Menażeria Nr 9

Page 1


ilustr.

Sabina Sokół

c z o ł e m

Lampart,

2

D

ziewięć miesięcy, czyli czas na pewne podsumowania. W odróżnieniu od biologicznej ruletki genowej, na każdym etapie życia „Menażerii” każdy z nas – czyli ekipa redakcyjna, ale nie tylko – mógł dołożyć własną, przemyślaną i precyzyjnie odmierzoną drobinę materiału genetycznego. Tak więc postać obecna naszego maleństwa nie jest bynajmniej owocem przypadku - można zachwalać i ganić konkretne nasze działania, a nie zrządzenie losu czy Matkę Naturę, choć i one pewnie maczały w tym wszystkim palce. O pochwały i utyskiwania (te ostatnie szczególnie!) proszę Was bardzo gorąco. Z perspektywy wewnątrzredakcyjnej widoczny jest wciąż niedosyt Waszych opinii, zarówno mailowych, jak i ustnych. Co widzicie dobrego w „Menażerii”? Czego Wam brak? Czy to dobrze, że istniejemy? Że co miesiąc tworzymy i zbieramy materiały, redagujemy, korygujemy, składamy – po prostu dbamy, by wszystko miało ręce i nogi, a zarazem kusiło różnorodnością? Za nic nie pozwolimy sobie skostnieć – więc choć mnożą się u nas punkty stałe i kontynuacje tematów, bezustannie myślimy o zmianach na lepsze. Niedługo nastąpi dość widocz-

na transformacja, o której nie raz jeszcze będziemy dokładniej informować: nasze PDF-owe dotychczas pismo przekształci się w aktualizowany co miesiąc serwis. W gronie redakcyjnym zmiana ta jest akceptowana i pożądana, będziemy szczęśliwi jeśli również Czytelnikom będzie ona odpowiadała. Wszystko to dokona się za sprawą pomocnej dłoni stowarzyszenia „Tłok”, a możliwe jest tylko i wyłącznie dzięki pozarządowemu, Megafonowemu, fundamentowi naszego pisma. Mam nadzieję, że nadchodząca przemiana, ale też i cała nasza działalność, będzie żywą reklamą trzeciego sektora. Żałuję przy tym, że w minionych numerach nie dość miejsca poświęciliśmy problematyce pozarządowej, bardzo bym chciał, żebyśmy i pod tym względem nieco się polepszyli. A też nie powinniśmy chyba pozostawać obojętni na inne zjawiska społeczne - przecież prowadzenie działalności prasowej zobowiązuje do nieobojętności... Czy starczy nam odwagi?

W dziewiątym miesiącu

Marek Rozpłoch Na

okładce ilustracja

Gosi Stolińskiej


s p i s

recenzje Anna Ladorucka, Aram Stern, Paweł Schreiber, Artur Eichhorst, Grzegorz Malon, Wojciech Włoch

t r e ś c i

Joanna Wiśniewska Spokojny człowiek

felieton. regulator kwasowości Barszcz Błaszczyk 94 6

156

Jacek Seweryn Podgórski Tylko dla fanów?

felieton. horyzont zdarzeń Kosmiczny Bastard 96

fotorelacja Ryszard Duczyc 51. Bydgoski Fetiwal Muzyczny 12

98

22

164 100

ilustracja Sabina Sokół

104

autorzy numeru

postanthropology wunderkammer Phtalo Manatee

24

fotorelacja Małgorzata Drążek Słuchalnia: koncert Sultan Hagavik w CSW 36

relacja Aram Stern XX SPOTKANIA – tempomat uniwersalny 38

relacja Piotr Buratyński, Karolina Robaczek Tofifest 360°? 42

rach-ciach Polecam, Grażyna Torbytska i Cham Filmowy Seriale 44

wywiad z Jackiem Sotomskim i Mikołajem Laskowskim rozmawia Małgorzata Burzyńska Eksperyment trwa 48

fenomen Marek Rozpłoch Rozmowy ze świetnymi dziewczynami 56

fenomen Aram Stern Czechowicz na kozetce u Bonowicz

179 180

twory Martyna Ścibor 108 pod okładką. wstęp Dawid Śmigielski, Jacek Seweryn Podgóski Jak wygląda konstruktywna krytyka? 122 pod okładką. wywiad z Edvinem Volińskim i Nikodemem Cabałą rozmawiają Jacek Seweryn Podgórski i Dawid Śmigielski BIOCOSMOSIS, czyli spoglądając w odległą galaktykę 124 pod okładką. komiks Kuba Wojtecki 131 pod okładką. relacja Dawid Śmigielski Gry i komiksy 132 pod okładką. relacja Filip Fiuk Kolejna emefka zaliczona, czyli rzetelna relacja z tegorocznej edycji łódzkiego festiwalu 136

pod okładką. relacja Dawid Śmigielski

Goście, panele, autografy i zakupy 140

62

pod okładką. relacja Konrad Wojtasik Festiwal komiksu i gier dla niezainteresowanych

86

pod okładką. komiks Anna Krztoń

60

twory Agata Kus

148

teksty literackie Patryk Zimny

152

felieton. dzienniczek uwag Szymon Szwarc

pod okładką. eseje recenzyjne: 92

162

tu bywaj AS, SM

obiekt pożądania Karolina Wiśniewska Festiwal Designu w Łodzi 2013

fotorelacja Ryszard Duczyc XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek Spotkania

160

Dawid Śmigielski Porno w rytmie hard

felieton. bełkot miasta Józef Mamut

fotorelacja Sławomir Jędrzejewski Domowe Melodie w Lizard King

3

odsłony Andrzej Piotr Lesiakowski 185

fiat Zofii Maciek Tacher Wczesny Wittgenstein 186




r e c e n z j e

książka

6

Co było dalej? Jest wczesna wiosna 1951 roku. Trzej nastoletni chłopcy idą za miasto popływać zanim jeszcze stopnieje śnieg, aby móc pysznić się tym przed kolegami. Przy okazji dokonują niebywałego odkrycia: w stawie znajduje się zanurzony aż po dach samochód należący do miejscowego optyka, pana Willensa, a przez otwarty szyberdach wynurza się jego martwa ręka. Duma z pływackiego osiągnięcia odchodzi w niepamięć, gdyż to mrożące krew w żyłach odkrycie pozwoli im przejść do historii. Znalezisko nie wywołuje ani śladu grozy, obawy czy żalu, jedynie dumę z odkrycia i wdzięczność losowi za taką gratkę. Czy chłopcy pobiegną na posterunek, by zgłosić trupa w wodzie? Ależ skąd. Spokojnym, dumnym krokiem wrócą do swych domów, zjedzą obiad, po czym przeparadują przez całe miasto, mijając po drodze nieświadomą jeszcze wdowę po

topielcu. Wstąpią jeszcze do sklepiku po obłędnie smaczną lukrecję i dopiero wtedy dotrą na posterunek. A gdy już mają złożyć zeznanie okazuje się, że przygłuchy posterunkowy ma rozpięty rozporek. Zamiast powiedzieć, co ich sprowadza, uciekają pękając ze śmiechu. Wracają do domu i dopiero po jakimś czasie, w porze kolacji, jeden z nich wyznaje matce, co zaszło nad stawem. To, że chłopcy przez tyle godzin wytrzymali, nie mówiąc nikomu o swym odkryciu, a szczególnie niefrasobliwe kupno lukrecji, budzi uznanie całej społeczności, z czym wiąże się dożywotni przydomek „Truposz”, który nawet przeszedł na niektórych ich potomków (chociaż wtedy nikt już nie pamiętał, skąd to się wzięło). Śmierć optyka uznana została za tragiczny wypadek lub samobójstwo, jak się później okazało, zupełnie niesłusznie. Znalezienie topielca to zaledwie preludium do noweli, która opowiada o codziennym życiu pielęgniarki domowej, na pozór nie mającym związku z upiornym odkryciem chłopców. Jednak w dramatycznych okolicznościach zagadka nagłej śmierci doktora Willensa zostaje rozwiązana, a główna bohaterka obdarzona niechcianą wiedzą i dylematem co z tą wiedzą zrobić. „Miłość dobrej kobiety” to jedno z moich ulubionych opowiadań z tomiku Alice Munro pod tym samym tytułem. Spośród innych nowel tej autorki wyróżnia się stosunkowo pokaźną długością i przy dobrych chęciach można ją określić mianem minipowieści. Poza tym – jest trup, jest sprawca, więc można by się spodziewać czegoś w rodzaju thrillera. Nic bardziej mylnego. Kryminalne tło nie tworzy napięcia, a zwroty akcji nie są zbyt zaskakujące. Podłoże to ma jedynie na celu stworzenie patowej sytuacji, w jakiej stawia bohaterkę i ukazanie wątpliwości, jakim musi stawić czoło. A gdy decyzja została podjęta i nieuchronnie zbliżały się jej konsekwencje, co zrobiła autorka? Postawiła kropkę i zaczęła pisać kolejne opowiadanie. Przyznam, że przy pierwszym przeczytanym przeze mnie opowiadaniu Munro zabieg ten, czyli „koniec i kropka, czytelniku, domyśl się sam co było dalej” wywołał we mnie niemały wstrząs. Jakież to marnotrawstwo tworzyć interesujące postaci i zajmującą fabułę tylko po to, by w najciekawszym niekiedy momencie urwać ją, zostawiając czytelnika samego z wątpliwościami jak to się potoczyło dalej. Przecież to się wręcz prosi o ciąg

