowe można jednak znaleźć przede wszystkim na stronach: www.pmaa.pl i https://www.facebook.com/per.musica.ad.astra Wspomnianymi w pierwszym zdaniu organizatorami są Stowarzyszenie Miłośników Muzyki Chóralnej Astrolabium i Fundacja INTERKULTUR. Polecamy! Liczymy też na coroczną obecność PER MUSICAM AD ASTRA w naszym mieście! MAREK ROZPŁOCH

s i ę

5


6

d z i e j e

s i ę

Bella Skyway Festival 17.09 - 21.09

BELLA SKYWAY FESTIVAL Od kilku lat koniec sierpnia w Toruniu kojarzył się z Festiwalem Skyway, którego spektakularne projekcje 3D na ścianach pięknych gmachów były dla wielu rodzin z całej Polski najbardziej bajkowym zwieńczeniem wakacji. W tym roku Festiwal zmienił zarówno nazwę, jak i termin, gdyż organizatorzy chcieli poprawić komfort oglądania instalacji tłumom widzów (ubiegłoroczna edycja przyciągnęła aż 150 tys. osób), kiedy szybciej robi się ciemno i pokazy będzie można uruchomić godzinę wcześniej. Drugim powodem zmiany terminu jest umowa na finansowanie Festiwalu podpisana z Toruńskimi Zakładami Materiałów Opatrunkowych, których marka „Bella” stała się sponsorem tytularnym – stąd nowa nazwa. „Opatrunki” akurat we wrześniu organizują konferencję branżową dla tysiąca gości z całego świata i organizatorom Bella Skyway Festival – Toruńskiej Agendzie Kulturalnej – zależy na nawiązaniu szerszych kontaktów. Jak to się sprawdzi, zobaczymy w przyszłym roku, w każdym razie tegoroczny program Festiwalu zapowiada się równie atrakcyjnie jak w latach poprzednich i na szczęście jego finał zahacza też o początek weekendu, co umożliwi przyjazd do Torunia rodzinom z dziećmi w wieku szkolnym. Przewodnim hasłem tegorocznej edycji będzie „9. Planeta: niemożliwe krajobrazy, niesamowite światy”. „Celem programu Bella Skyway Festival jest przede wszystkim rzucenie wyzwania gotyckiemu dziedzictwu Torunia za pomocą współczesnego spojrzenia oraz wywołanie zadumy nad subtelną innością sztuki, ujawnienie innego Torunia w jego autoportrecie. Efemeryczne konstrukcje, projekcje i stworzone mikro-światy będą trzema nośnikami przekazów wyrażających żywotność Torunia – pisze Mário Jorge da Câmara de Melo Caeiro, dyrektor artystyczny Bella Skyway Festival. Swoje wizje, tchnące nowe życie w stare mury miasta w 11 punktach pokaże kilkunastu artystów z 7 krajów. Na fasadzie Collegium Maximum zobaczymy wielkoformatowe projekcje czeskiej Grupy Macula, gdzie w latach poprzednich swoje imponujące mappingi 3D prezentowali Węgrzy z Grupy Limelight. W tym roku artyści ci zamienią sylwetkę kościoła Św. Ducha w rakietę kosmiczną gotową do startu w kosmos. Tuż obok – na dziedzińcu Ratusza Staromiejskiego Richi Ferrero z Włoch pokaże „Świetlne maski Bwindi”, wykorzystując prawdziwe afrykańskie maski, dynamiczną scenografię stworzoną przez światła LED oraz tajemniczy śpiew tubylców Tuva z Kongo i Ugandy. Ruiny podominikańskie ogromną instalacją ukazującą drewniane ramy okienne, światło, świece i dźwięk zagospodaruje Raoul Kurvitz z Estonii. Bardzo ciekawie zapowiada się również mapping 3D „Obserwatorzy” polskiej grupy tamtam na budynku Urzędu Marszałkowskiego, którego fasada stanie się scenerią niezwykłej historii zagubienia, lęku, przemiany i odrodzenia, utrzymaną w klimacie grozy, przywołującą atmosferę niepokoju, znaną z klasyki gatunku horroru science fiction. Na Festiwalu znajdziemy także miejsca wyciszenia: Bogumił Palewicz, znany z wcześniejszych aranżacji przy fontannie Cosmopolis, na Pałacu Dąmbskich stworzy chiński teatr cieni „Pop Opera” z fragmentami operowych uwertur, a Alessandro Lupi z Włoch w okolicach Bramy Mostowej intymną kompozycję „Albero”. Na „Ścieżkę oświeconych” w ulicy Ciasnej – wąski pas trawnika, z którego wyłaniają się małe rurki oświetlające drogę – zaprosi widzów Michał Kardas. Nieopodal, w ruinach Zamku Krzyżackiego zobaczymy instalację z 200 terakotowych lampionów podświetlanych świecami, wykonanych przez dzieci z Torunia. Kończąc spacer po nocnej starówce dotrzemy do ogrodu Baja Pomorskiego, gdzie francuska Grupa Céhel zaprezentuje baśniowy świat „Czerwonej czarodziejki”. Wszystkie projekcje będą prezentowane codziennie od godziny 19.45 do północy. Bella Skyway Festival to nie tylko 5 wieczorów niemożliwych krajobrazów i niesamowitych światów, ale także imprezy towarzyszące: nocne zwiedzanie krzyżackich ruin, Świetlna Rowerowa Masa Krytyczna, także grany w każdy wieczór wspaniały spektakl „Marionetka – kosmiczna tajemnica” Dominiki Miękus i Krzysztofa Pardy w Baju Pomorskim oraz wyjątkowy cykl koncertów w ramach III edycji festiwalu LuLu. W klubie Lizard King drugiego dnia Bella Skyway Festival wystąpią MIKROMUSIC, Tomek Organek z SOFY oraz Ser Charles. Nazajutrz usłyszymy gwiazdy – Melę Koteluk i Stanisława Soykę, a trzeciego dnia pośmiejemy ze Stanisławem Tymem i Kabaretem Hrabi. To będą wieczory cudownych podróży po światach obrazu i dźwięku! ARAM STERN Bella Skyway Festival 7-21 września 2013 Toruń


l a t o

c z e k a

00


00

d z i e j e

s i ę

XII Festiwal Prapremier (Bydgoszcz) 28.06 - 9.09

XII FESTIWAL PRAPREMIER 28 września w Teatrze Polskim w Bydgoszczy rozpocznie się XII Festiwal Prapremier. W programie najciekawsze spektakle z całej Polski, w tym produkcje duetu Strzępka/Demirski, Pawła Passiniego, Mai Kleczewskiej i Marty Górnickiej. Konkurs Prapremier otworzą gospodarze „Podróżą zimową” w reżyserii Mai Kleczewskiej – przedstawieniem będącym koprodukcją Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Ze swoim najnowszym spektaklem na Festiwal po raz kolejny przyjadą Monika Strzępka i Paweł Demirski. Para, której spektakl „Położnice Szpitala św. Zofii” otworzył zeszłoroczną edycję festiwalu, po raz kolejny postara się zdemaskować polską rzeczywistość pełną absurdów. Tym razem pokażą „Firmę” – przedstawienie, w którym zabierają widzów do świata biznesu i polityki, gdzie nie brak przekrętów, łapówkarstwa, ustawianych przetargów i inwestycyjnych bubli. Na XII Prapremierach zaprezentuje się także Bartosz Szydłowski z „Klubem miłośników filmu Misja” z krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa. Ciekawie zapowiada się również „Morrison/Śmiercisyn” w reżyserii Pawła Passiniego, jednego z najlepszych polskich twórców teatralnych młodego pokolenia. Aktorzy z Opolskiego Teatru Lalki i Aktora pokażą bydgoskiej publiczności historię lidera legendarnej grupy The Doors – Jima Morrisona. Dwa tygodnie później spektakl ten zobaczą także widzowie XX Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek w Toruniu. Na Prapremierach pojawią się także: „Betlejem polskie” w reżyserii debiutującego niedawno w bydgoskim teatrze Wojciecha Farugi (wyreżyserował znakomicie przyjętych „Wszystkich świętych”), oraz osławiona już „Requiemaszyna” w reżyserii Marty Górnickiej czy ciekawy debiut dramaturgiczny Antoniego Ferencego – „Upadek pierwszych ludzi” w reżyserii Iwony Kempy z Teatru im. Wilama Horzycy. To miła niespodzianka: tak krytykowana zimą przez teatrologów z UMK ostatnia realizacja dyrektor Kempy w Toruniu, teraz znalazła się w konkursie wśród najciekawszych spektakli ubiegłego sezonu w Polsce. Prapremiery w każdej edycji starają się także pokazywać przynajmniej jedną propozycję teatru formy. Wielkim hitem Festiwalu w 2011 roku były „Żywoty świętych osiedlowych” Agaty Kucińskiej i organizatorzy zakładają, że publiczność równie ciepło podczas tegorocznej edycji przyjmie także „Balladyny i romanse” w reżyserii Konrada Dworakowskiego. Kolejnym hitem okazać się może monodram Katarzyny Figury „Kalina” – wyreżyserowany przez młodą artystkę Małgorzatę Głuchowską. Podczas Aneksu Międzynarodowego, zostanie zaprezentowana seria spektakli i imprez towarzyszących, w tym dwie międzynarodowe koprodukcje bydgoskiego teatru. Imprezę otworzy polsko-szwajcarskie „Against”. Spektakl w reżyserii Nilsa Torpusa zabierze nas w podróż do wirtualnego świata hakerów i poruszać będzie tematy inwigilacji i cenzury w Internecie. Z kolei zamykający Aneks spektakl „Europa”, przygotowany przez Teatr Polski we współpracy z teatrami z Niemiec, Chorwacji i Anglii, będzie wielopokoleniowym głosem mieszkańców zjednoczonej Europy. W ramach dodatkowych przedsięwzięć festiwalowych zrealizowane zostaną pokazy spektakli: „Zachem. Interwencja” Aleksandry Jakubczak i Małgorzaty Wdowik oraz „Skąpo” w reż. Doroty Ogrodzkiej, czyli teatralnego projektu bydgoskiej młodzieży, dla którego punktem wyjścia będzie „Skąpiec” Moliera. Po raz pierwszy w ramach Festiwalu Prapremier odbędzie się także Noc Dramaturgów, podczas niej będzie można posłuchać utworów najmłodszych dramatopisarzy, w tym wychowanków funkcjonującej od roku przy bydgoskim teatrze Szkoły Dramatu Artura Pałygi. Odbędzie się także debata „Polskiego dramatu świat nieprzedstawiony” z udziałem uznanych polskich dramatopisarzy wielu pokoleń.

ARAM STERN XII Festiwal Prapremier 28 września – 6 października 2013 Teatr Polski Bydgoszcz


d z i e j e

XII Festiwal Prapremier POKAZY KONKURSOWE 28.09. „Podróż zimowa”, reż. Maja Kleczewska; Teatr Polski, Bydgoszcz/Teatr Powszechny, Łódź. 29.10. „Firma”, reż. Monika Strzępka; Teatr Nowy, Poznań 30.09. „Morrison/Śmiercisyn”, reż. Paweł Passini; Opolski Teatr Lalki i Aktora 01.10. „Kalina”, reż. Małgorzata Głuchowska; Teatr Polonia i Och Teatr, Warszawa 02.10. „Balladyny i romanse”, reż. Konrad Dworakowski; Teatr Pinokio, Łódź 03.10. „Klub miłośników filmu Misja”, reż. Bartosz Szydłowski; Teatr Łaźnia Nowa, Kraków 04.10. „Upadek pierwszych ludzi”, reż. Iwona Kempa; Teatr im. W. Horzycy, Toruń 05.10. „Betlejem Polskie”, reż. Wojciech Faruga; Teatr Dramatyczny, Wałbrzych 06.10. „Requiemaszyna”, reż. Marta Górnicka; Instytut Teatralny, Warszawa ANEKS 21-28.09. „Against”, reż. Nils Torpus; koprodukcja Teatru Polskiego w Bydgoszczy i Schlachthaus Theater w Bernie 6-8.10. „Europa”, reż. Lutz Hubner, Małgorzata Sikorska-Miszczuk, Tena Stivicic, Steve Waters; koprodukcja Teatru Polskiego w Bydgoszczy, Zagreb Youth Theatre, Birmingham Repertory Theatre, Staatsschauspiel Dresden

s i ę

00


10

d z i e j e

s i ę

XII Festiwal Prapremier (Bydgoszcz) 28.09 – 6.10

XII FESTIWAL PRAPREMIER 28 września w Teatrze Polskim w Bydgoszczy rozpocznie się XII Festiwal Prapremier. W programie najciekawsze spektakle z całej Polski, w tym produkcje duetu Strzępka/ Demirski, Pawła Passiniego, Mai Kleczewskiej i Marty Górnickiej. Konkurs Prapremier otworzą gospodarze „Podróżą zimową” w reżyserii Mai Kleczewskiej – przedstawieniem będącym koprodukcją Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Ze swoim najnowszym spektaklem na Festiwal po raz kolejny przyjadą Monika Strzępka i Paweł Demirski. Para, której spektakl „Położnice Szpitala św. Zofii” otworzył zeszłoroczną edycję festiwalu, po raz kolejny postara się zdemaskować polską rzeczywistość pełną absurdów. Tym razem pokażą „Firmę” – przedstawienie, w którym zabierają widzów do świata biznesu i polityki, gdzie nie brak przekrętów, łapówkarstwa, ustawianych przetargów i inwestycyjnych bubli. Na XII Prapremierach zaprezentuje się także Bartosz Szydłowski z „Klubem miłośników filmu Misja” z krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa. Ciekawie zapowiada się również „Morrison/Śmiercisyn” w reżyserii Pawła Passiniego, jednego z najlepszych polskich twórców teatralnych młodego pokolenia. Aktorzy z Opolskiego Teatru Lalki i Aktora pokażą bydgoskiej publiczności historię lidera legendarnej grupy The Doors – Jima Morrisona. Dwa tygodnie później spektakl ten zobaczą także widzowie XX Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek w Toruniu. Na Prapremierach pojawią się także: „Betlejem polskie” w reżyserii debiutującego niedawno w bydgoskim teatrze Wojciecha Farugi (wyreżyserował znakomicie przyjętych „Wszystkich świętych”), oraz osławiona już „Requiemaszyna” w reżyserii Marty Górnickiej czy ciekawy debiut dramaturgiczny Antoniego Ferencego – „Upadek pierwszych ludzi” w reżyserii Iwony Kempy z Teatru im. Wilama Horzycy. To miła niespodzianka: tak krytykowana zimą przez teatrologów z UMK ostatnia realizacja dyrektor Kempy w Toruniu, teraz znalazła się w konkursie wśród najciekawszych spektakli ubiegłego sezonu w Polsce. Prapremiery w każdej edycji starają się także pokazywać przynajmniej jedną propozycję teatru formy. Wielkim hitem Festiwalu w 2011 roku były „Żywoty świętych osiedlowych” Agaty Kucińskiej i organizatorzy zakładają, że publiczność równie ciepło podczas tegorocznej edycji przyjmie także „Balladyny i romanse” w reżyserii Konrada Dworakowskiego. Kolejnym hitem okazać się może monodram Katarzyny Figury „Kalina” – wyreżyserowany przez młodą artystkę Małgorzatę Głuchowską. Podczas Aneksu Międzynarodowego, zostanie zaprezentowana seria spektakli i imprez towarzyszących, w tym dwie międzynarodowe koprodukcje bydgoskiego teatru. Imprezę otworzy polsko-szwajcarskie „Against”. Spektakl w reżyserii Nilsa Torpusa zabierze nas w podróż do wirtualnego świata hakerów i poruszać będzie tematy inwigilacji i cenzury w Internecie. Z kolei zamykający Aneks spektakl „Europa”, przygotowany przez Teatr Polski we współpracy z teatrami z Niemiec, Chorwacji i Anglii, będzie wielopokoleniowym głosem mieszkańców zjednoczonej Europy. W ramach dodatkowych przedsięwzięć festiwalowych zrealizowane zostaną pokazy spektakli: „Zachem. Interwencja” Aleksandry Jakubczak i Małgorzaty Wdowik oraz „Skąpo” w reż. Doroty Ogrodzkiej, czyli teatralnego projektu bydgoskiej młodzieży, dla którego punktem wyjścia będzie „Skąpiec” Moliera. Po raz pierwszy w ramach Festiwalu Prapremier odbędzie się także Noc Dramaturgów, podczas niej będzie można posłuchać utworów najmłodszych dramatopisarzy, w tym wychowanków funkcjonującej od roku przy bydgoskim teatrze Szkoły Dramatu Artura Pałygi. Odbędzie się także debata „Polskiego dramatu świat nieprzedstawiony” z udziałem uznanych polskich dramatopisarzy wielu pokoleń.

ARAM STERN XII Festiwal Prapremier 28 września – 6 października 2013 Teatr Polski Bydgoszcz


d z i e j e

XII Festiwal Prapremier POKAZY KONKURSOWE 28.09. „Podróż zimowa”, reż. Maja Kleczewska; Teatr Polski, Bydgoszcz/Teatr Powszechny, Łódź. 29.10. „Firma”, reż. Monika Strzępka; Teatr Nowy, Poznań 30.09. „Morrison/Śmiercisyn”, reż. Paweł Passini; Opolski Teatr Lalki i Aktora 01.10. „Kalina”, reż. Małgorzata Głuchowska; Teatr Polonia i Och Teatr, Warszawa 02.10. „Balladyny i romanse”, reż. Konrad Dworakowski; Teatr Pinokio, Łódź 03.10. „Klub miłośników filmu Misja”, reż. Bartosz Szydłowski; Teatr Łaźnia Nowa, Kraków 04.10. „Upadek pierwszych ludzi”, reż. Iwona Kempa; Teatr im. W. Horzycy, Toruń 05.10. „Betlejem Polskie”, reż. Wojciech Faruga; Teatr Dramatyczny, Wałbrzych 06.10. „Requiemaszyna”, reż. Marta Górnicka; Instytut Teatralny, Warszawa ANEKS 21-28.09. „Against”, reż. Nils Torpus; koprodukcja Teatru Polskiego w Bydgoszczy i Schlachthaus Theater w Bernie 6-8.10. „Europa”, reż. Lutz Hubner, Małgorzata Sikorska-Miszczuk, Tena Stivicic, Steve Waters; koprodukcja Teatru Polskiego w Bydgoszczy, Zagreb Youth Theatre, Birmingham Repertory Theatre, Staatsschauspiel Dresden

s i ę

11


12

f o t o r e l a c j a

Lokalny pejzaż kontrkultury – Peace, Love i PRL Ryszard Duczyc

reportaż z wystawy w Muzeum Etnograficznym im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu https://www.facebook.com/media/set/?set=a.584976668207453.1073741832.362500153788440&type=3 https://www.facebook.com/ryszardduczyc


f o t o r e l a c j a

13


14

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

Na tych dwóch zdjęciach widać jednego z twórców wystawy, Artura Trapszyca, jak oprowadza grupę zwiedzających.

15


16

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

17


18

r e l a c j a

CHAOS DAJE NAM NOWĄ SZANSĘ GÉRARD RANCINAN W DANUBIANIE

T

akie tam wszędzie i nigdzie. Pogranicze trzech krajów, wielkich, małych, oceńcie sami. Państw i narodów, których historia związana jest ze sobą tak mocno, jak mocno związana jest geograficznie w tym właśnie miejscu. W miejscu gdzie spotyka się granica Austrii, Słowacji i Węgier trudno być obcym nawet mi – Polakowi. Każdy jest jednocześnie obcy i swój na tej spalonej słońcem, niezbyt uczęszczanej trasie. Tak więc tam gdzie Dunaj rozrasta się nieco nadnaturalnie (ingerowano w rytm rzeki w ramach przyjaźni narodowej w zamierzchłych czasach), lecz imponująco i tworzy granice, tam dom swój znalazła pewna drobnostka – sztuka. Ot, schowana w Čunovie, na czubku sztucznego półwyspu, z dala od barokowych sal leżącego nieopodal Wiednia czy instytucji MuseumsQuartier. Relatywnie niedaleko od Bratysławy, między elektrownią, hotelem z wodnymi atrakcjami stoi niewielki i intrygujący budynek o mondrianowskich barwach. Trudno rzec nawet czy wyróżnia się spośród błękitu rzeki i skoszonej, żółtej trawy, a poczucie dotarcia do celu (droga jest stosunkowo długa jak na kilkadziesiąt kilometrów dzielących miejsce od stolicy) rekompensuje wrażenie utożsamienia się z Carym Grantem z fotografii Roberta Burksa w „Północ, północny zachód”. Utrudniony dostęp do sztuki? Owszem, ale bez złowrogiego: „That’s funny, that plane’s dustin’ crops where there ain’t no crops” wypowiedzianego przez chłopa tuż przed surrealnym ostrzałem amatora sztuki współczesnej z samolotu. To

miejsce nazywa się Danubiana Meulensteen Art Museum. Założone zostało z inicjatywy Holendra, Gerharda Meulensteena i Słowaka, Vincenta Polakoviča przed 13 laty (obecnie w trakcie dalszej rozbudowy) i jest nie tylko jedną z najciekawiej położonych instytucji tego typu, lecz prezentuje również dzieła wielkiego formatu. W rzeczonym niewielkim centrum mieliśmy oto do 1 września okazję oglądać wystawę prac francuskiego fotografa, Gérarda Rancinana zatytułowaną „Trilog of the Moderns + Chaos” (przy wsparciu pióra Caroline Gaudriault). W skład wystawy wchodziły prace z odnoszących sukcesy na całym świecie cyklów: „Metamorphoses”, „Hypotheses”, „Wonderful World” i „Chaos”. Co rzuca się w oczy w pracach tego jednego z najwybitniejszych współczesnych fotografów, to perfekcjonizm wykonania i powierzchowność jednocześnie. Estetyka XXI wieku wywleczona i skrytykowana przed publicznością, która sama ją stworzyła. Publiczna egzekucja mód, nawyków, stylu i postmodernistycznego kiczu. Tłuste gwiazdy pop, święci muzycy rockowi, różowy plusz wychodzi z przestrzeni zdjęcia. Strzykawki z narkotykami lśnią fluorescencyjnie, tatuowane ciała sięgają marki i gadżety, moda zachodnia wulgaryzuje się w odwołaniach do fetyszystycznej tradycji. Dzieła Leonarda, Delacroix, Géricault, Matisse’a posłużyły francuzowi jako wymyślne kompozycje. Lecz czy dekadencja i konsumpcjonizm to wszystko, co jest w stanie nam zaoferować? Sym-


r e l a c j a

bolika śmierci, ludzkie kości, czaszki w „Trzech gracjach” nie poruszałyby gdyby nie fakt, że zdjęcia te są… zbyt doskonałe. Doskonały warsztat Rancinana (ujawniony w ciekawym skądinąd nagraniu video o celowo upośledzonej jakości audiowizji) jest chyba rzeczywistym tematem trylogii nowoczesności. W filmie Wima Wendersa „Spotkanie w Palermo” Śmierć o twarzy Dennisa Hoppera przypomina głównemu bohaterowi o niebezpieczeństwie ingerowania w rzeczywistość, groźbie jej rozpadu. Czy ułuda doskonałości naszego świata i próba tymczasowego oszukania uczucia głodu posiłkiem z fast food’a nie jest rzeczywistym wentylem bezpieczeństwa, sztucznie pompowanym balonem dekadencji, który kiedyś obrodzi rewolucją? Rewolucją, która nie będzie tak estetycznie wykoncypowana? Być może i umięśniona, wytatuowana, ponadrasowa i ponadkulturowa jak ta od Rancinana, lecz czy koktajle mołotowa będą lśnić tym samym, nęcącym blaskiem, czy cierpiący model będzie jeszcze modelem – produktem czy zwyczajną ofiarą? Póki co Rancinan realizuje memento mori w pięknym świecie rozpadu wszelkich wartości świata zachodniego. A zachód jest syty („Metamorphosis IV - The Big Supper”; „Metamorphosis VI - Las Meninas”; „Mickey Mouse”). Ewentualne domaganie się porządku i tradycji podszyte z kolei jest traumą i skrywa te same autodestrukcyjne zapędy. Widać to w serii fotografii, w której Rancinan odwołuje się do sylwetki Batmana („A Wonderful World – Batman Family”). „Nawet Batman chce mieć normalną rodzinę”. „Bądź Batma-

nem, ocal świat”. Lecz co znaczą te niemal wysterylizowane, minimalistyczne kompozycje w świetle dekadencji, w której nurzał nas autor w fotografiach Trylogii? CHAOS. „Chaos gives us a new chance” – podsumowuje w katalogu Gaudriault. Postmodernistyczny śmietnik alegoryzowany przez fotografa zrobił na mnie olbrzymie wrażenie… w zestawieniu z rozbudową Danubiany o nowe przestrzenie wystawowe. Podczas gdy między kolejnymi wielkoformatowymi drukami cyfrowymi artysty oglądamy przedmioty z sesji, jak np. „Shakespeare’s Punk” – gipsową czaszkę z irokezem i obrożą na łańcuchu, przez okno widać sylwetkę robotnika pracującego przy prętach zbrojeniowych. W huku maszyn i powiększającym się upale. Rozdźwięk pomiędzy krzykiem dzieł artysty a ciężką, fizyczną pracą jest zastanawiający. Natomiast między odizolowaną przestrzenią muzeum jest szokujący. Niepokojący. Dunaj płynął dalej.

TEKST I ZDJĘCIA:

PIOTR BURATYŃSKI

19


20

k o n t e r f e k t


k o n t e r f e k t

Filodom Wańkowicz tekst: Aram Stern ilustracja: Karol Barski zdjęcia: archiwum M. Wańkowicza

L

atem 1973 roku 81-letni Melchior Wańkowicz jest bardzo podekscytowany budową swego nowego „Domeczku” przy ulicy Studenckiej 50 na warszawskim Służewie. Uroczystość założenia aktu erekcyjnego w miedzianej tubie, zawierającej sam akt na pergaminie, z adnotacją: „dom stawiany w hołdzie Wielkiemu Pisarzowi” i podpisami 30 uczestników z Wańkowiczem na pierwszym miejscu, wyraźnie rozbawiła nowego właściciela. Już z powagą do tuby złożył także swoje trzy książki: „Szczenięce lata” (z autografem i adnotacją „Książka o tym, jak było przed pierwszą wojną”), „Ziele na kraterze” („… o czasach między I i II wojną światową”) oraz „Przez cztery klimaty” („… w znacznej części o czasach po II wojnie…”). Po pół roku – co w tamtych czasach wydawało się nieosiągalne – willa stała. Jakby wylądowała tutaj wydarta z jakiegoś amerykańskiego przedmieścia, rozległa i płaska, jakże inna od masowo stawianych wówczas klocków. Owdowiały cztery lata wcześniej Wańkowicz zamieszkał w niej wraz ze swą sekretarką i asystentką, Aleksandrą Ziółkowską-Boehm, jej synem, Tomkiem oraz jamnikiem, Dupkiem.

