LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 5-6|5-6
DOMINIKA MIĘKUS I KRZYSZTOF PARDA KOMIKSY NA EKRANIE PAWEŁ KWIATKOWSKI PIERWSZY KONTAKT REBEKA KULTURALNE LATO
KAROL BARSKI
c z o ł e m
ILUSTR.
2
N
adeszła pora, by spakować plecak, lub, kto woli – walizkę i ruszyć w dal, podładować swe słoneczne baterie, zrelaksować się i uzupełnić kolekcję dobrych wrażeń. W wyjątkowo pokaźnym wakacyjnym numerze „Menażerii” rubryka „Lato czeka” zastępuje „Tu bywaj” i zawiera przegląd festiwali, wystaw i koncertów z całej Polski, które warto uwzględnić w wakacyjno-urlopowych planach. Poza tym zaprezentujemy Wam jak zwykle: interesujące wywiady, zjawiskowe fenomeny i intrygujące konterfekty, pokażemy godne uwagi miejsca, uchylimy rąbka okładki, zaś nasi felietoniści zapewnią Wam lekturę na wysokim poziomie. I tak dalej, wszak to wstępniak, nie spis treści. Nasi czytelnicy zapewne zauważyli niejaką troistość naszego magazynu. Po pierwsze i najważniejsze, cały magazyn jest publikowany na issuu.com i najprościej jest do niego dotrzeć za pośrednictwem strony www.menazeria.eu, gdzie znaleźć można również numery archiwalne. Drugą formą jest blog o adresie www.magazyn-menazeria. blogspot.com, gdzie zamieszczamy wybrane artykuły z numeru. W ten sposób pragniemy ułatwić dotarcie do treści magazynu przez wyszukiwarki, jak również umożliwić czytanie osobom, które nie przepadają za formą pedeefopodobną. A po trzecie – fanpage, które te części integruje, przypomina o „Menażerii” i informuje o najciekawszych imprezach kulturalnych w Toruniu i okolicach. A tych ostatnio nie brakuje – Toruń staje się znaczącym centrum kulturalnym na mapie
Polski. Ale, jak się okazuje, władze Torunia wspierają „jedyną słuszną” kulturę instytucjonalną, zaś niewygodną kulturę niezależną traktują jak zło konieczne i obdarzają co najwyżej kłodami rzucanymi pod nogi. Znane są perypetie lokalowe piwnicy artystycznej Pod Aniołem, klubu eNeRDe czy Teatru Wiczy, a teraz do tego chlubnego grona dołączają Draże. Cafe Draże jest miejscem szczególnie bliskim redakcji „Menażerii”. Często znajdowaliśmy tam zaciszny kąt na kolegia redakcyjne. Nieprzypadkowo właśnie ten lokal wybraliśmy, by uczcić emisję pierwszego numeru naszego magazynu. Dlatego niezrozumiała decyzja Urzędu Miasta o sprzedaży budynku przy ul. Przedzamcze 6 i eksmisji klubu szczególnie nas ubodła. Znany jest fakt, że Toruń należy do najbardziej zadłużonych miast Polski, ale czy poszukiwanie środków finansowych ma prawo odbić się na kulturze? Określenie Draży klubokawiarnią jest co najmniej niedopowiedzeniem – to raczej dom kultury niezależnej. W ciągu niespełna dwóch lat funkcjonowania Draże zorganizowały szereg oryginalnych warsztatów, spotkań, koncertów, debat i dyskusji (łącznie grubo ponad 200 imprez!). Liczymy na to, że zmasowany protest ludzi, którym los kultury niezależnej nie jest obojętny, przyniesie pozytywny skutek i Draże będą w dalszym ciągu inspirować, drażnić i udrażniać, na przekór Prezydentowi Wszystkich Katarzynek!
Już za parę dni…
Anna Ladorucka NA
OKŁADCE ILUSTRACJA
MARII DEK
s p i s
lato czeka AS, AL, MR, MK, eMKa, SY, PB 4
relacja Aram Stern Pierwszy Kontakt wymarzony relacja Piotr Buratyński Ornament i zbrodnia, letarg i omdlenie. O dwóch wystawach Alfonsa Muchy
156
obiekt pożądania Karolina Wiśniewska Słoma
wywiad z Dominiką Miękus i Krzysztofem Pardą rozmawia Maciej Krzyżyński Młody, twórczy. Kosmos.
Dawid Śmigielski Warszawskie wakacje
158 90
Jacek Seweryn Podgórski Niedokończony sen
92
Jacek Seweryn Podgórski Tour d’horizon
postanthropology wunderkammer Phtalo Manatee & Madame Tigressa 22
160
recenzje Anna Ladorucka, Sławomir Majoch, Aram Stern, Marek Rozpłoch
162
Jacek Seweryn Podgórski Mały Modelarz nr 1
164
96 26
miejsce Magdalena Kus Pocztówka znad morza
autorzy numeru
twory Antek Wajda
166 100
70
pod okładką. wstęp Jacek Seweryn Podgóski i Dawid Śmigielski Hemoglobina, taka sytuacja... 116 pod okładką. wywiad z Marcinem Rządkowskim rozmawiają Jacek S. Podgórski i Dawid Śmigielski Dobrego komiksu nie zepsuje nawet najgorsza ekranizacja 118 pod okładką. krytycznym okiem Jacek Seweryn Podgórski i Dawid Śmigielski Osiem ekranizacji komiksów, które trzeba zobaczyć, a o których może nigdy nie słyszeliście 127 pod okładką. relacja Dawid Śmigielski Morze, wino i komiksy 132 pod okładką. komiks Anna Krztoń 136
74
pod okładką. sylwetki Szymon Gumienik Funky Koval. Bohater fantastycznych serc
32
wywiad z Bartkiem Szczęsnym rozmawia Magdalena Kus Coraz bardziej komplikuję technikę 36
fenomen Małgorzat Burzyńska Zaproszenie do raju 42
wywiad z Pawłem Kwiatkowskim rozmawia Adam Jurek 44
twory Paweł Kwiatkowski 48
teksty literackie Rafał Derda 66
teksty literackie Cezary Dobies teksty literackie Anna Dwojnych teksty literackie Małgorzata Lebda
142
pod okładką. eseje recenzyjne: 78
Jonanna Wiśniewska Mroczny raj Stefana Zweiga
felieton. dzienniczek uwag Szymon Szwarc
146
82
Dawid Śmigielski Rycerz klasy C
felieton. życie i cała reszta Karolina Natalia Bednarek
150
84
Jacek Seweryn Podgórski Bez zobowiązań
felieton. rach-ciach Polecam, Grażyna Torbytska i Cham Filmowy
152
86
Szymon Gumienik Rysa rzeczywistości
felieton. bełkot miasta Józef Mamut 88
3
Michał Kowalski Zrodzeni w mroku i namiętności
filofood Natalia Olszowa Czas na pikink 89
16
t r e ś c i
154
odsłony Andrzej Piotr Lesiakowski
171
fiat Zofii Maciek Tacher Kamasutra wg Karola Marksa
172
4
l a t o
c z e k a
Warszawa 22.06 - 28.07
Poznań 24.06 - 20.07
STREFA CISZY W ŁAZIENKACH
TEATRALNIE NA MALCIE
Warszawskie Łazienki Królewskie otworzyły nowy festiwal muzyczny o nieco przewrotnej nazwie „Strefa Ciszy”. Stoi za nią kontestatorska myśl, aby na terenie parku rozbrzmiewała muzyka bez nagłośnienia, bez nadmiernej liczby decybeli – w zgodzie naturą tego miejsca. Park królewski pozostanie strefą medytacji, oazą spokoju w mieście, które żyje coraz gorętszym rytmem. W każdy lipcowy weekend na sześciu rożnych scenach grać będą wybitni muzycy młodego pokolenia. W programie znalazły się zarówno miłe dla ucha utwory muzyki klasycznej, hity w rodzaju „Muzyki na wodzie”, jak również Piazzolla, klasyka XX wieku i utwory całkiem współczesne. W czerwcu wystąpili m.in. Orkiestra „Sinfonia Varsovia”, Royal String Quartet i Lutosławski Piano Duo, w kolejne weekendy usłyszymy Orkiestrę “Musica Humana”, która zagra symfonie Haydna skomponowane na trzy pory dnia, Kazzma Brass Quintet, kwartet smyczkowy “Apollon Musagete”, Kwintet Fortepianowy UMFC, czy Orkiestrę “Kremerata Baltica” ze światowej sławy skrzypkiem Gidonem Kremerem. W całym programie ponad 150 koncertów, w których wystąpi jeszcze raz tylu artystów.
XXIII edycja Malta Festival Poznań trwa już od 24 czerwca, ale do 20 lipca czeka na nas jeszcze szereg wielu nie tylko teatralnych wydarzeń podczas tej wielkiej imprezy, która z festiwalu teatralnego przekształciła się w największy w Polsce festiwal sztuk performatywnych, obejmujący poza teatrem muzykę, taniec, film i sztuki wizualne. Głównym tematem (idiomem) spajającym program jest w tym roku relacja człowiek – maszyna („oh man, oh machine), a kuratorem dbającym o kształt całości jeden z największych twórców współczesnego teatru Romeo Castelluci. Większość teatralnych wydarzeń odbyła się już w pierwszym tygodniu Malta Festival, zobaczyliśmy m.in. „The Four Seasons Restaurant” Castolluciego, hipnotyczną podróż przez historię obrazów, opowieść o bezkompromisowości i ryzyku, z jakim wiąże się każdy akt twórczy. Inspiracją do spektaklu był cykl abstrakcyjnych prac Marka Rothki pod tym samym tytułem. Belgijski kolektyw TG STAN zagrał „Norę”, Brytyjczycy pokazali projekt „Operation Infinity” w reż. Simona Vincenzi, a Marta Górnicka po raz pierwszy w jednym miejscu swój tryptyk „Tu Mówi Chór”, „Magnificat” i „Reqiuemaszyna”.
(AS)
Strefa Ciszy, Royal Łazienki Music Festiwal 22 czerwca – 28 lipca 2013 Warszawa, Łazienki Królewskie
Kto nie zdążył w czerwcu, pod koniec festiwalu zobaczy jeszcze spektakle plenerowe na Placu Wolności (wstęp wolny): operę „Król Roger” Mariusza Trelińskiego, „Alicję w krainie czarów” Teatru Fuzja, monodram muzyczny „Moja mama Jan
nis” Jolanty Litwin-Sarzyńskiej i „Mujeres – kobiety” Evy Rufo. W tym miejscu także koncerty! Wystąpią m.in. Marek Dyjak oraz Skubas, a na zakończenie Malta Festival Poznań – na Placu Marka (MTP) biletowany koncert Atoms For Peace. Widzimy się na Malcie!
(AS) XXIII Malta Festival Poznań 24 czerwca – 20 lipca 2013 Poznań
l a t o
Toruń 28.06 - 9.09
Toruń 1.07 - 4.08
ZJAZD MARZYCIELI W wakacje CSW w Toruniu proponuje szereg akcji połączonych z wystawą PRZEprojekt, „Zjazd Marzycieli”, na które składać się będą wykłady, koncerty i akcje performatywne. W opinii Włodzimierza Borowskiego, jednego z najciekawszych artystów drugiej połowy XX wieku w Polsce, najwygodniej rozmyślać „O obrotach ciał niebieskich” siedząc w miękkim, obrotowym fotelu. Do takiej konkluzji doszedł zastanawiając się nad projektem, który miał być zrealizowany w trakcie elbląskiego Zjazdu Marzycieli, czyli IV Biennale Form Przestrzennych w 1971 roku. Nie bez przyczyny po 40 latach „Zjazd Marzycieli”, Włodzimierz Borowski i wielki astronom stały się punktem wyjścia dla wystawy mającej miejsce w Centrum Sztuki Współczesnej. Referencje, czas i miejsce są istotne. Przywołana dzisiaj i zaaranżowana przez Borowskiego „czasoprzestrzenna” sytuacja, w Roku Dziedzictwa Kopernika, w kontekście Torunia, przyjemnie kusi - jak obracanie się wokół własnej osi na obrotowym fotelu. Z tej perspektywy Kopernik jawi się autorom jako marzyciel, mimochodem postawiony na pomniku, a sama wystawa opowiada o działaniach wymykających się logice, efemerycznych, ulotnych, powstających w kontrze – o działaniach, których potencjał tkwi w aktywności artystów. Pierwszą z Propozycji dla Torunia było przywrócenie przez Cezarego Lisowskiego rzeźby tzw. „Tulipana”, jednej ze zrealizowanych w 1973 roku dekoracji, która,
c z e k a
FEERIA GWIAZD mimo iż miała stanowić tylko efemeryczną, okolicznościową ozdobę miasta, praw dopodobnie z racji na swoje usytuowanie (na wysepce ulicznej rozdzielające pasy jezdni), przetrwała ok. 40 lat. Dodatkowo została „zrekonstruowana” tymczasowo instalacja z białymi i czerwonymi kulami na sześciennych postumentach, usytuowana na Jordankach na tle zabudowy nowych wieżowców Osiedla Młodych. Propozycja 1 spodobała się nam bardzo – zobaczymy, czym artyści uczestniczący w PRZEprojekcie zaskoczą nas jeszcze w wakacje!
(AS) PRZEprojekt, „Zjazd Marzycieli” kuratorzy: Marta Kołacz, Natalia Cieślak, Piotr Lisowski 28 czerwca – 9 września 2013 Toruń, CSW „Znaki Czasu”, LabSen
Artus Jazz Festival odchodzi do lamusa, zastąpiony przez Koncerty pod Gwiazdami – festiwal bardziej różnorodny pod względem muzycznym. Artyści najwyższego, światowego formatu raz w tygodniu będą prezentować swoją muzykę pod rozgwieżdżonym niebem. Każdy miłośnik muzyki znajdzie tu coś dla siebie. Cykl rozpocznie wirtuoz trąbki Tomasz Stańko wraz z New York Quartet niezwykłym hołdem muzycznym dla Wisławy Szymborskiej. Kolejny występ należy do Aloszy Awdiejewa, który zaprezentuje swe interpretacje rosyjskich ballad i romansów. Nie można przegapić koncertu utalentowanej Rykardy Parasol, zdobywającej coraz większą popularność amerykańskiej artystki polskiego pochodzenia, nazywanej „Nickiem Cavem w spódnicy”. Na kolejnym koncercie zabrzmi muzyka Janis Joplin w wykonaniu Natalii Przybysz, która znakomicie godzi nowoczesność aranżacji z szacunkiem do oryginalnego wykonania. Tydzień później koncert w poetyckim nastroju – Janusz Radek przedstawi utwory ze swojej nowej, bardzo nastrojowej płyty „Z ust do ust”. Na szczególną uwagę zasługuje ostatnie wydarzenie festiwalu: występ wokalistki kultowego zespołu Clannad, Moyi Brennan. Zapowiada się prawdziwa uczta. Wielbiciele Clannad’u zapewne z zachwytem powitają stare, wielkie przeboje tego zespołu, również te pochodzące z serialu „Robin of Sherwood”. Poza tym artystka zaprezentuje pieśniz najnowszej płyty „Affinity” oraz szereg innych, nowych i starych
5
6
l a t o
c z e k a
Toruń 1.07 - 4.08
Toruń 6.07 - 31.08
PIĘKNE DŹWIĘKI, PIĘKNE WNĘTRZA utworów we właściwym sobie mistycznym klimacie. Koncert Moyi jest wyjątkowym wydarzeniem, gdyż jest to jej jedyny występ w Polsce. Trzeba przyznać, że dobór wykonawców jest niezwykle interesujący i Festiwal fantastycznie rokuje na przyszłość.
(AL)
Koncerty Pod Gwiazdami 1 lipca – 4 sierpnia 2013 Toruń, Dwór Artusa
Najwyższej klasy ucztę muzyczną proponuje Toruńska Orkiestra Symfoniczna: cykl koncertów w ramach Festiwalu „Europa – Toruń. Muzyka i Architektura 2013”. Ideą Festiwalu jest prezentowanie muzyki poważnej w pięknych, zabytkowych wnętrzach. Koncerty podzielone tematycznie odbywać się będą w każdą sobotę wakacji w różnych miejscach Torunia. Rozpoczynamy 6 lipca Wieczorem Hiszpańskim, na który zaproszono zespół Quatuor Europa. Koncert połączony będzie z degustacją wina oraz audiowizualną prezentacją tradycji i folkloru w czasie święta San Fermin w Navarrze. W kolejną sobotę, w Wieczorze Wiedeńskim zabrzmi The Vienna Glass Armonica Duo, duet wykonujący między innymi kompozycje Mozarta na niezwykły instrument – szklaną harmonijkę. Wieczór Wirtuozów należeć będzie do Anny Marii Staśkiewicz (skrzypce) i Krzysztofa Meisingera (gitara). Podczas Wieczoru Romantycznego wystąpią Jekaterina i Stanisław Drzewieccy, młodzi i utalentowani artyści, których życiorysy, w tym okoliczności pierwszego spotkania, to gotowy scenariusz na romantyczny film. Wieczór Grecki to pieśni w wykonaniu niezwykle utalentowanej śpiewaczki Kariny Strzeszewskiej o bardzo polskim nazwisku, ale greckich korzeniach. „Wokół Lutosławskiego” to wieczór poświęcony muzyce,
którą Witold Lutosławski tworzył, a także kompozytorom, których cenił i podziwiał. Wykonawcą tych utworów będzie przyjaciel Lutosławskiego – Krzysztof Jakowicz. W odmiennym klimacie utrzymany będzie Wieczór Gospel, należący do Donny Brown i jej zespołu The Golden Gospel Pearls. Na Wieczorze Młodych Talentów — Piano Paderewski Academy zaprezentuje elitę pianistycznej młodzieży z całego świata. Wakacje z muzyką zakończy koncert finałowy w pięknej scenerii placu św. Katarzyny i kościoła garnizonowego, podczas którego zabrzmią słynne tańce z oper i baletów. Wystąpią połączone orkiestry toruńskie: Wojskowa i Symfoniczna. Jednym słowem – wakacyjne sobotnie wieczory mamy już zagospodarowane.
(AL) XVII Międzynarodowy Festiwal Europa – Toruń. Muzyka i Architektura 2013 6 lipca – 31 sierpnia 2013 Toruń
l a t o
Słubice / Frankfurt nad Odrą 8.07 - 14.07
7
c z e k a
Toruń 8.07, 22.07, 5.08
MOST ŁĄCZY
FOLKOWO, BLUESOWO, PUNKOWO
Kilka kroków przez most na Odrze i możemy wziąć udział w pierwszym Międzynarodowym Festiwalu Sztuki „Most / Die Brücke” miast partnerskich Słubice i Frankfurt nad Odrą. Zapowiada się ciekawe wydarzenie artystyczne – seanse filmowe, wystawy, warsztaty i spotkania z twórcami – to wszystko od 8 do 14 lipca. Wśród gości, którzy pojawią się na festiwalu, są m.in.: Wojciech Smarzowski, Kinga Preiss, Robert Więckiewicz, Jacek Hugo-Bader, Mariusz Szczygieł, prof. Janusz Tylman. Czekają na nas warsztaty radiowe i filmowe, pokazy filmów dokumentalnych i pełnometrażowych reportaży dotyczących problematyki pogranicza „Camera Obscura”. Poza tym spotkania z wybitnymi twórcami filmów z Polski, Niemiec i Rosji, wystawy prac studentów szkół filmowych i wielka plenerowa wystawa „Na Moście” łączącym Słubice z Frankfurtem. Nie lada gratką będą koncert grupy L.Stadt i specjalne projekcje filmów. Na ciekawych jak wygląda filmowa produkcja od kuchni, czekać będzie profesjonalne studio z możliwością nakręcenia własnego ujęcia a 14 lipca na zakończenie festiwalu, zaplanowano Wielki Letni Koncert Open Air Radio Zet i telewizyjnej Dwójki z udziałem kilkunastu artystów z Polski i Niemiec. Kto lubi miejskie święta z przymrużeniem oka, Festiwal Sztuki „Most / Die Brücke” może połączyć z odbywającym się w tym samym terminie we Frankfurcie, Miejskim Świętem Hanzy (Das
HanseStadtFest) „Bunter Hering & Swawolny Kogucik”. W trakcie dwóch dni wysłucha m.in. kilkunastu zespołów z Brandenburgii, grających na wielu otwartych scenach w mieście, czy zobaczy jedyny w swoim rodzaju „Wyścig 500 gumowych kaczuszek” Odrą.
(AS) Międzynarodowy Festiwalu Sztuki „Most / Die Brücke” 8–14 lipca 2013 Miejskie Święto Hanzy „Bunter Hering & Swawolny Kogucik” 12–14 lipca 2013 Słubice / Frankfurt nad Odrą
Hard Rock Pub Pamela nieprzerwanie świętuje swe 15 urodziny! A wraz z Pamelą wybitni muzycy z różnych stron świata. W czasie wakacji odbędą się jeszcze trzy urodzinowe koncerty. Serię rozpocznie 8 lipca kanadyjski zespół The Mahones, grupa grająca folk punk, dowodzona przez irlandzkiego wokalistę i gitarzystę Finny McConnela. Od debiutu w 1990 roku, zespół odnosi sukcesy do dziś, nagrywając szereg płyt studyjnych i występując na licznych festiwalach muzycznych w Europie i USA. Koncert supportowany będzie przez grupę Kuzyni: Paweł „Kelner” Rozwadowski i Maciej Dłużniewski. Kolejny koncert należy do street-punkowej grupy z San Francisco czyli Swingin Utters. Grupa powstała w 1987 roku i ma na koncie 8 albumów, służąc inspiracją licznym punkowym zespołom. Akustyczny support zapewnią Darek Malejonek i Paweł Gumola. Koncert odbędzie się 22 lipca. 5 sierpnia odbędzie się ostatni koncert wakacyjny, ale nie ostatni z serii urodzinowej. Wystąpi charyzmatyczny Dave Herrero z grupą The Hero Brothers Band. Możemy spodziewać się bluesa najczystszej wody, autorskich kompozycji Dave’a, inspirowanych klasyką. Jako support wystąpią: Sold My Soul oraz Sara Pach ze Sławkiem Załeńskim.
(AL) 15-lecie HRP Pamela 8, 22 lipca, 5 sierpnia, godz. 19.00 Toruń, HRP Pamela
8
l a t o
c z e k a
Kraków 11.07 - 14.07
Wrocław 18.07 - 28.07
NOWA ERA
ULICA 26 STREET ART ULICA jest jednym z najstarszych festiwali teatru plenerowego w Europie Środkowej. Organizowany od 1988 roku przez Teatr KTO, na stałe wpisał się w letni kalendarz kulturalny Krakowa i stał się rozpoznawalny w Polsce i na świecie, z coroczna widownią rzędu 60-70 tyś widzów. Tegoroczna edycja przewiduje rozszerzenie sceny plenerowej o place i ulice dwóch innych małopolskich ośrodków – Andrychowa i Limanowej. W programie dominować będą spektakle z Hiszpanii i Polski, nie zabraknie też artystów z Francji i Niemiec.
i odbioru projektu z wykorzystaniem nowych technologii. Nauczeni doświadczeniem gromadzenia się wielotysięcznej widowni na największych festiwalowych prezentacjach, organizatorzy zapewnią w tym roku transmisję spektakli w Rynku Głównym na telebimie. Po raz pierwszy także umożliwią udział w wydarzeniu odbiorcom w innych częściach kraju i zagranicą poprzez streaming internetowy przedstawień ze sceny głównej.
Spektakularnie zapowiada się inauguracja i finał festiwalu – 11 lipca organizatorzy zapraszają na przesyconą ogniem i pirotechniką paradę „Nit Màgica” (Magiczna noc) w wykonaniu hiszpańskiego Xarxa Teatro. 14 lipca w Rynku Głównym w Krakowie będziemy podziwiać (pierwszy raz w Polsce) światowej sławy zespół Voala, dla którego naturalną scenerią jest niebo. Zawieszeni pod dźwigiem, artyści wykonują powietrzne akrobacje, tworząc wyrafinowane choreograficzne kompozycje i wprowadzając w zachwyt i zdziwienie tysiące widzów na całym świecie. Poza tym przedstawienia kameralne i wielkie widowiska, klaunów, akrobatów i spektakle liryczne. Tradycyjna już dla ULICY wielość form zostanie tym razem poszerzona o silną reprezentację teatru tańca.
ULICA 26 STREET ART, XXVI Międzynarodowy
Nowa i rozszerzona oferta ULICY to także wzbogacenie możliwości uczestnictwa
(AS)
Festiwal Teatrów Ulicznych 11-14 lipca 2013 Kraków
Nowe Horyzonty (dawniej Era, teraz prozaiczniej - T-mobile) to, według ich dyrektora Romana Gutka, „festiwal filmów wykraczających poza granice konwencjonalnego kina”. Czy faktycznie tak jest, można sprawdzić, wybierając się w dniach 18-28 lipca do Wrocławia. Niezależnie od tego, czy słowa dyrektora Gutka są zbyt pompatyczne, czy nie – trzeba przyznać, że jest to niepowtarzalne w strefie języka polskiego święto kina – dobrego kina. Festiwal zamknie premiera filmu Małgorzaty Szumowskiej „W imię…” – która może okazać się jednym z filmowych wydarzeń roku w naszym kraju. Zanim to jednak nastąpi, przez Wrocław przetoczą się: zasadnicze konkursy festiwalowe, panorama dzieł mistrzów współczesnego kina autorskiego (w tym godny uwagi „3x3D” Greenawaya, Godarda i Edgara Pêra), pokazy specjalne filmu „Shirley – wizje rzeczywistości” Gustava Deutscha, „The Story of Film – odyseja filmowa” Marka Cousinsa (15 godzinnych epizodów filmu o historii kinematografii), przegląd filmów Waleriana Borowczyka i całe mnóstwo innych wartych zobaczenia punktów programu festiwalowego. http://www.nowehoryzonty.pl/
(MR) T-Mobile Nowe Horyzonty 18-28 lipca 2013 Wrocław
l a t o
9
c z e k a
Toruń 19.07 - 25.08, 23.08 - 29.09
WAKACJE W WOZOWNI 19 lipca Galeria Sztuki Wozownia zaprasza na otwarcie trzech wystaw: fotograficznej, aranżacji przestrzennych i dotyczącej kreacji w sztuce. Pierwszą ekspozycję „Powidoki i Obiekty banalne” zaprezentują dwaj artyści fotograficy Leszek Żurek i Tomasz Sobieraj, którzy w tym samym czasie w Polsce niezależnie od siebie wykonali bardzo zbliżone pod względem formalnym prace. Wystawa składać się będzie z kilkudziesięciu czarno-białych fotografii, wykonanych w technice podwójnej, a w przypadku Tomasza Sobieraja kilkukrotnej ekspozycji. Ma unaocznić interesujący problem, który należy do kategorii powidoku oraz techniki i estetyki montażu. Leszek Żurek w „Powidokach” (2011), z jednej strony, świadomie sięga do koncepcji Władysława Strzemińskiego, ale z drugiej, jego prace są przede wszystkim przedstawieniem miejsc ważnych, a nawet archetypowych naznaczonych melancholijnym znamieniem i przemijalnością. W bardzo podobnej koncepcji fotografowania uzyskał poetyckie fotografie Tomasz Sobieraj. Jego cykl „Obiekty banalne” (2011), jest walką o przetrwanie czy istnienie, ale także o pozostanie w ludzkiej pamięci. Nie ma określonego początku, nie ma też rozwijającej się narracji i spektakularnego zakończenia. Każda praca, oparta na wielokrotnej ekspozycji materiału negatywowego, jest poszukiwaniem symbolicznym, które z chaosu przypadku ma wydobywać czy podnieść do miana wartości tytułowe „obiekty banalne”.
Druga wakacyjna wystawa prac Rafała Boettnera-Łubowskiego pt. „PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI” prezentować będzie aranżacje przestrzenne, wykorzystujące zarówno tradycyjne rozwiązania rzeźbiarskie (odlewy z brązu i gipsu, nawiązujące do klasycznych w rodowodzie przedstawień antycznych), jak i niekonwencjonalne środki artystyczne, takie jak: adaptacja rzeczywistych przedmiotów, cyfrowa projekcja obrazu, czy wielkoformatowe „zapisy” fotograficzne. Tytuł wystawy odnosi się do praktyki stosowanej przez artystę, który w ramach swych wypowiedzi wizualnych stawia pytania, które zapraszać mają odbiorców do rozważań na temat współczesnej kultury i sztuki, ale jednocześnie uniemożliwiają formułowanie klasycznie klarownych i jednoznacznych odpowiedzi. Trzecia wystawa Pawła Olszczyńskiego w cyklu Nie(po)rozumienie dotyka zagadnienia płynnej granicy pomiędzy przedstawianiem i kreacją w sztuce. Wystawa składa się z kilku dużych, narysowanych luster. Demaskuje je jako rysunek fakt, że nie są zdolne niczego odbijać. Brak ten skrywają jednak, sprawiając wrażenie, że odbijają siebie nawzajem. Opisana sytuacja odpowiada platońskiej wykładni mimesis, mówiącej, że sztuka naśladowcza jest pełna niedoskonałości, ponieważ imituje rzeczywistość, która już jest imitacją idei.
Malarskich – Toruń 2013, które jest cykliczną ogólnopolską imprezą „Wozowni”, prezentującą poszukiwania i osiągnięcia w dziedzinie kameralnej twórczości malarskiej we wszystkich współczesnych kierunkach twórczych. Triennale Małych Form Malarskich ma charakter konkursowy i jest skierowane do profesjonalnych artystów plastyków, a także do dyplomantów wyższych uczelni plastycznych. Organizatorzy pozostawiają artystom pełną swobodę w wyborze techniki, tematu, stylistyki. Jedyne ograniczenie stanowią wymiary prac i to właśnie decyduje o specyfice i atrakcyjności toruńskiego triennale – format pracy nie może przekraczać 600 cm2. Obradujące w maju jury 9. TMFM spośród 790 prac zakwalifikowało do wystawy 214 prac 119 artystów oraz przyznało nagrody regulaminowe i fundowane. Rozdanie nagród laureatom 9 TMFM będzie miało miejsce podczas uroczystego wernisażu wystawy 23 sierpnia.
(AS) Tomasz Sobieraj, Leszek Żurek, „Powidoki i Obiekty banalne” Rafał Boettner-Łubowski, „Pytania bez odpowiedzi” Paweł Olszczyński, „Lustro” 19 lipca – 25 sierpnia 2013 9.Triennale Małych Form Malarskich 23 sierpnia – 29 września 2013
W sierpniu finał 9.Triennale Małych Form
Toruń, Galeria Sztuki Wozownia
10
l a t o
c z e k a
Kazimierz Dolny i Janowiec nad Wisłą 27.07 - 4.08
Płock 26.07 - 28.07
Kostrzyn nad Odrą 1.08 - 3.08
STOŁECZNE KSIĄŻĘCE MIASTO
DWA BRZEGI
DZIEWIĘTNASTY PRZYSTANEK
Płock to nie tylko petrochemia i prapiastowskie zabytki. To także rzeka - i nie tylko Wisła, ale też Audioriver. Festiwal czyni Płock jednym z ważniejszych punktów na letniej europejskiej mapie muzycznej. W tym roku wystąpią: Richie Hawtin, Novika & Mr. Lex, SLG, Julia Marcell, Őszibarack i wielu, wielu innych cenionych twórców muzyki elektronicznej i alternatywnej. Nadwiślańska wieczorna sceneria koncertów sprawia, że wydarzenie staje się na poły magiczne (ufam barwnym relacjom naocznych świadków).
Od siedmiu lat na Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym i Janowcu nad Wisłą na przełomie dwóch letnich miesięcy zjeżdżają twórcy i fani kina. W tym roku filmowe święto odbędzie się w dniach od 27 lipca do 4 sierpnia. Jak co roku impreza odbywa się pod opieką Grażyny Torbickiej. Program festiwalu zostanie ogłoszony oficjalnie dopiero w 15 lipca. Wówczas można go będzie znaleźć na stronie www.dwabrzegi.pl oraz na profilu na Facebooku.
Samo sporządzenie spisu muzyków, których będzie można usłyszeć na tegorocznym Woodstocku byłoby zadaniem tyle czasochłonnym, co zbędnym (kilka chwil, kilka kliknięć, wszystko możemy sprawdzić). Wystarczy powiedzieć, że będzie dużo. Wszystkiego. Będą zespoły okrzyknięte już mianem legendarnych, czyste świeżynki, chwile śmiechu i powagi. Muzyka gitarowa da okazję wykazania się również elektronice (w tym tej romansującej z folkiem). Jeśli o sam folk chodzi, będzie po cygańsku, słowiańsku, celtycku, będą nazwiska. Muzyka zaangażowana? Rasta, Hare Kryszna, antyfaszyzm, wszystko w pigułce, w formacie audio. Ciężkie brzmienia? Najwyższa półka. Jak co roku nie zabraknie także piachu, błota, setek tysięcy ludzi, z których część zbudzi drzemiące w nas mordercze instynkty, inni zaś zachwycą tworząc kolejne muzyczne sceny – bluesowe jam session w starym vanie, śródleśne śpiewy ludowe, wszechobecne bębny. Będą też ludzie, dla których naprawdę warto się pojawić na tym festiwalu, goście i twórcy Akademii Sztuk Przepięknych. Obecność potwierdzili już m.in. prof. Lew Starowicz, ks. Adam Boniecki, Emir Kusturica, Roman Polko, Artur Andrus, Kuba Wojewódzki i Piotr Metz. ASP to także wybór warsztatów (historia z Wołoszańskim, muzyka z Bukartykiem, spotkanie na temat DNA z prof. Barciszewskim z PAN), scena kabaretowa, wystawa Grand Press Foto, ogrom wydarzeń. Na Przystanku jest muzyka, wiedza, sztuka, nawet jakiś lajfstajl się znajdzie.
Nocnym misteriom muzycznym towarzyszyć będą za dnia: Targi Muzyczne Audioriver, Kino Festiwalowe i występy muzyczne w Rynku, czyli Independent Market Stage. http://www.audioriver.pl/ (MR) Audioriver 26-28 lipca 2013 Płock
Wiemy jednak, że bohaterem polskiej retrospektywy został Janusz Morgenstern a zagranicznej, reżyser duńskiego pochodzenia Thomas Vinterberg. Festiwal zostanie zainaugurowany projekcją „W kręgu miłości”, którego reżyser Felix van Groeningen będzie gościem specjalnym. W czasie weekendu natomiast zobaczymy najnowsze dzieło Giuseppe Tormatore „Koneser”, z muzyką Ennio Moricone. W sekcji „Muzyka - moja miłość” filmy o siostrach Labeque, Sixto Rodriguezie, Możdżerze i Tymańskim oraz Dimitriju Mitropoulosie. Cykl „I Bóg stworzył aktorkę” został w tym roku zadedykowany Stanisławie Celińskiej. Od projekcji filmowych odpocząć będzie można w Muzeum Nadwiślańskim obchodzącym swoje 50-lecie oraz przy muzyce Tomasza Stańki New York Quartet. Poza tym zaśpiewają Mela Koteluk (tegoroczna zdobywczyni Fryderyków w kategoriach „artysta roku” i „debiut roku”), Dr Misio z Arkiem Jakubikiem i The Tobbes. (MK)
(EMKA) Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi 27 lipca–4 sierpnia 2013
XIX Przystanek Woodstock
Kazimierz Dolny i Janowiec nad Wisłą
1-3 sierpnia 2013 Kostrzyn nad Odrą http://www.wosp.org.pl/przystanek_woodstock
l a t o
Toruń 1.08 - 3.08
c z e k a
Gdańsk 1.08 - 6.08
ZE ŚWIATA
WILLIAM S. W GDAŃSKU
CZTERECH STRON… Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej na dobre wtopił się w letnią panoramę toruńskich wydarzeń. W tym roku odbędzie się już czwarta edycja. Festiwal zainauguruje Teatr Rampa muzycznym spektaklem „Być jak Frank Sinatra”. Słynne przeboje Sinatry w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego usłyszymy w wykonaniu Brygidy Turowskiej, Jarosława Tomicy i Michała Zgieta. Następnie rozpocznie się koncert muzyki filmowej Wojciecha Kilara w aranżacji świetlnej Bogumiła Palewicza oraz piosenek filmowych w wykonaniu Piotra Dziubka. Zapowiada się jedyny w swoim rodzaju spektakl świetlno-wodno-muzyczny. W drugim dniu festiwalu odbędzie się przegląd konkursowy, oceniany przez jury w składzie: Krzesimir Dębski (przewodniczący jury), Jan Wołek, Joanna Trzepiecińska, Magdalena Wojewoda, Andrzej Kuryło i Roman Nowacki. Festiwal zakończy Koncert Galowy na Rynku Nowomiejskim, podczas którego, oprócz laureatów, wystąpi Toruńska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Krzesimira Dębskiego i zespół instrumentalny pod kierownictwem Piotra Dąbrowskiego. Wraz z nimi na scenie zobaczymy zwyciężczynię opolskich Debiutów Natalię Sikorę, a także Magdalenę Kumorek, Adę Fijał, Joannę Jabłczyńską, Krzysztofa Respondka, Bartosza Porczyka i Jacka Lenartowicza. Galę poprowadzą: Joanna
Trzepiecińska i Marcin Mroziński. Dyrektorem Festiwalu Piosenki i Ballady Filmowej oraz autorem scenariusza Koncertu Galowego jest Andrzej Szmak. Motywem przewodnim Festiwalu jest ballada „Nim wstanie dzień” z obrazu „Prawo i pięść” sfilmowanego w naszym mieście.
W dniach 1 – 6 sierpnia odbędzie się w Gdańsku 17. edycja Festiwalu Szekspirowskiego. W programie Festiwalu, obok polskich produkcji, pokazane zostaną także spektakle z Gruzji, Niemiec oraz Rumunii. Festiwalowi będzie towarzyszyła międzynarodowa konferencja poświęcona tematowi „Języki władzy / Języki sztuki”. Organizatorami wydarzenia są Fundacja Theatrum Gedanense oraz Gdański Teatr Szekspirowski.
(AL)
IV Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej 1–3 sierpnia 2013 Toruń
Jednym z gości tegorocznej 17. edycji Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku będzie wrocławski Teatr Pieśń Kozła ze spektaklem „Pieśni Leara”, zdobywca wszystkich prestiżowych nagród podczas Edinburgh Fringe Festival – w tym laureat nagrody Fringe First, zwanej Teatralnym Oscarem. Podczas Festiwalu tradycyjnie zaprezentowane zostanie przedstawienie wyselekcjonowane z premier szekspirowskich ostatniego sezonu, uczestniczące w Konkursie na Najlepszą Inscenizację Dzieł Dramatycznych Williama Szekspira w sezonie artystycznym 2012/2013. Jury Konkursu przyznało w tym roku nagrodę Złotego Yoricka Teatrowi im. Juliusza Słowackiego w Krakowie za spektakl „Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej”, spektakl Agaty Dudy-Gracz inspirowany „Troilusem i Kresydą” Williama Szekspira. Egzotyczną propozycją będzie zapewne, gorąco przyjęty na Festiwalu „Globe to Globe” w Londynie w 2012 r., gruziński Marjanishvili State Drama Theatre z Tbilisi z przedstawieniem „Jak wam się podoba”. W ramach konferencji „Języki władzy / Języki sztuki” zaprezentowana zostanie gło-
11
12
l a t o
c z e k a
Gdańsk 1.08 - 6.08
Katowice 2.08 - 4.08
OFF FESTIVAL śna międzynarodowa koprodukcja „Titus Andronicus” w reżyserii Jana Klaty, przygotowana przez Teatr Polski we Wrocławiu oraz Staatsschausspielhaus Dresden. W tym roku zaprezentowana zostanie także nowa odsłona nurtu SzekspirOFF, pokazująca dzieła twórców niezależnych i alternatywnych, spektakle kameralne realizowane w przestrzeni miejskiej. Festiwalowi towarzyszyć będą także warsztaty oraz działania edukacyjne Letniej Akademii Szekspirowskiej, skierowane głównie do młodych ludzi, zarówno z Trójmiasta jak i z regionu województwa pomorskiego.
(AS) 17. Festiwal Szekspirowski 1–6 sierpnia 2013 Gdańsk
W tym roku wystartuje już ósma edycja międzynarodowego festiwalu muzyki niezależnej, czyli OFF Festival Katowice. Do życia w 2006 roku powołał go Artur Rojek – ekswokalista i ekslider zespołu Myslovitz. Od trzech lat impreza odbywa się zawsze w pierwszy weekend sierpnia w katowickiej Dolinie Trzech Stawów – zielonym skrawku przemysłowego Śląska. Przez wszystkie te lata festiwal wspierał muzykę trudną, niszową, a przede wszystkim „nową” – dzięki odwadze i konsekwencji Rojka na OFF Festival swój sceniczny debiut miało wielu docenianych już dzisiaj (i znakomitych od zawsze) muzyków z całego świata. Sam festiwal był już wielokrotnie nagradzany przez branżę medialną i muzyczną, m.in. w styczniu 2012 roku zdobył prestiżową nagrodę European Festival Award w kategorii Najlepszy Festiwal Średniej Wielkości, natomiast serwis internetowy Pitchfork w tym samym roku umieścił go na liście 20 najważniejszych letnich festiwali na świecie. Główną zaletą OFFu jest fakt, że można na nim usłyszeć prawie wszystko, a jedynym wyróżnikiem i regułą decydującą o pojawieniu się na scenie w Dolinie Trzech Stawów jest przynależność do szeroko pojętej alternatywy. Zatem bez zbędnych podziałów gatunkowych podaję poniżej subiektywny program zajęć: The Smashing Pumpkins, Deerhunter, Metz, The Walkmen, Thee Oh Sees, Austra, Blondes, Très.B, My Bloody Valentine, Skalpel, Girls Against Boys, Micachu, Labyrinth Ear, Rebeka,
Magnificent Muttley, Bohren & Der Club Of Gore, Zeni Geva, Piotr Kurek, Julia Holter, UL/KR, Hokei, Frozen Bird, The Skull Defekts feat. Daniel Higgs, Fire!, Fuka Lata, Trupa Trupa. Polecamy!