dalszy. Zwłaszcza dziś, w epoce na siłę tworzonych sequeli, czytelnik czuje się komfortowo przyzwyczajony do postaci, obserwując ich losy aż do kompletnego wyczerpania się fabuły. Może dlatego opowiadania są obecnie mniej popularne od dłuższych form literackich, mimo że zazwyczaj stanowią zamkniętą treść. Mimo boleśnie urwanych zakończeń, opowiadania Alice Munro urzekły mnie do tego stopnia, że przeczytałam dwa tomiki opowiadań jeden po drugim i zdecydowanie sięgnę po kolejne. Dla nieśpiesznej atmosfery kanadyjskich miasteczek, dla nieidealnych bohaterek odsłaniających krótki fragment swojego życia i pełnię swych skomplikowanych uczuć. Dla niewytłumaczalnych decyzji kobiet i mężczyzn, w jednej chwili rezygnujących z dotychczasowego, ciepłego i miękkiego życia, by rzucić się w nieznane wskutek nagłego impulsu. A nawet dla niedosytu wywołanego przez nagłe zakończenia. Polecam serdecznie, sugerując powolne czytanie, smakowanie i delektowanie się. Całkowicie dla formalności nadmienię, że Alice Munro, zwana „Czechowem z kanadyjskiej prowincji” (jakże fatalne określenie), zdobyła w bieżącym roku nagrodę Nobla za mistrzostwo w krótkich formach literackich. Od siebie dodam, że uważam nagroda za w pełni zasłużona. Niestety autorka, powtarzając nagłe ścięcie napięcia ze swoich opowiadań, zdecydowała się zakończyć na tym swą karierę literacką. Zastanawiam się czy trudno jej będzie egzystować nie tworząc, gdyż pisanie - już od nastoletnich lat - stało się jej sposobem na życie.

Anna Ladorucka „Miłość dobrej kobiety” Alice Munro Wydawnictwo WAB


teatr

r e c e n z j e

Letarg i neurozy Dora to postać niezwykła: matka i jej szef, sprzedawca warzyw, mówią, by się myła dokładnie i ona to robi. Poznany na dworcu Elegancki pan powie jej później, że myć się nie powinna i dziewczyna stosuje się do jego rady. Dora nie ma własnej woli. Polską prapremierą sztuki „Witaj Dora”, szwajcarskiego dramatopisarza Lukas‘a Bärfuss’a Teatr im. Wilama Horzycy poruszył widzów dogłębnie, pozostawiając ich z wieloma otwartymi pytaniami. Szesnastoletnia główna bohaterka jest od niemowlęctwa obciążona wadą umysłową, więc matka za radą lekarza podaje jej regularnie środki psychotropowe – Dora żyje w letargu, na autopilocie, rzec można wychłodzona z emocji, jest jak warzywa, które sprzedaje. Gdy osiąga dojrzałość nikt nie wie właściwie, kim jest; umiera profesor psychiatrii i matka decyduje się na kolejny eksperyment: odstawienie leków. „Witaj w życiu” – woła. I to zaczyna działać: Dora stopniowo odkrywa to, co lubi: może wreszcie powiedzieć, że nienawidzi mrocznych bajek, które przed snem czytała jej matka, iż woli spódniczki mini od spodni… i seks! Odsłania okrutny świat, opętana nieskrępowanym pożądaniem, a boleśnie poprawny lekarz nie

może jej tego zabronić. Wszak Dora nie zna wstydu i jej „godność jest tylko trybem przypuszczającym”. Nieprzypadkowo Lukas Bärfuss wybrał swej bohaterce imię najsłynniejszej pacjentki Freuda – Dora potrafi zachowywać się tylko tak, by wszyscy ją kochali. Pozwoli się bić sprzedawcy perfum z dworca, a aborcję i usunięcie macicy określi ulubionym słowem „okay”. Swoboda seksualna nastolatki z umysłem dziecka – to może szokować, stąd duży plus dla Teatru im. Wilama Horzycy za zaprezentowanie tego dramatu polskiej publiczności po dziesięciu latach od jego premiery w Theater Basel. W spektaklu zachwyca aktorstwo na wysokim poziomie – przede wszystkim grającej główną rolę Julii Sobiesiak, debiutującej w tym spektaklu w Toruniu. Swą dziewczęcą delikatnością i uśmiechem aktorka budzi sympatię w widzu już od pierwszych scen. Znakomity warsztat (Sobiesiak w 2011 roku, rolą Grety w „Przemianie” Kafki w reżyserii Magdaleny Miklasz, wygrała Festiwal Debiutantów Pierwszy Kontakt), ruch sceniczny, dykcja – obezwładniają widzów w tej bardzo złożonej i prawdziwej roli. Aktorka jest bez przerwy przez półtorej godziny na scenie, a towarzyszący jej aktorzy również pokazali się z najlepszej strony. Długo będę pamiętać Agnieszkę Wawrzkiewicz w roli Matki, Tomasza Mycana jako perwersyjnego Eleganckiego pana, czy kongruentne monologi psychiatry – Pawła Kowalskiego. Nie można także odmówić myślowej konsekwencji w wizji inscenizatorskiej reżyserowi spektaklu Krzysztofowi Rekowskiemu. Choć polskie tłumaczenie dramatu przez Izabelę Rozhin wyraźnie przenosi ciężar na jego główną bohaterkę, to reżyser idealnie oddał także jego drugie dno, zawarte w tytule oryginalnym sztuki: „Seksualne neurozy naszych rodziców”. Pozorna otwartość pokolenia 68 na zachodzie zderza się tutaj z mieszczańską Szwajcarią i granicami jej tolerancji. Co jest normą, czego nie wolno, czy można pozwolić osobom chorym psychicznie na seks? W którym momencie dbanie o dobro drugiego człowieka poślizgnie się na skórce od banana i wtoczy się do rowu z patosem? Reżyserowi umiejętnie udało się nie wpaść w tę pułapkę: z wyjątkowym taktem pokazał złe traktowanie niepełnosprawnej umysłowo Dory przez jej bliskich oraz seksualne wyczyny samej bohaterki. Rekowski także idealnie oddał zamysł psychologiczny autora: Bärfuss nie stawia granic między dobrem a złem,

pomiędzy normą a dewiacją, między ofiarą i sprawcą. Być może to właśnie sprawiło, iż tak długo w Polsce nie odważono się wystawić jego najsłynniejszego dramatu. Inscenizację na granicy umowności i realizmu bardzo dobrze podkreślają muzyka Marcina Mirowskiego oraz surowa scenografia Macieja Chojnackiego. Wzmocniona światłem i obrazem, szczególnie w scenie finałowej, gdy Dora w futrze Kareniny wybiera się do Rosji… A sufit nad jej głową, opadający konsekwentnie przez cały spektakl jest już bardzo nisko. Tą ambitną prapremierą Teatr im. Wilama Horzycy udowadnia, że powoli wychodzi z zastoju. Na taki spektakl długo czekaliśmy i wreszcie go mamy. Aram Stern Lukas Bärfuss, „Witaj Dora” reż. Krzysztof Rekowski Teatr im. W. Horzycy premiera 27 października 2013

Łojfonek i Misiek Squad Heiner Goebbels najbardziej nienawidzi zdania: „To jest świetna historia” – twierdząc, że głębia wspaniałej historii ogranicza sceniczne możliwości. Można się z nim nie zgodzić – jednak w przypadku najnowszego przedstawienia Teatru Baj Pomorski „Brygada Misiek”, tezę niemieckiego reżysera i teoretyka teatru pozostawiłbym otwartą. Spektakl wg własnego scenariusza i w reżyserii Tomasza Mana opiera się rzeczywiście na wspaniałej historii, jest dowcipny, efektowny i świetnie

7


8

r e c e n z j e

zagrany, ale przebieg zdarzeń nie bardzo wiąże się z pełnym iluzyjnym napięciem, powstającym w umyśle widza, który śledzi kolejne losy postaci. Tomasz Man połączył świat miniony z dzisiejszym, najbardziej aktualnym: oto w kartonie znajdującym się w piwnicy ożywają zabawki z dzieciństwa punkowca Miśka, zakonserwowane w kurzu lat 80. ubiegłego wieku. Nie zauważyły, że mamy już 2013 rok, a ich Misiek pracuje w Anglii i jeśli teraz nie uratuje ich jego mama, wylądują na śmietniku – nie historii, ale tym przydomowym, gdyż piwnica zostaje sprzedana. By uniknąć tak tragicznego losu, postanawiają zorganizować koncert rockowy i prosić Miśka o pomoc. Tylko jak do niego dotrzeć? Przypadek sprawia, że nowy właściciel piwnicy, bezwzględny Interesiarz (Mariusz Wójtowicz) gubi swój nowoczesny symbol lansu – Ajfon i dzięki jego pomocy zabawki będą mogły przesłać swój koncert Miśkowi przez Facebook. Zaczyna się punkowa walka z czasem, pełna piosenek granych na żywo, pełna grających lekko i z wdziękiem postaci, nasyconych komizmem sytuacyjnym, który zderza gadżety i symbole PRL-u z dzisiejszym Ajfonem. Pod batutą reżysera aktorzy bawią się świetnie, a z nimi publiczność. Łowiczanka na podstawce (Edyta Łukaszewicz-Lisowska), cudownie mówiąca gwarą (to jej ten Łojfonik!), Barbie (Marta Parfieniuk-Białowicz) – stylizowana na Korę pyszna damulka, pewna siebie Puszka Coli (Anna Katarzyna Chudek) czy Agnieszka Niezgoda (smutna Matka i dostojna Królowa). Są też wyrazisty punkowiec Misiek (Andrzej Słowik), wzniecający zamęt hippisowskimi wstawkami Indianin (Krzysztof Grzęda) i przezabawnie komentujący akcję przez swoje radio Kasprzak – Jacek Pysiak. W galerii tych uroczych postaci nie sposób nie zauważyć także Papieża (Mariusz Wójtowicz), Żołnierzyka i Lecha (debiutujący aktorsko w Baju Ireneusz Maciejewski), czy trudnego do utemperowania krzyczącego Orła bez korony (Andrzej Korkuz). Te postaci bawią rodziców małych widzów, dzisiejszych 40-latków, którzy w stanie wojennym uciekali w świat powieści Karola May’a, marzyli o prawdziwej Barbie, ustawiali puste puszki na regale i słuchali Trójki. Najmłodszym bliższy jest zdecydowanie Ajfon – z roli na rolę pokazujący się lepiej i pełniej Krzysztof Parda, który zniewala świetną vis comica i absolutną sprawnością ciała. Jego nowomodne maniery zalane w plastiku z ciekłokrystalicz-