AKT

EREKCYJNY, NOWY DOMECZEK, CZERWIEC

1973

Sobiepan w szarym PRL-u Wańkowicz swoje kolejne domy kochał, zasiedlał sobą każdy nowy kąt, „swoim fluidami, które ze mną przychodzą i z latami nabierają aromatu” – przyznawał. Bez tych domów bohaterowie jego książek nie byliby tak prawdziwi. Jednak w ciągu ponad 80-letniego życia nie było mu łatwo je utrzymać: musiał je opuszczać, historia niszczyła je doszczętnie, wracał i budował od nowa. Do samego końca. Nie podobało się to wielu, ba nawet ostatni Domeczek sędziwego pisarza był dla wielu ludzi solą w oku. Nie warszawiaków, żyjących w szarej stolicy, lecz „niezłomnej” Polonii za żelazną kurtyną, która powrót Wańkowicza w 1958 roku do Polski Ludowej z emigracji w USA uważała za jawną zdradę. Co ciekawe, sama „willa ofiarowana w hołdzie Wielkiemu Pisarzowi przez komunistów” pod koniec życia, jeszcze w 30 lat po śmierci pisarza stała się tematem artykułu Sławomira Cenckiewicza pt. „Melchiora Wańkowicza kręta droga do Polski Ludowej”, opublikowanego w „Biuletynie IPN” (oraz w „Tygodniku Powszechnym”). Autor próbował w nim m.in. udowodnić, że „Wańkowicz został przez komunistów uwiedziony, a nawet przekupiony”. Tymczasem dom powstał za pieniądze, które pisarz podjął (po wywalczonej u władz zgodzie) z zablokowanego konta podatku wyrównawczego za honoraria otrzymane z Wydawnictwa Literackiego i PAX-u. 800.000 złotych wystarczyło na postawienie 140 metrowego bungalowu i zakup dziesięć razy większej działki przy ulicy Studenckiej. Autor rozprawy „Klub trzeciego miejsca” z 1949 roku na stare lata znalazł na Służewie przystań, która przypominała mu żoliborski przedwojenny Domeczek. Owo „trzecie miejsce” u Wańkowicza oznaczało niezgodę nie tylko na reżim w kraju, ale i na trwanie polskiej emigracji na pozycjach politycznych sprzed 1939 roku. Dlatego wrócił do PRL-u i zawsze chodził swoimi ścieżkami, lawirując pomiędzy kamieniami w mało jasny sposób dla środowisk twórczych z tej i z tamtej strony. Wbrew naciskom Służby Bezpieczeństwa nie chciał też gwałtownie zrywać z emigracyjną przeszłością, wrócił do Warszawy po to, by pisać,

21


22

k o n t e r f e k t

wydawać i być stale na rynku czytelniczym. Człowiek, który dwukrotnie po obu wojnach musiał wszystko zaczynać od początku, który w 1918 widział bankructwo, zdawałoby się, najmocniejszych potęg Europy, rocznik 1892, sam wychowany na dalekiej Mińszczyźnie w nabożnej obawie przed utratą majątku, dwa razy go tracił. Teraz, u schyłku życia może sobie pozwolić na „sobiepaństwo i luksus” na miarę gomułkowskiej Polski. Zajrzał do niej w przełomowym roku 1956, nie informując o tym nawet rodziny – słynny łowca tematów myśliwskim nosem badał grunt do powrotu. Był świadkiem polskiego października, mieszkał w hotelu „Polonia” i w dzień wiecu z Gomułką pod Pałacem Kultury wyszedł na spacer w dresie koloru fioletowego, a jakaś kobiecina biorąc go za kardynała Wyszyńskiego, zaczęła wznosić histeryczne okrzyki („Najdostojniejszy pasterzu!”). W dwa lata później, już po powrocie do ojczyzny na stałe objeżdża ponad sto miast, gdzie promuje swoje pierwsze wydane w kraju po wojnie książki: ocenzurowaną „Bitwę o Monte Cassino” i „Na tropach Smętka”. Odczyty po Polsce kontynuuje w następnych latach, docierając w różne zakątki kraju swoim „Zielonkiem” (jednym z pierwszych Mercedesów 190 na warszawskich brukach). Do tego z amerykańskim paszportem w kieszeni podróżuje po świecie, a teraz jeszcze ta wystawna willa! Boli? I to jak?! Obserwujący go z bliska Cat-Mackiewicz, w 1962 roku pisał w liście do Michała K. Pawlikowskiego, że Mel potrafi i „lubi zarabiać, a nie znosi wydać choć grosza” i „jako autoreklamiarz i egocentryk nie ma wprost równego sobie, chyba że ten arcyłobuz, Kazimierz Wielki, był mu podobny”. Jego brat, Józef Mackiewicz ostatniemu Domeczkowi i innym beneficjom, jakimi rzekomo „obsypuje” Wańkowicza komunistyczna władza, poświęca w 1976 roku swe opowiadanie na łamach londyńskich „Wiadomości”: „Oto dom ofiarowany w hołdzie Wielkiemu Pisarzowi Melchiorowi Wańkowiczowi. Ale jaki dom, jaki dom! Czytamy w warszawskiej prasie: salony i saloniki, oszklone hale, gabinet, biblioteka, boazerie, ach! luksusy. A wokół trawniki, modrzewie, srebrne świerki, bukszpany, rododendrony, drzewa owocowe… Pergola, gdzie się jadało w ciepłe dni, bywało z dostojnymi ministrami komunistycznej partii”. Z dzisiejszego punktu widzenia takie spojrzenie na warunki mieszkaniowe uznanego pisarza w Warszawie, przy swoistej złośliwości autora mieszkającego do tego w Londynie – wydaje się nieco komicznym. Cóż dziwnego w tym, że Mel pragnął na stare lata zamieszkać wygodnie? Aleksandra Ziółkowska-

-Boehm w książce „Blisko Wańkowicza” tak wspomina nowy Domeczek: „(…) Dom był śliczny, pachnący świeżością. Cały zbudowany pod kątem wygody właściciela. Na jednym poziomie bungalow, z przepięknym dużym gabinetem, do którego można było dostać się przez sekretariat. Gabinet miał bezpośrednie połączenie z sypialnią pana Melchiora, a ta – z dużą, wyłożoną włoską białą glazurą łazienką. Gości przeprowadzało się przez obszerny hall do saloniku, gdzie w specjalnie dopasowanej półce w ścianie, oprawione pięknie, stały książki napisane przez autora «Na tropach Smętka». (…) Cały jednak przepych to ogród (…), do którego można było wejść dwoma tarasami: wyłożonym kolorowymi kafelkami, z brodzikiem z wodą, prowadzącym z salonu, oraz dużym słonecznym, prowadzącym z gabinetu. Szybko zaczęło się rozchodzić ciepło nowego Domku, który cieszył wszystkim: i urządzeniem (…) i wyjątkową funkcjonalnością. Pan Melchior pokochał całym sercem swój nowy Domeczek, napawał się ciszą, spokojem, świetnymi warunkami do pracy, odpoczynku”. Tu zdąży jeszcze w swe imieniny 6 stycznia 1974 roku zaprosić rodzinę, by dokonać oficjalnego otwarcia Domeczku, w tempie dopina drugi tom „Karafki La Fontaine’a”, sporządza testament, zostawia pełnomocnictwa, ogląda „Balladynę” w Teatrze Narodowym i 8 marca leci przez Londyn do Manchesteru na operację usunięcia raka wpustu i dna żołądka w dość zaawansowanym stadium. Przeżyje i do nowego Domeczku jeszcze powróci…

SALON PRZY

STUDENCKIEJ


23

k o n t e r f e k t

Ameryka z widokiem na kino Moskwa Gdy dziś spojrzymy na archiwalne zdjęcia nowego Domeczku, widać że standard tego domu (poza powierzchnią) niewiele się różnił od typowego mieszkania w gierkowskim bloku – o czym w polemice na artykuł Cenckiewicza w „Biuletynie IPN” pisał również Jan Sawa, (ożeniony z wnuczką brata Wańkowicza – Tola): „(…) takie same przemarzające ściany z gazobetonu, zwanego wówczas siporeksem, luksusy istniejące jedynie w słowach i wyobraźni Józefa Mackiewicza”. IPN-owski historyk Cenckiewicz podobnym „dopieszczaniem pisarza przez komunistów” nazwał przyznanie Wańkowiczom kilkanaście lat wcześniej (tuż po powrocie z USA do PRL-u) dwupokojowego mieszkania kwaterunkowego z aneksem na piątym piętrze kamienicy przy ulicy Puławskiej 10. Pan Melchior tego lokum wprawdzie nigdy nie nazwał Domeczkiem, to jednak czuł się w nim wyraźnie tak dobrze, że w reportażu „Nasza kamienica” do swojego mieszkania „przyłączył” cały czynszowy dom, a „do szlacheckich włości przygarnął cały proletariacki wszechświat” (K. Kąkolewski). Jakże zabawnie opisuje solidarność mieszkańców, chmarę dzieciaków pomocnych w pilnowaniu „Zielonka” na podwórku, przynoszenia świeżej poczty ze skrzynki – oczywiście za parę cukierków. Wańkowiczowie mieszkanie to zajmowali od 1958 roku do śmierci pani Zofii 11 lat później, a pisarz mieszkał tam samotnie jeszcze do jesieni 1973 roku, gdy przeniósł się na Studencką. Choć określenie „samotnie” nie bardzo pasuje jego trybu życia, stary gawędziarz nie wytrzymałby przecież bez grona wiernych słuchaczy. To w niewielkiej przestrzeni mieszkania przy Puławskiej właśnie z iście „szlacheckim” przymrużeniem oka, jako potomek wielkiego kresowego rodu, organizował coroczne przyjęcia „pomostowe” między dawnymi i nowymi tendencjami polskiej kultury. Przy stole potrafił gromadzić ludzi o najrozmaitszych postawach, „jeśli tylko prezentują coś osobiście i potrafią coś wnieść do wspólnego dorobku kultury”. Któż to nie zasiadał przy suto zastawionym stole Wańkowicza i nie popijał jego słynnej, litewskiej wódki „Trisz Divinis” na 27 ziołach? Choćby Andrzej Wajda, noszący się właśnie z pomysłem ekranizacji jednej z wańkowiczowskich powieści, ale także Jerzy Andrzejewski, Aleksander Bocheński, Marian Brandys, naczelny „Kultury” Janusz Wilhelmi, Anka Kowalska i Halina Auderska oraz Krzysztof Kąkolewski. Podczas jednego z takich przyjęć gospodarz tradycyjne zaskoczył gości w swoim nonkonformistycznym stylu. Mieczysław Kurzyna w książce „O Melchiorze Wańkowiczu – nie wszystko” opisuje to tak: „Rozległ się trzykrotny gong. Do salonu oświetlonego świecami wkroczył dziwny pochód. Otwierała go gosposia niosąc skrzyżowany nóż i widelec nadnaturalnej wielkości. Po czym w asyście wnuczki i sekretarki, wkroczył jubilat w fartuchu i szlafmycy, niosąc uroczyście sześć ogromnych jaj – strusich”. Mel był w swoim żywiole: na strusie jaja nabrali się wszyscy bywali w świecie pisarze. Potem szykowali nawet zemstę: pod letnisko w Oborach, gdzie wypoczywał mistrz, podjechać miały dwa samochody pełne Gestapo i żandarmerii, by z wrzaskiem „Wo ist Wańkowicz?” wywieźć go w nieznane (czyli na wódkę do Konstancina). Kostiumy wypożyczone z wytwórni filmowej, wszystko gotowe – Wańkowicz by się tym pewnie nie przejął, ale co ze słabymi nerwami innych gości domu

twórczego? Z pomysłu więc zrezygnowano. Kontakty międzynarodowe (stąd ta jajeczna siurpryza dla gości), które utrzymywał Wańkowicz i comiesięczne najniższe amerykańskie social security (100 dolarów) oznaczały, że gospodarz mieszkania przy Puławskiej nie musiał się martwić o ceny żywności. „Nigdy nie myślałem, ile co kosztuje, a szczególnie jedzenie, Ono rosło! Pan Bóg dawał jaja, drób, zboże za darmo i jeszcze dziś mam poczucie darmowości. Koniak chyba leci u mnie ze skały” – mówił Wańkowicz. Wreszcie dochody z kolejnych książek wydawanych w niespotykanych dziś nakładach, prelekcje, uwielbienie czytelników i rok 1972 poświęcony pisarzowi. A przy tym, jak wspomina Aleksandra Ziółkowska-Boehm: „Wańkowicz potrafił być oszczędny i hojny, gdy trzeba i bez rozgłosu dużymi sumami wspierał opozycję, o czym we wstępie do książki »KOR« Jana Józefa Lipskiego pisał Andrzej Friszke”. Zaraz po śmierci pisarza, jego książki objęto cenzurą – to była kara za finansowe wspieranie opozycjonistów.

STRONA LEWA: STRONA PRAWA:

WAŃKOWICZOWIE,

WANKOWICZ

BALKON PRZY

PUŁAWSKIEJ

W SWOIM MIESZKANIU PRZY

PULAWSKIEJ

Proces i podsłuchy Wańkowicz, decydując się na powrót na stałe po dziewiętnastu latach do PRL-u, zdawał sobie dobrze sprawę, że będzie idealnym celem bezpieki. Odżył, co prawda materialnie (w USA pani Zofia pracowała jako pomoc domowa, a Melchior przez trzy lata pomagał na fermie kurzej należącej do córki i zięcia), czuł się potrzebny i podziwiany – ale lata mieszkania przy Puławskiej nie były tylko pełną sielanką. Kompromisy z cenzurą, inwigilowanie żony i córki przylatującej z Waszyngtonu, podsłuchy oraz pełna kontrola korespondencji pisarza, która w rezultacie doprowadziła do jednego z najbardziej sensacyjnych procesów


24

k o n t e r f e k t

politycznych gomułkowskiego PRL-u. Formalnym powodem aresztowania Wańkowicza był prywatny list wysłany przez niego pocztą dyplomatyczną przez ambasadę USA do córki, Marty Erdman, do którego dołączony był kilkudziesięciostronicowy dokument „Projekt przemówienia J.A.”. Odczytano go Radiu Wolna Europa i zaraz potem warszawska prokuratura zarzuciła Wańkowiczowi „sporządzenie w celu rozpowszechnienia pisma zawierającego fałszywe informacje oczerniające Polskę Ludową”. Chodziło o opis sprawy „Listu 34”, przekazanego w marcu 1964 roku ówczesnemu premierowi Cyrankiewiczowi. W liście tym intelektualiści (w tym Wańkowicz), domagali się złagodzenia cenzury i zwiększenia przydziałów reglamentowanego papieru. 5 października 1964 roku pisarz został aresztowany w swym mieszkaniu przy ulicy Puławskiej i przewieziony do Pałacu Mostowskich, gdzie w dość przyzwoitych warunkach przebywał przez pięć tygodni aż do tymczasowego zwolnienia po wyroku pierwszej instancji. Sąd skazał go na trzy lata więzienia z zastosowaniem amnestii skracającej wyrok do połowy, jednak władze nie ośmieliły się zamknąć pisarza ze względu na wiek (72 lata) i zły stan zdrowia. „Rząd i partia, wobec reperkusji, jakie proces miał w polskim środowisku twórczym i w całym społeczeństwie (donosiła w Radiu Wolna Europa Jadwiga Mieszkowska), jak również za granicą, (…) władze szukają wyjścia z sytuacji, w jaką się uwikłały, wytaczając proces Wańkowiczowi i dopuszczając do wyroku skazującego”. Od chwili aresztowania pisarza w znaczących tytułach prasy zachodniej oraz wszystkich pismach polonijnych ukazało się kilkadziesiąt artykułów poświęconych sprawie. Protestowali m.in. były prokurator generalny USA, senator Robert Kennedy i amerykański Pen-Club. Wańkowicz rewizji od wyroku nie złożył, jak również nie zabiegał o ułaskawienie (acz wyroku nie odbył) – widać pięć tygodni międzynarodowego szumu było mu wyraźnie na rękę. Oto król-nestor polskiego reportażu stał się teraz także politycznym bohaterem: zatrzymywany na ulicy dostawał kwiaty, brawa – kochał to. Pisarz mówił: „jedynie w Polsce możliwa jest sytuacja, aby skazany żył z wyrokiem półtorarocznego więzienia, poruszał się swobodnie, a nawet wyjeżdżał za granicę”. W rozmowie z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm w książce „Proces Melchiora Wańkowicza 1964” prokurator przesłuchujący pisarza, tuż po aresztowaniu, wspomina: „(…) – sprawiał wrażenie, że cieszy się, że go coś spotkało, takie miałem wrażenie. Określiłbym jego psychikę jako pół szlagona – pół skauta”. I tak, choć skazany, do mieszkania na Puławskiej wrócił w glorii. Wańkowicz został zrehabilitowany werdyktem Sądu Najwyższego III RP dopiero 16 lat po śmierci. Z dzisiejszego punktu widzenia zamieszanie procesem Wańkowicza pokazuje paradoksy „najweselszego baraku Układu Warszawskiego” – przecież raptem sześć lat wcześniej władze PRL-u zgodziły się na wszelkie żądania Wańkowicza przed jego powrotem z USA (mieszkanie w Warszawie, zachowanie obywatelstwa amerykańskiego, 4 miesiące rocznie przebywania za granicą i transfer 400 dolarów „celem spłacenia swych wyjazdów za granicę”). W 1964 roku władze atakiem na „List 34” i procesem Wańkowicza niewątpliwie skłóciły środowisko Związku Literatów Polskich, spośród których wielu pisarzy (m.in. J. Brzechwa, A. Bratny, J. Hen, K. Iłłakowiczówna, J. Iwaszkiewicz, J. Jurandot, I. Newerly, E. Szelburg-Zarębina, W. Żukrowski)

odcięło się od „Listu 34”, charakteryzując jego sygnatariuszy, jako „grupę odosobnioną i organizującą kampanię przeciw naszemu krajowi, opartą na nieprawdziwych informacjach (…)”. Sam Melchior Wańkowicz po własnym procesie znalazł się w sytuacji równie schizofrenicznej: z jednej strony chciał więzienia dla siebie „(…) Wolę więzienie. Bo siedząc w więzieniu, będę wciąż jeszcze siedział w świadomości polskiej. Będę pożyteczny…” – przyznawał w ostatnim słowie przed sądem; z drugiej po opuszczeniu aresztu zyskał jeszcze większy szacunek u swych czytelników, ponowny dostęp do telewizji i nawet audiencję u Gomułki! Dziwne to były czasy, władze chciały dać nauczkę niepokornemu pisarzowi, a przysporzyły mu tym tylko większej sympatii. Dużo wcześniej, mając tyle doświadczeń emigracyjnych i porównań dwóch systemów, dobrze wiedział, co oznacza życie za żelazną kurtyną, gdy żartobliwie malował żonie w książce „Od Stołpców po Kair” swą wizję powrotu do ojczyzny: „Na stacji granicznej podejdzie ubek i grzecznie zaprosi do oddzielnego pokoju. Tam poprosi siedzieć, po czym da w zęby tak, że spadnę. Po czym grzecznie zasalutuje: «To żeby mistrz nie zapomniał». Po czym otworzy drzwi, a za drzwiami będą dziewczynki po krakowsku, z kwiatami”.

PROCES

WAŃKOWICZA

Trzecie pokolenie Po przeprowadzce pisarza do nowego Domeczku przy Studenckiej, w mieszkaniu w kamienicy przy Puławskiej 10 pozostała wnuczka Wańkowicza – Anna Erdman, studiująca tutaj od 1970 roku medycynę. Wraz z mężem Tadeuszem Walendowskim (reżyserem filmowym) w mieszkaniu dziadków prowadziła salon kultury niezależnej i oazę swobodnej myśli, gdzie w czasach późnego Gierka spotykali się niezależni twórcy i ludzie opozycji. Od 1976 roku, co dwa tygodnie przy Puławskiej odbywały się stałe spotkania, na których najliczniej reprezentowane było środowisko literackie, odbywały się wieczory pieśni (Kaczmarski, Kleyff), recytacji poezji (Halina Mikołajska) oraz sprzedawano wydawnictwa drugiego obiegu. Co ciekawe – tej swoistej wyspy na morzu cenzury, vis a vis kina Moskwa i obok więzienia przy Rakowieckiej, władze nie odważyły się ani zastraszać,


k o n t e r f e k t

ani pacyfikować, a jedynie legitymowały wchodzących na klatce schodowej. Warto jednak pamiętać, że Anna Erdman-Walendowska była, podobnie jak jej dziadek, obywatelką amerykańską, a mieszkanie należące wcześniej do Wańkowicza naszpikowane aparaturą podsłuchową umożliwiającą inwigilację pisarza, co teraz po jego śmierci idealnie służyło śledzeniu ludzi opozycji. Salon Walendowskich nie istniał długo – w 1979 roku władze odmówiły Annie prawa stałego pobytu w Polsce i ta wraz z mężem wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Anna była cenionym pediatrą, a Tadeusz został pracownikiem Radia Głos Ameryki. Obydwoje latami chorowali na raka, umierali razem we własnym domu w Waszyngtonie, pod opieką synów: Dawida i Eliasza (prawnuków Melchiora i Zofii). Anna zmarła dwa tygodnie po śmierci Tadeusza w 2004 roku. Kamienica przy Puławskiej jest jedynym miejscem w Warszawie, w którym upamiętniono ślady po pisarzu i jego rodzinie. Przy wejściu umieszczono tablice poświęcone Wańkowiczowi i salonowi Walendowskich. To z jednego z okien tego budynku Chris Niedenthal po wprowadzeniu stanu wojennego sfotografował transporter opancerzony stojący na tle kina Moskwa z billboardem reklamującym „Czas apokalipsy” Coppoli.

WALENDOWSCY

W Domeczku z Ziela Ostatni nowy Domeczek przy Studenckiej 50 został całkowicie przebudowany i dziś zupełnie nie przypomina już bungalowu sprzed 40 lat, tak cieszącego sędziwego mistrza reportażu (obecni właściciele nie mają nic wspólnego z rodziną pisarza). Po słynnym przedwojennym Domeczku Wańkowiczów przy ulicy Dziennikarskiej 3 na Żoliborzu, opisanym w „Zielu na kraterze” nie ma śladu – zmiotło go Powstanie Warszawskie. Był projektowany i przemyślany w każdym szczególe jak ten ostatni. Pisarz w wywiadzie-

-rzece „Wańkowicz krzepi” udzielonym pod koniec życia Krzysztofowi Kąkolewskiemu, tak porównywał swoje domy: „Domeczek do Domeczku ma się tak, jak marzenie o jednym do marzenia o drugim. (…) Tamten dom był rodzinny, tam chciałem zyskać samotność, był rozdzielony na cztery poziomy, ten dom, gdy nie mam żony, rodziny, dzieci – zintegrowany jest w jeden poziom. Tam winda przez cztery poziomy, tu płaski bungalow. Trzeci poziom: sypialnię, pracownię wyciągnąłem z tamtego Domeczku jak żebro Adama i to jest ten dom. Jest wspólne, że do książek, ich rozmiarów dostosowane są półki, a do półek biblioteki – kształt pracowni”. Opisy zarówno Domeczku przy Dziennikarskiej, jak i „całej rodzinnej menażerii, obracającej się dokoła pokoju Mamy”, także „splugawionego ogniska domowego” podczas kolejnych hulaszczych imienin Kinga (po których Zofia niekiedy wracała z robotnikami, by naprawić szkody) i wreszcie cudowne obrazy dorastania córek Wańkowiczów, starszej Krystyny (Pyton) i młodszej Marty (Tili, Sancho Pansa) – to jeden z najwspanialszych przykładów życia warszawskiej rodziny inteligenckiej w latach 30. ubiegłego wieku. Dom stanął za pieniądze uzyskane ze sprzedaży gruntów w rodzinnych Jodańcach i „idący na wiele dziesiątków lat kredyt z Banku Gospodarstwa Krajowego”. Był duży, wysoki, z trzech stron otoczony ogrodem, a z czwartej przyklejony do dużej kamienicy spółdzielni dziennikarskiej. Kilkuletnią Tili, lubiącą popisywać się w pewnym okresie bogactwem synonimów kusiło, by coś z tym zrobić: „– Albo go odlepcie, albo odcepcie, albo odklejcie, albo oderwijcie, albo odetnijcie, albo odedzyjcie, albo odłamcie” – recytowała. Powstał nawet pomysł, by dokupić dwa pokoje w przylegającej kamienicy dla ciotki Reginowej (siostry Melchiora) przybywającej na zawsze z Jodańc do stolicy. Domeczek żył jak białoruskie dwory rodzinne Kinga, otwarty na świat, otoczonymi jeszcze pustkami Żoliborza, barwny oraz pełen pomysłów. Trzeba zdawać sobie sprawę, że opis życia rodziny Wańkowiczów w „Zielu…” jest pewną formą kreacji literatury faktu, jakże jednak genialną dzięki jej autorowi – wynalazcy tylu słowotwórczych ubarwień: „(…) goście Domeczku mogli czuć się dobrze tylko z listem żelaznym któregoś z domowników. Goście bowiem bywali: tatowi, mamowi, dzieciowi i służącowi. Wszelkim innym – biada. (…) Czasem jednak zapuszczali się w obieże Domeczku (…) – goście bez listu żelaznego żadnego z domowników. Takie przyszywadła rodzinne, przyklejadła z kurortów, poznawadła z przedziałów kolejowych, nudy z lat młodzieńczych albo żony braci nudów, szwagry ciotek-przyszywadeł, znajomi znajomych przyklejadeł i – zgoła zwolennicy przedyskutowania problemu, który szan-pan poruszył”. Równie kpiących smakowitościami Melchiorowych ubarwień opisujących życie Domeczku w „Zielu…” jest multum. Nie znajdziemy jednak w książce informacji, że Wańkowiczowie z racji problemów finansowych ze spłatą kredytu musieli tuż przed wojną wynająć swój ukochany Domeczek i przenieść się do mieszkania przy ulicy Mianowskiego. To zaskakuje tym bardziej, że Melchior Wańkowicz w latach ‘30 uchodził za człowieka majętnego. Od 1924 roku był współwłaścicielem wydawnictwa „Rój” – jednej z największych oficyn wydawniczych w II RP, w której np. wśród wielu pozycji po raz pierwszy ukazały się książki Brunona Schulza „Sanatorium pod Klepsydrą” i „Sklepy cynamonowe”, Gombrowicz wydał „Ferdydurke”,

25


26

k o n t e r f e k t

a Dołęga Mostowicz „Karierę Nikodema Dyzmy”. Obok wydawania polskiej literatury poważnej i popularnej, dzięki wydawnictwu „Rój” także po raz pierwszy do rąk polskich czytelników trafiły książki m.in. takich pisarzy obcojęzycznych jak: Thomas Mann, Marcel Proust, John Galsworthy, Arnold Zweig czy Erich Maria Remarque. W tym czasie pisarzowi i wydawcy przypadły także niemałe dochody z działalności reklamowej: to on jest autorem słynnego sloganu „Cukier krzepi” dla Związku Cukrowników, za który otrzymał honorarium, znacznie wyższe od miesięcznej pensji prezydenta RP! Wspominał o nim po latach w wywiadzie: „Ja dostałem, jak przypuszczam, najwyższe honorarium na świecie za dwa słowa, „Cukier krzepi” – 5000 zł przedwojennych, czyli naówczas 500 złotych przedwojennych dolarów za słowo, tak cenne mogą być słowa” (ponadto pod koniec życia miał jeszcze jeden sukces w reklamie: „Lotem bliżej” – to także jego slogan). Obok pracy wydawniczej w „Roju” nadzoruje hurtownię tytoniową, dzierżawi od miasta słupy ogłoszeniowe i stawia 140 nowych, wreszcie zostaje dyrektorem przedsiębiorstwa „Reklama Pocztowa”. Mimo swych ziemiańskich kompleksów i bankructwa po I wojnie – pokazał, że tylko niezależność finansowa może mu dać pełną swobodę twórczą.

DOMECZEK, DZIENNIKARSKA

Anatomia zaplecza Wrzesień 1939 roku zmusił Wańkowicza do ucieczki. Przeprawiając się przez Dniestr do Rumunii tylko z maszyną do pisania na głowie, nie mógł podejrzewać, że nigdy więcej nie zobaczy zarówno Domeczku, jak i swojej starszej córki, Krystyny. Została w okupowanej Warszawie z matką, podczas gdy młodszej córce Marcie wiosną 1940 roku przez Włochy udało się wyjechać za ocean. W maju tego roku Zofia z córką Krysią wróciły na Dziennikarską 3 do Domeczku, który musiał żyć dalej oraz zbierać się po niewielkich zniszczeniach z kampanii wrześniowej. Wańkowiczowa zajęta ratowaniem resztek wydawnictwa, gros zadań przy remoncie (szklenie, CO, wodociągi, uszkodzenie dachu) i prowadzeniu pensjonatu w Domeczku przekazała Krystynie, która szczegółowo donosiła o swych gospodarskich postępach w listach pisanych do ojca internowanego w Rumunii. Domeczek powoli zaludniał się kolejnymi

lokatorami, Krystyna pisała do ojca: „Ogród i dom prowadzę w miarę możliwości wzorowo, co nie jest takie proste, jeśli się ma wymagających lokatorów, kiedy zdobycie każdego kila czy innej mąki jest zagadnieniem. (…) Zresztą walczymy o ten dom oczywiście z myślą o Waszym powrocie. Z nas opadłyby ogromne ciężary, gdybyśmy mogły dom sprzedać, czy wynająć i zamieszkać gdzie w jednym pokoju. Jednak o wynajęcie całego domu jest dziś bardzo trudno, bo każdy się ścieśnia, jak może, i nikt nie chce brać sobie takiej landary kosztownej. O sprzedaży czy też zachowaniu musisz Ty zdecydować. Na razie dom jest kompletnie odremontowany: lokatorzy opłacają nam rozłożone raty BGK, gaz i światło. Już sprowadzamy opał, nauczeni doświadczeniem ostatniej zimy. Jest nam tu dobrze”. W kolejnych listach pisanych podczas okupacji do ojca, Krystyna raz po raz dzieliła się swoimi wątpliwościami czy trzymanie Domeczku jako stałego punktu na ziemi, do którego King i Tili „wracać będą myślami jak do własnego domu”, ma sens, czy może „urządzić się tak, aby móc w każdej chwili ruszyć w świat z walizeczką i nie być niewolnikiem swego stanu posiadania”. Czuła żal do ojca, który naigrywał się z jej smażenia konfitur i łatania prześcieradeł oraz zarzucał brak myślenia o przyszłości i sprawach ogólnych. Jednak, mimo tylu obowiązków, dwie godziny dziennie poświęcała na naukę angielskiego i szybkiego pisania na maszynie oraz zrobiła zawodowe prawo jazdy. W 1940 roku zwierzała się: „Opisuję Ci nasze bieżące życie, cieszę się słońcem i latem, moimi pomidorami i różami, i Twoimi kochanymi listami, i z tego, że coraz trudniejsze historyjki angielskie rozumiem, i z wycieczek rowerowych. Coś siedzi w człowieku, co mu każe stabilizować życie, ładzić je i porządkować, i normalizować. Ale w głębi serca jest jakieś nieustanne napięcie i oczekiwanie”. List zakończyła odręcznie: „nie bądź dla córki zbyt surowy. Krystyna” Obok trudnych relacji z ojcem (przed wojną wyraźnie faworyzował Martę), miała kompleks młodszej siostry jako tej, której znacznie łatwiej jest zdobywać i walczyć o nowe życie z pomocą ojca, który wypchnął ją w świat i otwierał nowe możliwości. Po wyjeździe siostry Krysia unikała znajomych, by nie pytali: „Zazdrościsz Tili Ameryki?”, w jej kolejnych listach do ojca wyraźnie widać, jak się stopniowo wyciszała, jak bardzo za nim tęskniła i stawała na wysokości zadania, by ratować Domeczek, by miał dokąd wracać. To nie ta sama Krysia, o której po latach Wańkowicz z bólem mówił, że nie miał tak łatwego kontaktu jak z młodszą córką. Krysia – według niego – była dzieckiem trudnym, hardym i nieustępliwym. W „Zielu na kraterze”, pisanym już po wojnie w ramach autoterapii, w pewnym sensie wykreował mit utraconej córki, ale nie ulega wątpliwości, że wraz z żoną wychowali Krysię nie tylko z silnie ukształtowaną bazą dużych ambicji i pragmatyzmu, ale i zdrowego patriotyzmu, co tak dzielnie udowodniła podczas okupacji. Krystyna, pseudonim Anna, zginęła na Woli w szóstym dniu Powstania Warszawskiego jako łączniczka batalionu harcerskiego „Parasol”. Matka przez rok uczestniczyła w ekshumacjach ciał, które przewoziła na Powązki, miała przygotowaną trumnę dla córki, ale nigdy jej nie odnalazła. Choć Wańkowicz nie przeżył ani jednego dnia w okupowanej Warszawie, to opis tych tragicznych poszukiwań wśród rozkładających się ciał Powstańców tchnie prawdą największego dramatu Matki, jaki można


27

k o n t e r f e k t

sobie wyobrazić. Ze zbombardowanego Domeczku zostały szczątki jednej ściany i schodki na taras, na których 1 sierpnia matka po raz ostatni widziała Krysię. „– Do widzenia, Mamuśku!”. Domeczek i jego ostatnia gospodyni zniknęli…

niowy tryptyk. O Domeczku przy Studenckiej już nie zdążył napisać, spędził w nim jednak ostatnie spokojne miesiące życia, wychudzony bardzo po operacji w Manchesterze. Odrodził się na chwilę, spokorniał, ciągle był wśród ludzi, to podczas wycieczek do Lasu Kabackiego, to na jakimś odczycie, wybrał się do cyrku, pracował. Po Wańkowiczu zostało kilkadziesiąt tomów reportaży, tak bardzo zrośniętych z osobą autora, iż wielu uważa, że to w zasadzie jedna wielka książka o nim. Stoją nieco zapomniane na półkach bibliotek, podczas gdy Domeczki na zawsze unicestwiła historia. W Kałużycach powstał kołchoz – ten fakt przyjął łagodnie, czego znów wybaczyć mu nie mógł Cat-Mackiewicz („Wańkowicz kretyn!”), jedynym zaś śladem po przedwojennym Domeczku na Dziennikarskiej pozostał pięknie kwitnący krzak bzu, zasadzony przed wojną rękami Wańkowiczów. Był nawet pomysł, by za zgodą władz żoliborskiego osiedla przesadzić go do ostatniego ogrodu, ale nie udało się już go zrealizować. Mówił o sobie: „Jestem filodomem. Każdy dom, do którego rzuciły mnie losy, musi zrastać się ze mną. Wiozę nie tylko walizki ze sobą, ale niewidoczne walizki mojej psychiki”. Pragnął umrzeć w domu, nie chciał także pogrzebu na koszt państwa (przed śmiercią powiedział jeszcze córce: „nie życzę sobie, by oni fotografowali się nad moją trumną”). Zmarł nagle, w szpitalu, 10 września 1974 roku. Staropolskim zwyczajem trumnę wystawiono w domu przy Studenckiej.

KRYSTYNA WAŃKOWICZ

„Dziś w nocy umrę” Zofia Wańkowiczowa dotarła do Włoch w Wigilię 1945 roku. Po wojennej drodze i latach rozłąki małżonkowie zamieszkali jeszcze na chwilę w Domeczku skleconym w 1948 roku za honoraria z „Bitwy o Monte Cassino” na Ealing Brodway w Londynie. Tutaj mistrz wydał także „Kundlizm”, ciętą rozprawę o Polakach. Pisał w niej, że w czasach pokoju jesteśmy jak zgraja kundli, która zamiast wziąć się do pracy, ciągle ujada. To nieco tłumaczy, dlaczego ani na emigracji, ani w Polsce nie dostał żadnej nagrody literackiej… Chyba bezpieczniej było mu pisać o swoich domach: dworach w Kałużycach (tu się urodził) i Nowotrzebach na dzisiejszej Białorusi, które uwiecznił w „Szczenięcych latach”, międzywojennym Domeczku w „Zielu na kraterze” i mieszkaniu przy Puławskiej, którego barwnym obrazem społecznym w „Naszej kamienicy” zamknął swój mieszka-

WAŃKOWICZ 1973

FOT.