(SY) OFF Festival Katowice 2–4 sierpnia 2013 Katowice
l a t o
Kraków 9.08 - 10.08
13
c z e k a
Gdańsk 16.08 - 18.08
AWANGARDA W STOCZNI
FRANZ I FLORENCE W KRAKOWIE Krakowski Coke Live Music Festival wystartował w 2006 roku, jako festiwal brzmień spod znaku hip-hopu, r’n’b i popu. To właśnie tutaj po raz pierwszy w Polsce wystąpili m.in.: Jay-Z, Rihanna, Missy Elliot, Timbaland, 30 Seconds To Mars, Panic At The Disco, Kaiser Chiefs, Lily Allen, You Me At Six i Kid Cudi. Podczas tegorocznej edycji, pierwszego dnia festiwalu usłyszymy szkocką formację Biffy Clyro, Monikę Brodkę, wokalistkę i multi-instrumentalistkę Reginę Spector oraz headlinerów Coke Live Music Festival – grupę Franz Ferdinand! Każdy występ tego zespołu mogłyby wypełnić właściwie same przeboje. Po ich trzech płytach, publiczność ma tyle koncertowych faworytów, że Franz Ferdinand nie musieliby nagrywać już kolejnego albumu. Ale ten pojawi się już wkrótce, a w sierpniu w Krakowie usłyszymy go na żywo. Nazajutrz wystąpią: autorka przeboju „Perfect Stranger” Katy B, powracająca na scenę po dwudziestu latach w pełnym składzie hiphopowa formacja Wu-Tang Clan z Nowego Jorku i kolejna wielka gwiazda festiwalu Florence and the Machine! Sukces grupy to przede wszystkim zasługa Florence Welch, rudowłosej wokalistki, której potężny kontralt sprawia niekiedy wrażenie, jakby nie mieścił się w utworach przez nią samą skomponowanych. Skala jej możliwości wokalnych jest niespotykana nie tylko pośród młodych wokalistek zwią
zanych ze sceną alternatywnego popu, ale także wśród artystek, które debiutowały na przestrzeni ostatnich lat. Coke Live Music Festival to także liczne aktywności pozamuzyczne i udogodnienia: jedna z największych scen tegorocznego lata, pole namiotowe dla 4 tysięcy osób tuż przy scenie głównej, czy platforma dla osób niepełnosprawnych przed nią. Po raz kolejny swoje podwoje otworzy Coke Clinic, jedyne w swoim rodzaju festiwalowe spa, w których można będzie zrelaksować się masażami i oddać swój image w ręce specjalistów od wizerunku. Z Katowic blisko do Krakowa, nie żyje muzyczne lato!
(AS) Coke Live Music Festival 9–10 sierpnia 2013 Kraków
Od 16 do 18 sierpnia potrwa druga edycja Soundrive Fest, imprezy powstałej z inicjatywy twórców portalu promocyjno/społecznościowego Soundrive.pl. Z ubiegłorocznego, jednodniowego święta szeroko rozumianej muzyki alternatywnej organizatorzy przeobrazili je w rozbudowany, trzydniowy festiwal, który ma szanse w niedalekiej przyszłości wpisać się na stałe w kalendarze bywalców tego typu imprez. Wśród tegorocznych wykonawców usłyszymy iamamiwhoami (SV), Soviet Soviet (IT), Connan Mockasin (NZ), The Soft Moon (USA), Turbowolf (UK), TOY (UK), SVPER (ES), Cold Pumas (UK), The Janitors (SV), Dignan Porch (UK), The Hickey Underworld (BE) - choć to tylko namiastka tego co znajdziemy w line-up’ie pośród ponad trzydziestu grup. Sytnh i elektro-pop, krautrock, stoner, cold wave, post-punk, psycho-pop i im podobna awangarda muzyki popularnej zabrzmi w halach stoczni Gdańskiej. Wraz z festiwalem rusza bowiem w trójmieście nowy klub o nazwie B90 – podmiot wykonawczy portalu – zlokalizowany w industrialnej scenerii stoczniowych dźwigów, w liczącej 1600 m2 hali magazynowej nieopodal centrum Gdańska. Sam tegoroczny Soundrive Fest nie jest dla nowopowstałego klubu wystarczająco sycący. Jeszcze w tym roku zobaczymy tam koncerty takich tuzów jak The Damned (21.09), The Raveonettes (28.09), New Model Army (06.10) i Buzzcocks (19.10). A lista imprez stale się powiększa. Czyżby pojawiła się silna konkurencja dla gdyńskiego Ucha? (PB) Soundrive Fest 2013 16–18 sierpnia 2013 B90, Gdańsk
14
l a t o
c z e k a
Poznań 17.08 - 24.08
Toruń 22.08
MODNIE NOCĄ LETNIĄ
ZATAŃCZYĆ W POZNANIU Już po raz dziesiąty miłośnicy teatrów tańca koniec wakacji spędzą w Poznaniu na Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Tańca. Obok czołowych polskich przedstawicieli tego nurtu będzie można zobaczyć spektakle z Czech, Izraela, Norwegii i Węgier. Festiwal otworzą organizatorzy – Polski Teatr Tańca spektaklem „Czterdzieści” w reżyserii i choreografii Jo Strømgren’a z Norwegii. Projekt śledzi życie pewnej kobiety od momentu jej przyjścia na świat w roku 1973 do rocznicy urodzin w 2013. Te cztery dekady są odbiciem czasu zwątpień, nadziei, zmagań, wyborów i nieprzewidzianych wydarzeń, którymi kierują heroiczne cnoty – żądza życia i chęć przetrwania. Norweski choreograf pod koniec festiwalu pokaże także przedstawienie „A Dance Tribute to the Art of Football” Jo Strømgren Kompani. Swoją premierę spektaklu „Hello, Stranger!” na MFTT będzie miał kolejny poznański zespół: Atelier Polskiego Teatru Tańca, który wystąpi także w spektaklu „Maathai” o pierwszej Afrykance, która za walkę o prawa kobiet została nagrodzona Pokojową Nagrodą Nobla. Poza tym zobaczymy „Sen nocy letniej” Bałtyckiego Teatru Tańca oraz trzy spektakle Kieleckiego Teatru Tańca. Pochodzący z Czech Nataša Novotná i Václav Kuneš pokażą „Wind-up” jednej z najbardziej uznanych holenderskich grup tanecznych 420 People. Nadar Rosano z Izraela, niezależny tancerz, choreograf i pedagog w Poznaniu zaprezentuje spek
takl „OFF-line, w którym tancerze opowiadają o budowaniu barier osobistych i politycznych oraz poszukują istoty wspól nych problemów sąsiadów, nieznajomych, kochanków... Ferenc Fehér z Węgier w swym spektaklu “Tao Te” będzie poszukiwał podobnych problemów w intensywnym fizycznym tańcu dwóch mężczyzn. Festiwalowi tradycyjnie towarzyszyć będą Międzynarodowe Warsztaty Tańca Współczesnego Dancing Poznań 2013.
(AS) X Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca 17-24 sierpnia 2013
„Sen nocy letniej” to autorski pokaz mody zaprojektowanej przez Jarosława Kamińskiego, młodego projektanta i pasjonata mody, od kilkunastu lat związanego z Teatrem Baj Pomorski w Toruniu. Stąd nieprzypadkowo wydarzenie nawiązujące swą nazwą do twórczości Wiliama Szekspira odbędzie się 22 sierpnia o godzinie 20.00 w bajecznym ogrodzie teatru; nim także inspirowane będą prezentowane kreacje. „Sen nocy letniej” jest propozycją dla kobiet sukcesu, które dbają o elegancję i szyk, które cenią niepowtarzalny styl swoich ubrań, podkreślających jednocześnie zmysłową kobiecość i silny charakter bizneswoman. Kolekcja inspirowana jest zwiewnością mody lat 20. oraz funkcjonalnością trendów lat 60.
Poznań
Jarosław Kamiński – pracował przy wykonaniu kostiumów do ponad 20 spektakli teatralnych. Współpracował ze scenografami i artystami teatru. Projektował kostiumy dla aktorów Teatru Muzycznego „Mała Rewia”. Kształcił się między innymi w Prywatnej Szkole Projektowania Ubioru, a doświadczenie zawodowe zdobywał zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. Jego największą inspiracją są kolekcje domu mody Versace.
(AS) Jarosław Kamiński, pokaz mody „Sen nocy letniej” 22 sierpnia 2013 Teatr Baj Pomorski, ogród
l a t o
c z e k a
Bydgoszcz 12.07 - 29.08
TIRVYOUS WAGON
NO ART
ELEKTRONICZNY MÓZG NA LATO
„Menażeria” jako partner medialny szczególnie gorąco poleca letni festiwal w Mózgu. Organizowane od czterech lat Letnie Pranie Mózgu rozkłada się w czasie lipcowo-sierpniowym na cotygodniowe odsłony festiwalu – czwartkowy pokaz filmu, zawsze o 21:30 na tylnej ścianie Drukarni i piątkowe koncerty zaczynające się o godzinie 22:00 – połączone z pokazami wizualizacji, instalacjami i otwarciami wystaw. Według organizatorów tegoroczny festiwal będzie swym rozmachem górował nad wcześniejszymi, a wystąpi na nim 70 artystów! Festiwal koncentruje się na muzyce elektronicznej i elektroakustycznej oraz prezentacji plejady polskich – choć nie tylko – ciekawych i niezależnych muzyków, a seanse filmowe z grubsza będą dzieliły się na pokazy kina artystycznego (np. „Koń Turyński”) i filmowe portrety wielkich artystów (przykład – „Pina”). Program festiwalu dostępny jest na http://www.lpm. mozg.pl/ i na plakacie na stronie 99. (MR) Letnie Pranie Mózgu 12 lipca – 29 sierpnia 2013 Bydgoszcz, Mózg
J=J
15
16
r e l a c j a
r e l a c j a
Pierwszy Kontakt wymarzony
KORZENIEC
FOT.
MACIEJ STOBIERSKI
Aram Stern
T
oruńscy miłośnicy teatru łatwo nie mają: zobaczenie propozycji innych polskich scen wiąże się z wyprawą – bliższą do Bydgoszczy, czy dalszą do Poznania, Gdańska lub Wawy – ale to już przynajmniej dwudniowa eskapada w alternatywie z powrotem nocą, skutkującym prezencją porannego zombie za biurkiem. Szczęśliwie co dwa lata Teatr im. Wilama Horzycy organizuje w Toruniu Festiwal „Pierwszy Kontakt”, w którym nagradza najlepszych reżyserskich i aktorskich debiutantów, a tym samym umożliwia lokalnym miłośnikom Melpomeny podziwianie ich wszechstronnych talentów. Skrajnie różnych, jak aura ostatniego tygodnia maja, kiedy każdego dnia pojawiały się różne wrażenia, poziomy, ciekawe dyskusje po spektaklach, nocne rozmowy i koncerty. Warto było poświęcić siedem wieczorów plus kilka nadszarpniętych nocy dla tak wspaniałej teatralnej uczty, zarazić się energią młodych twórców i uciec w…
Marzenia To one wygrały: spektakl „Marzenie Nataszy” debiutantów: (z Teatru Powszechnego w Warszawie) aktorek Joanny Osydy i Anny Próchniak oraz reżysera Wojciecha Urbańskiego wyjechał z Torunia aż z trzema nagrodami. Dwie rosyjskie nastolatki, każda o skrajnie innym pochodzeniu, charakterze i perspektywach, relacjonują chłodno swoje dążenia do celu: Natasza Joanny Osydy, dziewczyna z sierocińca zakochuje się w dziennikarzu, który zainteresował się jej próbą samobójczą. Świat drugiej Nataszy (Anna Próchniak) wydaje się być bajką: jest bogaty, wykształcony i pewny siebie. Obie rozdzielone ścianką z pleksi, wpatrzone w widzów nie prowadzą dialogu z sobą. W pewnym momencie jednak ich światy zaczną się przenikać, choć paradoksalnie przez obrót ścianki nigdy się nie zetkną. Świetne, ascetycznie emocjonalne przedstawienie publiczność dwukrotnie nagrodziła długo owacją i już trzeciego dnia Festiwalu rozmawialiśmy o pewnych kandydatkach do tytułu najlepszej aktorki, ale której się należał? Albo żadnej,
17
18
r e l a c j a
albo obu – i tak też się stało. Jury w składzie Gabriela Muskała, Wojciech Majcherek i Marcin Wierzchowski nagrodziło także reżysera przedstawienia za „ (…) umiejętność precyzyjnej pracy z aktorem oraz odwagę powściągliwej sztuki”. W pamięci pozostanie także wręcz „prywatne” spotkanie z obiema aktorkami w klubie festiwalowym eNeRDe, na które przybyło zaledwie kilkoro widzów, co pozwoliło na mniej oficjalne rozmowy o ich pracy nad zwycięską sztuką. Moim faworytem do nagrody dla najlepszego reżysera był Cezary Iber za spektakl „Blanche i Marie” z Teatru Polskiego we Wrocławiu, który swoje przedstawienie przygotował również bardzo precyzyjnie, choć nie tak powściągliwie.
Teatr wielki z Zagłębia Drugą nagrodę za debiut w roli żeńskiej Jury przyznało Edycie Ostojak za rolę Ester Pławner w „Korzeńcu” z Teatru Zagłębia z Sosnowca. Któż by się spodziewał, że prawie trzygodzinna historia Sosnowca sprzed stu lat tak potrafi wciągnąć toruńską widownię! Wiedzieliśmy, że „Korzeniec”w reżyserii Remigiusza Brzyka zebrał już wiele nagród na kilku festiwalach, ale zachwyciła już sama inscenizacja, perfekcyjnie wykorzystująca cały budynek teatru, od gigantycznych końskich lejcy rozpiętych nad widownią, przez górniczą orkiestrę dętą, po kilkudziesięcioosobową obsadę na scenie. Jakże rzadko już można zobaczyć w teatrze tak wielkie widowisko! Do tego kryminalna historia morderstwa sosnowieckiego glazurnika Alojzego Korzeńca, umiejscowiona na granicy trzech zaborów, utkana była fantastycznymi monologami silnych kobiet: Jadwigi Korzeniec (Maria Bieńkowska) i jej matki Antoniny Zimorodzic (Agnieszka Bieńkowska). Finałowy monolog, o niezwykle wzruszających marzeniach debiutantki Edyty Ostojak, Jury nagrodziło drugą nagrodą „(…) za naturalność, niewinność i intensywność sceniczną, dzięki którym stworzyła przejmujący portret dziewczyny, której w brudnym świecie udaje się zachować czystość”.
Na workach z tuńczykiem Z czystością i formy, i powietrza nie było prosto na spektaklu „Emigranci” krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa, w reżyserii Wiktora Rubina. Reżyser usadził publiczność na jutowych workach jak na cyrkowej arenie i stłoczył niewygodnie w fetorze tuńczyka z puszki. Zamknięci w jasnym kręgu mogliśmy zobaczyć własne wykrzywione oblicza i wzajemnie obserwować reakcje: śmiechu, porażenia i zniesmaczenia rybim odorem. Wszyscy równi, z ciągłym napięciem, które narastało, udzielało nam się od dwóch aktorów: chłoporobotnika XX (debiutujący aktor-amator Mariusz Cichoński) i inteligenta AA (szarżujący nieźle Krzysztof Zarzecki), w rolach społecznych i ciągłych podziałach w dyskusji, w każdej chwili gotowi do zamiany. I wówczas nic nie wydało się constans, gdzieś rozmyte, przerywane – bez pomocy suflerki (Agata Marzec) dalej nie dało rady. Nierówność społeczna przemieszała się zupełnie z warsztatowymi amatora w kontrze z aktorem, a teza Mrożka o nierównościach klasowych została wręcz ośmieszona. Ten spektakl zapamiętam długo, gdyż ani na chwilę nie pozostawiał obojętnym i wypełniał żarem uczuciowego ekshibicjo-
nizmu. Tak Wiktor Rubin hartuje widza, ale debiut Mariusza Cichońskiego nie do końca mnie jednak przekonał. Jury uznało jego „wiarygodność, profesjonalizm aktorski, głęboką świadomość sceniczną i obronę granego przez siebie bohatera”, nagradzając dyplomem dla najlepszego aktora Festiwalu.
Poza werdyktem Jury w II edycji Festiwalu miało zapewne niezły kłopot: aż 6 debiutujących aktorek i zaledwie trzech aktorów, stąd zdecydowało się przyznać dodatkową nagrodę paniom stawiającym pierwsze kroki na scenie. Wybór był naprawdę trudny, wielu widzów zachwyciła brawurowa kreacja naiwnej i religijnej Bess McNeill w wykonaniu Sary Celler-Jezierskiej w spektaklu „Przełamując fale” wg filmu Larsa von Triera o tym samym tytule. Może to, iż przedstawieniu przygotowanemu przez Macieja Podstawnego w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu tak blisko było do filmowego pierwowzoru, wpłynęło na pominięcie tego przedstawienia w werdykcie Jury? Przed dwoma laty Podstawny zachwycił debiutem reżyserskim kameralnego „Don Kiszota”, tym razem pokazał spektakl pełen odniesień filmowych, czy to w „tandetnych” nagraniach z wesela Bess i Jana (Dobromir Dymecki), czy w niezwykle barwnym w swym pięknie i namiętności spotkaniu obojga kochanków w lesie. Mroczny klimat kalwińskiej społeczności przerywały niespieszne sekwencje filmowe, jakbyśmy mieli do czynienia z dokumentalną stop klatką. Na pustej, pokrytej parkietem scenie, obok sterty brunatnej ziemi byle jakiego świata, rozgrywał się prawdziwy dramat Bess i Jana, ich miłości pięknej tylko na ekranie, świat wesoły tylko za sprawą krążącej wokół bohaterów komentatorki Sylwii (kapitalna rola Izabeli Beń), której każde pojawienie się na scenie wywoływało salwy śmiechu u części publiczności. Jednak naprawdę wesoło nie było: poświęcenie przez Bess wszystkiego w imię miłości do sparaliżowanego Jana i wiara w to, że jej prostytuowanie się jest w stanie go uzdrowić, wstrząsa tak jak przed laty w filmie twórcy manifestu Dogmy ’95. „Przełamując fale” to spektakl, który mocno odurzył i nie pamiętam jak tego wieczora dotarłem na spotkanie z aktorami. Pozostałe dwie debiutantki: Agnieszka Bała („Proces” Teatru Polskiego z Bielska-Białej) i Diana Zamojska z warszawskiego Studia Teatralnego Koło („Kalino, malino, czerwona jagodo”) raczej nie miały szans w typowaniu do nagród. Ten ostatni spektakl z debiutantką pozostanie jednakże w pamięci za sprawą udziału polskiej Janis Joplin – Natalii Sikory, która tak jak na scenie „The Voice Of Poland” i tegorocznego Festiwalu w Opolu zwycięsko pokazała, iż dysponuje nie tylko imponująco potężnym głosem, ale również bardzo dobrym warsztatem aktorskim. Siurpryza Sikora zagrała i… uciekła na poranną próbę w stolicy, na miejscu zaś pozostał toruński debiutant Davey w „Poruczniku z Inishmore” – Arkadiusz Walesiak. Jest, gra w Horzycy świetnie porusza się w tonacji farsowo-groteskowej, płynnie przechodząc z jednej do drugiej! Zachwyca od czasu dyplomu w krakowskiej PWST („Mroczna gra, albo historia dla chłopców”), przez swój znakomity debiut u Any Nowickiej, po „Upadek pierwszych ludzi” Iwony Kempy. Na nagrody przyjdzie jeszcze czas, czego aktorowi szczerze życzę. Trzeci debiutant, Patryk Kośnicki zagrał w przedstawieniu „My w finale 2014” Teatru Bagatela z Krakowa, w zespołowej kreacji
r e l a c j a
MARZENIE NATASZY
FOT.
FREDDIE
KATARZYNA MARCINKIEWICZ
FOT.
KRZYSZTOF BIELIŃSKI
00
20
r e l a c j a
polskich kompleksów piłkarskich i jedynych uczestników Festiwalu, których chciałem opuścić w przerwie meczu. Kusił jednak „legendarny” już w środowisku kilkunastominutowy rzut karny wykonywany przez Kośnickiego i przyznam, że warto było wytrzymać dla tak niepowtarzalnej atmosfery stadionowej na widowni! Brakowało tylko wuwuzeli i polskich flag, co zauważyła jedna z uczestniczek bardzo wesołego spotkania z zespołem i reżyser Iwoną Jerą w klubie festiwalowym. Mnie jednak bardziej rozbawił przewrotny teatr w teatrze debiutującej reżyser, Agaty Puszcz pt. „Freddie reż. Irmina Kant” z Teatru Studio w Warszawie. PRZEŁAMUJĄC
EMIGRANCI
FALE FOT.
FOT.
NIKA TARNOWSKA
GRZEGORZ ZIEMIAŃSKI
Spotkania z młodością „Pierwszy Kontakt” to także wieczorne rozmowy z aktorami i reżyserami, prowadzone przez Karinę Bonowicz i Bartłomieja Oleszka, mniej formalne niż podczas „Kontaktu” międzynarodowego. Niektóre gromadziły tłumy, inne – kameralne rejestrowali na przykład autorzy dokumentu o amatorze Mariuszu Cichońskim. Klub eNeRDe nie przygotował oprawy Festiwalu tak perfekcyjnie jak podczas pierwszej edycji, a majowe chłody przeganiały nas to z podniszczonego patio do sali koncertowej, to z powrotem. Miało to jednak i swoje ciekawe oblicze. Deszcz nagły spowodował, że uczestników spotkania z zespołem Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu po spektaklu „Szczęśliwe dni/Komedia/Ostatnia taśma Krappa” (debiut reżyserski Pawła Świątka) zagnał pod kamienny krąg z parasolem. A ja nie mogłem oderwać wzroku od najstarszej aktorki Festiwalu, Zofii Bielewicz, która już w czasie Powstania Warszawskiego brała udział w koncertach słowa i muzyki polskiej dla powstańców, dzieci i mieszkańców Żoliborza. Burza zaś prawdziwa rozszalała się w finale przedstawienia bydgoszczan z Teatru Polskiego (debiut reżyserski Wojciecha Farugi pt. „Wszyscy święci”). To był kolejny niesamowity wieczór: ksiądz opasany bombą (Mateusz Łasowski), którą chce właśnie odpalić, a w dach Klubu „Od Nowa” uderzają pioruny. I tak to „wyjątkowo zimny maj” sprawił, że imprezy towarzyszące tej edycji skrywały się cichaczem po kątach miasta – nawet w plenerowych „Ślepcach” Teatru KTO z Krakowa. Ostatnie spotkanie ze studentami krakowskiej PWST po ich dyplomowym spektaklu „Przekleństwa niewinności” (reż. Łukasz Zaleski) odbyło się już w nowej i eleganckiej poczekalni Sceny na Zapleczu. Wydarzeniem muzycznym Festiwalu pozostanie bezdyskusyjnie koncert Domowych Melodii, na którym po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tak roześmianą Panią dyrektor „Pierwszego Kontaktu” Jadwigę Oleradzką. 2. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt” odbiegł mocno od swej pierwszej edycji, nie poziomem, lecz atmosferą i coraz większym tempem życia, które przekłada się także na to, że polskie teatry nie obawiają się już obsadzać świeżych adeptów sztuki aktorskiej w rolach pierwszoplanowych. Dziś młodzi swoją przygodę ze sceną zaczynają szybko i równie doskonale jak początkujący reżyserzy. Warszawa, Kraków oraz zachwycający Sosnowiec – to stolice debiutantów 2013. Tylko marzyć, by z Torunia było do nich bliżej. 2. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt” 25-31 maja 2013 Teatr im. Wilama Horzycy
r e l a c j a
MARZENIE NATASZY
FOT.
NIKA TARNOWSKA
21
r e l a c j a
Ornament i zbrodnia, letarg i omdlenie. O dwóch wystawach Alfonsa Muchy tekst: Piotr Buratyński ilustracje: Gosia Herba
J
eśli ornament to zbrodnia - jak twierdził Adolf Loos – to Alfons Mucha dokonał w Czechach zbrodni doskonałej. W czasie gdy Loos, wielki prekursor modernizmu w 1908 roku wydaje swoje słynne dzieło, zarówno w architekturze, sztukach użytkowych i dekoracyjnych oraz w malarstwie triumfy święci secesja. Zaledwie 6 lat wcześniej Alfons Mucha w Paryżu publikuje swoje dzieło „Documents Decoratifs”, prezentujące jego propozycje wzornictwa dekoracyjnego wraz z ich praktycznym zastosowaniem. Art Nouveau, Jugendstil, Stile Liberty, Modern. Secesja, czyli „odejście”. Od czego? Ku czemu? Czy to pytanie zadawał sobie Mucha, który, kiedy tylko mógł, zaprzeczał swoim związkom z dominującym stylem? Jeśli tak, to co w istocie za nim się kryło? Ozdoba jest zbędna. „Epidemia ornamentu została zaaprobowana przez państwo i otrzymała subsydia z publicznych funduszy. Postrzegam to jako krok do tyłu. (…) Ornament to strata siły roboczej, a z tego powodu także i zdrowia. Zawsze tak było. Jednak dzisiaj oznacza to także stratę materiałów, a te trzy rzeczy składają się na utratę kapitału” – pisał wiedeńczyk Loos, przytłoczony tym, czego „dużo za dużo” w barokowym Wiedniu, w który wrasta i wije się niczym winorośl styl nowy, styl Olbricha i Klimta. Niecałe trzysta kilometrów na północ, w mieście wąskich, średniowiecznych uliczek styl ten stał się stylem narodowym budzącego się narodu czeskiego, tak długo uzależnionego od wpływów Wiednia. Uniezależnienie i świadomość narodowa wiąże się również z uniezależnieniem się od cesarskiego kapitału. Metafora zbrodni, której jakoby podjął się Alfons Mucha była swojego rodzaju zamachem estetycznym porównywalnym z tym zamachem politycznym dokona-
nym na Arcyksięciu Ferdynandzie w Sarajewie. Oto odejście na modłę czeską. Wszak to właśnie Mucha zaprojektował czechosłowackie godło państwowe i banknoty. Niewiele było dziedzin, w których urodzony w Ivančicach Alfons Mucha nie zaznaczył swojej obecności. Nim skrystalizowała się jego rozpoznawalna maniera, zaczynał od projektów dekoracji teatralnych, dziedziny, którą następnie Czescy kubiści i futuryści doprowadzili w zachwycający sposób do granic ówczesnych możliwości. Wzgardzony przez Akademię Praską szuka zrozumienia w Wiedniu i Monachium, by następnie trafić do Paryża, gdzie rodzące się awangardy umożliwiają rozkwit talentu poza oficjalnym systemem. Gdy w latach 90-tych impresjonizm staje na rozdrożu, kierując się ku swoim formom post-, zapowiadającym szeroko rozumiany ekspresjonizm, Mucha wraz z Théophile’m Alexandre’m Steinlenem, Henri Toulouse-Lautrec’iem zwraca się ku sztuce pozwalającej na eksploatacje własnych zamierzeń artystycznych – plakatowi. To właśnie prezentacji tej dziedziny artystycznego środka wyrazu poświęcona została praska wystawa trwająca od 10 kwietnia do 31 lipca, mająca miejsce w – skądinąd pełnym przepychu, reprezentacyjnym secesyjnym budynku – Obecním domě (wybór miejsca nie jest przypadkowy – w roku 1911 Mucha został zaproszony, by wraz z szeregiem innych wybitnych artystów wziął udział w dekoracji wnętrz Miejskiego Domu Reprezentacyjnego). Jest to światowa premiera niemalże kompletnej kolekcji plakatów autorstwa Alfona Muchy. Ten imponujący „set” należy do słynnego czeskiego tenisisty Ivana Lendla, który zwrócił uwagę na jego sztukę po spotkaniu syna malarza, Jiříego.
23
24
r e l a c j a
Wśród ponad setki doskonale zachowanych i wyeksponowanych dzieł zobaczymy między innymi wszystkie plakaty, jakie Mucha zaprojektował we Francji do spektakli z Sarą Bernhardt. Tradycja bizantyjska miesza się tu z dekadenckim przepychem epoki. Bernhardt w ujęciu Muchy potrafi urzec delikatnością „Damy kameliowej” jak i wstrząsnąć jako „Medea” w niezwykle brutalnym, ale jednym z najpiękniejszych dzieł autora. W symbolistycznych seriach „Czterech pór roku”, młode, pełne życia kobiety kuszą odbiorcę, natomiast w reklamach alkoholu czy papierosów marki JOB nic nie wskazuje na to, by ta cudowna kokieta przestrzegała przed zgubnymi skutkami nadużywania używek (wszak jesteśmy w kraju, w którym nadal możemy palić w licznych czeskich knajpkach). Kobiety Alfonsa Muchy ujmują swoją pozorną niewinnością. Ten pozór skrywa pożądanie. Pożądanie przedmiotu, który plakat ma reklamować jak i pożądanie kobiety jako przedmiotu. Gdzie niewinność, a gdzie cynizm kapitału? Ivan Lendl sprezentował światu zestaw zachwycający. Od reklam perfum po ścienne kalendarze, od opakowań czekoladek po plakaty nawołujące do udziałuw politycznych plebiscytach czy solidarności ze słowiańskimi narodami. Słowianie. Kilka kilometrów na północ od centrum, na Holešovicach, w imponującym, pięciokondygnacyjnym budynku Veletržní Palace, trwa do końca bieżącego roku inna tymczasowa wystawa dzieł Alfonsa Muchy – „Epopeja słowiańska”. Jego opus magnum. Pomysł na stworzenie serii dwudziestu wielowymiarowych płócien przedstawiających symbolicznie historię słowian wyszedł ze strony amerykańskiego filantropa i słowianofila Charlesa Richarda Crane’a w 1909 roku. Praca nad cyklem zajęła artyście 18 lat. W przyciem-
nionej, niemal sakralnej przestrzeni sali wystawienniczej obcujemy nie z historią narodów słowiańskich samą w sobie, lecz z wyobrażeniem na jej temat. Symbolizm przedstawień pogańskich, prawosławnych i katolickich pełen jest personifikacji opatrzności sprawującej pieczę nad Słowianami. Wniebowstąpienia uwznioślają misję plemion i późniejszych narodów. Duchy wojów i przodków czuwają nad pomyślnością koronacji i przebiegami wojen. „Nasz los pełen był i jest cierpienia, lecz to nas ukonstytuowało” – mówi Mu-cha. Dzieje Czechów, Rosjan, Polaków i słowian bałkańskich zostają zrównane w imię panslawizmu, XIX-wieczne-go konstruktu czesko-rosyjskiego. Rozmach przedsięwzięcia oraz dojrzałość, jaką prezentuje Mucha, zapiera dech w piersiach, a nacjonalistyczna interpretacja historii, ocierająca się o magiczny realizm wydaje się być dzieckiem swoich czasów (choć w chwili premiery było to powodem kontrowersji). Patos miesza się z kiczem, podziw z pobłażliwością. Czy gdyby tego rodzaju sztuka powstała obecnie w Polsce, to czy nie zostałaby – mimo technicznej doskonałości – zamknięta w parodystycznej skrzyni, jaką była swojego czasu warszawska wystawa „Nowa Sztuka Narodowa” w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Waga, jaką przywiązują Czesi do „Epopei słowiańskiej”, kłóci się z naszym krzywdzącym wyobrażeniem o nich jako o pogodnych konformistach, konstruujących wygodnictwo kulturowe w oparciu o wzorce wiedeńsko-berlińskie. Konformistami pozbawionymi istotnych punktów odniesienia jesteśmy my, Polacy. O ile inaczej wyglądałaby nasza świadomość narodowa, gdybyśmy zamiast wizji bitwy pod Grunwaldem Matejki przyjęli wizję Muchy z „Po bitwie pod Grunwaldem”.
Jeśli za najprostszą definicję stylu belle époque przyjąć, iż mamy do czynienia z nieumiarkowaniem w zdobnictwie i porażaniem naszych oczu przepychem, można rzec, że Praga należąca do Alfonsa Muchy jest miastem nadmiaru. Mucha wyziera z fresków i sklepień, z kościelnych witraży, z sal wystawowych kolejnych oddziałów Galerii Narodowej, ze stałej ekspozycji Muzeum Alfonsa Muchy na ulicy Panskiej czy prywatnej kolekcji w kamienicy na Starym Rynku. Wąskie, klaustrofobiczne uliczki skąpane wieczorem w blasku latarni skąpo oświetlających nam drogę? Nie, tego szukajmy w „Zamku” lub „Procesie”, o ile nadal chcemy tak interpretować Kafkę. Nie trzeba było długo czekać by secesję uznano za synonim kiczu i złego smaku, za grzech i zbrodnię, za dekadencję. Dzisiaj tłum turystów z całego świata wije się praskimi ulicami niczym bluszcz na licznych dziełach Muchy. „Fala błędu zalewa Europę, oznaczając być może jej zmierzch. Jest to letarg, omdlenie” – pisał Paul Morand o secesji w 1931 roku. „Nadmiar” Muchy dzisiaj wciąż jest podsycany. Czy ta sytuacja wywołuje letarg i omdlenie? Tego nie powiem.
w y w i a d
ZAŁOGA FOT.
ANDRZEJ KORKUZ
Młody, twórczy. Kosmos.
GWIEZDNA
26
Z aktorami Baja Pomorskiego Dominiką Miękus i Krzysztofem Pardą rozmawia Maciej Krzyżyński
w y w i a d
S
pektakl „Najmniejszy Bal Świata” został niedawno doceniony zarówno w Rzeszowie, jak i w Opolu, gdzie poza nagrodą za najlepszy spektakl, reżyserię i muzykę, doceniono również Ciebie, Dominiko, za aktorstwo. Czy emocje już opadły?
DM: Emocje były ogromne, gdyż rzeczywiście wróciliśmy z workiem nagród i zaczęło być głośno o „Najmniejszym Balu Świata”. Wszyscy ogromnie się cieszyliśmy i nadal cieszymy. Wiadomo, że miło jest dostać nagrodę aktorską. Jest ona na pewno dopingiem do dalszej pracy i potwierdzeniem, że warto się starać, robić wszystko, co w twojej mocy, by było jak najlepiej. Aktor czasem przestaje wierzyć we własne siły, zastanawia się, czy to, co robi, jest w porządku, są chwile, gdy brakuje nam zapału, a energia i entuzjazm gdzieś ucieka. Wtedy potrzeba ucieszyć się tym wszystkim na nowo i nagroda od profesjonalnego jury na pewno w tym pomaga. Teatr Baj Pomorski ma wiele naprawdę fajnych spektakli. Podejrzewam, że w samym Toruniu jest duże grono ludzi, które jeszcze tego przedstawienia nie widziało. Być może takie „zewnętrzne” uznanie spektaklu przez profesjonalne jury zachęci kolejne osoby, by przyjść na przedstawienie. Na to liczymy. Chcielibyśmy grać jak najczęściej. KP: Dwie nagrody (zarówno Opole, jak i Rzeszów) podwójnie nas utwierdziły w przekonaniu, że to, co robimy, ma sens, że ta praca i wiara w ten spektakl przyniosły rezultaty. Nie odnoszę się do nagrody w sensie materialnym, lecz do kwestii docenienia. Ktoś zauważył i docenił naszą pracę. To jest dla nas bardzo ważne. DM: Tym bardziej, że ten spektakl od zawsze nas cieszył. Uwielbiam go grać i świetnie się przy tym bawię. Oczywiście wymaga on ode mnie super kondycji i wysiłku, ale jeśli lubisz to, co robisz, to przestaje to być pracą i staje się przyjemnością, za którą się tęskni. Uwielbiam przygody, nowe wyzwania, nowe zdarzenia, a czas prób do tego przedstawienia był właśnie bardzo twórczy, szalony, zwariowany, wesoły. Bardzo pracowity, ale szłam do teatru z myślą: „ciekawe, jak to będzie dziś, co nowego znajdziemy, jak to wszystko dalej wykombinujemy”. KP: Nikt z nas nie wiedział, jak funkcjonuje ten cały blue box. Uczyliśmy się tego. To było naprawdę odkrywcze.
J
uż od dłuższego czasu widać, że Baj wprowadza coraz to nowsze multimedia. I oto kolejny krok do przodu. Jak wam się grało w blue boxie?
DM: Jeśli chodzi o technikę blue boxu, to żaden teatr jeszcze tego nie robił! Wiązało się z tym ogromne ryzyko „czy wyjdzie”. Na początku nie mogliśmy się przyzwyczaić, że gra się w zupełnie drugą stronę, tzn. że widzimy na ekranie odwrotnie, jak w lustrze. Trochę trzeba było się zatem przestawić i uruchomić wyobraźnię. Musieliśmy pamiętać o tym, że oprócz partnera na scenie otaczają nas również postaci,
których nie widać. To tak jakby rozmawiać z wyimaginowanymi bohaterami. Trochę trzeba było pozytywnie zwariować. KP: Ważna była również precyzja. Przykładowo – musiałem wyobrazić sobie lisa i spoglądać dokładnie w jego wyobrażone oczy, bo na obrazie wygenerowanym komputerowo ten lis już był. Chodziło o to, byśmy dokładnie wiedzieli, gdzie są oczy lisa, by nie patrzeć na przykład na jego grzbiet lub ogon. Dlatego ta precyzja była niezbędna, aby widz wierzył, że patrzymy naprawdę. DM: Komar w przedstawieniu to kamerka. Jesteśmy przyzwyczajeni do patrzenia w oczy aktora, a tu aktorem była kamerka, trzymana przez Andrzeja Korkuza. Łapałam się na tym, że patrzę na Korka, który do mnie mówi, zamiast na kamerkę. Trzeba było więc określić sobie dokładnie, gdzie są oczy naszych partnerów i odzwyczaić się od pewnych teatralnych nawyków. KP: Zastosowanie techniki blue boxu pozwoliło połączyć teatr i telewizję. Mnie to bardzo fascynuje. Lubię innowacje w teatrze, łączenie form, dziedzin sztuki. Teatr formy, teatr lalek daje taką możliwość, by mieszać, by szukać. Chciałbym, by dziedziny sztuki częściej się przeplatały, czerpały z siebie. Obecność multimediów nie oznacza od razu, że to telewizja, że to złe, że to nie teatr już. To nadal teatr, i to jeszcze jaki! DM: Piotr Cieplak powiedział, że zrobiliśmy coś, czego nie powinniśmy teoretycznie robić, bo wprowadziliśmy telewizję do teatru, ale zrobiliśmy to w sposób bardzo dobry. Podkreślił, że takie wprzęgnięcie technik telewizyjnych do teatru okazało się wspaniałym sposobem na rozmowę o ważnych sprawach. On jest właśnie za tym – róbcie teatr, jaki chcecie, ale żeby to był teatr dobry. Również Maciej Nowak wspomniał o nas w „Przekroju”, mówiąc, że kompilacji technologicznej „Najmniejszego Balu Świata” nie powstydziłby się ani Marcus Óhrn ani Krzysztof Garbaczewski. To miłe że spektakl ten zrobił takie wrażenie.
N
ie boicie się, że młoda publiczność przez to zacznie traktować przedstawienie jako wideo, którego nie można zatrzymać, cofnąć?
DM: Nie. Wszystko dzieje się przecież w teatrze. Można patrzeć na ekran i równocześnie śledzić to, co dzieje się na scenie. To połączenie dwóch światów. Gdybyśmy nie grali na żywo, gdyby nas tam nie było, film by się nie odtworzył. Za każdym razem „Bal” jest też trochę inny, bo to my – żywi ludzie – go tworzymy. Może w tym tkwi siła teatru, że czeka się na dane przedstawienie, na dany dzień, konkretną godzinę, biegnie się, by się nie spóźnić i nie można po prostu nacisnąć „play”, by „Bal” się zaczął. Wszystko to żywy organizm. KP: Żadna technologia nie zastąpi stanu „tu i teraz”. To nie jest nagranie na nośniku DVD, które można odtworzyć. Trzeba przyjść do teatru i zobaczyć spektakl na żywo. Wtedy teatr ma sens, gdy dochodzi do spotkania aktora z widzem na żywo, „tu i teraz”. Czasami ten jeden jedyny raz.
27
28
w y w i a d
J
ak to się dzieje, że dwoje młodych aktorów postanawia stworzyć własny spektakl? I jak to się dzieje, że im się to udaje? Opowiedzcie o tej drodze.