nym ekranem, w który dziś wpatruje się co drugi widz teatru przed trzecim dzwonkiem, idealnie oddają pustkę naszych czasów. Zależną od wyczerpującej się szybko baterii… (Barbie i Łowiczanka ich przecież nie potrzebowały). Jakże paradoksalnie „wolni” czuliśmy się 30 lat temu bez uwiązania w sieci, informowania o wszystkim przez fejsy, twitty i inne instagramy – dziś wielu wpadło już w phubbing i trudno ich z niego wyciągnąć. Przedstawienie nie tylko dotyka współczesnych problemów porwanych kontaktów międzyludzkich, ale i nostalgii za dzieciństwem, przyjaźnią, wspólną walką o wolność oraz prawdziwą ludzką solidarnością. Szczególnie poruszającą, gdy na scenie kilka razy pojawiają się groźne szczury, kojarzące się z oddziałami ZOMO. Z nimi walczyli dzielnie Ci, którzy dziś już odchodzą lub znaleźli się poza światem partyjnych wojen. Kolejne pokolenie wyrzuciło swoje zabawki, liczy się tylko teraz. Mimo dowcipnego charakteru przedstawienia – nie jest to także łatwy spektakl. Skądże więc pewien niedosyt? Przecież i scenografia świetna i ruch sceniczny zasługują na brawa, przecież muzyka też je dostała. Przedstawienie po pierwsze wymaga od rodziców wprowadzenia swych dzieci w temat, wyjaśnienia, dlaczego tak było: co znaczyły kartki na czekoladę, kolejki, strach w stanie wojennym i teksty piosenek. Po drugie rozwleczenie pierwszej części do ponad godziny, z raptem kilkunastoma minutami po antrakcie w drugiej, zwłaszcza, że tworzyły się w akcji pauzy nastrojowe. Tomasz Man nie jest tak ekspresyjny jak Paweł Aigner, czy Zbigniew Lisowski i choć nie skąpił oręża z arsenału tych reżyserów, to nie przyjął ich tempa. Mam wrażenie, że ono łatwiej trafi do dorosłych, niż ich pociech.

Aram Stern Tomasz Man, „Brygada Misiek” reż. Tomasz Man Teatr Baj Pomorski premiera 12 października 2013

Archiwum głosów Najważniejszym elementem scenografii „Historii bydgoskich”, nowego spektaklu TPB, wyreżyserowanego przez Pawła Łysaka, jest ogromny regał zapchany sfatygowanymi metalowymi skrzynkami. Aktorzy będą z nich wydobywać fragmenty przeszłości – czasem fotografie, stroje, peruki, a czasem wodę, krew czy ziemię. Te porzucone strzępy dawno minionych rzeczy to kawałki fascynującego obrazu Bydgoszczy – miasta, które wciąż zapomina, czym kiedyś było. „Historie bydgoskie” to spektakl o elastycznej strukturze. Widzowie każdorazowo oglądają serię trzech monodramów autorstwa Artura Pałygi. Za każdym razem mogą jednak natrafić na inny zestaw, wykonywany przez innych aktorów, wydobywających z zapomnianego archiwum inne głosy bydgoskiej przeszłości. Choć ważnym elementem „Historii bydgoskich” jest pokazywanie i komentowanie starych fotografii, spektaklowi daleko do odczytu z przezroczami. W każdym monodramie ważna jest nie tylko przeszłość, o której opowiada, ale i teraźniejszość, która ową przeszłość czyta. W jednym z nich sfrustrowany inżynier, który właśnie stracił pracę (w tej roli przyozdobiona gustownym wąsem, brawurowa Alicja Mozga) odkrywa w sobie nagle pierwiastek kobiecy, który okazuje się podejrzanie autonomiczny – ma własny głos, własne (niezgodne z wolą swojego nosiciela) gesty i, jak się w końcu okazuje, odrębną tożsamość oraz historię. W pana w wieku przedemerytalnym wciela się międzyna-


rodowa gwiazda operowa z początków XX wieku, Klara Dux. Dla niego Bydgoszcz to miasto o wątpliwej przyszłości (podobnie, jak jego zakład pracy); dla niej – to wspomnienie pięknej i wielkiej przeszłości. Dopiero konfrontacja między nimi dwojgiem, zamkniętymi w jednym ciele, daje pełniejszy obraz. Model każdego monodramu jest podobny – współczesny bydgoszczanin odnajduje, zwykle w nieco surrealistycznym kontekście, coś, co łączy go z przeszłością i wskazuje mu drogę do odpowiedniej skrzynki na ogromnym regale. Tylko współczesność może dać głos temu, co przeminęło. Opowieści, które za pośrednictwem żyjących opowiadają duchy, są bardzo różne. Jakub Ulewicz przedstawia historię syna właściciela pałacyku w Ostromecku, który wstąpił do SS. Mirosław Franaszek ukazuje mniej znane oblicze bydgoskiej Łuczniczki – nie tylko symbolu miasta, ale i ostatniej pamiątki po wymordowanych w pobliskich obozach bydgoskich Żydach. Roland Nowak nurkuje w historii miejskich kanałów. Aktorzy spisują się świetnie, bardzo dobrze sprawdza się też oszczędna przestrzeń, w której występują. Sporadycznie szwankuje tylko tekst, w którym konkretne, poruszające historie zastępuje czasem mistyczne wielosłowie, a niektóre skomplikowane problemy stają się nieco zbyt uproszczone. Wady te przezwycięża jednak świetny dobór tematów i różnorodność ich ukazywania. „Historie bydgoskie” to wzorcowy przykład wypełniania przez TPB misji teatru miejskiego – takiego, który istnieje nie tylko dla teatromana, ale również dla zwykłego obywatela miasta. Teatru, który pamięta i przekazuje miejską przeszłość, zwłaszcza tę, o której miasto z różnych przyczyn zapomina. W archiwum, przetrząsanym przez kolejne postaci na scenie, kryją się przede wszystkim te Bydgoszcze, do których przez długie lata nikt się nie przyznawał – niemiecka i żydowska. Zamieszkujący je umarli mają nam wiele do powiedzenia.

Paweł Schreiber Artur Pałyga, „Historie bydgoskie” reż. Paweł Łysak Teatr Polski Bydgoszcz premiera 25 października 2013

Film

r e c e n z j e

Przez muzykę do wolności Drugi film (po „Linczu”) Krzysztofa Łukasiewicza jest jednocześnie pierwszym filmem w języku białoruskim, który został pokazany w Cannes, docierając do wielu widzów z Europy Zachodniej. Z oczywistych powodów politycznych prawie wszystkie zdjęcia zostały zrobione w Polsce. Współscenarzystą obrazu jest czołowy białoruski opozycjonista Franak Wiaczorka, którego biografia stanowi osnowę fabuły. Głównym bohaterem filmu jest Miron (w tej roli Dźmitry Vinsent Papko), muzyk rockowy o antyreżimowych poglądach. Artysta naraził się władzy poprzez otwarte wygłaszanie swoich przekonań na koncertach. Jeden z koncertów zostaje przerwany przez milicję, Miron jest aresztowany i przymusowo wcielony do wojska. Muzyk na własnej skórze odczuwa zjawisko „fali” i jednocześnie przekazuje telefonicznie informacje na temat życia w koszarach swojej dziewczynie, Wierze (granej przez Karolinę Gruszkę). Informacje te stanowią podstawę redagowanego przez dziewczynę bloga. W tym

momencie następuje rewolucja – póki co jedynie w Internecie. Internauci wyrażają solidarność z muzykiem, krytykują i wyśmiewają władzę. Oburzenie, jakie wywołuje strona internetowa wśród urzędników Ministerstwa Obrony, prowadzi do interwencji i uciszenia młodych ludzi. Nieodłącznym elementem „Żywie Biełaruś!” jest muzyka autorstwa białoruskiego artysty-opozycjonisty Lawona Wolskiego. Rockowe piosenki, obok Internetu, są głównym orężem opozycji w walce z władzą. Film w doskonały sposób pokazuje starcie nowego, dającego możliwość wypowiedzi, medium, jakim jest Internet, z telewizją, która na Białorusi została całkowicie podporządkowana reżimowi. „Żywie Biełaruś!” to niewątpliwie ważny i potrzebny film. Na spotkaniu z reżyserem i odtwórcą głównej roli z ust widzów padło wiele pytań. Dotyczyły jednak one przede wszystkim kwestii społeczno-politycznych, a nie artystycznych. „Żywie Biełaruś!” zajął trzecie miejsce w plebiscycie publiczności na Festiwalu Tofifest. Nie ukrywam, że po pokazie i ja byłem poruszony tym mocnym filmem. Można więc uznać, że spełnił swą rolę – sprawił, że do świadomości ludzi na zachód od Białorusi trafił obraz życia w zrusyfikowanym systemie Łukaszenki. Jednak przyglądając się filmowi „na chłodno”, można dostrzec znaczące wady. Podstawowym zarzutem z mojej strony jest mało wyrazista konstrukcja postaci i fabuły. Dotyczy to zarówno antagonistów - dosłownie żaden z nich nie zapadł mi szczególnie w pamięć - jak i protagonistów. Zaprezentowane postaci są z reguły „czarne” lub „białe”, pewnym wyjątkiem jest kolega Mirona z koszarów, który zabiera mu telefon, ale później pomaga młodemu opozycjoniście. Wątek relacji Wiery z jej ojcem-wojskowym wręcz prosi się o rozwinięcie. Uważam, że ostatecznie zmarnowano obecność tej bardzo dobrej aktorki. Mam wrażenie, że głównemu bohaterowi brakuje charyzmy, jest mało wyrazisty, a to przecież muzyk rockowy. Brakuje w filmie pewnej konsekwencji i dokładności – nagranie z ukrycia liczącej głosy komisji wykonane zwykłym telefonem komórkowym nagle staje się filmem wysokiej jakości. Film dotyczy głównie sytuacji na Białorusi, ale porusza także tematy bardziej uniwersalne („fala” w wojsku, bunt, walka z ogólną niesprawiedliwością, zakłamaniem i hipokryzją, muzyka i Internet jako narzędzia oporu) co jest zaletą. Mam