JAN DORYS


28

k o n t e r f e k t / m i e j s c e

Muzyka z m

czyli Zwierzyniec

tekst i zdjęcia: M

JERZY GABLENZ

I JEGO MUSZTARDA

J

erzy Gablenz – krakowski fabrykant, kompozytor i muzyk, żył w latach 1888-1937, w dwudziestoleciu międzywojennym tworzył jeszcze w manierze młodopolszczyzny, kojarzącej się z hasłami sztuki dla sztuki, dekadenckiej pogardy dla pracy, kapitału i systematycznego, pragmatycznego myślenia i działania, jakiego wymaga prowadzenie interesu. Jak może brzmieć przesiąknięta młodopolszczyzną muzyka fabrykanta musztardy i octu, pioniera w dziedzinie produkcji ogórków konserwowych?

Cyniczna twarz grubasa z cygarem rodem z socrealistycznej propagandy nie znajduje jednak w tym wypadku zastosowania, podobnie jak radykalny Adornowski imperatyw postępu i negacji rzeczywistości kapitalistycznej. Opowieść Gablenza – i opowieść o nim – rozwija specyficzną, unikalną, własną czasoprzestrzeń, do której nie stosują się teorie liniowego, koniecznego rozwoju muzyki i społeczeństwa – na uboczu autostrady postępu, wiodącej w odgórnie wytyczonym słusznym kierunku; zapętla się w czasie i przestrzeni wokół salwatorskiego wzgórza, gubiąc słuszny kierunek, gubiąc się, pozostając właśnie tutaj, na uboczu. Prawie nieznana czasoprzestrzeń twórczości rozwija się samoistnie, jak nietępiony i nieco zapomniany ogród.

Muzyka i fabryka Przytłoczony sprawami niechcianych studiów prawniczych kompozytor żalił się w jednym z listów „Czasem, gdy siądę na chwilę do fortepianu, plączą mi się pod palcami różne tematy, czasem przypomni mi się coś, co już napisałem, ale całość trudno skleić, bo wiecznie ta myśl do książki wracająca świdruje w mózgu. Więc byle oderwać się na chwilę, brzdąkam chwilami bez sensu i konsekwencji, ot tak „bredzę”...” Choć komponował później i większe całości, wykazując się zdolnością do bardziej systematycznej pracy – choć-

by nad orkiestracją utworów, trudno oprzeć się wrażeniu, że tak w pewnym sensie zostało: brak konsekwencji, linearności rozwoju, wyrazistości konturów, spójnej struktury – na rzecz barwowego ewokowania nastrojów. Poszukiwania jak przez mgłę, nieoczekiwane przypomnienia i odnalezienia w zapętleniach – to cechy muzyki Gablenza, ale też czasoprzestrzeni, w której funkcjonował, może nawet – cechy życia i osobowości, która potrafiła przecież skupić się na skutecznym i pragmatycznym działaniu na rzecz rodzinnego interesu, ale w muzyce tego robić nie musiała. Melanż muzyki i produkcji musztardy – wydawałoby się – przeciwieństw – był echem dziwnej mieszaniny życia, splotu różnych okoliczności i uwarunkowań, rozmaitych nieoczywistości. Bo sama fabryka była położona w urokliwej podmiejsko-willowej dzielnicy Krakowa, włączonej do miasta w roku 1910 i poświadczającej swój wiejsko-podmiejski rodowód niską, bynajmniej nie przemysłową zabudową i ilością ogrodów. Ale produkowane w tym miejscu musztarda i ocet Gablenza cieszyły się znacznym powodzeniem, stanowiły markę uznaną, posiadającą sklepy firmowe w największych miastach. Kompozytor, który miał dryg do interesów – jak Charles Ives – to jednak przypadek nader rzadki. Przy tym fabryka na Zwierzyńcu nie była przemysłowym wrzodem, spowijała całą okolicę zapachem, który pamiętają najstarsi mieszkańcy, bez którego trudno było sobie wyobrazić życie dzielnicy – wpisał się w nie na długo kwaskowy aromat musztardy i octu. Był on aurą zmierzwionych ogrodów, domków i willi Zwierzyńca – tylko bardziej od nich ulotną – widać przemysł nie jest aż tak odporny na działanie czasu. Fabryka jest dziś legendą, okazała się mniej wytrzymała od bajkowo zadumanych ogrodów i willi, secesji i historyzmów, kolumienek i gzymsów. Nie zostało po niej śladu, a teren, na którym stała, zajmują wybudowane w latach 90.


k o n t e r f e k t / m i e j s c e

29

musztardą

c Gablenza

Małgorzata Burzyńska

ULICA

bloki mieszkalne, wdzierające się z każdej strony w ponowoczesne sąsiedztwo dwustuletniego domu. Musztarda Gablenza jest dziś równie nierealna i zamierzchła, jak jego muzyka. Przypadek Gablenza pokazuje, jak nieoczekiwanie i wbrew stereotypom w życiu miesza się muzyka z musztardą, kompozycja z prowadzeniem fabryki, technologia produkcji z zamierzchłą salonowością, a melanż ten okazuje się czynnikiem niepowtarzalnej, indywidualnej aury Zwierzyńca i postaci kompozytora. To aura człowieka i miejsca, domu i otoczenia, pewnego świata, który odszedł, ale gdzieś się odzywa – miejscami. Być może w te miejsca schronił się – są one schronieniem, w którym może przetrwać, w których może rozwijać się tożsamość, indywidualność, zamierzchłość, bez regulacji i masek, jak roślinność w opuszczonym ogrodzie. W jaki sposób odnaleźć ulotny mikrokosmos Zwierzyńca w aurze fabryki i muzyki? Do jakiego stopnia miejsca są schronieniem? I gdzie chroni się duch Jerzego Gablenza, kompozytora-fabrykanta, zagubiony, poszukiwany i odnajdywany tropem miejsc na Zwierzyńcu?

Dom Zwierzyniec to dzielnica Krakowa, niegdyś wieś, zajmująca teren między Wisłą a rzeczką Rudawą, przyłączona do miasta w roku 1910. Jej kulminację stanowi Salwator, położone na stromym wzgórzu nad Wisłą niewielkie malownicze osiedle willowe, powstałe w latach 1911-12 z inicjatywy krakowskiego Towarzystwa Urzędników, symbol miasta-ogrodu, złożone raptem z trzech ulic: Św. Bronisławy, Gontyna, Anczyca, otaczających Kościół Św. Salwatora (stąd nazwa). Posesja przy biegnącej u stóp dominującego wzgórza ulicy Królowej Jadwigi 35, niepozorny stary domek,

ŚW JADWIGI -

jakich w okolicy wiele, nie wygląda na dawną posiadłość dobrze prosperującego fabrykanta. A jednak tablica na ścianie upewnia, że to tu. Okazuje się, że w domu Jerzego Gablenza mieszkają jeszcze jego potomkowie po kądzieli, rodzina Mączyńskich. Prawnuki Jerzego, Miłosz i Basia opowiadają, że była to niegdyś zwierzyniecka leśniczówka, z czasem nieco rozbudowana, lecz w płaszczyźnie nieprzylegającej do ulicy, od strony której wygląda skromnie. Dom, ukryty za płotem, mniej przyciąga uwagę niż jego bardziej współczesne i bardziej rozbudowane otoczenie; ot – jeden z wielu starszych domów na Zwierzyńcu. Mimo długich lat istnienia i aury rodzinnej tradycji nie ma on jednak charakteru muzeum, jest miejscem życia, a przestronne pokoje, także gabinet kompozytora, wypełniają dziś sprzęty z czasów późniejszych. O Jerzym przypomina wydanie nut jego pieśni na biurku, zdjęcia, będące powiększonymi reprodukcjami rodzinnego albumu, gliniany słoik po musztardzie. Także sepia zdjęć ma barwę musztardy. Niewielka, stara leśniczówka została jeszcze przed czasem Gablenzów rozbudowana, a odnaleziona przez gospodarzy czarna farba na ścianach jednego z pokoi, charakterystyczna dla pomieszczeń modlitewnych ortodoksyjnych Żydów, sugeruje, że jak warstwy farby nagromadziło się tu wiele tradycji – ta Gablenzów pozostała na wierzchu i na pamiątkowej tablicy. Choć i ona została w końcu przyćmiona przez otoczenie, uporczywie napierające z czasem. Historia fabryki nie jest tak znowu długa. Wiktor Gablenz, ojciec Jerzego, nabył w roku 1914 od przyjaciela, Bogumiła Pochwalskiego, dom wraz z położoną tuż obok, w ogrodzie, fabryką octu i musztardy, odziedziczoną przez żonę Bogumiła, Marię Lebenstein-Pochwalską. Fabryka, założona przez ojca Marii, Jana Lebensteina, funkcjonowała od roku 1883 i miała już ustaloną renomę, rynki zbytu, oraz – co ją wyróżniało – receptury. Wkrótce po wybuchu I wojny świa-

OKOLICA

GABLENZA


30

k o n t e r f e k t / m i e j s c e

towej rodzice kompozytora wyjechali do Wiednia, pozostawiając interes i dom jego opiece. Od tego czasu zajęty przedsiębiorstwem, pełnię odpowiedzialności za nie przejął Jerzy w roku 1930, po śmierci ojca. Z kolei po śmieci Jerzego w 1937 roku fabryką zarządzała jego żona – pianistka Małgorzata z Schoenów, nie dopuszczając do zagarnięcia przedsiębiorstwa przez nazistów, utrzymując polskie etykiety i chroniąc osoby, zagrożone wywózką do Rzeszy. Zbywała również komunistów po wojnie, jednak, czego nie zmogli hitlerowcy ani komuniści, zmógł czas. Nacierająca przyszłość coraz bardziej wdzierała się w przeszłość, wyrywając z niej, nie szybciej niż kartki z kalendarza, a jednak systematycznie, wyprzedawane i zabudowywane blokami strzępy ogrodu, niegdyś pełnego owoców i sięgającego brzegów Rudawy. Ostatecznie rzeczywistość skutecznie odarła ogród z przeszłości, odarła dom z aury ogrodu. To, co z fabryki Gablenzów pozostało, córka Jerzego sprzedała u progu lat 90. za równowartość kompletu mebli. Syn Jerzego, Tomasz, muzyk i muzykolog, osiedlił się w Ameryce, na Dominikanie, a potem w Kanadzie, i stamtąd gorliwie propagował na dwu kontynentach twórczość ojca, o czym najwymowniej świadczy założona przez niego strona internetowa, zawierająca doprowadzony do 1997 roku wykaz wszystkich przedsięwzięć artystycznych (koncertów, audycji, nagrań, odczytów), związanych z osobą zwierzynieckiego kompozytora, z których znaczącą część współtworzył i organizował sam Tomasz. Nazwisko Gablenzów przetrwało zatem w Kanadzie, tracąc związki z etykietą musztardy, utrzymując jednak więź z muzyką, jak niegdyś. Przecież był to ród muzykujący, jeszcze zanim w jego posiadaniu znalazła się fabryka. Dziadek Jerzego był skrzypkiem, szefem krakowskiego konserwatorium. Prawnuk kompozytora, Miłosz, jest gitarzystą, związanym z krakowską Akademią. Muzyka przeżyła fabrykę.

Muzyka Od dzieciństwa rozwijający się muzycznie i grający na kilku instrumentach Jerzy, wobec sprzeciwu matki nie mógł podjąć upragnionych studiów kompozytorskich w którejś z ówczesnych europejskich stolic (Wiedeń, Paryż, Berlin), ukończył więc prawo na UJ, niezależnie dokształcając się u wiodących ówczesnych pedagogów muzycznych Krakowa (Władysława Żeleńskiego i Feliksa Nowowiejskiego). I tak już zostało – muzyka była ważną częścią jego życia, lecz nie wyłącznym na nie sposobem. Była jego pasją, a nie źródłem utrzymania, co wydaje się ważne, bo mógł ją kształtować na swój sposób, bez względu na obowiązujące trendy i poetyki. Grywał na flecie w orkiestrze symfonicznej, na organach – w Katedrze Wawelskiej, na fortepianie – często też z żoną na 4 ręce, do tego jeszcze na wiolonczeli. Jako pianista bądź dyrygent uczestniczył w wykonaniach swoich utworów. Ale, jak w przypadku studiów, gdy musiał rezygnować z muzyki – rezygnował. Rozbudowując fabrykę na przełomie lat 20. i 30., walcząc z kryzysem i wprowadzając do produkcji ogórki konserwowe, przez 8 lat nie napisał żadnego utworu. Gablenz urodził się w pokoleniu poszukujących modernistów (jak nieco starsi Bartok, Berg, Strawiński, Szymanowski), funkcjonował w czasach zdominowanych przez konstrukcję nowych technik i języków, będących nie tylko formami artystycznego wyrazu, ale też narzędziami kształtowania struktury poprzez tworzenie bądź wcielanie w życie innowacji technicznych. Tymczasem powstająca w czasach, gdy nowość, rozwojowość, wyrazistość koncepcji stawała się czynnikiem definiującym artystyczną tożsamość, muzyka Gablenza przypomina zamierzchły ogród, oddalony od wielkomiejskiego ruchu, świadomie pielęgnujący swą peryferyjność, wycofany w zacisze własnej, pobocznej czasoprzestrzeni. Przypomina ogrody Zwierzyńca, zwłaszcza w części salwatorskiej, wille czy domki niekiedy wprost do nierozpoznawalności konturów wrośnięte w wybujałe ogrody, nieuczesane, nieogarnione, zawieszone nad ulicami. Bez pośpiechu rozkwitają przełamujące się nawzajem barwy


k o n t e r f e k t / m i e j s c e

w poświacie smyczków, smyczkowe aury i poświaty; właśnie po-światy – zapóźnione, spóźnione, niespieszne. Muzyka ta dzieje się i rozwija bardziej w przestrzeni niż w czasie, właśnie jak mgła. Zwłaszcza w orkiestrowych kompozycjach jest raczej mgłą czy chmurą niż przebiegiem, porusza się i zmienia jak obłoki pary, wytwarza i uobecnia nastrój, rozwija się jakby poza czasem, który jej prawie kompletnie nie obchodzi. Stąd jak się zdaje – przydługie i niespiesznie poruszające się utwory. Wydaje się z perspektywy, że gdy w dawnym ogrodzie Gablenza wyrosły bloki mieszkalne, ten powściągnięty realiami ogród roztacza się na dzielnicę, odżywa w niej, odzywa się tu i ówdzie w różnych miejscach Zwierzyńca. Muzyka zamierzchła jak ogród na wzgórzu pełnym włóczących się i leniwie łaszących się kotów, mierzwa ogrodów z plamami barw, jak chmura ewokująca emocje. Nie zależy jej na zdążaniu z duchem czasu; w XX wieku gnanym imperatywem postępu, pozostaje na uboczu, wsłuchana w swój zamierzchły ogród, wycofuje się w jego zacisze. Bo też i niczego nie restytuuje, nie przywraca przeszłości. Nie są to narodowe mazury czy krakowiaki. Fakt, Gablenz, uczestnicząc w życiu muzycznym Krakowa, gdy zaistniała taka potrzeba, po odzyskaniu niepodległości, podjął się rekonstrukcji niedostępnej wówczas partytury „Strasznego Dworu” Moniuszki, opierając się na wyciągu fortepianowym. Wykonanie jego wersji tej opery w 1919 roku w Teatrze Słowackiego dowiodło, że zrobił to bardzo dobrze, wykorzystując swój talent do orkiestrowej kolorystyki – pokolorował Moniuszkę na nowo barwami orkiestry. Od tego momentu datuje się konsekwentna i opusowana twórczość zwierzynieckiego fabrykanta. Ale jego zapóźnienie nie jest nawrotem wstecz, w głęboką przeszłość szlachecko-narodową, lecz pozostawaniem na uboczu w kręgu młodopolskiej nastrojowości i tematyki. Pierwszy ważniejszy utwór Gablenza to jego jedyna opera „Zaczarowane Kolo”, Op. 6, skomponowana w latach

1919-1920 na podstawie dramatu Lucjana Rydla, prawykonana dopiero w roku 1955, (nb. niedostępna w postaci nagrania). Ostatnia kompozycja w pełni ukończona (zorkiestrowana) to preludium symfoniczne „Zaczarowane jezioro” ukończone w czerwcu 1937. Tytuły utworów mówią za siebie, pokazując, że ich twórcę interesuje to, co zaczarowane – motywy legendarne, opowieści tajemniczych miejsc; interesuje go czarowanie – harfy w mgle smyczków, złożone jakby z oparów utwory orkiestrowe, symfoniczne preludia lub poematy o równie sugestywnych tytułach („Pielgrzym”, „W górach”, „Legenda o Turbaczu”). Z rozwieszaniem tej mgły i zdarzeń instrumentalnych w jej obrębie nie radzili sobie współcześni Gablenzowi muzycy krakowskiej orkiestry (do których nb. sam się zaliczał), np. prawykonanie Symfonii Op. 24, zaplanowane w roku 1928 zostało odwołane wobec „dysonansów i trudności technicznych”. Przyciężki i przydługi neoromantyczny Koncert fortepianowy Des-Dur, Op. 25 (1926) miał światową premierę na Dominikanie, w roku 1977, a ukończone w 1927 roku Opus 26, preludium symfoniczne „Różaniec Św. Salomei”, wykonano dopiero w początku lat 90. Bodaj najpopularniejsze utwory Gablenza, bez wątpienia najczęściej wykonywane – ze względu na przystępność składu – to pieśni, wśród których ilościowo i wykonawczo dominują te do słów Antoniego Waśkowskiego, poety, malarza, dziennikarza, „Mohikanina Młodej Polski”, w manierze której tworzył do śmierci w latach 60. XX w. kreślone przeciągłą, zmysłową kreską portrety kobiet, najchętniej pastele i szkice. Krewny i wielbiciel (zagubione w czasie echo?) Wyspiańskiego, od którego pobierał nauki rysunku i którego z uporem naśladował, także pod względem wachlarza uzdolnień, choć nie koniecznie już ich stopnia... Zapóźnienie, zamierzchłość Waśkowskiego, młodopolskiej salonowości w wydaniu peryferyjnym (pod względem czasu, skali zamierzeń i faktycznej roli w historii kultury) współgra z postawą i muzyką Gablenza.

31


k o n t e r f e k t / m i e j s c e

„Ty nie wiesz nawet jak mi źle, kiedy nie widzę cię przy sobie” – od tych słów zaczyna się najbardziej znana pieśń pięcioczęściowego cyklu, w którym lekkość, sugestywność melodii łagodzi manierę tekstu, migotliwie wydobywa urok salonowości, w której nie jest nikomu aż tak znowu źle. Salonowość tych pieśni jest zaciszem, w którym można snuć zamierzchłą sztampowo-banalną opowieść miłosną, nadając jej własną twarz i użyczając aury własnego życia – lub choćby głosu; enklawą nieskrępowanego sentymentu, znajdującego zaciszne ujście w przestrzeni, jak często równie banalne, a przecież też niepozbawione uroku fantazje ogrodów. Muzyka Gablenza nie reguluje ogrodów sentymentu na siłę; sprzyja im, rozwijając się w bezczasie, jak mgławice zarośli, otaczających z dnia na dzień coraz bardziej zamierzchłe domki.

Popularność? Jak intrygująco by nie brzmiało połączenie muzyki z produkcją musztardy, grano Gablenza niewiele, tak za życia, jak i po śmierci. Niezbyt liczne wykonania utworów krakowskiego kompozytora za jego życia i tak niejednokrotnie były odwoływane (I Symfonia, Wariacje symfoniczne), jak zaznacza Tomasz Gablenz, „z powodu słabego poziomu ówczesnej orkiestry symfonicznej Krakowa”, której muzykom wiele problemów nastręczały stawiane przez partyturę wymogi techniczne. Skrupulatny spis nagrań i wykonań, doprowadzony przez syna kompozytora do roku 1997, nie pozostawia wątpliwości. Jedynym dostępnym (?) nagraniem muzyki Gablenza pozostaje winylowy zapis wzmiankowanych Pięciu pieśni do słów Antoniego Waśkowskiego dla Polskich Nagrań z 1986 r., w wykonaniu Wiesława Ochmana

z Jerzym Gaczkiem przy fortepianie. Na przełomie lat 80. i 90. Polskie Radio zarejestrowało Koncert fortepianowy (1987, Józef Stompel, Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, dyr. Szymon Kawalla), niebawem także „Legendę o Turbaczu”, „Różaniec Św. Salomei” i „Zaczarowane jezioro” (Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji, dyr. Krzysztof Dziewięcki). Poza pieśniami na wspomnianym winylu, utwory Gablenza dostępne są więc w... archiwach Polskiego Radia, co znaczy, że może ewentualnie wyemitować je o dziwnych porach radiowa Dwójka, lub – jeśli komuś się zdarzy wytropić takie nagranie – w internecie. Szkoda, bo nie ma muzyki tego okresu i stylu w Polsce zbyt wiele – poza jednak innym, wybitniejszym, ale też mocniejszym, bliższym ciężko-niemieckiego ducha Richarda Straussa – Karłowiczem i niemal równie jak Gablenz słabo obecnym, choć miejscami równie bajkowym, przymglonym i zamierzchłym Ludomirem Różyckim. Na paradoks zakrawa fakt, że twórca wysmakowanej orkiestrowej kolorystyki, czarodziej nastroju z pomocą subtelnych efektów barwowych, pozostaje przede wszystkim autorem pieśni, których, prawda, pisał najwięcej, gdyż wymagały od zapracowanego fabrykanta mniej czasu i skupienia niż partytura orkiestrowa, a i najłatwiej było o ich wykonywanie. Jeszcze za życia Gablenza wykonywano (jeśli w ogóle) nade wszystko jego pieśni – w Krakowie, niejednokrotnie przy akompaniamencie kompozytora, budując z nich kilka koncertów monograficznych. Poza kameralnymi drobiazgami, przed wojną zaistniały publicznie ledwie trzy kompozycje orkiestrowe „Moim dzieciom-miniaturek pięć” i „Legenda o Turbaczu”, a już po śmierci kompozytora, w 1938 r. – „Zaczarowane jezioro”, transmitowane na cały kraj przez radio. Po wojnie poświęcono Gablenzowi kilka audycji radiowych, Dyrygent Włodzimierz Ormicki poprowadził

PRZESZŁOŚĆ OZNAKOWANA

32


33

k o n t e r f e k t / m i e j s c e

CMENTARZU SALWATORSKIM

WSPÓŁPRACA: KONRAD BURZYŃSKI

NA

Mgła, przepełniająca muzykę Gablenza, pojawia się też w najmniej dla niego sprzyjającym momencie – przy lądowaniu samolotu, którym leciał z Krakowa do Warszawy na spotkanie Związku Fabrykantów Octu późnym popołudniem 11 listopada 1937 roku. Historia pokrewna smoleńskiej, przy odpowiednio mniejszej skali, proporcjonalnie do stopnia rozwoju lotnictwa. Dziesięciomiejscowy samolot pasażerski, PLL LOT Lockheed L-10A Electra, którego pilot ze względu na trudne warunki pogodowe i związane z nimi zmiany ciśnienia atmosferycznego w listopadowej mgle nie ocenił właściwie wysokości, pod Piasecznem zawadził skrzydłem o słup linii wysokiego napięcia na wysokości 8 metrów,

Zamierzchło-migotliwa aura odzywa się na Cmentarzu Salwatorskim, gdzie roślinność przerasta poprzechylane i omszałe, miejscami poobkruszane nagrobki i pochylone krzyże, między którymi przechadzają się albo wylegują na słońcu koty. Miejsca emanują; nagrobki i rodzinne grobowce przypominają wille Salwatora i domy Zwierzyńca, zamierzchłe w powodzi zmierzwionych ogrodów. Dziwnym, a przecież narzucającym się percepcji pokrewieństwem odzywa się i odżywa stłumiony ogród, chmary drobnych kwiatów i chmury zieleni, drzewa, liście i ciągnące się w czasie i przestrzeni bluszcze, zagubiony, zamierzchły gąszcz życia, ubarwiony miejscami – barwne akcenty indywidualności, rozwieszone i mieniące się w prawie całkiem odrealnionym czasie.

GABLENZÓW

Ogrody i mgły

uszkodził skrzydło, zaplątał się sterem w druty elektryczne i spadł na ziemię, rozbijając się. Doświadczony pilot, odcinając w ostatniej chwili dopływ paliwa, zapobiegł wybuchowi, załoga mimo obrażeń ratowała pasażerów, pomagało też wojsko, powracające z Warszawy z obchodów Święta Niepodległości. Zginęły 4 osoby, siedzące w tylnej części samolotu, wśród nich był jednak właśnie Jerzy Gablenz. Jego kufer podróżny ocalał za to nienaruszony. W jakiś czas po jesiennej katastrofie zjawiła się w domu Gablenzów pasażerka, która ją przeżyła, z wiadomością, że kompozytor jeszcze przed wylotem z Krakowa na jej prośbę zamienił się z nią miejscami...

RODZINNY GRÓB

kilka wykonań „Zaczarowanego jeziora” i „Legendy o Turbaczu”, a 1955 w Bytomiu prawykonał scenicznie operę „Zaczarowane Koło”, odegrane jeszcze w 1972 w Bydgoszczy. W latach 70. i 80. Tomasz Gablenz zorganizował w Republice Dominikany kilka koncertów muzyki swego ojca – w tym monograficzny koncert symfoniczny w 40. rocznicę jego śmierci. Prawykonany wówczas Koncert fortepianowy Józef Stompel odegrał jeszcze kilkakrotnie w różnych polskich miastach w końcu lat 80. Wówczas też, w okolicach setnej rocznicy urodzin kompozytora, zaistniało jeszcze kilka utworów – Sonata wiolonczelowa i Wariacje symfoniczne. We wspomnianych dekadach miały też miejsce poświęcone postaci zwierzynieckiego fabrykanta audycje, spotkania, wieczory w Polsce i Ameryce, organizowane i prowadzone przede wszystkim przez Tomasza Gablenza, lecz także dziennikarza radiowego Adama Rozlacha. Popularyzacji twórczości Gablenza podejmowali się także w różnych formach dyrygent Krzysztof Dziewięcki i śpiewak Wiesław Ochman.


34 ILUSTR.

AGATA KRÓLAK

r a c h - c i a c h

P

ani Grażynka, nasza sąsiadka, poprosiła mnie, żebym napisała co nieco o filmach, które lubię. Bo tekst ma być o filmach z dzieciństwa – ja mam 11 lat – czyli o tym, co oglądam teraz. Mam więc sporą dowolność w zawężaniu tematu – sprawa kusząca dla każdego autora. No chyba, żebym napisała o filmach, które dopiero obejrzę, ale futurologia jest mi obca; najbardziej lubię biologię. Filmów też dużo oglądam, bo od naszej sąsiadeczki mogę pożyczać DVD. Z regałów osiedlowej erudytki wybieram około dziesięciu filmów tygodniowo. Choruję dużo i muszę unikać wiatru, więc przebywam najwięcej w domu i mam czas na rozwój intelektualny. Zresztą dzięki filmom mam ten dwór w wersji deluxe: skondensowane najciekawsze wydarzenia za wiatrochronem ekranu (więc bakterie na chatę nie wlecą, nawet jak jestem na dzikim zachodzie). Ze wspomnianej, bliskiej mi geograficznie filmoteki płyty pożyczam w kolejności zgodnej z ustawieniem na półce, wykluczając przypadki, gdy jakiś krążek zmieni miejsce. Zaburzam tę kolejność tylko dla niektórych pozycji. Tak właśnie było z filmem, który obejrzałam ostatnio: „Tam, gdzie rosną poziomki”. Chciałam go zobaczyć, bo byłam świeżo po lekturze „Wigilijnej opowieści”, a po opisie fabuły filmu wywnioskowałam, że rzeczy te są o podobnej treści. Tylko chyba Bergman bardziej jest dla dorosłych, więc duchy zostały wykasowane, a właściwie zastąpione „demonami”, bo tak się o nich mówi w książce Tadeusza Szczepańskiego, którą zaraz po seansie przeczytałam, by uzyskać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Niestety, ciągle nie do końca sprawy rozumiem. „Persona” czy „Szepty i krzyki” – to co innego. Tam cisza i pustka zasiewa pączkujące potem niepokoje, a i bez nich postaci niosą nieoczywisty dramat. Co innego w przypadku starszego pana wracającego wspomnieniami do zdarzeń młodości – mój dziadek też ciągle wspomina i panowie na przystankach też, więc nie widzę w tym nic wyjątkowego. (A drugi dziadek przed śmiercią, jak wojnę mieszał z rzeczami, które się nie wydarzyły, i opowiadał babci o swojej utraconej miłości, czyli babci tej prawdziwej, to wyobrażając sobie jego wewnętrzną projekcję lepiej zrozumiałam, czym jest poetyka snu). I taka narracja, że w trakcie jazdy samo-

chodem jest rozmycie i przeniesienie w przeszłość, a tam się dzieją rzeczy, które wpływają na aktualne nastroje bohatera, to też mi się już znudziło, bo to w bardzo wielu bajkach jest, tak katują tym nas, dzieci, jakbyśmy inaczej zakumać nie umiały, czym jest związek przyczynowo-skutkowy. To może dlatego to dla dorosłych jest ciekawsze, bo bajek nie oglądają? No i to, że dziadek, naukowiec, szanowany człowiek orientuje się, że nie był dobry dla ludzi, i orientuje się, bo zobaczył stare kąty, to troszkę w moim mniemaniu niesmaczne. Tak więc nie rozumiem, dlaczego o tych „Poziomkach…” wie każdy wykształcony człowiek na świecie. Przeczytałam u pana Tadeusza, że film utkany jest symbolami i erudycyjnymi korelacjami. Aktor grający profesora łączy „Poziomki…” z „Furmanem śmierci”, czyli obrazem wyreżyserowanym kiedyś przez tego artystę, Sjöström chyba on się nazywał. Czyli jak obsadzam reżysera w roli o podobnym wątku, co w jego starym filmie, to jest już odniesienie, które niesie nową treść? I tak dobrze, że nie chodzi o to, że profesor jechał, a furman też jeździ, bo jakby to było aluzją, to by wszyscy w Szwecji mieli przechlapane i nie mogli robić filmów z samochodami. No więc tak to mi się miesza. Nie wiem, czy o to chodzi w filmach z dzieciństwa, że będę je potem wspominać i śmiać się ze swojej głupoty. Może zapomnę, czego nie rozumiałam, więc mi się będzie więcej podobać? A wspominać będę to, co wydaje mi się najfajniejsze, czyli np. takie filmy Bunuela. Bunuel jest lepszy, bo jest śmieszny. Np. „Arystokracja podziemia” – strasznie śmieszne. Teraz, jak tyle bogatych ludzi przebywa w galeriach handlowych i oni by się tak pozacinali przy wyjściach, to by było dopiero zabawne! Czyli to film też bardzo aktualny. Albo porównanie w „Drodze mlecznej” Trójcy Świętej do pasztetu – smakowity żart, można by powiedzieć, na poziomie. I uczucia takie jak w „Mrocznym przedmiocie pożądania” też jakoś bardziej do mnie przemawiają. Pani Grażynka mi mówiła, że Bunuel też jest wielkim twórcą, uznanym na świecie, ale nie tak jak Bergman. Też zostanę kiedyś wpływowym krytykiem i przekonam wszystkich, że Bunuel jest fajniejszy. Byle mi się na studiach nie pozmieniało. POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA


ILUSTR.