DM: Zaczęło się od naszych wspólnych zainteresowań. Słuchamy podobnej muzyki, kochamy lalki na niciach, dużo gadaliśmy o teatrze i poczuliśmy potrzebę opowiedzenia czegoś swoim językiem. Na początku miał to być monodram Krzysia. Ja dopingowałam i chciałam ewentualnie służyć pomocą. Krzyś całe wakacje pracował nad lalką i plan był taki, by zrobić z marionetką małą skromną etiudę. Krzyś jednak zaprosił mnie do współpracy i machina się rozhulała. Rozrosła do wymiarów kosmiczno-podświetlanych i w konsekwencji powstał 40-minutowy spektakl. KP: Gdy pracuje się we dwójkę, jest raźniej, łatwiej. Zachodzi tzw. burza mózgów. Jedno mobilizuje do działania drugie. Mamy podobne spojrzenie na teatr i nie obawiałem się, że moje plany co do etiudy zostaną skierowane na nowy tor. Wiedziałem, że razem stworzymy coś ciekawego, bo fascynują nas podobne klimaty. DM: Założyliśmy nawet na facebooku tzw. „spiżarkę kosmitów”. Wrzucaliśmy tam różne inspiracje, które nam się podobają. Teledyski, obrazki, hasła, przemyślenia. Zbiory były tak obfite, iż stwierdziliśmy, że trzeba z tego już coś ulepić, bo szkoda, żeby to tylko tak dla nas egzystowało. Esencja spiżarki dała początek „Kosmicznej tajemnicy”. KP: Moim marzeniem, zanim jeszcze powstał Franek, było zrobić swój własny spektakl, w całości mój, poczuć się jak demiurg, tj. moja muzyka, moja scenografia, pomysł, wszystko. To jest cholernie trudne, ale za to satysfakcja i emocje gwarantowane. Dopiero później narodziła się marionetka, która jest lalką pełną tajemnic. W kolejnym etapie zastanawiałem się dopiero, w jakim klimacie osadzić całą sztukę. DM: Spiżarka kosmitów podpowiedziała w jakim. Chcieliśmy, by to wszystko sobie dojrzewało w swoim rytmie. Niestety, w teatrze czasami pewne rzeczy trzeba przyspieszyć. Są okoliczności premiery, trzeba się wyrobić i to zabija dużo rzeczy. Trzeba zdążyć na czas, co było trudne w tym przypadku. Dlatego postanowiliśmy, że tworzymy laboratorium. Przedstawienie ma ramy, ale może się zmieniać i tego sobie życzymy. Chcielibyśmy, by pomogły nam w tym dzieci, by nas inspirowały. Wspólnie z Magdą Jasińską wymyśliliśmy, żeby dzieci pisały historie po wyjściu ze spektaklu. Teraz one będą twórcami. Dzieci są mistrzami, jeśli chodzi o abstrakcyjne myślenie, pomysły i pewnie dużo nam podpowiedzą. KP: Liczę na to, że dzieci nas zaskoczą. Że zinterpretują to, co zobaczyły po swojemu. Każda interpretacja jest dobra, bo o to nam chodzi, by prowokować wyobraźnię. DM: Tak właśnie. „Wskrzeszać uczucia i emocje – esencje naszego istnienia” [ulubione hasło Dominiki], a także wskrzeszać wyobraźnię, która bywa dzieciakom odbierana. Poprzez
w y w i a d
nasze laboratorium chcemy stworzyć przestrzeń, w której dziecko może na swój sposób pomyśleć i wiedzieć, że to jest dobre. To ono tworzy opowieść o tym, co zobaczyło, lub zainspirowane pisze zupełnie inną opowieść, lub tez daje nam wskazówki, co należałoby jeszcze zrobić. Chcemy uwolnić głowy od schematów i dać popłynąć dziecięcej wyobraźni. KP: Poprzez nasze laboratorium zostawiamy taką otwarta furtkę, tylko zaznaczając tematy. Cały proces ma odbywać się w głowach widzów. Cała „Kosmiczna tajemnica” to zabieg prowokacyjny, w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie musisz się bać, że nie rozumiesz, bo nie o rozumienie tu chodzi. Wszystko, co myślisz o tym, co zobaczyłeś, jest właściwe. Bardziej o odczucie chodzi, myśl jakąś, refleksję, emocję, kosmiczną falę... DM: Jest to po prostu eksperyment. Jak ten eksperyment się powiedzie, w którą stronę będzie zmierzał – to się okaże. Być może będzie musiał się zakończyć, by powstało coś nowego. A może eksperyment się rozwinie i przekształci się w coś niewyobrażalnego. Mam taką nadzieję, bo nie musi być to przecież typowy, zamknięty spektakl. KP: Super, że dyrektor dał nam kredyt zaufania i pozwolił szaleć twórczo. To bardzo ważne, że możemy sami siebie wyrażać, że możemy próbować. Przez to się rozwijamy. Myślenie teatralne nam się rozwija, bo będąc twórcą patrzysz z innej perspektywy. Rozwijasz swój warsztat nie tylko aktorski, ale też musisz stanąć po tej drugiej, reżyserskiej stronie, wszystko wymyślić, przez co stajesz się bardziej kreatywny. Ktokolwiek sam próbował coś zrobić od początku do końca, wie, ile to kosztuje wysiłku, cierpliwości, kompromisów, szperania, dłubania, sklejania. I jak jest to fantastyczne, gdy się udaje!
O
FOT.
KRZYSZTOF PARDA
powiedzcie więcej o waszej spiżarce kosmitów. Skąd czerpaliście inspiracje do muzyki i scenografii? Przyznam, że kojarzyła mi się bardziej z Jean-Michelle Jarrem, niż ze współczesnymi produkcjami.
KP: Spiżarka to mieszanina ambientu, molowych dźwięków, elektronicznych, tajemniczych, postindustrialnych, osnutych oniryzmem, podwodnym światem, dream-popu, post-rocka, shoegaze. To też mocne często brzmienia, rozemocjonowane, rozedrgane. DM: Klimat spiżarki był potrzebny, on nas inspirował. Tutaj jednak w „Kosmicznej tajemnicy” chcieliśmy dopasować dźwięki do światła, do tego wszystkiego, co widz ogląda, i muzyka poszła w bardziej elektroniczną stronę. Mieliśmy na początku ambicje zrobienia czegoś w rodzaju Sigur Ros, czy Tides from Nebula, takich podjazdów emocjonalnych, ale... nie jesteśmy muzykami i nie potrafimy tak doskonale dźwiękami czarować. Mamy tylko instrumenty brzmieniowe typu „groovebox”, które nazywamy „czekoladami”. Opanowanie ich nie było łatwe, też musieliśmy się ich uczyć. Robiliśmy, co w naszej mocy, by dźwięki pasowały do tego, co robimy. Czasem znów zaglądaliśmy do spiżarki kosmitów i szukaliśmy potem czekoladowo czegoś, co by brzmiało „tak jak tam”. Gdzieś w naszych gło
29
KOSMICZNA TAJEMNICA FOT.
ANDRZEJ KORKUZ
w y w i a d
MARIONETKA,
30
wach pewne spiżarkowe dźwięki zostawały i pomagały później stworzyć krótką muzykę na czekoladzie. KP: Zależało nam na tym, by warstwa audio i wizualna się zazębiały. By jedno dopełniało drugie. Mam nadzieję, że będziemy ulepszać nasze laboratorium również z tej strony. DM: Z perspektywy dzisiejszego dnia dużo byśmy chcieli zmienić. Gdy reżyser tworzy przedstawienie, zwykle ma muzyka, scenografa, aktorów i ogarnia całość. Zadania są jednak rozdzielone. My musieliśmy w bardzo krótkim czasie zbudować wszystko sami. Tego chcieliśmy, ale, jak się okazało, było to potężne zadanie. Tysiące dźwięków do przejrzenia, setki poprawek w lalce, ciągle nowe pomysły, szukanie materiałów, świateł, walka o salę. Na szczęście nasze kosmiczne kostiumy zaprojektowała nam Ewelina Miąsik i nie musieliśmy się o nie martwić. Cała reszta w najmniejszym szczególe należała do nas i była to ciężka praca. Właściwie nie było dnia wolnego, bo każdą chwilę coś tam szlifowaliśmy. Jesteśmy z siebie dumni, że dotrwaliśmy, że się udało, powstało, że stworzyliśmy. Warto było, bo dużo nas ta przygoda nauczyła, a Franek i Wallica (druga lalka, będąca krzyżakiem) mają teraz swoją opowieść.
W
łaśnie. Franek jest piękną lalką. Jaka jest jego historia? To jest pierwsza wizja, czy są jakieś prototypy, szkice?
KP: Wszystkie szkice pojawiały się na bieżąco w mojej głowie, w warsztacie pod Toruniem, gdzie się zainstalowałem na całe wakacje. Franek był początkowo lalką porcelanową, którą dostałem od koleżanki z roku, jeszcze na studiach. Ona kupiła trzy lalki porcelanowe na pchlim targu w Kutnie. Gdy mi je pokazała, Franek tak przykuł moją uwagę, że powiedziałem sobie w duchu: „on już jest mój”. Jeszcze nie wiedziałem, że to będzie marionetka, ale na pewno chciałem go ożywić. Początkowo wszędzie w środku miał watę. Wymontowałem watę, wstawiłem stawy, wszystko jakoś połączyłem i po dwóch miesiącach odłożyłem go z braku czasu do szafy. Po jakichś trzech miesiącach zobaczyła go Dominika. Też do niej przemówił i wtedy już wiedziałem, że muszę wziąć się z powrotem do pracy. Pojawiły się plany, by zrobić swój spektakl. Dopracowywałem Franka przez kolejne miesiące. Ale to, że zrobiłem lalkę, wcale nie oznaczało, że potrafię nią animować. Skoro taki mechanizm sobie wymyśliłem, to musiałem nauczyć się nim operować. Ten krzyżak jest dostosowany tylko do mojej ręki i tylko ja wiem, co tam jak funkcjonuje. Uczyłem się ożywiać Franka i cały czas się uczę – jak gry na skrzypcach.
NAJMNIEJSZY
BAL ŚWIATA FOT.
MARCIN KLAWIŃSKI
w y w i a d
DM: Marionetka to najtrudniejsza i najwspanialsza zarazem lalka teatralna. Najbardziej magiczna. Trudno jest ją wyważyć. Grawitacja mniej ją przyciąga. Trzeba wypracować każdy jej ruch. Krzyś bardzo kombinował z krzyżakiem, by była jak najdoskonalsza. Pewnego dnia przyszedł z zamontowanymi do krzyżaka dwoma latarkami i powiedział: „zobacz, teraz mamy dwie lalki”. W ten sposób zaczęła powstawać dalej etiuda, w której nie był już sam Franek, ale również Walllica-krzyżak, która Franka uruchamia. Niby dzieło przypadku, bo chodziło o doświetlenie marionetki z góry. Dzisiaj myślę, że tak właśnie miało być, bo nie wyobrażam sobie naszego przedstawienia bez Wallicy.
C
zyli jest szansa, że za pół roku, może rok, zaprosicie nas na spektakl, który będzie odmiennym wydarzeniem.
DM: Tak, liczymy na to. Jeśli będziemy grali, to wierzymy, że tak będzie. To widz ma nas napędzać i przynosić nowe pomysły. Chcemy, by w laboratorium wrzało. Po każdym przedstawieniu jest prowadzony warsztat marionetkowy, gdzie przybliżamy tajemnice tej lalki. Jedno z dzieci na pytanie, jak nazywa się człowiek, który animuje, ożywia marionetkę (chodziło o animatora), wykrzyknęło „czarodziej!”. I to było piękne. Chcemy być czarodziejami tego życia. Stwarzać małe-wielkie cuda i kosmosy.
31
32
m i e j s c e
m i e j s c e
Pocztówka znad morza tekst: Magdalena Kus ilustracje: Maria Dek
P
osyłam Wam serdeczne pozdrowienia znad morza. Gorące jak tutejsze słońce i intensywne niczym kolory ekspresjonisty Pechsteina malującego prawie przed stu laty nadmorskie pejzaże, łodzie i rybaków przy pracy. Zamiast pocztówki załączam legendę. Gdybym w czasie pobytu w miejscu odpoczynku nie weszła „w jego wnętrze”, nie czułabym i nie mogłabym napisać, że „tu byłam”. Nawet jeśli rzecz dzieje się „tylko” w Polsce, w nadmorskim miasteczku, u progu sezonu turystycznego. Odeszłam zatem od głównych deptaków, nie tylko po to, żeby w oddalonych od nich sklepach i kramach kupić np. jedzenie w cenach przystępnych, nie obliczonych na turystów. Częścią mojego „bycia” w innej kulturze jest wizyta w... miejskiej bibliotece i szperanie w lokalnym księgozbiorze. Jak zawsze w czasie takich lokalnych-kulturowych podróży było intrygująco. Tym bardziej, że trafiłam na bibliotekę pod patronatem... Siedmiu łebian z Nieba, Małgorzaty Musierowicz i Maxa Pechsteina. Kim są Ci pierwsi, przeczytacie zaraz. Musierowicz, to rzecz przecież oczywista, świetna pisarka, a także siostra wybitnego poety, tłumacza i badacza literatury, Stanisława Barańczaka, właśnie tu – od Łeby i perypetii córki rybaka, Anieli Kowalik – zaczęła tworzenie kultowego cyklu dla młodzieży, „Jeżycjady”.
33
34
m i e j s c e
Siedmiu łebian z Nieba okazało się być natomiast rozbójnikami, którzy przechytrzyli św. Piotra i za kilka dorszy weszli do nieba. Zamiast widokówki posyłam streszczenie miejscowej legendy i jej fragment. Dawno, dawno temu było sobie siedmiu rybaków, którzy właściwie nie trudnili się rybołówstwem. Przede wszystkim wyławiali przedmioty i skrzynie pochodzące z rozbitych okrętów, a co więcej, zwykli doprowadzać do tragedii, w rezultacie których statki rozbijały się i tonęli ludzie (przywiązywali kaganek do ogona krowy pasącej się na wybrzeżu i to światło z kolei myliło kurs nadpływających statków). Któregoś razu wypłynęli łowić dobra ze statku, który rozbił się bez ich interwencji i natknęli się na jedynego ocalałego z katastrofy. Rozbitek okazał się być Jezusem we własnej osobie i w podzięce za ratunek, dał im nawet możliwość korzystania z mocy słów „nie chcemy”. Spotkanie wywarło na rozbójnikach wrażenie, ale zła czynić nie przestali. W końcu zakończyli swój żywot przez utonięcie. Nie chcieli jednak skończyć w piekle, a do nieba wiedzieli, że nie wejdą. „ – I cóż – chrząknął Upiór – pójdziemy do piekła... – Nie należy nigdy tracić nadziei – podniósł głowę Kita – idziemy do nieba. Może przez nieuwagę wpuszczą... Naj-
gorsze jest to, że człek tam nigdy za życia nie był, to i nie wie, jakie są tam porządki, komu się trzeba pokłonić. – Powiadają, że święty Piotr ma klucze do bramy. Trza z nim grzecznie... Może byśmy mu kilka ryb zanieśli? Przytaknęli wszyscy temu projektowi i wkrótce siedmiu łebian ruszyło w daleką wędrówkę. Szli wolno, z obłoku na obłok, jak po olbrzymich marmurowych schodach. Skończyły się obłoki, więc stąpali z gwiazdki na gwiazdkę, aż gdzieś przed północą wyszli na Mleczną Drogę. Ani się spostrzegli, jak stanęli przed złotą bramą wysadzaną ametystami. – Toście tutaj przyszli, zbóje przebrzydli! – zakrzyknął święty Piotr i zamierzył się rózgą wiklinową, którą przepędzał natrętnych – precz mi stąd! Ale Kita pokazał ryby świętemu Piotrowi i rzekł pokornie: – Nie przyszliśmy wpraszać się do nieba, jeno przechodząc obok, przynieśliśmy Wam trochę rybek z dalekiego Bałtyku. Pono lubicie rybki, Święty Piotrze. Zaśmiały się staremu oczy na widok pięknych dorszy, a Kita ciągnął dalej: – Trza tylko gdzieś tutaj rozpalić ogień i upiec je na rożnie. Toć nie ma smaczniejszej potrawy ponad rybę pieczoną na rożnie... – Hm, tak mówicie... – przełknął ślinę klucznik – a jak myślicie, gdzie tutaj rozpalić ognisko? Kita poskrobał się w głowę.
m i e j s c e
– Myślę, że najlepiej będzie uczynić to poza bramą, gdyż tutaj wiatr jest zbyt duży. Zgodził się święty Piotr, otworzył bramę do nieba, a kiedy zajął się rozpalaniem ogniska – nie spostrzegł, jak siedmiu łebian zniknęło w cieniu rajskiego ogrodu. Dopiero po jakimś czasie, kiedy podniósł głowę znad płomienia, spostrzegł ich nieobecność. Rozgniewał się staruszek, potrząsnął rózgą i ruszył na poszukiwanie. Wreszcie dojrzał ich siedzących pod rajską jabłonią. – Wynoście się natychmiast z raju, rozbójnicy i oszuści. Natychmiast! Ale oni rozparli się jeszcze wygodniej i rzekli chórem: – Nie chcemy! Odszedł Święty Piotr z niczym, bo przeciwko mocy Chrystusowej nic nie mógł uczynić. Wrócił do ogniska, ale ryby spaliły się na rożnie. Zamknął więc bramę, wetknął klucz za pas, usiadł na złotym stołku i patrzył przed siebie”. Czujecie niedosyt? To dobrze. Zejdźcie z plaży, nie konsumujcie, idźcie do biblioteki. O awanturze siedmiu łebian z archaniołami i o tym, jak niebo opuścili, możecie przeczytać w zbiorze podań, legend i baśni Pomorza Zachodniego „W krainie Gryfitów” (Wydawnictwo Poznańskie, 1986 r.).
35
w y w i a d
Coraz bardziej komplikuję technikę
PIOTR RYMER
z Bartkiem Szczęsnym rozmawia Magdalena Kus
FOT.
36
w y w i a d
T
y się czujesz związany z Toruniem?
Na pewno mam sentyment, ale przede wszystkim rodzinę. Dzisiaj poza nimi niewiele rzeczy mnie tu jednak trzyma – moje życie toczy się gdzie indziej, więc to powiązanie raczej dotyczy przeszłości.
O
K, zatem porozmawiamy o tamtych latach. Mieszkałeś w Toruniu, Warszawie i w Poznaniu. Gdzie się urodziłeś i wychowałeś?
Urodziłem się w Toruniu, w 1983 roku, ale gdzie dokładnie – nie wiem.
P
ewnie w szpitalu na Bielanach, tam jest jedyny oddział położniczy. Twoja mama zmarła, kiedy byłeś zupełnie mały, zatem wychowałeś się dosyć niestandardowo.
Głównym wychowawcą był ojciec, ale na pewno nie zapominam o dziadkach ze stron rodziców oraz wujostwie. Po śmierci matki mieszkałem z bratem około roku w Żychlinie u rodziców taty, ale potem wróciliśmy na Warszawską.
W
arszawska to dzisiaj dobry „artystycznie” adres. Na Poniatowskiego funkcjonuje Kulturhauz. Znasz?
Nie, nie znam. Ojciec przeprowadził się na Rubinkowo, w centrum Torunia bywam ostatnio bardzo rzadko. Co to za miejsce?
M
łode. Jeden z prężniej działających ośrodków kulturalnych w Toruniu. Jest czymś pomiędzy galerią, domem kultury i świetlicą środowiskową. Ma charakter offowy, ale swoją działalność prowadzi profesjonalnie. Mnóstwo spotkań, wykładów, koncertów, itp. Pracują tam dawni i obecni pracownicy CSW, choć oczywiscie nie tylko. Oni przepadają za tym miejscem, nazywają je Małym Berlinem. A jak Ty je pamiętasz?
To było w okolicach kinoteatru „Grunwald”. W tym kinie pracowała babcia i jako dzieciak wpadałem tam od czasu do czasu na film. Zresztą – zawsze chodziłem tą ulicą do centrum.
C
zyli od najmłodszych lat miałeś kontakt ze sztuką?
No, powiedzmy. Jak byłem mały, to największe wrażenie robił na mnie Batman (śmiech).
Ż
ałowałeś, że tata wyprowadził się z Warszawskiej?
Wiesz, okolica była bardziej urocza, do centrum bliżej, ale rozumiem, że można być zmęczonym życiem w kamienicy i że w pewnych okolicznościach przeprowadzka do bloku może być dużo wygodniejsza. Zresztą – to był moment, kiedy ja właśnie wyprowadzałem się do Warszawy, tak więc nie dotknęło mnie to wielce.
J
ak wspominasz swoje dzieciństwo i dorastanie w Toruniu?
Byłem w wielu szkołach – w sumie 3 podstawówkach, 2 liceach, a studia też nie poszły od początku do końca na jednym kierunku. Mieszkając na Warszawskiej, chodziłem do podstawówek na Rubinkowie. Tam mieszkali też ciocia z wujkiem, u których często bywaliśmy, tak więc tam też miałem znajomych z podwórka. Dzięki temu poznałem wiele osób. Myślę, że to ciekawe doświadczenie. Z niektórymi osobami do dziś utrzymuję kontakt. Po Warszawskiej jakoś długo nie biegałem – pamiętam Rubinkowo oraz Wrzosy, na których mieszkali rodzice mamy. Z jednym kolegą z Wrzosów utrzymuję kontakt do dziś, z Markiem Chojnackim. Niesamowite, że poznaliśmy się w okolicach „głębokiej podstawówki”. Jeździłem wtedy na rolkach.
S
kończyłeś toruńską „czwórkę” w czasie, gdy należała do 3 najlepszych szkół średnich w kraju. Jak się tam czułeś?
Dobrze. Przez pół roku pierwsej klasy chodziłem jeszcze do IX LO, dopiero potem udało się przenieść do „czwórki”. W klasie miałem już kolegę, Radka Kaczmarczyka, którego znałem i który od razu wprowadził mnie do społeczności klasowej. Wiesz, ja nigdy nie byłem bardzo pilnym uczniem. Starałem się oczywiście, ale były przedmioty, z którymi sobie naprawdę słabo radziłem. Pamiętam, jaką męczarnią było dla mnie pisanie wypracowań – co ciekawe dziś myślę, że szłoby mi już dużo lepiej. Choć, gdy słyszę o ocenianiu na podstawie zgodności z kluczem odpowiedzi, to nie jestem do końca pewien. Atmosfera w klasie była raczej „normalna”, tj. trochę trzeba było się uczyć, ale nie czuło się specjalnej presji.
37
38
w y w i a d
C
o z muzyką?
Tak naprawdę pianinem zainteresowałem się bardzo szybko – miałem pewnie ze 3 lata. Oczywiście to zainteresowanie ograniczało się do biegania paluchami po klawiaturze przez chwilę i ucieczce w dalszą zabawę. Gdy miałem 7 lat, zacząłem przesłuchiwać płyty i kasety ojca. Tak na serio to muzyka stała się dla mnie naprawdę ważna dopiero, gdy wyjechałem do Warszawy. Wtedy właściwie stała się najważniejsza. Wcześniej była obecna, próbowałem grać na gitarze basowej, słuchałem bardzo dużo muzyki, bawiłem się z keyboardem i komputerem, ale nigdy nie było to tak poważne jak później.
A
jakaś szkoła muzyczna albo nauczyciel? Lekcje, takie rzeczy. Czy to w ogóle Ciebie interesowało?
Tata nauczył mnie kiedyś nut. Zagrałem 3 utwory i stwierdziłem, że wolę wymyślać swoje, niż grać cudze. Miałem może wtedy z 10 lat i na tym skończyła się moja edukacja muzyczna. Oczywiście ta usystematyzowana, a nie własna.
I
on to przyjął, tzn. Twój indywidualizm?
Na takim etapie indywidualizm może być równie dobrze interpretowany jako lenistwo lub brak zacięcia. Na szczęście tata nie miał do mnie pretensji, że nie gram z nut.
F
ajny tata. Wychował was sam. Samotny mężczyzna radzący sobie zawodowo i w ojcostwie, to w tamtych czasach, zresztą chyba do dziś, szczególny przypadek. On jest lekarzem, prawda?
Pozdrawiam Sławka. Jest stomatologiem. Brak mamy był rzadko poruszaną kwestią, nie czuliśmy się jakoś specjalnie wyjątkowo.
w y w i a d
T
o wracamy do miasta. Kluby? Miałeś swoje miejsce, DJ-a, muzykę, tańce i hulanki? Może NRD?
Nie. NRD pojawiło się w moim życiu, gdy wyprowadziłem się z tego miasta. Bywałem tam sporadycznie, kiedy odwiedzałem rodzinę, ale faktycznie mogę powiedzieć, że jest to miejsce, którego rozwój znam i obserwuję. Jak mieszkałem w Toruniu, nie szukałem wrażeń w klubach. Jako dzieciak bawiłem się w policjantów i złodziei, w sklep, w chowanego, w berka, a później uwielbiałem grać w gry komputerowe. O grach mogę opowiadać. Mieliśmy Atari, ale bardzo szybko pojawił się w domu PC, wtedy z procesorem 386. To przydatne urządzenie, do tworzenia muzyki też je wykorzystywałem, ale do 2001 służył prawie wyłącznie jako prosty rejestrator. Po 2001 roku zacząłęm go intensywnie wykorzystywać do tworzenia muzyki.
O
powiedz coś o bracie.
Z nim tak naprawdę – nie licząc przymusowego okresu dziecięcego – zbliżyliśmy się bardzo w okresie liceum. Mieliśmy wspólną pasję – kolarstwo górskie i razem jeździliśmy na wyprawy, trenowaliśmy. Zresztą – Przemka Sowę, przyjaciela od końca podstawówki, też troszkę udało się zachęcić. Przemka poznałem na gruncie abstrakcji gier komputerowych. Później po prostu godzinami dyskutowaliśmy. Od filozoficznych kwestii do konstrukcji świata. Od gier komputerowych do dziewczyn. Wszystko to, o czym rozmawiają normalni i nienormalni nastolatkowie.
C
oś jeszcze ważnego to?
J
akiś przełom?
Przełomem był przeprowadzenie się do Warszawy na studia. Mam wrażenie, że dopiero wtedy dorosłem, dojrzałem. I wtedy wykształciłem swoją osobowość.
C
o to znaczy?
...
T
o może jeszcze powiedz coś o studiach?
Z perspektywy czasu rozumiem, jak zupełnie nieważne były studia geologiczne. Ważne było to, jakie osoby poznałem. Dwa lata w Warszawie naprawdę otworzyły jakiś nowy rozdział mnie. Zacząłem intensywnie chodzić na koncerty i interesować się kulturą, chłonęłem zupełnie inne rzeczy, pozmieniały mi się priorytety. To był czas, w którym w pewnym sensie dopełniłem siebie, tj. poznałem i eksplorowałem coś, co ogólnie można nazwać „wrażliwością”. Później był Poznań – nie dostałem się na reżyserię dźwięku, więc poszedłem na protetykę słuchu.
O
d tamtej pory wiele się wydarzyło w Twoim życiu. Zajmujesz się miksowaniem muzyki i masteringiem, zostałeś producentem muzycznym. Współpracujesz z formacją Kamp, jeździłeś z nimi na koncerty jako basista. Dzisiaj, wraz z Iwoną Swarek, tworzysz duet Rebeka. Często koncertujecie i jesteście na najważniejszych festiwalach muzycznych w Polsce. Opowiedz o Rebece.
Sport jest bardzo ważny. Potrafi polepszyć człowiekowi życie. Był zawsze – rolki, rowery, pływanie, nurkowanie, windsurfing. Zmierzamy do określenia bytu Rebeki. Jesteśmy dwójką ludzi, którzy na pewnym etapie swojego życia postanowili wyłącznie grać i tworzyć muzykę.
39
40
w y w i a d
T
woje inspiracje muzyczne?
Lubię Thoma Yorke’a, ale zdecydowanie bardziej Radiohead i to jest wspólny mianownik moich i Iwony upodobań. Jeśli chodzi o inspiracje, to ciągnie mnie do nowych zajawek z gatunków elektronicznych, ale i wszelkiego rodzaju cross-overów, czyli mieszanek gatunków.
D
o jakiego gatunku zaklasyfikować „Helladę”, waszą debiutancką płytę, która ukazała się 17 maja?
Jak chyba każdy artysta, staraliśmy się uciec od gatunków. Chcieliśmy zrobić dobrą muzykę, czerpiąc z rzeczy, które nam się podobają. Może utwór „Stars” zahacza o nu-disco.
W
asza pozycja na polskim rynku muzycznym jest określona i ugruntowana. Z czym się zmagaliście, żeby do niej dojść? Pytam o wykształcenie, pasje, oczekiwania wasze i rodzin, polskie realia.
Zawsze miałem wsparcie od ojca. Wydaje mi się, że on potrzebował trochę czasu, zanim zrozumiał, że to, co robię, może mieć długofalowy sens, że to nie jest chwilowa fanaberia, tylko sposób na życie, z którym ja wiążę swoją przyszłość, także utrzymanie się. Bo, widzisz, bycie muzykiem w Polsce jest raczej trudne – brak gwarancji dochodów, wymagana bardzo szeroka wiedza z przeróżnych dziedzin. Niestety nie wystarczy robić dobrej muzyki – trzeba być też dobrym PR-owcem, managerem, logistykiem. Dla większości osób działanie rynku muzycznego jest zupełnie niezrozumiałe – trzeba trochę czasu, aby nauczyć się w nim poruszać.
A
le dzisiaj w całości utrzymujecie się z tego, co robicie?
Tak, jasne.
J
ak wygląda Wasz dzień, tydzień, miesiąc pracy?
Dzień pracy zaczynamy o 11. Ostatnio ustaliliśmy ramy czasowe i wspólnie pracujemy do 16. W tym czasie podejmujemy wspólnie decyzje, pracujemy nad tym, nad czym w danym momencie uważamy, że trzeba pracować. Niedawno uświadomiłem sobie, jak trudne jest dla mnie przeskakiwanie między działaniem kreatywnym, technicznym i ćwiczeniem techniki gry.
S
koro jesteście tak dobrze zorganizowani od niedawna, to znaczy, że dalej będzie tylko lepiej z Waszą pracą i sukcesami!
Oby!
K
oncepcją koncertów zajmujecie się Wy, czy ktoś jeszcze?
Sami, ale oczywiście słuchamy naszych przyjaciół i ich podpowiedzi. Na sukces składa się również promocja, ale wierzę, że muzyka jest takim medium, które ma niesamowitą moc reklamowania samej siebie samą sobą.
W
ygląda na to, że macie dużą wiedzę i jesteście bardzo szczegółowi, prawda?
Jesteśmy perfekcjonistami, przekleństwo. Dwa lata pracy nad dwunastoma utworami to nie jest rekord świata, ale teraz cieszę się, że nie wydaliśmy tej płyty rok temu, bo byłaby dużo gorsza.
N
a zakończenie powiedz, czy artystycznie czujesz się związany już tylko i wyłącznie z Poznaniem?
Ja w ogóle nie potrafię ocenić, które miasto miało na mnie wpływ jako na artystę. Chyba wszystkie, w których mieszkałem – Toruń, Warszawa, Poznań.
FOT.
JAGNA SZYMANIAK
42
f e n o m e n
Zaproszenie do raju Małgorzata Burzyńska
P
ropozycja o tyle kusząca, że nie dotyczy wyłącznie sprawiedliwych. Do odwiedzin raju specjalnie zachęcać nie trzeba, zwłaszcza osób, które, ceniąc historycznie poinformowane wykonawstwo muzyki dawnej, zetknęły się z działalnością orkiestry Arte dei Suonatori. Festiwal Muzyka w Raju odbywa się każdego lata od roku 2003 w znanym także z sesji nagraniowych wspomnianego poznańsko-międzynarodowego zespołu (np. cyklu „La Stravaganza” Vivaldiego z Rachel Podger) barokowym kompleksie poklasztornym o tyleż wdzięcznej, co sugestywnej nazwie Paradyż. Rajska odmienność festiwalowej czasoprzestrzeni uobecnia się na wielu płaszczyznach, nie tylko w nazewnictwie, ale w całościowym charakterze zabytkowego miejsca, jego kameralnym odosobnieniu, sakralnej specyfice urokliwej architektury i wystroju. Jednocześnie narzucająca się od kilku lat – czy to w sklepach z płytami, czy to w ilości i skali festiwali, i wytwórni jej poświęconych, czy w eterze radiowej Dwójki – popularność muzyki dawnej, pochodzącej ze świata tak odległego od nas, że całkiem odmiennego, ma coś wspólnego z rajem, do którego chce się wracać. Utracony wraz z niewinnością, przystępny percepcji ogród dźwiękowego bogactwa, rozkwitającego we współbrzmieniu, iście rajskiej harmonii, wabi więc także do lubuskiego Paradyża. Restytuowana – przynajmniej na jakiś czas – harmonia sfer przemawia tu w różnych i – wydawałoby się – nieskończonych wcieleniach muzycznych zwrotów, konwencji, gestów i formuł. W kontemplację tej utraconej, wydawałoby się – bezpowrotnie, harmonii wciąga i wtajemnicza muzyka – „nieświadome filozoficzne ćwiczenie duszy, która nie wie, że filozofuje” – i z tą niewiedzą, i z tym filozofowaniem jest jej nadzwyczaj dobrze – jak w raju. Właściwa festiwalom, jako powracającym co roku świętom, cykliczność czasu wiąże się w tym szczególnym przypadku także z dokonującym się w muzyce dawnej powrotem do przeszłości i – w tej sytuacji oczywistym – dystansem wobec własnej teraźniejszości. Ten ostatni ma walor już choćby
czysto dosłowny – wskutek znacznego oddalenia paradyskiego klasztoru od centrów życiowego zagonienia, konieczność przybycia w miejsce tak odosobnione wymusza zawieszenie na pewien czas innych, pozostawionych w domu spraw. Okazuje się przy tym, że „podróż wstecz to także podróż w głąb siebie, odnajdywanie reminiscencji poprzedniej wizyty w przeszłości [...]. Zapętla się czas i zapętla się nasza obecność w historii”, pisze w programie festiwalu jego pomysłodawca, Cezary Zych. Inaczej mówiąc, „czas »odnajdywany«, »odkrywany«, »przywracany« poszerza wymiary naszego istnienia [...]. Zatacza kręgi, tworzy pętle, biegnie wstecz, potrafi się zatrzymać i trwać nieruchomo. [...] zyskujemy możliwość wielokrotnego przeżywania własnego życia i do tego umieszczania go w różnych kontekstach”. Skłaniając nas do zaglądania wstecz, a jednocześnie – w głąb siebie, dawność rozkwitającej nagle przy nas muzyki staje się naszą aktualnością, a do tego wręcz intymnością. Od przeżywania dawności w aktualności czas się zapętla i pozwala uprzedmiatawiać, plastycznie kształtować muzyką – układa się nagle przed nami w barokowe ornamenty, wciąga nas w grę. Doświadczenie tej gry uświadamia wielość wymiarów rzeczywistości i kultury, a tym samym – także względność wymiaru, w którym funkcjonujemy na co dzień. Dystans, jaki daje nam muzyka dawna, umożliwiając przeżywanie dziś – czegoś odległego, jest jedną z przyczyn jej niezwykłej popularności. „Uwalniamy się od przymusu tkwienia w czasie linearnym. Będąc »teraz«, możemy być jednocześnie »kiedyś«, patrząc na siebie z innych perspektyw”. Wielość perspektyw i gra między nimi, odnajdywanie siebie – własnych emocji, wrażeń, intuicji – w oddaleniu, działa jak zabytkowe zwierciadło, a barokowe współgranie wielu wzajemnie połykających się, wykradających sobie nasz obraz luster uwalnia od ciężaru punktu odniesienia, od prawa (czy raczej – obowiązku) ciążenia ku czemuś – wprawia w stan lekkości, która wydaje się rajem odnalezionym w wędrówce przez lustra. Tropiąc w transie lustrzanej iluzji swoje nieskończone odbicia, można zapomnieć, gdzie i kiedy jesteśmy naprawdę, uzyskując nieważkość iście anielską, jaką daje nam dystans wobec obciążających i wiele
f e n o m e n
ważących na naszym życiu spraw. Barokowy wir rekonstruowanego w muzyce czasu wciąga jak rzeka zapomnienia, przyjazną dla umysłu, kuszącą ciągłością i konsekwencją swojego biegu przez lustra, głosy, instrumenty. To niepowtarzalna szansa chwilowego zagubienia się w czasie. Kontrastowana przez Cezarego Zycha z pracą konserwatora sztuk plastycznych niematerialność rekonstruowanego przez muzyków pierwowzoru otwiera przy tym znowu nieskończone pole wyobraźni. Indywidualność osób grających dzisiaj nadpisuje się nad muzyką sprzed wieków. Urzeczywistnione w ten sposób współbrzmienie dawnego z nowym, łatwość pokonywania dystansu przeszłości, dająca jednak dystans wobec aktualności – naszych problemów, pozwala odnaleźć się w otoczeniu aniołów i świętych, zalotnych barokową kokieterią, grą gestów, skierowanych w dodatku do nas – zawsze i niepowtarzalnie. Ważnym rysem przedsięwzięć Cezarego Zycha i skupionych wokół niego muzyków jest nie tyle sam sposób odtwarzania dawnego brzmienia, ile kreowania atmosfery, do tego zaś – stopień zaangażowania artystów. W ciągu z górą tygodnia kolejne koncerty, nierzadko po trzy dziennie, współtworzy stały, niewielki krąg ludzi, obracający się wokół festiwalu, działający w sferze kameralności, która w idei paradyskich koncertów gra rolę szczególną – spe-
cjalnie naznacza przestrzeń, ożywia w niej międzyludzkie niuanse, aż wszystko gra samo z siebie i nic ani nikt nie jest bez znaczenia. „Myślimy bowiem o kameralności jako o pewnej wyjątkowej relacji pomiędzy człowiekiem a muzyką oraz jako o sieci więzi powstających pomiędzy ludźmi dzięki muzyce i za pośrednictwem muzyki”. Wyjątkowość relacji między nie tak wielką grupą ludzi – muzyków, ale i publiczności, zgromadzonej na kameralnym odludziu, sprawia, że mikrokosmos klasztoru wciela niebiańską harmonię sfer w bardzo ludzkim wymiarze. „Kameralność to zatem droga do intymności spotkania ludzi, którzy sobie coś nawzajem dają [...]. Wykonawcy i słuchacze hipnotyzują się nawzajem”. Nawet jeśli stan raju jest owocem hipnozy, z której wyrwą nas niebawem owoce łatwiej wymierne, a bardziej kuszące, warto może poważyć się doświadczyć tego ogrodu, w przestrzeni pełnej barokowych aniołów, albo – kogo nie stać na aż taki dystans wobec szczelnie uplanowanej tymczasowości życiorysu lub trywialnej pustki ziejącej z paszczy portfela – chociaż ponurzać się w falach radiowej transmisji, przynoszącej z oddali dźwięki smyczkowej burzy. Nikogo nie powinno dziwić, że droga do raju nie należy do najłatwiejszych. Nie każdemu dane się tam dostać. Zawsze jednak dobrze wiedzieć, że jest to – przynajmniej na chwilę – możliwe.
43
44
w y w i a d
Wywiad z Pawłem Kwiatkowskim (którego prace prezentujemy w Tworach) rozmawia Adam Jurek zdjęcia: Marcin Kwiatkowski
w y w i a d
J
esteś coraz popularniejszym artystą, ale jeszcze nie wszyscy w Polsce znają Pawła Kwiatkowskiego. Pomówmy zatem najpierw o pryncypiach. Chciałbym, abyś powiedział nam coś o założeniach i celach swojej twórczości. Krótko mówiąc, przedstaw nam się ideologicznie…
Obnażmy trochę idei. Czemu nie?
J
edno z najistotniejszych pytań brzmi, gdzie w ogóle mamy tych idei w sztuce szukać? Salvador Dali mawiał: „Fakt, że ja sam nie rozumiem sensu moich obrazów w chwili, kiedy je maluję, nie oznacza, że są one tego sensu pozbawione”. Podpisałbyś się pod tymi słowami?
Zgadzam się z tym. O sile wyrazu obrazu decyduje to, w jakim stopniu eksponuje istotę zjawiska. Zjawiska mają zaś to do siebie, że nie wymagają rozumienia. One po prostu są.
P
o prostu są? A nie jest raczej tak, że istotą sztuki jest ich interpretacja? I to interpretacja z jakiegoś określonego i świadomie przyjętego punktu widzenia? O ile oczywiście zgodzimy się, że twórczość artystyczna to twórczość świadoma…
Oczywiście, nie ma sensu kopiować natury, nawet gdyby to było możliwe. Chodziło mi raczej o wskazanie istoty artystycznego przekazu, który polega na ujawnianiu rzeczywistości widzianej naszymi oczami, podczas gdy nauki ścisłe dostarczają nam zaledwie abstrakcyjnych informacji o otaczającym świecie. Weźmy na przykład drzewo. Gdyby ktoś nam podał jego skład chemiczny i biologiczny, jak też wymiary pnia i wszystkich gałęzi, a także wszystkich odległości między każdą najmniejszą gałązką, to oczywiście wiedzielibyśmy wiele o drzewie, ale ostatecznie byłyby to informacje bardzo niezadowalające, podczas gdy artystyczny wizerunek drzewa odsłania nam całą resztę.
O
te pryncypia pytam Cię również dlatego, że kiedy spotykam artystów czy studentów ASP i próbuję zamienić z nimi kilka słów o ich sztuce, rozmowę bardzo szybko kończą słowa: „gdybym potrafił to opowiedzieć, nie musiałbym tego malować”. Jak myślisz, dlaczego tak jest? Czy teoretyzowanie niszczy sztukę? Czy może raczej artyści są niedouczeni?