9


10

r e c e n z j e

jednak wrażenie, że obraz Łukaszewicza nie wyczerpuje w zadowalającym stopniu ani jednego z nich. „Żywie Biełaruś!” niestety jest dosyć schematycznym, a nawet propagandowym filmem pod względem konstrukcji fabuły i postaci. Nie da mu się jednak odmówić ważnej roli w kształtowaniu wśród zagranicznych widzów świadomości na temat życia na Białorusi. Jest to film w pewnym sensie misyjny, więc można wybaczyć jego twórcom pewne uproszczenia. (Tekst powstał przy współpracy z Kołem Naukowym Filmoznawców UMK)

Artur Eichhorst

Żywie Biełaruś! reż. Krzysztof Łukaszewicz Kino Świat

muzyka

2012

Anita Lipnicka Zabierając się za pisanie artykułu do listopadowego numeru „Menażerii” w głowie miałem album „Days Are Gone” zespołu Haim. Płytę bardzo dobrą i świeżą, łączącą wiele gatunków muzyki alternatywnej oblanych rytmiczną elektroniką. Każdy powinien zapoznać się z tym materiałem po czym może stwier-

dzi, podobnie jak BBC, że jest to jeden z najbardziej obiecujących zespołów tego roku. Myśląc o tym wszystkim co dzieje się ostatnio na rynku muzycznym, przypomniałem sobie jednak, że żyjemy w Polsce i, co więcej, mówimy po polsku. Przypomniałem sobie jak miło jest usłyszeć, wypływający z głośników, znajomy język, którego podstaw uczyłem się w szkole podstawowej. I wtedy w moje ręce, z lekkim opóźnieniem, wpadła najnowsza płyta Anity Lipnickiej „Vena Amoris”. Spoglądając na krążek zadałem sobie pytanie: kim dziś jest Pani Anita i jak jest odbierana przez przeciętnego młodego słuchacza, który nie śledzi na bieżąco poczynań artystycznych piosenkarki? Rozmawiając z młodymi ludźmi odniosłem wrażenie, że Anita Lipnicka jest postrzegana głównie przez pryzmat zespołu „Varius Manx”, z którym wydała kilka bardzo dobrych utworów udowadniając tym samym, że muzyka popowa nie musi być kiczowata. Słuchacze pamiętają, że po odejściu z zespołu piosenkarka dalej nagrywała, większość nie kojarzy jednak szczegółów twórczości artystki. Oczywiście prawie wszyscy znają utwór „Wszystko się może zdarzyć” ale już tylko nieliczni potrafią powiedzieć na której płycie się ukazał. Moi rozmówcy w latach dziewięćdziesiątych byli jeszcze bardzo młodzi, w telewizji emitowano „30 Ton”, a produkcja oranżady w szklanych butelkach właśnie dogorywała. Bez Internetu dostęp do szerokiego grona twórców był znacznie utrudniony. Wszystko było inne… Teraz ci sami ludzie słuchają muzyki „mniej popowej”, są modni, piękni i uciekają od komercji, a Anitę Lipnicką kojarzą głównie z Johnem Porterem. Popularne radia dość często bombardowały nas ich wspólnym dorobkiem artystycznym i zupełnie słusznie, ponieważ są to wybitni muzycy, tak bardzo potrzebni współczesnej, polskiej muzyce rozrywkowej. Znana, lubiana, doceniana lecz nie widywana na celebryckich lunchach, brunchach, after party i co więcej na samych PARTY. Ślad po Anicie Lipnickiej, w świadomości części ludzi słuchających dobrej muzyki, zaginął. Moje przemyślenia w tym temacie nie są chyba wyssane z palca, a duża część ludzi nie wie jaką obecnie muzykę tworzy piosenkarka. Potwierdzeniem tego jest choćby strona last.fm, gdzie w gronie „podobnych wykonawców”, nadal wyświetlana jest

m.in. Kasia Kowalska. Jaką więc muzykę tworzy obecnie Anita Lipnicka i czy naprawdę jest ona zakorzeniona w popie lat dziewięćdziesiątych? Moim zdaniem nie, a wszystko to owoc współpracy z Johnem Porterem. Wspólne utwory tej dwójki są zadziorne, rockowe i często pozbawione miękkości ale nadal melodyjne i harmonijne, bez rockandrollowych szarż, przypominające bardziej twórczość Nicka Cave’ha niż piosenki Kasi Kowalskiej. 13 listopada 2009 roku światło dzienne ujrzał krążek pod tytułem: „Hard Land of Wonder”. Pierwsza solowa płyta artystki od czasu rozpoczęcia współpracy z Porterem. Tego samego dnia w Polsce zadrżała ziemia zwiastując, że jest to jedno z najlepszych wydawnictw na rodzimym rynku od lat. Album został nagrany w studiu Petera Gabriela, a realizacją dźwięku zajął się Cameron Jenkins współpracujący m.in. z The Verve. Anita Lipnicka pokazała, że chce grać w pierwszej lidze muzyki rozrywkowej nie tylko w obrębie naszego kraju. Mimo, że dalej jest tą samą piosenkarką, pełną lekkości i nostalgii, wytyczyła inny kurs swojej karierze muzycznej. Otoczyła się znakomitymi ludźmi z branży fonograficznej chcąc tworzyć na światowym poziomie. Płyta z pewnością mogłaby konkurować z dokonaniami Tori Amos. Najnowszy krążek artystki „Vena Amoris” został wydany 4 października 2013 roku przez niezależną wytwórnię Mystic Production, współpracującą m.in. z Marią Peszek, D4D czy zespołem Coma. Płytę nagrano w ciągu ośmiu kwietniowych dni bieżącego roku w studio Fish Factory w Londynie. Za realizację dźwięku tym razem odpowiada Greg Freeman, który współpracował z doskonałymi folkowymi zespołami takimi jak Mumford and Sons czy Grandaddy. Wydanie zawiera ciekawe zdjęcia i dokładne opisy, co daje solidny produkt ukazujący cały proces twórczy. W dzisiejszych czasach, tak obszerne dodatki, są niestety rzadkością. Promujący płytę singel „Hen, Hen...” dzięki wyraźnie słyszalnym dźwiękom banjo, nadającym klasyczny folkowy klimat, przenosi nas w odległe krainy. Utwór jest melodyjny, zabawny i wprowadza nas do świata znanego ze starych westernów. Przeniesienie tak wyrazistych folkowych brzmień na polski grunt udało się Anicie Lipnickiej jak nikomu. Polskie słowa, zgrabnie wplecione w taką aranżację, kolejny raz pokazały, że mamy do czynienia z wybitną artystką.


r e c e n z j e

„Sen Laury”, czyli piąty utwór na płycie, zachwycił mnie jako jeden z pierwszych. Odniosłem wrażenie, że stoję nad brzegiem spokojnego oceanu przejęty głębią dźwięków, które otoczyły mnie ze wszystkich stron. Słyszany głos hipnotyzuje jak syreni śpiew. Oczarowany i omamiony pięknym brzmieniem straciłem poczucie czasu i pewność czy nadal jestem na jawie. Bardzo kojące doświadczenie. „Trzecia zima” jest typową piosenką o miłości. Każdy wie, że ten rodzaj utworów można odnaleźć chyba wszędzie, nawet w reklamach maszynek do golenia. Jednak ta kompozycja poraża dojrzałym i przepięknym tekstem. Opisanie prawdziwego uczucia w niebanalny sposób jest czymś nadzwyczajnym i urzekającym. Dodający nostalgii fortepian i lekkie gitarowe solówki, prowadzące całość kompozycji, kruszą nawet najbardziej skamieniałe serca humanoidalnych istot. Każdy, kto przynajmniej raz w życiu naprawdę kochał, powinien przynajmniej kilka razy posłuchać tej ballady. Najnowsza płyta Anity Lipnickiej jest nasycona folkowym brzmieniem ocierającym się delikatnie o nuty z gatunku country. Nie jest to album równy stylistycznie co jest zaletą ponieważ mieszanie nurtów uwodzi ludzi, którzy nie zawsze byli zagorzałymi słuchaczami Pani Anity z czasów „Varius Manx”, nie zawodząc jednocześnie starych, oddanych fanów artystki. Na pewno znajdziemy tu dużo emocjonalnych tekstów, które zawsze były znakiem firmowym wokalistki. Płytę polecam szczególnie tym, którzy przechodzili obojętnie obok poprzedniego krążka artystki nie zauważając leżącego na półce brylantu, który z każdym szlifem coraz bardziej doskonale odbija światło.