AGATA KRÓLAK

r a c h - c i a c h

Vhs N

a vhs zacząłem polować za młodu, po dwadzieścia pięć, czasem trzydzieści za sztukę, pychota. Z dzieciakami przepychaliśmy się łokciami od tej fazy, co nas brała, pychota Wielkanocy naświetlonego vhs’em oka. Wtedy też z Krzychem zbudowaliśmy domek za garażami. Po dwóch dniach wyrywania krzaków, wyrównywania gleby i znoszenia kartonów mieliśmy całkiem pokaźny przytułek. W ukryciu przed starymi zażywaliśmy vhs od małego, całą podstawówkę. Z garaży doprowadziliśmy prąd. Ktoś z rodziny ze strony ojca ułatwił mi dostęp do telewizora Biazet TC401 (tego ze słynnym pilotem), pomógł zdobyć podrzędny wideoodtwarzacz. Krzychu oglądał mniej ode mnie. Miał problem z matmy, nie przechodził komunikatu. Zdaniem pani była to różnorodność działań. Krzychu, ty głupia, rozmagnetyzowana kaseto. Krzychu mnożył do ośmiu bez zająknięcia. Jego matka przychodziła na zebrania, siadała w pierwszym rzędzie, dając miłośnikom vintage niewielki dostęp do podwiązek z najgorszego materiału, kupionych prawdopodobnie na ryneczku, u sprzedawcy, który nigdy nie obejrzał żadnego filmu. Miała rude włosy na nogach, takie jak Krzychu na głowie. Często wychowawca porozumiewawczym skinieniem prosił ją o zostanie po wywiadówce. We dwójkę oglądali fragmenty zarejestrowane przez kamerę przemysłową, na których Krzychu chodzący w kółko po boisku był wyraźnie naćpany vhs’em. Biedaczyna dostał zakaz oglądania Franka Capry, Wildera i innych czarnobiałych reżyserów. W domku w krzakach nie zmieniło się sporo. Vhs skutecznie opanowywał dzielnicę. Jak już mówiłem, Krzychu został siedzieć, poznałem nowych kumpli równie obe-

znanych i z równie fajnymi mamami. Kiedyś wbiłem na vhs’ie do Gawła, by poddusić jego punkt widzenia. Śmieszył mnie chłopak faktograficzną skrupulatnością, znał wszystko z Valem Kilmerem (daty), wczesnego Verhoevena (daty, miejsca kręcenia scen), miał nawet „Tureckie owoce” na kasecie w czerwonym opakowaniu. Kolekcjonował hermy z Wajdą. Zazdrościłem mu natomiast matki, która nie miała nic przeciwko nowemu przysmakowi, na który przyszła moda z sąsiedniego osiedla – lodom z pierzem. Uwolnione gardełko Gawła nie raz wyśpiewało kilka dookólnych zwrotek. Większość z nich zaczynała się od frazy „migdał zakumplował się z gołębiem”. Kiedy proces Wajdy dobiegł końca, przez ławę przysięgłych został uznany za niewinnego, a jakiś furiat ranił go śmiertelnie na schodach do sądu, Gaweł podciął sobie żyły. Lodziarz nie przyjechał już więcej. Domek w końcu rozjebała burza. Puściła folia trzymająca wszystko w kupie i nawet kineskopu zalanego telewizora nie dało się już uratować. Zrobiłem z niego akwarium, przed którym przesiadywałem godzinami, bo żal mi było opuszczać to miejsce i te wspomnienia. Noce robiły się coraz dłuższe, zimniejsze. Krzychu zaczął mnie śledzić i wiedziałem, że pewnego razu wykradnie moje kasety. Podczas popołudniowej warty zrobiłem ponadczasowy spis śmieci: Bergman, Fellini i Allen. Dostałem różowego bmx’a. Ktoś ze znajomych doniósł o moim uzależnieniu (być może była to kiść podparta jak starzec). Powoli miałem dość. Krzychu, Gaweł i paru innych. Podchodzą, wyjmują pilota z ręki. CHAM FILMOWY

35


36

k o n t e r f e k t


k o n t e r f e k t

Wieszcz słowacki tekst: Marek Rozpłoch ilustracje: Maria Dek

M

artin Šulík: „Mówili, że »Pejzaż« atakuje wszystkie tradycyjne wartości słowackie, że nie pokazuje pozytywnego obrazu rodziny, tylko rodziny dysfunkcjonalne, niepełne, używające wulgarnego języka. Recenzent twierdził, że przez ten film została zaatakowana Słowacja. Że pokazujemy Holokaust i że dużo powiedziane jest o złych rzeczach, które się tutaj wydarzyły. Nie uważam, żeby to była prawda. Jest tam historia żydowska, dlatego oni sądzą, że wszystko zostało opłacone przez Żydów. Prawdę mówiąc, to jest jedyna recenzja, która mnie uszczęśliwiła”. Uszczęśliwiła dlatego, że Šulík nie chce, by jego filmy odbierane były na chłodno, z obojętnością. Inna sprawa to to, że sam reżyser na pewno nie pozostał obojętny wobec słów pewnego nieistniejącego już, na całe szczęście, miesięcznika. Ale czytelnik polski mógł się od razu poczuć jak w domu! Również w filmach Šulíka – przy odrobinie dobrej woli, bo to wszak niepolski twórca (a jak niepolski, to potencjalnie antypolski), nawet nie polskojęzyczny – widz polski może się poczuć jak w domu. Przy odrobinie dobrej woli, ale bez potrzeby nadmiernej cierpliwości: filmy Šulíka bowiem bardzo lekko, łatwo i przyjemnie się ogląda, mając przy okazji satysfakcję z niezmarnowania czasu. A satysfakcja stąd, że niemal każdy film tego reżysera jest dziełem z naprawdę bardzo – w moim skromnym przekonaniu – wysokiej półki.

37


38

k o n t e r f e k t

Slovenskočesko i tym podobne Urodzony w 1962 roku u podnóży Małej Fatry Martin Šulík w wieku 5 i pół roku przeżył najazd wojsk radzieckich. Zatem najlepsze lata dzieciństwa i młodości dane mu było spędzić w „normalizującej się” Husakowskiej Czechosłowacji. W tych też latach odkrył, jakże trafnie, swe powołanie. Można przypuszczać – zważywszy też na ostatnie przedsięwzięcia Šulíka – że prowadziła go ku temu powołaniu żywa jeszcze legenda pogrzebanej żywcem czechosłowackiej Nowej Fali. Aż dwukrotnie postanowił oddać jej hołd – i to hołd pozostający na lata. W roku 2002 nakręcił fabularyzowany dokument (albo dokumentalizowaną fabułę) „Klucz do oznaczania karłów albo ostatnią podróż Lemuela Guliwera”, poświęconą postaci Pavla Juráčka – twórcy „Przypadku dla początkującego kata” – a w 2009 zajął się kręceniem dokumentalnego serialu złożonego z 26 odcinków, z których każdy jest portretem kolejnego twórcy czechosłowackiego kina z lat największej świetności. Tak, jak zdarzało się nieraz w dawniejszych czasach mówić o Czeskich Tatrach, tak i teraz zdarza nam się mówić o „czeskiej” nowej fali. Trzeba pamiętać nie tylko o słowackim wkładzie w ten fenomen – jeden z najjaśniejszych punktów miedzy Łabą a Cieśniną Beringa i między rokiem 1945 a 1989 – ale też o tym, że Czesi i Słowacy tworzyli wtedy jedno, choć dwuczłonowe, społeczeństwo jednego państwa. A i dzisiaj – jak wynika z wypowiedzi Šulíka i chociażby jego „Słonecznego miasta” – mamy do czynienia ze szczególną więzią obu krajów, rodzajem symbiozy, której nie moglibyśmy porównać z żadną relacją łączącą nasz kraj z jakimkolwiek innym. Choć najczęściej, co nie cieszy Šulíka, jest to jednostronny zachwyt… Co również widzimy w „Słonecznym mieście”. Choć może zamiast zachwytu mamy w tym filmie zwykłą potrzebę materialną – przeniesienia się w trudnych warunkach

do czeskiej Ostrawy, ośrodka słynącego z prężnego przemysłu. Okazuje się, że i tu najniezbędniejsze potrzeby materialne zaspokojone nie zostają, a pozbawieni pracy Słowacy muszą na własną rękę szukać nowych pomysłów na pomyślniejszą przyszłość. Jedni i drudzy jadą na tym samym wózku, tak samo nadużywając słowa na literę „k”, jak ich pobratymcy zza (wyjątkowo bliskiej w przypadku Ostrawy) miedzy. Jednak jest to film Šulíka, który we mnie wywołał najsłabsze emocje, ale intuicja mi podpowiada, że musiał przynajmniej na paru Czechach i Słowakach odcisnąć jakieś piętno. Na mnie niemałe piętno odcisnęły inne filmy Martina Šulíka. W tym uznawany za najsłabszy „Orbis Pictus”, który kojarzy mi się nieco z – nakręconym w podobnym czasie i również opowiadającym o poszukującej sensu nastolatce z kraju postkomunistycznego – filmem Wajdy „Panna Nikt”, który sam nasz mistrz uważa za wpadkę artystyczną – ale ja nie… De gustibus non est disputandum… O wartości artystycznej „Ogrodu” nikt chyba nie dyskutuje. Film jest nakręcony po mistrzowsku. W finałowej scenie oddaje Šulík hołd innemu mistrzowi, Tarkowskiemu – przez nawiązanie do jednej ze scen „Ofiarowania”. A przecież i sam mistrz Tarkowski w każdym chyba z filmów oddawał pokorne hołdy swoim mistrzom. Więc Šulík z własnej woli znalazł się w doborowym towarzystwie.

Piekło-niebo Wspomniany we wstępnym cytacie „Pejzaż” miał być w zamierzeniu autora pewną osobną wizją dwudziestowiecznej Słowacji. Choć opowieść ściśle zachowuje chronologię, to trudno by było powiedzieć, że głównym bohaterem jest czas czy historia. Jest nim tytułowa „Krjinka”. Swoją drogą: po co tłumaczyć na „Pejzaż” tak mile brzmiący i adekwatny do treści tytuł…


k o n t e r f e k t

W każdym z tych filmów widzimy zaklęty w swoich własnych szyfrach świat, który może ograniczać się do mapy, wiejskiego ogrodu, czy do doliny, która oddziela miasteczko od reszty niewartego poznania czegoś tam... Dlatego niewartego, że na takim skrawku zawarte jest wszystko – tylko trzeba się lekko wysilić, by to dostrzec. Niestety, mieszkańcy, koncentrując się na czym innym niż otaczająca rzeczywistość, nie dostrzegają potworności wywózek Żydów, a we współczesnej Słowacji budują mury przeciwko Romom… Co musi stanowić przerażający zgrzyt i dysonans dla sympatyka Słowacji (za którego i ja się uważam) – sympatyka sympatycznego kraju, wyzbytego, jak by się mogło zdawać, tych wszystkich bliskich nam i jego południowemu sąsiadowi nadęć, arogancji i wszelkich podobnych głupot.

Tylko dla dorosłych Reżyser, który boleje nad obojętnością swojego narodu wobec Holokaustu, również musi dostrzec problem relacji słowacko-romskich. I robi to – w filmie „Cygan” – z perspektywy romskiego nastolatka i z perspektywy języka romskiego (jak się można dowiedzieć – dialektu spiskiego tego języka: „obcy” są tak głęboko zakorzenieni, że mają nawet swoje regionalne słowackie odmiany języka…). Po serii filmów reprezentujących swoisty Šulíkowy realizm magiczny, za sprawą „Słonecznego miasta” – jako czołowy artysta środkowoeuropejskiego kraju musiał poczuć wewnętrzny imperatyw, misję stworzenia kina zaangażowanego społecznie, pokazującego nie metafizykę, ale socjologię. Okazało się, że bez czarów twórca nie może wytrzymać, i wróciły one w „Cyganie”, maskowane przez wątek hamletowski, który wydaje mi się jednak zaledwie pretekstem dla artysty uzależnionego od magii i transcendencji. Choć nie można owego Szekspirowskiego wątku w „Cyganie” przeoczyć, wydaje mi się on jednak formą zabawy,

podobnej do zabawy z wielkimi filozofami w „Ogrodzie”, tylko tym razem – zabawy na poważnie.

Šulíkus Magnus Šulík jest laureatem wielu nagród. Średniometrażowe „Staccato” uhonorowano w asturyjskim Gijon, druga pełnometrażówka, „Wszystko, co lubię”, dostała nominację do Oscara za film nieangielskojęzyczny. Podobną nominacją wyróżniono „Cygana”. „Ogród” został nagodzony na festiwalach w Karlowych Warach, Mannheim-Heidelbergu, Turynie, Rotterdamie i dostał Czeskiego Lwa. A to zaledwie czubek góry nagród. Reżyser boleje nad lichą kondycją słowackiego kina. Nie jest chyba jednak tak licha, skoro jest Šulík…

39


40

t w o r y


Wiktoria Lenart

t w o r y

Graduated in industrial design. Lives and works in Wrocław, Poland. Contact: Studio Lenart (www.wiktorialenart.com) WORKNEST - A modular workspace for creative people. (www.worknest.me) The concept of Worknest emerged from open space offices and the interactions between people. The idea of co-working and open offices was transformed into a fully adjustable workplace, simple and frugal in form. My goal was to find the essence of everyday work with all the tasks that follow and allow users to design the closest workspace their own way. What was really important in this project was the ability to transform the arrangement of particular elements and the fact that every user has the possibility to fully adjust their desk for their current needs. The other important thing was the question how to control chaos. I have observed that the more we are absorbed into our everyday tasks, the more we tend to forget about aesthetics and the imposed organisation of things, towards something I call “organisation by chaos”. I intended to create very simple elements that give their users the ability to personalize their desk organization while at the same time everything remains in its own place. This is the highest level of organizing things – you do not only organize things themselves in the space designed beforehand, but you also design the space itself. The whole set includes a desk, a screen and a set of accessories. Of course they can be used separately but they only show full potential when used together. For the accessories – every single element can be combined with the desk and the space divider. There isn’t one single function attached to the elements. For example, when it’s on the desk, the blende divides the space but when attached to the space divider it can act as a document holder or a magnetic board. There are endless possibilities of usage, so everyone can unleash their own creativity. As the set is directed to people sensitive to aesthetics and quality, any compromises in this field were out of the question. Worknest is created from pure ashwood, and every detail is handmade in order to achieve quality but also a touch of “personality” in the product. The small blendes are made of metal and paint-coated, so you can use magnets on them as well as post-its. Plants are an essential element of Worknest. The plastic containers can be adapted to serve as pots, so you can grow your favourite kind of plant in order to “humanize” your space. Although everybody can use it and benefit from the features, the Worknest is an ideal workstation for everyone connected to the creative branch. Creative professionals are the main audience since they often work in open spaces and therefore can take full advantage of all Worknest’s features.

41


42

t w o r y


t w o r y

43


44

t w o r y


t w o r y

45


46

t w o r y


t w o r y

47


48

t w o r y


t w o r y

49


50

t w o r y


t w o r y

51


52

t w o r y


t w o r y

53


54

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Dariusz Jacek Bednarczyk ur. w Jeleniej Górze. Abs. Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Mgr administracji. Parokrotnie wyróżniony na ogólnopolskich konkursach literackich. Próby publikacji zasadniczo od 2010 r. Dotychczasowe publikacje: „Migotania”, „Kultura Connect Magazine” (Australia), „Inter-”, „Znaj”, „Dworzec Wschodni”, „Akant”, „Nestor”, „Kozirynek”.


t e k s t y

Ostatnia Sobota Iana Curtisa ten lider z ogłoszenia przypadku epilepsji mimo różowo – zielonych spodni woni Pistolsów prądu płyt Bowiego po nudnym wydziale valium efektów ubocznych romantycznej poezji angielskiej przepłakać by ataki agresji w dziwny sposób tańczyć na ból i rozpacz w gazety czy bandaże melancholii zadającej szyku nowotworem smutku gdy w dodatku brakuje pieniędzy wyjących kiboli skandujących skinów butelek na scenę po jednej piosence o tym co ludzie uważają samotność a za miłość stłuczonych szkłem śliną lepką krwią rozbitego podbródka gapiąc na resztki szyby wciąż jeszcze tkwiące gdzie belgijska kochanka a żona w portfelu zdjęcie psa i podobno rasizm dilując depresję towar dla wtajemniczonych możliwości instrumentów elektronicznych i właśnie kiedy zaczynać rozkręcać fotelu dzień cały w pokoju bać myśli sklejać sobota, dzień przyjemny nawet w kuchni westchnieniem ulgi wśród gnilnych zwłok masowej zagłady czy rozrywki kamienny anioł rezydent cmentarza Staglieno na okładce w klasycznym geście ostatniego singla

l i t e r a c k i e

55


56

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Pokój w którym umierał Franz Kafka Skrupulatnie na rzecz prawdy bezwzględnej samotności fragmenty muzyki pokrytej gruzami skrypty przemówień napisów posłuszeństwa jeszcze w życiu płodowym. Gnilna żółć ze zdrady Apolla trąd w procesie zagajenia język i styl uszkodzonej wątroby utrwalona w religiach pieśń cylindrów na kawałkach drutu elektrycznych pałkach. Z polecenia cenzury stwardnienia spojrzeń rozsiane drogą klonowania kiedy budzą rozbłyski metalu przyłbice z implantów macicy która po miesiącu rodzi dziecko zgodnie z tradycją gotowe do zadawania. Logika składni wyciek bombardowań miażdżyca sumień ze szpiku w procesie transformacji mięśni serca większości młodych kobiet z uszkodzeniem po jednym dniu choroby które następnie zostały zgwałcone.


t e k s t y

Poseł Błyszczyński Na Wymroczu okręg posła Błyszczyńskiego Gdzie w bezprawie oraz grozę dzielnia przerozrasta Na Wymroczu mokrej roboty ordzewiałe dłonie Aquaparkiem – nad remizą – oczyszczalnią ścieków Kto ambitne zamierzenia na kolejne lata? Kto dzielnicę wyrozgwieździł ku lepszemu jutro? Realizacja ponad obietnice – kompetencja zaangażowanie Nie hasła bez pokrycia gdzie tylko widma bylejaczą! Wyznam całą gęstwę mojej winy! W życiu zawsze staram uważnie słuchać Ku przyszłości – nie obietnic zatratą Praca dla dobra ogółu – temu święcę żywot tułaczy! Wasz głos ma dla mnie kapitalne znaczenie Cóż wybory – ułuda chwili nikłej dzielnicę widzę Stadionami piękną – z trwożnej wyjdźmyż więc Meliny – alejami – alejami – alejami! Wyłoniłem z mroku dzielnię od bezprawia! Tak mnie wzrusza Wymrocze warte poświęcenia Rowerowych ścieżek budów rozkwieciłem też bez liku! Znam problemy lecz receptur nie ma gotowych! Umilkł nagle popatrzywszy w dal partyjną Ramionami doogarnął punkt znikającego poparcia Zasiadł jeszcze przy telewizyjnej debacie I minęło fałszywych głosów jakie sto tysięcy! Nie umarł lecz umarło odbicie w basenie na Wiejskiej Rozpadło się ciało na żal niewdzięcznym wyborcom Zgasł cud zgasł cud drugiej kadencji! I blady tak blady pan poseł Błyszczyński…

l i t e r a c k i e

57


58

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Cezar Borgia- Syn Papieża S. A. Mając poparcie teorii władzy i rządzenia za przykładem pierwszego Rzymu uduszeniem po stronie batalionów. Nie cofać niczym w pejzażu przebudzenia tortur kwitnącej krwi oraz pływających trupów. Chwalić w jego świątyni dźwiękiem trąb posłusznym werblem upojnym tańcem. W dal i wzwyż reklama propaganda informacja socjotechnika czuć jak nacina przestrzeń z upadającą melodią na zasadzie najemników. W rozbiciu zdań podczas kiedy ze ścian odpadają zwiotczałe cienie na riffy silników garoty strun zubożone pociski uranowe. Kariera i upadłość jako udziałowcom nade wszystko ceniących światło wystrzałów.


t e k s t y

Pocztówka z Nieszawy wiecznie w cieniu na lewym brzegu pradolinie het het na krańcach ledwo znana ze statutów dość długo bez stałego adresu nie raz nie dwa równana z ziemią ot taka promowa przeprawa która wciąż śni o Fryderyku

l i t e r a c k i e

59


60

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Piotr Parulski ur. 1989. Absolwent podwórka i innych znanych dzielnic. Publikował w półroczniku „Inter-”, „VariArcie” i „Gazecie Olsztyńskiej”. Laureat konkursów jednego wiersza, w których jurorami byli między innymi: Roman Bromboszcz, Karol Maliszewski i Marcin Orliński. Mieszka w Olsztynie, wychodzi regularnie ze swoim psem i na piwko. Aktualnie słucha Kalibra, ale nie używa broni.


t e k s t y

moja naiwność tekst napisałem w związku z cielesnością i rozpisywaniem się jej rozlewaniem po samych tekstach czasami czuję po prostu jakby cielesność wkraczała na tereny pisania i wykraczała poza nie może w tym właśnie tkwi problem z „postawieniem” słowa z „postawieniem” się w jego sytuacji, a może jest to obawa przed zatarciem się cielesności w innej przestrzeni równie cielesnej

l i t e r a c k i e

61


62

t e k s t y

l i t e r a c k i e

***

odgarnianie

percepcja to metafor postrzegania tak mógłbym stwierdzić gdyby to zdanie nie miało perspektywy

poduszka sięga jesteś od podłogi do szyb żonglując trzewiami przebijają skórę tapicera siedzi wewnątrz na skrzyni z łomem roztrzaskując panele rozwarta na oścież gąbka wchłania elementy posłania pojazdu zdzieranie napisu z karoserii mam trochę pod paznokciem trochę leży w kuble na śmieci zrobionego z kanistra bo wiele zastosowań mają przedmioty i ich pojemności przeżuwam włącznik od komputera wyjęty z obudowy pierwszy raz w życiu uprawiałem pole widzenia pierwszy raz w życiu umierałem samą swobodą


t e k s t y

l i t e r a c k i e

podglądanie

kurwa która niosła w łonie rozpoczęcie nie potrafi jej wymawiać nauczymy cię przeklinać świeże poczęcie latarnia jak zapałka którą trzymasz w ustach główka wychodzi ogniem i pali się podwójnie w źrenicach widziałem akt przez szybę którą lizałem językiem zrobiłem tam dziurę w którą włożyłem oko zaczęli je lizać nie mogłem patrzeć bo zajęty byłem językami i mówiło się to wszystko z czego ciało było robione

63


64

t e k s t y

l i t e r a c k i e

warstwy wychodzenia wyciągnąłem pastę z butów zsunąłem się palcem gładko po powierzchni lustra porysowanego pilnikiem zgrzytanie które jest zębem wbitym w ścianę obwiązanym nitką po mokrej koszulce nakładałem ją na siebie i wyżymałem z siebie pruła się wypływając ostatnim o tej porze roku zimnem bo był śnieg i jadłem go kiedy chciało mi się pić skrzypiące sanki jak skrzypce które mają płozy jechałeś nimi po dźwięku przecinając wzrok kilkoma zdechłymi zwierzętami miały jeszcze sierść białą nieznajdowalną rana na wylot rozrzedza się wraz z przesuwaniem kuli i noża które skrzypią w płozie kiedy zjeżdżam sankami po schodach do piwnicy słyszę wystrzały cięcia w boku


t e k s t y

odleciałem oddala się coraz bliżej bałaganu doświadczyłem startu i uruchomienia siedziałem w środku lądowania zbiegiem okoliczności zbiegowiskiem wokół wysunięcia podwozia jakby linie zlewały się w jedno grube podkreślenie faktu rozgrywanie akcji na małej przestrzeni podjeżdżają schody pod pułap brakuje floty żeby zejść na zawał odkopać się z rozkruszonego budynku ta pralka pod kamieniem jeszcze wiruje na kwadracie odkrywam geometrię zburzonej komory spinka do włosów w jednoosobowej kabinie rzuca światło jak piłkę tenisową pełną powietrza (w sobie) pełną sierści (na sobie) na styl umieszczania ściany obok okna widok konstruuje rozstrojenie wypuszcza powietrze pod wodą rażąca postawa wobec skrzela na skrzydle słowa wąż połknął język z chmur i rozpadał się w sobie przez dziurę w dachu wydłużoną o ciało wije się pod blachą zespawaną z kłębem dymu aerodynamika kaszlu nie ma tu znaczenia

l i t e r a c k i e

65


66

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Piotr Wiesław Rudzki Urodzony w 1977 r. w Warszawie. Teolog, polonista, pedagog, dokumentalista, poeta, prozaik i animator kultury. Absolwent UKSW w Warszawie, UG w Gdańsku i UWM w Olsztynie. Doktorant w Katedrze Kulturoznawstwa UG w Gdańsku (praca poświęcona obrazom kolei i melancholii w polskiej poezji XX w.). Autor tomików poetyckich „W niepokoju” (2005), „Juwenilia piotrowe” (2006) oraz kroniki podróży poświęconej kolejom wąskotorowym „Wąskie linie snów” (2005). W chwili obecnej przygotowuje do wydania dużą monografię twórczości Marka Grechuty „W pochodzie dni i nocy”. Publikował m.in. na łamach pism „Poznaj swój kraj”, „Lampa”, „Autograf” i „Topos”. Gościł na antenie Programu II PR, Radia Gdańsk i Radia Lublin (Noc Poezji). Laureat wielu nagród literackich, m.in. XXX Warszawskiej Jesieni Poezji (2001) i VI Połowów Poetyckich w Gdyni (2007). Także – Nagrody Dyrektora II LO w Sopocie w 2009 r. za całokształt działalności kulturalnej. Stypendysta Fundacji im. Stanisławy Fleszarowej-Muskat za działalność na rzecz fundacji (2009) oraz Urzędu Miasta Sopotu (2012). Inicjator cyklicznych imprez kulturalnych na Wybrzeżu promujących polską poezję. Reżyser i aktor THE TRAIN JAZZ THEATER działającego od 2011 r. przy Towarzystwie Przyjaciół Sopotu i dwumiesięczniku literackim „Topos” w Sopocie. Z wolnego wyboru mieszkaniec miasta Gdańska.

kontakt: 80-758 Gdańsk, Siennicka 49/6 791-223-610 rudzki1977@gmail.com


t e k s t y

KIJÓW rozgrzana do czerwoności prasa wciąż na karku każdego z pokoleń wypala własną winietę „prawdy” kawa w szklance á la karenina wciąż budzi powszedni niepokój narodu toczącego żywot na kołach trzeciej klasy autochtoni na imperialistycznym motocyklu w okolicach majdanu wciąż pomimo próby pogody pozostają pod władzą soc-neonowej rozgwiazdy a przypadkowa dziewczyna patrzy za przybyszem tak jak się patrzy za kruchym prostokątem opłatka wolności którego w prawosławną wigilię nie wypada ani spożyć ani połamać ani nawet – choćby pod stołem – wziąć do ręki – – – – – – kim jest ten naród i dlaczego wciąż jest tak rozbrajająco bezbronny?!… pomimo wszystko pomimo wszystko pomimo wszystko komsomolska katarynka metra wciąż wystukuje na stykach okudżawę: hej przyjacielu podaj dłoń hej przyjacielu podaj dłoń bo pojedynczo nas wytłuką

ukraina – jesień 2009

l i t e r a c k i e

67


68

t e k s t y

l i t e r a c k i e

CZARNO-CZERWONA RÓŻA na wąskiej półce trzeciej klasy spoczywa autochtonka: odłożony do wiosny jasnowłosy ukraiński chochoł w podłużnym pędzącym pełnym podróżnych parniku tak jak gdyby nigdy nic ściąga słomę spodni grając na turkusowym honer-stringu kawalerskich emocji tylko raz kołysząc się w hamaku e-sieci obnaża potrzebę serca w jej przypadku bordowy – typowy dla pąków – kolor posiada nie miłość lecz włożony do wnętrza modem – – – – – – to ciekawe dokąd chce dojechać i jaką tak naprawdę może mieć Twarz pisany przez nią na desce net-booka Bóg?!… w szerokotorowej szklarni do sewastopola na gołej rabacie ramienia obcinam wzrokiem pozbawiony powabu tatuaż: czarno-czerwoną różę

krym – jesień 2009


t e k s t y

W SKORUPACH KUSZET

w skorupach kuszet na fali nocnego odpływu ukraińskie korale z kolejowej kolii ciążą w kierunku czarnej wody czarnego morza w szczypcach palców trzymają w pogotowiu łatwopalne druty: w iskrach zimnych ogni wciąż widzą zimną wojnę dziadka mroza i atom wciąż pomimo upływu szyn determinuje je odruch pawłowa: odgłos młota kół i podwieszony nad pociągiem astralny sierp – – – – – – jakie będzie ich jutro i jak długo będzie im jeszcze groził gotowy do ingerencji w każdy owoc morza poradziecki nóż?!… tak jak gdyby nigdy nic młode skulone w sobie jak małże autochtonki tworzą nadążający za współczesnym efemerycznym pośpiesznym światem kieszonkowy turystyczny podręczny harem

krym – jesień 2009

l i t e r a c k i e

69


70

f e l i e t o n

N

Szymon Szwarc

ie mam uwag w tym miesiÄ…cu. Tzn. mam, ale nie mam. Tzn. nie mam uwag. W tym miesiÄ…cu.


f e l i e t o n

dzienniczek uwag

71


72

f e l i e t o n

Barszcz Błaszczyk

W

ykładam się, gruntownie. I od razu uciekam, zostawiając po sobie martwą powłokę; nie określaj, nie szufladkuj nawet po tej Prawdzie, tylko bądź, w nienudzie wspólnego trwania. Cały wieczór atakują nas zbieżności, które lekceważymy jak imprezę pod łuzą. Bile wtedy mszczą się, tak jak zanik koncentracji i refleksu w nas mści się niespodziewanym uderzeniem losu, czasem będącym już tylko sprawdzianem naszej wzajemnej dobroci wobec siebie, wskaźnikiem naszej moralności, empatii i wyobraźni, testem zrozumienia i tego, jak rozegramy tę partię wobec wrażliwości drugiej osoby, która chwilowo jakby traci grunt pod stopami, i czeka. To też potrzebne momenty, bo ona czeka, przypomniawszy sobie, jak jej zależy. Przypadki stają się – podchodzą do nas i czasem zaczynają mówić w obcym języku, a wtedy zdarza się, iż koleją losu zapadam się (lecz inaczej, niż gdy ciało chwyta się z innym ciałem – w takim przypadku więcej jest słońca i więcej jest teraz i duch maksymalnie ogniskuje światło rozproszonej świadomości, co jest zalążkiem stanu, w którym rozproszona świadomość stanie się globalnym zogniskowaniem), wycofuję się z relacji, lecz bynajmniej nie dlatego, że „lubię urozmaicenia”. Wszystko jest jednak doskonałe, więc doskonale wyswobadzamy się z cienia, z oddalenia, z chwilowej obcości. Wracamy do siebie, odwracając się na pięcie i razem zaczynamy kroczyć w stronę końca świata. Znajdujemy tam choinkę. (Kwiecień.) Zdaje się, że spadła z nieba, by ostatecznie spaść z mostu (nie uchwytujemy momentu, gdy znika w otchłaniach rzeki, bo wciąż tylko trenujemy utrzymywanie nieporuszonej Obecności; są chwile, gdy to naprawdę trudne nie-poruszyć-się, if you know what...).