Lubię tego typu trywializmy. Gdy będąc na wernisażu, słyszę słowa artysty, który ogranicza się do stwierdzenia, że jego prace mówią za niego, mam ochotę obrócić się i wyjść. Uważam, że winny jest temu szkodliwy, acz powszechny i zupełnie nieprawdziwy mit artysty – ciemniaka, natchnionego nieuka, który nic nie wie, ale tworzy genialne dzieła. Cenię w artystach umiejętność precyzyjnego formułowania swoich malarskich celów. Poruszyłeś jednak także drugi, biegunowo odmienny i być może bardziej dojmujący problem. Polega on na masowym produkowaniu i powielaniu przez krytyków nowych tekstów i niekończących się interpretacji. Tekstów często bzdurnych, rozbuchanych i fantazyjnych. Tekstów niepotrzebnych, bo ostatecznie liczy się obraz i to, co w jego obliczu czujesz, nic więcej.
Z
drugiej strony, już od ponad stu lat sztuka jest awangardowa. „Przednia straż” stawia sobie za cel ciągłe przekraczanie granic. Wyprzedzacie społeczeństwo, burzycie jego estetyczne przyzwyczajenia. Wydaje się, że taka wciąż kontestująca sztuka potrzebuje armii tłumaczy. W innym przypadku będzie zupełnie niszowa. Zgodzisz się z tym?
Tak.
P
ytanie zatem, kto ma być takim tłumaczem? Krytycy? Czy może idealną opcją jest artysta piszący najpierw swój manifest, założenia, a potem realizujący to w sztuce? Ktoś taki jak Witkacy czy Strzemiński…
Ja bym raczej zapytał, jaki w ogóle ma sens tworzenie sztuki, która wymaga instrukcji obsługi, objaśnień, manifestów, elaboratów. Jeśli ktoś ma więcej do powiedzenia niż do pokazania, to być może powinien chwycić za pióro i zacząć pisać, porzucając obszar estetyki, która stanowi dla niego zaledwie pretekst do eksponowania rozmaitych koncepcji, teorii i poglądów. Tymczasem wystawy w galeriach sztuki współczesnej wyglądają często jak zawiłe rebusy, pod płaszczem których kryją się treści publicystyczne, pospolite i powierzchowne.
P
owiedz zatem, co dla Ciebie jest sztuką? Stawiasz tu jakieś granice, przyjmujesz kryteria oddzielenia sztuki od nie-sztuki? Czy też wzorem Morrisa Weitza uznajesz, że sztuka to pojęcie otwarte
45
46
w y w i a d
i – jak to później dopowiedział George Dickie – może być nią właściwie wszystko to, co jakaś instytucja uzna za sztukę? Choć generalnie zgadzam się z tezą, że nie ma obiektywnych kryteriów decydujących o tym, czy coś jest, czy nie jest dziełem sztuki, to jednocześnie dostrzegam zgubne i destrukcyjne skutki takiego relatywizmu. Trudno precyzyjnie wskazać granicę między tym, co właściwe a tym, co nieudolne, kiczowate i liche. Mimo to czuję, że ona istnieje. Im dalej od tej granicy, tym rozróżnienie jest łatwiejsze i klarowniejsze. Oczywiście jest to tylko moje subiektywne poczucie. Jedną z ważniejszych cech, które decydują o tym, czy uznam coś za sztukę, jest po prostu siła, z jaką dana praca na mnie oddziałuje. Ważne jest też to, czy pojawia się podziw nad umiejętnościami warsztatowymi autora. Zwłaszcza wtedy, gdy za pomocą prostych środków potrafi wzbudzić głębokie emocje i przekazać ideę w sposób sugestywny, ale nie wymagający słów.
P
rzejdźmy teraz do analizy Twojej twórczości. Kiedy patrzę na te obrazy, pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to: „w świecie pozbawionym nagle złudzeń i świateł człowiek czuje się obcy”…
…Albert Camus.
W
łaśnie. Inspiracja egzystencjalizmem wydaje się u Ciebie wyraźnie obecna. Każda z postaci jest właściwe camusowskim „Obcym”. Czy to samotne postaci z cyklu „Protagonista”, czy to obcy w grupie ze „Sposobów bycia”…
Jeśli przyjąć, że moja twórczość jest emanacją zdobytych dotychczas doświadczeń, to egzystencjalizm zajmowałby tu ważne miejsce. Postaci, którymi zaludniam moje obrazy są wrzucone w świat, którego nie można zrozumieć i opisać w języku. Nieadekwatność każdej racjonalnej interpretacji świata możemy ująć tylko w kategorii absurdu. Moje obrazy to narracja o zbiorze przygodności, które przydarzają się nam pomiędzy aktem narodzin a śmiercią, czy też – bardziej
PAWEŁ KWIATKOWSKI Urodzony w 1981 r. w Tykocinie. Aktualnie mieszka w Łodzi. W latach 2007-2011 student ASP w Łodzi na wydziale Grafiki i Malarstwa. Zdobywca Grand Prix w XVII konkursie im. Władysława Strzemińskiego „Sztuki Piękne” (2010) oraz Grand Prix za najlepszą pracę dyplomową uczelni artystycznych w Polsce w 2012. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2010). Swoje prace prezentował m.in. w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi, „Galerii Nowej” Łódzkiego Domu Kultury, Galerii „Profili” w Poznaniu oraz na wystawach zbiorowych m.in.: w Krakowie, Bratysławie, Turynie, Lipsku, Norymberdze, Hamburgu i Lublanie.
w y w i a d
precyzyjnie – o człowieku współczesnym i jego sposobach bycia w całym tym zamęcie. Inspiracja pochodzi z obserwacji otoczenia i chęci wyeksponowania sposobu, w jaki je postrzegam. Otoczenie to jest pełne ludzi, których łapczywie obserwuję przy każdej okazji. Inspiracje są więc, jak widzisz, bardzo ogólne i szerokie. Bezpośredni impuls do tworzenia może dać gest, słowo, emocja.
W
dotychczasowych pracach opowiadasz nam wciąż tę samą historię. W różnych formach przedstawiasz jedną treść, jeden światopogląd. Myślisz, że za jakiś czas pojawi się nowy Kwiatkowski? Czy też siedzi to w Tobie zbyt głęboko? Będziesz takim Romanem Opałką egzystencjalizmu?
Nie narzucam sobie żadnych daleko idących założeń artystycznych, trudno mi więc przewidzieć, co będę malował za kilka lat. Odsuwam od siebie wszelkie artystyczne ortodoksje i walczę z wymogiem żelaznej konsekwencji, choć, jak sam zauważyłeś, moje prace są spójne tematycznie. Nie wynika to jednak z narzucanych sobie założeń, wypływa raczej w sposób naturalny, w zgodzie z moimi aktualnymi odczuciami i nastrojem.
N
a koniec może uda mi się załatwić Ci tzw. fuchę…
[Śmiech] Ciekawe. A cóż to miałoby być?
W
iem, że technika przedruku, którą stosujesz, polega na „przekładaniu” wydrukowanej fotografii na grafikę, po czym dołączasz elementy rysunkowe lub malarskie. W ten sposób powstał m. in. cykl „Twarze”. To takie quasi-portrety, zrobione na podstawie rysów postaci ze zdjęć. W związku z tym aż kusi, aby zapytać, czy zgodziłbyś się na odpłatne robienie portretów? Oczywiście takich w stylu firmy Witkacego, gdzie portretowany godzi się na wszelkie wariacje artysty…
Forma pracy Witkacego była żartobliwym komentarzem do świadomości odbiorców sztuki i kondycji estetycznej czasów, w których żył. Słyszałem o kilku naprawdę zdolnych artystach – i to już jest mniej śmieszne – którzy z powodu niekorzystnej sytuacji materialnej zmuszeni zostali tworzyć prace na zlecenie: karykatury, liryczne pejzaże górskie, postaci Żydów przy kamienicy itp. Na szczęście sytuacja, w której się znajduję, nie zmusza mnie do podobnego procederu. Gdybym jednak musiał zdecydować, to chyba jednak wolałbym zarabiać w zupełnie inny sposób, nawet fizycznie. Lepsze to, niż rozdrabniać się na drobne w tym, co robi się najlepiej.
Ż
yczę Ci zatem, abyś się nie rozdrabniał. Choć uważam, że sporządzanie artystycznych portretów, obwarowane odpowiednim Regulaminem, takim jak w firmie Witkacego, nie kłóciłoby się z tym, co dotychczas robisz. Zarówno co do techniki wykonywania obrazów, jak i co do treści, czyli koncentracji na człowieku. Poddaję pod rozwagę, ale oczywiście nie namawiam. Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję również.
47
48
t w o r y
t w o r y
49
Paweł Kwiatkowski http://www.kwiatkowski.asp.lodz.pl/ https://www.facebook.com/kwiatkowski.art
loverman, olej na płótnie, 100x80cm, 2013
50
t w o r y
dwie strony tego samego, olej na płótnie, 140x140cm, 2011
t w o r y
studium trzech milczących osób #2, olej na płótnie, 140x140cm, 2011
51
52
t w o r y
deliryczna melomania, technika Ĺ‚Ä…czona, papier, 70x100cm, 2010
t w o r y
neurotyczny dancing, technika Ĺ‚Ä…czona, papier, 70x100, 2010
53
54
t w o r y
efemeryda, technika łączona, papier, 70x100cm, 2008
t w o r y
schemat oddziaływania, technika łączona, papier, 80x120cm, 2011
55
56
t w o r y
linia odwrotu, technika Ĺ‚Ä…czona, papier, 80x120cm, 2011
t w o r y
preludium przejścia, technika łączona, papier, 70x100cm, 2009
57
58
t w o r y
romance, olej na płótnie, 106x110cm, 2012
t w o r y
room, olej na płótnie, 100x100, 2012
59
60
t w o r y
martin eden, technika Ĺ‚Ä…czona, papier, 100x70cm, 2009
t w o r y
portret 9, technika Ĺ‚Ä…czona, papier, 70x70cm, 2011
61
62
t w o r y
dzień dobry, technika łączona, papier, 80x120cm, 2011
t w o r y
dzień kameleona, wersja I, technika łączona, papier, 80x120cm, 2013
63
64
t w o r y
protagonista VI, olej na płótnie, 150x144cm, 2012
t w o r y
65
66
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Rafał Derda (Ur. w 1978 r. w Koninie.) Autor kilkudziesięciu publikacji poetyckich, prozatorskich oraz krytyczno-literackich (m.in. „Odra”, „Czas Kultury”, „Akcent”, „Topos”, „Kresy”). Redaktor naczelny kwartalnika internetowego „Instynkt”. Recenzent pisma literackiego „Portret”, współpracownik pism internetowych „Szafa” oraz „Inter-”.
t e k s t y
l i t e r a c k i e
67
rondo SNY 1.
dopóki nie przyjdzie fala a wraz z nią pieśń zanurzenia potężny chór krwinek północy i ich niosąca się fraza będziemy dzisiaj rozważać tajemnice bolesne
gdybym choć raz był sobą opiewałbym rondo jego niebo ukryte w bibliotece na piętrze zgodne symulacje szum kartek zamiast skrzydeł
3.
ukryte w fabułach anioły całe to zgrabne złudzenie że nie ma niczego ponad i że można odpocząć pewnie gdybym był sobą to właśnie bym napisał że salon gier na parterze wpadał w solaryzację i walki na monitorze projektowały ciąg dalszy bo tytuł street fightera należał do nas od zawsze i możliwe jest nawet że byłby to wstęp do eposu gdybym choć raz siebie poznał i potrafił ubrać się w prawdę lecz dźwigam nie tylko siebie a to ciągnie mnie głębiej
gdybym choć raz dotknął serca zamiast je opisywać i gdybym dał sobie oddech zamiast go rozpraszać być może przyszło by później albo nie przyszło w ogóle a teraz gwiazdy są tłem a mgła tą parą kochanków która przyciąga mój wzrok na pocztówce z inferna i krok wyprzedza chodnik wszechświat się rozszerza wyłaniają się cegły z pieczątką czarnego rzymu na wyciągnięcie dłoni obraz i kres wszechświata będziemy dziś rozważać tajemnice bolesne 4.
prosto do piekła ronda do miejsca przekleństwa gdzie w weekendy puszcza się boney m od tyłu a przed wejściem ustawia się kolejka ochotników
o czym rozmawialiśmy stając się częścią kolażu? czy nóż stawał się słowem czy słowo stało się nożem? kto pierwszy wyszedł na zewnątrz by pocałować się z kresem?
2. będziemy więc dziś rozważać tajemnice bolesne sala jest pełna więc można pełna nadziei jest sala by dotknąć choć skraju inferna obrazu i kresu wszechświata
kto pierwszy opuścił salę by rzucić się na mur z cegieł? czarny rzym się buduje plecy w mgle nóż w brzuchu będziemy dziś rozważać tajemnice bolesne 5.
a jeśli to się nie uda by dotknąć kogokolwiek jak łatwo i płynnie to idzie spija się z kciuków likiery z kciuków nabrzmiałych i cudzych obrazu i kresu wszechświata jak łatwo i płynnie to idzie podajesz się z dłoni do dłoni przyjmujesz to ciepło jak skrawki fosforowego kolażu układasz puzzle do puzzla i składasz się między nimi
być może przyszło by później albo nie przyszło w ogóle jeśli wierzysz że to sen to masz wiarę dziecięcia obraz i kres wszechświata tajemnica bolesna.
68
t e k s t y
l i t e r a c k i e
czołg i samolot
tuhajbejowicz
dlaczego czołg na przedszkolu dwunastce? byś nauczył się że cień jest schronieniem przed innymi dlaczego samolot na szkole trójce? byś wiedział że czego się nie dotkniesz będzie zimne skąd wzięły się te liczby trzy i dwanaście? nie wiem szatan nie mówi mi wszystkiego.
młody jumaczu widzę cię w deichmanie jak zdzierasz nalepki z kodem kreskowym z butów jesteś w tym ukryty jak tatuaż z rybami i tylko ja cię dostrzegam moim trzecim okiem przedziwnym możliwym tylko tu doświadczeniem które wyrosło z małych fasolek bólu co zapuściły korzenie w całym pokoleniu i rozrastały się głębiej z rocznika na rocznik aż nie wydały całego plemienia pułkowników i was skośnookich od chemii tuhajbejowiczów lecz może nie jest za późno wynieś te najacze wynieś je nałóż na siebie i uciekaj biegnij przez skałki morzysław laskówiec i podłężną wolę niech mech wyciągnie toksyny i wszelką żółć z twego ducha niech mech się do ciebie przylepia i dotknie ciebie jak gwiazdę być może jeszcze nie jest być może nie jest za późno.
t e k s t y
czarny diamond
może by tak dzisiaj coś o jaskółce? zwinnie, zgrabnie i z gracją. a tak naprawdę to dziób pełen insekta. nie szkodzi. pierwszy kto nie trawi, niech sobie rzuci. nie ma chętnych, są za to opony. ile zła się musiało przemielić, że w końcu przetworzyło się to w tłuszczową tkankę. już platon coś wspominał na temat, ale miało być o jaskółkach. tak zrobimy. tak więc jaskółka siada platonowi na ramieniu, a on do uczniów: mówiłem? a nie wierzyliście
l i t e r a c k i e
69
70
t e k s t y
l i t e r a c k i e
CEZARY DOBIES
Z SYNEM
ARTUREM
PODCZAS KONCERTU W
JARDIN
DU
LUXEMBOURG
Cezary Dobies Ur. 1971 r. w Żurominie. Absolwent filozofii na UMK w Toruniu. Publikował w pismach: „Przegląd Artystyczno-Literacki”, „Portret”, „Undergrunt”, „Recogito”, „Kwartalnik Artystyczny”, „Rzeczpospolita”, „Magazyn Materiałów Literackich – Cegła”, „Notatnik Satyryczny”, „Topos”, „Format”, „Fraza”, a także we frankfurckim periodyku „Otium” (w przekładzie na język niemiecki Renate Schmidgall). Wydał monografię „Herbert w Toruniu. Przewodnik po latach 1947-1951 dla turystów poezjojęzycznych” (Tako, Toruń 2008) i zbiory poezji: „Portret okienny z chleba” (Teatr Wiczy, WOAK, Toruń 2001), „Joannie. Księga Wejścia” (Algo, Toruń 2005), „Księga imion” (Tako, Toruń 2010) oraz „Wahadło w zegarze i inne zwątpienia / Le temps qui hésite”, dwujęzyczne wydanie w przekładzie na język francuski Krzysztofa A. Jeżewskiego, Liliany Orłowskiej, Joanny Dobies i Laurent Chemin (Galeria Roi Doré, Paryż 2013). Opublikował także opowiadanie i esej w książce „U źródeł pamięci. O »zapominaniu« w historii, teologii i literaturze” opracowanej pod red. Piotra Roszaka (Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2013). Od 2007 roku należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Paryżu.
t e k s t y
Emigracja Krzysztofowi Zielińskiemu
dziś nie ma emigracji wyjazd za granicę bywa łatwiejszy niż wyprawa do nocnego po wódkę zatem należymy do grupy która nie istnieje czasy nie są najlepsze praca (jak stara dewotka) jest nieosiągalna albo za ciężka stąd wyjeżdżamy ale emigracji dziś nie ma (tak jak ryby nie fruwają chociaż jedna z nich lata) dlatego żyjemy trochę na niby i jak tu być zdrowym i całym kiedy po świecie przyszło się tłuc
l i t e r a c k i e
71
72
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Tejrezjasz Tejrezjasz myślał jasno i nie wiedział co powiedzieć Zeusowi i Herze musiał dokonać wyboru bo został przyparty do muru miał wskazać sprawiedliwie kto doznaje większej radości czy ta, co krzyczy w nocy czy ten, co przesuwa materac rzecz działa się w czasach kiedy duch był lekki i z dala trzymany pod piórem – stąd atrybutem bogów stało się ciało człowieka Tejrezjasz przemówił i rację przyznał Zeusowi – jeśli wierzyć źródłom większa jest przyjemność u kobiet długa i rwąca, jak naszyjnik rzeki pierwszy raz bogini się zarumieniła od słów śmiertelnika Zeus dał mu przewlekłe życie Hera obdarzyła ślepotą
t e k s t y
Tejrezjasz powiedział jeśli chcesz słowa wyważyć to musisz usunąć klucze i na śmierć o nich zapomnieć podejść do rzeczy w ciemności jakby w tej chwili nie była i wtedy wybierzesz te znaki co zmuszą cię do widzenia kartki przydatne do życia bo żyje człowiek tak długo jak chce, umiera – gdy musi
l i t e r a c k i e
Psalm
od sił piekielnych i bożej słabości od przyjaciół niepewnych i prawdziwego wroga od słodkiej zagrychy i zgryźliwości gorzkiej od skaleczeń trwałych i czasu który nic nie zmienia od pokusy żył otwarcia i ciała obcej kobiety od kłamstwa bez błędu i błędów w druku od ślepej wiary w komputer w ekspres do kawy i nieufności do życia od tych – których w milczeniu i słowach – nawet Ty zrozumieć nie zdołasz i od ksiąg świętych i zakazanych i braku kosza na śmieci - uchroń...
73
74
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Anna Dwojnych ur. 21-go czerwca 1988r. w Płocku. Studentka socjologii i filozofii. Poetka, laureatka konkursów poetyckich i tłumaczka poezji Stefana Themersona. Współredaktorka magazynu „Inter-. Literatura-Krytyka-Kultura”. W 2011 roku ukazał się jej debiutancki tomik „gadu gadu”. Publikowała na łamach portali Neurokultura, Instynkt, Faust. Mieszka w Toruniu.
t e k s t y
Ars poetica poezja to zabijanie karpia tak aby wyglądało to na wypadek
l i t e r a c k i e
Wróżba tarocistka powiedziała mi kiedyś że spotkam wariata takiego jak ja nie mam wątpliwości o kogo chodziło był też fragment o sławie bogactwie i podróży za wielką wodę wczoraj wprowadziłam się do Ciebie na drugi brzeg Wisły to była jakaś wyprawa ale woda niewielka oby w części o wariacie nie było pomyłek
75
76
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Bóg
Dom polski
I trzy litery na wyjaśnienie świata
II już mi się wydawało że Go widzę ale to było złudzenie
III wie ale nie powie
chleb ziemniaki dziecko pies komputer tv Pan Tadeusz krzyż krzyk
t e k s t y
* * * zawsze wyobrażałam sobie pocztówkę mazury, noc, fraza z Kanta my na pierwszym planie
l i t e r a c k i e
Zabawa w chowanego wspominam zmarłą babcię mam sześć lat bawimy się w chowanego ona udaje że mnie nie widzi
proszę, niech ktoś zrobi zdjęcie teraz mogłaby czasem udać że widzi
77
78
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Małgorzata Lebda Małgorzata Lebda (ur. w 1985 roku w Nowym Sączu) – wyróżniona Stypendium Twórczym Miasta Krakowa (2006), Stypendium Grazelli (2006), Stypendium MKiDN (2012). Autorka tomów poetyckich „Otwarta na 77 stronie” (Kraków, 2006) i „Tropy” (Gniezno, 2009). Tłumaczona na serbski, czeski, słoweński. Pracuje nad rozprawą doktorską (interesuje się relacjami pomiędzy literaturą i sztukami wizualnymi). Fotografuje. Mieszka w Krakowie.
t e k s t y
jad ostre ukłucia wsączają odmęt do i tak obrzmiałych żył a więc to tak brakuje tchu dla ciebie odejmę sobie światło od ust powie ojciec zmarli przychodzą w taki czas chętnie obcy i wyniośli pytają już czas? zaglądają głęboko w oczy częstują śniegiem bladą matkę niepewni komu poranek odda to kruche dziecko kto z nich da więcej rano psy położyły na progu baranią głowę powie drżąco cherlawy brat jakby to miała być zapowiedź a może ostrzeżenie po czym zniknie wezwany przez pobliski las do którego żarliwie się pomodli jezusiemaryjo aż wreszcie późną nocą opuchnięte dziecko ułożone w białej sali wymamrocze kto z was?
l i t e r a c k i e
79
80
t e k s t y
l i t e r a c k i e
kra łamie się kra światłość zawodzi woda wydaje trzaski a dno karmi ją mułem główną ulica wsi przejeżdża mleczarz ale to nie on wyciąga ją spod kry ona ma pięć lat i jeszcze nie wierzy w śmierć choć czasem przestrzeń łudzi i nadaje jej znamiona ciemne siniaki szorstkie rany w niedzielne poranki w zimnym kościele wpatruje się w ostre światła mruży oczy któryś jest w niebie podśpiewuje tygodniami
żyła wodna
obserwowaliśmy w skupieniu uważne kroki różdżkarza jego dłonie w których drżał kawałek drewna nie pytaliśmy o szczegóły od dawna wystarczyły nam wyobrażenia zimnych żył krążących pod nami to one miały budzić w środku nocy przynosić schorzenia a w ulach postawionych nad nimi miało się nie darzyć (miałeś rację von pohl) za to studnie kopane nieopodal miały być ciągle żywe to do nich należeli chłopcy o włosach białych jak śmierć
t e k s t y
l i t e r a c k i e
dom był czas kiedy przyjmował nas jak obcych oddalonych a przecież łączyły nas tajemnice trzeszczenia podłóg monety wpychane pod boazerię święte obrazy dymiona pełne winogron a jeśli alkohol to i strach tytoń opary dymu sosnowe żerdzie pod ścianą i zwierzęta znoszone z pobliskiej stodoły ich ślepe pyski pergaminowa skóra ponadto nocne narracje które dyktował jørgen moe baśnie baśnie szmery jałowców wpatrywanie się w pyski ostatnich gwiazd
81
82
f e l i e t o n
Szymon Szwarc * Zatkało się, zapchało! Rura odpływowa w umywalce to jeszcze nic, ucho się zatkało, prawe (prawicowe) ucho, a przecież za parę godzin gramy z chłopakami – bez ucha jak bez ręki, już łatwiej byłoby chyba bez nogi, trzeba więc wyjść i kupić kropelki z nagietkiem (jak uroczo to brzmi, a lokalne nazwy też niczego sobie: „pazurki”, „miesięcznica”, „paznokietki”). Już mi przeschło owłosienie, wychodzę, przecież i papierosów nie ma w domu, tym bardziej nie ma co w nim siedzieć i czekać, aż się pranie skończy, bo nawet tego nie usłyszę. Wyszedłem. Ulicą Szeroką niosą się ludzie odarci z dźwięków i nadają mi w systemie mono, wszystkie głosy, szumy, trzaski, szmery zlewają się w wypiard z Tartaru, docierają do mnie głosy żywych reklam jakichś tam restauracji – chłodnik litewski, jakaś tam zupa, pewnie jakieś ziemniaki, pewnie jakieś sztućce, pewnie za jakieś pieniądze, niewielkie wprawdzie, ale na pewno nie za darmo; dociera do mnie głos ulicznego kaznodziei, źle się dzieje, mówi o bogu, którego nie znam, mówi o czymś, co widziałem na ulotkach kolportowanych przez świadków Jehowy, mówi to, jakby się męczył i męczy mnie tym samym, przecież jego głos to nie jest głos jego boga, przecież poza tym głosem to słyszę przełykanie własnej śliny, szczękanie zębów, tupot stóp po kocich łbach, no i jeszcze wciąganie powietrza, nie ma tu boga, Bóg może i jest, szczerzy się jak słońce może, ale nie na tym świecie jest, bo to nie Jego jest świat chyba, on z innego świata, którego nie rozumiem, więc tak jakby go nie było, więc go tu nie ma, nawet jak sobie ostatecznie jest. Na szczęście zaraz mijam Cyganeczkę, co to sobie gra na akordeonie i nic nie słyszę, widzę tylko, jak się uśmiecha, trochę z przymusu, trochę bo razi ją to słońce, no i rzuciłbym może jakimś klepakiem, żetonem, ale nic nie słyszę, nie dociera do mnie, gdzie jest moja wrażliwość społeczna?, chociaż może przesadzam, może sam jestem taką Cyganeczką, która w podobny sposób się uśmiecha, czy ja wiem? Ciśnienie w głowie rozkłada mi się nierównomiernie, nie rozumiem słów jakiejś kobiety, która chce pieniądze albo papierosa, nic z tego
f e l i e t o n
dzienniczek uwag
co tu się dzieje nie rozumiem, moje prawicowe ucho zajęło większość mojej uwagi, ile tu obcych twarzy, ile tu rzeczy! Zupełnie jakbym się nagle znalazł w którejś ze stolic Polski! Wreszcie trafiam do apteki i biorę te kropelki, tak, takie na odetkanie ucha, pani coś mówi, ja się tylko uśmiecham, bo tyle mogę zrobić, chociaż tego słońca z ulicy wpada tu tyle, co dźwięku do mojego lewego (lewackiego) ucha, ona też się uśmiecha, bo przecież wie, o co chodzi, dobra, mam, dziękuję, do widzenia, jeszcze Żabka, papierosy, chce pan rachunek?, nie, dziękuję, ale czekam, bo nie wiem, o jaki rachunek chodzi, bo właściwie nie dosłyszałem, bo podziękowałem być może za jakiś batonik albo marchewkę, dostaję rachunek i punkty, wychodzę i nie wiem nawet, czy trzaskam drzwiami, być może trzasnąłem tak, że pękła szyba, ale trzask tłukącego się szkła zagłuszył silnik samochodu, szczekający pies, rozpacz dziecka, samolot, karetka, prędzej, do bramy, chłopaki wiercą jak wiercili, od dwóch miesięcy, czuję się trochę pewniej, niech wiercą mi za oknem, myślę, pranie już chyba się zrobiło, no. Jeden z wiercących nawet mówi mi czasem „cześć”, po tym jak wziął mnie za złodzieja i prawie nastukał, widocznie udało mi się uzyskać status jakiegoś podmiotu po tym zdarzeniu, to ładnie z jego strony, mnie dalej boli żebro, nieważne, i tak się stąd niebawem wyniosę w cholerę, chociaż mimo wszystko było tu bezpiecznie i miło. * „Z tymi dziećmi to jest tak, że zaraz jak coś wyjdzie z ziemi, to się na to rzucają” – stwierdza S. i zachwycają mnie te słowa, bo akurat siedzimy na murku, a przed nami przemieszczają się i zbierają wycieczki. Dzieci z tych wycieczek celują w nas z działka przeciwlotniczego, a także, z wielką radością, chodzą po minie wodnej, która przypomina kuliste wymię, chwytają się rączkami jego gruczołów mlecznych, ale żadnego mleka przecież te wypustki nie dadzą, będą więc dzieci musiały, jak się już zorientują, co robią, o to mleko powalczyć lub poszukać go w ziemi. Tej.
83
84
f e l i e t o n
Karolina Natalia Bednarek Życie nie jest prostym i łatwym do przejścia korytarzem, którym podążamy wolni i nieskrępowani. Jest labiryntem, w którym musimy nieustannie szukać drogi, często czujemy się zagubieni i wystraszeni, ciągle trafiamy w ślepe zaułki. Jeżeli jednak nie tracimy wiary, to na pewno otworzą się przed nami drzwi. Być może nie te, o których myślimy, ale zawsze będzie za nimi czekało na nas coś dobrego. Spencer Johnson
Kto zabrał mój ser, do cholery? E…mam nowy!
Z
miana to zjawisko, które powoduje w nas pewien dualizm. Z jednej strony boimy się jej, a z drugiej jesteśmy zaciekawieni, co nowego może nam ona przynieść. Czasami dojrzewamy do niej latami… czasami dokonujemy jej bez zastanowienia. Skoro to jedna ze stałych składowych życia, warto wiedzieć, jak sobie z nią radzić. Już w starożytności Heraklit twierdził, iż zmiana jest tym, co rzeczywiste i... paradoksalnie stałe – wszystko bowiem, co istnieje, podlega jej ciągle. Czego więc się obawiamy? Wzrasta w nas lęk, ponieważ zmiana oznacza, że coś zaczyna dziać się inaczej niż dotychczas. To zakłócenie ustalonego rytmu, wprowadzające dysharmonię. Nasz umysł jest oszczędny w gospodarowaniu dostępną sobie energią i dąży
f es lei ke ct jo an
ż ycie i cała reszta
do tego, by pracować w sposób ekonomiczny – co zapewnia tylko powielanie schematów. Każda transformacja wymaga więc od nas zatrzymania się i przeorganizowania sił. Wszystko wraca do normy. A nawet lepiej. Napełniona wiarą i nadzieją żegnam się z zaszłością i witam jutro. Trzymam się ściśle wytyczonego planu: lodówka pełna zdrowego jedzenia, Chodakowska poszła w ruch i daje mi wycisk, od lipca częściej będę wyciągać z portfela kartę MultiSportu niż Multibanku – tańce, jogi, pływanie… Znów pasują spodnie sprzed dwóch lat. Na głowie słoneczne refleksy, w głowie odmienna wizja własnej marki. Jest dobrze. Przemiana – jako coś, czego nie znamy, co może zagrażać naszemu bezpieczeństwu – budzi niepokój u większości z nas. To, jak reagujemy, zależy od tego, czego dotyczy, od naszych uprzednich doświadczeń i jednostkowych cech osobowościowych. Coś o tym wiem… Wielki wizjoner, Stanisław Lem, powiedział kiedyś, że człowiek jest naturalnie uwarunkowany do zmian. Zmiana jest nieodłączną częścią naszego życia. Psychologowie uznają ją za jeden z głównych elementów rozwojowych, pozwalający człowiekowi poznawać i doskonalić siebie. Niektórzy mówią o niej jako o wielkim nauczycielu, inni – jako o rozdziale czy etapie. Jedno jest pewne – zmiana to cecha cywilizacji i nic w świecie bardziej pewnego. Jeżeli chcemy zmienić sytuacje, które nas spotykają, poprawić jakość życia, powinniśmy przede wszystkim zmodyfikować struktury swojej percepcji. Ludzie sami tworzą schematy postrzegania rzeczywistości, ale przemiana tych schematów wpływa na uzyskanie nowych ścieżek rozwoju, nowych możliwości w kontekście rezultatów pracy i życia codziennego. Wszystko w naszych rękach. Jakkolwiek nie „odmieniać” zmiany przez kolejne aspekty życia, pamiętajmy, że człowiek odkryje oceany, jeśli ma odwagę stracić z oczu brzeg.
00 85
AGATA KRÓLAK
f e l i e t o n
ILUSTR.
86
rach Festiwal, na który nie dostaniesz karnetu
Polecam, Grażyna Torbytska
W
połowie lat osiemdziesiątych DKF Hybrydy powołał do życia Warszawski Tydzień Filmowy (w skrócie WTF), zarodek obecnego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, który dziś może pochwalić się głównie tym, że jest najstarszą imprezą filmową w Polsce. Tymczasem w październiku 1985 w mieście X koło Łowicza narodziła się nowa filmowa energia. Imprezę, której nazwy wyjawić nie mogę, założyła grupa Holendrów i Amerykanów osiedlonych w Polsce na skutek dziwnych zbiegów okoliczności. Chcieli oni wykorzystać przywileje swojego pochodzenia i stworzyć kulturalne wydarzenie dla lokalnej społeczności, która nad wyraz kochała X muzę: przeciętny ojciec domu, wracając z wykopków, był w stanie zarecytować daty powstania filmów Petera Greenawaya, matki podczas gotowania obiadu nuciły ścieżki dźwiękowe z filmów Capry, lokalne kółko teatralne wystawiało „Premierę” Cassavetesa. Jak udało im się dostać do dorobku kinematografii światowej – po pierwsze, w ówczesnych czasach, po drugie, bez pomocy Romana Gutka – po dziś dzień nie udało mi się dowiedzieć, choć festiwal ten odwiedzałam aż do zeszłej jesieni rokrocznie. A więc zapał wieśniaków stał się motorem napędowym zakochanych w lokalnym folklorze przybyszów – Ci wykorzystali znajomości w swoich ojczyznach i rozpoczęli niewielki przegląd filmowy, który przerodził się z biegiem lat w wielkie święto filmu. Podczas gdy w Warszawie nagrodę wygrało „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, na językach samozwańczego jury przewijała się „Dziewczyna z fabryki zapałek” Kaurismakiego i najnowszy film Teshigahary. Niesamowite trendy panują w tym magicznym miejscu: jest to jedyny festiwal, na którym nigdy nie pojawił się Bergman – był on passé jeszcze zanim nakręcił swój pierwszy film. Podczas rozmów mieszkańcy i uczestnicy festiwalu starają się jednak uniknąć kategoryzacji. „Oczywiście – mówi jeden z najstarszych uczestników
festiwalu – że nie unikamy mainstreamu i nasze gusta często pokrywają się z tymi oficjalnie przyjętymi. Jednym z moich ulubionych filmów jest Buffalo ’66 Vincenta Gallo z ’98. Czy to nie jego przecież nagrodzono ostatnio w Cannes?”. Vincenta zresztą niejednokrotnie widywałam na festiwalowych projekcjach w podłowickiej mieścinie. Nie jest też tak, że inicjatywa żyła w odseparowaniu od polskiej tradycji filmowej. Roman Gutek, znany ze swojego nosa do wartościowych inicjatyw, przez pewien czas pomagał przy organizacji wydarzenia. Było to na przełomie lat 2000-2001, kiedy zrezygnował już z funkcji dyrektora programowego Lata Filmów w Kazimierzu Dolnym, a nie rozpoczął Nowych Horyzontów w Sanoku. Serca do przedsięwzięcia było z obu stron wiele – jednak zarządcy festiwalu filmowego X z Romanem Gutkiem poróżnili się o kwestie obsługi i wizerunku. Organizatorzy nietypowego święta filmów już od paru lat w roli karnetów i akredytacji używali worków na ziemniaki. Te, uprane i uprasowane, czekały na każdego odwiedzającego – w czasie festiwalu w worki przebierali się również wszyscy lokalsi, by w ten sposób wyglądać identycznie z odwiedzającymi. Dzięki temu zabiegowi panowała serdeczna atmosfera w całym mieście – nawet jeśli ktoś nie odwiedził ani jednej projekcji, nie mógł się odróżnić od pozostałej rzeszy filmoznawców, i na odwrót. Skąd od lat znajdują się pieniądze na festiwal? Jeśli wierzyć plotkom, większość produkcji filmowych na świecie w swoich budżetach przewiduje datek dla Festiwalu X, nie roszcząc sobie jednocześnie żadnych praw do decyzji jury czy kształtu imprezy. Od lat jest ona szanowana za swoją niezależność i umiejętność pozostania w cieniu z jednoczesnym zachowaniem zdecydowanego charakteru. Podczas tegorocznego pobytu w Cannes usłyszałam jak Haneke szeptał do żony. Mówił, że nie może się już doczekać jesieni, była mowa o płóciennym worku i pogardliwe pokazywanie ubranego fraka. W tym roku w Polsce Haneke ma pokazać film, który będzie miał oficjalną premierę za trzy lata. Widocznie Michael powiedział to odrobinę za głośno, bo w tym samym momencie Leonardo di Caprio spojrzał na niego znad stolika obok. Wymienili się porozumiewawczym spojrzeniem.
f e l i e t o n
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
- ciach
Mefka
M
Cham Filmowy
oja festiwalowa przygoda zbiegła się z testowaniem mefedronu (4-metylometkatynon), rozchwytywanej szczególnie w trójmiejskim podziemiu mefki, dla miłośników – mefuni. Przykiraliśmy tę zakazaną w Chorwacji od 4 stycznia 2010 roku substancję pewnego słonecznego poranka w zaciszu garażu na przedmieściach. Ujebaną smarem szmatą wytarłem z kurzu imadło, ale koleżance pomysł się nie spodobał i kreski usypaliśmy gdzie indziej. Mefka klepie z marszu. Już po odchyleniu głów poczuliśmy lekko zakwaszoną bryzę w nosach i z otwartym szyberdachem wjechaliśmy na molo. Fale z krawędziami rozczapierzonymi jak u Hokusaia wycofały się nieznacznie, a morze dostało torsji. Splunęło małymi jak lentilki meduzami w kierunku koleżanki, lecz ta uchyliła się sprytnie i w odpowiedzi, nakręcając lewą ręką katarynkę, powoli rozprostowała fakersa. Upokorzone morze oblało się rumieńcem. Poszliśmy
do kina. Podczas wykładu poprzedzającego film, zamiast odnieść się czytelnie do tematu, niespodziewanie odnalazłem łącznik między „Przemianą” Kafki, a „Kobietą z wydm”, co miało niewiele wspólnego z omawianym filmem, ale przyprawiło kilku słuchaczy o zachwyt. Jak pewnie wiecie, festiwalowe otwarcia przyciągają nie tylko kinomanów, ale i sykofantów. Moja ubrana nieco zbyt skromnie towarzyszka, zamiast ukryć w cieniu kinowej sali swoją nabrzmiałą facjatę, dumnie wepchała się przed obiektywy i dała im zgwałcić. Obfotografowana doszczętnie, a było co fotografować, bo w porannym szale zapomniała założyć stanik, potknęła się w drodze powrotnej i już nie podniosła. Banalna strużka krwi pociekła jej z nosa. Tępa, postmodernistycznie nastawiona młodzież wywęszyła podstęp i zaczęła klaskać, by podziękować za udany performance, a tymczasem koleżanka nie odzyskiwała przytomności. Wreszcie na sali znalazł się lekarz i rozmasowaniem splotu pacierzowego przywrócił ją do żywych. Ten przykry incydent nie wpłynął znacząco na otwarcie, wszyscy byli zadowoleni. Przez następne dwa dni mieliśmy grube zejście, a fetor naszych trawiących mefkę ciał sprawił, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy to był dobry pomysł. Mefka. Właśnie, mefka.
87
f e l i e t o n
AGATA KRÓLAK
bełkot miasta ILUSTR.