Grzegorz Malon Anita Lipnicka „Vena Amoris” Mystic Production 2013

Pro-life Od dawien dawna wiadomo, że nastrój wpływa na percepcję. Podobnie z oczekiwaniami, jakie żywimy wobec percypowanego zjawiska. Podły nastrój wraz z wybujałymi roszczeniami potrafi zepsuć odbiór wszystkiego, co mamy okazję obserwować (aczkolwiek nie wydaje mi się, że zawsze, np. nie wyobrażam sobie tak podłego nastroju i tak wysokich oczekiwań, które zepsułyby odbiór występu W. Shortera). Wybierając się na zaduszkowy koncert Eljazz Quintet w Domu Muz wiedziałem, że nie idę na koncert dajmy na to A. Braxtona i że zawsze dobrze jest posłuchać muzyki na żywo. A więc nie było powodów do marudzenia. Zespół w składzie: Marcin Gawdzis - trąbka, Adam Wendt - saksofon, Bogdan Hołownia - fortepian, Andrzej „Bruner” Gulczyński - kontrabas, Józef Eliasz - perkusja - dał sympatyczny koncert. Sprawnie zagrany repertuar składał się ze standardów (było chyba – „chyba”, bo piszę to jakiś czas po koncercie – „Milestones” Davisa, jedna z ballad Komedy), utworów „standardobrzmiących”, a także coverów („Nie pytaj mnie” Ciechowskiego). Repertuar ułożony był w schemacie szybkie-wolne (z małymi odchyleniami). I chociaż B. Hołownia deklarował, że chce nas wprowadzić w „nastrój wiekuisty”, to wydaje się, iż zespół lepiej czuł utwory dynamiczne i swingujące. Sama gra muzyków była naturalna i lekka. Zdeprawowany słuchaniem płyt zapominam czasami, że jazz to fantastyczna muzyka rozrywkowa i użytkowa. To oczywiście banał, ale tego typu muzykę, jaką prezentuje Eljazz Quintet, dobrze słuchałoby się siedząc przy stoliku i sącząc coś pysznego, aniżeli w fotelikach uszeregowanych jeden przy drugim i jeden za drugim. „Skoszarowanie” w symetrycznie usytuowanych rzędach sprzyja skupieniu i obiektywizmowi (czyli postawie recenzenckiej). Mamy wtedy sposobność do

porównań z niedościgłymi wzorami, co może utrudnia cieszenie się muzyką graną na żywo przez ludzi, którym sprawia to radość. Często zamiast subiektywnej radości powoduje obiektywizujące maruderstwo („a tu się pomylił”, „a to już było”, „a tu mogli bardziej, a tu mniej”). Muzyka zespołu Eljazz Quintet lepiej sprawdziłaby się w otoczeniu „niesymetrycznym”, a delikatny szum wywołany rozmowami przy stolikach nic by tu nie psuł. A to, że muzykom nie udało się wytworzyć „nastroju wiekuistego” zaliczam na plus, bowiem wydaje mi się, że jazz jest generalnie nastawiony pro-life, a nie obsesyjnie nastrojonym perspektywą Sein-zum-Tode.

Wojciech Włoch XI Zaduszki Jazzowe Eljazz Quintet 3 listopada 2013 Dom Muz, ul. Podmurna 1/3

11


12

f o t o r e l a c j a

51. Bydgoski Festiwal Muzyczny Ryszard Duczyc 13 września - 4 października 2013 https://www.facebook.com/ryszardduczyc

Adam Makowicz, recital fortepianowy - Dwór Artusa, Toruń


f o t o r e l a c j a

13


14

f o t o r e l a c j a

Chór Synagogi pod Białym Bocianem (Wrocław) - Filharmonia Pomorska, Bydgoszcz


f o t o r e l a c j a

15


16

f o t o r e l a c j a

Kino zremiksowane, Kolaż muzyki i filmu – Ratusz, Toruń


f o t o r e l a c j a

17


18

f o t o r e l a c j a

Klezmafour - Ratusz, Toruń


f o t o r e l a c j a

19


20

f o t o r e l a c j a

Nigel Kennedy - Dwór Artusa, Toruń


f o t o r e l a c j a

21


22

f o t o r e l a c j a

Domowe Melodie w Lizard King Sławomir Jędrzejewski 10 pażdzirnika 2013


f o t o r e l a c j a

23


24

f o t o r e l a c j a

XX Jubileuszowy Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek Spotkania Ryszard Duczyc 12-18 października 2013

„Brygada misiek” - teatr Baj Pomorski


f o t o r e l a c j a

25


26

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

27


28

f o t o r e l a c j a

„Bukiet” – Divaldo Radost, Czechy


f o t o r e l a c j a

29


30

f o t o r e l a c j a

Ryszard Duczyc

„Ferdydurke” - Wrocławski Teatr Lalek


f o t o r e l a c j a

31


32

f o t o r e l a c j a

„Pieśni dla Alicji” - Figurentheater Wilde & Vogel, Niemcy


f o t o r e l a c j a

„Maszyna do opowiadania bajek” - teatr Pinokio, Łódź

33


34

f o t o r e l a c j a

„Texas Jim” - Białostocki Teatr Lalek Polska


f o t o r e l a c j a

35


36

f o t o r e l a c j a

Słuchalnia: koncert Sultan Hagavik w CSW Małgorzata Drążek Pierwszy koncert w ramach cyklu „Słuchalnia – muzyczne znaki czasu” – organizowanego przez „Megafon” i „Menażerię”, koorynowanego przez Małgorzatę Burzyńską. Zespół Sultan Hagavik zagrał 30 października. W następnym numerze fotorelacja z koncertu „Stare miasta – nowa muzyka”.


f o t o r e l a c j a

37


38

r e l a c j a

XX SPOTKANIA – tempomat uniwersalny

Z

wykle osiemnaste urodziny obchodzi się huczniej niż dwudzieste i tak też minęła tegoroczna edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA, organizowanego przez Teatr Baj Pomorski w Toruniu. Coraz bardziej ograniczane fundusze na kulturę i program Festiwalu sprawiły, że trudno było wyczuć jubileusz jednego z najciekawszych festiwali lalkowych w tej części Europy, co nie oznacza jednak braku wrażeń i wielu artystycznych przeżyć. W ciągu tygodnia tysiące małych i dużych widzów mogło obejrzeć 12 przedstawień konkursowych, wśród których prym wiodły spektakle kameralne, oparte na tradycyjnej animacji lalkowej, jak i widowiskowe, wykorzystujące nowe techniki w tej dziedzinie. To, co rzucało się w oczy, to zdecydowane ograniczenie multimediów w poszczególnych inscenizacjach, co w swoim werdykcie zauważyło także Jury Profesjonalne.

Tradycje i improwizacje Grand Prix XX SPOTKAŃ zdobył Teatr Lalek Banialuka z Bielska-Białej za spektakl „Złoty klucz” w reżyserii Janusza Ryl-Krystianowskiego. Werdykt Jury zaskoczył mocno, wy-

grało przedstawienie o bardzo oszczędnej formie, wykorzystujące elementy teatru średniowiecznego z pięknymi drewnianymi lalkami (Rafał Budnik). „To one wchodzą ze sobą w kontakt, a nie operujący nimi ludzie. Wymaga to niesłychanej precyzji, skupienia, skromności, ale efekt jest naprawdę porażający.” – pisał w maju tego roku Maciej Nowak, w głośnym tekście „Kryterium siku” dla tygodnika „Przekrój”. Nie postrzegam tego przedstawienia miarą toaletową, gdyż trwało tylko godzinę, ale oglądałem je wraz z uczniami klas 4-6, którzy nudzili się bardzo i nie zorientowali nawet, że to już koniec. Dzieci w tym wieku potrzebują widać zdecydowanie bardziej ekspresyjnych bodźców na scenie – to był teatr, jaki ze swego dzieciństwa pamiętają ich nauczyciele. Wygrał spokój – wygrał spektakl, jakiego od wielu lat już nikt się nie spodziewał zobaczyć. Jury Dziecięce swoją nagrodą uhonorowało „Kopciuszka” Teatru Lalki i Aktora PINOKIO z Łodzi. Przyznam, że inscenizacja tej znanej bajki przez Konrada Dworakowskiego również mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła: zagrana w planie aktorskim, pozbawiona wszelkich magicznych elementów, za to mocno współczesna w nakreśleniu ciężkiej sytuacji dziewczynki żyjącej w patchworkowej rodzinie. Świetną scenografię Klaudii Gaugier oparto na wielkiej szafie, w której


Jef Kratochvi

39

Statek klaunów, czyli newspaper show AT Warszawa Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białystoku fot. mat.organiz

Morrison Śmiercisyn Opolski Teatr Laliki i Aktora

fot.

Rafał Mielnik

Kopciuszek Teatr Pinokio

fot.

Darek Senkowski

Bukiet Divadlo Radost

fot.

r e l a c j a

bocznych skrzydłach mieszczą się buduary wyjątkowo niesympatycznych sióstr, podczas gdy cały dobytek Kopciuszka (Aleksandra Wojtysiak – wyróżniona przez Jury) tylko w małej walizce. Muzyka Piotra Nazaruka, wykonywana na żywo przez muzyków przebranych za myszy, samotność i milczenie smutnej półsieroty oraz piękne piosenki chwytały za gardło. Jednak finałowy happy end był już na miarę naszych mało romantycznych czasów: Kopciuszek i Książę (Łukasz Batko) nie obiecali sobie od razu miłości aż po grób, wszak znali się zbyt krótko, by kierować się tylko miłością. Sprawnie wyreżyserowany spektakl sprawił dzieciom wiele radości, a drugie przedstawienie PINOKIA – „Maszyna do opowiadania bajek” pozwoliło najmłodszym znakomicie wczuć się w role tworzenia niesamowitych historii i obserwować, na czym polega trudna sztuka improwizacji. Reżyser obu przedstawień Konrad Dworakowski wyjechał z Torunia z wyróżnieniem „za odkrywcze i stymulujące twórczość formy narracji teatralnej (właśnie) w „Maszynie do opowiadania bajek”.