Nocne tango z symbolem Słońca


s e f e l i kect joan

regulator kwasowości

W drodze na most zbieramy pierwsze życzenia bożonarodzeniowe i gratulacje. Następnego dnia ci podchmieleni ludzie być może pomyślą o nas (ja bym pomyślał) jak o metasennej mistyfikacji, mirażu umysłu, doskonałej ułudzie. I co pewien czas pod stopami napotykamy okręgi identyczne jak te, pospiesznie wyrysowane kilka godzin wcześniej na naszej skórze, jednak konsekwentnie, z uporem, stojąc przytomnie na ziemi, powtarzamy „przypadek”. A wtedy życie w konszachtach z bilami jakby chciało nam pokazać, że jednak się mylimy (co do siebie, co do świata, whatever…); jakby chciało nas omamić. Próba wiary. I kiedy zespala atomy poranny deszcz, zbryla się piach pod butami i śpiewają ptaki; kiedy ulica milczy, poza tymi ptakami właśnie; kiedy powietrze stoi ludzkim snem nieruchomo – gdy nikt na zachodni sposób nieporadny nie próbuje być szczęśliwy; kiedy domy po drugiej stronie skrzyżowania są zamglone i rozmyte jak katedry Moneta; kiedy wydawałoby się, że można by rzucić się na powietrze i popłynąć w górę; kiedy mięknę jak gąbka, a wszystkie bodźce przebijają mnie na wylot, na długie tygodnie infekując jak kurara pamięć skojarzeniową; kiedy teraz w formie obrazkowej ponownie pojawia się na chodniku, wszystko zdaje się krzyczeć: to ja, magia, odurzona piątkowym alkoholem sylfida, właśnie wracam z pola bitwy, gdzie śmiertelnie ugodziłam w przypadek. Lecz gdy za dnia ptaki milczą, to właśnie czas (nie żaden „znak”), by odespać. Zwyczajnie spać, oczyszczeni wykończeniem i lżejsi rozmową. Budowaliśmy dziś wartości, dopamina stała się nagrodą (jeszcze nie karą, co też grozi nam, gdy będziemy oczekiwać, a nie po prostu być). I jakby wszystko bardziej się zazieleniło; wybuch kwiatów nawet na ściętych drzewach.

00 73


f e l i e t o n

bełkot miasta

Józef Mamut No i o co chodzi z tym zaufaniem do polityków? Przecież nie o to, że ludzie wierzą w dotrzymanie przedwyborczych obietnic. Premier nie dotrzymał prawie żadnej, a i tak ufa mu znaczna część społeczeństwa. Może więc chodzi o to, czy na przykład ufasz mu na tyle, żeby gość popilnował ci roweru. Pociesza mnie fakt, że przestali przynajmniej robić loda ortodoksyjnym barbarzyńcom i zakazali podrzynania gardeł ślimakom. Przypuszczam, że mało kto zauważy zniknięcie ze sklepów kultowych kabanosków Rytuałek. Totalna abominacja. AGATA KRÓLAK

J

akiś dalszy znajomy usunął mnie ostatnio z assbooka, bo broniłem Marsjan przed wyzywaniem od brudasów. Po pierwsze – w przeciwieństwie do niego – byłem na Marsie i widziałem, że nie wszyscy tam są brudni. Ponadto, jak niby mają się myć, skoro na Marsie od dłuższego czasu nie ma wody? I jeszcze zarzucanie im wiary w homogeniczne bąbelki, jakby byli z jakiejś prowincji – totalnie bez sensu. Nie znoszę tych faszystowskich generalizacji z powodu jakiejś niezaspokojonej kuzynki. Skąd się ci ludzie biorą? Ze współczuciem chciałbym patrzeć na ludzi, którzy widzą ograniczenia w swoim rozwoju. Czy to z powodu czasu, którego nie ma, czy też tego, którego upłynęło już zbyt wiele. Czy to z powodu zbyt dużej odległości, czy też z powodu swojego zaszufladkowania, spowodowanego umiejscowieniem w danym punkcie. Szufladeczki, półeczki, pudełeczka, szafeczki. Wszystko w tym temacie. Coraz więcej tego wokół mnie. Ale czego się spodziewać po kraju, w którym dobry interes – jak to się mówi „społeczny” – już dawno rozminął się totalnie z moralnością. Będziemy dalej baranami, składanymi ofiarnie na ołtarzu do(c)hodowlanego widelca. Dochodowego na tyle żeby totalnie nie zatonąć w kociołku posoki i mieć jakiekolwiek zajęcie zwane pracą. Nie odbiorą nam jej, a gdy będą próbować, przyprowadzimy im wielkiego plastikowego kurczaka, oświadczając, że zarżniemy jego albo ich. Naszej uwagi nie odwróci nawet dylemat, czy jest to rzeź, czy też rżnięcie o znamionach rzezi. Wolność słowa stała się żałosnym żartem. Nawet kraj, który niegdyś szczycił się tą wartością, jakże pięknie nabazgraną w konstytucji, z największą zaciekłością ściga jakąś gadułę, która wyjawiła tajny przepis na pluskwy w śmietanie. Oczywiście wszyscy żremy te pluskwy i wiemy o tym od dawna, ale sekrety hodowli muszą pozostać teoretycznie niejawne. Dlatego nie udzielimy schronienia nikomu, kto obraził naszego wspaniałego importera tego dania, niezależnie ile marionetek dostanie od tego sraczki. Nie wpuścimy nikogo, kto chociaż siedział obok nieatestowanego grilla, choćby nawet był królem jakiegoś trzeciego świata.

ILUSTR.

74


f i l o f o o d

W

e wrześniu zamykamy za sobą lato i wracamy do swoich zadań w nostalgicznym, jesiennym nastroju. W mojej szafie biała garderoba brązowieje pod kolor za oknem. W kuchni też wrześniowe zmiany: zielona, świeża mięta zastąpiona zostaje świeżym imbirem, z zielonych i owocowych sałatek oraz grilla przechodzę na kanapki i rozgrzewające zupy. Jesień nieodłącznie kojarzy mi się też z grzybobraniem. Pamiętam jak w jesienne soboty mój ojciec zawsze wstawał wcześnie rano, by uprzedzić innych grzybiarzy i nie wrócić z pustym wiadrem. Po południu razem z mamą czyściłyśmy grzyby i segregowałyśmy je na zapiekanki, do słoików i do suszenia. A suszyło się dosłownie wszędzie: na kaloryferach, w piekarniku, na kuchence. W całym domu przez okres jesieni pachniało grzybami, a moja mama przechodziła samą siebie w kreatywności ich przyrządzania. Tyle było wtedy w domu grzybów, że wstydziłam się zapraszać do domu znajomych - dziś przyznaję, że nawet mi tego brakuje. Mimo sprzyjającego klimatu, w Irlandii nie zbiera się grzybów, a popularne pieczarki - białe lub brązowe - trzeba niestety po prostu kupić w sklepie. Tegorocznym hitem sezonu jest łączenie ich w tarcie ze świeżym tymiankiem i pomidorami suszonymi na słońcu, a także w quasadillas, „inaczej”. A zatem: Tarta z pieczarkami, tymiankiem i pomidorami suszonymi na słońcu • 1 opakowanie ciasta francuskiego • 1 małe jajko • kilka suszonych pomidorów • 2 łyżki liści tymianku • ok. 250 gram pieczarek • 1 łyżka masła • sól i pieprz • oliwa z oliwek • 1 kulka mozarelli Sposób przyrządzania: • Usmaż pieczarki na maśle ok. 10-15 minut. Posól i popieprz. • Wysmaruj naczynie do tarty oliwą. • Pokrój w kosteczkę pomidory z zalewy (jeśli masz suche namocz je wcześniej w gorącej wodzie). • Przygotuj liście tymianku. • Rozwałkuj trochę ciasto i przełóż do naczynia do tarty. • Wysmaruj ciasto roztrzepanym jajkiem. • Układaj kolejno warstwy: • pieczarki • tymianek • suszone pomidory • kawałki mozzarelli. • Skrop oliwą. • Piecz w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni przez 25-30 minut – aż tarta ładnie zbrązowieje i będzie chrupiąca.

75

• 1 łyżka masła • 100 g pieczarek • 100 g fety • 2-4 kromki chleba bądź bagietki • sól i pieprz • sok z cytryny • oregano, bazylia lub inne przyprawy Sposób przyrządzania: • Pieczarki pokrój w plasterki. • Usmaż je na maśle z solą i pieprzem, przyprawami i odrobiną soku z cytryny. • Na drugiej patelni rozgrzej oliwę z oliwek, dodaj do niej zmiażdżony czosnek • Dodaj szpinak i przypraw go solą i pieprzem. Wymieszaj i poczekaj, aż szpinak straci objętość. • W międzyczasie pokrój fetę w kostkę. • W tosterze, piekarniku lub na patelni grillowej przygotuj grzanki. • Podawaj, gdy grzanki będą gotowe i układaj na nich kolejno: • szpinak • pieczarki • fetę. Quasadillas z pieczarkami, tymiankiem i suszonymi pomidorami • 1 cebula • 4 pieczarki • 2 łyżeczki świeżych liści tymianku • 4 suszone pomidory • 4 łyżki startego cheddara • 2 pełnoziarniste wrapy Sposób przyrządzania: • Pokrój suszone pomidory z zalewy. • Posiekaj cebulę i grzyby. • Usmaż cebulę na maśle, dodaj pieczarki. Posól je i popieprz. • Następnie dodaj pokrojone w kosteczkę pomidory i liście tymianku. • Posmaruj patelnię grillową masłem. • Umieść na niej wrap i na jego połowie ułóż farsz z pieczarek • Posyp serem. •Zamknij wrap i smaż go na złoty kolor po obu stronach, aż stanie się chrupiący i ser się rozpuści. Mówię Wam: rewelacja, i do „next time”! ;-) Te i inne przepisy możecie znaleźć na blogu lub na profilu na Facebooku. Pozdrawiam cieplutko! http://natalerz.com/ Natalia

Grzanki ze szpinakiem, pieczarkami i fetą • 100 gram szpinaku • 2 ząbki czosnku

TEKST I ZDJĘCIA:

NATALIA OLSZOWA


76

w u n d e r k a m m e r

BRZYDKA POCZTÓWECZKA

Nagrobki Divine aka Harrisa Glenna Milsteada, przyczyna śmierci: atak serca, komplikacje związane z kardiomegalią, pochówek: Prospect Hill Park Cemetery, Towson, Baltimore County, Maryland, USA, oraz Elizabeth Short aka Czarnej Dalii, przyczyna śmierci: morderstwo, przecięta w pół, pochówek: Mountain View Cemetery, Oakland, Alameda County, California, USA, źródło: http://www.findagrave.com/index.html

Nagrobki Bruca Lee, przyczyna śmierci: obrzęk mózgu, i Brandona Bruca Lee, przyczyna śmierci: postrzał wskutek wypadku na planie filmowym, pochówek: Lake View Cemetery, Seattle, King County, Washington, USA, źródło: http://www.findagrave.com/index.html


w u n d e r k a m m e r

KRYPTOANIMALIA

Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA

HIPPOTURTLEOX – rogaty potwór z tybetańskiego jeziora Duobuzhe

Artysta: John Maus Album: A Collection Of Rarities And Previously Unreleased Material Label: Ribbon Music Rok: 2012

Możliwa rekonstrukcja wyglądu Hippoturtleoxa dokonana przez Tima Morrisa źródło: http://karlshuker.blogspot.co.at

W związku ze szczególną sytuacją geopolityczną Tybetu niewiele wiadomo o tej istocie. Jednakże od czasu do czasu pojawiają się wzmianki. We wrześniu 1984 roku czołówki gazet obiegło owo dziwaczne zwierzę, które rzekomo zostało wyłowione z tybetańskiego jeziora przeszło 12 lat wcześniej. Istota ta została opisana jako wół, posiadający ciało hipopotama, żółwie nogi oraz parę zawiniętych rogów na głowie. Takiej krzyżówce fizjonomicznej zawdzięcza swoją nazwę gatunkową, nadaną przez amerykańskiego kryptozoologa J. Richarda Greenwella. Wieść niesie, iż po schwytaniu zwierz został został zadźgany bagnetami przez chińskich żołnierzy, a bezcenna dla nauki tusza zaciągnięta do pobliskiej jezioru wioski. Nie wiadomo, jak potoczyły się dalsze losy okazu, lecz niewykluczone, że został zwyczajnie zjedzony. Karl Shuker – światowej sławy kryptozoolog – zbierając dokumentację na temat hippoturtlexa nie natrafił na żadne ślady rzeczonego jeziora, ani w Internecie, ani w atlasach. Chociaż na płaskowyżu tybetańskim występują doTsłownie tysiące jezior, więc niekoniecznie jest to zaskakujące. Uważa się, że obszar ten znajdował się pod wodą morską, co wyjaśniałoby tym samym obecność tylu jezior, z których niektóre są wypełnione słoną wodą. Niemniej jednak, ani wcześniej, ani później innych doniesień o hippoturtlexie nie było. Niestety bez kolejnego przedstawiciela tego gatunku nie można nic więcej na ten temat powiedzieć. Można mieć jedynie nadzieję, że jeśli się pojawi/ujawni, zostanie potraktowany lepiej od swego poprzednika.

Słuchanie tego albumu przywodzi mi na myśl kolor fioletowy – na długo zanim jeszcze zobaczyłam okładkę – oraz pogrzeb, na który dwie wyfiokowane starsze panie wysiadają z autobusu PKS na trasie relacji Toruń-Bydgoszcz z wielkim wieńcem z napisem „Ostatnie pożegnanie” w przyjemnie deszczowy, ale jakże szary dzień. A propos deszczu i duchoty, w Wikipedii doczytałam się, ze kolor fioletowy przyjmowany był za ponury, ale także „w latach 60. fiolet stał się kolorem buntu i przemian, uznawano go za niekonwencjonalny i prowokujący, zaś odcienie fioletu stały się symbolem młodości i poszukiwania wolności” (patrz także: zdjęcie nr 3. z Szuflady Hoardera). Co świetnie się sprawdziło jako potwierdzenie moich skojarzeń swoistych rites de passage z dźwiękami płynącymi z tworów Mausa, szczególnie jeśli pojmować je przez pryzmat smutku. Zatem, wracając, pogrzeb ten jest – jeśli na moment zamkniemy oczy – niczym wybieg mody z lat osiemdziesiątych, w których dominują piękne i dostojne materiały: welwetowe kapelusze z małym rondem, atłasowe rękawiczki i aksamitki. Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, ale wcale się nie dłuży. Wskakujemy wielkim susem w środek akcji, by powywijać rokendrola na stypie z dawno niewidzianą krewną, albo – francuskie pawany, mając ochotę nałożyć czerń i transgresyjne akcesoria, najlepiej z dodatkami koronek, i teatralny makijaż, niekoniecznie zdając sobie sprawę, gdzie się znajdujemy, tudzież zapominając się na chwilę przy dźwiękach intergalaktycznego tanecznego weltschmerzu. Można też się rozmarzyć, iż przenosi nas do niebiańskiego kina, w którym grają film „Footloose” z Kevinem Baconem, z duszą jeszcze bardziej gorejącą synestetycznym cierpieniem i pokrytą sromotą istnienia, a do którego to muzykę zrobiłby niejaki John Maus – behemot ze słabością do dewocjonaliów. Zdecydowanie pasują infantylne łakocie, które zwykliśmy się wstydzić jeść publicznie; albo każdy rodzaj comfort food, o ile przygotuje je dla nas ktoś, komu nieobcy jest nasz dojmujący smutek na tym ziemskim padole. Ale dobrze spisuje się także obieranie pomarańczy przy pomocy scyzoryka z wygrawerowaną różą, jednocześnie z podpieraniem ściany plecami i z jedną stopą podniesioną przez bohatera o złotym sercu w typie „Rumble Fish”. Tutaj więcej dworskiego karaoke okrutnego teoretyka: http://www.upsettherhythm.co.uk/johnmaus.shtml I pamiętaj – Don’t Worship The Devil!

77


78

w u n d e r k a m m e r

KĄCIK DZIWOLĄGA Czarna Dalia: Elisabeth Short (29 Czerwca 1924 – 15 stycznia 1947)

Media przedstawiały postać Elizabeth Short z różniących się od siebie perspektyw jako „Manipulative playgirl. Aspiring starlet. Naïve cock tease. Troubled soul”. Zapewne twórcy z domu mody Givenchy nie mogli się zdecydować, które z tych wcieleń jest autentyczne. Zatem uchwycili wszystkie oblicza w zapachu Dahlia Noir woniejącym uśmiechem Glasgow, którym obdarowują nas nie tylko postacie z Mechanicznej Pomarańczy, ale także jakże sugestywny nemezis Batmana – Joker, a idąc krok dalej, jest w nim też dająca się wyczuć nuta tanioszki. Jej makabryczne, gwałtowne morderstwo nie zostało wyjaśnione do dziś, ale jeśli brat pozwoli mi się zbliżyć do konsoli, to postaram się rozwikłać zagadkę zabójstwa Czarnej Dalii, zgłębiając grę „L.A. Noire” lub sięgnę ponownie po odcinek „Spooky Little Girl” serialu „American Horror Story”, w którym wątek Czarnej Dalii jest motywem przewodnim.

A tymczasem odsyłam do średniej klasy filmografii:

Klasycznie kultowa celebrytka, z gatunku tych, która dopiero po swej niechybnej śmierci trafia w szeregi najjaśniejszych, inspirujących rzesze twórców pereł o porcelanowej cerze i kruczoczarnych włosach. O Czarnej Dalii można by długo, można by dobrze, ale można by też źle. Źle to jednak najlepiej będzie, gdyż pierwotnie pomylona została z manekinem sklepowym. Fascynację tą postacią sytuujemy w klaserze gdzieś pomiędzy Johnem Waynem, Gacy w najgorszym z możliwych przebrań klauna a nordyckim wampirem Erickiem. Krąży plotka o spisku, za którym niejako stała Betty Page. Ponoć sprawnie wyeliminowała rywalkę do korony „najsłynniejszej Pin-Up Girl” i jednocześnie protoplastkę stylu bondage i ostatecznie – ku jej nieszczęściu – snuffu. Kto wie, może nawet udałoby się jej zostać sławną aktorką, do czego rzekomo aspirowała. Acz nie udało się Betty wyrugować biednej Elżbiety całkowicie z pamięci, gdyż zostawiła ona wyraźny ślad w popkulturze. Dla wyjątkowo sentymentalnych istnieje możliwość pozostawienia wirtualnych kwiatów na jej grobie. Uwaga, podaję adres pochówku: /patrz więcej: Brzydka Pocztóweczka/

“The Blue Gardenia” (1957), reż. Fritz Lang “Who Is the Black Dahlia?” (1975), reż. Joseph Pevney “True Confessions” (1981), reż. Ulu Grosbard “Hunter” (s:4 e:13) “The Black Dahlia” (1988) “The Black Dahlia: Case Reopened” (1999), reż. P.K. MacCathy “Feast of Death” (2001), reż. Vikram Jayanti „Czarna Dalia” (2006), reż. Brian De Palma “The Curse of the Black Dahlia” (2007) reż. Dan Goldmana “The Devil’s Muse” (2007), reż. Ramzi Abed “The Black Dahllia Murder: Majesty” (2009) “The Black Dahlia Haunting” (2012), reż. Brandon Slagle “South Beach Tow” (s:2 e:8) “Black Dahlia” “American Horror Story” (s:1 e:9) “Spooky Little Girl”


w u n d e r k a m m e r

Z SZUFLADY HOARDERA

SZEMRANY TALERZYK

Owoc granatowca (Punica granatum), jabłko Wschodu o przepięknych pomarańczowych kwiatach w trakcie kwitnienia. Pochodzące oryginalnie z terenów dzisiejszego Iranu – starożytnej Persji i Mezopotamii, któremu Fenicjanie pomogli się rozprzestrzenić po obszarze Bliskiego Wschodu, by w późniejszym okresie zawędrował w niemal każdy ciepły zakątek globu. Jeden z najstarszych owoców, uważany za życiodajny, o którego istnieniu można przeczytać w najdłużej znanych ludzkości księgach. Sok z granatu świetnie gasi pragnienie, jest jednocześnie słodki i kwaśny, i był znany od wieków w kuchni perskiej, gruzińskiej, ormiańskiej i indyjskiej. Grenadyna, czyli skoncentrowana wersja soku, nie jest współczesną fanaberią barmańskiej mixologii, lecz występowała już jako składnik potraw pierwszych cywilizacji. Stosuje się ją w fesenjān – bliskowschodniej wersji gulaszu na bazie drobiu z dodatkiem orzechów włoskich, podawanego z ryżem, a także w āsh-e anār – czyli korzennej zupie grochowej z miętą. Ponadto może stanowić bazę sosu typu winegret bądź marynat do mięs, a także jest dodawany do ajiki – kaukaskiego pesto oraz innych w typie dipów i relishy. Owocowe cząstki granatu są świetne na surowo, w sałatkach, a także we wszelkich rodzajach deserów, np. jako przybranie güllaç – tureckiego prototypu baklawy z mlekiem, spożywanego w okresie Ramadanu. Do łakoci z granatu należą także sorbety czy konfitury, natomiast w Grecji i na Cyprze granat znajduje się wraz z bakaliami w potrawie koliva, która jest rytualnym posiłkiem żałobnym. Od koloru granatu i potrawy, do której się go stosuje jako garnisz, Chiles en nogada – faszerowane ostre papryczki, bierze swą czerwień flaga Meksyku. W tym miejscu warto wspomnieć o przepięknym filmie „Kolor granatu”, kreślącym wewnętrzne życie Sayat Novy – ormiańskiego poety, przypominające krwisty plaster miodu. Niesamowite, nostalgiczne i poetycko eteryczne obrazy w filmie Siergieja Paradżanowa portretują archetypy kaukaskiej zbiorowej pamięci z początku XX wieku, są dekadencko ułożone pomiędzy bizantyjskimi ikonami w oniryczne sekwencje wyjątkowej urody. Niezwykle powolne taneczne ruchy bohaterów są skrupulatnie wkomponowane w nieomal niemy taniec, nasycony głębokim smutkiem purpurowych kropli soku z granatów, wsiąkających w starożytne tkaniny. Poza tym ten piękny purpurowy owoc można wykorzystywać zupełnie bez ograniczeń. Zachęcam.

79


r e c e n z j e

książka

80

CALINECZKA I SPÓŁKA Tytuł „Dziewczyńskie bajki na dobranoc” nieco mnie zmylił. Zamówiłam tę książkę na prezent dla dziewięcioletniej córki, jednak okładkowy Kapturek w seksownym, czerwonym wdzianku dał mi wyraźnie do zrozumienia, że powinnam poszukać innego prezentu. Książkę zarekwirowałam dla siebie i na kilka dni utonęłam w codzienno-baśniowych historiach jej bohaterek. Zadanie, jakie dostały Autorki, wydaje się proste: napisz własną interpretację jednej z klasycznych bajek. I tu otwiera się całe morze możliwości – z tysięcy opowieści wybrać tę jedną, wyłuskać jej bohaterów, uwspółcześnić ich i na nowo stworzyć ich historię. W ten sposób powstało osiemnaście nowych, współczesnych bajek, które łączy jedno: brak uroczej oczywistości happy endu. Chyba każda kobieta w swych dziewczyńskich marzeniach chciała być księżniczką. Jednak okazuje się, że bycie księżniczką nie jest wcale łatwiejsze ani przyjemniejsze, niż bycie zwykłą zjadaczką chleba. To, czy z brzydkiego kaczątka przeobrazimy się w łabędzia, zależy wyłącznie od nas, od siły naszego ducha. A Gerda nie zawsze znajdzie Kaja, nawet poświęcając wszystko, by go

znaleźć. Takie są niestety efekty uboczne bycia dorosłym.

POGODZENIE

Antologia została stworzona przez kobiety dla kobiet. Tylko kobieta jest w stanie zrozumieć, że odpowiednie buty mogą odmienić los, a perły hodowlane stać się przyczyną rozpadu nieźle zapowiadającego się związku. Być może jakiś mężczyzna, pragnący zrozumieć płeć przeciwną, zagłębi się w tej książce i niejeden raz z niedowierzaniem pokręci głową nad przewrotnością kobiecej natury.

Kolejny tom poezji Grzegorza Kwiatkowskiego nie zaskakuje kibica jego twórczości niczym szczególnie nowym, ale pokazuje, że konsekwentnie podtrzymywany wybór określonej stylistyki nie jest w tym przypadku zjadaniem własnego ogona, lecz prowadzi autora do coraz pełniejszej formy przekazu i coraz jaśniejszej dla odbiorcy wizji leżącej u podstaw lub kryjącej się gdzieś na drugim dnie.

Pomysłodawczynią i redaktorką „Dziewczyńskich bajek” jest Beata Rudzińska, zaś tytułu użyczyła Ewa Aksienionek, autorka fotografii ilustrujących książkę. Obrazy znakomicie uzupełniają treść, często zaskakując własną interpretacją opowieści. Na przykład okładkowe zdjęcie Czerwonego Kapturka, uwodzicielsko spoglądającego spod rzęs, a w dłoni nonszalancko trzymającego pistolet to metafora końca niewinności, końca bajki. Wzrok dziewczyny mówi: „Teraz, wilku, pobawimy się na moich zasadach!”.

Z „Radości” wyłania się wizja świata przeżartego bezmyślnością i okrucieństwem – jedno drugiemu towarzyszy, a drugie z pierwszego nierzadko wynika. Ale widzimy też pogodzenie się z takim, a nie innym obrazem rzeczywistości:

Po zakończeniu lektury i kilku dniach obcowania z postaciami z bajek, pozazdrościłam Autorkom tak interesującego zadania. Myślę, że zmaganie się z własną wersją baśni, wpajanych nam uporczywie od dzieciństwa, to znakomita forma autoanalizy, pozwalająca uporać się z osobistymi demonami. Polecam „Dziewczyńskie bajki” do poduszki, chociaż nie jest to lektura, po której przyśnić się może książę na białym koniu. Ale z takich snów chyba już wyrosłyśmy, prawda? ANNA LADORUCKA „Dziewczyńskie bajki na dobranoc” Antologia pod redakcją Beaty Rudzińskiej Wydawnictwo AMEA 2008

„widziałam psy zjadające trupy dziewczyny które gniły z kijem między nogami byli częścią pejzażu jak drzewa i cała reszta”. („Sylvie Umubyeyi, ur. 1974”)

Pogodzenie, które ma posmak rozpaczy. Bo te wszystkie pokazywane przez poetę zbrodnie, potworności przez obecność w zwyczajności dnia codziennego stają się bardziej upiorne. Czy jest to pełna wizja świata? Czy może raczej odczucie, jakie się wynosi po zagłębieniu w mroki ludzkiej egzystencji – które to mroki jednak nie są aż tak bardzo powszechne? A może są powszechne, tylko wybrzmiewają w swojej pełnej, złowieszczej krasie jedynie w pewnych wyjątkowych okolicznościach? Takimi okolicznościami były czasy okupacji i Zagłady, do których autor często sięga. Można zadać sobie pytanie, czy nie ociera się to nieraz o banał, ale od razu pojawia się pytanie odwrotne: czy wrażliwy, myślący mieszkaniec naszego kraju może spokojnie spać, wiedząc, co się tu działo kilkadziesiąt lat temu? Można sobie raczej zadać pytanie, dlaczego wyłącznie o tym bez ustanku się nie pisze i mówi: mając w swojej przeszłości taką ranę, powinniśmy robić wszystko, by to, co w niej tkwi, uświadomić sobie, omówić, zbiorowo leczyć? Ale nie tylko na tamtych czasach skupiają się „Radości” – chodzi również w głównej mierze o ukazanie jak najpeł-


r e c e n z j e

teatr

niejszego ciemnego oblicza życia człowieka. Czy może po prostu „oblicza” (bez „ciemnego”)? Może nie jest aż tak źle i strasznie? Wszak ta zwyczajność kontrastująca z przenikającym ją bestialstwem kontrastuje właśnie przez to, że jest czymś ludzkim, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Do tego – przenikające wszystko między wierszami wrażliwość i współczucie, które jeszcze dobitniej wskazują na to, co jasne w naszej egzystencji. Ale w tej wrażliwości i współczuciu mamy też od razu, wspomniane, pogodzenie się i rozpacz. I tu mój podziw dla poety, że jest w stanie to nawarstwienie sprzeczności przekonująco ukazać. To tak, jak tytułowe „Radości”, które w kontekście całości przekazu są czarną ironią, ale w kontekście tytułowego wiersza – czymś krzepiącym: „wiosną wędrowaliśmy z bratem żeby pozbierać i zakopać zdechłe sarny które nie przeżyły zimy albo wpadły w sidła i wykrwawiły się”. („radości”)

A może i krzepiącym w kontekście całości przekazu? Przecież to są często właśnie takie przebłyski drobnych radości pośród wszechobecnego mroku i zgnilizny? Chwile, które należą do poezji, nawet gdyby ukazywały ciemność. A może właśnie – przez to, że umieją ją pokazać? „nigdy wcześniej nie kojarzyłem tych czynności ale zdechłej ryby nie wyciągnąłbym z wody i tak samo nie wyciągnąłem z niej tych ludzi” („ludzi”)

MAREK ROZPŁOCH

„Radości” Grzegorz Kwiatkowski Biuro Literackie 2013

TU SIĘ NIE ZGINA… Podejrzewam, że równie jak ja mają Państwo już dość słuchania informacji o grasujących po miastach bandach mułów ostrych, z którymi spotkanie ciemną porą na ulicy (a ostatnio nawet za dnia na plaży!) zakończyć się może dostaniem w dziób za zbyt inteligentną lub ciemną twarz. Malina Prześluga, autorka sztuki „Dziób w dziób”, której prapremiera miała miejsce tuż przed wakacjami w toruńskim Baju Pomorskim, podjęła ten temat, przenosząc go w świat zwierząt, a konkretnie miejskiego ptactwa, które równie brutalnie jak ludzie rządzi „na dzielni”. Powstał gorzko-mądry i prześmiewczy spektakl dla dzieci starszych i dorosłych oraz głośny protest przeciwko udowadnianiu swoich racji tylko siłą. Jak to w tekstach Prześlugi, jest tu i groźnie, i dowcipnie, ciepło i ostro zarazem, jest też mądrość jednostki oraz głupota grupy – czyli, niestety, arcyswojsko. Prowokacja tej sztuki nie jest niczym nowym w teatrze, o ile się nie zapomni, że patrzymy na scenę lalkową – a to już duży plus dla twórców w podstawowym dialogu z publicznością. Od pierwszej sceny tej bajki, gang gołębi-skinheadów, żądny zemsty za rzekome „zabicie” swego ziomala Janusza, bardzo głośno domaga

się sprawiedliwości. Niezbyt rozgarnięte ptaki znajdują swą ofiarę w odwiecznym wrogu – kotce Dolores, bowiem tylko ją w swych ptasich móżdżkach podejrzewają o uśmiercenie kumpla. Nie znaleziono jego ciała, ale cel jest jasny: mimo grożącego niebezpieczeństwa należy pomścić przyjaciela i iść na wojnę! Choć jedyną ich bronią są ostre dzioby i „obsryndalanie” wszystkiego dookoła, to w grupie czują się na tyle silne, iż nawet, gdy u kolejnych jej członków pojawiają się pewne wątpliwości – to i tak pójdą za swym wodzem, Zbigniewem. Przyznam, że kompletne wydrążenie wewnętrzne gołębich „bohaterów” nieco blokuje identyfikację widzów z ich pomysłem: czy zabicie Dolores rzeczywiście ma uratować honor bandy? Przywódca grupy nie zamierza nawet szukać dowodów morderstwa – wiadomo, tylko kotka mogła pożreć Janusza. Bezwzględny Zbigniew rządzi twardym pazurem i nie zamierza brać pod uwagę żadnych innych opcji, ale gdy do bandy próbuje dołączyć mały wróbelek Przemek, obsesyjny plan zemsty gołębi zaczyna się gdzieś rozmywać. Przemek (niezwykle przejmujący w tej roli Krzysztof Parda), to neurotyczny, zagubiony samotnik, wygnany ze swego stada po śmierci braciszka, który wypadł z gniazda. Pędzi żywot z poczuciem winy i pragnieniem bycia w grupie – ba, jest nawet gotowy zaryzykować własnym życiem, by zdobyć zaufanie groźnych gołębi. Wróbel wspólnie z nimi na wojnie z kotem? Niemożliwe? U Maliny Prześlugi jak najbardziej – i tak po pierwszych nieco „odpychających” scenach, mimo planowanej bitwy, dochodzimy do klimatów łagodniejszych. Spektakl wyreżyserował Zbigniew Lisowski, dając swym aktorom fantastyczne pole do popisu w prowokującym (z przymrużeniem oka), ale i mądrym portrecie psychologicznym współczesnych „groźnych” – w grupie mocno do siebie podobnych, a w pojedynkę – jakże rożnych. I tak przywódca, Zbigniew (Mariusz Wójtowicz), w swej brutalnej sile, ale i chwilowym zagubieniu bardzo przypomina pewnego pana z polityki, zaś jego podwładni: Andrzej Korkuz w roli Stefana i Krzysztof Grzęda, jako Heniek swoje role również szkicują wdzięcznie, znajdując własne tony w roztargnieniu pomiędzy lekkomyślnością a totalnym przerażeniem, które podpowiada im intuicja. Byliby groźni, są jednak śmieszni we wszystkich działaniach, z drobnymi odmiennościami

81


r e c e n z j e

gestów, tu lekki żart, tam hasło z reklamy – ośmieszają nimi koła mechanizmów przemocy – przypominają dzięki swej malutkiej dozie indywidualności, że są to jednak gołębie indywidua, ale zdegradowane do posłusznych żołdaków. Wreszcie jedyna w tym gronie gołębica Mariolka – kolejna genialna rola Dominiki Miękus, grającej z taką werwą i kondensacją emocji, że aż otwieramy dzioby! Mariolka z jednej strony swą moc czuje w jedności z bandą, ale jest zarazem zaskakująco delikatna i troskliwa w relacji z wróblem Przemkiem. To ona pomoże mu dostać się do gangu i to w sposób wielce niebezpieczny: malec pójdzie na pierwszy ogień do kotki Dolores, by porozmawiać, jak to było z tym „zjedzeniem Janusza”. W tym momencie sztuka z miejskiego blokowiska wkracza w świat baśni, a rozmowy Przemka z kotką Dolores na szczęście nie pulsują już tylko nienawiścią i fanatyzmem. Kotka jest wielką tajemnicą, której chyba sama nie zna, groźną i ciepłą zarazem, a jej postępowaniem kieruje elementarna uczciwość, którą jednak odkrywa stopniowo. Kreująca tę rolę Edyta Łukaszewicz-Lisowska pięknie stworzyła na scenie pełną osobowość postaci – posłuszno-nieposłusznej inteligencji zła i przekory. I wreszcie przewijający się przez cały spektakl zaginiony gołąb Janusz (nie zdradzę, co się z nim rzeczywiście stało) w bardzo udanej kreacji Jacka Pysiaka, który nadał znacznym partiom przedstawienia niezbędny dynamizm w zarówno w partiach gitarowych, jak i zaskakującym finale. Warto wybrać się na „Dziób w dziób” całą rodziną, obejrzeć bajkowy komentarz naszej rzeczywistości, prezentujący zderzenie nieludzkiego z ludzkim i inności osaczonej nienawiścią przez każdego, kto mówi innym językiem, jak w wieży Babel na plakacie przedstawienia. Warto także zobaczyć, jak w Baju Pomorskim ogromnie dba się o kompozycję obrazu na scenie, precyzję oraz czystość planów aktorskiego i lalkowego. Zobaczycie kota, jakiego jeszcze nie widzieliście (scenografia i kostiumy Dariusz Panas), posłuchacie na żywo muzyki Mateusza Jagielskiego i … Maurice Ravela. Zaleca się bardzo, bo z przymrużonym okiem i bez pazura – żyć łatwiej.