88
D
Józef Mamut
ziękujemy wam, zaklamrowani posłowie do sejmu i senatu, za ten wspaniały, nowoczesny szamanator, otwarty w nowym centrum handlowym. Teraz każdy może wrzucić żeton, wychylić pełen magicznego wywaru z ropuchy kubeczek na łańcuszku i sprawnymi, giętkimi, wysuwanymi roboczułkami doznać oczyszczenia. A czyścić mamy co! Oj tak! Mamy brudne, pokryte odciskami stopy, zmęczone nogi, grube brzuchy, zapadnięte klaty, zgarbione plecy, ponure twarze i łysiejące głowy. Głowy pełne zawistnych myśli o własnej niepojętej głupocie. Szamanator przyćmi wróżbitę Zbysława i automatycznego explorefuture’a systemu Doors 2046. Teraz nawet pogoda nie pokrzyżuje nam planów. Nie damy się już wpuścić w kanał. Nawet, jak z wielką pompą otworzy go ponownie panna Wanda, i nawet jak będzie znowu cały zalany gorzałą bez akcyzy i rozdawać będą gratisowe nordicswimming. Nawet jak jakiś gbur zwolni nas z pracy pod pretekstem nieuleczalnego refluksu, zawsze będziemy mogli poskarżyć się prezesowi na bezczelność pasożytów niszczą-
cych resztki kultury na starówce w imię wspólnego dobrobytu urzędników i kanarków w garniturach. Oni nie zdejmują swojego uniformu nawet jak jest ponad 35 stopni, więc zawsze wiadomo, do kogo mieć pretensje. Ostatnio podrożały naboje do mojego lirycznego pistoletu, muszę więc poważnie zawęzić listę osób, które mnie wkurwiają, tym bardziej, że cenzura nie śpi i, jak się ostatnio okazało, dotyka nawet moich najskrytszych, podświadomych pragnień, o których sam nie miałem pojęcia. W przeciwieństwie do polityków potrafię się jednak uczyć na błędach – niekoniecznie własnych. Chociaż, z drugiej strony, może to błędy starają się mnie za drugim razem unikać? Przemysław nie przemyślał i się nie nauczył. Odszedł bez słowa ze swojego popezetpeerowskiego kurwidołka i założył kolejną, nikomu niepotrzebną partyjkę, której pierwszym bezprogramowym hasełkiem było, jak zwykle oczywiście, usunięcie wszelkich barier. Ponieważ spoza tych, które są, nic nie widać, trzeba było najpierw stworzyć nowe, więc ogłosił stworzenie kolejnych 300 lat świetlnych ekranów dźwiękochłonnych przy autostradach, biegnących przez naszą galaktykę – tak na wszelki wypadek inwazji kosmitów, gdyby nie wystarczyły bydgoskie lambrekiny. Tymczasem na razie – niestety – nie mamy się co obawiać obcych. Wcale nie z powodu ich pozytywnego nastawienia do zwierząt dwunożnych, ale dlatego, że są zbyt zajęci napierdalanką na swojej własnej wielkiej planecie z powodu koloru szczękomacków. W przerwie od owej zawieruchy zajęci są oczywiście oglądaniem czegoś, co można by przyrównać do naszej telewizji, tylko że obraz przesyłany jest bezpośrednio poprzez zakończenia nerwowe do tej zielonej papki. Robienie tego w trakcie lotu po orbicie jest wielce niewskazane, ze względu na możliwość wystąpienia anomalii percepcyjno-decyzyjnej. Ale co tu robić, gdy leci się przez pustą przestrzeń tyle lat świetlnych? A lecieć przecież trzeba, gdyż w kosmosie wiele jeszcze jest dziwnych rzeczy do zjedzenia. Tymczasem jednak z niecierpliwością czekamy na coraz bardziej opóźniającą się inwazję obcej cywilizacji, która raz na zawsze zreformuje nasza zdegenerowaną przyziemność.
f i l o f o o d
Czas na piknik
K
ochani, żyjąc w Polsce, zawsze marzyłam o pięknym piknikowym koszyku i o pikniku na zielonej trawie, gdzie nie ma psich kup – zupełnie jak w amerykańskim filmie. Będę szczera, nie profesjonalna. Mam trawę, mam koszyk, ale... nie mam pogody. Dlatego, jeżeli przez okres wakacyjny nie wybierzecie się chociaż raz na łono natury z kocykiem, to... chciałam napisać, że będziecie mieli ze mną do czynienia, ale może zostawmy wersję, że zimą będziecie tego żałować. Kupy można ominąć, koszyk jest niepraktyczny, a wspomnienia z takiego dnia są bezcenne. A kiedy już wyjdziecie na zieloną trawkę i rozłożycie się w słońcu, pomyślcie o mnie w Irlandii, która czeka ładnej pogody już od zeszłego lata. A kiedy już się doczekam, będzie to pamiętne kilka dni. Zaklinam wszystkich pracujących i niepracujących – nie marnujcie ładnej pogody latem. Może zmiany klimatyczne będą takie, że już we wrześniu pojawi się zima na pół roku.
Myślałam o ciekawym wakacyjnym menu dla Was, ale, szczerze pisząc, tu nie ma co myśleć, tu się idzie do supermarketu, kupuje proste jedzenie typu bagietka, oliwki, coś do picia, najlepiej oranżadę, paczkę ciastek na deser (jabłko – w zdrowszej wersji) i starczy. Nie ma co wydziwiać. Śmietany, kremy, sery się zepsują, lody się roztopią, mięso... jakoś nie jestem przekonana, ale, jeśli ktoś przygotuje wcześniej, to proszę bardzo. Ja, niestety, zanim dotrę do morza, pogodę mam z głowy, zatem nie marnuję czasu na pieczenie mięsa. Nie latem, o nie. Wieczorem, po zachodzie, można sobie rybkę albo jakiegoś steka usmażyć, ale nie w dzień.
Ostatnio odkryłam sprawdzającą się włoską „fritatę” lub, jak kto woli, hiszpański omlet. Podsmażone warzywa, zalane jajkiem i upieczone w piekarniku, mogą stać w lodówce 3-4 dni, a ponieważ minimalna porcja jajek w takim omlecie to 6, więc działanie jest dość wydajne. Zwłaszcza w połączeniu z chlebem. Wada – osobiście lubię fritatę na ciepło. „Sałatka?” – zapytacie? OK, ale bez żadnych udziwnień, a dressing polecałabym zamknąć w oddzielnym pojemniczku i polać dopiero przed podaniem. Zawsze można też przegryzać orzechy i suszone owoce. W pikniku chodzi o wypoczynek na świeżym powietrzu, a nie o jedzenie. Nie mylić z grillem, kiedy to jedzenie jest bohaterem programu. Udanych wakacji sobie i Wam życzę!
PS Wiem, że kiedy to czytacie, jest już lipiec, ale maj i czerwiec kojarzą mi się zawsze z pachnącym bzem po deszczu, kwitnącym kwieciem i piknikami. Uwielbiam jeść na świeżym powietrzu, dlatego „sezon koca” uważam za rozpoczęty. Kiedy byłam dzieckiem, moi rodzice byli zbyt zajęci, by rozkoszować się pogodą na kocu, ale kiedy już gdzieś pojechaliśmy za miasto, to w menu były jajka na twardo albo pomidorki. Pamiętam tylko ten dobiegający głos: „Chcesz jajeczko?” „Chcesz pomidorka?” Dziś, dzięki Bogu, możemy trochę więcej przynieść na piknik. Idea jest taka, że jedzenie nie może być skomplikowane, musi być łatwe w użyciu i niepsujące się. Do usłyszenia po wakacjach! TEKST I ZDJĘCIE:
NATALIA OLSZOWA
89
90
o b i e k t
p o ż ą d a n i a
Słoma
J
akkolwiek określenie „elementy małej architektury z łatwo dostępnych odpadów przemysłowych i rolniczych” brzmi dobrze dla architekta, przeciętnemu konsumentowi designu niewiele taka nazwa mówi. Sprawa ma się inaczej, gdy rzeczonym „elementom” nadamy bardziej swojską nazwę: moduł/siedzisko/kubik, bo słomiany wytwór młodego Mateusza Przybysza jest po trosze każdym z nich.
Po pierwsze, na uwagę zasługuje materiał wykorzystany do wyrobu siedzisk. W ekodesignie od dawna już święci triumfy płyta wiórowa, karton, plastik i inne materiały z recyklingu, o słomie natomiast dotychczas dość cicho. Jest to jednak materiał o niezbitych walorach: naturalny, łatwo dostępny, tani i co roku produkowany w ogromnym nadmiarze. Do tego dochodzą wspaniałe właściwości izolacyjne i wodoodporność. Na dodatek cechy wizualne słomy nie różnią się wiele od wciąż – dla mnie – pięknej, choć trochę wyczerpanej już designersko płyty OSB. Poza garstką zasługujących dotychczas na uwagę produktów ze słomy, takich jak chociażby „Baley” z 2003 roku, sygnowany przez Gusto (gustus.co.uk), oraz „Paille” autorstwa Tete Knecht (teteknecht.com) z 2005 roku, słoma jest w zasadzie pomijana w projektowaniu nowoczesnych przedmiotów użytkowych. Czy to dziwne zjawisko? Z jednej strony – tak, bo przecież sama słoma pełni funkcję mebla niejako z urzędu – od niepamiętnych czasów ludzie spędzali na niej przerwy w pracy,
korzystali z niej jako z prowizorycznych siedzisk, podnóżków, leżanek czy stolików. Z większej ilości słomianych kubików dało się budować większe elementy umeblowania, a całe stosy takich paczek, stojące gdzieniegdzie na polach, wyglądają do dziś jak domy bez okien i drzwi. Z drugiej jednak strony, zjawisko jest jak najbardziej zrozumiałe – słoma pozostaje materiałem budowlanym, izolacyjnym lub ozdobnym w ujęciu ludowym. Jest więc tak ściśle związana z przaśnym kontekstem wiejskim i twórczością folkową, że zrobienie z niej nagle przedmiotu designerskiego stanowi nie lada wyzwanie. W ujęciu Mateusza Przybysza słomiany design znów rozwija skrzydła. Funkcja jego projektu pozostaje oczywiście w tych samych granicach prowizorycznego mebla, ale tym razem projektant bardzo dobrze przemyślał swój pomysł w kierunku dodania użytkownikowi możliwości. Przede wszystkim więc nadał słomie czysty, nowocześnie wyrafinowany kształt zwężającego się sześcianu o zaokrąglanych krawędziach. Słoma takiego elementu jest sprasowana pod dużym ciśnieniem, a jej powierzchnia – optycznie gładka; nic nie wystaje, nie kłuje i nie rozprasza wizualnie. Forma z grubsza sześcienna aż prosi się o zwielokrotnienie, pozwala estetycznie i regularnie układać na sobie elementy na zasadzie klocków. Poza tym moduły dostępne są w dwóch wielkościach, pochylone ścianki służą za wygodne oparcia, a największa ściana (zwykle podstawa, ale niekoniecznie) została sfalowana na kształt materaca gąbkowego, co wizualnie i praktycznie dodaje czegoś ekstra oszczędnej, minimalistycznej formie.
o b i e k t
W tym miejscu rola projektanta się kończy, a zaczyna – przewidziana przez niego przestrzeń użytkownika. Dzięki dwóm wielkościom elementów oraz odpowiedniemu kształtowi i powierzchni, otwierają się tutaj nieskończone możliwości konstrukcyjne, w których wzajemne zazębianie sięsłomianych modułów będzie pięknie stabilizować większe formy z nich zbudowane. Co więcej, mobilność takich modułów ułatwia odciążenie ich struktury wewnętrzną komorą powietrza. Zadanie usprawniają też otwory-rączki po bokach kubików. Każdy może się teraz wykazać własnymi zdolnościami designerskimi, tworząc z jednorodnych modułów to, co sam chce uzyskać na potrzeby – no właśnie, czego?
p o ż ą d a n i a
„Elementy” Mateusza Przybysza to raczej nie projekt do prywatnego wnętrza. Oczywiście ekscentryczny właściciel może skorzystać z takiego rozwiązania, ale słomiany moduł to wymarzony mebel do wszelkich obszarów publicznych. W mieście pozwoli ludziom ustawicznie kreować estetyczne chwilowe „pokoje”, które wraz z przyjaciółmi można zasiedlić podczas koncertu czy na patio alternatywnego klubu. Na imprezach plenerowych, koncertach, warsztatach czy obozach za miastem projekt da podobne możliwości, ale z pewnością o wiele lepiej dojdą tam do głosu właściwości izolacyjne słomy. Korzystając z pomysłu młodego projektanta, można zastąpić niewygodę i chaos karimat czy swojskich kocyków – bardziej praktycznymi konstrukcjami ze słomianych modułów. Według mnie stanowi to pomost pomiędzy potrzebami praktycznymi i estetycznymi, ale również między środowiskiem ludzkim i naturą. Kropką nad „i” niech będzie fakt, że zużyte moduły mogą zostać wykorzystane jako ekologiczne paliwo, więc, właściwie użyte, nigdy nie obrócą się w śmieci. Projekt uzyskał wyróżnienie w międzynarodowym przeglądzie projektów dyplomowych Graduation Project 2012.
KAROLINA WIŚNIEWSKA
91
92
w u n d e r k a m m e r
BRZYDKA POCZTÓWECZKA
KRYPTOANIMALIA Syrena z Fidżi (Fiji Mermaid)
Pół-kobieta, pół-ryba, Marineland of the Pacific, Palos Verdes, Południowa Kalifornia, USA, źródło: http://bad-postcards.tumblr.com/
Łup dra J. Griffina, przywieziony do Nowego Jorku, rzekomo z Wysp Fidżi na Pacyfiku. Tak naprawdę „doktor” nazywał się Levi Lyman i był jednym z bliskich wspólników P. T. Barnuma, który to zawarł w 1842 roku z właścicielem syreny, Mosesem Kimballem, umowę, umożliwiającą mu wypożyczanie istoty za jedyne 12,50 $ tygodniowo i udostępnianie jej publicznie. Wspaniały okaz kryptozoologii i taksydermii jednocześnie, będący połączeniem korpusu młodej małpy z rybim ogonem. Częstokroć niedowiarki były przekonane, iż mają do czynienia z jakimś innym ssakiem morskim w typie diugonia, krowy morskiej, bądź z rzadkim schorzeniem występującym u ludzi, zwanym sirenomelia. Inspiracje stworem zobaczyć można w odcinku „Humbug” (seria 2, odcinek 20, 1995) serialu „Z Archiwum X”, w którym Mulder wierzy, iż grasującym mordercą jest tajemnicza Syrena z Fidżi, natomiast Scully puka się w głowę, obstając przy opcji, że to zwykła mistyfikacja. Także Rob Zombie wykorzystał motyw rzeczonej istoty w swoim filmie „House of a Thousand Corpses” (2003), gdzie tym razem występuje ona wprost. Swoją drogą oba dzieła filmowe są wspaniałymi, a zarazem niezmiernie zabawnymi przykładami postantropologicznych analiz popkultury. Polecam z całego wypchanego serca.
Tropikalne skarby, źródło: http://bad-postcards.tumblr.com/
Rycina pochodzi z książki Roberta Chambersa „Book of Days”’, wydanie pierwsze, http://commons.wikimedia.org
w u n d e r k a m m e r
KĄCIK DZIWOLĄGA
SZEMRANY TALERZYK
Diana Vreeland – Dama w czerwieni
Geoduck (Panopea generosa)
Zdjęcie: Horst P. Horst, 1979 Diana Vreeland (ur. 29 października 1903 w Paryżu, zm. 22 sierpnia 1989 w New York City) była redaktorką działu mody „Harper’s Bazaar”, a także naczelną „Vogue” o powszechnej opinii „editrixa” (redaktorskiej suczy), a także niezbędnym członkiem samozwańczej grupy The Beautiful People, balującym w takich nowojorskich przybytkach jak Studio54 czy Factory. Moda była dla niej życiem, czymś fascynującym, sposobem ekspresji oraz czymś, co przenigdy nie powinno być mdłe. Gustowała w niezwykłościach i skrajnościach, ciekawych twarzach i plenerach. Ta zuchwale kreująca swój wizerunek persona była uwiedziona wodą, którą uważała za boski środek uspokajający, a przebywanie między niebem a wodą – za najwspanialszy możliwy stan. Jako że jesteśmy blisko tropikalnej atmosfery, Diana głosiła także, iż „bikini jest jednym z najważniejszych odkryć od czasu bomby atomowej”. Możliwe, że miała rację. Diana przeprowadziła się do apartamentu, którego wnętrze było w całości w kolorze czerwonym. „Czerwień działa niezwykle klarująco – jest jasna, oczyszczająca, odkrywcza. Sprawia, że wszystkie barwy są piękne. Nie wyobrażam sobie, by się nią znudzić – to tak jakby mieć dość osoby, którą się kocha. Chciałabym, aby to mieszkanie wyglądało jak ogród, ale ogród w piekle” – usłyszał od Diany Billy Baldwin (1903–1983), który miał zająć się urządzeniem wnętrza. Filmoteka: • • • • • • • •
„Lady in the Dark” (1944), reż. Mitchell Leisen „Funny Face” (1957), reż. Stanley Donen „Where are you, Polly Maggoo?” (1966), reż. William Klein „Bert Stern: Original Madman” (2001), reż. Shannah Laumeister „Chop Suey” (2001), reż. Bruce Weber „Infamous” (2006), reż. Juliet Stevenson „Factory Girl” (2006), reż. Ileana Douglas „Diana Vreeland: The Eye Has to Travel” (2011), reż. Lisa Immordino Vreeland
Zdjęcie: Chichi Wang Jeden z największych i najdłużej żyjących małży na świecie (na wolności nawet do 160 lat i osiągający ciężar do 7,5 kg). Zamieszkuje zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej. Nazwę wziął od fonetycznej transkrypcji rdzenno-amerykańskiego słowa oznaczającego „kopać głęboko”. Częsty element zmagań kulinarnych z zakresu „celebrycka popisówa”. Najlepsza część do konsumpcji pochodzi z „szyi” zwanej też „trąbą”, która ma delikatny smak i chrupiącą powierzchnię. Popularnie spożywany szczególnie w kuchni chińskiej (jako składnik tradycyjnego chińskiego kociołka), koreańskiej (podawany na surowo z pikantnym sosem chili, imbirem i czosnkiem, smażony bądź jako składnik zupy lub gulaszu) i japońskiej (w formie surowego sashimi podawanego z sosem sojowym i wasabi). Uważany za afrodyzjak, głównie ze względu na swoją falliczną urodę. Weź to do ust, kiedy nadarzy się okazja. Polecam film dokumentalny: „3 Feet Under: Digging Deep for the Geoduck Clam”.
93
94
w u n d e r k a m m e r
Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA
Z SZUFLADY HOARDERA
Artysta: x.y.r., Vladimir Karpov’s solo-project Album: Robinson Crusoe (lost soundtrack) Label: SINGAPORE SLING TAPES Rok: 2012
Płyniemy! – z pozdrowieniami dla Przeglądu Sztuki SURVIVAL’11, Wrocław, 2013.
Niezmierzone bezkresy przyjemności, otulenia miękką do granic obłąkania pierzyną. Tropikalny oddech morza w oddali, pobrzmiewający sunącymi w zwolnionym tempie falami, rozbijającymi się o kiczowaty pejzażyk plażowy z palmami. Lekki niepokój, rozkojarzony powiewem zefiru, odwraca uwagę od czających się za wydmą kanibali. Słucha się najlepiej w ciepły letni dzień, przy koniecznie otwartym oknie, najlepiej od zachodu lub południa, bądź siedząc na powietrzu, wówczas kierunek nie ma znaczenia. Majaczące się na horyzoncie słońce. Drink z parasolką – zbędny, jest to raczej otoczenie na trzy hausty mocnej kawy z kardamonem i bananem, pokrojonym w krążki przybrudzone gorzkim kakao.
Śmiało, bezludna wyspa czeka: http://xyrmusic.bandcamp.com/album/robinson-crusoe-lost-soundtrack Enjoy!
1. 2. 3. 4. 5. 6.
Znaczki z fauną morską, zakupione w Akwarium w Kopenhadze Gumka do mazania w formie rybki, prezent Kapsułki kreatynowe w kształcie rybek, prezent Gumowe wielorybki, zakupione w Akwarium w Kopenhadze Tatuaż zmywalny z delfinem, dodatek do Bravo Książeczka dla dzieci „W morzu”, prezent
w u n d e r k a m m e r
KICZYK POWSZEDNI Z MADAME TIGRESSĄ: •
MADAME TIGRESSA MÓWI: PATRZ!
•
MADAME TIGRESSA POLECA: (Freak show po godzinach)
Wyłącz budzik w twojej „Biblii pauperum” i zajmij się swoim przydomowym ogródkiem. Czyż nie jest nieco zaniedbany? Czy czegoś mu nie brakuje? Spójrz na swoje łabędzie z rozkładających się opon, na te muchomory, z których dawno już oblazła farba i rdza, która toczy niegdyś emaliowane miski, bezlitośnie truje twoje rabatki. Czas na zmiany! Najprościej będzie Ci zacząć od własnego rozwydrzonego bachora, którego z łatwością zmienisz w małą uroczą świnkę za pomocą smoczka. Patrz, jak rozkosznie pełza wśród drzewek owocowych! Jak już nieco podrośnie, wystarczy posadzić je na ławeczce i zalać gipsem – ozdobi twój ogród na długie lata, a u sąsiadów wzbudzi zasłużony respekt i podziw.
Spójrzmy na zegar ukryty w plastikowej skrzynce stylizowanej na Biblię, po otwarciu której widzimy sceny z życia Jezusa i przy okazji aktualną godzinę. Wydawać by się mogło, że dwie zasady przyświecały twórcy tego kuriozum – zasada kumulacji, która opiera się na dążeniu do wypełniania pustki za pomocą nadmiaru środków, oraz zasada synestetycznej percepcji, która bliska jest sztuce totalnej i polega na zaatakowaniu jak największej liczby zmysłów jednocześnie. W odległych, modernistycznych czasach zegar ten byłby emanacją kiczu. Po wielu latach i wielu uczonych dysertacjach jesteśmy w stanie jedynie mętnie zarysować, czym kicz nie jest, więc znajdujemy się w punkcie wyjścia. Wyjścia, lub jak najszybszej ucieczki z terenu estetycznej waloryzacji, gdyż pojęcie klasycznego piękna, tożsamego z obiektywnymi wartościami, oryginalnością czy geniuszem wydaje się być teraz w podobnym stopniu dziełem przypadku i arbitralnych sądów, co pojęcie kiczu. A, jak dodałby Jean Baudrillard, dogmat istnienia rzeczywistości stał się nieoczywisty; mariaż sztuki, kiczu i realności doprowadził do powszechnej symulacji, iluzji oraz manipulacji. Nie pozostało nic innego, jak zostać uczestnikiem tego radosnego „freak show” przedmiotów, balansujących między absolutną bezużytecznością a quasi-funkcjonalnością. Wejdźmy więc w zażyłość z rzeczami i zabawmy się kulturowym kalectwem. Uwidocznione w ten przerysowany sposób nasze człowieczeństwo rozbrzmi niczym naprawdę zabawny żart.
95
r e c e n z j e
książka
96
w złe towarzystwo. W krótkim czasie stoczyła się na dno i stała się wrakiem człowieka. Gotowa na wszystko, by zdobyć kolejną działkę, wplątała się w paskudną aferę, w efekcie czego stała się obiektem poszukiwań mafii i FBI. Cudem została wyciągnięta z tego bagna. Skruszona wróciła na łono rodziny, z pokorą poddała się kolejnemu odwykowi. Jednak wciąż musiała ukrywać się przed FBI i mafią z Las Vegas. Tu wkracza nieoceniona babcia, uruchamia stare kontakty i wysyła Mayę na mieszczącą się na końcu świata chilijską wyspę Chiloe. Chiloe okazuje się doskonałym lekarstwem dla poharatanej duszy Mai. Na uboczu cywilizacji, wśród ludzi prostych i życzliwych, Maya odzyskuje spokój. W domu, gdzie drzwi nie ma nawet w łazience, gdzie co wieczór wyłączany jest prąd elektryczny, pod jednym dachem ze zdziwaczałym, starzejącym się i chorym Manuelem, dziewczyna dojrzewa, odnajduje siebie i swoje miejsce w świecie.
dą, przedmiot wraca na swoje miejsce, gdy już przestanie być potrzebny. Tak proste, a kompletnie nierealne w naszym konsumpcyjnym społeczeństwie. „Dziennik Mai” ma formę luźnych, niechronologicznych zapisków. Równolegle poznajemy życie Mai na Chiloe, jej pogodne i pełne miłości dzieciństwo i mroczne historie z jej pobytu w Las Vegas. Autorka zręcznie splata wszystkie wątki w barwny, spójny kobierzec. Chwilami tempo akcji przyśpiesza, nabiera charakteru thrillera, jednak autorka szybko wyhamowuje, wplatając jakiś spokojniejszy fragment i zmuszając czytelnika do cierpliwego czekania na dalszy ciąg akcji. Książka zdecydowanie do powolnego czytania, rozsmakowania się w opisach i w nastrojach. Nawet dramatyczne zakończenie przedstawione jest z dystansu, złagodzone, czy nawet zamglone. Mimo to zmienne losy bohaterów, przesycone cierpieniem, są do głębi przejmujące i skłaniają do refleksji nad piekłem, jaki ludzie czynią ludziom. ANNA LADORUCKA
CHILOE – LEKARSTWO DLA DUSZY Maya Vidal przyszła na świat ze związku latynoskiego pilota odrzutowców i duńskiej stewardessy. Jak się okazało, ci młodzi ludzie nie dojrzali do rodzicielstwa, tygodniowe maleństwo zostało zatem podrzucone pod drzwi matki i ojczyma pilota. Ten niespodziewany dar ich zaskoczył, przeraził i uszczęśliwił. Nini i Popo, bo tak Maya nazywała dziadków, obdarzyli dziecko bezwarunkową i bezgraniczną miłością. Szczególne porozumienie dusz nawiązało się pomiędzy Mayą a Popo. Stali się nierozłączni i niezbędni sobie nawzajem do życia. Niespodziewana choroba i śmierć dziad- ka to cios, który zrujnował życie nastoletniej Mai. W stylu typowym dla zbuntowanych nastolatków sięgnęła po narkotyki i alkohol. Rodzina odkryła to poniewczasie i wysłała ją na odwyk. Naturalnym odruchem Mai była ucieczka z odwyku – niech się ojciec trochę pomartwi, dobrze mu tak. Zaplanowana na parę dni ucieczka z domu wymknęła się jednak spod kontroli – Maya w Las Vegas wpadła natychmiast
Wykreowana przez Allende postać Mai wydaje się niespójna – chwilami ponad swój wiek dojrzała, gdy w następnej chwili wręcz poraża lekkomyślnością. O ile można to tłumaczyć niezrównoważeniem wynikającym z młodego wieku, trudniej wyjaśnić cudowną skuteczność odwyku, po którym Maya z ostatniego stadium narkomanii znów staje się prostolinijną dziewczyną z czystym sercem i otwartą duszą. Mam wrażenie, że nie jest tak prosto wyleczyć się z nałogu, by potem móc sobie nawet czasem zapalić trawkę. Co nas nie zabije, to nas wzmocni? Wielkim atutem powieści jest obraz Chiloe w tle życia Mai. Niezwykle zajmujące są opisy obyczajów Chilotów, jakże odmiennych od obowiązujących w naszym otoczeniu. Wizja życia w miejscu, w którym obca jest pogoń za pieniędzmi, karierą, modą wydaje się bardzo pociągająca. Autorka jednak nie idealizuje życia na Chiloe, które też potrafi ukazać swoje mroczne oblicze. Chilotom nieobca jest nędza, alkoholizm, przemoc. Mimo wszystko reguły bytowania są znacznie bliższe natury. Pieniądz ma na wyspie znaczenie marginalne – wszelkie usługi wynagradzane są na zasadzie wzajemności, często w skomplikowanych łańcuszkowych układach. Interesujący jest też dość kłopotliwy zwyczaj „pożyczania” sobie przedmiotów należących do kogoś innego, nie pytając go bynajmniej o pozwolenie. Zgodnie z zasa-
„Dziennik Mai” Isabel Allende Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA 2013
JAPOŃCZYK = POLAK „Ta opowieść mogłaby być bajką” – tym zdaniem spina autorka tekst książki. Ale to nie bajka. To prawdziwa, fascynująca historia dwóch Japończyków, których los związał z Polską. Ryochu Umeda (1900-1961) przybył do Polski w 1922 roku jako młody mnich buddyjski. Wraz z wybuchem II wojny światowej zmuszony został do wyjazdu. Jego syn, Yoshiho Umeda (1949-2012) przyjechał jako trzynastolatek.
Został działaczem pierwszej „Solidarności”, która dla niego nie była tylko polską sprawą, ale wielka ideą, którą można by przeszczepić w innych krajach. Wydalono go po ogłoszeniu stanu wojennego. Wrócił. To jest opowieść o czasach, w których Daleki Wschód przestał być daleki, o polskiej drodze do wolności, wielkich nadziejach i jeszcze większych rozczarowaniach. To lektura o różnicach międzykulturowych i podobnych marzeniach. To okraszona sławnymi nazwiskami i nieznanymi faktami słodko-kwaśna historia o gorzkim posmaku. Kiedy czytamy, jak jeden z legendarnych przywódców „Solidarności” po pierwszych wygranych wyborach mówi do Yoshiho: „Ty masz taki wygląd, taką gębę azjatycką, że nie możemy z ciebie zrobić ministra”, a Tomasz Jastrun stwierdza, że polską przypadłością jest „kompletny chaos, czyli wieczna rozpierducha”, zdajemy sobie sprawę, że historia Umedów dotyczy także i nas. Przemycone zostają aktualne pytania: kto może się nazywać „prawdziwym” Polakiem – Japończyk, który walczy o wolność kraju w którym się nie urodził, czy Polak, który się w tym kraju urodził, ale nic nie zrobił dla jego wolności? Czy można być „pełnoprawnym” Polakiem mając skośne oczy? W Polsce ojciec i syn znaleźli przyjaciół, małe i wielkie miłości, muzykę Chopina. Yoshiho tutaj założył rodzinę. Obaj Polsce zawdzięczali wiele. Ale książka Anny Nasiłowskiej udowadnia, że Polska zawdzięcza Umedom dużo więcej.
SŁAWOMIR MAJOCH Anna Nasiłowska „Wolny agent Umeda i druga Japonia” Warszawa 2013 Wydawnictwo Premium Robert Skrobisz (Warszawa) przy współpracy „Algo” Sp. z o.o. (Toruń)
teatr
r e c e n z j e
PIPPI I JEJ WYMARZONY ŚWIAT Jestem bardzo ciekaw, ilu 9-latków zna swą rówieśnicę, Pippilottę Wiktualię Firandellę Złotomonettę Pończoszankę? Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków fascynowało się jej przygodami, czytając w dzieciństwie (o ile były dostępne) kolejne tomy autorstwa Astrid Lindgren o Pippi Långstrumpf lub śledziło przezabawny serial z Inger Nilsson w roli głównej. Dziewczynka o marchewkowo rudych włosach mieszkała sama w Willi Śmiesznotce z małpką Panem Nilssonem i koniem w cętki, taszczyła torbę pełną złotych monet i miała tatę pirata – jakże to poruszało wyobraźnię! Szczególnie dzieci grzecznych i spokojnych, nikt przecież jeszcze nie słyszał o ADHD, nikomu się nie śniło nazywanie energicznych brzdąców z wyobraźnią „nadpobudliwymi psychoruchowo”! A Pippi ubierała się, jak chce, do szkoły szła, kiedy chciała, walczyła z siłaczem i doskonale radziła sobie bez pomocy dorosłych. Wspaniały, rewolucyjny przełom w twórczości dla dzieci mógłby być takim też na scenie. Jest jednak pewien problem: oto potomkowie Astrid Lindgren, kompletnie bez
luzu swej prababki, wręcz rygorystycznie przestrzegają założeń adaptacyjnych książki o Pippi, stąd w Teatrze im. Wilama Horzycy mógł powstać spektakl, będący tylko wycinkiem kilku szalonych przygód rudowłosej dziewczynki, i to według ściśle określonego schematu. Komiczni w swej powadze dorośli tym samym znaleźli się wręcz na scenie, a współczesne prawo autorskie przykryło prawa dziecka, jakże mało znaczące przed siedemdziesięciu laty, gdy powstawała pierwsza książka Lindgren. Jednak dzieci tego nie wiedzą, mała widownia ma się bawić i to się, mimo tych problemów, udaje. „Pippi Pończoszanka” w reżyserii Adama Biernackiego to spektakl barwny, dowcipny, pełen gagów i przewrotny. Rozpoczyna się grzmotami, które mogą wystraszyć najmłodszych, ale są wstępem do pojawienia się Pippi (Aleksandra Bednarz) jak czarodziejskiej wróżki, która, o dziwo powoli, jak na jej niespożytą energię, poznaje miejsce, w którym „wylądowała”: świat zasad i konwenansów, porządku w rytmie „ą” i ę”, w którym mieszkają jej przyjaciele Annika i Tommy wraz z mamą (Maria Kierzkowska). Nie zobaczymy jednak ich grzecznego domu, całość akcji odbywa się na tle Willi Śmiesznotki, z jej wielką szafą, parkiem linowym, z hamakiem i lemoniadowym drzewem. Scenografia autorstwa Joanny Jaśko-Sroki wydaje się mroczna, trochę jak z tajemniczego zamczyska, w którym częścią konia jest pianista (Marek Kamola), co, przyznam, nie do od razu można zauważyć. Przez dziurę w ścianie widzimy kolejne pory dnia i trzeci plan, gdzie, jak w slapstickowych komediach, policjanci ganiają złodziei (Jarosław Felczykowski i Grzegorz Wiśniewski). Ich sekwencje zdecydowanie ożywiają akcję spektaklu w pierwszej połowie, którą kończy przezabawny sen Pippi o walce z Silnym Adolfem i całym tańczącym „cyrkowym” zespołem, podczas gdy druga połowa przedstawienia odznacza się już większym dynamizmem, przede wszystkim za sprawą Aleksandry Bednarz, która jest wręcz stworzona do roli Pippi. Również rodzeństwo grzecznych sąsiadów, Annika i Tommy (Mirosława Sobik i Arkadiusz Walesiak) – to role bardzo autentyczne i urocze. Dzieci, co ciekawe, mieszkają tylko z mamą (w przeciwieństwie do serialu w rodzinie brakuje im ojca), równie jak Pippi, choć tego nie artykułują. Tym samym reżyser zrównał samotną Pippi z jej przyjaciółmi, również niewychowującymi się w pełnej rodzinie. Jak wiemy, dziewczynka jest półsierotą, jej ojciec pi-
97
r e c e n z j e
rat – kapitan Pończocha (Tomasz Mycan), pływa po dalekich morzach, żyje, choć na ojca specjalnie się nie nadaje. Iluż dziś takich dorosłych chłopców nie potrafi zająć się własnymi pociechami! A Pippi na niego czeka, ignorując kompletnie urzędniczkę, pannę Pruselius (Agnieszka Wawrzkiewicz), gdy ta chce dziewczynkę umieścić w domu dziecka. Aleksandra Bednarz gra Pippi z półuśmiechem, którym idealnie oddaje szalony dystans do ładu otaczającego ją świata. Choć, nieznośna, popełnia co chwilę kolejne niezręczności, to jest jednocześnie urokliwie prawa, zawsze kierując się dobrem innych. Nauczycielkę (Jolanta Teska) nauczy, że z dziećmi też można rozmawiać, surowej mamie Tommy’ego i Aniki zburzy jej rozmówki przy kawie z przyjaciółeczkami (najzabawniejsza scena spektaklu) i pokaże, że na każde łamanie konwenansów nie trzeba od razu reagować tępą agresją. Najbardziej wyraźną przemianę zobaczymy w pannie Pruselius, wyciętej jak z Kafki, a rzeczywiście – samotnej kobiecie, pragnącej dziecka. „Pippi Pończoszanka” to zabawna opowieść dla małych i dużych, historia o egzystencji nas, dorosłych, w schematach, bez których każdy dzień wydawałby się zbyt niepokojący. Gdy ktoś nam je naruszy – kontrujemy strachem lub złością. Dzieci są jeszcze otwarte na poszukiwanie swoich wymarzonych światów i pozostaje im tego tylko zazdrościć.
ARAM STERN Astrid Lindgren, „Pippi Pończoszanka” reż. Adam Biernacki premiera 15 czerwca 2013
film
98
jów, rytuałów, mitów, z nieśmiertelnym pante onem bóstw – bardzo przypominającym ten znany nam z historii zmasakrowanej przed wiekami cywilizacji Mezoameryki. I w odróżnieniu od pielęgnujących prastare tradycje łowiecko-zbierackich i koczowniczych plemion różnych zakątków lądu amerykańskiego, lud ten jest, podobnie jak dawni Aztekowie, tradycyjnie rolniczy, jego dzień powszedni koncentruje się od wieków na uprawie kukurydzy. Twórcom dokumentu zależy na tym, by przemówić językiem oglądanej kultury. Nie czujemy się jak w skansenie czy na badaniach etnograficznych, gdzie nie da się wyjść poza rolę przychodzącego z zewnątrz obserwatora; wykorzystując doświadczenie dziennikarskie i umiejętności panowania nad formą, autorzy filmu sprawiają, że czujemy namacalną bliskość tego bardzo odległego od nas mikrokosmosu.
LUDZIE-KWIATY Głównym celem przyświecającym twórcom filmu było zapewne uratowanie pamięci o Indianach Huichol – ich tradycji, która może niebawem rozpłynąć się w oceanie kultury masowej. Jednak widz nie ogląda historii upadku, ba, nie dostaje wiadomości z żadnej historii: oglądamy świat ludu Huichol, zawieszony niejako poza czasem historycznym – wiemy tylko, że jego przedstawicielom zależy na opowiedzeniu przez ekipę filmową jak najpełniejszej relacji o ich życiu i wizji wszechrzeczy.
Teatr im. Wilama Horzycy
Zdajemy sobie sprawę, że znają oni elementy współczesnego świata, widzimy też na przykładzie grobów o wyglądzie zdecydowanie chrześcijańskim, że i wcześniej oficjalna kultura Meksyku do nich docierała. Jednak najbardziej rzuca się w oczy to, co zarówno hiszpańskojęzycznej kulturze latynoamerykańskiej, jak i współczesnej kulturze masowej, jawi się jako egzotyczne. Uderza również fakt, że nie są to zakonserwowane elementy – jak nasza nieszczęsna Marzanna i jej podobne – dawnej przedchrześcijańskiej jeszcze kultury, ale że ta prekolumbijska tradycja wciąż żyje z całym i obejmującym wszystkie dziedziny życia wachlarzem obycza-
Można się zastanawiać, czy nie należałoby współczuć człowiekowi wychowanemu od małego w obrębie tak bardzo zamykającej się na świat zewnętrzny społeczności. Wątpliwości te jednak film nieco rozwiewa: duchowość i myśl Huichol w bardzo wyszukany sposób dociera do obszarów, na które współczesny człowiek rzadko się zapuszcza. Każdy członek społeczności – bez względu na wiek, płeć – jest na swój sposób filozofem, mistykiem, poetą. Każda najprostsza rzecz ma swoje odniesienie do głębokiej tradycji duchowości. Pogłębianej w sposób wyjątkowo intensywny za pomocą tytułowych kwiatów pustyni – pejotlu. Dla Meksykanina tworzącego i oglądającego dokument, musi być on źródłem szczególnego wzruszenia, można w nim bowiem oglądać kurczącą się z wolna oazę tej kultury, która – jak nas uczy historia kolonizacji Ameryki – miała już od dawna nie istnieć, a tylko jej elementy wtopione w obyczajowość zdobywców świadczyć miały o egzotycznej przeszłości. W tej społeczności i w tym filmie przeszłość okazuje się teraźniejszością – z lufcikiem na wieczność. MAREK ROZPŁOCH „Kwiaty na pustyni” reż. José Álvarez 2009
100
t w o r y
t w o r y
ANTEK WAJDA
bez tytułu
101
102
t w o r y
„Błękitny chłopiec”
t w o r y
bez tytułu
103
104
t w o r y
„Marszałek Piłsudski jako lokata kapitału”
t w o r y
„smsman”
105
106
t w o r y
bez tytułu
t w o r y
bez tytułu
107
108
t w o r y
bez tytułu
t w o r y
bez tytułu
109
110
t w o r y
bez tytułu
t w o r y
bez tytułu
111
112
t w o r y
„Leda”
t w o r y
113
114
t w o r y
„Samica Nike”
t w o r y
bez tytułu
115
116
p o d
o k ł a d k ą
S
AUTOR: ZOLTAN FRITZ /
S
WWW.ZFRITZ.HU
uperbohaterowie wraz z wejściem świata w XXI. wiek zyskali nowe życie. Dzięki kinu i jego kilkunastu utalentowanym filmowcom stali się rozpoznawalni jak chyba nigdy dotąd. Można by zaryzykować stwierdzenie, że masa wydawanych komiksów jest teraz tylko dodatkiem do filmowego wizerunku Iron Mana, Batmana, X-Men czy Avengers. Dodatkiem, który ma utrzymać zainteresowanie danym bohaterem w przerwie między realizacją kolejnego kinowego hitu. Serie filmowe przynoszą ogromne zyski. Miliard dolarów w Box Office to już w zasadzie pryszcz. Zatem, czy wolimy oglądać herosów niż czytać ich przygody? No i tak zrodził nam się temat przewodni do wakacyjnego podwójnego numeru. A znajdziecie w nim drodzy Czytelnicy wywiad z Marcinem Rządkowskim - redaktorem naczelnym internetowego serwisu „Komiksy na ekranie” (KOMIKSYNAEKRANIE.COM). Poza tym przybliżamy 8 adaptacji, które powinniście obejrzeć, i sylwetkę Funky Kovala prezentowaną przez Szymona Gumienika, którego kinową adaptacją jest zainteresowane same Hollywood. Natomiast Michał Kowalski wyjaśnia jak filmowi „Nowożeńcy” trafili do komiksu i czy była to udana przeprowadzka. Miłej lektury!
Hemoglobina, taka sytuacja...
zanowny czytelniku, jeżeli to czytasz to znaczy, że na twoim dysku, czytniku, pendrivie, wydruku (niepotrzebne skreślić lub dopisać) znajduje się nowa odsłona „Pod okładką”. Jest to letnie wydanie – wakacyjne, którego tematem przewodnim (a mamy czas letnich blockbusterów) stały się filmowe adaptacje komiksów. Z racji, że jest to okres szczególny to przygotowaliśmy podwójną ilość materiału do czytania, krytykowania, pośmiania. Ostatnio zmieniła się kwestia priorytetów w naszych szeregach, a szczegóły zostaną niedługo ujawnione. Dużo się dzieje, gdyż cały czas staramy się wypracować wspólny punkt widzenia na rzeczywistość komiksową, półki na kolejne tytuły zrobiły się zbyt ciasne i nadmiar różnych prac daje się we znaki. A nie chcielibyśmy dostać jakiegoś kręćka. By jak w osławionym videomemie stwierdzić, że denerwuje nas „hemoglobina, mistyfikacja, chemia, taka sytuacja”. Okres wakacyjny wszystkim się należy. Nam pozwoli podładować akumulatory, naczytać się zaległych komiksów, trochę pogłówkować nad kondycja komiksu w Polsce (a ta ma się coraz lepiej i trzeba ją bacznie śledzić), popracować nad warsztatem. Widzimy się niedługo i zapewne wypoczęci. Udanych wakacji z komiksem!