Morrison po nic, a nad nim Jim Dorośli widzowie XX SPOTKAŃ bardzo nie mogli doczekać się głośnego ostatnio spektaklu Opolskiego Teatru Lalek i Aktora „Morrison/Śmiercisyn” w reżyserii Pawła Passiniego. Nagradzany, podziwiany, ale czy nie przereklamowany? Passini rewelacyjnie próbuje w nim przeskoczyć autora tekstu Artura Pałygę, nie poprzestając tylko na przekazaniu poglądów dramatopisarza, które w tej sztuce są nieco drażniące i nie zamykają się w system dość gruntowny i pewny. Ale to zadanie bardzo trudne: odchodząc od typowego biogramu życia wokalisty The Doors – reżyser skupić się musiał na śmierci Morrisona (multiinstrumentalista Sambor Dudziński), pogrążonego w amoku, na granicy jawy i snu, z ciągłymi pytaniami głównego bohatera o to, czym jest muzyka („muzyka jest po nic!”), co czeka po drugiej stronie drzwi. Trudnymi, zagmatwanymi i niejasnymi. Trzeba jednak przyznać, że to spektakl niezwykły i piękny plastycznie, z zachwycającymi lalkami, psychodelią klimatu i rewelacyjną scenografią. Wydawało się, że to murowany kandydat do Grand Prix – tymczasem właśnie tylko oprawa plastyczna i projekcje na czerwonych kotarach zyskały uznanie Jury (wyróżnienie otrzymały ich autorki Zuzanna Srebrna i Maria Porzyc). Zastanawiam się ilu z siedemdziesiątki „szczęśliwców”, którym udało się zdobyć bilety na ten spektakl, wyszło z niego w stanie poruszenia, a ilu pewnego rozczarowania? Zaliczam się do tych drugich,


Texas Jim

oglądania koszmarnego projektu „Pieśni dla Alicji” Figurentheater Wilde & Vogel. Trzeci dzień SPOTKAŃ nie był łatwy, za to w kolejnym triumfował tylko dobry humor. Preludium do absolutnego festiwalowego hitu zagrali (poza konkursem) studenci Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku Akademii Teatralnej w Warszawie. Spektaklem „Statek klaunów, czyli newspaper show”, w którym wykorzystali bardzo skromne środki charakterystyczne dla teatru ulicznego, z postaciami gazetowych klaunów – wzruszyli, a potem rozbawili niesamowicie publiczność bitwą na papierowe kule, w którą udało się wciągnąć nawet jurorów. Tuż po nich wystąpił Białostocki Teatr Lalek, który od lat triumfuje w Toruniu: a w tym roku przeszedł samego siebie kpiną absolutną z wszystkich i wszystkiego. „Texas Jim” Pierre’a Grippari to przedstawienie zasługujące na jeszcze więcej nagród! Nie tylko dla mistrza reżyserii Pawła Aignera, który przez prawie trzy godziny nie pozwala odetchnąć widzom od bólu brzucha ze śmiechu, nie tylko dla Sylwii Janowicz-Dobrowolskiej za rolę Desolacion Rodriguez, artystki bardzo dramatycznej (nagroda także za rolę Pani Maier w przedstawieniu „Szpak Fryderyk”), czy Łucji Grzeszczyk za rolę kaktusa („nagroda główna za propagowanie teatru w drodze” od Grupy The Kalesons) – ale dla całego zespołu aktorów! Zachwycających w kompletnie zwariowanej kreskówce, gdzie zabity bohater zaraz ożywa, wśród odurzonych Indian w radzieckich mundurach (!), Żydów, z głuchym Pastorem, Krakowianką, mrocznym grabarzem (świetny Artur Dwulit) i baletem Ku-Klux-Klanu. To nie wszystko: są też trzy czarne charaktery – bracia Brozer, których ściga wiecznie poważny „smutny komboj” Texas Jim (Ryszard Doliński). Niech więc żałują ci, którzy nie widzieli spektaklu, choć zrozumiałym jest, że nie do wszystkich obecnych musiały trafić slapstickowe gagi, rubaszne teksty i motywy z filmów Tarantino. Paweł Aigner prześmiał multi-kulti rodem

fot.

A. Braszczyński

z USA, prześmiał politykę, Kościół, ale i także dobrze znaną z naszego podwórka pogoń za władzą i pieniądzem. Brawo! Z niecierpliwością czekam na „Zorro”, którego Aigner w tym sezonie wystawi w Baju Pomorskim.

Czeska sceno-gra i francuska pchła Nagrodę za scenografię do przedstawienia „O szczęściu i nieszczęściu” Divadla Drak z Czech otrzymał Marek Zákostelecký. Spektakl na motywach opowiadań Isaaca B. Singera wyreżyserował Ondrej Spišák, czarodziej lekkości w podawaniu poważnych i filozoficznych treści. Przedstawienie niosło żydowskie przesłanie o ludzkiej sile decydowania o własnym życiu i toczyło się na pograniczu świata oraz zaświatów, co przepięknie pokazał autor scenografii, m.in. wykorzystując teatr cieni. Grana na żywo muzyka klezmerska podkreśliła jeszcze magiczny humor opowiadań Singera, ale nagrodę Jury za oprawę dźwiękową otrzymał Pavel Helebrand za muzykę do przedstawienia „Bukiet” Divadla Radost. Spektakl wyreżyserował zmarły w czerwcu 2013 roku Petr Nosálek, scenografię przygotował Pavel Hubička – to nazwiska, których miłośnikom sztuki lalkarskiej nie trzeba przybliżać. Zobaczyliśmy świat czeskiej ballady, pełnej ludowych wierzeń i przesądów oraz wysłuchaliśmy muzyki na żywo, wykonywanej przez wszystkich aktorów m.in. na klarnecie, saksofonie, skrzypkach, fletach jak i tubie – także pięknie wyśpiewanej, za co publiczność nagrodziła zespół długą owacją i dostała od aktorów muzyczny bis. Nagrodę Jury Związku Artystów Scen Polskich im. Jana Wilkowskiego w dziedzinie animacji otrzymał Christophe Croës z francuskiego Teatro Golondrino. Werdykt nie był kontrowersyjny – gdyż w tej edycji SPOTKAŃ nie było lepszej precyzji ruchów sterowaną marionetką. „Przygody Jojo”


41

r e l a c j a

O Szczęściu

i nieszczęśćiu

Divadlo Drak

fot. materiały organizatorów

wg. scenariusza, w reżyserii i animacji Croës’a urzekły najmłodszych i dorosłych unikalnym klimatem świata maleńkiej pchełki, poznającej świat (i wszechświat – była na księżycu), subtelnym humorem i przede wszystkim prostymi rozwiązaniami, bez multimediów, za to z planszami jak z niemego kina i swingową muzyką. Spektakl oczarował także Jury Profesjonalne, które przyznało aktorowi nagrodę główną za najlepszą rolę męską na XX SPOTKANIACH. Christophe Croës idealnie pokazał, że współczesny teatr nie zawsze musi tylko pędzić i przyciągać multimedialnym magnesem, by skupić uwagę młodego widza. XX edycja SPOTKAŃ pozwoliła wyraźnie odpocząć od nadmiaru cyfrowych rozwiązań, zmniejszyła prędkość, zaledwie na jeden dzień wpadając w szaleńcze tempo Tarantino, by wrócić do spokojnych baśni, zaśpiewać pięknie i zatańczyć w blasku księżyca. A świat i tak gna dalej, pędzi tak szybko, że nie pozwala nawet aktorom osobiście odebrać nagród… Cóż, byle tylko nie stało się tak, jak wróży satyryk i aforysta Władysław Grzeszczyk: „Ludzkość śpieszy się coraz bardziej. Oby tylko nie wyprzedziła człowieka!”.

Aram Stern XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek SPOTKANIA 12 – 18 października 2013 Teatr Baj Pomorski w Toruniu

Złoty

klucz

Teatr Lalek Banialuka

Przygody Jojo Teatro Golondrino

fot.

fot.

D.Dudziak

Quentin Lestienne


42

r e l a c j a


r e l a c j a

TOFIFEST 360°?