ARAM STERN Malina Prześluga, „Dziób w dziób” reż. Zbigniew Lisowski premiera 23 czerwca 2013 Teatr Baj Pomorski

Film

82

KOLORY NIEZALEŻNOŚCI („DZIEWCZYNA Z SZAFY” BODO KOXA) Ich troje w jednym bloku. Jacek (Piotr Głowacki) – niezręczny wesołek wciąż poszukujący „tej jedynej”, jego brat Tomek (Wojciech Mecwaldowski) – autyk, nieszkodliwy gdy „nie dziczeje” i ona – Magda (Magdalena Różańska) – posądzana o depresję badaczka światów równoległych, wierząca, że potwory nie mają wstępu do jej szafy. Życie bohaterów odmieni niespodziewana nić porozumienia, zawiązująca się między Magdą a Tomkiem, która każdemu z tego osobliwego tria pomoże zmierzyć się z największymi wyzwaniami: samotnością, brakiem akceptacji, z trudnym życiem „razem” i jeszcze trudniejszym odchodzeniem najbliższych osób. Magda to kolejna „wylogowana z życia”, jednak próżno szukać w filmie Koxa społecznego dydaktyzmu „Sali samobójców”

Jana Komasy. Dziewczyna po prostu nie chce karmić niczyjego złudzenia o powinności odczuwania i poszukiwania społecznie akceptowanych przyjemności, Nie wiemy, co jej się przydarzyło, podobnie jak nie wiemy, jak wyglądało życie braci przed chorobą Tomka. Wierzymy jednak w oryginalność tych postaci, nakreśleni zostali bowiem bez nuty fałszu i doskonale zagrani przez najciekawszych obecnie polskich aktorów, z brawurowym duetem Głowacki–Mecwaldowski na czele. W „Dziewczynie...” Bodo nie ukrywa inspiracji amerykańskim kinem niezależnym, choćby twórczością Wesa Andersona, z którym łączy go nie tylko pietyzm w budowaniu świata przedstawionego, ale również szczególny wypadek wyobraźni, w której to muzyka uruchamia obrazy. W swoim mainstreamowym debiucie „dinozaurowi kina niezależnego” udało się uniknąć prowadzącej na manowce publicystyki oraz infantylnego autobiografizmu. Stworzył rzeczywistość daleką od katalogowego świata TVNowskiego, od „Hollywood na miarę naszych możliwości” i – tak dobrze znanego – polskiego smutku. W tym kameralnym komediodramacie rozpacz i pogoda ducha przeplatają się, są bowiem w życiu rzeczy zbyt straszne, by dopuścić je do siebie bez ocalającego wentyla bezpieczeństwa, czyli poczucia humoru. Choć Kox korzysta ze schematów kina gatunkowego (np. komedii romantycznej), to wyobraźnia i dystans chronią go od powielania sentymentalnych klisz oraz dosłowności, która zbyt często zabija polskie filmy. By zrozumieć, że „mniej znaczy więcej”, potrzeba nie tylko wrażliwości (której nauczyć się nie sposób), ale również świadomości medium filmowego. Doskonała znajomość warsztatu potwierdza, że Bodo jedynie formalnie może być nazwany debiutantem, ponieważ korzysta z wieloletnich doświadczeń, które zdobył na gruncie polskiego kina offowego. Właśnie dzięki takim udanym transferom „młodych zdolnych” kina niezależnego do głównego obiegu, możliwe jest prawdziwe odrodzenie rodzimej kinematografii. Być może sukces „Dziewczyny z szafy” przekona producentów, że warto szukać nowych autorów właśnie na tym, nie traktowanym nigdy poważnie, polu. Sam Bodo Kox nie daje się zaszufladkować. Obecnie deklaruje chęć rozwoju za-


r e c e n z j e

równo niezależnych projektów, jak i pracy komercyjnej (Kox polskim Stevenem Soderberghiem?). Skąd taka deklaracja? Jest filmowcem już od lat, zna reguły tego fachu i wie, że to sukces warunkuje realną niezależność i zapewni przewagę w rozmowach dotyczących kolejnych projektów. Ponad wszystko zaś – podobnie jak bohaterowie jego filmu – nie godzi się na odmierzanie świata jedną miarą, wciąż badając granice życiowego i zawodowego anarchizmu.

KAROLINA ROBACZEK Dziewczyna z szafy reż. Bodo Kox 2012

PRZED „BLUE JASMINE”... Najnowszy film Woddy’ego Allena, „Blue Jasmine” nie doczekał się zgodnie ze świecką tradycją swojej uroczystej premiery w Cannes. Po tym zdaniu powinienem oddać się przynajmniej jednej dykteryjce, jak to ten niezwykle istotny fakt postawił na głowie krajową dystrybucję filmową, odcinając polskich fanów od dorobku amerykańskiego autora, jak to liczni nasi „alllenolodzy” i „allenoznawcy”, stając na głowie, zinterpretowali ten fakt jako złowrogą, nostradamusową przepowiednię. Być może byłoby to nawet ciekawe, lecz nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Ewentualny konflikt został

stłamszony w zarodku, a na polską premierę „Blue Jasmine” czekać musieliśmy niecały miesiąc. Sukces biorąc pod uwagę popularność Allena w Polsce. Lecz kinoman przezorny, to kinoman ubezpieczony. Sprawę w swoje zapobiegliwe ręce wzięła Fundacja Działań Artystycznych I Filmowych „Ruchome Obrazy”, wprowadzając pod koniec czerwca do naszych kin zeszłoroczny film dokumentalny „Reżyseria: Woody Allen” znanego skądinąd Roberta B. Weide’a. Referencje Pana Weide, posiadającego kilka statuetek Emmy, zaczynają się od przywrócenia do życia fenomenu braci Marx, o których film dokumentalny pragnął wyprodukować już od końca lat siedemdziesiątych (wielki sukces „The Marx Brothers In a Nutshell” z 1982). Zaangażowanie w wywyższenie poczucia humoru jako dobra narodowego skłoniło Weide’a do produkcji serii pełnometrażowych dokumentów o życiu i twórczości W.C. Fieldsa, Morta Sahla i Lenny’ego Bruce’a („Swear to Tell the Truth” nominowany do Oscara w 1998). Do roku 2011 pełnił funkcję producenta wykonawczego sitcomu „Pohamuj entuzjazm” („Curb Your Enthusiasm”) z Larrym Davidem (Boris Yellnikoff w Allenowskim „Whatever Works”). Lista zasług Roberta B. Weide’a jako producenta kreatywnego i reżysera jest jednak w rzeczywistości znacznie dłuższa i ciekawsza, a jak mniemam, w pracę jego nie wkrada się stagnacja i zniechęcenie. Wszakże widać już, że mamy do czynienia z kimś niebanalnym i okrzesanym. Mówiąc krótko: z dokumentalistą inteligentnym i kompetentnym. Dlaczego – a przecież uszczypliwie i z troską – pisałem w pierwszych słowach tego tekstu o „allenoznawcach” jako o potencjalnych odbiorcach złej wróżby, gdy niezauważalnie niemal zakołysał się rytm filmowego świata wywołany premierą nowego filmu Allena? Bo oni WIEDZĄ, że to nic nie znaczący fakt. Jeden miesiąc w taką stronę czy w tamtą, nie ma to znaczenia. Ba! Nie ma znaczenia, gdyż ta nieszczególnie tajemna wiedza dotycząca prawideł produkcji filmowej i dystrybucji festiwalowej nie chwieje oddolnie odbiorem kina w Europie. Przecież nie tylko „allenolodzy” wiedzą o rytmie pracy Allena, uczestnicy kultury filmowej również, widz wciągnięty w autorską grę według zasad reżysera również będzie wiedział po kilku, kilkunastu seansach wiele. MY RÓWNIEŻ

WIEMY (że uderzę w postfuturystyczną nutę). To, do czego zmierzam, jest równie klarowne jak kompetencje reżysera filmu „Reżyseria: Woody Allen”. Dokument ten jest wizualizacją truizmów i oczywistości. Zastanawiało mnie zawsze, dlaczego w Polsce brak konkretnej monografii twórczości Allena? Filmoznawczej, o „twardych” walorach naukowych. Tej jednej, jedynej „księgi-źródła”. Odpowiedzią pierwszą byłaby ta, która stwierdzałaby, że monografii się już po prostu nie pisze, lecz tak przewrotna riposta mnie nie zadowala. Przecież Allen nie jest polskiemu widzowi obojętny, wręcz przeciwnie. Szeregi artykułów, zbiory dramatów, opowiadań, książeczki plotkarskie i mini-wprowadzenia, biografie, wywiad-rzeka Erica Laxa. Jednak w pewnym sensie odpowiedź na to pytanie odnalazłem dzięki filmowi Roberta Weide’a. Bo polski widz WIE. Rozumie najprostsze referencje i zachował umiejętność łączenia skojarzeń w pewne ciągi narracyjne. Allen jest stylem, czymś co stosunkowo łatwo mentalnie wizualizować, a mając oparcie w wydanej na polskim rynku 5 lat temu książce-wywiadzie Erica Laxa z Allenem, odnajdziemy niemal identyczny spis treści, co montaż filmu Weide’a. Czy chcę przez to powiedzieć, że ktoś o tak olbrzymich zasługach dla amerykańskiego przemysłu rozrywkowego jak Robert B. Weide traktuje swoich współrodaków jako analfabetów? Nie. „Reżyseria: Woody Allen” to dla europejczyka pogrubianie liter rozwiązanej, stosunkowo prostej krzyżówki. Być może odgrywa tu rolę europejska nostalgia za wodzowskim kinem autorskim, a być może błędny punkt wyjścia reżysera. Weide’a „The Marx Brothers In a Nutshell” było rzeczywistym przedstawieniem humoru braci Marx ludziom znacznie młodszym w chwili, gdy tych wspaniałych komików nie było już w biznesie (materialny status „biznesu” można w tej chwili interpretować zgodnie z przekonaniami). Przez ten skąpany w truizmach film odnosi się przykre i niepokojące wrażenie marginalności twórczości Allena w jego własnym kraju, marginalności jego statusu – kogoś w rodzaju wyrzutka. I jest to tylko wrażenie wywołane bezrefleksyjnością montażu „gadających głów”. Uchybieniem byłoby nazwanie tego filmu „bezinformacyjnym”, więc tego nie zrobię. Zostawię to hasło w domyśle, naddając mu pewnej niezamierzonej refleksyjności. Refleksja zaczyna się w chwili,

83


84

r e c e n z j e

gdy widz orientuje się, że film nie zawiera żadnych specjalnie wyszukanych metriałów archiwalnych, posługuje się ogólnikowymi stwierdzeniami na wpół anonimowych ludzi. Mimo całego szacunku, jakim Allen otoczony jest przez autorów dokumentu, nad filmem unosi się nieznośna martwota. Nieznośna.

PIOTR BURATYŃSKI

Reżyseria: Woody Allen reż. Robert B. Weide;

muzyka

2012

Powtarzają się - pochlebne recenzje na ich temat. Grupa została założona w 2012 roku, jednak jej członkowie nie są debiutantami. Jest ich czterech i maczali palce w wielu udanych projektach muzycznych, myślę że najbardziej znanymi są „Ed Wood” i „Stwory”. Mamy więc gitarę, bas, dwie perkusje (słychać zasadność tego rozwiązania szczególnie w utworze „Exe”), syntezatory i przetworzony wokal. Co z tego wyszło? Odnoszę wrażenie, że album spójny koncepcyjnie, utwory układają mi się w jakąś całość, ale nie stylistycznie. Jest tu ambientowy „Ho”, monotonny „Tap”, nieharmoniczny „Koty Psy”, industrialnie-hardcore’owy „Zodiak” i łączący chyba wszystkie te elementy, otwierający płytę „Primax”… Jednak nawet gdy brudne, noisowe brzmienia biorą górę, nie przytłaczają, przebija się przez nie wyraźna struktura, porządek i lekkość. Ambient daje pewną dozę wytchnienia i działa jak imbir oczyszczający kubki smakowe przy jedzeniu sushi. Warto poznać i śledzić, możemy oczekiwać wielu ciekawych dźwięków z ich strony.

Teksty są głównie zasługą wspomnianego Grzegorza, który popełnił kilka tomików wierszy posługując się tą stylistyką, jednak nie wyśpiewuje swoich wierszy, a prostsze teksty właśnie, po angielsku, by lepiej współgrały z muzyką. Z jednej strony szkoda, ich utwory z polskimi słowami brzmią naprawdę nieźle, co nie jest proste do osiągnięcia. Z drugiej dobrze się tego słucha, więc nie ma sensu marudzić. To drugi ich album (pierwszy lp nazywa się… „LP”) i co tu kryć, jest o wiele bardziej przemyślany od poprzedniego. I dopracowany. Gościnnie zagrali Mikołaj Trzaska (saksofon i klarnet) i Tomasz Ziętek (trąbka). co dodaje dodatkowego smaczku. Miałem mieszane uczucia co do „++”, jednak po przesłuchaniu „LP” doszedłem do wniosku, że zmierzają w kierunku który jest dla mnie interesujący. Wsłuchałem się dokładniej i kilka utworów trafiło do mojej stałej playlisty. Całość wprowadza w odpustowy trans z karuzelą w tle z jednej strony, a cmentarzem z drugiej. Zarówno aranżacje, jak i teksty mogą zirytować, jak i zaintrygować. Mnie zaintrygowały.

WIKTOR ŁOBAŻEWICZ WIKTOR ŁOBAŻEWICZ Hokei, „Don’t Go” Lado ABC, 2013

Trupa Trupa, „++” Nakład własny, 2013

HOKEI

O sobie piszą “Hokei to japońska sztuka walki, szkoła zapamiętywania i powtarzania. Tego co było – w to co jest. Hokei to zespół muzyczny, który stara się za wszelką cenę trzymać tych zasad”. Trzymają się. Dali się zapamiętać - na OFF Festivalu w Katowicach, gdzie odbyła się koncertowa premiera ich debiutanckiej płyty i dało się słyszeć, że to jedna z lepszych alternatywnych grup koncertowych w Polsce.

TRUPA TRUPA Z pierwszym członem nazwy muszę się zgodzić, jako że wyraźnie dostrzegam funeralno-cyrkowy charakter ich muzyki (zgodnie zresztą z intencjami lidera zespołu, Grzegorza Kwiatkowskiego). Z drugim niekoniecznie, to całkiem żywa muzyka, chociaż... trup szwęda się faktycznie w pesymistycznych i mrocznych tekstach.


s e k c j a

TYTUŁ TYTUŁ agadgagag sdffsf asfskdfasf aksjdfkjsfha aksjdfkjsfa aksjdfnkjsfnasf kasjdfnkjsnf sadfksfjsjakf askdfksjfna aksdfksjfjsaf aksfbksjfa aksdjfnksfja aksjdfkjsf skdfjskjfd cd książka film wydawnictwo rok wyd.

00



t w o r y

Miłosz Flis urodzony 18.05.1986 w Lublinie. Absolwent wydziału rzeźby na ASP we Wrocławiu, dyplom w 2012 roku w pracowni prof. Janusza Kucharskiego. Zajmuje się rzeźbą, malarstwem i grafiką, opierając się na eksperymentach – zarówno formalnych, jak i technologicznych. Interesuje się równocześnie abstrakcją i figuratywizmem. Nie lubi polityki. Molosh.tumblr.com lubiezny.tumblr.com

87


88

t w o r y


t w o r y

89


90

t w o r y


t w o r y

91


92

t w o r y


t w o r y

93


94

t w o r y


t w o r y

95


96

t w o r y


t w o r y

97


98

t w o r y


t w o r y

99


100

t w o r y


t w o r y

101


t u

b y w a j

Bydgoszcz, Toruń, Chełmno 13.09 – 04.10

KLEZMAFOUR, KASIA MARKOWSKA

102

BYDGOSZCZ I TORUŃ, CZYLI KLASYKA I JAZZ Wielkie święto muzyki pod tegorocznym hasłem „klasyka i jazz” - z przymiotnikiem wprawdzie „bydgoski”, ale zarażające też najbardziej urokliwe miasta regionu, Toruń i Chełmno. Trwający od 13 września do 4 października festiwal powinien przyciągnąć szerokie rzesze odbiorców - nie tylko za sprawą różnorodności gatunków, ale i nazwisk, wśród których między innymi: Adam Makowicz, Andrzej Jagodziński, Krzysztof Jakowicz i Nigel Kennedy. Zamieszczamy toruński festiwalowy rozkład jazdy, a cały repertuar jest dostępny pod tym tu adresem: http://www. filharmonia.bydgoszcz.pl/51-bfm.html?view=wydarzenia&id=8&cat_id=8 (MR)


t u

Muzeum Okręgowe 14.09

EUROPEJSKIE DNI

b y w a j

CSW – LabSen 14.09

ZŁAP I (PO)DAJ DALEJ!

DZIEDZICTWA 2013 Turniej rycerski na zamku krzyżackim, cykl imprez „Jak drzewiej w Toruniu bywało” na Rynku Staromiejskim oraz 4. Toruńska Noc Muzeów – 14 września, w Europejskim Dniu Dziedzictwa, Toruń zamieni się w miasto średniowieczne. „Nie od razu Toruń zbudowano... czyli jak drzewiej w Toruniu bywało” to jedna z imprez organizowanych pod szyldem EDD przez Muzeum Okręgowe w Toruniu. Impreza będzie odbywać się w plenerze i będzie miała charakter rodzinny – przeznaczona dla mieszkańców Torunia oraz odwiedzających miasto turystów. Uroczyste rozpoczęcie zaplanowane zostało w samo południe 14 września, kiedy to na scenie przy Ratuszu Staromiejskim burmistrz w towarzystwie heroldów ogłoszą otwarcie imprezy. Atrakcją mają być „Relacje na żywo z przeszłości”, czyli inscenizowane „wywiady” z postaciami z dziejów Torunia – krzyżakami, flisakiem, mieszczkami oraz królami – Kazimierzem Jagiellończykiem i Janem Olbrachtem. Nie może w tym gronie zabraknąć również postaci kluczowej dla miasta – czyli Mikołaja Kopernika z rodziną. W tym samym czasie będą się odbywały podchody miejskie, których zwycięzcy będą losowani na scenie przy ratuszu. Kolejną atrakcją będą warsztaty tańców dawnych pod tytułem „W tanecznym kręgu”. Impreza przy Ratuszu przewidziana jest od godziny 12.00 do 17.00. Wokół ratuszowego dziedzińca rozłożone będą w tym czasie kramy rzemieślnicze (m.in.: kowal,

mincerz, garncarz, witrażownik, snycerz, wikliniarz, piwowar oraz oczywiście piernikarz). Odbędą się tam pokazy wytwarzania biżuterii, czerpania papieru, tkania itp. Uczestnicy będą mogli otrzymać specjalne certyfikaty potwierdzające udział w imprezie. Dla chętnych zorganizowano cykl dawnych gier i zabaw pod tytułem „swawole i niedole” (m.in. bieg w worze, rzut ciżemką do beczki, toczenie koła lub beczki, rzut tamborkiem, nawlekanie igły oraz…dyby). Na miejscu odbędą się także występy kuglarzy. Najciekawszymi punktami imprezy będą: pokaz mody dawnej w wykonaniu grupy rekonstruującej stroje oraz występ duetu odtwarzającego muzykę średniowieczną.. Pozostałe oddziały Muzeum Okręgowego również zapraszają na szereg atrakcji w ramach IV Toruńskiej Nocy Muzealnej. Na wszystkie atrakcje – wstęp wolny.

Draże żyją i dobrze się mają – tylko żyją życiem nowym, nomadycznym… Nie znamy miejsca, dnia ani godziny wydarzeń drażowych planowanych na przyszłe miesiące. Będą jednak na pewno ogłaszane na stornach: http://cafedraze. pl/ i https://www.facebook.com/cafedraze . Również i my – na naszych łamach i Facebooku – będziemy regularnie informowali o nieznanych nam jeszcze przyszłych odsłonach projektu „(po)daj dalej!”. Pierwsze miejsce jednak już znamy. Jest nim LabSen w CSW, a spotykamy się tam na swap party „Złap to znami!”, na którym będzie można skosztować drażowej kawy i innych przysmaków znanych z Cafe… Oczywiście wszystko fair trade. I, rzecz jasna, dobra muzyka – didżejka w wykonaniu CELLULAR LEVEL. Złapmy to! (MR)

(AS)

Złap to z nami!

EDD 2013

CSW „Znaki Czasu” – LabSen

14 września, godz. 18:00 14 września 2013 Muzeum Okręgowe w Toruniu

103


104

t u

b y w a j

Baj Pomorski wrzesień 2013 – czerwiec 2014

NOWY BAJOWY SEZON W Teatrze Baj Pomorski trwają intensywne próby do premiery, która mocnym akcentem rozpocznie jubileuszowy XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek SPOTKANIA. Tomasz Man przygotowuje inscenizację napisanego przez siebie dramatu „Brygada Misiek”. W sumie w najbliższym sezonie Teatr Baj Pomorski przygotuje 4 premiery. 14 września o godz. 12.00 odbędzie się uroczyste rozpoczęcie projektu edukacyjnego „Aura i roboty z planety ECO”. Połączone z warsztatami ekologicznymi przedstawienie w reżyserii Jacka Pietruskiego wpisuje się w cykl projektów edukacyjnych cieszących się niesłabnącą popularnością wśród dzieci, rodziców i nauczycieli. Mała dziewczynka o imieniu Aura razem ze swoim szczurem Mundo staje przed zadaniem ocalenia ziemi przed katastrofą ekologiczną. Podczas fascynującej podróży w poszukiwaniu robotów z planety Eco, dziewczynka spotka się z tajemniczym szczurołapem i nauczy się języka szczurów, dotrze do granic miasta, na których mieści się wielkie miejskie śmietnisko, poradzi sobie z nieprzyjemnymi strażnikami, którzy nie będą chcieli jej wpuścić do środka, pozna księcia wszystkich szczurów, pokona szereg niebezpieczeństw i odnajdzie receptę na uratowanie planety. Obrotowa scena użyta w spektaklu pozwoli je grać zarówno na obu scenach Teatru „Baj Pomorski”, jak i w plenerze, poza budynkiem teatru, co z pewnością przyczyni się do jego popularności. „Brygada Misiek” Tomasza Mana, to grane na żywo hity rockowe lat 80., kawałek historii Polski opowiedziany z perspektywy zabawek i przedmiotów codziennego użytku, nie do końca sentymentalna podróż w przeszłość, radiowa Trójka i koncert zagrany dla samej brytyjskiej królowej. Tytułowy Misiek był kiedyś muzykiem, buntownikiem i przede wszystkim punk rockowcem. O jego życiu, a tym samym o życiu dzisiejszych 40-latków, opowiedzą im m.in. magnetofon Kasprzak, lalka Barbie, (która wygląda jak Kora), Indianin, Łowiczanka czy małe żołnierzyki – bohaterowie, którzy doskonale pamiętają stan wojenny albo brak czekolady w sklepach. Premiera przedstawienia dla dzieci od lat 12 odbędzie się 12 października.