Jacek Seweryn Podgórski
Dawid Śmigielski
AUTOR: ZOLTAN FRITZ /
WWW.ZFRITZ.HU
p o d
o k ł a d k ą
117
118
p o d
o k ł a d k ą
FOT.
WOJCIECH NELEC / ~RASTER
LANDSCAPE
p o d
o k ł a d k ą
DOBREGO KOMIKSU NIE ZEPSUJE NAWET NAJGORSZA EKRANIZACJA z Marcinem Rządkowskim o adaptacjach komiksu na srebrnym ekranie i nie tylko rozmowiają Jacek S. Podgórski i Dawid Śmigielski
?
Serwis „Komiksy na ekranie” (komiksynaekranie.com) to w zasadzie pierwszy w pełni profesjonalny serwis internetowy poświęcony tematyce ekranizacji komiksowych w Polsce. Co było bodźcem do uruchomienia KnE?
Zamiłowanie do filmów i komiksów, przede wszystkim tych superbohaterskich. Uwielbiam pisać, zwłaszcza na temat tego, czym się interesuję. Stąd też chęć uruchomienia strony zajmującej się adaptacjami komiksów, przede wszystkim hollywoodzkimi. Nie bez znaczenia była też nisza na polu tego typu stron internetowych i nienajlepsze potraktowanie tematu w mediach głównego nurtu.
?
Czy w ciągu trzech lat istnienia serwisu zainteresowanie tą tematyką w naszym kraju wzrosło? W tym czasie powstała jeszcze zaledwie jedna (Heroes Movies) strona poświęcona filmom kręconym na podstawie komiksów…
Myślę, że zdecydowanie wzrosło zainteresowanie tematyką superbohaterską. Z samymi adaptacjami komiksów różnie bywa – w Stanach Zjednoczonych adaptacje faktycznie mogą liczyć na małego plusa z tego tytułu, natomiast w Polsce i tak prawie nikt nie zna „Scotta Pilgrima” (2010, reż. Edgar Wright). Z popularnymi superbohaterami bywa już inaczej – np. Tony Stark/Iron Man w kreacji Roberta Downeya Jr. został swego rodzaju ikoną, podczas gdy wcześniej Iron Mana mało kto kojarzył. Samych stron stricte poświęconych filmom na podstawie komiksów brakuje, ale wiele dzieje się w mediach społecznościowych - przede wszystkim za sprawą Facebooka można zaobserwować wzrost zainteresowania tą tematyką.
?
Stworzył Pan portal, pewien projekt informacyjny dla specyficznych odbiorców, jaki kierunek rozwoju planuje Pan objąć?
Wszystko zależy od ilości wolnego czasu, jakim będziemy dysponować. Do tej pory chciałem, aby główny nacisk był położony na informację, ale warto będzie teraz pójść w trochę inną stronę i na większa skalę zmierzyć się z wszelkiego rodzaju publicystyką i generalnie dłuższymi tekstami.
?
Wchodząc do kina na jakąkolwiek adaptację komiksową, czym się Pan kieruje, co stara się Pan ocenić – warstwę fabularną, grę aktorską, muzyczną, a może efekty specjalne?
Najważniejsze jest to, z jakimi uczuciami wychodzi się z kina. Czy było się zadowolonym z seansu i czy było warto wydawać pieniądze na seans, czy też może nie. Oglądając jakikolwiek film, trudno nie zwrócić uwagi na takie elementy jak fabuła, gra aktorska, muzyka czy efekty specjalne, ale dla mnie jednak kluczowe znaczenie ma to, jak te elementy współgrają ze sobą. Osobiście dla mnie liczą się przede wszystkim bohaterowie danego filmu – bo jeśli główny protagonista nie jest w stanie cię do siebie przekonać, to cały film później leży. W przypadku adaptacji staram się również kierować tym, jak dany komiks został przełożony na język filmu i jak wypada na tle oryginału.
119
120
p o d
o k ł a d k ą
Od lewej: „The Phantom” / „Fantom” (1996, reż. Simon Wincer), na podstawie pasków komiksowych Lee Falka. „Flash Gordon” (1980, reż. Mike Hodges), na podstawie pasków komiksowych Alexa Raymonda. Dick Tracy (1990, reż. Warren Beatty), na podstawie pasków komiksowych Chestera Goulda. „American Splendor” / „Amerykański splendor” (2003, reż. Shari Springer Berman, Robert Pulcini), na podstawie autobiograficznych komiksów Harvey’a Pekara. „Jeż Jerzy” (2010, reż. Wojtek Wawszczyk, Jakub Tarkowski), na postawie komiksu o tym samym tytule. „The Avengers” (2012, reż. Joss Whedon), na podstawie komiksów o superbohaterach stworzonych przez Stana Lee i Jacka Kirby’ego. „Watchmen” / „Strażnicy” (2009, reż. Zack Snyder), na podstawie komiksu Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa. „300” (2006, reż. Zack Snyder), na podstawie komiksu Franka Millera i Lynn Varley.
?
W jaki sposób odbierane są w naszym kraju ekranizacje komiksowe? Frekwencja kinowa w Polsce na takich filmach nie należny do najwyższych.
Częściowo wciąż istnieje przekonanie, że komiksy i filmy na nich bazujące są zwyczajnie dziecinne. Co ciekawe, polscy widzowie nie chodzą raczej na filmy ambitniejsze. Swoje robi też nieznajomość tematu – jak ktoś zna danego superbohatera, to i miałby inne spojrzenie na film z jego udziałem. Ale wydaje się, że z roku na rok jest coraz lepiej – na „Iron Mana 3” (2013, reż. Shane Black) polscy widzowie wydali więcej pieniędzy niż zeszłoroczne hity – „Mroczny Rycerz powstaje” (2012, reż. Christopher Nolan) i „The Avengers” (2012, reż. Joss Whedon). Niestety część naprawdę ciekawych filmów na podstawie komiksów trafia jedynie na festiwale bądź do kin studyjnych.
p o d
o k ł a d k ą
znaczy że z tym przyjęciem w Polsce nie było tak źle i najwyraźniej zapotrzebowanie jest. Zresztą na przykład taki „Tymek i Mistrz” ma większy potencjał na odniesienie sukcesu kasowego – w końcu tutaj twórcy filmu będą mogli liczyć na młodszych widzów. Inna kwestia to sam poziom filmu – chwytliwa tematyka i przebojowy bohater to czasami za mało, aby zawojować świat. Jeż Jerzy spotykał się z różnymi ocenami, więc jednak tak pięknie nie było. Ale może w przypadku kolejnych tego typu produkcji będzie lepiej. Oby tak się stało.
?
Dlaczego nie ekranizuje się rodzimych komiksów? Od lat mówi się o powstaniu kinowej wersji Funky Kovala, ale ciągle wychodzą z tego nici. Nasze komiksy nie mają potencjału, aby stać się filmowymi hitami?
Zawsze marzyłem o tym, aby w Hollywood ktoś dostrzegł moją ulubioną serię powieści z dzieciństwa, czyli „Przygody Pana Samochodzika”. To jednak wydaje się niemożliwe, podobnie jak ekranizacje komiksów polskich autorów, zwłaszcza realizowane przez zachodnioeuropejskich bądź amerykańskich filmowców. Wydaje mi się, że często dla czytelnika mocną stroną komiksów polskich autorów są nasze swojskie realia, które jednak nie mają szans przebicia na zachodzie. Może brakuje też siły przebicia lub osoby, która by ją zapewniła. Bo potencjał zawsze jest. A o kondycji polskiego kina wolę się nie wypowiadać, bo od dobrych kilku lat generalnie go unikam. Ale patrząc na to, co się dzieje, dobrze, że chociaż możemy liczyć na animacje polskich komiksów, które później dostrzegane są również poza naszymi granicami (jak np. w przypadku „Jeża Jerzego”, 2010, reż. Wojtek Wawszczyk, Jakub Tarkowski).
?
„Jeż Jerzy” to doskonały przykład „swojskości”, a mimo to w Polsce został przyjęty z umiarkowanym sukcesem. Za granicą zaś zdobywa nagrodę za nagrodą. Cudze chwalicie swojego nie znacie? Myśli Pan, że podobny los może spotkać przyszłe filmy animowane, jak „Wilq”, „Tymek i Mistrz” (premiery jeszcze w tym roku) i produkcje bazujące na komiksach Tadeusza Barańskiego?
Trudno w tym momencie wyrokować, ale skoro padają decyzje o tym, aby kolejne tego typu produkcje tworzyć, to
?
Mówiąc o przyszłości, jaki tytuł lub seria komiksowa powinna zdaniem Pana zostać zekranizowana?
„Y: Ostatni z Mężczyzn” (seria autorstwa Briana K. Vaughana i Pii Guerry, 2002-2008, wyd. Vertigo Comics). Ale chyba raczej w formie serialu, aniżeli filmu komiksowego. Poza tym nie mam złudzeń - co ciekawsze tytuły z czasem zostaną zekranizowane. Łatwiej jest nakręcić film na podstawie danego dzieła, aniżeli wymyślić coś od podstaw. Na pewno fajnie byłoby też zobaczyć wysokobudżetową adaptację „Thorgala”. Ciągle czekam też na nowego „Daredevila” (MARVEL COMICS), który trzymałby wysoki poziom.
?
„Thorgal” to chyba idealny przykład komiksu, który mógłby zostać zekranizowany w postaci serialu. Swego czasu Grzegorz Rosiński wspominał o tym, że prawa do „Thorgala” co trzy lata przechodzą z rąk do rąk i nawet gdyby sam Steven Spielberg zechciał nakręcić film o dzielnym wikingu, zostałby odesłany z kwitkiem. Może więc rzeczywiście serial w stylu święcącej sukcesy „Gry o tron” (reż. David Benioff, D. B. Weiss) byłby idealnym rozwiązaniem problemów związanych z ekranizacją komiksu Van Hamme’a i Rosińskiego?
Tak, niewątpliwie myślę, że serie komiksowe takie jak właśnie „Thorgal” mogłyby być adaptowane w formie serialu, składającego się z 10-12 odcinków na sezon. Podejrzewam, że „Thorgal” nie miałby szans sprzedać się tak dobrze jak „Gra o Tron”, ale gdyby w taki serial zainwestowano równie spore pieniądze mógłby powstać bardzo interesujący projekt. Pozostaje mieć nadzieję na to, że w końcu zobaczymy „Thorgala” na małym bądź wielkim ekranie.
121
122
p o d
o k ł a d k ą
?
Spośród wielu twórców adaptacji komiksowych (scenarzystów, reżyserów i producentów) ma Pan jakiegoś swojego faworyta?
Generalnie nie, ale na przykład doceniam to, co zrobił Christopher Nolan z „Batmanem”. Z drugiej strony nie chciałbym, aby angażował się w każdy nowy projekt na bazie komiksów DC COMICS, czego niektórzy by sobie życzyli. Czekam na ekranizację „The Secret Service”, bo dotychczas Matthew Vaughn sprawdzał się przy przekładaniu paneli komiksowych na taśmę filmową. Poza tym wielki plus generalnie dla MARVEL STUDIOS za to, z jakim wyczuciem podchodzą do swoich produkcji. A jeszcze lepiej jest, gdy za projekty związane z komiksami biorą się filmowe tuzy jak np. Sam Mendes.
?
Zarówno Mendes („Droga do zatracenia”, 2002), jak i David Cronnenberg („Historia przemocy”, 2005) stworzyli doskonałe ekranizacje, jednak niewielu widzów zdaje sobie sprawę, że te filmy powstały na podstawie komiksów. Czy taka niewiedza wychodzi filmowi na dobre? Nawet sam Cronenberg nie wiedział, że kręci film na podstawie komiksu (scenarzysta ukrywał ten fakt tak długo, jak tylko mógł)?
Czasami faktycznie wychodzi na dobre, bo gdyby Cronenberg od początku wiedział, że „Historia przemocy” to adaptacja powieści graficznej (autorstwa Johna Wagnera i Vince Locke, 1997, wyd. PARADOX PRESS/VERTIGO COMICS), to pewnie by tego filmu nie nakręcił. Ze szkodą dla wszystkich. Czy dla widzów ma to znaczenie, czy idą na adaptację komiksu? Myślę, że raczej nie. Jeżeli film kręci osoba pokroju Mendesa czy Cronenberga, informacja o tym, że jest to opowieść na podstawie komiksu, nie powinna zniechęcać do seansu. Inaczej ma się sprawa, gdy dana produkcja nie ma zalet marketingowych w postaci uznanego filmowca i wtedy często sięga się po taktykę promocji filmu jako adaptacji, licząc na to, że chociaż geeki udadzą się do kin.
?
Może jesteśmy świadkami pewnej hermetyzacji w świecie ekranizacji? Mendes, Cronenberg, Spielberg, Lee to tylko kilka pojedynczych nazwisk, które miały flirt z filmowaniem komiksu. Jednak prym w tej machinie wiodą Bryan Singer, Matthew Vaungh, Zack Snyder i Christopher Nolan.
Singer, Vaughn albo Snyder to przede wszystkim fani, którym komiksy nie są obce, więc naturalnie jeżeli dostają ofertę nakręcenia filmu z bohaterami komiksów, głęboko się
nad nią zastanowią. Niektórych filmowców trudno do tego nakłonić, bo nie każdy kocha facetów w kolorowych trykotach. James Cameron niemal nakręcił film o Spider-Manie, ale tylko dlatego, że akurat ta postać do niego przemawia. Inni superbohaterowie odpadają, choć akurat ciągle w jego planach pozostaje adaptacja mangi „Battle Angel Alita” (autorstwa Yukito Kishiro). Podobnie ma się sprawa na przykład z Davidem Fincherem, autorem m.in. „Siedem”. Facet nie widzi siebie w roli reżysera tego typu produkcji, więc nie ma zamiaru się w takowe pakować. Ale też dzięki temu szansę dostają utalentowani reżyserzy jak np. Marc Webb. Chociaż faktycznie, jak komuś udało się z jedną adaptacją, to później ma łatwiej. Zack Snyder o fotel reżysera „Man of Steel” (2013) walczył z Darrenem Aronofskym i najprawdopodobniej zadecydowało właśnie doświadczenie Snydera przy tego typu produkcjach i dobre relacje z wytwórnią Warner Bros.
?
Ekranizacje komiksowe nie dostają najważniejszych nagród filmowych. Jak Pan sądzi, czyżby rzeczywiście w większości są to miałkie produkcje nastawione na zysk, a te, które się wyróżniają, są i tak za słabe według np. Akademii, nie zasługują na statuetkę Oscara?
Problemem nawet nie jest brak statuetek, ale przede wszystkim brak nominacji. Zresztą i tak oprócz prestiżu w chwili obecnej Oscary nie stanowią specjalnie miarodajnego wyznacznika świadczącego o wysokim poziomie filmu. Kilka lat temu bardzo blisko statuetki w najważniejszej kategorii był „Avatar” Jamesa Camerona (2009). Ale czy na nominację zasłużył bardziej niż np. „The Avengers”? Mam wątpliwości. Można mówić, że większość filmów bazujących na komiksach to produkcje miałkie, niewartościowe, bez ambicji, ale jakie to ma znaczenie, kiedy to właśnie na ich seanse decydują się widzowie. Ważne jest to, że podobają się widzom - w końcu sztuka jest dla ludzi.
?
Istnieje grupa filmów traktująca nie tylko o superbohaterach w trykotach np. „American Splendor” (2003, reż. Shari Springer Berman, Robert Pul-
p o d
Od prawej: „Man of Steel” / „Człowiek ze stali” (2013, reż. Zack Snyder), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Jerry’ego Siegela Joe Shustera. „Constantine” (2005, reż. Francis Lawrence), na podstawie postaci z komiksu „Hellblazer” stworzonej przez Alana Moore’a, Steve’a Bissette i Johna Totlebena. „Akira” (1988, reż. Katsuhiro Ôtomo), na podstawie mangi Katsuhiro Otomo. „The Adventures of Tintin” / „Przygody Tintina” (2011, reż. Steven Spielberg), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Hergé. „Oldboy” (2003, reż. Chan-wook Park), na podstawie mangi Garona Tsuchiya i Nobuaki Minegishi’ego. „Immortel (ad vitam)” / „Immortal - Kobieta pułapka” (2004, reż. Enki Bilal), luźna adapracja komiksu Enki Bilala „La Foire aux immortels” („The Carnival of Immortals”). „Popeye” (1980, reż. Robert Altman), na podstawie pasków komiksowych Elzie Crislera Ragara.
cini) albo „Ghost World” (2001, reż. Terry Zwigoff). Jak to jest właściwie z tego typu adaptacjami, mają one odbiorców, rzesze fanów? Niektóre filmy robi się dla pieniędzy. Produkcje takie jak adaptacja komiksu Daniela Clowesa, czyli „Ghost World”, także oczywiście nakierowane są na zysk, ale nie jest to dla ich twórców najważniejsze. Celem jest zrobienie filmu inteligentnego, który przyciągnie do kin określony typ widza i fanów oryginału, dając im poczucie dobrze spędzonego czasu. Nie oszukujmy się, większość osób decyduje się na tzw. blockbustery najeżone drogimi efektami specjalnymi. I to się nie zmieni. Ale jest też miejsce dla kina niezależnego jak właśnie w przypadku „American Splendor” albo „Ghost World”. Czekamy m.in. na adaptację innego komiksu Clowesa – „Wilson”, za którą odpowiadać ma reżyser „Spadkobierców” (2011), Alexander Payne.
o k ł a d k ą
123
124
p o d
o k ł a d k ą
Od lewej: „Judge Dredd” / „Sędzia Dredd” (1995, reż. Danny Cannon), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Johna Wagnera, Carlosa Ezquerry i Pata Millsa. „Fritz The Cat” / „Kot Fritz” (1972, reż. Ralph Bakshi), na podstawie pasków komiksowych Roberta Crumba. „Teenage Mutant Ninja Turtles” / „Wojownicze Żółwie Ninja” (1990, reż. Steve Barron), na podstawie przygód postaci stworzonych przez Kevina Eastmana i Petera Lairda. „Spider-Man 2” (2004, reż. Sam Raimi), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Stana Lee i Steve’a Ditko. „Ghost in The Shell” / „Gōsuto In Za Sheru/ Kōkaku Kidōtai” (1995, reż. Mamoru Oshii), na podstawie mangi Masamune Shirow. „Heavy Metal” (1981, reż. Gerald Potterton), luźna adaptacja różnych historii m.in. Dana O’Bannon, Richard Corben, Berni Wrightsona i Juan Gimenez, publikowanych na łamach magazynu „Heavy Metal”.
?
Alan Moore, trochę ofiara biznesu filmowego, trochę samemu sobie winny twórca (czyt. nie czytał umów), w jednym z wywiadów stwierdził jasno, że adaptacje komiksowe psują komiksy i dzielą twórców. Sytuacje z jego dziełami, które przeniesiono na srebrny ekran („V jak Vendetta”, „Strażnicy” i inne) są właśnie takimi wzorcami. Może jest to modelowa sytuacja?
Przede wszystkim, kompletnie nie dziwię się Panu Moore’owi. Kiedy twoja praca jest kompletnie przeinaczana, jak w przypadku „V for Vendetta” (2005, reż. James McTeigue), można odczuwać taką frustrację. A szacunek należy mu się za to, że nie tylko krytykował, ale również poczynił działania – wymuszając usunięcie swojego nazwiska i przekazanie swojej „działki” drugiemu ze współtwórców. Z tym, że przypadek Moore’a jest specyficzny, bo według mnie adaptacje napisanych przez niego komiksów zwyczajnie spartolono (przynajmniej do czasu „Watchmen”, 2009, reż. Zack Snyder). Natomiast jeżeli filmowcy podchodzą z szacunkiem i pasją do ekranizacji – twórca komiksu zwykle pochwala to, nie tylko z powodu czeku na wysoką kwotę. Bo chyba też większość z nich właśnie marzy o tym, aby adaptowano ich dzieła. A dobrego komiksu nie zepsuje nawet najgorsza ekranizacja.
p o d
?
Ostatnie lata przyniosły wielki sukces superbohaterskim ekranizacjom komiksowym. Z jednej strony „Batmany” Christophera Nolana przywróciły utracony blask tej postaci, z drugiej strony MARVEL STUDIOS doprowadziło do czegoś, co jeszcze dekadę temu wydawało się niemożliwe do spełnienia – stworzyło własne kinowe uniwersum. Jak te sukcesy wpłyną na kolejne filmy superbohaterskie?
Konsekwencje sukcesu „Batmanów” Nolana widzimy w kinach już od kilku lat – to właśnie te filmy ustanowiły wizerunek superbohatera w świecie przypominającym ten prawdziwy w pseudo-mrocznym klimacie. Za modą poszło wielu twórców, z różnymi skutkami. I pewnie szybko ona nie przeminie, choć właśnie MARVEL STUDIOS stawia na zdecydowanie lżejszą atmosferę i spore pokłady humoru. Te sukcesy stwarzają okazję debiutu kolejnym bohaterom, ewentualnie starzy znajomi otrzymują nową wersję. Tylko nie zmienia to niczego w przypadku kina komiksowego, niesuperbohaterskiego. Tutaj ciągle filmowcy mają problemy z uzbieraniem funduszy. Ale też podobnie ma się całe Hollywood – powstaje masa sequeli, a oryginalne filmy z gatunku fantasy bądź science-fiction mają małą szansę realizacji. Dlatego też nawet tak wybitny twórca jak David Fincher musi zwracać się z pomocą do fanów, aby udało się przenieść na taśmę filmową „Zbira”(twórcą jest Eric Powell, obecnie wyd. DARK HORSE COMICS).
?
Po ostatnich premierach filmowych wspomnianych adaptacji rynek animacji także ruszył. DC COMICS co jakiś czas wypuszcza pełnometrażowe animacje z Batmanem i Ligą Sprawiedliwości, a MARVEL ma swoje serie z Avengersami. Istnieje linia „kreskówek” dla dzieci i nastolatków. Jest to kolejny element franczyzy komiksowej, czemu taka intensyfikacja działań na tym polu?
Akurat pod względem animacji wydaje mi się, że złote lata miały miejsce jeszcze w XX. wieku. W tej chwili oczywiście DC i MARVEL robią własne kreskówki i pełnometrażowe filmy animowane, ale podobnie jak w przypadku filmów aktorskich – dotyczą one przede wszystkim najpopularniejszych superbohaterów. A wiadomo, że najważniejszymi odbiorcami przygód superbohaterów są dzieci i nastolatkowie, stąd potrzeba realizacji produkcji animowanych. Natomiast wskazałbym trochę inny format, do którego w końcu przebijają się komiksy – seriale aktorskie. Do „The Walking Dead” (na podstawie komiksu Roberta Kirkmana, wyd. IMAGE COMICS) i „The Arrow” (serial luźno nawiązujący do przygód Green Arrowa, wyd. DC COMICS) dołączy jesienią „S.H.I.E.L.D.” (MARVEL COMICS), a kilka innych projektów także jest bliskich realizacji.
o k ł a d k ą
?
Kwestią poboczną są liczne filmy dokumentalne na temat świata komiksu, twórców (scenarzystów i rysowników). Co poleciłby Pan zarówno młodszym, jak i starszym widzom?
Warto zobaczyć „Comic Con Episode IV: A Fan’s Hope” (2011, reż. Morgan Spurlock) i chociaż w drobnym stopniu poczuć atmosferę święta komiksu w San Diego. Jeżeli chodzi o inne tytuły, to najlepiej szukać produkcji dotyczących konkretnych twórców. I przeglądać ramówkę TVP Kultura czy Ale Kino, bo często można trafić właśnie na interesujące dokumenty poświęcone komiksom i ich twórcom.
?
Po ostatnim festiwalu w Cannes pojawiła się nowina o niedługim rozpoczęciu prac nad ekranizacją „Incala” Jodorowskiego i Moebiusa – komiksu space-opery, napisanej na miarę „Gwiezdnych Wojen”. Takich newsów nie brak co jakiś czas w eterze, wierzy Pan w powodzenie projektu - może doczekamy się jakiejkolwiek serii detronizującej dzieło Lucasa?
Wierzę, że adaptacja „Incala” powstanie. To na pewno. Wątpię natomiast, aby miało to nastąpić w ciągu kilku najbliższych lat. Wiele będzie zależeć też od tego, kto ostatecznie podejmie się zadania realizacji ewentualnego filmu. Byłoby miło, gdyby powstała nowa, ekscytująca i świeża space-opera, ale do „Gwiezdnych Wojen” lepiej nie mierzyć, bo już się kilku na tym przejechało, m.in. George Lucas.
?
Może to kuriozalne pytanie, ale w Pańskiej ocenie jaka adaptacja zasługuje na miano najgorszej, a jaka najlepszej? Chodzi nam o kwestie kształtowania pewnych kategorii oceny filmu jako adaptacji.
Nie lubię wypowiadać się na tematy najlepsze/najgorsze. Akurat złą adaptacją będzie po prostu zły film, którego nie broni ani wierność z oryginałem, ani sam poziom tego filmu. Takim podstawowym przykładem jest dla mnie „Catwoman” z 2004 roku (reż. Jean-Christophe ‘Pitof’ Comar). Takich filmów i adaptacji nie chciałbym więcej oglądać. Z kolei za pozytywny przykład może posłużyć „Scott Pilgrim vs. the World” – częściowo wierna kopia oryginału, a z drugiej spore zmiany fabularne ze względu na długość komiksowego oryginału. Ale w obrazie Edgara Wrighta czuć klimat komiksu Bryana Lee O’Malleya i te zmiany, choć mogą razić radykalnych fanów, potrzebne były filmowi.
125
126
p o d
o k ł a d k ą
Od lewej: „Kozure Ôkami: Kowokashi udekashi tsukamatsuru” / „Samotny wilk i szczenię I: Miecz zemsty” (1972, reż. Kenji Misumi), na podstawie mangi Kazuo Koike i Goseki Kojima. „The Punisher” (1989, reż. Mark Goldblatt), na podstawie przygód postaci stworzonej przez Gerry’ego Conway’a, Johna Romita’y, Sr., Rossa Andru i Stana Lee. „Wanted” / „Wanted - Ścigani” (2008, reż. Timur Bekmambetow), na podstawie komiksu Marka Millara i J. G. Jonesa. „Hellboy 2: The Golden Army” / „Hellboy: Złota armia” (2008, reż. Guillermo del Toro), na podstawie przygód postaci stworzonych przez Mike’a Mignola’e. „Astérix et Obélix: Au Service de Sa Majesté” / „Asterix i Obelix: W służbie Jej Królewskiej Mości” (2012, reż. Laurent Tirard, Marek Robaczewski), na podstawie przygód postaci stworzonych przez René Goscinny’ego i Alberta Uderzo. „Riki-Oh: Story of Ricky” / „Lik wong” (1991, reż. Ngai Kai Lam), na podstawie mangi Masahiko Takajo i Tetsuya Saruwatari. „The Dark Knight” / „Mroczny Rycerz” (2008, reż. Christopher Nolan), na podstawie przygód postaci stworzonych przez Boba Kane’a i Billa Fingera (Batman, Two-Face) oraz Jerry’ego Robinsona (Joker).
?
Na zakończenie, jak powinna wyglądać wg Pana dobrze zrealizowana ekranizacja komiksu? A może zrealizowano już taką?
Nie jestem fanem przenoszenia komiksu na ekran, odwzorowując je dokładnie panel po panelu. To często zabija ducha komiksu, poza tym nie wszystko to, co na papierze prezentowało się świetnie, równie dobrze wypadnie na ekranie. Oczywiście ważne są wizualne nawiązania do oryginału, ale w pewnym momencie filmowiec musi dodać coś od siebie. Problemem często jest też długość oryginału, który przy adaptacji trzeba skracać, aby film nie trwał zbyt długo. Po prostu trzeba znaleźć złoty środek :). „Kick-Ass” (2010, reż. Matthew Vaughn) może nie jest najlepszą ekranizacją w historii, ale, co ważne, mnie osobiście o wiele bardziej podobał się film od komiksu i kolejnym próbom przenoszenia komiksów na ekran życzę właśnie, aby były co najmniej równie udane jak oryginały, choć niekoniecznie odwzorowane w najdrobniejszych szczegółach. Dziękujemy za rozmowę.
Źródło ilustracji: WWW.IMDB.COM Źródło fotografii: WOJCIECH NELEC / ~raster landscape (edit)
p o d
o k ł a d k ą
Osiem ekranizacji
k o m i k s ó w,
które trzeba zobaczyć , a o których może nigdy
nie słyszeliście Autor: Dawid Śmigielski i Jacek Seweryn Podgórski
L
ato, sezon ogórkowy, ale nie dla blockbusterów. W te wakacje na ekranach kin zagości spora liczba ekranizacji komiksowych. Na ekrany powrócą Wolverine, Smerfy, król Xerxes i Radykalni Emerytowani Degeneraci. Ponadto swoje pre-
miery będą miały „Kick-Ass 2”, „2 Guns”, „R.I.P.D.”. Będzie co oglądać. Poniżej prezentuje-
my listę ekranizacji, które już miały swoją premierę, ale może nie każdy miał okazję się z nimi zapoznać. Oto osiem filmów na podstawie komiksów, które trzeba obejrzeć. Wspólny mianownik? Znakomita strona wizualna i małe wpływy z biletów a może kiepska dystrybucja?
127
128
p o d
o k ł a d k ą
Po raz pierwszy: „Dredd” (2012, reż. Pete Travis) Judge Dredd (Karl Urban) i Judge Anderson (Olivia Thrilby) zostają uwięzieni w Brzoskwiniowym Raju - budynku, w którym mieszka 75 tysięcy ludzi. Tym betonowym slumsem rządzi narkotykowa królowa o niezbyt ładnej buźce - Ma-Ma. Jej gang chce zabić stróżów prawa. Zaczyna się śmiertelna gra, która dla Dredda jest świetną zabawą. Największa niespodzianka poprzedniego roku. Nikt nie oczekiwał wiele po tym obrazie, głównie z powodu problemów, jakie miały miejsce na planie produkcyjnym. Na szczęście ekipa filmowa dotrwała do ostatniego klapsa. Efekt końcowy okazał się piorunujący. Emocjonujące kino sensacyjne w najlepszym wydania. Dynamiczna akcja, niesamowite efekty specjalne, świetny, prosty scenariusz, pomysłowe i mistrzowskie wykorzystanie zarówno 3D, jak i Slow Motion. Do tego klimatyczna elektroniczna ścieżka dźwiękowa z ostrym gitarowym motywem przewodnim stworzona przez Paula Leonarda Morgana. W dodatku Karl Urban urodził się, by zagrać Dredda. Wszystkie elementy złożyły się na jedną z najlepszych ekranizacji komiksu w historii kina.
Po raz drugi: „Scott Pilgrim vs the World” (2010, reż. Edgar Wright) Scott Pilgrim (Michael Cera), kanadyjski nastolatek kochający gry komputerowe to typ Jarmuschowskiego bohatera. W wolnych chwilach gra na basie w punkowym zespole Sex-Bom-Omb. Ciągle gdzieś się snuje, czegoś szuka, nie ma pomysłu na życie. Wszystko się zmienia, kiedy poznaje Ramonę Flowers (Mery Elizabeth Winstead). Miłość przenosi góry, nie inaczej jest ze Scottem, który aby móc żyć szczęśliwie z wybranką serca, musi pokonać w walce na… miecze, gitary, pieści i nie tylko jej siedmiu „byłych”. Wielka finansowa klapa. Tak to już bywa z arcydziełami. Nie wszystkim się podobają. „Scott Pilgrim vs the World” to wizualny majstersztyk, który dopieści każdego geeka. Rewelacyjny scenariusz z błyskotliwymi dialogami sprawia, że każda scena tego filmu jest genialna. Popkulturowa zabawa wciąga nas w świat głównych bohaterów. Kochamy się w Ramonie i jej każdej nowej fryzurze. Wkurza nas Scott, który wydaje się być człowiekiem nie z tej ziemi, ale kibicujemy mu w jego misji. Mamy ochotę zagrać na basie i stoczyć zwycięski pojedynek tylko po to, aby usłyszeć charakterystyczne K.O.! Jednak ponad wszystko chcemy zobaczyć szczęśliwy finał. W końcu to piękny film o miłości tylko w nieco pixelowo-baśniowej konwencji.
p o d
o k ł a d k ą
Po raz trzeci: „Kick-Ass” (2010, reż. Matthew Vaughn) Dave Lizewski (Aaron Taylor-Johnson) zastanawia się, dlaczego wszyscy chcą być jak Paris Hilton, a nikt nie chce być jak Spider-Man. Główny bohater wychodzi naprzeciw tym dylematom i zostaje superbohaterem bez supermocy. Od tej pory jako Kick-Ass strzeże swojej dzielnicy przed wszelakim złem. Życie dzielnicowego superbohatera okazuje się bardzo bolesne. Filmowy „Kick-Ass” to chyba jedyny przykład ekranizacji lepszej od papierowego pierwowzoru. Matthew Vaughn zaryzykował i nakręcił film za pożyczone pieniądze. Nie czując oddechu producentów za plecami, mógł pozwolić sobie na wszystko. Film okazał się takim sukcesem, że już nakręcono ciąg dalszy (polska premiera 2 sierpnia). Spore kontrowersje wzbudzała rola Hit-Girl (Chloë Grace Moretz). Trzynastoletnia bohaterka „rzuca mięsem” i patroszy każdego, kto stanie jej na drodze. Moretz spisała się rewelacyjnie. Dzięki Hit-Girl kino popularne znów otrzymało bohaterkę płci pięknej, która doskonale radzi sobie w świecie zdominowanym przez męskich herosów. Godna następczyni Sarah Connor i Ellen Ripley.
Po raz czwarty: „Batman i Robin” (1997, reż. Joel Schumacher) Batman (George Clooney) i Robin (Chris O’Donnell) mają ręce pełne roboty. W Gotham City pojawił się groźny przestępca mrożący (dosłownie) krew w żyłach porządnych obywateli, których, jak wiemy, w Gotham mieszka niewielu. Mr. Freeze (Arnold Schwarzenegger), bo o nim mowa, szuka leku dla swojej ukochanej żony, która zapadła na śmiertelną chorobę. Na tę samą chorobę zachorował Alfred - wierny kamerdyner Bruce’a Wayne’a. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy Freeze sprzymierza się z Poison Ivy (Uma Thurman) - podstępną Femme Fatale. Dla wielu Batman i Robin to komedia o gejach (m.in. dla Kevina Smitha). Film, o którym nie mówi się głośno. Film, którego wstydzą się wszyscy fani. Film, w którym Clooney zagrał swoją najgorszą rolę. Film, który pogrążył kinowy żywot Batmana na osiem lat. Film, w którym zapamiętano tylko jedno - gumowe sutki na kostiumach Batmana i Robina. Nawet reżyser tego „dzieła” - Joel Schumacher -przeprosił wszystkich, którzy poczuli się urażeni owym obrazem. Ten niezamierzenie cudownie campowy Batman i Robin to również film, który pokazał, jak nie należy kręcić ekranizacji komiksu, dzięki czemu w jakimś stopniu przyczynił się do boomu na kino superbohaterskie, który zaczął się zaledwie trzy lata później, a trwa do dziś. Tak nawiasem, Uma Thurman stworzyła naprawdę ciekawą rolę, scenografia jest zachwycająca, a one linery kultowe.
129
130
p o d
o k ł a d k ą
Po raz piąty: „Blueberry” (2004, reż. Jan Kounen) Szeryf Mike S. Blueberry (Vincent Cassel) jest wielkim przyjacielem Indian. Za wszelką cenę stara się, aby święte tereny Czerwonoskórych nie zostały sprofanowane przez gang Blounta (Michael Madsen) w celu zrabowania rzekomo ukrytych tam wielkich bogactw. Blueberry’ego i Blounta łączą także stare porachunki. Złamany nos (Blueberry) musi poradzić sobie z demonami przeszłości, jeżeli chce przeciwstawić się swojemu przeciwnikowi. „Blueberry” wyreżyserowany przez Jana Kounena niewiele ma wspólnego z oryginalną serią komiksową stworzoną przez Chaliera i Girauda. Co nie znaczy, że nie jest to obraz godny polecenia. Wręcz przeciwnie. Kounen nakręcił narkotyczny western, który klimatem przypomina późniejsze prace Girauda (jako ‘Moebius’). Vincent Cassel głównego bohatera zagrał niezwykle sugestywnie. Można odnieść wrażenie, że był „pod wpływem”. Niezwykle efektowny finałowy pojedynek miedzy Blueberrym a Blountem rozgrywa się na granicy rzeczywistości i jawy. Warto też zwrócić uwagę na zdjęcia. Postarano się, aby w każdym ujęciu znalazło się jak najmniej ruchu, dzięki czemu film ogląda się niczym komiks.
Po raz szósty: „Lucky Luke” (2009, reż. James Huth) Główny bohater zostaje poproszony przez prezydenta Stanów Zjednoczonych o interwencję w miasteczku Daisy Town. Luke z niechęcią przybywa do rodzimego miasteczka, w którym jako dziecko przeżył prawdziwą traumę - morderstwo rodziców. Okazuje się, że w Daisy Town rządzi niebezpieczny Pat Poker, który wie, jak pokonać najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie. Sytuacja gmatwa się jeszcze bardziej, kiedy do miasteczka przyjeżdżają żądni sławy Billy Kid, Jesse James i Nieszczęsna Jane. Świetny western, który nie skupia się na strzelaninach i konnych pościgach, lecz na psychice głównego bohatera. Z tego filmu możemy dowiedzieć się, dlaczego samotny kowboj poprzysiągł, że nigdy nikogo nie zabije, i co by się stało, gdyby tę przysięgę złamał. Klimat zaczerpnięty z rasowego spaghetti westernu. Wszędzie brud, upał i syf. Nawet Lucky Luke, świetnie zagrany przez Jeana Dujardina - późniejszego zdobywcę Oscara za pierwszoplanowa rolę w Artyście - chodzi w brudnych jeansach i koszuli. Sergio Leone byłby dumny.
p o d
o k ł a d k ą
Po raz siódmy: „Ghost Rider 2: Spirit of Vengeance” (2012, reż. Mark Neveldine, Brian Taylor) Szatan zagraża naszemu światu. Jedynym, który może go pokonać jest Johnny Blaze, a raczej jego demoniczna wersja z płonącą czachą. Ghost Rider powraca siejąc zniszczenie wszędzie tam gdzie się pojawi. Rozpoczyna się pełen szaleństwa wyścig o ocalenie ludzkości, przyjaciół, a przede wszystkim duszy Blaze’a. Ghost Ridera ponownie na ekranie, jednak tym razem (obraz z 2004 roku okazał się fatalnym) w każdej minucie filmu widać pomysł na bohatera. Duch zemsty jest mroczny, brutalny, szalony, przerażający, miejscami karykaturalny i do tego zieje i sika ogniem piekielnym. Nicolas Cage umiejętnie zagrał Johnny’ego ‘Ghost Ridera’ Blaze’a będącego na granicy obłędu, tworząc jedną z nielicznych udanych ról w swojej karierze na przestrzeni kilku ostatnich lat. Wszystko doprawione reżyserskim stylem Marka Neveldine’a i Briana Tylora, czyli szybki montaż i nietypowe kąty ustawienia kamery tworzące odjechanie zdjęcia. Po prostu jazda bez trzymanki.
Po raz osmy: „Ichi The Killer / Koroshiya Ichi” (2001, reż. Takashi Miike) Jak mógłby wyglądać thriller z elementami horroru gore i licznymi absurdalnymi gagami? Otóż odpowiedź na to pytanie daje nam „Ichi The Killer”. Film w reżyserii cenionego japońskiego reżysera Takashi Miike ekranizuje kultową mangę Hideo Yamamoto. Film Miike robi to w sposób nad wyraz wierny, zarówno śmieszy jak i szokuje. Akcja filmu toczy się w Japonii, w Shinjuku (szemranym okręgu Tokio). Szef jednego z lokalnych gangów yakuzy, znika w tajemniczych okolicznościach. Jego wierny sługa, Kakihara (genialnie zagrany przez Tadanobu Asano), nota bene sadomasochista, postanawia odkryć prawdę o losie swego „ojca”. Rozpoczyna się gorączkowe śledztwo, a pierwszą ofiarą staje się gangster z bliskiej „rodziny”. Suzuki, powieszony na haczykach i oblany gorącym tłuszczem cierpi katusze. W równie bezlitosny i wyszukany sposób traktowani są inni podejrzani. Ostatecznie Kakihara zostaje wykluczony z rodziny, co skutkuje bardziej absurdalnymi zachowaniami banity. Po to tylko by poznać tajemniczego zabójcę Ichi’ego i autora całej intrygi niepozornego Jiji (rolę tą gra znany reżyser Shinya Tsukamoto). Na pierwszy rzut oka w filmie trudno doszukać się jakiejkolwiek logiki fabuły zbudowanej na kanwie okrucieństwa i groteski . Zemsta z miłości i honoru przecież jej nie wymaga. Dodatkowym atutem filmu jest przednia muzyka japońskiej grupy Boredoms.