S

ymboliczne koło zatacza 11 MFF Tofifest, którego konkurs główny wygrywa film w reżyserii Bodo Koxa, weterana polskiego OFFu. Zarówno „Ugór” jak i „Krew z nosa” zostały w przeszłości na toruńskiej imprezie dostrzeżone. I choć drogi autora jak i twórców festiwalu tak naprawdę nigdy się nie rozeszły, profesjonalna produkcja Koxa i rosnące ambicje Tofifestu spotykają się w roku 2013 w ten oto sposób. Wybór „Dziewczyny z szafy’ jest nie tyle symbolicznym czy sentymentalnym podsumowaniem pewnych dążeń, co wyrazem, oryginalną deklaracją jury konkursu głównego względem głównych nurtów kina autorskiego. Wyselekcjonowane dla publiczności filmy sekcji On Air stanowiły przekrój większości najważniejszych osiągnięć kina w ostatnim czasie. I tak na przykład mieliśmy w Toruniu reprezentanta modnej na światowych festiwalach nowej fali kina greckiego w postaci filmu „I aionia epistrofi tou Antoni Paraskeua” Eliny Psykou. Film, który w interesujący sposób stara się krytykować media rozmywa się skrzętnie w pretensjach oszczędności formalnej mającej być synonimem kina artystycznego. Duet Grassadonia i Paizza dostali się do konkursu z kryminalnym melodramatem w stulu Jacquesa Audiarda pod tytułem „Salvo”, bawiąc się regułami gatunków tworzą interesującą, upalną metaforę. Nagrodą za reżyserię wyróżniono Carlosa Machado Quintela i jego „Basen”. Film niezwykle radykalny i pomimo pozornej prostoty wymagający od autora precyzji. Długie, stateczne ujęcia-portrety tytułowego basenu lub młodzieży na niego uczęszczającej, „rzeźbią czas” jak powiedziałby Andrzej Tarkowski. Te trzy filmy (z czego ostatni należy uznać za niewątpliwie najlepszy) łączy powolne tempo, nie

kojarzące się z dynamiką tofifestowego buntu. Są esencją lub – jak kto woli – zwielokrotnieniem stereotypów dotyczących kina europejskiego. Strukturalnie interesujący jest grecki film Eliny Psykou czy włoskie „Salvo” a nawet australijski „The Rocket”. Tonacje, nastroje szybko się zmieniają a nasze oczekiwania są wystawione na ironiczną próbę. Podobną – a jednak! – niepokorność pamiętam ostatnio z odradzającej się kinematografii rumuńskiej (mam tu na myśli film „Za wzgórzami” Cristiana Mungiu). Z jednej strony mamy nieufność wobec reguł „dobrej, filmowej roboty’, z drugiej natomiast nieufność wobec kina powolnego jako bastionu awangardy. Z tej perspektywy bardzo interesującym pretendentem do głównej nagrody był film znanego już reżysera i scenarzysty ze Stanów Zjednoczonych Noah Baumbacha. Chodzi o żywy, zabawny, uroczy i pełen polotu „Frances Ha” opowiadający o życiu dwudziestosześciolatki z Nowego Jorku i jej próbach poprawnego funkcjonowania w społeczeństwie. Celny, doskonale napisany i zagrany a osadzony w najlepszych tradycjach filmowych był propozycją zupełnie inną w konkursowym menu. Rozczarowaniem okazały się z kolei „Godziny otwarcia” Jema Cohena (znak wciąż rosnącej popularności kina austriackiego), którego jedyną ciekawą propozycją była eseistyczna forma edukacji z zakresu historii sztuki poprzez film i Wiedeń poza sezonem. Izraelski „Rock the Casbah’ wydaje się antywojennym hymnem odlanym ze znanych nam i od dawna doskonale przygotowanych form, nie mającym porównania do siły utworu, z którego czerpał tytuł. Rozczarowaniem okazał się również głośny i nagradzany (m.in. w Karlovych Varach, ENH we Wrocławiu) film Tomasza Wasilewskiego „Płynące wieżowce”, drugi polski film w konkursie

43


Ryszard Duczyc

fot.

Ryszard Duczyc

r e l a c j a

fot.

44

głównym. Potencjał wielu niekonwencjonalnych pomysłów, które mogłyby stać się jawną inspiracją dla polskiego kina zostały zaprzepaszczone poprzez pomysły scenariuszowe wątpliwe i nieoryginalne. Tegoroczny konkurs główny MFF Tofifest cechowała z jednej strony monotonia przeplatana perłami oryginalności, z drugiej strony konsekwencja i czujność selekcjonerów, którzy wiedzą co dzieje się obecnie w światku filmowym, bez względu na ocenę zjawisk. Niemniej wiele doskonałych filmów oglądaliśmy od 21 do 27 października. Od panoramy najnowszego sezonu, przez kino rumuńskie i syryjskie (!), spotkaliśmy wielkich mistrzów jak Martin Šulík i Ulrich Seidl. Ten ostatni zarówno jako człowiek jak i autor dzieł nie daje nigdy prostych, jasnych odpowiedzi. Nie deklaruje, nie narzuca. Doskonały laureat nagrody za Całokształt Twórczości. Wielki Mistrz.

Piotr Buratyńskig


W

jednym z wywiadów dyrektor festiwalu, Kafka Jaworska, deklarowała chęć pokazania w tym roku na Tofifeście „filmów, które zostają w pamięci i pobudzają twórcze myślenie”. Tymczasem gdy myślę o najbardziej prestiżowym konkursie festiwalu – On Air – do głowy przychodzi mi przede wszystkim seria podobnych obrazów ze snującymi się bez celu bohaterami (zawsze w długich ujęciach nadużywając zbliżenia), uparcie milczącymi, nie z powodu emocji, które odbierają mowę, ale najpewniej dlatego, że po prostu nie mają nic do powiedzenia, ostatecznie sprawiając, że określenie „kino artystyczne” zaczynało brzmieć jak groźba, nie obietnica. Bo prawdziwie poruszające kino to intrygujący pomysł i aptekarska precyzja realizacji, połączenie artyzmu i rzemiosła, nie zaś ogólna wizja w niezgrabnych ruchach kamery, na co słusznie zwracał uwagę podczas spotkania z publicznością jeden z najważniejszych gości festiwalu – austriacki reżyser Ulrich Seidl. Dlatego wygrana „Dziewczyny z szafy” nie dziwi, ale – mimo sympatii dla filmu Bodo Koxa – był to wybór, bezpieczny, podyktowany właśnie słabością konkursu głównego. Wyjątkowo udanym był natomiast konkurs filmów polskich, na czele z „Idą” Pawła Pawlikowskiego, subtelnym filmem, który porusza widza bez – nieznośnego, a tak powszechnego w polskim kinie – emocjonalnego szantażu. Należy docenić to tym bardziej, że tematyka rozliczeniowa zazwyczaj nie sprzyja delikatności, dryfując między niepozostawiającą miejsca na interpretację dosłownością komunikatu („Pokłosie” Władysława Pasikowskiego), a jego całkowitym rozmyciem w artystowskim „prężeniu muskułów” („Sekret” Przemysława Wojcieszka). Zwycięzcą został jednak „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy – mądry, optymistyczny, i – pomimo niełatwej historii – niepo-

Ryszard Duczyc fot.

fot.

Ryszard Duczyc

r e l a c j a

zbawiony lekkości obraz, gdzie dowcip nie jest dowcipasem, wzruszenie histerią, a zaangażowanie widza prostacką grą na najprostszych emocjach, co docenili już wcześniej jurorzy i widzowie na festiwalach w Montrealu i Gdyni. Pomimo tych krytycznych uwag należy zaznaczyć, że na tegorocznym festiwalu nie brakowało dobrych filmów, często możliwych do zobaczenia w naszym mieście jedynie dzięki Tofi. To – obok przeglądu filmów z regionalnym rodowodem – najważniejsza misja i zasługa toruńskiego festiwalu, którego lokalna rola jest niepodważalna. Problem w tym, że z ambicjami stworzenia (kolejnego) międzynarodowego festiwalu nie potrafi on uczynić ze swego lokalnego charakteru atutu (jak Zwierzyniec, Radom czy Łagów) nie szuka też czegoś, co odróżni go od kilkunastu innych festiwali filmowych (jak Camerimage, którego koncentracja na jednym elemencie zaowocowała stworzeniem międzynarodowej marki). Tymczasem, jak zauważył holenderski filmoznawca Thomas Elsaesser, „w czasach gdy festiwali filmowych jest więcej niż dni w roku”, wyróżnienie się na tle innych jest kluczowym problemem. Za cechę dystynktywną Tofifestu nie możemy uznać deklarowanej niepokory – dziś już kolejnego sformułowania wypranego ze znaczenia, szczególnie po porzuceniu pierwotnej idei festiwalu, jaką była promocja kina niezależnego. W efekcie w niepogodzeniu ze swym prowincjonalnym charakterem Tofifest jest jak Toruń. Wiemy że nie jesteśmy Krakowem, Warszawą, ale może choć Poznaniem lub Wrocławiem? Bo przecież daleko nam do takiego Lublina, Rzeszowa, Olszyna...

Karolina Robaczek

45


46 ilustr.

Agata Królak

r a c h - c i a c h

Seriale D

wa tysiące pięćsetny odcinek „Klanu” za nami. W czasach, gdy seriale HBO i innych zagranicznych producentów osiągają szczyty popularności, z kolei żywotność polskich produkcji można nazwać owadzią, taki wynik to ogromne osiągnięcie. Telewizja publiczna udowadnia, że kapitalistyczne reguły gry nie wciągnęły jeszcze umysłu oglądaczy, tak jak kino artystyczne i niszowe wciąż potrafi przyciągnąć do kina tłumy. Z okazji tego wielce cieszącego mnie sukcesu, postanowiłam przybliżyć Państwu kilka seryjnych produkcji, które są bliskie memu sercu. Ponieważ jednak nie posiadam tyle czasu, by niby to do posiłku, który przedłuża się na tydzień lub dwa, oglądać odcinek za odcinkiem z przerwami na pracę, toaletę i niewiele więcej (tak – wytłumaczono mi – wygląda obecnie kultura oglądania seriali) przedstawię Państwu tytuły, które pojawiały się na mojej ścieżce zawodowej. Swoją drogą bardzo to dla mnie budujące, że młoda publiczność wciąż potrafi tak zapalić się tematem sztuk wizualnych i poświęcić tyle czasu na jej przyswajanie. Przypomina mi to tę entuzjastyczną energię wokół sztuki kina, od jakiej zaczęła się francuska nowa fala. „Szatańskie tango” Beli Tara to miniserial, na który składa się 6 odcinków, podobnie jak “Mildred Pierce” z Kate Winslet, zresztą obie produkcje łączy także tematyka społeczno-obyczajowa. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek wrócił do drugiej części filmu, gdyby musiał zmobilizować się do jej oglądania po tygodniu, dlatego można wysnuć wniosek, że geniusz węgierskiego kina jeszcze przed nastąpieniem złotej ery seriali wyczuł najlepszy możliwy sposób na jego oglądanie – nie cyklicznie, lecz w ciągu.