Do końca roku wystawiona zostanie jeszcze jedna premiera. „Tajemnica zamku w Karpatach” w reżyserii Marka Zakosteleckiego, będzie widowiskiem nawiązującym wprost do powieści Juliusza Verne „Tajemnica zamku Karpaty” oraz do kultowego w latach 80. w Czechosłowacji filmu w reżyserii Oldřicha Lipskiego. W pewnym karpackim lesie stoi zamek, który budzi grozę wśród mieszkańców pobliskiej wsi. Krążą wokół niego mroczne legendy, nieprawdopodobne plotki i mnóstwo niedopowiedzeń. Gdy do wsi przybywa poszukujący swojej narzeczonej śpiewak operowy hrabia Telek, z zamku zaczyna się wydobywać dym. Telek razem ze swym sługą Rocko postanawiają wyruszyć do zamczyska i wyjaśnić jego tajemnicę. Reżyser razem z autorem scenariusza, Vitem Peřiną, sięgną do tradycji czeskiej parodii i absurdalnego poczucia humoru, obśmieją wiarę w potęgę rozumu, przedstawią historię pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i ekscentrycznych postaci. Premiera przedstawienia dla dzieci od 7 roku życia planowana jest na listopad. Na 2014 rok do współpracy zostali zaproszeni Ireneusz Maciejewski, który przygotuje przedstawienie dla dzieci oparte na dramaturgii współczesnej oraz Paweł Aigner i Malina Prześluga, którzy będą pracowali nad teatralną wersją opowieści o Zorro. Najbliższe miesiące to dla teatru również organizacja dwóch międzynarodowych Festiwali. O Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA napiszemy w kolejnym numerze. W dniach 22-24 listopada w Baju Pomorskim zobaczymy 11 monodramów, które złożą się na program 28. Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. Nowością w tegorocznej edycji będzie prezentacja jednego z monodramów poza Toruniem – 25 listopada festiwalowe przedstawienie zagości w Chełmżyńskim Ośrodku Kultury. (MJ) Sezon 2013/14 wrzesień 2013 – czerwiec 2014 Teatr Baj Pomorski

TOMASZ MAN,

FOT. IRENEUSZ

MACIEJEWSKI


t u

Książnica Kopernikańska, Filia nr 1 16.09

b y w a j

105

Teatr Polski Bydgoszcz wrzesień 2013 – czerwiec 2014

PAWEŁ ŁYSAK

8 PREMIER W TPB

SPOTKANIE Z JAKUBEM ŻULCZYKIEM 30-letni Jakub Żulczyk należy do grona najbardziej poczytnych pisarzy młodego pokolenia. Zadebiutował w 2006 roku powieścią „Zrób mi jakąś krzywdę… czyli wszystkie gry video są o miłości”. W kolejnych latach wydał także „Radio Armageddon”, „Instytut”, „Zmorojewo” i „Świątynię”. Oprócz powieści pisze opowiadania, felietony, recenzje oraz prowadzi blog. Aktualnie współpracuje z magazynem „Exklusiv” i tygodnikiem „Wprost”, w którym prowadzi autorską rubrykę „Tydzień Kultury Polskiej”. Jest entuzjastą gier komputerowych, fanem Papa Dance, lubi gotować i wzorowo odbierać kulturę masową. Mówi głośno i dużo – przyjdźcie, posłuchajcie, wstęp wolny. (AS) Spotkanie z Jakubem Żulczykiem 16 września 2013, godz. 18.00 Książnica Kopernikańska, Filia nr 1, ul. Jęczmienna 23

W nadchodzącym sezonie Teatr Polski w Bydgoszczy pokaże osiem premier. Będzie wśród nich m.in. spektakl o tożsamości regionalnej, melodramat, klasyka, bajka dla dzieci oraz reżyserska niespodzianka na finał. Najlepsza polska scena wg miesięcznika „Teatr”, po sukcesach w poprzednim sezonie z rekordowa liczbą nagród – będzie się ostrożnie starać przebić ten sukces, mówi Paweł Łysak, dyrektor TPB. Zespół TPB rozpocznie nowy sezon od dwóch międzynarodowych koprodukcji: pierwszą jest „Against”, sztuka Pawła Sztarbowskiego w reżyserii Nilsa Torpusa. Spektakl powstał we współpracy TPB i Schlachthaus Theater w Bernie, a traktuje o inwigilacji w sieci, o systemach śledzenia ludzi, i o tym, jak Internet przejmuje nad nami kontrolę. Co ciekawe, premiera „Against” odbyła się już w Szwajcarii, gdzie spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem. Premiera w Bydgoszczy już 20 września. Drugą koprodukcją będzie „Europa” (premiera 6 października podczas Aneksu Prapremier). Spektakl wraz z TPB przygotowały aż trzy teatry, z Chorwacji, Niemiec i Anglii, a do jego produkcji zaproszono czterech, najczęściej „wystawianych” autorów z tych krajów. Spektakl reżyseruje Janusz Kica. Na 25 października zaplanowano premierę „Historii bydgoskich” według tekstu Artura Pałygi. Spektakl wyreżyseruje Paweł Łysak, który zapowiada całość jako ciąg 20-minutowych monologów nawiązujących do wciąż niewyraźnej tożsamości regionalnej bydgoszczan. Oficjalna premiera „Skąpca” Moliera, w reżyserii Eweliny Marciniak, spektaklu, którego pokaz przedpremierowy anonsowaliśmy wiosną, odbędzie się jednak w Bydgoszczy, a nie we Wrocławiu (na „Dialogu” zastąpiła go „Burza” Szekspira w reżyserii Mai Kleczewskiej). Pod koniec grudnia na scenie TPB pojawi się kolejna pozycja z klasyki, czyli „Wesele” Wyspiańskiego. Spektakl powstaje dzięki nagrodzie prezydenta miasta za ubiegłoroczne osiągnięcia teatru i jest przygotowywany jako wydarzenie specjalne. W „Weselu” zagra cały zespół,

a za reżyserię przedstawienia odpowiadać będzie Marcin Liber. Kolejne cztery nowości pojawią się już w 2014 roku. W czasie ferii zimowych najmłodsi widzowie zostaną zaproszeni na premierę „Plastusiowego pamiętnika” Marii Kownackiej, w reżyserii Leny Frankiewicz. Zapewne dużym wydarzeniem będzie prapremiera polska (8 marca) najnowszego tekstu Elfriede Jelinek „Cień. Eurydyka mówi”. Spektakl powstanie tym razem w polskiej koprodukcji z warszawskim Teatrem IMKA Tomasza Karolaka. Reżyserią zajmie się sama Maja Kleczewska, jedna z ikon sukcesów TPB – zarówno jej „Burza” Williama Shakespeare’a, jak i ubiegłoroczna „Podróż Zimowa” to dwie chyba najwyżej oceniane w ostatnim czasie produkcje Teatru Polskiego. 12 kwietnia Wojciech Faruga, który niedawno debiutował w Bydgoszczy „Wszystkimi Świętymi”, teraz pokaże premierę „Trędowatej. Melodramatu” – wielkiego widowiska z piosenkami, skierowanego do szerokiej publiczności. Najmocniejszy akcent, a do tego wyjątkową niespodziankę, zaplanowano na sam koniec sezonu. Zamknie go premiera „Idioty” według powieści Fiodora Dostojewskiego, którą przygotuje Konstantin Bogomołow, najgłośniejszy i najmodniejszy obecnie reżyser rosyjski, związany z moskiewskim MCHATEM. Trzymamy kciuki za kolejne wielkie sukcesy! (AS) Sezon 2013/2014 wrzesień 2013 – czerwiec 2014 Teatr Polski Bydgoszcz


106

t u

b y w a j

Warszawa, 20-28.09

JESIEŃ ZACZYNA SIĘ

Toruńska Orkiestra Symfoniczna 21 i 27.09

TOS OTWIERA XXXV SEZON

W WARSZAWIE Jak co roku. Od 1956 r. „Warszawska Jesień” to jedna z najważniejszych imprez muzyki nowej w naszej części Europy. A w ostatnich czasach odmłodniała. To zasługa cyklu „Mała Warszawska Jesień”, szeregu imprez, skierowanych do dzieci w wieku 4-12 lat, by zapoznawać najmłodszych z muzyką nową i jej możliwościami, rozwijać ich wrażliwość i wyobraźnię. Służą temu koncerty, wzbogacone prezentacjami i bajkowymi opowieściami, interaktywne instalacje dźwiękowe, opera Tadeusza Wieleckiego dla dzieci, A dla dorosłych? Jednym z ważniejszych akcentów festiwalu i Roku Lutosławskiego ma być 22 września – od lat nieobecny w Polsce Krystian Zimerman wykona Koncert fortepianowy tegorocznego jubilata w zestawieniu z jego III Symfonią pod Jackiem Kasprzykiem. 80. urodziny Krzysztofa Pendereckiego podkreśli jego Pasja wg Św. Łukasza, a H. M. Góreckiego – prezentacja jego wszystkich trzech kwartetów smyczkowych. Do tego jedna smutna rocznica – 23 września koncert „Andrzej Chłopecki in Memoriam”, w rok po śmierci tej charakterystycznej postaci polskiego życia muzycznego i samego festiwalu, który przez lata współtworzył. W programie m.in. – obok zamówionej niegdyś przez samego Chłopeckiego „Melodii w Ogrodzie Oliwnym” Onute Narbutaite – swoje utwory dedykują mu Pawłowie Szymański i Mykietyn.

Jako gwiazda światowej rangi zabłyśnie w Warszawie Ensemble Modern, zaangażowany w cykl koncertowy „Skąd? Dokąd? – mity, naród i tożsamość w Europie Środkowo-Wschodniej”. Poza tym – prawykonania utworów polskich kompozytorów: Augustyn, Bargielski, Krupowicz, Wojciechowski, Bortnowski i młodsi, spotkanie z Tristanem Murailem, jedną z legend francuskiego spektralizmu, i Portugalczykiem Miguelem Azguime, którego obficie korzystająca z elektronicznych mediów opera „A Laugh to Cry” zapowiada się na jedno z ważniejszych wydarzeń tegorocznej „Jesieni”. Ale to nie wszystko, bo ze względu na nowość muzyki zawsze można spodziewać się zaskoczenia. (MB) 56. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień” Warszawa, 20-28 września 2013 www .warszawska-jesien.art.pl

Toruńska Orkiestra Symfoniczna swój XXXV sezon rozpocznie 21 września koncertem z udziałem skrzypaczki Katarzyny Dudy – jednej z najciekawszych osobowości artystycznych w Polsce. Krytycy zgodnie określają ją jako artystkę nowego formatu. Podkreśla się wspaniałe połączenie kunsztu muzycznego z olbrzymim temperamentem scenicznym oraz wirtuozerii z wielką wrażliwością muzyczną. Katarzyna Duda studia odbywała w mistrzowskiej klasie skrzypcowej maestro Tibora Vargi w Ecole Supérieure de Musique w Sion w Szwajcarii. Dyplom Akademii Muzycznej w Warszawie uzyskała eksternistycznie pracując pod opieką prof. Jana Staniendy. Jest wielokrotną zdobywczynią nagród na krajowych i międzynarodowych konkursach dla młodych skrzypków. Katarzyna Duda wystąpi z TOS pod batutą Jerzego Swobody; w programie: Gioacchino Rossini – Uwertura do opery „Włoszka w Algierze”, Niccolo Paganini – koncert skrzypcowy nr 2 h-moll op. 7 „La Campanella” i XXXVIII Symfonia D-dur KV 504 „Praska” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Tydzień później z TOS wystąpi rosyjski pianista Ilya Rashkovskiy – zwycięzca Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego Hamamatsu 2013. Laureat pierwszych nagród konkursów pianistycznych we Włoszech i w Hongkongu, a także drugiej nagrody Międzynarodowego Konkursu Muzycznego im. Long-Thibaud w Paryżu. Urodził się w 1984 roku w Irkucku, gdzie w wieku 8 lat dał swój pierwszy koncert z tamtejszą Orkiestrą Kameralną, następ


t u

107

b y w a j

CSW 27.09

FOTOGAFIA

JAN MANSKI, „POSSESIA - IDOL III”, 2010, 100X70 CM – DZIEKI UPRZEJMOSCI ARTYSTY

Książnica Kopernikańska, Filia nr 6 26.09

RASHKOVSKIY,

FOT.

A. DECAT

nie kształcił się w konserwatorium w Nowosybirsku. W latach 2000-2009 studiował w Hochschule für Musik und Theater w Hanowerze w klasie profesora Vladimira Kraineva. Od czterech lat mieszka w Paryżu, gdzie kontynuuje naukę w l’Ecole normale supérieure de musique pod opieką prof. Mariana Rybickiego. Z TOS Ilya Rashkovskiy wykona III Koncert fortepianowy d-moll op.30 Siergieja Rachmaninowa oraz VIII Symfonię G-dur op. 88 Antonína Dvořáka. Dyrygują Mirosław Jacek Błaszczyk i Rafał Kłoczko. (AS)

Inauguracja XXXV sezonu artystycznego

PAMIĘTAJĄC DOBRE CZASY

WYSTAWA NR 8,5

Książnica Kopernikańska zaprasza na spotkanie z Małgorzatą Iwanowską-Ludwińską, podczas którego odbędzie się prezentacja dorobku twórczego toruńskiej malarki i pisarki. Artystka w 1973 roku ukończyła Wydział Sztuk Pięknych UMK, uprawia malarstwo sztalugowe, rysunek, pastel i tusz. Swoje prace prezentowała na wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych. Jest autorką kilku książek, m.in. wspomnieniowej „Cień ojca na tle tężni”, „Jurek – szkice do portretu” (o swoim mężu Jerzym Ludwińskim, wybitnym teoretyku sztuki pojęciowej, krytyku sztuki, dziennikarzu i wykładowcy ASP w Poznaniu), „Włóczęga i dziewczyna w Toruniu” oraz „Goście przy wielkim kamieniu”. Podczas spotkania artystka zaprezentuje swoich 20 prac malarskich. Wstęp wolny.

Zapowiada się wystawa niezwykła, bo autotematyczna. W nawiązaniu do filmu Triera „Epidemia” będzie sama siebie rozkładać na części pierwsze, przeglądać się w zwierciadle i robić sobie RTG.

Katarzyna Duda, skrzypce 21 września 2013, godz. 17.30

Wystawy z reguły zmuszają do jakiegoś rodzaju refleksji – lecz także z reguły wystawa jako fenomen, ze wszystkimi swoimi rytuałami i elementami niewidocznymi gołym, niefachowym okiem, pozostaje poza sugerowanym obrębem refleksji. Tym razem będzie odwrotnie, a dobór artystów pozwala przypuszczać, że wystawa nie okaże się niewypałem. Oto oni: Ewa Axelrad, Tymek Borowski, Izabela Chamczyk, Matusz Kula, Jan Manski, Arek Pasożyt, Liliana Piskorska, Joachim Sługocki, Izabela Tarasewicz, Natalia Wiśniewska. Kuratorem jest Piotr Lisowski.

(AS) Godne szczególnego polecenia.

Koncert symfoniczny Ilya Rashkovskiy, fortepian 27 września 2013, godz. 19.00

Pamiętając dobre czasy

Toruńska Orkiestra Symfoniczna

Spotkanie z Małgorzatą Iwanowską-Ludwińską

(MR)

26 września 2013, godz. 17.00 Książnica Kopernikańska, Filia nr 6, ul. Lelewela 3 / EPIDEMIC. Wystawa jako medium. otwarcie: 27 września, 19.00 Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”


108

t u

b y w a j

Od Nowa 29.09

Teatr im. Wilama Horzycy wrzesień 2013 – czerwiec 2014

NILE Grupa Nile jest amerykańską grupą muzyczną wykonującą brutal/technical death metal. Zespół powstał w 1993 roku w Greenville w Karolinie Południowej z inicjatywy gitarzysty Karla Sandersa, występującego wcześniej w grupie Morriah, basisty Chiefa Spiresa oraz perkusisty Pete’a Hammoura. Zainteresowania pozamuzyczne członków zespołu znalazły odzwierciedlenie w warstwie tekstowej utworów kapeli. Wokalista Nile interpretuje w nich starożytne egipskie inskrypcje, hieroglify, świątynne i grobowe malowidła, opisujące starożytne bitwy, rytuały oraz inne zawiłości egipskiej historii i mitologii. Tak niebanalne podejście do sfery tekstowej w połączeniu z niezwykłym death metalem daje obraz bardzo oryginalnej kapeli. Mówiąc o niezwykłym death metalu, należy zwrócić uwagę na aranżacje utworów Nile, które opierają się na symfonicznych wzorcach, a w połączeniu z technicznym, brutalnym graniem, przeplatanym bliskowschodnimi melodiami daje to mieszankę potężną i wybuchową. Do 2012 roku zespół wydał siedem albumów studyjnych pozytywnie ocenianych zarówno przez fanów, jak i krytyków muzycznych. Zespół jest chwalony za wirtuozerię i technikę gry na instrumentach oraz rozwój muzyki deathmetalowej. Lider zespołu Karl Sanders zajął 4. miejsce w rankingu najlepszych deathmetalowych muzyków stworzonym przez „Decibel Magazine”. Zespół dał szereg koncertów na całym świecie i uczestniczył w licznych festiwalach. (AS) Koncert grupy Nile 29 września 2013, godz. 19.00 Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

BARTOSZ ZACZYKIEWICZ

NOWY SEZON W HORZYCY Pierwszy sezon Teatru im. Wilama Horzycy od początku do końca przygotowany przez dyrektora artystycznego Bartosza Zaczykiewicza zapowiada ciekawe zmiany. W zespole aktorskim pojawiła się nowa twarz: Julia Sobiesiak, absolwentka krakowskiej PWST, która brawurowo, jeszcze podczas studiów, debiutowała w Narodowym Teatrze Starym rolą Grety w „Przemianie” Kafki w reżyserii Magdaleny Miklasz. Rolą tą Julia Sobiesiak pokonała silną konkurencję i wygrała pierwszą edycję Festiwalu Debiutantów Pierwszy Kontakt w 2011 roku – stąd cieszy, że teraz często będziemy mogli podziwiać talent tak zdolnej młodej aktorki w Toruniu. Teatr im. Wilama Horzycy w sezonie 2013/14 zapowiada sześć premier: teraz dyrektor Zaczykiewicz pracuje nad spektaklem „Udając ofiarę” braci Olega i Władimira Presniakow, najbardziej znanych obecnie rosyjskich dramaturgów, których spektakle odnoszą sukcesy także daleko poza granicami Rosji. Groteskowa historia 30-letniego filozofa, który poszukując środków do życia wciela się w rolę ofiary w policyjnych rekonstrukcjach wypadków łączy absurd sytuacji z czarnym humorem i refleksją nad ludzkim losem. Premiera przedstawienia odbędzie się 20 października. Tydzień później zobaczymy polską prapremierę sztuki Lukasa Bärfussa „Witaj Dora”, która w 2009 roku została uznana za najlepszy dramat niemieckojęzyczny. Mocny i precyzyjny tekst o problemach pewnej piętnastolatki, wyreżyseruje Krzysztof Rekowski. Po tegorocznej edycji Festiwalu Debiutantów Pierwszy Kontakt, Teatr Horzycy zaprosił do współpracy Cezarego Ibera, który przygotuje spektakl „Rosencrantz i Guilderstern nie

żyją” Toma Stopparda (Oskar za scenariusz do filmu „Zakochany Szekspir”). Jego sztuka to wariacja na temat historii dwóch przyjaciół Hamleta, opowiedziana z ich punktu widzenia. Na przełomie lutego i marca kolejna prapremiera – „Licheń story” Jarosława Jakubowskiego o roli wiary w ludzkich losach. Przedstawienie wyreżyseruje Tomasz Hynek, także kompozytor i dyrygent, który wielokrotnie współpracował z Bartoszem Zaczykiewiczem za jego dyrekcji w opolskim Teatrze im. Jana Kochanowskiego. Na Międzynarodowy Dzień Teatru zapowiadana jest premiera komediowej klasyki: „Mizantrop” Moliera, w reżyserii Norberta Rakowskiego. Sezon zamknie sztuka doskonale znanego w Toruniu izraelskiego dramaturga Hanocha Levina pt. „Dziwka z Ohio”. Znając teksty Levina wystawiane w Toruniu („Pakujemy manatki” i „Zimowe ceremonie” w reż. Iwony Kempy), można szykować się na dobrą zabawę oraz wspaniałe połączenie groteski i powagi w reżyserii Piotra Cieślaka. Dwie polskie prapremiery sztuk uznanych dramaturgów, Molier kontra Tom Stoppard, bracia Presniakow i Hanoch Levin, doświadczeni reżyserzy – to mocno skontrastowany repertuar i… męski; widać zmiany, a jakie będą ich rezultaty, zobaczymy za rok. (AS) Sezon 2013/14 wrzesień 2013 – czerwiec 2014 Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu



110

p o d

o k ł a d k ą

AUTOR: ZOLTAN FRITZ /

WWW.ZFRITZ.HU

R

ok w rok wrzesień kojarzy się z wybuchem drugiej wojny światowej i rozpoczęciem roku szkolnego. Słusznie. Mi od kilku dobrych lat ten ostatni miesiąc lata kojarzy się z oczekiwaniem na program Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, który odbędzie się w dniach 4–6 października. Jak to zwykle bywa, na plan największej komiksowej imprezy w środkowowschodniej Europie trzeba czekać do ostatniej chwili. Już teraz wiadomo, że łódzki konwent zagości w murach Atlas Areny, a nie w EC1, jak pierwotnie planowano. Tak czy inaczej, jest to nowe miejsce dla fanów odwiedzających MFKiG. Jak będzie, przekonamy się wkrótce. Wróćmy jednak do września. Po wakacyjnej przerwie powraca „Menażeria”, a w niej dział „Pod okładką”. Nie poświęcamy tego numeru komiksowi wojennemu, choć w pozycjach recenzowanych przez Asię Wiśniewską i Szymona Gumienika wojna jest obecna. W naszym wrześniowym numerze, rozpoczynającym nowy rok (kto nie liczy nowego roku od września tylko od stycznia niech podniesie rękę), najwięcej miejsca

Wrzesień

zagarnął dla siebie temat „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela”, kolekcji, która poradziła sobie i radzi dalej na naszym rynku całkiem dobrze. Wbrew wielu pesymistycznym głosom. Poza tym recenzujemy „Uzbrojony ogród” (David B., wyd. Kultura Gniewu) i „Pjongjang” (Guy Delisle, wyd. Kultura Gniewu), których autorzy mieli pojawić się na festiwalu w Łodzi. Ten pierwszy będzie, drugi niestety odwołał swój przyjazd (choć Kultura Gniewu obiecuje ściągnąć go niezależnie jeszcze w tym roku). Polski festiwal odwiedzi również Don Rosa, prawdopodobnie najpopularniejszy twórca komiksów z Kaczorem Donaldem i spółką, dlatego i jego dziełu – „Życiu i czasom Sknerusa McKwacza” – poświęcamy w tym numerze kilka słów. I znów zahaczamy o październik. Chyba jesień się zaczyna.

Dawid Śmigielski


p o d

o k ł a d k ą

111


112

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com







118

p o d

o k ł a d k ą

Wielka Kolekcja Komiksów Marvela the best of…

Dawid Śmigielski

D

wadzieścia tomów „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” już za nami. Grzbiet, na którym widnieje grafika Gabriele’a Dell’Otta, odkrył już Hulka i część Iron Mana. Wśród dwóch dziesiątek tytułów znalazły się dzieła wybitne, kultowe, klasyki i zapychacze. Wszak jest to przede wszystkim „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela”, a nie „Wielka Kolekcja Najwybitniejszych Komiksów Marvela”. Dlatego prezentujemy subiektywny ranking najlepszych komiksów, które do tej pory pojawiły się w kolecji wydawanej przez Hachette.


p o d

„Wolverine” (Chris Claremont, Frank Miller) – jeden z najważniejszych komiksów o Loganie – najpopularniejszym członku drużyny X-Men. Tym razem Wolverine udaje się solo do Japonii, w której stoczy walkę o miłość życia – Mariko. Aby ją wygrać, musi zmierzyć się ze swoją zwierzęcą naturą i udowodnić, że jest kimś więcej niż rozszalałą bestią. Miniseria stworzona przez Claremonta i Millera jest uważana za tą, która ukazała Wolverine’a w nowym, ludzkim świetle, zagłębiając się głęboko w jego psychikę. Ponadto to doskonała opowieść sensacyjna, dynamicznie narysowana przez Franka Millera , który wtedy nie był jeszcze megagwiazdą amerykańskiego komiksu. Japonia, honor, zdrada, miłość i ekscytujące pojedynki z ninja. Czego chcieć więcej?

„Iron Man. Pięć koszmarów” (Matt Fraction, Salvador Larroca) – małe, wielkie dzieło. Na całym świecie dochodzi do zamachów terrorystycznych. Trup ściele się gęsto wśród cywili. Tony „Iron Man” Stark musi poradzić sobie z nowym przeciwikiem, który przekształcił technologię Starka na broń masowego rażenia. Matt Fraction stworzył prawdziwy technothriller, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Rysunki Larroci idealnie współgrają z gęstą, złowrogą atmosferą panująca w tej historii. Co najważniejsze, Tony Stark zupełnie nie przypomina Starka znanego z filmowej trylogii. Bohater jest wyrażnie zmęczony, nie ma czasu na głupie żarty i pyskówki. Jako szef SHIELD ma na głowie bezpieczeństwo całego świata, co nie przeszkadza mu w rozegraniu partii szachów z Panem Fantastycznym – prawdopodobnie największym umysłem świata Marvela.

o k ł a d k ą

„Marvels” (Kurt Busiek, Alex Ross) – historia Marvel Comics widziana oczami fotoreportera Phila Sheldona. Na ponad dwustu stronach tej wspaniałej opowieści zostały przedstawione najważniejsze wydarzenia, poczynając od narodzin pierwszej Ludzkiej Pochodni, przez wojnę superherosów z państawami osi, pojawienie się mutantów, przybycie na Ziemię Galactusa i Silver Surfera, ślub Reeda Richardsa z Sue Storm, a kończąc na śmierci Gwen Stacy (dziewczyny Petera Parkera) z rąk Green Goblina. Busiek uczynił z Sheldona głównego bohatera tej opowieści. Zarówno on, jak i jego rodzina, i koledzy to jedyne starzejące się osoby w tym świecie. Herosi są wiecznie młodzi. Zabalsamowani przez historię. Sheldon jest tylko obserwatorem, uosobieniem czytelnika komiksu, który dorasta i starzeje się wraz ze wszystkim niesamowitymi wydarzeniami, których bohaterami są herosi w kolorowych trykotach. O zabalsamowanie „Marvels” w tym komiksie zadbał Alex Ross, którego fotorealistyczny styl rysowania pasuje do tej opowiesci jak żaden inny. Sekwencja pojedynku Spider-Mana z Green Goblinem zachwyca swoją dynamiką.

119


120

p o d

o k ł a d k ą

2013

„Tajna Wojna” (Brian Michael Bendis, Gabriele Dell’Otto) – świat Marvela ma swoich szpiegów i swoje „brudne” misje. Bendis skupia się na jednej z nich. Niewielka grupka superbohaterów pod przewodnictwem Nicka Fury’ego, w skład której wchodzą Wolverine, Kapitan Ameryka, Spider-Man, Daredevil i Luke Cage, udaje się do Latverii, aby po cichu obalić rządącą tym krajem Lucię Von Bardas. Tajna Wojna ukazuje ciemną stronę polityki. Fury z nieodłącznym poczuciem sprawiedliwości jest jej ofiarą. Tak jak rasowy superbohater jest gotowy do największego poświęcenia, byleby tylko uchronić swój kraj przed atakami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Konsekwencje wyboru Nicka brutalnie odbiją się na współtowarzyszach. W tym komiksie nic nie jest czarno-białe. Łącznie z cudownymi, malarskimi ilustracjami Gabriele’a Dell’Otta. Komiks ogląda się fenomenalnie. Każdy kadr jest małym arcydziełem. To jeden z najlepszych graficznie albumów całej kolekcji.

„Hulk. Niemy Krzyk” (Peter David, Dale Keown) – Hulk to dla świata nie lada wyzwanie. Dwóch Hulków to totalna katastrofa. Umysł Bruce’a Bannera musi sobie poradzić z dwoma potworami – zielonym siłaczem o ograniczonej inteligencji i szarym, pewnym siebie, inteligentnym, choć nieco słabszym fizycznie, monstrum. Album nie skupia się wyłącznie na wewnętrznych rozterkach dr. Bannera. Po brzegi został wypełniony akcją i występami znajomych postaci. Pojawiają się m.in. Namor, Dr. Strange i Dr. Samson. Finałowy zeszyt, w którym Banner wraz z szarym oraz zielonym Hulkiem siedzą na psychoanalitycznej kozetce i próbują przeciwstawić się strasznemu potworowi, pozostanie w pamięci każdego czytelnika. Dale Keown choć nie jest wirtuozem kreski, doskonale oddał emocje wszystkich bohaterów, dzięki czemu „Niemy Krzyk” brzmi o wiele wiarygodniej.

„Ostatnie łowy Kravena” (J.M. DeMatteis, Michael Zeck) – mroczna opowieść skąpana w nowojorskim deszczu i ściekach to jedna z najlepszych historii, jaka została opublikowana na łamach serii ze Spider-Manem. Prawdziwy klasyk, którego nie wypada nie znać. Spider-Man zostaje pochowany żywcem przez Kravena Łowcę. Kiedy pajęczak leży 6 stóp pod ziemią, Kraven zajmuje jego miejsce, aby udowodnić, że jest lepszym superbohaterem niż pierwotny właściciel kostiumu pająka. To jedna z niewielu historii, w której przeciwnik Spider-Mana zostaje zwyciezcą. Szaleństwo wypełnia każdą planszę historii napisanej przez J.M. DeMatteisa i narysowanej przez Zecka.


p o d

„Mroczna Phoenix” (Chris Claremont, John Byrne) – Jean Grey obdarowana kosmiczną mocą Phoenix z dnia na dzień staje się postrachem wszechświata. Niszczycielska siła, którą operuje, jest zdolna obrócić w pył wszystko, co napotka na swojej drodze. X-Men muszą sobie poradzić z morderczym przeciwnikiem, który jeszcze chwilę temu stał z nimi ramię w ramię. Porywająca opowieść pełna zwrotów akcji, małych dramatów i przepieknych ilustracji Johna Byrne’a, przeszła do klasyki komiksu superbohaterskiego. Niektórych czytelników może zniechęcić nieco archaiczna narracja, ale pod tą archaicznością kryje się wspaniała opowieść, która nie da o sobie zapomnieć.

„Spider-Man. Powrót do domu” (J. Michael Straczynski, John Romita Jr.) – Straczynski miał zostać tym scenarzystą, który przywróci blask największej gwieździe uniwersum Marvela. Jak się okazało, wybór był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Tak więc „Powrót do domu” ma znaczenie przenośne i dosłowne. Spider-Man spotyka na swojej drodze nowych osobników. Zarówno przyjaciół i wrogów, którzy zmienią jego dotychczasowe życie. W sferze prywatnej Peter Parker zostaje nauczycielem w szkole, w której był gnębiony jako nastolatek. Historię czyta się z prawdziwą przyjemnością. Świetne dialogi, bohaterowie z krwi i kości oraz ekspresyjne rysunki Johna Romitty Jra, który jest jednym z najlepszych artystów rysujących przygody pajęczaka, sprawiają, że ten komiks powinien mieć na swojej półce każdy fan historii obrazkowych. Nic dziwnego, że to właśnie ta historia otwiera Wielką Kolekcję Komiksów Marvela.

o k ł a d k ą

„Daredevil. Odrodzony” (Frank Miller, David Mazzucchelli) – rok 1986 roku był przełomowy dla komiksu superbohaterskiego. To wtedy powstały takie dzieła jak „Watchmen”, „Powrót Mrocznego Rycerza” i „Daredevil. Odrodzony”. Każdy zamaskowany heros ma problem z ukryciem swojej cywilnej tożsamości. Czasem zdarza się, że ktoś ją odkryje, i wtedy zazwyczaj dzieją się rzeczy straszne. Życie Matta „Daredevila” Murdocka w jednej chwili obraca się w gruzy, kiedy jego największa tajemnica wpada w ręcę najniebezpieczniejszego wroga. Kingpin z przyjemnością pastwi się nad ślepym herosem, aż ten zostaje psychicznie wyniszczony. Wyniszczony po to, by mógł się całkowicie odrodzić. Frank Miller stworzył przenikliwy, psychologiczny dramat z elementami superbohaterskimi. Można by rzec – komiks realny. David Mazzucchelli doskonale zilustrował pomysł Millera. Prosta, niemal pozbawiona szczegółu kreska intensyfikuje przeżycia głównego bohatera. To najlepsza pozycja Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela.