131
132
p o d
o k ł a d k ą
Morze, wino i komiksy Autor: Dawid Śmigielski
W
akacje w polskim komiksowie uważam zarozpoczęte wraz z zakończeniem Bałtyckiego Festiwalu Komiksu 2013 (29-30. Czerwca br. w Gdańsku). Jednak cofnijmy się troszkę, by przypomnieć sobie, jak wyglądała przedostatnia, w tym roku kalendarzowym, duża komiksowa impreza.
Baletnice i giwery Dawno nie uczestniczyłem w tak ciekawym panelu, jak ten poświęcony amerykańskiemu artyście Robowi Liefeldowi. Kajetan Kusina wraz z Bartłomiejem Gajdzisem przybliżyli sylwetkę tego niegdyś bardzo popularnego rysownika i sporadycznego scenarzysty. Rob Liefeld jest dość barwną
postacią. Obecnie wyśmiewany, niegdyś wielbiony przez fanów. Kusina i Gajdzis rozłożyli ten stan rzeczy na czynniki pierwsze. Na ekranie wyświetlili kilkadziesiąt plansz i kadrów stworzonych przez artystę, któremu został poświęcony panel. Z zegarmistrzowską precyzją wyszczególnili wszystkie charakterystyczne cechy rysunku Liefelda. Na tapecie znalazły się: wielkie pistolety, zawsze z podwójnymi lufami, stopy nieprzypominające stóp, tło tworzone jedynie za pomocą kreskowania, ekwilibrystyczne pozy nieosiągalne dla zwykłego czy też niezwykłego człowieka i wiele innych ciekawych, a przy tym zawsze zabawnych „baboli”. Obaj prowadzący stworzyli świetne minishow. Publika co chwilę reagowała śmiechem na zabawne komentarze Kusiny i Gajdzisa. Przy tym należy zaznaczyć, że spotkanie nie miało na celu wyśmiania Roba Liefelda. Była to bardzo rzetelna analiza stylu tego rysownika, jak i jego oddziaływania na rynek komiksu amerykańskiego w latach 80-tych i 90-tych. Pełen profesjonalizm.
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej: Kajetan Kusina wraz z Bartłomiejem Gajdzisem prezentuja sylwetkę Roberta Lefielda.
Niewidzialna granica Na panelu wydawców pojawili się Paweł Timofiejuk (TIMOF I CISI WSPÓLNICY), Michał Słomka (CENTRALA), Radosław Bolałek (HANAMI), Michał Kowalczuk (SMALLPRESS), Jacek Jastrzębski (ATY), przedstawiciele WYDAWNICTWA TAIGA i KREATYWNYCH PUBLIKACJI. BeeFKowy panel wydawców miał zupełnie inną formę niż inne tego typu spotkania. Nie było tu moderatora, który beznamiętnie zadaje te same od lat pytania. Zresztą najważniejsze dla czytelników są zapowiedzi, więc nie ma co się takiemu stanu rzeczy dziwić. Zamiast moderatora wydawcy sami (każdy po kolei) wymyślają pytania i zadają je reszcie kolegów. Oczywiście i tutaj padają zapytania o te same, co zawsze, kwestie. Jakie plany wydawnicze na przyszłość? Co z komiksem cyfrowym? I komiksem dla dzieci?. Ale pośród tych pytań można usłyszeć o tym, co wydawców motywuje i demotywuje, czy jaki komiks można uznać za młodzieżowy (granica jest płynna). Przyszłość niesie sporo dobrego dla czytelników. W czasie „Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier” w Łodzi w końcu powinna mieć swoją premierę książka poświęcona wydawnictwu TM-Semic. Po wakacjach ukaże się drugi tom „Za Imperium”. HANAMI rozpocznie (jak tylko dostanie oficjalną zgodę) wydawanie dwóch dłuższych serii. TIMOF już wkrótce wypuści trzeci tom „Lincolna”, a poza tym komiksy m.in. Chestera Browna i Alison Bechdel oraz książki Jerzego Szyłaka („Gra ciałem”) i Barta Beaty’ego („Komiks kontra sztuka”). Zostanie także dodrukowany album „Morfołaki” Mateusza Skutnika. Natomiast ósmy tom „Rewolucji” tegoż samego artysty może nie mieć swojej premiery podczas MFKiG. Jeżeli chodzi o komiks cyfrowy – tym razem nie padły żadne konkrety. Tak czy inaczej szykuje się bardzo ciekawa komiksowa jesień.
Santa Claus versus the Nazis David Lloyd już po raz drugi odwiedził Gdańsk. Tym razem przyjechał do naszego kraju, aby promować nowy projekt, lecz internetowy magazyn komiksowy „ACES WEEKLY”. Inicjatywa wydaje się bardzo ciekawa. Artyści tworzący dla magazynu pochodzą niemal z całego świata (USA, Wielka Brytania, Chiny, Filipiny, Belgia, Hiszpania, Nowa Zelandia,
Francja i Włochy). Subskrypcja kosztuje odpowiednio 6,99 funtów, 7.99 euro i 9,99 dolarów. Lloyd chciał stworzyć coś, co pozwoli nowym talentom na pełen rozwój, a najlepszym dla rozwoju jest pełna wolność twórcza. To ona stymuluje kreatywność. Zyski ze sprzedaży subskrypcji są dzielone po równo między wszystkich artystów. Lloyd wpadł na jeszcze jeden pomysł. Doskonale rozumie, że niektórym czytelnikom trudno jest kupić coś, co nie jest wydrukowane. Toteż, aby zachować „kontakt” między czytelnikiem a twórcą, każdy kupujący otrzyma szkic od wybranego przez siebie rysownika. Twórca „Kick Back” chciałby, aby „ACES WEEKLY” był dostępny również w Polsce (podobno trwają rozmowy z jednym z wydawców) i z chęcią znalazłby miejsce w magazynie dla utalentowanych polskich twórców. W tej internetowej antologii znajdują się opowieści fantasy, pulpowe sci-fi, kryminały, wojenne (jak Święty Mikołaj rozprawiający się z nazistami) i humorystyczne. Tak więc rozrzut tematyczny jest dość spory, jednak wizualnie wszystkie prace prezentują się bardzo ciekawie.
Polityka jest interesująca Po prezentacji „Aces Weekly” do przepytywania Davida Lloyda zabrał się Łukasz Kowalczuk. Godzinne spotkanie opierało się na zagadnieniach związanych z historią kariery współtwórcy „V jak Vendetta” w przemyśle komiksowym. Dyskusja była bardzo luźna i często z pytań czysto komiksowych zbaczała na tory zabarwione polityką, którą Lloyd bardzo się interesuje. Publiczność, co nie często się zdarza, ochoczo zadawała pytania angielskiemu artyście. Niestety brak czasu nie pozwolił na dłuższą dyskusję. Przesłanie Lloyda? Wolność jest najważniejsza. Można kontrolować jednostkę, ale nie można powstrzymać masy (skąd my to znamy?).
133
134
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej: David Lloyd przystąpił do rozdawania autografów i rysografów.
Wszystkie kolory V Po krótkiej przerwie Lloyd zasiadł przy stoliku z butelką wina, wysypał swoje przybory do rysowania i zaczął rozdawać rysografy i autografy. Zasada była prosta. Kupujesz „Aces Weekly” (do wyboru nr pierwszy i drugi) za 30zł, dostajesz rysunek. Chętnych w kolejce (należy odnotować, że w uporządkowanej kolejce) na taką transakcję nie brakowało. Artysta rysował tylko i wyłącznie głównego bohatera komiksu „V jak Vendetta”, zrobił jeden wyjątek dla pewnego chłopczyka i stworzył dla niego bodajże Punishera. Nie każdy dostawał takiego samego V. Wersje były różne i kolorowe. Profil, front, bez kapelusza, różowy, niebieski, pomarańczowy i oczywiście czarny. Kolejka była dość długa, ale każdy oczekujący dostał to, czego chciał. Jeden młodzieniec otrzymał nawet autograf na Punisherze wydanym przez TM-Semic, z którym Lloyd nie miał nic wspólnego. Pełen luz.
Ta wersja zgina się inaczej Cieszy mnie, kiedy na komiksowych festiwalach można obejrzeć film związany z obrazkowym medium. Organizatorzy Bałtyckiego Festiwalu Komiksu zadbali o taką projekcję. Swoją premierę miał film „Figurki po polsku: G.I.Joe”, autorstwa Polish Figure Collectors. Nieco ponad półgodzinny obraz przybliżył widzom pokrótce historię figurek, komiksów, animacji i gadżetów związanych z uniwersum „G.I.Joe”. Twórcy mają nadzieję, że jakiś odsetek osób, które obejrzą film, zainteresuje się kolekcjonerstwem. Myślę, że jest na to szansa. Dobry lektor, dźwięk, scenariusz i fajne efekty specjalne sprawiają, że „Figurki po polsku: G.I.Joe” ogląda się jak profesjonalny film, a przecież nie miał on żadnego budżetu. Jeżeli ktoś jest zainteresowany seansem, to obraz jest już dostępny w serwisie YouTube.
Jak nazywa się motor Lobo? Na godzinę osiemnastą zaplanowano rozdanie GDAKów i konkurs komiksowy z nagrodami. Gdzie rozdano GDAKi? Nie wiem, na pewno nie w Bibliotece Manhattan, w której miały miejsce wszystkie opisywane przeze mnie panele. Za to odbył się pasjonujący konkurs komiksowy przygotowany przez Marcina Andrysa. Uczestnicy zabawy (chętnych nie brakowało) zmierzyli się w trzech rundach. Każdy z biorących udział wybierał kwadracik z numerkiem. Po wyborze pojawiało się pytanie. W pierwszej rundzie do zadań uczestników należało odgadnięcie komiksowej postaci. W rundzie drugiej pod każdym kwadracikiem kryła się nazwa komiksowej serii. Gracz miał możliwość wyboru innego pytania, jeżeli dana seria mu „nie leżała”. Jednak konsekwencją takiego ruchu była automatyczna utrata jednego punktu. W ostatniej rundzie uczestnicy musieli dopasować broń do bohatera, który jej używa. Jak widać konkurs był bardzo urozmaicony, a tym samym niezwykle ciekawy. Nie był skupiony tylko i wyłącznie na jednym gatunku komiksowym. Dzięki takiemu rozwiązaniu dużą rolę odgrywał czysty przypadek, kto trafił w preferowany przez siebie gatunek miał szczęście, kto nie, zazwyczaj kończył bez punktów. Wielkie brawa należą się Marcinowi Andrysowi za przygotowanie tak interesującej rozgrywki.
p o d
o k ł a d k ą
Hermetyczna Biblioteka Ostatnim punktem programu był panel poświęcony Moebiusowi i jego fantastycznym światom. Wywód zaczął się od poświecenia kilku słów „Blueberry’emu”, następnie Przemysław Zawrotny skupił się na sztandarowych dziełach francuskiego artysty – „Świecie Edeny”, „Hermetycznym Garażu”, „Arzachu” i „Incalu”. Panel nie przyciągnął tak dużej publiczności jak ten poświęcony Robowi Liefeldowi. Prelegenta wyraźnie ograniczał godzinny czas, przez co spotkanie było nieco rwane, a także senne. Moebius jest zdecydowanie za trudny na późne popołudnie.
Odpływamy Giełda było dość mała. Swoje stoiska miały jedynie HANAMI, TIMOF i CENTRALA. Na kilku innych można było zaopatrzyć się w komiksy pozostałych polskich wydawnictw, a także w amerykańskie zeszyty i archiwalne wydania TM-Semiców. Również mało premierowych komiksów ukazało się podczas festiwalu, bo zaledwie 6 („Gołębie” Filipa Bąka, 8. zeszyt „Domu Żałoby”, „Znamy się tylko z widzenia”, ostatni tom „Ikigami”, „Pan Samochodzik i Templariusze” oraz „Naleśniki z jagodami”). Choć zakupy są ważne, w końcu trzeba czymś karmić czytelniczy głód fanów, to są rzeczy ważniejsze. Podczas festiwalu dało się zauważyć spory dopływ świeżej krwi, co znaczy, że impreza spełnia swoje zadania i nie jest tylko stałym punktem dla najbardziej hardcorowych fanów, ale „wychodzi” do nowych czytelników. Fajna atmosfera, dobre miejsce organizacyjne (Centrum Handlowe Manhattan), niemal zupełny brak problemów technicznych i, co najważniejsze, bardzo ciekawy program (niestety nie udało mi się zjawić na tak ciekawie brzmiących panelach jak: „Superman w tyglu popkultury” oraz „Krewni i znajomi Żółwi Ninja – antropomorficzne zwierzaki w amerykańskim komiksie lat 80”, które odbywały się równolegle z panelami w Bibliotece Manhattan) sprawiły, że szósta edycja Bałtyckiego Festiwalu Komiksu to jedna z najlepszych imprez komiksowych, w jakich brałem udział. Ahoj!
6. BAŁTYCKI FESTIWAL KOMIKSU 2013 29-30. Czerwca 2013 r. Biblioteka Manhattan Gdańsk Gdańska Szkoła Artystyczna WWW.BFK.HANAMI.PL
Źródło fotografii: ARCHIWUM REDAKCJI (fot. D. Śmigielski) Źródło ilustracji: WWW.BFK.HANAMI.PL (rys. UNKA ODYA)
135
136
p o d
o k Ĺ‚ a d k Ä…
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
137
138
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
139
140
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
141
142
p o d
o k ł a d k ą
Funky Koval. Bohater fantastycznych serc Autor: Szymon Gumienik
P
ojawił się znikąd 30 lat temu, trochę narozrabiał i namieszał w naszej galaktyce, parę spraw wyprostował, odkrył niektóre karty międzyplanetarnej polityki i zniknął na kolejne 20 lat. W 2011 roku wrócił do naszej rzeczywistości, by kilkoma przemyślanymi ruchami (o których nie śniło się filozofom) zakończyć swoją historię. Zrobił to jednak w takim stylu, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby po prostu pozostał w ukryciu owiany własną legendą. Mowa o Funkym Kovalu, najsławniejszym kosmicznym detektywie, którego do życia w 1982 roku powołali rysownik Bogusław Polch oraz scenarzyści Maciej Parowski i Jacek Rodek. Sprawa może jest już przedawniona, jednak biorąc pod uwagę niezbyt udany powrót bohatera w albumie „Wrogie przejęcie” i fakt, że autorzy serii sprzedali prawa do ekranizacji pierwszego zeszytu „Bez oddechu” niezależnemu producentowi z USA w 2008 roku, chciałbym otworzyć, a przynajmniej nieco uchylić, wieko przysłowiowej puszki Pandory i rozpocząć proces rezurekcji Kovala w blasku fleszy. Bo ma on spory potencjał i w pełni zasłużył sobie na wielki powrót w chwale (razem z całym majdanem koszulek, figurek, gier i oczywiście dobrze narysowanej serii). Skoro zatem autorzy Funky’ego wyskoczyli dwa lata temu jak Filip z konopii, niech przynajmniej zapewnią nam na jakiś czas rozrywkę na dobrym poziomie.
Przepis na sukces Kiedy pierwsze plansze z przygodami porucznika Kovala (wówczas jeszcze w wersji czarno-białej) zaczęły pojawiać się w wchodzącym właśnie na rynek miesięczniku „Fantastyka”, czytelnicy w listach do redakcji prawie jednogłośnie
zarzucili mu karykaturalną wręcz postawę heroiczną oraz dość sztywne podejście do zasad moralnych i praw rządzących naszą rzeczywistością. Dopiero później, gdy wrócił po dłuższej przerwie na łamy „Fantastyki” w 1985 roku, gdy zaczął być sobą i gdy przestał wyrażać się tylko w czarno-białych zachowaniach, Funky został w pełni zaakceptowany i przyjęty do panteonu gwiazd. Dalej mogło być już tylko lepiej, choć nikt wówczas nie przewidywał, że postać ta odegra w historii polskiego komiksu tak niebagatelną rolę. Duża zasługa w tym samych autorów, szczególnie Macieja Parowskiego i Bogusława Polcha, którzy nie tylko dobrze wiedzieli, co w zachodniej komiksowej trawie piszczy, ale i potrafili jej najlepsze, najdorodniejsze ziarna zasiać z powodzeniem w dość żyznym wówczas gruncie Polski – rynek komiksu fantastycz-
p o d
o k ł a d k ą
[..] W takiej odsłonie i w takim ubiorze Funky stał się w tamtym czasie bohaterem fantastycznych serc, pokazując, jak rzeczywiście powinien wyglądać nowoczesny komiks.[...] Koval był w swoich czasach dziełem bardzo nowatorskim, zaskakującym zarówno rozmachem futurystycznej wizji, jak i użytymi do jej odmalowania środkami nego bowiem w tych czasach w naszym kraju praktycznie nie istniał i wręcz domagał się jakiegoś objawienia. Właśnie wtedy na scenę wkroczył nowy, odmieniony Funky Koval i bardzo szybko odniósł sukces, zdobywając spore uznanie czytelników. Recepta na taki rozgłos była bardzo prosta – bohater z krwi i kości, niecodzienna sceneria, fantastyczne gadżety, niebezpieczna przygoda, dużo akcji, polityczne afery i kontestacja zastanego reżimu, do tego jeszcze lekko zamerykanizowana (tudzież zabarwiona zachodnioeuropejskością) konwencja – i mamy idealną odpowiedź na potrzeby ówczesnych odbiorców szeroko pojętej fantastyki. Nic dziwnego, że w takiej odsłonie i w takim ubiorze Funky stał się w tamtym czasie bohaterem fantastycznych serc, pokazując, jak rzeczywiście powinien wyglądać nowoczesny komiks. Choć niepozbawiony małych wpadek narracyjnych i logicznych Koval był w swoich czasach dziełem bardzo nowatorskim, zaskakującym zarówno rozmachem futurystycznej wizji, jak i użytymi do jej odmalowania środkami – formalnymi rozwiązaniami przedstawiania niektórych scen (np. walka z terrorystami ukazana w kadrach przypominających skrzydła wiatraka czy akcja odbicia senatora Bobbera przedstawiona za pomocą filmowych ujęć – bezpośredniej relacji na żywo).
Czerpiąc z rzeczywistości Początkowo porucznik Air Star Force, przyszły pracownik agencji „Universs”, miał nazywać się Punky Rock (pomysł Jacka Rodka i Wiktora Żwikiewicza) i uczestniczyć tylko w epizodycznych, zamkniętych historiach drukowanych co miesiąc w „Fantastyce” (jego przygody miały odbywać się w różnych przestrzeniach i czasach – od space opery i science fiction, przez horror, aż do czystej fantasy). Na szczęście dzięki Bogusławowi Polchowi, który podjął się wówczas nowego wyzwania po zrealizowaniu ośmioczęściowego cyklu komiksów według twórczości Ericha von Danikena, bohater dostał lepiej brzmiące imię i trochę swojskości (polskości) w nazwisku, a epizody odgrywane w różnych konwencjach zamienił na pełny metraż rzeczywistości SF, wikłając się tym samym w międzyplanetarną aferę polityczną z Drollami w roli głównej – obcą rasą, która podobnie do ludzi miewała czarne i białe charaktery, dobre i złe intencje, tudzież sumienie lub jego brak. Poza nimi Funky musiał zmierzyć się z pracownikami konkurencyjnej agencji „Stellar Fox”, skorumpowanymi policjantami i wojskowymi, czy też pozbawionymi moralnego kręgosłupa politykami. W dwóch pierwszych częściach serii jest sporo odwołań do stanu wojennego panującego w tych czasach w Polsce oraz prób ośmieszenia ówczesnej władzy – pod przykrywką świata fantastycznego (wykreowanego) twórcy Kovala (i nie tylko) w pełni korzystali z możliwości pokazania, co myślą o polskim status quo lat 80. XX wieku. Uchodziło im to zazwyczaj na sucho (chwała, że ówczesny naczelny pisma Adam Hollanek nie przestraszył się i dał w tym względzie wolną rękę autorom), dlatego też Funky mógł np. bezkarnie bić policjantów i szkalować niektórych dość dobrze znanych polityków (w komiksie pojawia się np. na jednej z niechlubnych list podobizna Jerzego Urbana). Twórcy Kovala zapełnili jednak komiks przede wszystkim postaciami znanymi z własnego środowiska – i tak, Marek Oramus i Wiktor Żwikiewicz byli niezależnymi dziennikarzami, Maciej Parowski i Jacek Rodek wcielili się w pracowników agencji „Universs”, z kolei jej szef, Paul Barley, dostał twarz Lecha Jęczmyka. Sam Bogusław Polch darował sobie uczestnictwo w akcji (poza małym epizodem), ale dał pierwszoplanową rolę kobiecą swojej żonie Danie, która użyczyła swojego wizerunku Brendzie Lear – pięknej i niepowtarzalnej wybrance Funky’ego (jej jedyna konkurentka do serca kosmicznego
143
144
p o d
o k ł a d k ą
BOGUSŁAW POLCH (FOT. MARAT DAKUNIN)
detektywa, panna Lilly Rye, zginęła tragicznie w trzecim albumie serii).
Wątki wykorzystane Gdy zatem Bogusław Polch wywalczył pełnometrażowość przygód Kovala, aby uczynić bohatera bardziej wyrazistą i spójną postacią, zaczęła krystalizować się właściwa akcja komiksu. Ta mała niespójność widoczna jest na początkowych planszach części pierwszej – „Bez oddechu” (wydanej jako album w 1987 roku w ramach serii KOMIKS-FANTASTYKA, będącej kwartalnym dodatkiem do miesięcznika „Fantastyka”), na których występuje fragmentaryczna i trochę rwana narracja, a Funky dwoi się i troi, by sprostać kilku
konwencjom naraz. Plansze te zdecydowano się zostawić w wydaniu albumowym ze względu na dalszą konsekwencję fabuły i kluczowość niektórych postaci. Po wyjaśnieniu jednak niektórych wątków (szczególnie „afery zodiakalnej”) akcja nabiera tempa, a scenariusz wskakuje na właściwe tory. Drugi album „Sam przeciw wszystkim” (z lat 1985–1986) jest chyba najbardziej spójną, najciekawszą i najatrakcyjniejszą częścią przygód Funky’ego, w której to zawiązuje się intryga uknuta przez „Stellar Fox” i kilku sprzedajnych polityków. Jej głównymi punktami są: zawarcie paktu ze zmuszonymi uciekać ze swojego świata Drollami i wybudowanie dla nich międzyplanetarnego mostu, a w konsekwencji zaproszenie ich na Ziemię. W nagrodę odpowiedni ludzie mieli zyskać bezgraniczną władzę, a inni, mniej odpowiedni, mieli zniknąć ze sceny na zawsze. Sporo się w tej części dzieje, ale wszystko łączy się tu w spójną i dość zgraną
p o d
całość. Tym bardziej dziwi decyzja autorów serii, którzy zamiast zakończyć po ludzku historię, nie tylko wprowadzili w trzecim albumie („Wbrew sobie” – ukazał się w 1991 roku) niepotrzebny zamęt w postaci klona Funky’ego, ale jeszcze bardziej zamieszali wszystkimi postaciami, ich celami oraz zamiarami i pozostawili czytelników z jeszcze bardziej niż w części pierwszej i drugiej otwartym zakończeniem, niezbyt miłym w swojej formule, przywołującym zbyt wiele wieloznaczności, luk i hipotetycznych rozwiązań.
Zużycie materiału Z perspektywy czasu wykrzywienie fabuły w „Wbrew sobie” mogę przyjąć jako siłę wyższą, brak spójnej wizji, czy po prostu brak serca do kontynuacji (w pełni zrozumiałą i akceptowalną). Może też twórczą niepewność, bo i czasy były dosyć niepewne – nowa sytuacja społeczna z jednej strony uwolniła umysły i idee, ale z drugiej wprowadziła konsternację. Zatarły się jeszcze nie tak dawne jasne podziały na tych złych i tych dobrych, a rzeczywistość przestała być jednomyślna i czarno-biała. Podobne nastroje cechują właśnie trzecią część przygód bezkompromisowego detektywa, więc można tu mówić o swoistym znaku czasów. Jednak wówczas była to dla mnie niezbyt trafna decyzja – jako czytelnik wolałbym pozostać zdecydowanie w niepewności końca części drugiej, w nim bowiem można szukać przynajmniej „przyszłości”, jakichś konkretnych rozwiązań. Poza tym w „Wbrew sobie” sam rysunek nie był już tak fantastycznie dokładny, tak precyzyjnie techniczny i bogaty w najmniejsze choćby szczegóły. Był jednak jeszcze akceptowalny. Zmienił się natomiast zupełnie w części czwartej „Wrogie przejęcie” (2011) i był jednym z powodów, dla których ostatni tom przygód Kovala został przeze mnie odrzucony (włącznie z zupełnie nielogiczną, wymuszoną i składaną z przypadkowych fragmentów fabułą). Co innego, gdyby taką stylistyką raczył nas Bogusław Polch od początku. Nawet bym się wówczas nie zająknął, choć przyznam, że nie jestem fanem podobnej kreski. Zdecydowanie bardziej wolę ten techniczny, drobiazgowy sznyt jego rysunków z początkowych części Kovala z lat 80. – kreski bliskiej ligne claire np. Geofa Darrowa z „Hard Boiled” (gdzie autor technikę tę doprowadził wręcz do absurdu, obrysowując dokładnym konturem każdy, choćby najmniejszy, szczegół) oraz kadrów, które idealnie współgrały z ówczesną estetyką i sposobem prowadzenia narracji (vide: szczegółowe,
o k ł a d k ą
wyjaśniające akcję, didaskalia w ramkach pod obrazkami czy uzupełniające słowa bądź mimikę bohatera myśli ujęte w odpowiednio rysowane dymki). Może właśnie to sprawia, że pierwsze albumy z przygodami Funky’ego Kovala tak dobrze czyta się także i dziś, po tylu latach – mają ten unikalny czar, wyzwalają sentyment za czymś, czego już raczej nie doświadczymy w polskim komiksie. I może też właśnie ta specyficzna kreska, ten charakterystyczny styl, które zostały już dawno zapomniane, sprawiają, że z taką niechęcią czytałem czwarty album? Może. Nie wiem. Wiem jedynie, że czekam z niecierpliwością na kolejne wcielenie Kovala i z nadzieją patrzę na jego powrót w chwale. Ale to już w rękach samych autorów.
Powrót? Funky Koval walczył już bez oddechu, sam przeciw wszystkim, a nawet wbrew sobie. Ja życzę mu, aby nie pozostając w ukryciu, zaatakował rynek podwójnym uderzeniem, a przynajmniej obudził się po niezbyt udanym wrogim przejęciu, wyszedł ze swojej nierzeczywistości i zaczął zupełnie od nowa: – Porucznik Funky Koval. Air Star Force. Pięć lat czynnej służby. Miliardy na liczniku. Odznaczenia, także Srebrna Gwiazda Palantiru. – Dobrze, że jesteś Funky. Bo widzisz, jest taka sprawa...
Źródło fotografii: WWW.FACEBOOK.COM/PAGES/BOGUSŁAW-POLCH (oficjalny profil) Źródło ilustracji: ARCHIWUM REDAKCJI
145
146
p o d
o k ł a d k ą
Mroczny raj Stefana Zweiga Autor: Joanna Wiśniewska
„Ostatnie dni Stefana Zweiga” Laurent Seksik, Guillaume Sorel Wydawnictwo Komiksowe 2013
C
zy można opowiedzieć historię sławnego pisarza w formie komiksu? Czy jest możliwym przedstawienie uczuć, wyborów i wielu niuansów skomplikowanego ludzkiego życia za pośrednictwem grafiki i kadrów? Te pytania należy zadać sobie przed przystąpieniem do lektury „Ostatnich dni Stefana Zweiga”, komiksu wydanego przez debiutujące na rynku WYDAWNICTWO KOMIKSOWE. Trzeba przyznać, że zarówno wydawcy, jak i autorzy albumu - Guillaume Sorel i Laurent Seksik - podjęli się niełatwego zadania. Stefan Zweig jest obecnie pisarzem nieco zapomnianym. Głównemu bohaterowi przyszło żyć w czasach mrocznych, a jego życie odzwierciedla koleje losu wielu artystów tworzących w epoce totalitaryzmu. Stefan Zweig urodził się w żydowskiej rodzinie w Wiedniu za czasów Franciszka Józefa. Mimo to nigdy nie odczuwał swojego pochodzenia i jak wielu członków zasymilowanej żydowskiej społeczności, uważał się po prostu za Austriaka. Jako młody człowiek poznał sławnego Zygmunta Freuda i ta znajomość zaważyła na zainteresowaniach Zweiga jako pisarza. W swoich książkach, m.in. „Niecierpliwości serca” czy „24 godzinach z życia kobiety”, zajmował go problem psychiki ludzkiej. W krótkim czasie zyskał popularność jako pisarz. Jednak jego żydowskie pochodzenie nie było dobrze widziane w czasach, gdy wzrastała potęga III Rzeszy. Przeczuwając i słysząc, co dzieje się z Żydami w Niemczech, Zweig jeszcze przed Anschlussem wyjechał z Austrii, najpierw do Londynu, następnie do USA, by wreszcie osiąść w Brazylii. Wokół ostatniej podróży pisarza do kraju, w którym zdecydował się odebrać sobie życie, osnuta jest fabuła „Ostatnich dni…” Jest to więc końcowy fragment biografii Zweiga, analizując go, autorzy próbują odpowiedzieć sobie na pytanie:
p o d
jakimi motywami kierował się sławny pisarz, zabijając siebie i młodą żonę w miejscu, które sam nazwał rajem. W dodatku w momencie, gdy udało mu się ostatecznie uciec z ogarniętej już wojną Europy. Historia zaczyna się na transatlantyku w 1941 roku, kiedy sześćdziesięcioletni Zweig płynie do Brazylii ze swoją o trzydzieści lat młodszą żoną Charlotte Altmann. Para poznała się w Londynie, gdzie Lotte była sekretarką Zweiga. Wydaje się, że los pozwolił im wreszcie znaleźć spokojne miejsce z dala od toczącej się wojny. Zweig chce pracować nad biografią Balzaka. Liczy, że ciepły klimat Brazylii pomoże żonie wyleczyć astmę. Lotte ma nadzieję, że mąż porzuci dawne życie i wspomnienia - również te o byłej żonie. Jednak już na statku rozmowa z współpasażerem - uciekinierem z nazistowskich Niemiec - pokazuje, że nie da się całkowicie odciąć od przeszłości. Przybywając do Brazylii, Zweig doświadcza losu emigranta i uciekiniera. Trafia wprawdzie do tropikalnego raju, a nawet do ‘’miniatury Austrii’’ - jak można by określić miasto Petropolis, zbudowane dla niemieckiej żony cesarza Pedro. I naprawdę bardzo stara się być szczęśliwy oraz wreszcie rozpocząć pracę nad nową książką. Wydaje się, że przykry epizod na statku poszedł w zapomnienie. Zweig ukończył właśnie autobiografię o wiele mówiącym tytule - „Świat wczorajszy”. Jest to moment, gdy pisarz zamyka wspomnienia i nadaje im formę książki. Zaczyna się nowe życie - przyjęcia, spotkania i pisanie, ale Zweiga wciąż prześladuje przeszłość. W Brazylii, czczony jako pisarz, jest jednak uznawany za Niemca. W Austrii był Żydem, w Londynie znów Niemcem. Tymcza-
o k ł a d k ą
sem Zweig jako Zweig jest po prostu pacyfistą i wielkim humanistą. Dzieło Sorela i Seksika jest próbą ukazania postaci starzejącego się pisarza, człowieka, który zmęczony tułaczką i oskarżeniami nie chce i nie potrafi rozpocząć życia na nowo. Zweigów dochodzą pogłoski o losie Żydów w Europie, a wywołane tym poczucie winy nie zmniejsza nadziei na powrót do Austrii, gdy tylko wojna się skończy… Jest to również przejmujące studium relacji między starszym mężczyzną i młodą kobietą. W tym związku to Lotte jest pełna nadziei, wbrew pesymizmowi Zweiga i wbrew wiedzy o tym, co musi dla męża poświęcić. Dopiero upadek Singapuru w 1942 roku burzy ostatecznie jej optymizm i skłania do popełnienia samobójstwa wraz z mężem. Historia opowiedziana w komiksie zaskakuje swoją głębią. Za pomocą zaledwie dwójki bohaterów – pisarza
147
148
p o d
o k ł a d k ą
i Lotte – autorzy budują pełną napięcia historię, którą czyta się, i do tego znakomicie ogląda, niczym powieść psychologiczną. Po części dzięki niezwykłemu zespoleniu w całość sugestywnej, lekkiej techniki akwareli, kadrów o pastelowych i delikatnych barwach oraz prostego i napisanego pięknym językiem tekstu. Ogromny nacisk położono na każdy z kadrów w taki sposób, by ukazać nie tylko akcję, ale i mimikę postaci. Z wymienianych w restauracji spojrzeń Zweiga i jego żony już podczas rejsu możemy poznać uczucia tej pary. To spojrzenia i twarze bohaterów, którym poświęcono wiele starannych i wycyzelowanych ujęć, grają niebagatelną rolę w odbiorze komiksu. Stąd uważny widz będzie miał wiele przyjemności z odkrywania takich „subtel-
ności” pomiędzy kolejnymi kadrami. „Ostatnie dni Stefana Zweiga” są dziełem skomplikowanym i niejednoznacznym. Traktują o sprawach bardzo poważnych, dotykają rzeczy trudnych i bolesnych, wymagają od czytelnika skupienia, ale na szczęście - co jest zaletą komiksu - nie musi on znać biografii Zweiga ani nawet jego dzieł. Fabuła jest poprowadzona jasno i dostatecznie wyraźnie nakreślono wcześniejsze losy pisarza, by zrozumieć, w jakiej znalazł się sytuacji. Uchodźca, tułający się po świecie bezpaństwowiec, którego dzieła w Austrii palono. Wielki pisarz zawstydzony swoją sławą i pełen poczucia winy, że właśnie jemu udało się uciec, podczas gdy wielu innych zginęło. Chociaż dzieło Seksika i Sorela nie stawia sobie ambicji jednoznacznego określenia, dlaczego Zweig się zabił, to możemy podejrzewać, że zatruła go gorycz i poczucie winy. Zniszczyła tęsknota, bo Zweig wydaje się wierzyć, że starych drzew nie powinno się przesadzać. Na krótki moment, jak wnioskuję z „Ostatnich dni…”, był szczęśliwy, ale tak naprawdę nie wierzył, że nowe życie można rozpocząć tak po prostu. W konsekwencji zatracił siebie jako pisarza i poświęcił życie pięknej, młodej kobiety, która go kochała. Ponad życie. Dosłownie. Niezwykłość tego albumu polega na tym, iż powyższe wnioski są tylko jedną z wielu możliwych interpretacji losu i decyzji Zweiga przedstawionych w tym dziele. Autorzy chyba zdają sobie sprawę, że każdy oglądający będzie nieodmiennie patrzył na tę historię przez pryzmat końca Zweiga. Abstra-
p o d
o k ł a d k ą
Za pomocą zaledwie dwójki bohaterów - pisarza i Lotte - autorzy budują pełną napięcia historię, którą czyta się, i do tego znakomicie ogląda, niczym powieść psychologiczną. Po części dzięki niezwykłemu zespoleniu w całość sugestywnej, lekkiej techniki akwareli, kadrów o pastelowych i delikatnych barwach oraz prostego i napisanego pięknym językiem tekstu. hując jednak od problemu, czy jego samobójstwo, wzorowane być może na śmierci romantycznego poety Kleista, było wyborem dobrym czy złym, powinniśmy skupić się nie tyle na zakończeniu, co na słowach, gestach i czynach postaci. Jest to uczta dla oka, jeśli odpowiada widzowi monochromatyczna paleta barw, delikatna kreska, spokojne barwy, może nieco nużące dla niektórych, ale pełne wdzięku, oraz sama technika akwareli. Nadaje ona całości komiksu nieco staroświecki, ulotny charakter i magię. Dodatkowymi bonusami jest tło historyczne i społeczne, które poznajemy i w którym poruszają się bohaterowie. Mamy tu problemy emigracji, ale nie za chlebem, a emigracji z przymusu. Jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości, czy ten raj nie zmieni się przypadkiem w piekło? Twórcy stawiają sobie pytanie, na które próbowali odpowiedzieć wszyscy pisarze i artyści - na przykład noblista Imre Kertész - czy jest możliwe pisanie i tworzenie, gdy obok dzieją się straszne rzeczy? Jak można o nich pisać, gdy cały naród zostaje unicestwiony? Gdy twój świat ginie, a dzieła są palone? A przecież Zweig nie widział niczego z tego, co działo się w Europie, a jedynie znał pogłoski, niezbyt pewne... Pamiętajmy, że akcja „Ostatnich dni…” dzieje się w 1942 roku, w momencie, gdy bohaterowie nie zdają sobie sprawy z zagrożenia i tego, co dzieje się w Europie. Współczesny czytelnik oczywiście wie doskonale, co nastąpiło potem. Jednak mimo to duetowi twórców udało się w „Ostatnich dniach…” odtworzyć klimat tymczasowości i niepewności, jaki towarzyszył Zweigom. Wraz z nimi zanurzamy się w raju, w którym stary krawiec opowiada o swojej córce i zięciu, a wojna jest dalekim echem, które nie zakłóca dorocznego karnawału w Rio. Tylko Stefan Zweig ze swym przeczuciem tragicznego końca wydaje się nam jakimś uprzykrzonym prorokiem, może biblijnym Jeremiaszem, o którym napisał kiedyś sztukę. I nawet irytuje nas jego pesymizm i dążenie do samozagłady. Wbrew pozorom „Ostatnie dni Stefana Zweiga” nie są opowieścią tragiczną. Jest to również, a może przede wszystkim, historia o nadziei i miłości, miłości, która jest silna i trwała. Nie można zapomnieć o powtarzającym się w dziele wątku miłosnym. Siła uczucia Zweiga i Lotte czyni z niego niemal mit o uczuciu silniejszym niż śmierć. Nie wiemy, jak było naprawdę, ale w tę historię po prostu chcemy wierzyć. Może dzięki temu naszą wizję raju da się jeszcze uratować. W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: www.wydawnictwokomiksowe.pl
149
150
p o d
o k ł a d k ą
Rycerz
klasy
C
Autor: Dawid Śmigielski
„Rycerz Ciernistego Krzewu” Dawid Kuca i inni Wydawnictwo Komiksowe 2013
A
rmia nieumarłych stworzona przez krzyżaków jest największym zagrożeniem dla ziem XVI-wiecznej Rzeczpospolitej. Armia, przed którą lękają się wszystkie inne. Tylko Rycerz Ciernistego Krzewu może stawić jej czoła. Trzeba przyznać, że wyjściowy pomysł Grzegorza Kaczmarczyka na historię opowiadającą o przygodach Rycerza Ciernistego Krzewu jest dość interesujący. Otrzymujemy bowiem zamaskowanego bohatera broniącego terytorium Korony przed wszelakim złem. A że pod maską zła nie kryją się jedynie „zwykli najeźdźcy” i zbrodniarze, lecz przede wszystkim istoty przypominające zombie, to historia brzmi jeszcze bardziej intrygująco. Niestety wykonanie pomysłu jest dalekie od ideału. Scenariusz autorstwa Dawida Kucy pędzi naprzód jak oszalały, nie pozwalając czytelnikom na czerpanie przyjemności z lektury. Zanim komiks na dobre się rozkręca już się kończy. W dodatku Kuca nie operuje zbyt wyszukanymi dialogami. Brak w nich humoru, napięcia i emocji – jednym słowem: życia. Autor nie wykorzystał czy też nie rozwinął dwóch ciekawych pomysłów. Pierwszym jest uczynienie z Mikołaja Kopernika Koronnego Q. Wielki astronom zaopatruje RCK w tajemniczą broń, dzięki której będzie mógł on przeciwstawić się armii nieumarłych. Poza tym Kopernik wydaje się być kimś o wiele ważniejszym niż tylko uzdolnionym wynalazcą. To on wzywa i informuje Rycerza o sytuacji, jaka panuje w Rzeczpospolitej. Jaką rolę naprawdę odgrywa wielki astronom w świecie stworzonym przez autorów? Cóż, wątek ten szybko się urywa. Kolejnym ciekawym pomysłem jest próba zrobienia z Rycerza symbolu Rzeczpospolitej. RCK może zdziałać więcej niż noszący kostium magnat Fryderyk. Jako symbol może być natchnieniem dla armii i proletariatu.