121


122

p o d

o k ł a d k ą

Mit odczarowany Joanna Wiśniewska

„Uzbrojony ogród” David B. Kultura Gniewu 2009

K

ażdy czas posiada mity skrojone na swoją miarę. Mimo to, należy się zastanowić, czy w dzisiejszym, pędzącym do przodu świecie jest w ogóle miejsce na legendę i mit. Co wiemy o historii? Niestety – najczęściej jest ona tylko zlepkiem suchych faktów i dat. Z taką wizją dziejów polemizuje autor „Uzbrojonego ogrodu”, David B., francuski rysownik oraz założyciel wydawnictwa L’Association. To jemu zawdzięczamy pojawienie się autobiograficznego komiksu „Persepolis” Marjane Satrapi. Skłonność do subiektywnego traktowania tematów swoich komiksów u Davida B. jest widoczna w niezwykłym dziele „Epileptic”, opowiadającym o chorym na padaczkę bracie autora. W „Uzbrojonym ogrodzie”, wydanym w Polsce przez Kulturę Gniewu, pozornie niezwiązane ze sobą historie są naznaczone głęboko indywidualnym podejściem autora do tematu. Wyraża się ono nie tylko w doborze umieszczonych w komiksie trzech historii, ale i dość luźnym, poetyckim ich potraktowaniu. Trzy osobne opowieści są osnute wokół wydarzeń fikcyjnych i prawdziwych, a każda stanowi minipowieść podzieloną na podrozdziały. Pierwsza, nosząca tytuł „Zamaskowany prorok”, nasuwa skojarzenia z „Baśniami z tysiąca i jednej nocy”. Bohaterem jest tu, znany nam z opowieści Szeherezady, kalif Bagdadu Harun Al-Raszid. Na tym kończą się podobieństwa, nie ma tu bowiem pląsających hurys i latających dywanów. Są tylko: kalif, jego nadworny kat i morze trupów. Dosłownie. Wszystko zaś zaczyna się w momencie, gdy pewien rzemieślnik z Bagdadu zostaje „przeistoczony” w reinkarnację Mahometa, tajemniczego Zamaskowanego Proroka. Odtąd, zasłonięty welonem, nie ukazuje swej twarzy nikomu i zaczyna głosić kontrowersyjne poglądy. Niedługo nadejdzie Raj… Zaniepokojony tymi pogłoskami kalif wyrusza, by spotkać się z prorokiem i ujrzeć jego oblicze. Nie przypuszcza, że przyjdzie mu stoczyć walkę z niemal


p o d

apokaliptyczną armią trupów, walkę zakończoną gorzkim zwycięstwem nad Zamaskowanym Prorokiem. Druga z opowieści, tytułowy „Uzbrojony ogród”, przenosi nas do piętnastowiecznych Czech. Ponownie mamy do czynienia z wybrańcem. Pozornie przeciętny kowal ujrzał bowiem samego Adama. Praojciec wszystkich ludzi oraz pramatka Ewa wybrali kowala, by stworzył własny raj i poprowadził do niego ludzkość. Kluczem do Zbawienia jest powrót do pierwotnej, chrześcijańskiej czystości sprzed poznania grzechu, co uzewnętrzniło się zrzuceniem przez rzekomego kowala odzienia. Nago zdobywał zwolenników, głosząc, iż na Ziemi ma powstać Raj, boski Eden. W końcu on i jego wyznawcy znajdują schronienie na rzecznej wyspie, gdzie budują warowne siedlisko. W tym wyśnionym ogrodzie praktykują swoją religię, jednak wkrótce zostają zniszczeni przez nadciągające wojska husyckie. A także – przez własne wierzenia. Trzecia opowieść jest niejako luźnym nawiązaniem do poprzedniej. W ,,Zakochanym bębnie” Jan Žižka, czeski heros i bohater narodowy z XV wieku, dowódca wojsk husyckich, zniszczył uzbrojony ogród oraz pokonał jego twórcę. Mimo wielu zwycięstw umiera wkrótce na zarazę. Zostawia towarzyszom w boju testament – po jego śmierci mają oni zedrzeć z niego skórę i zrobić z niej bęben zagrzewający wojska do walki. Tak też się dzieje, a armia Žižki, mimo że pozbawiona swego wodza, nie ponosi porażek. Do czasu, aż bęben trafia w ręce pewnej dziewczyny… Odtąd przemierzają razem świat średniowiecznych Czech, ale nawet miłość nie jest w stanie zmienić morderczej natury bębna. Czytelnik „Uzbrojonego Ogrodu” musi mieć trochę cierpliwości, by zapoznać się nieco z historią przedstawioną w komiksie. Autor wybrał bowiem kilka momentów historycznych jako osadzenie czasu akcji, jednak samo przeczytanie komiksu nie daje pojęcia o wydarzeniach, które są osią fabuły.

o k ł a d k ą

Stąd też bez pobieżnej chociażby znajomości tematu wojen husyckich można przegapić wiele niuansów. Na szczęście dla polskiego czytelnika, który nie chce sięgać po naukowe opracowania, kwestię wojen husyckich brawurowo opisał Andrzej Sapkowski w cyklu ,,Narrenturm”. Tym, którzy nie czytali, przybliżę pokrótce postać Žižki i husytyzm w ogóle. Ruch ten został zapoczątkowany w Czechach w 1415 roku, po spaleniu na stosie Jana Husa, uznanego za heretyka. Herezja Husa przejawiała się kilkoma absurdalnymi, jak na owe czasy, żądaniami kaznodziei, m.in. Kościół miał dążyć do ubóstwa i zmniejszenia władzy duchowieństwa. Przeciwko Husowi wystąpił zarówno papież, jak i cesarz niemiecki. Zwolennicy Husa, działający na terenie Czech i Moraw, posunęli się do twierdzenia, że niebawem nadejdzie Chrystus, a od nazwy góry Tabor przybrali miano taborytów. Przewodził im charyzmatyczny Jan Žižka. Walcząc z wojskami cesarza Zygmunta Luksemburskiego, genialny strateg i czeski bohater narodowy stał jednak za zagładą grupy znanej jako adamici. Adamici byli radykalnym ruchem opowiadającym się za dążeniem do uzyskania stanu ludzkości sprzed grzechu pierworodnego i odtworzeniem Ogrodu Edenu. Wyrażali te poglądy poprzez zrezygnowanie z noszenia odzieży oraz wspólnotę dóbr. Co do Žižki, to zmarł na zarazę w 1424 roku. Pozostawił po sobie sławę niemal mitycznego herosa oraz dziwny testament dla towarzyszy broni – mieli oni zdjąć z jego martwego ciała skórę i obić nią bęben. Bęben ten był wojennym talizmanem jego najwierniejszych kompanów, którzy nazwali sami siebie „Sierotkami”. Na tym tle David B. wysnuł swoje dwie historie – „Uzbrojony Ogród” oraz „Zakochany bęben”. Trzy pozornie różne opowieści mogą być czytane osobno. Jednak dopiero złożone razem pozwalają wysnuć wnioski. David B. przybliża nam momenty z dziejów świata, kiedy panował tylko chaos. Jego historia, chociaż oparta na posta

123


124

p o d

o k ł a d k ą

ciach autentycznych, jest nieodmiennie prywatna i oryginalna. Autor interpretuje na swój sposób mity i rzeczywistość. Te pierwsze odziera z magii i ukazuje krwawą realność. Rzeczywistości zaś nadaje piętno magiczne. Twórca nie troszczy się o wierność faktom, raczej idzie tropem legend i niemal alegorycznych opowieści. Jeden wspólny motyw łączy arabską pustynię oraz średniowieczne Czechy – wiara człowieka w możliwość zbudowania raju. Dążenie do zdobycia niemożliwego, jednak David B. nadaje temu pozytywnemu uczuciu okrutny wydźwięk. Każda próba stworzenia idealnego świata mija się z celem, kończy się chaosem i ogólną zagładą zarówno przeciwników, jak i zwolenników. Każda czysta idea – wprowadzanie ubóstwa, czystości i pokoju – nieodmiennie zamienia się w szlachtowanie tego, kto nie jest z nami, a wybraniec mający uczynić ład i porządek staje się kolejnym krwawym tyranem. Dostało się nawet Žižce. Co najsmutniejsze, historie te mogły mieć miejsce w każdym czasie i kraju. Mechanizm działania każdej rewolucji jest taki sam – z czasem, jak mówi autor, zjada ona własne dzieci. Światy Davida B. są pełne przmcy,

krwi i wojny. Nieco nadziei przynosi ostatnia opowieść, nawiązująca do bębna „Sierotek”. Uwięziony w bębnie duch Žižki, zakochany w młodej dziewczynie, próbuje zmienić się dzięki miłości. Žižka, pomimo że ostatecznie spotyka Chrystusa – w końcu wierzył w nadejście Zbawiciela i na ziemi tworzył Królestwo Boże – nie może wejść do raju. Postacie wybrańców Bożych – Proroka, Žižki, Rohana – łączy fakt, że wszyscy oni uważają, iż łamanie obowiązujących praw jest jedyną drogą do pełnej wolności człowieka. Myśl przewodnia komiksu nawiązuje do średniowiecznej filozofii i mistyki. Mamy tu rycerzy, filozofów, świętych i danse macabre. Widzimy pierwotną, wręcz zmysłową seksualność oraz radość życia ludzi średniowiecza. Wizje boskiego raju mieszają się z krwawym zabijaniem nieprzyjaciół i jedno nie przeczy drugiemu. Ta inspiracja dawnymi czasami jest widoczna w stylizacji ilustracji. Monochromatyczna kolorystyka, oparta na brązach i czerniach, przypomina średniowieczne malowidła. Grube, wyraziste i nieco kanciaste kontury postaci, ornamentalne potraktowanie detalu, przypomina nieco kościelne freski lub wschodnie


p o d

płaskorzeźby. Nie bez znaczenia jest też porównywanie stylu Davida B. ze sposobem, w jaki malował Picasso, również zafascynowany sztuką Afryki i Azji. Przypomina także obrazy Hieronima Boscha oraz taneczne dzieła Bruegla. Jednak autor tworzy swój własny styl, pełen ekspresji i zmysłowości. Mimo monochromatyzmu dzieła, każdy kadr jest pełen życia i barokowego wręcz bogactwa. Co istotne, układ kadrów i podział historii na części i podrozdziały powoduje, że czytelnik nie nuży się. Jest to swoista mroczna baśń dla dużych czytelników, o uniwersalnym przesłaniu, które można sprowadzić do konkluzji – miłość jest silniejsza niż śmierć. Człowiek może równie dobrze budować, jak i niszczyć, ale zazwyczaj czyni on tylko to ostatnie. Szeherezada raczej nie wymyśliłaby tak mrocznej opowieści. Zrobił to David B.

Źródło ilustracji: http://www.kultura.com.pl/

o k ł a d k ą

125


126

p o d

o k ł a d k ą

Wielki Kim patrzy Szymon Gumienik

„Pjongjang” Guy Delisle Kultura Gniewu 2013 (II wydanie)

G

dyby ktoś zapytał mnie o przynależność gatunkową „Pjongjang” Guy Delisle’a, w pierwszym odruchu posłużyłbym się słowami samego autora, który odpowiada na takie samo pytanie swojemu koreańskiemu „towarzyszowi tłumaczowi”, wręczając mu egzemplarz „Roku 1984” George’a Orwella: „Hmm… science fiction”. Takie wrażenie sprawia bowiem lektura tego komiksu, gdy odrzuci się wszelką wiedzę o panujących na świecie reżimach i doniesieniach o praktykach niektórych dyktatorów (zabieg ten byłby też swego rodzaju duchowym zjednoczeniem się ze zwykłym Koreańczykiem, który o świecie zewnętrznym nie wie zupełnie nic). Dla zachodniego i „nieświadomego” czytelnika musi być to wówczas czysta science fiction (a dokładniej antyutopia). Wrażenie to potęguje jeszcze jedna rzecz – bezpośrednio związana z zaklasyfikowaniem świata przedstawionego „Pjongjang” do literackiej fikcji – mianowicie język, ta szczególna i dość lekka forma wypowiedzi. Odmiennie niż wspomniana już książka Orwella czy choćby „My” Zamiatina komiks kanadyjskiego rysownika nie sprawia wrażenia antyutopii, przerażającej wizji zniewolonego społeczeństwa. Użyta przez autora forma wskazuje raczej na osobistą, pełną ironii i szyderstwa wycieczkę po absurdach i kuriozach północnokoreańskiej polityki i obyczajowości. A jest ich sporo – od przymusowego złożenia kwiatów przed pomnikiem Kim Ir Sena, przez portrety dyktatorów (ojca i syna, a teraz pewnie i wnuka, Kim Dzong Una) wiszące w każdym pomieszczeniu pod odpowiednim kątem, aż do obowiązkowej wycieczki do Muzeum Międzynarodowej Przyjaźni, w którym rzekomo zebrano prezenty wyrażające podziw i przyjaźń całego świata do wielkiego przywódcy KRLD. Są jeszcze obiekty sportowe bez zawodników, niedokończone budynki, kina otwierane raz na dwa lata lub zupełnie puste metro, które pełni raczej funkcję schronu przeciwatomowego. Słowem, jeden perfekcyjnie zorganizowany absurd, w strukturach którego po sześciu


p o d

dniach pracy siódmego pracuje się społecznie i ochotniczo, sławiąc przy tym imię wodza i obcinając trawę nożyczkami. To wszystko jednak na pierwszy rzut oka, bo pod płaszczykiem dowcipu i anegdoty (szczególnie zaś opisów absurdalnego zachowania Koreańczyków) autor zadaje sobie i nam fundamentalne pytanie – do jakiego stopnia strach i zamknięcie w reżimie są w stanie wpływać na ludzkie zachowania? Czy gdybyśmy sami znaleźli się w takiej sytuacji, zostalibyśmy tak samo zmanipulowani i tak samo bilibyśmy pokłony tyranowi? Mam nadzieję, że nie będzie nam dane się o tym nigdy przekonać, a podobne systemy – jak ten w Korei Północnej – będą padać coraz częściej pod naporem świata „cywilizowanego” (sic!). Życzę tego także takim ludziom jak Kapitan Sin – „towarzysz przewodnik” autora w komunistycznym (k)raju – którzy w pierwszym odruchu aż proszą się o kilka szyderstw i inwektyw. Delisle, czyli cudzoziemiec-kapitalista (jak sam się określa), nie pozwolił sobie jednak na zbyt wiele w tej kwestii, choć swoje zdanie wyrażał zawsze konsekwentnie i w zgodzie z własnym sumieniem, co w wielu przypadkach spotykało się z konsternacją tubylców. Czasami pozwalał sobie na małe złośliwości, ale przeważnie milczał, zachowując opinię dla siebie, a jeżeli już pytał o zasadnicze kwestie społeczne, to szybko rezygnował z odpowiedzi, natrafiając na mur propagandowego bełkotu – ale dobrze, że takie pytania w ogóle stawiał, bo niektóre odpowiedzi mówiły wiele o stworzonej przez Kim Ir Sena doktrynie i stosowanych narzędziach państwa najlepszego z możliwych. Za przykład niech posłuży kwestia niepełnosprawnych, których w Korei Północnej po prostu nie ma, ponieważ jest to „naród bardzo jednolity i wszyscy mieszkańcy rodzą się silni, inteligentni i zdrowi”. Dzięki takim zabiegom i takiemu wyważeniu relacji z indoktrynowanymi obywatelami (w większości izolowanymi od autora) otrzymaliśmy bardzo ciekawie poprowadzony dziennik podróży – z jednej strony bogaty w osobiste spostrzeżenia, trafne wnioski i odautorskie komentarze, z drugiej zaś pozbawiony przesadnego wartościowania. Nic jednak w tym dziwnego, dla Kanadyjczyka bowiem takie twórcze i subiektywne podejście do dziennikarskiej relacji, gatunku wydawałoby się

o k ł a d k ą

z natury obiektywnego, to chleb prawie powszedni – zwiedził on już w swoim życiu kilka egzotycznych krajów, a z większości tych wizyt powstały nagradzane i dyskutowane na świecie publikacje, noszące znamiona subiektywnych komiksowych reportaży (wymienić tu choćby należy „Kroniki Birmańskie”, „Kroniki Jerozolimskie” czy wydane właśnie po raz drugi przez Kulturę Gniewu „Pjongjang”). W „Pjongjang” na każdym kroku spotykamy absurd, przytłacza nas panująca wszędzie ciemność (także ta umysłowa), bolą nas idiotyzmy wypowiadane nieustannie przez towarzyszy Delisle’a, ich bezkrytyczne nastawienie do Dżucze i krytyczne sądy na temat świata zewnętrznego, którego przecież w ogóle nie znają. Podczas lektury uwiera nas bardzo ten wszechobecny „ciemnogród”, ten gułag rodzinnej dyktatury, ta umysłowa oraz uczuciowa pustynia, bagno idei i człowieczeństwa. I byłoby to nie do zniesienia, wręcz nie do przyjęcia i nie do zaakceptowania, gdyby Guy Delisle zachował się jak typowy dziennikarz i nie włożył do swojej opowieści trochę szyderstwa i złośliwości, a także szczypty sceptycyzmu, umiarkowanego dystansu (bezosobowości) i tej zawsze błogosławionej ironii. Dzięki czemu – paradoksalnie – autor pokazuje nam nie tylko ogrom panującego w Korei Północnej terroru, ale przede wszystkim mówi o swoim bliźnim, o człowieku w swoim naturalnym środowisku. Podejmuje też swoistą próbę zrozumienia, odnalezienia się i zaakceptowania rzeczywistości Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, a priori nieakceptowalnej przez obywatela demokratycznego świata. Dowiedzmy się zatem o tym kraju i my czegoś nowego oraz spróbujmy go zrozumieć bez ubierania w konwencję science fiction, tak po ludzku i z całą zebraną dotychczas wiedzą o zbrodniach krajów zarówno tych cywilizowanych, jak i tych ograniczonych ciasnotą umysłowej dyktatury. Tym bardziej że nasz świat nie jest czarno-biały, a raczej – podobnie jak w komiksie Guy Delisle’a – nieprawdopodobnie i nieznośnie szary. Spróbujmy wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Źródło ilustracji: http://www.kultura.com.pl/

127


128

p o d

o k ł a d k ą

Życie i czasy Sknerusa McKwacza. Od czyszczenia zabłoconych butów do kąpieli w żywej gotówce Dawid Śmigielski

G

dybym miał wybrać ścisłą czołówkę najlepszych komiksów, którymi miałem do czynienia, to z pewnością znalazłoby się w niej arcydzieło stworzone przez Dona Rosę – „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”. Epopeja opowiadająca o zdobyciu największego bogactwa, jakie widział świat, fascynuje i chwyta za serce. Perypetie młodego Sknerusa rozpoczynają się w rodzimej Szkocji. Wraz z ojcem, matką, wujkiem i dwiema siostrami mieszkają w Glasgow, ledwo wiążąc koniec z końcem. Należy przy tym zaznaczyć, że wraz z pewnym krewnym mieszkającym w Ameryce są ostatnimi żyjącymi potomkami sławnego klanu McKwaczów.

10 centów, żyła miedzi i podatki Na swoje dziesiąte urodziny główny bohater „Życia i czasów…” otrzymał od ojca zestaw do czyszczenia butów, a także, nie wiedząc o tym, pierwszego ustawionego klienta, który zapłacił Sknerusowi za ciężką pracę amerykańską dziesięciocentówką, w Szkocji nic nie wartą. Ta lekcja

nauczyła przyszłego bogacza tego, że nieważne, jak ciężko będzie pracował, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał go wyrolować. W tym momencie zaczął kształtować się charakter Sknerusa, który postanowił być najtwardszym z twardych i najsprytniejszy ze sprytnych, ale pieniądze zarabiać w uczciwy sposób. W wieku trzynastu lat opuścił Szkocję i popłynął do Ameryki z ostatnimi kosztownościami klanu, które należały do pradziadka – złotą szczęką i srebrnym zegarkiem. Rozpoczyna się ciąg barwnych przygód. Sknerus po przybyciu do Ameryki zostaje zatrudniony na parowy statek przez swojego wujka Angusa. Ponadto po raz pierwszy spotyka Braci Be, którzy będą go nękać już zawsze, gdy tylko nadarzy się okazja. Sknerus nie zdobył fortuny łatwo i szybko. Na drodze zawsze napotyka jakieś przeszkody i, choć pojawia się tam, gdzie można było się wzbogacić, to los mu nie sprzyja. Swoje pierwsze zdobyte 10 tysięcy dolarów po wyczerpującej walce o prawo do działki, na której znalazł żyłę miedzi (właśnie rozwijała się elektryczność i miedź była cenniejsza niż złoto), musiał wydać na podatki, aby spłacić zamek klanu McKwaczów. Przez następne lata podróżował po Afryce


p o d

i Australii, ale na żadnym z tych kontynentów nie odnalazł złota. Za to pod dostatkiem miał kłopotów z różnej maści oszustami i bandytami.

Kocham Cię Złotko Ciężki wysiłek w końcu się opłacił. W Jukonie (Kanada) Sknerus odnalazł złoto na terenach, na których nikt nie odważył się szukać. Samorodek wielkości gęsiego jaja zrobił z bohatera Rosy jednego z najbogatszych poszukiwaczy złota. Od tego momentu Sknerus zaczął się co raz bardziej bogacić. Wrócił do Szkocji z dziesięcioma beczkami pieniędzy, w których brał orzeźwiającą kąpiel. Jednak w rodzimym kraju nikt nie pałał miłością do bogatego McKwacza. Sknerus stał się ofiarą sukcesu, który osiągnął. Nikt nie lubi bogatych. Po nieudanym udziale w dorocznym Festiwalu Miejscowych Sportów i Dawnych Tradycji młody kaczor postanowił opuścić Szkocję i wraz z siostrami – Matyldą i Hortensją – udał się do Kaczogrodu. To właśnie na terenie starego Fortu Kaczogród Sknerus wzniósł swój słynny skarbiec, w którym trzyma metry sześcienne gotówki. Wypadki zaczęły toczyć się coraz szybciej. Wraz z wiekiem Sknerus stawał się coraz bogatszy, aż osiągnął swój upragniony cel i został najbogatszym obywatelem świata.

Skrzynia pełna najcenniejszych skarbów Pierwszy tom „Życia i czasów…” powstał po to, by uporządkować fakty z życia Sknerusa McKwacza. Don Rosa podjął się tego zadania, ponieważ jest wielkim fanem bohatera

o k ł a d k ą

stworzonego przez Carla Barksa. Tak więc stworzył historię o kronikarskiej dokładności, która w 1995 została nagrodzona najważniejszą komiksową nagrodą Eisnera. W następnych latach Don Rosa powracał do przeszłości Sknerusa, co jakiś czas tworząc dodatkowe rozdziały „Życia i czasów…”. Dodatkowe historie pozwoliły na rozwinięcie sylwetki Sknerusa. Drugi tom opowieści Rosy ma intymniejszy charakter. Na początku każdego rozdziału Sknerus przegląda skrzynię, której niegdyś używał w czasie swoich podróży, a teraz trzyma w niej najcenniejsze pamiątki. Z każdym przedmiotem związane są wspomnienia, które starają się wydobyć od niego Hyzio, Zyzio i Dyzio – siostrzeńcy Donalda. Sknerus powraca do czasów młodości, w których mierzył się z losem, tocząc zacięte bitwy o bogactwo. „Więzień doliny Białej Śmierci” i „Dwa serca w Jukonie” to najbardziej przejmujące rozdziały. Okazuje się bowiem, że Sknerus poza pieniędzmi, miłością darzy również Złotkę O’Gilt. Miłością, której ani Sknerus, ani Złotka nie zdołali podołać. Ich charaktery były zbyt dumne na to, by przyznać przed sobą, że mogą być zakochani. Nieszczęśliwe zbiegi okoliczności ostatecznie „zamroziły” tę miłość.

Buffallo Bill i reszta cyrku Sknerus zjeździł cały świat, a na swojej drodze spotkał wiele sławnych postaci. Buffallo Billowi podsunął pomysł na rewię. Razem z Geronimem dał wycisk braciom Daltonom. Butch Cassidy i Sundance Kid (niemający nic wspólnego z wizerunkiem szlachetnych rabusiów z filmu George’a Roya Hilla) nie zdołali go ograbić. Wyatt Earp do spółki z Batem Mastersonem i szeryfem Royem Beanem dostali prawdziwy łomot, gdy próbowali uwolnić z rąk Sknerusa rzekomo wię

129


130

p o d

o k ł a d k ą

zioną Złotkę O’Gilt. Podobny los spotkał gang Jesse Jamesa. Wszyscy bohaterowie, choć sławni, nie mają tak twardego charakteru jak Sknerus, no może poza Teodorem Roosveltem, który niegdyś przekazał Sknerusowi kilka cennych uwag. Zresztą Sknerus i Roosvelt spotykali się jeszcze kilka razy, m.in. tocząc ze sobą walkę o Fort Kaczogród. Oczywiście zwycięzca mógł być tylko jeden.

Rodzina jest najważniejsza? Charakter Sknerusa kształtowała każda przeżyta przygoda. Za każdym razem, kiedy coś mu się nie udawało, wynosił jakąś lekcję. Szybko nauczył się, że ufać może tylko sobie. Bogactwo osiągnie tylko pracą u podstaw i tylko takie bogactwo jest powodem do dumy. Toteż Sknerus nigdy nie marnował pieniędzy. Nie zatrzymywał się w barach, kasynach i jadłodajniach. Każdy zarobiony grosz odkładał do banku. Ludność Jukonu nienawidziła go za jego skąpstwo. Kiedy zarobił pierwszy milion, przez chwilę pomyślał o tym, by się ustatkować, ale te myśli szybko wpędziły go w nie lada kłopoty. W międzyczasie umarła jego matka, Kaczencja, a po powrocie do Szkocji odszedł ojciec, Fergus. Sam Sknerus przeżył coś w rodzaju śmierci klinicznej. Do życia przywróciły go duchy jego przodków, w końcu Sknerus miał stać się tym, który odbuduje potęgę Klanu McKwaczów. Samotność doskwierała bohaterowi komiksu Rosy przez całe

życie. „Romans” z Złotką O’Gilt był najszczęśliwszym okresem w życiu Sknerusa. Kolejne dekady pogrążały go w coraz to większej samotności. W pewnym momencie odeszły od niego siostry – Matylda i Hortensja. Sknerus sam był sobie winien, ponieważ zaślepiony kolejnym złotym interesem dopuścił się czynu nieprawego na tubylcach. Napuścił na wioskę bandziorów, którzy brutalnie przepędzili mieszkańców z ich terenów. Dla sióstr był to czyn niewybaczalny. Z czasem Sknerus pożałował swojej chciwości i choć chciał przeprosić siostry, to za każdym razem, kiedy miał udać się do Kaczogrodu, w podróży przeszkadzał mu jakiś złoty interes. W końcu na starość powrócił do domu. Siostry postanowiły puścić wszystko w niepamięć, ale Sknerus zachował się, delikatnie mówiąc, jak ostatni buc. Matylda i Hortensja ponownie opuściły Sknerusa. Jest to jedno z najsmutniejszych wydarzeń „Życia i czasów…”. Rosa fenomenalnie zbudował tę scenę. Kłótnia między rodziną, rozumiejący cierpienie matki i ciotki młody Donald wymierzający własną sprawiedliwość i Sknerus zasiadający przy biurku, wypowiadający słowa: „Ech! Rodzina! A komu ona potrzebna? Sknerus McKwacz nie potrzebuje nikogo.” W tym momencie bohatera nawiedzają wspomnienia z dzieciństwa, przy których nie da się nie uronić łezki. Sknerus zdaje sobie sprawę z tego, co zrobił, i być może uratowałby swoje rodzinne więzi, gdyby nie zajął pierwszego miejsca na liście najbogatszych na świecie. Marzenie, o które walczył przez całe życie się spełniło. Smutek ustąpił ogromnej radości.


p o d

Przeżyj to jeszcze raz Nie sposób nie podziwiać Sknerusa McKwacza. Jego życie obfitowało we wspaniałe przygody, a także w porażki. To bohater z krwi i kości, legenda Dzikiego Zachodu i bohater groszowych powieści. Pogromca tygrysów i nosorożców. Kaczor, który potrafił dogonić statek parowy żaglowcem, mimo że na morzu nie było najmniejszego wietrzyku. Kaczor Sukcesu, ale też Kaczor bojący się miłości, który ostatecznie wybiera samotność. Dopiero Hyzio, Zyzio i Dyzio przywracają starą werwę w zmęczone ciało i umysł Kaczora, który u stóp ma cały świat. Pomaga im w tym Donald, dla którego opowieści Sknerusa są tylko bajkami, ale ostatecznie to dzięki synowi Hortensji Sknerus ma okazje przeżyć najpiękniejszy sen w swoim życiu. Ostatni kadr drugiego tomu „Życia i czasów Sknerusa McKwacza” to najbardziej wzruszający moment tej wspaniałej opowieści. Sknerus odzyskuje rodzinę, której tak naprawdę, od opuszczenia Szkocji w wieku trzynastu lat, nigdy nie miał. Wraz z rodziną zyskuje nowe siły, nowe życie. Nic dziwnego, że w tym roku po raz kolejny w swojej karierze znalazł się na szczycie notowania Forbesa wśród piętnastu najbogatszych fikcyjnych postaci.

Źródło ilustracji: „Komiksy z Kaczogrodu”, t. 1 i 2, wydawca: Egmont 2010

o k ł a d k ą

131


a u t o r z y

n u m e r u

W R Z E S I E Ń T E A M

132

PIOTR BURATYŃSKI Rocznik 1987

KAROL BARSKI Absolwent wydziału filozofii UMK.

KONRAD BURZYŃSKI

http://karolbarski.wordpress.com/

meloman i miłośnik kina, wrocławianin, rocznik 1980.

CHAM FILMOWY opis:

MAŁGORZATA BURZYŃSKA BARSZCZ BŁASZCZYK kultury, filozofii z komunikacją społeczną oraz kulturoznawstwa.

odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust. Krytyka filmowa prosto z najbardziej

Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też czasem rysuje.

ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr

Brak mu ogłady, widocznie nie skończył

intrygującego rynsztoku!


a u t o r z y

n u m e r u

ŁUKASZ GRAJEWSKI MARIA DEK

Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie

(ur. 1989), absolwentka University of the Arts

kontynuuje studia polonistyczne na drugim

London. Ilustruje, bazgroli, rysuje - mówi

stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor

wizualnym językiem.

kilku publikacji. Interesuje się twórczością

Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami,

Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,

redaguje od 8.00 do 16.00, po godzinach

śmiać się, ale nie

Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik

czyta, słucha i ogląda, czasem coś napisze.

przechodźcie obojętnie.

audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza

// www.facebook.com/dekillustration

francuskich. Zna się nieco na korekcie.

MINIATURKI PRAC

MARII DEK

SZYMON GUMIENIK

PAMELA CORA GRANATOWSKI aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów i szamy.

GOSIA HERBA (rocznik`85) historyk sztuki, rysownik mieszka i tworzy we Wrocławiu miłośniczka formatu GIF

RYSZARD DUCZYC

www.gosiaherba.pl

fotograf i filmowiec

HANNA GREWLING urodziła się w 1979 roku et ceatera...

133


134

a u t o r z y

n u m e r u

AGATA KRÓLAK (ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje

MACIEJ KRZYŻYŃSKI

książki (“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”, “Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla

Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,

firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP

kolory i kształty.

w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym

http://mcross.carbonmade.com/

Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego

ANDRZEJ PIOTR LESIAKOWSKI

biennale plakatu w Wilanowie.

ANNA KRZTOŃ Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988,

ANNA LADORUCKA

mieszka i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka ASP Katowice. Zajmuje się grafiką

Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła

wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.

biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,

Kocha podróże,

gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu

a w przyszłości planuje zamieszkać

komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,

Z wykształcenia filozof-kognitywista, z zamiło-

w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.

jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia

wania... zamiłowań... zbyt długo by o tym pisać.

potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.

WIKTOR ŁOBAŻEWICZ


a u t o r z y

n u m e r u

PAWEŁ SCHREIBER wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne

NATALIA OLSZOWA

w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy

POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA

tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na

Housewife, która mieszka w Dublinie, zagłębiając aktualnie tajniki kuchni śródziemnomorskiej

blogu jawnesny.pl. https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka

i zarządzanie zasobami ludzkimi. Prowadzi blog kulinarny „Na Talerz”. Kocha się w ręcznie malowanej ceramice.

KAROLINA ROBACZEK doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK

ARAM STERN Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”, „Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest wieku; ten ciągle się zmienia.

JACEK SEWERYN PODGÓRSKI Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze. Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.

MAREK ROZPŁOCH ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.

135


136

a u t o r z y

n u m e r u

SZYMON SZWARC

KAROLINA WIŚNIEWSKA

ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”, „Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,

Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokol-

MACIEK TACHER

wiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i od-

„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”.

pływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie

Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”

muzyk.

treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak

(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).

samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem

Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.

praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna

Mieszka w Toruniu

rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,

i za granicą.

zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco. Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.

DAWID ŚMIGIELSKI Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany

MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA

owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na

’85 Absolwentka projektowania graficznego na

swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.

UMK w Toruniu.

JOANNA WIŚNIEWSKA

Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia, identyfikacja wizualna), równolegle współpracuje jako ilustrator

B

Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,

z wydawnictwami prasowymi.

wielbicielka dobrych

Uczestniczka licznych konkursów i wystaw m.in.:

książek i podróży, ze słabością do barokowego

23 Międzynarodowego Biennale Plakatu,

malarstwa hiszpańskiego

22 Biennale Plakatu Polskiego,

i czekolady.

wystawy STGU „Warmia Rebelia Kultury”

iogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy; jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce – oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania siódmego numeru „Menażerii”!


o d s ł o n y

I

K KOWS

A J LESI

NDRZE RYS. A

MENAŻERIA REDAKCJA Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Agata Królak, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Natalia Olszowa, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: mrozploch.menazeria@gmail.com Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: stern.menazeria@gmail.com Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: redakcja.menazeria@gmail.com Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: podokladka.menazeria@gmail.com Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska Skład: Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Dawid Śmigielski E-mail: redakcja.menazeria@gmail.com WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: herbu_megafon@op.pl

137



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.