p o d
Warstwa graficzna nie sprzyja w odbiorze opowieści. Komiks narysowało aż 20 grafików. Każdy z nich miał do dyspozycji dwie strony. Niestety plansze są niedopracowane, pozbawione szczegółów, w większości nie posiadają tła. Czasem na jakimś kadrze pojawia się zamek albo drzewa. Niektóre sekwencje są wręcz kuriozalne. Rycerz staje naprzeciw krzyżackiej armii, która składa się z kilkudziesięciu nieumarłych (w obozie przeciwników znajdują się też dwa namioty). Niedopracowanie najbardziej widać w sekwencji, w której RCK zostaje uwięziony w chacie z zamkniętymi okiennicami. Dwie strony dalej chata nie ma już okiennic tylko kraty w oknach. Niby to tylko głupi błąd, ale może on świadczyć o braku komunikacji między rysownikami. Całości nie pomaga kolorystyka Kamila Karpińskiego. Widać, że twórca starał się dopasować kolor indywidualnie pod każdego rysownika, co należy docenić. Jednak całość prezentuje się dość monotonnie. Nie rozumiem, jak mogły powstać tak słabe prace, przy wręcz minimalnym wkładzie autorów. Te dwie plansze powinny być najlepszą wizytówką każdego z autorów. Niestety w większości przypadków to wizytówki, które należy odłożyć na bok czy też wyrzucić do kosza. Na szczęście w komiksie znalazły się również prace bardzo dobre. Grzegorz Kaczmarczyk stworzył najmroczniejszy fragment komiksu. Jego wizja Rycerza Ciernistego Krzewu wyróżnia się na tle innych wspomnianym już mrokiem i tajemniczością. Bohater przypomina postać z piekła rodem, która rzeczywiście może przestraszyć swoich przeciwników. Również Krzysztof Budziejewski zaprezentował się na plus. Jego dwie plansze to najbardziej dynamiczne strony z całego komiksu (w znacznym stopniu przyczynia się do tego kadrowanie). W połączeniu z realistycznym stylem rysowania dostajemy prace na wysokim poziomie. Widać, że Budziejewski rozumie medium, w którym tworzy.
o k ł a d k ą
„Rycerz Ciernistego Krzewu” miał zadatki na dobry komiks przygodowy. Niestety mnogość kiepskich artystów zabiła ten projekt. Gdyby wszystkie prace były na poziomie Kaczmarczyka i Budziejewskiego, to komiks, mimo słabego scenariusza, obroniłby się dzięki wizualnej stronie. Niestety przeciętna i chaotyczna grafika w połączenia z niedopracowaną historią tworzą przykład dzieła zupełnie zaprzepaszczonego. Ostatecznie „Rycerz Ciernistego Krzewu” to jedynie doskonały przykład złego kiczu. Niestety. W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: WWW.WYDAWNICTWOKOMIKSOWE.PL
151
152
p o d
o k ł a d k ą
Bez zobowiązań Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Tetrastych” Mateusz Skutnik Wydawnictwo Komiksowe 2013
T
etrastych, dawniej czterowiersz (dziś wiersz stychiczny), to popularny typ strofy, zwłaszcza w liryce. A jak jest w przypadku komiksu autorstwa Mateusza Skutnika? „Tetrastych” to zbiór 52 jednoplanszówek komiksowych (każda składa się z czterech pastelowych kadrów) przepełnionych humorem i purnonsensem. W dodatku wszystko oprawione w charakterystycznej pastelowej estetyce artysty. Mateusz Skutnik znany z takich komiksów jak „Morfołaki”, „Blaki” (wraz z Karolem Konwerskim), „Rewolucje” (wraz z Jerzym Szylakiem) tworzy świat z drobnych historyjek. Należy zaznaczyć, że komiks powstał w ramach konkursu portalu Gildia na pasek komiksowy. „Tetrastych” jest komiksem konceptualnym, bazuje na pewnej konwencji literackiej. Sam autor zastrzega, że jest to raczej pewien zapis procesu tworzenia, aniżeli rozległa historia w stylu „Rewolucji”. Nie mamy tutaj także do czynienia z portfolio „The Best of”, a raczej zabawą autora (chociaż znajdzie się kilka pasków wręcz miażdżących swoją szczegółowością i stylem), przez co „Tetrastych” jest miły i niezobowiązujący. W sam raz na pół godziny śmiechawki. „Czterokadrowce” prezentowane na stronach zbioru Mateusza Skutnika oscylują w różnych klimatach. Nie są równe estetycznie i konceptualnie, co może być dla czepialskich problemem. Osobiście mógłbym podzielić historyjki na pięć grup. Pierwsza grupa to „arcydzieła krótkiej formy” i tutaj można by wymienić genialną ‘entropię’ (moim zdaniem najlepsza plansza), inwersyjną ‘lunetę’, ‘ptaki’ z okładki, obśmiewającą ‘lamperię’ (lamperia czy wieczna boazeria jako esencja polskiego „dezajnu”), komiczny, ale prawdziwy, ‘plaster’, autentyczny ‘honor’, ironiczną do bólu ‘nega-
p o d
o k ł a d k ą
„Tetrastych” jest komiksem konceptualnym, bazuje na pewnej konwencji literackiej. Sam autor zastrzega, że jest to raczej pewien zapis procesu tworzenia, aniżeli rozległa historia cję’ (tutaj wyraźnie autor balansuje na krawędzi czarnego humoru i ironii losu, tworząc graficzny, autentyczny do bólu komentarz o polskiej rzeczywistości). Druga grupa mogłaby się składać głównie z pasków bazujących na odniesieniach kulturowych i grach słów. Tutaj miażdżą ‘żule’, infekują ‘zombie’, pojawia się ‘cel’, ‘farba’ i ‘złoto’ bawią do łez. Wśród perełek trzeciej grupy - tej bardziej ironicznej i metaforycznej - można zaliczyć ‘fantazję’, interesującą graficznie ‘grę cieni’, wyśmiewającą ‘książkę’ (jako komentarz do stanu polskiej edukacji), antyfilozoficzną ‘ulgę’ i ‘metafizykę’. Przedostatnią grupę pasków Skutnika stanowią krótkie komentarze społeczne. No i dostało się tutaj ‘żelaznemu elektoratowi’ (uważam, że nie przez przypadek ten świetny pasek otwiera cały zbiór, autor po prostu lubi wyśmiewać polską rzeczywistość), ‘walącej’ staruszce-przychodnioturystce, idiotycznemu ‘świętemu’, no i na sam koniec ‘islam’ miażdży wszystko. Do ostatniego zbioru zaliczyłbym najsłabsze plansze - nieinteresujące wizualnie i dość „kanciaste” pod względem humoru. Dla przykładu ‘kostka’, ‘dwa koła…’, ‘pomyłka’ czy ‘jesień’ są mało wyszukanymi formami, trącą trochę „myszką”. Te tak zwane suchary na szczęście występują w znikomej liczbie i nie rażą, ani nie szkodzą całości „Tetrastychu”. Podsumowując, „Tetrastych” czyta się szybko i z permanentnym uśmiechem na twarzy. Po półgodzinnej lekturze nie będziemy „obwiniać” o coś autora, gdyż pozostaną tylko te miłe impresje komiksowe. Wydawcą komiksu Skutnika jest młode WYDAWNICTWO KOMIKSOWE. I trzeba powiedzieć, że jakością nie odstępuje od innych pozycji dostępnych zarówno na rynku polskim, jak i zagranicznym. Duży format, kreda i twarda oprawa czynią z tej pozycji Wydawnictwa Komiksowego smakowity kąsek (a propos szczęśliwym numerem katalogowym jest trójka). Jedyne, co może odstraszyć od „Tetrastychu”, to cena, ale cóż, wydawanie, jak i kupowanie komiksów w Polsce jest drogą zabawą. Na zakończenie trzeba powiedzieć, że w przypadku „Tetrastychu” mamy do czynienia z twórcą dojrzałym i zdolnym w wielu formach. „Tetrastych” Skutnika jest pozycją interesującą zarówno pod
względem konceptualnym, jak i graficznym. Komiks przez swoją lekkość nie raz będzie stanowił miły przerywnik podczas lektury kolejnych zeszytów i tomów o bardziej zaangażowanej tematyce. W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: WWW.WYDAWNICTWOKOMIKSOWE.PL
153
154
p o d
o k ł a d k ą
Rysa rzeczywistości Autor: Szymon Gumienik
„Chwila jak płomień” Paweł Garwol, Roman Lipczyński Kultura Gniewu 2013
N
a co dzień dość trudno oderwać nam się od rzeczywistości, skręcić w mniej uczęszczaną drogę czy wejść do dobrze znanego świata z tej drugiej nieoczywistej strony. A szkoda, bo za zasłoną codzienności i znajomych kształtów można odnaleźć dużo więcej znaczeń, a może nawet i kilka odpowiedzi na niewyjaśnione jak dotąd odchylenia od ogólnie przyjętej normy. W podobnych chwilach z pomocą przychodzą nam takie publikacje jak np. „Chwila jak płomień” duetu Garwol-Lipczyński, w której znajdziemy wszystko to, co potrzebne jest do krótkiej (ale intensywnej) podróży w nierealność. Spotkamy w niej światy, w których na próżno szukać logiki, jasno określonych reguł czy oswojonych zachowań. Jedyne, czego możemy się tam spodziewać, to niczym nieskrępowana niesamowitość i wychylające się z każdego kąta szaleństwo i niepokój. Tak jakby w prozę życia wkroczyła poezja, a naszym postrzeganiem rządziła metafora, która zwykłą czynność zamienia w nierzeczywistość i trudny do opowiedzenia sen. W „Chwili jak płomień” dostajemy podobny schemat jak w „Bez końca” - debiutanckim albumie Pawła Garwola i Romana Lipczyńskiego. Jak zwykle zaczyna się normalnie - od spaceru w lesie, sprzątania nagrobka, rozbicia budzika w sobotni poranek czy włączenia odkurzacza. Chciałoby się powiedzieć: „Zwykłe, codzienne czynności”. Do czasu! Bowiem bardzo szybko w tych powszednich zajęciach, w dobrze „ustawionym” świecie, zachodzi niewidoczny na pierwszy rzut oka błąd, mała skaza czy rysa na rzeczywistości, która konsekwentnie kruszy szkło przed tą drugą stroną lustra. Przechodzenie między światami w „Chwili jak płomień” jest natychmiastowe i bardzo naturalne. W zasadzie naturalniejsze od typowego oglądu świata stają
p o d
się tu wszelkiego rodzaju kurioza i nielogiczne zachowania bohatera. Tym bohaterem jest typowy everyman - z jednej strony niczym niewyróżniający się z tłumu sobie podobnych, z drugiej zaś ładujący się w coraz to bardziej niesamowite historie. Jakby Autorzy chcieli tym samym powiedzieć czytelnikom, że każdego z nas mógłby spotkać podobny los. Nie bójmy się jednak zawczasu, niewielu nam przyjdzie do głowy wchodzenie do worka od odkurzacza bądź też zaglądanie do muszli ślimaka. Karmić psa kurczakiem też nie musimy, a tym bardziej wpuszczać do domu obcego, podającego się za pracownika gazowni. O urządzeniu sobie przytulnego „gniazdka” w grobie nie wspominam, bo o gustach najzwyczajniej w świecie w zwyczajnym świecie się nie dyskutuje (choć z drugiej strony to zwykłe upominanie się o swoje). Wszystkie te niesamowite historie są opowiedziane praktycznie bez słów. Biorąc pod uwagę ich charakter, można sądzić, że zabieg zrzucania ciężaru fabuły na rysunek jest czystym szaleństwem, jednak zarówno styl Garwola, jak i układ poszczególnych kadrów dają zupełnie odmienne wra-
o k ł a d k ą
żenie. Niemała w tym zasługa także scenariuszy Lipczyńskiego i wspólnej, pełnej zrozumienia pracy - dokładnego przekucia słów na obrazy. Dzięki temu fabuła - mimo panującego wszędzie braku logiki - rozwija się płynnie. Realistyczna kreska oraz konsekwentny skład z dużymi marginesami wewnętrznymi i zaokrąglonymi na zewnątrz brzegami kadrów również systematyzują i oswajają wymykające się rozumowi opowieści. Sprawiają, że jesteśmy w stanie sobie to wszystko jakoś poukładać. Zdawałoby się, że właśnie ta dychotomia - z jednej strony umowność i abstrakcyjność fabularna, a z drugiej konkretność oraz szczegółowość rysunku - tworzy aż tak wybuchową i sugestywną mieszankę surrealizmu i purnonsensu. Gdyby zabrakło jednej z nich, lub któraś z nich byłaby bardziej mdła, niezbyt skrajna w swojej wymowie, nie odebralibyśmy tak namacalnie tej nienormalności, aberracji światów przedstawionych. To, co może drażnić w komiksie, to jedynie czasami wręcz akademickie podejście do rysunku i wynikające z tego błędy (np. zaburzona perspektywa czy zbyt nudne kadry), ale są one na tyle mało znaczące, że zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze całości, a przede wszystkim w chęci sięgania po album wielokrotnie. Bo Garwol i Lipczyński niczym kuglarze z niczego wzniecają płomień każdej historii, by po chwili go wygasić i powtórzyć całe widowisko od nowa. I mimo że niezbyt złożona to rozrywka, nieustannie do niej wracamy z rozpalonymi od wrażeń policzkami. Warto tu także wspomnieć o pewnej konsekwencji Autorów, którzy są nie tylko wierni swojej poetyce budowania historii czy formalnym wybiegom graficznym, ale i pewnej puławskiej kapeli z lat 80. XX wieku. Mowa tutaj o Siekierze, z której Garwol i Lipczyński zaczerpnęli tytuły swoich albumów. Debiutancki „Bez końca” to także tytuł jednego z utworów zespołu, a „Chwila jak płomień” to słowa z „Już blisko”. Na „Nowej Aleksandrii” (płycie Siekiery), której reedycja ukazała się pod koniec ubiegłego roku, jest jeszcze wiele takich inspiracji. Biorąc pod uwagę powyższe, pozostaje mi czekać niecierpliwie na kolejne dokonania duetu i trzymać mocno kciuki, aby nie schodzili z tak pięknie brzmiącej i wyrysowanej drogi. W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki. Zródło ilustracji: WWW.KULTURA.COM.PL
155
156
p o d
o k ł a d k ą
Zrodzeni w mroku i namiętności Autor: Michał Kowalski
„Nowożeńcy” Thomas Ott Kultura Gniewu 2013
C
zarna okładka nowego tomu Thomasa Otta otwiera się niczym wieko trumny, wciągając czytelnika w mroczną otchłań grozy. „Nowożeńcy” to podróż w głąb tajemnicy ukrytej na poboczach rzadko uczęszczanych dróg i w opuszczonych motelach. Bohaterowie owładnięci siłą wielkiego uczucia rzucają się wir wydarzeń mających doprowadzić ich do nowego początku. Ich tanie marzenia o nagłej zmianie życia na lepsze nie przeżywają próby, z którą przyjdzie im się zmierzyć. To właśnie miłość, a w zasadzie jej symbol, stanie się zwiastunem koszmaru. Z każdą następną stroną Ott trzyma nas coraz mocniej za gardło, nie zamierzając zwolnić uścisku nawet na samym końcu. Wszystkie plansze doskonale budują poczucie zagrożenia i ciągłego napięcia. Prosty układ kadrów zamkniętych w prostokątnej ramce staje się dla widza prawidłowym rytmem, w którym toczy się historia. Dzięki temu wpadamy w pułapkę narracji, która jeszcze mocnej podkreśli punkty zwrotne opowieści. Nawet najmniejsza zmiana układu kadrów sprawia, że podnosi się nam ciśnienie i oczekujemy dalszego zagęszczenia akcji. Ciasna kompozycja następujących po sobie obrazów pomaga wzbudzić uczucie przytłoczenia i niepewności. Język obrazu, tak ważny w niemej twórczości Otta, posiada bardzo zbliżoną gramatykę do obrazu filmowego. Jak dowiadujemy się z informacji od wydawcy, „Nowożeńcy” są komiksowym wstępem do historii zawartej w pewnym niezależnym projekcie filmowym (przypomnieć należy o oryginalnym tytule dzieła Otta „Dark Country” zapożyczonego bezpośrednio z filmu Murphy’ego i Thomasa Jane’a). To właśnie czerń, czyli pochłaniający wszystko mrok, pozostaje strażnikiem tajemnicy, którą skrywa opowieść o nowożeńcach. Sama technika, jaką posługuje się
p o d
autor, polega właśnie na odkrywaniu tego, co kryje się w mroku. Ott tworzy swoje dzieła za pomocą wydrapywania rysunków na czarnych planszach, sprawiając w ten sposób, że to czerń jest dominantą jego dzieł. Plastyka kreski Otta oddaje wrażenie drgającego ruchu, zatrzymanego tylko na moment niczym taśma filmowa podczas stopklatki. „Nowożeńcy” to świetny przykład doskonałego porozumienia między X muzą i komiksem, sam Thomas Ott jest autorem kilku wyreżyserowanych i po części narysowanych przez siebie filmów. Bardzo ważny jest fakt, że sami autorzy filmowego odpowiednika „Nowożeńców” uczestniczyli w tworzeniu komiksu. Surowy styl Otta wyśmienicie współgra z historią Taba Murphy’ego, scenarzysty wspomnianego filmu. Warto dodać, że sami filmowcy są zapalonymi fanami komiksu. Reżyser i odtwórca głównej roli wcielił się również w postać Punishera w filmie z 2004 roku. Scenarzysta natomiast jest odpowiedzialny za napisanie historii do animowanej wersji przygód Batmana „Batman: Year One”. Zarówno wersja kinowa, jak i komiksowa „Nowożeńców” (tytuł org. „Dark Country”) opowiadają historię rodem z tanich thrillerów, krążących niegdyś po domach na wpółzdartych kasetach. Całość historii w wydaniu Thomasa Otta staje się jednak wyśmienitą mieszanką filmów gore i klasycznego kryminału, opatrzoną elegancką oprawą oraz kunsztem samego rysownika. Zapach tajemnicy i gnijącego ciała unosi się błogo w trakcie lektury, co absolutnie nie razi nawet podczas porannej kawy. W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: WWW.KULTURA.COM.PL
o k ł a d k ą
157
158
p o d
o k ł a d k ą
Warszawskie wakacje Autor: Dawid Śmigielski
„Zaduszki” Rutu Modan Kultura Gniewu 2013
R
egina Segal i jej wnuczka Mika przylatują na tydzień do Warszawy, aby odzyskać rodzinny majątek, utracony w czasie drugiej wojny światowej. Szybko okazuje się, że odzyskanie mienia nie będzie takie proste, a z czasem zejdzie ono na drugi plan. Tak się złożyło, że akcja nowego komiksu Rutu Modan rozgrywa się w Warszawie. Gdyby w komiksie nie padła ani razu nazwa polskiej stolicy, to nawet bym tego nie zauważył. Może dlatego, że nie jestem warszawiakiem, a może dlatego, że komiks Modan to uniwersalna historia, która mogłaby się wydarzyć wszędzie. Oczywiście - getto, obozy koncentracyjne, zagłada, II wojna światowa i relacje polsko-żydowskie (odzyskiwanie utraconego majątku) od razu odsyłają nas do kraju nad Wisłą. Jednak wszystkie te powody są tylko pretekstem do ukazania historii starej jak świat, historii utraconej miłości. Regina Segal była zmuszona opuścić Warszawę z powodu zajścia w ciążę z Polakiem. Była zbyt młoda, by przeciwstawić się rodzinie. Tuż przed wybuchem wojny została wysłana do Palestyny i zmuszona do poślubienia żydowskiego mężczyzny. Nie tyle wojna, co rodzina przeszkodziła wielkiej miłości. Czas zatarł żar dawnych uczuć, ale nie do końca. Okazuje się, że były kochanek - Roman Górski -żyje, a w dodatku mieszka w dawnym mieszkaniu rodziców Reginy. Byli kochankowie ponownie nawiązują kontakt. Jednak autorka tej historii nie popada w banał. Nie ma tu wielkich uniesień, wyznań szczerej miłości i namiętnych pocałunków. Zaczyna się od wyjaśnień, a kończy na wspomnieniach i ostatecznie na uścisku dłoni. „Ile razy można zaczynać od nowa?”. Regina jest świadoma tego, że życie trzeba przeżyć. Choć wspólne spędzenie ostatnich lat z Romanem wydaje się kuszące, to jednak nie jest najuczciwsze. A może
p o d
po prostu jest dużo trudniejsze, niż się wydaje. Ostatecznie Regina odzyskuje swój majątek. To spokój ducha i uczucia. Rutu Modan stworzyła fenomenalną historię rozpisaną na pięciu bohaterów. Losy Reginy, Romana, Miki, Tomasza (polski przewodnik po żydowskiej części Warszawy) i Awrama Jagodnika (żydowski kantor) przeplatają się przez całą opowieść, prowadząc do wielu komicznych sytuacji. Już dawno nie czytałem tak zabawnego komiksu. Izraelska autorka pisze znakomite dialogi. Scena w samolocie, podczas której żydowski przewodnik czyta plan zwiedzania obozów koncentracyjnych bawi do łez. Modan nie boi się wprowadzać do swojej historii absurdalnych scen, takich jak pokaz Krav Magi, który wydaje się tak nierealny, że aż prawdziwy. Warto też zwrócić uwagę na drugi plan podczas rozmowy Jagodnika ze swoją narzeczoną. Modan to znakomita obserwatorka. Wielka siła tego komiksu leży także w warstwie plastycznej. Autorka „Ran Wylotowych” tworzy niezwykle spójne dzieło. Przekłada efektywność na efektowność. W jej bohaterach jest tyle życia, tyle emocji na twarzach, że śmiało obdarzyłaby nimi jeszcze kilka innych albumów. A przecież Modan rysuje twarze za pomocą zaledwie kilku kresek. W prostocie tkwi siła. Wiele pracy artystka poświęciła na stworzenie drugiego planu. Kiedy historia rozgrywa się na ulicy, zewsząd otaczają nas budynki, szyldy, samochody, drzewa, cała miastowa infrastruktura. Zaś kiedy akcja przenosi się do pomieszczeń, wszędzie znajdują się meble, marszczone firany, obrazy, książki. Korytarze hotelowe są pełne drzwi, dywanów i kwiatów. Wszystko to zostało pokolorowane najpiękniejszymi barwami jesieni, barwami, które nawet podczas złotej polskiej jesieni są trudne do dostrzeżenia. Zaduszki to najlepsza, najinteligentniejsza, najuczciwsza i przejmująca komiksowa komedia romantyczna, jaką czy-
o k ł a d k ą
tałem. Siedem dni spędzonych w Warszawie z bohaterami Zaduszek Rutu Modan to prawdopodobnie najlepszy tydzień, jaki możecie przeżyć w polskiej stolicy. W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: WWW.KULTURA.COM.PL
159
160
p o d
o k ł a d k ą
Niedokończony sen Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Ikar” Jirō Taniguchi, Jean ‘Mœbius’ Giraud Wydawnictwo Hanami 2013
Z
azwyczaj wstępniaków się nie czyta, bo są nudne, mało treściwe, “pachną” przymusem redakcyjnym, często nie odnoszą się do czytelnika, stanowią zlepek subiektywnych refleksji. W przypadku “Ikara” autorstwa duetu Jean ‘Moebius’ Giraud (scenariusz) i Jiro Taniguchi (rysunek) jest inaczej. Autor scenariusza wyjaśnia genezę “Ikara” już na wstępie, a ta myśl będzie towarzyszyć czytelnikowi przez całą historię. Zanim zdradzę szczegóły postaram się przybliżyć całą moją przygodę z dziełem przedstawionego duetu. Sięgając po to opasłe tomiszcze, byłem niepewny pod wieloma względami. Przede wszystkim twórcy “Ikara” to osoby z różnych kultur komiksowych. Giraud to osoba o wielu talentach, rysownik i scenarzysta operujący wyłącznie w obrębie kultury komiksu frankofońsko-belgijskiego. Jego próby zaistnienia na rynku np. amerykańskim spełzły na niczym (chłodno przyjęty „Silver Surfer – Parabola”) i stanowią obiekt kultu wysublimowanych grup (wydania dla EPIC COMICS). Natomiast Taniguchi to pionier w sferze mangi” i ilustracji. Zawieszając wszelkie sądy i uprzedzenia na temat wymienionych twórców, starałem się odnaleźć spoiwo tego komiksu. Chciałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki ten komiks właściwie jest – europejsko-japoński? Trzeba nie lada erudycji i fachu, by wypracować spójny warsztat, a tego tym Panom nie można odmówić. Otóż już na wstępie otrzymałem odpowiedz, “Ikar” to dzieło wyśnione w umyśle genialnego rysownika, a zwizualizowane przy pomocy talentu równie pomysłowego Japończyka. Sen, który przeżył Moebius, jest fabułą komiksu i nie przypadkowo Tanguchi narysował całość. Sfera fabularna jak na sen jest bardzo spójna. Opowiada historię narodzin chłopca o nadprzyrodzonych zdolnościach,
p o d
dryfującego w powietrzu, funkcjonującego na przekór prawom grawitacji. Całość wydarzeń odbywa się w okresie kryzysu wywołanego przez bunt zmodyfikowanych istot humanoidalnych. Ikar ma stanowić rozwiązanie konfliktu społecznego, jest kartą przetargową rządu. Z historii można wywnioskować, że jego zdolności mają zostać wykorzystane jako element taktyczny. Ikar zamknięty w potężnym laboratorium, klatce przypominającej ogród, pragnie poznać smak wolności i zobaczyć światło słońca. Badania nad chłopcem prowadzi zespół naukowców, w którym znajduje się młoda laborantka Yukiko. Yukiko jest osobą, która stara się zrozumieć sytuację Ikara i podtrzymuje chłopca na duchu. Z czasem młodzi mają się ku sobie, co zaczyna motywować Ikara do ucieczki z ośrodka. Przy najbliższej okazji (tj. małego zamieszania) młodzieniec ucieka z laboratorium szybami wentylacyjnymi. Po krótkiej potyczce ze strażnikami otumaniony środkami uspokajającymi i wycieńczony Ikar wraca z powrotem do swej klatki. Klatki, która nabrała bardziej cielesnego wymiaru – w przypływie szału i nieposkromionej złości jego moc sięga niewyobrażalnego poziomu. Chłopak zaczyna dryfować w klatce, przebijając pancerz laboratorium, i rozbija się na zewnątrz kompleksu. Odzyskawszy wolność ucieka ze swoją nieprzytomną ukochaną. I tak dość cukierkowo kończy się „sen”, który pragnął nam przybliżyć Moebius. Historia jest dość prosta i banalna. Z jednym ale… nie zapominajmy, że sny mają to do siebie, że często są niewyraźne, „gubią się” (wielowątkowość godna psychoanalizy), obowiązuje wśród nich dziwna i często fantasmagoryczna metaforyka. Tak też jest w przypadku „Ikara”, gdzie Moebius na wstępie oświadcza czytelnikowi, że historia z którą przyjdzie mu się zmierzyć, jest snem o dość „oczyszczonej” i poukładanej logice sensu, tak aby czytelnik doświadczył wszystkiego co najistotniejsze dla autora scenariusza. Dlatego też każdy miłośnik twórczości Girauda znajdzie tutaj lekki humor, oszczędnie zbudowane dialogi i kadry. A co najważniejsze, „Ikar” pokazuje konsekwentnie, jak istotne dla Moebiusa i Taniguchiego są kategorie ciała (charak-
o k ł a d k ą
terystyczna budowa ciała Ikara, podobna do smukłego ptaka), przestrzeni (peripersonalna, jak i intrapersonalna przestrzeń bohaterów; akcja dzieje się w dużej mierze w klatce; kadry przedstawiające miasto w gruncie rzeczy są przestrzeniami „sztucznymi”) i perspektywy (autor kieruje czytelnikiem, jak powinien postrzegać postacie, jak poszczególnych bohaterów postrzegają inni uczestnicy historii, np. zapierająca dech w piersiach scena, gdy Ikar podgląda Yukiko, albo w jaki sposób Ikar widzi szalonego Kimurę). To wszystko, jak i wiele innych faktów przemawia za unikatowością tego trochę zracjonalizowanego onirycznego dzieła. „Ikara” mimo dużej objętości czyta się szybko, lecz, aby poznać się na tym komiksie, trzeba go przeczytać dwa razy. Za pierwszym razem wciągnie nas cała intryga i mnóstwo detali fabularnych, dialogów (np. nawiązania do „Lotu nad kukułczym gniazdem”) – tutaj poznamy sen, który wyśnił nam Moebius (tak właściwie historię o wyśnionej wolności miłości). Za drugim razem skupimy się na niezwykłych i minimalistycznych niekiedy detalach graficznych, podwójnych splashach i kadrach prezentujących piękne twarze i sylwetki – wtedy poznamy stronę Taniguchiego. Wydawnictwu HANAMI należą się brawa, gdyż komiks został opublikowany w bardzo wysokim standardzie. Ten ponad 286 stronicowy komiks mieści się w jednym tomie, a nie jak w innych obcojęzycznych wydaniach, gdzie jest rozbity na dwa. Twarda oprawa, powiększony format i gruby papier kredowy czynią tę pozycję ekskluzywną . Brakuje tylko materiałowej zakładki tak często dodawanej w europejskich zbiorówkach, ale to drobiazg. „Ikar” wyszedł w nakładzie limitowanym, lecz jest jeszcze dostępny u wydawcy, może warto się pospieszyć i postawić na półce miedzy „Akirą” Katsuhiro Ōtomo a „Incalem” Moebiusa i Jodorowsky’iego? W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu HANAMI za egzemplarz recenzencki. Zródło ilustracji: WWW.WYDAWNICTWO.HANAMI.PL
161
162
p o d
o k ł a d k ą
Tour d’horizon Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Wiktor i Wisznu” Jeroen Funke Fundacja Tranzyt / Centrala 2012
T
Nie wiem czemu, ale po lekturze „Wiktora i Wisznu” Jeroena Funke miałem wrażenie, że kiedyś spotkałem się z taką kawalkadą humoru. Debiut Funke’a w pierwowzorze wydany jako „Victor & Vishnu: Text free” dla imprintu CATULLUS, a w Polsce dzięki staraniom wydawnictwa CENTRALA, jest zbiorem czterech opowiastek, bez tekstu, w czerni i bieli, stworzonym w 24 godziny (sic!). Tak, tak, dobrze czytasz drogi odbiorco - jest to istne wariactwo! A wszystko w klimacie humoru Monty Pythona, kreski z wczesnych komiksów Kima Deitcha i grafomańskich kolaży rodem z trylogii „Illuminatus!” (Roberta Shea i Roberta Antona Wilsona). Wiktor i Wisznu to antropomorficzne postacie (najprawdopodobniej niedowidzący niedźwiedź oraz kaczka z uszami i ogonem) żyjące w prawie normalnym świecie. Zaznaczam prawie normalnym, bo tak naprawdę nic nie jest w nim sztywne, wszystko jedynie trochę przypomina standardowe parametry naszej rzeczywistości. Dlatego też, gdy Wiktor i Wisznu idą na zakupy, pracują, grają w gry, rzucają się w pościg, podróżują, leniuchują w domu lub oddają się prozaicznej czynności sprzątania… to okazuje się, że tak naprawdę nic nie jest proste. Trochę jak przygody Toma i Jerry’ego, tylko że na kwasie! A wszystko zaczyna się od drzwi, a raczej funkcji, którą pełnią. Drzwi w historyjkach Funke’a stanowią swego rodzaju portal wpuszczający w dziwaczny i kosmaty świat fantazji autora. Mogą być one materialne (duże lub małe, okrągłe lub kwadratowe), mieć postać książki czy gry konsolowej, malowidła na ścianie czy też pustego pudła. Wiktor i Wisznu prawie jak Major Grubert Moebiusa zwiedzają różne płaszczyzny rzeczywistości, cyfrowe wymiary (mistrzowsko wpleciony motyw z Super Mario Bros), bezlud-
p o d
o k ł a d k ą
ne wyspy, dziwaczne fabryki, by na końcu być usmażonym na chrupko i zjedzonym! Historia naszych bohaterów jest krotka, ale pouczająca. A wszystko okraszone prostą i stylową kreską utalentowanego holendra. Komiks został wydany tak, jak przystało na CENTRALĘ w doskonałej formie. „Wiktor i Wisznu” to mały poręczny i lekki komiks, wydrukowany na kredzie. A cały ten miniaturowy kolaż osobliwości jest oprawiony rozkładaną okładką ze skrzydełkami (widać, że wydawca jest konsekwentny w stosunku do swoich tytułów). Kolejny plus dla wydawnictwa, gdyż oryginał nie był tak opublikowany. „Wiktor i Wisznu” może nie jest genialnym arcydziełem pod względem graficznym, ale ma w sobie urok i ogromne pokłady humoru. Minimalizm Funke’a wraz z licznymi
nawiązaniami kulturowymi i literackimi tworzą niesamowitą atmosferę tego komiksu. Liczę na wskrzeszenie Wiktora i jego kumpla Wisznu.
Zródło ilustracji: WWW.CATULLUS.NL WWW.CENTRALA.ORG.PL
163
164
p o d
o k ł a d k ą
Mały Modelarz nr 1 Autor: Jacek Seweryn Podgórski
„Maczużnik” Daniel Gutowski, Michał Rzecznik Fundacja Tranzyt / Centrala 2013
N
ie wiem czemu, ale komiks autorstwa Daniela Gutowskiego i Michała Rzecznika budzi moje skojarzenia z pismem „Mały Modelarz”. Może dlatego, że logotyp „Maczużnika” przypomina trochę ten obecny na okładce pisma wydawanego przez Ligę Obrony Kraju. A może z powodu wklejek dodanych do komiksu, które służą jako elementy całej układanki. Zastanówmy się dokładnie, co takiego stworzyli członkowie prężnie w ostatnich czasach funkcjonującej grupy „Maszin”. „Maczużnik” to oniryczny thriller osnuty wokół mieszkańców popegeerowskiej wsi. Bohaterowie czy to rozbawieni na weselu, czy uwięzieni w czterech ścianach własnych domostw zawsze są spowici pewną mentalną duchotą. Historia „maszinowców” jest napisana z wręcz filmowym zacięciem. Bohaterowie uczestniczą w „spektaklu”, gdzie wręcz pasożytujące normy społeczne prowadzą do szaleństwa, ostatecznie łącząc wszystkich aktorów w tragicznym finale. Gutowski i Rzecznik doskonale adaptują konwencje realiów lat 70. i 90. ubiegłego wieku Nie kryją również inspiracji literackich z wierszy Stachury, dramatu Mickiewicza czy też powieści Faulknera. Autorom nie jest obcy klimat nurtu kina moralnego niepokoju (jakbym widział elementy z „Kontaktu” Zanussiego, a nawet „Wahadełka” Bajona). Sfera wizualna „Maczużnika” jest urokliwa mimo wszędobylskiego mroku. Gutowski swoją oszczędną kreską, grą cieni (świetnie operuje i modyfikuje konwencje noir), finezyjnym liternictwem i barwą papieru (!) buduje niespotykane dotąd realia komiksowe. Rysownik, koordynując wszystkimi wyżej wymienionymi elementami, daje czytelnikowi dosłownie poczuć koszmar i „wewnętrzne piekło” postaci. Jest to oryginalna nowela graficzna wypełniona splashami
p o d
o k ł a d k ą
(wręcz portretowy splash z zegarem i fotografią nowożeńców) i splątanymi kadrami (genialna scena tańca weselników), jak i szokującymi panelami (nieustannie przerywane sceny morderstwa). „Maczużnik” nie jest komiksem łatwym, nie jest odpowiednią lekturą dla pierwszego lepszego komiksiarza. Wydawnictwo CENTRALA dzięki tej pozycji na pewno zyska w oczach fanów wysmakowanego komiksu. Sama forma wydania świadczy o nietypowości „Maczużnika”. Komiks zawiera urocze interaktywne dodatki, pogłębiające styczność czytelnika z historią. Mam tutaj na myśli liczne wkładki/wklejki zawierające listy, notki bohaterów historii. Jeszcze jedna uwaga - twarda oprawa popsułaby urok tej historii.
Tak jak we wspomnianym „Małym Modelarzu”, tak i w „Maczużniku” również są zamieszczone kolorowe elementy (grafiki, rysunki i symbole). Ich wycięcie i odpowiednie sklejenie według zamieszczonego opisu (tutaj funkcję instrukcji pełni dodany list Zdziśka do Hani) buduje pewien model rzeczywistości - fascynującej swym mrokiem. Na zakończenie zastanówmy się, jak odnieść „Maczużnika” do realiów rynku komiksowego w Polsce? Co właściwie „sklejają” Rzecznik i Gutowski? Moim zdaniem bombowiec w wersji limitowanej! Kandydat na komiks roku! No i nadal tytuł pozostaje tajemniczy - specjalnie nie chciałem go wyjaśnić. Trzeba samemu się przekonać, wertując strony tego oryginalnego komiksu. W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu CENTRALA za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: WWW.CENTRALA.ORG.PL
165
a u t o r z y
n u m e r u
S T
U
E
M
M E R A M
166
MARIA DEK (ur. 1989), absolwentka University of the Arts London. Ilustruje, bazgroli, rysuje - mówi wizualnym językiem.
KAROL BARSKI
MAŁGORZATA BURZYŃSKA
Absolwent wydziału filozofii UMK. http://karolbarski.wordpress.com/
Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami, śmiać się, ale nie przechodźcie obojętnie.
wróg życiorysów. Mieszka w Toruniu.
// www.facebook.com/dekillustration
KAROLINA NATALIA BEDNAREK z wykształcenia filmoznawczyni, z zawodu specjalistka ds. kreowania wizerunku firmy, z pasji kobieta. Wieloletnia recenzentka dla portalu „Kulturalny Toruń”. Od czterech lat
MINIATURKI PRAC
dyrektor filmowego festiwalu „Przejrzeć...”
CHAM FILMOWY opis: Brak mu ogłady, widocznie nie skończył odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust. Krytyka filmowa prosto z najbardziej intrygującego rynsztoku!
PIOTR BURATYŃSKI Rocznik 1987
MARII DEK
a u t o r z y
n u m e r u
ŁUKASZ GRAJEWSKI Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie kontynuuje studia polonistyczne na drugim
GOSIA HERBA
stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor kilku publikacji. Interesuje się twórczością
(rocznik`85) historyk sztuki, rysownik
Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego, Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza
HANNA GREWLING
mieszka i tworzy we Wrocławiu miłośniczka formatu GIF
francuskich. Zna się nieco na korekcie.
www.gosiaherba.pl urodziła się w 1979 roku et ceatera...
PAMELA CORA GRANATOWSKI aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów i szamy.
ADAM JUREK SZYMON GUMIENIK
ur. 1981. Ontolog, czyli specjalista od bytów wszelakich. Autor filozoficznych książek i artykułów naukowych. Tłumacz, czy raczej ulepszacz
redaguje od 8.00 do 16.00, po godzinach czyta,
oryginałów. Przestrzega przed zderzeniem
słucha i ogląda, czasem coś napisze.
z Kantem (Immanuelem), zmieniającym dobrych chłopaków w abnegatów. Redaguje stronę zglowki.com.
167
168
a u t o r z y
n u m e r u
MACIEJ KRZYŻYŃSKI Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery, kolory i kształty. http://mcross.carbonmade.com/
KORA TEA KOWALSKA
AGATA KRÓLAK (ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki
aka Madame Tigressa, rocznik 84, archeolog
(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,
i kulturoznawca, trochę pisze doktorat.
“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla
Kolekcjonuje śmieci i małe, tandetne przedmioty.
firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego biennale plakatu w Wilanowie.
ANNA LADORUCKA Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem, gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność, jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.
MICHAŁ KOWALSKI
ANNA KRZTOŃ
Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił. Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi
Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka
i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem
i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka
i Elblągiem.
ASP Katowice. Zajmuje się grafiką wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją. Kocha podróże, a w przyszłości planuje zamieszkać w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.
ANDRZEJ PIOTR LESIAKOWSKI
n u m e r u
ILUSTR.
AGATA KRÓLAK
a u t o r z y
PAWEŁ SCHREIBER wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy
NATALIA OLSZOWA
tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na
Housewife, która mieszka w Dublinie, zagłębiając aktualnie tajniki kuchni śródziemnomorskiej
blogu jawnesny.pl.
POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA
i zarządzanie zasobami ludzkimi. Prowadzi blog kulinarny „Na Talerz”. Kocha się w ręcznie
https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka
malowanej ceramice.
ARAM STERN Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”, „Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku
MAREK ROZPŁOCH JACEK SEWERYN PODGÓRSKI Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze. Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.
ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.
Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest wieku; ten ciągle się zmienia.
169
170
B
a u t o r z y
n u m e r u
SZYMON SZWARC ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”, „Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,
MACIEK TACHER
„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”. Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”
muzyk.
(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.). Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”. Mieszka w Toruniu i za granicą.
MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA ’85 Absolwentka projektowania graficznego na UMK w Toruniu. Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia, identyfikacja wizualna), równolegle współpracuje jako ilustrator z wydawnictwami prasowymi. Uczestniczka licznych konkursów i wystaw m.in.: 23 Międzynarodowego Biennale Plakatu, 22 Biennale Plakatu Polskiego, wystawy STGU „Warmia Rebelia Kultury”
DAWID ŚMIGIELSKI Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.
JOANNA WIŚNIEWSKA Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki, wielbicielka dobrych książek i podróży, ze słabością do barokowego malarstwa hiszpańskiego i czekolady.
iogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w Tworach znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru - zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy, jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce, oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania podwójnego wakacyjnego numeru „Menażerii”!
o d s ł o n y
I
K KOWS
A J LESI
NDRZE RYS. A
MENAŻERIA REDAKCJA Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Karolina Natalia Bednarek, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Agata Królak, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Natalia Olszowa, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: mrozploch.menazeria@gmail.com Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: stern.menazeria@gmail.com Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska Administrator bloga i strony na facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: redakcja.menazeria@gmail.com Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska Redaktorzy działu tekstów literackich: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc Redaktor działu Twory: Gosia Herba Redaktorzy działu Pod okładką: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: podokladka.menazeria@gmail.com Sekretarz redakcji: Jerzyk Adamiak Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc Skład: Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch, Dawid Śmigielski E-mail: redakcja.menazeria@gmail.com WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: herbu_megafon@op.pl
171
design & idea: Maciek Tacher