Rzecz dzieje się na terenie Niziny Węgierskiej w odciętej od świata postkomunistycznej wiosce. Jej mieszkańcy prowadzą życie monotonne, pozbawione złudzeń, pełne samotności, która bez końca przypomina im o życiowej pustce. Serdecznie polecam. „The Cremaster Cycle” Matthew Barneya. Niesamowicie odważna i bezkompromisowa pozycja, na pograniczu filmu, instalacji i, jak wspomnieliśmy, serialu (nad wyraz charakterystyczne postaci, odcinkowa fabuła, nacisk znaczeniowy położony na dziejące się tu i teraz, a nie prowadzenie do jakiekolwiek pointy), w której autor tajemniczymi obrazami zdradza swoje fascynacje cielesnością i badaniem ludzkich ograniczeń (bohaterów filmu, jak i widzów). I coś z zakresu dokumentu, dla ludzi o mocniejszych nerwach. „Shoah” Claude’a Lanzmanna to materiał gatunkowo najmniej zbliżony do serialu. Podział na części zależny jest od gustu odbiorcy. Kluczowym dla mojego doboru była jednak wartość edukacyjna tego filmu. Wielokrotnie bowiem słyszę, iż obecnie seriale pełnią dla widza rolę “okna na świat”. “Mad Men” pokazuje, jak naprawdę wyglądały realia środowiska reklamowego w latach pięćdziesiątych, są nawet produkcje przybliżające czasy średniowieczne i antyczne. Zapewne więc wszyscy tak łakomi wiedzy historycznej, sięgną po film Francuza. Zatem uzbierałam dla Państwa około czterdzieści sześć godzin materiału. Oczywiście dla prawdziwych fanów seriali to niewiele, ale przecież już niedługo kolejny numer „Menażerii” i kolejna porcja moich rekomendacji.

Polecam, Grażyna Torbytska


ilustr.

Agata Królak

r a c h - c i a c h

„Breaking Bad” Rok z życia nieudacznika-chemika, który nie bez powodu ma włosy koloru rudego (synonim zdrady). Ukrytych znaczeń w serialu jest całe mnóstwo, co zjednało mu wierne grono widzów pragnących poprawić mniemanie o swojej spostrzegawczości. Przez niecałe pięćdziesiąt godzin tego szpanersko zmontowanego traktatu o moralności, zostajemy zapoznani z następującymi zagadnieniami: kłopotliwość i niejednoznaczność wyboru, obowiązki rodzicielskie, prowadzenie myjni. Trochę mało.

wyciągając na wierzch psychopatyczne wątki silnie angażujące widzów przed czternastką. Wybieram bez wahania leśnogórskie perypetie miłosne oparte na zwyrodnieniu panewki. Parametr oglądalności: 3/10 za efemeryczny klimat. Długość rozkminy po obejrzanym serialu: do najbliższego siku. Jak oglądać: zamiast „Antychrysta” i „Melancholii”, z przymrużeniem ok.

Cham Filmowy Parametr oglądalności: 4/10 za pierwsze dwa sezony, 2/10 po wejściu na metapoziom sezonów kolejnych. Długość rozkminy po obejrzanym serialu: do najbliższego sranka. Jak oglądać: podczas pobytu w szpitalu, gdy jesteśmy pod kroplówką i niezbyt wiele możemy od siebie wymagać.

„Królestwo” Niestrudzony eksperymentator słynący z braku większych osiągnięć nakręcił kiedyś serial. Jego pierwowzoru wypada szukać w naszym rodzimym „Na dobre i na złe”, gdzie przestrzeń szpitalna również zostaje potraktowana jak pełen tajemnic labirynt. Lars von Trier, jak przystało na apostatę po czterdziestce, poszedł o krok dalej i spenetrował podziemia budynku,

47


Mikołaj Laskowski

fot.

Małgorzata Drążek

48 w y w i a d

Eksperyment trwa


w y w i a d

Z Jackiem Sotomskim i Mikołajem Laskowskim – muzykami duetu sultan hagavik rozmawia Małgorzata Burzyńska Wywiad jest zapisem rozmowy ze spotkania „Plądrofonia: swoje-cudze i magnetofon” z cyklu „Słuchalnia. Muzyczne znaki czasu”, Czytelnia CSW „Znaki Czasu” w Toruniu, 31 X 2013

Z

acznijmy może od opowiedzenia, skąd się w ogóle wzięła idea sultana hagavika – skąd się wzięliście jako zespół?

Jacek: Zespół narodził długo przed powstaniem… Mikołaj: Bardzo chcieliśmy założyć zespół długi czas zanim on powstał, ale nie mieliśmy pomysłu na to, co mamy grać, więc go nie założyliśmy. A później znaleźliśmy pomysł, więc założyliśmy tez zespól, ale nazwa powstała wcześniej. Chcieliśmy grać hipsterskie elektro na początku. J: Tak, na keyboardzie i czymś jeszcze… M: (pokazując zdjęcie) Tak, to jest moment, w którym narodziła się nazwa zespołu, ale jeszcze nie zespół… to jest naklejka od folii od materaca – okleiłem się tą naklejką… Nazwę macie z materaca? J: Tutaj widać logo IKEI. No dobrze, to lokowanie produktu mamy z głowy… Powiedzcie jeszcze w takim razie, skąd w Waszym życiu, w Waszej działalności wziął się magnetofon? M: To może ja opowiem… O miłości do magnetofonu? M: Tak. Były to wakacje w roku 2011 i właścicielka mieszkania, w którym wtedy mieszkałem, zapomniała zapłacić za Internet, w związku z czym Internetu nie było przez 2 tygodnie. Byłem zupełnie odcięty od świata, połowa Wrocławia wyjechała na wakacje, więc ja nie miałem co ze sobą zrobić. Z nudów zacząłem nagrywać jakieś audycje z programu 2 Polskiego Radia na magnetofon, wciskając jednocześnie pauzę, przewijanie itd. Chciałem zobaczyć, co się z nimi stanie. Okazało się, że dzieją się bardzo ciekawe rzeczy, i że nie tylko można przetworzyć to, co jest nagrywane, ale też można później to odtworzyć, wykonując te same czynności. Znaczy: można nie tylko nagrywać przetwarzając, ale też odtwarzać przetwarzając w czasie rzeczywistym, live. Czyli – można potraktować magnetofon jako instrument. Który daje nieograniczoną ilość możliwości prezentacji jednego kawałka?… M: Można przetwarzać dźwięk na dużo sposobów – ich ilość nie jest nieograniczona, ale cały czas odkrywamy nowe. Czyli generalnie wzięliście się z eksperymentowania? M: Z nudów, wzięliśmy się z braku Internetu. Znaczy, następnego dnia jakoś wpadł do mnie Jacek i pokazałem mu od-

krycie i na drugi dzień pojechaliśmy do komisu, kupiliśmy magnetofony i stwierdziliśmy, że to jest nasz zespół. J: Nawet dzień wcześniej stwierdziliśmy, że zakładamy zespół i na drugi dzień jedziemy po magnetofony do komisów. I szukaliśmy takich właśnie, gdzie przyciski miałyby duże pole manewru – w sensie, że można je tak dociskać nie do końca, czuć, że jest tam mechanizm, który stawia jakiś opór i potencjalnie może wpływać jakoś na przetworzenie… M: Musimy mieć kontakt z mechanizmem… J: Tak, to musi działać jak klawisze w fortepianie – to nie może być taki współczesny magnetofon, gdzie się klika „play” albo „stop”… M: To nie może być elektroniczne – musi być mechaniczne, wtedy możemy kontrolować sam mechanizm. A czy na Wasze upodobanie do klawiszy miało wpływ to, że jesteście wykształceni pianistycznie? M: Ja jestem bardziej organistycznie… J: Klawiszowo… M: Bo w sumie różnica między magnetofonem elektronicznym a mechanicznym jest taka, jak pomiędzy organami elektronicznymi a organami mechanicznymi – znaczy, teraz to odkryłem, ale myślę, że tak jest… Nie, ale tak naprawdę, to myślę, że źródło jest znacznie głębsze, bo jakiś czas po założeniu zespołu odkryłem pewną kasetę, którą nagrałem w wieku może 9 albo 10 lat i która zawierała audycje radiowe, które nagrywałem z moim bratem – i okazało się, że nagrywałem dźwięk czy robiliśmy jakieś wywiady z fikcyjnymi postaciami w taki sam sposób, w jaki później zaczęliśmy przetwarzać ten dźwięk z Jackiem, czyli jakoś zmieniając prędkość itd. Jakby kompletnie o tym zapomniałem, ale tu jest źródło. Czyli w dzieciństwie? M: W dzieciństwie Freud miał rację jednak… M: Tak, wszystko zostaje w podświadomości. A czy Ty, Jacku, miałeś jakieś doświadczenia z magnetofonami w dzieciństwie, które Ci potem pozostały? J: Wiesz co, nie – miałem magnetofon, jak każde chyba dziecko urodzone pod koniec lat 80., ale raczej nie korzystałem z niego w taki sposób, w jaki się nie powinno. Zawsze tylko słuchając. Obchodziłeś się grzecznie, maltretować zacząłeś później… J: Tak, tak.

49


50

w y w i a d

A powiedzcie, skąd bierzecie swój materiał, który później przetwarzacie? J: Zewsząd. M: Zewsząd, znaczy na początku braliśmy głównie z mojego kartonu z nagraniami z Warszawskich Jesieni, to jest z osiemdziesiąt parę kaset i każda była ponumerowana i opisana mniej lub bardziej. Później te kasety się pomieszały, bo zaczęliśmy je wykorzystywać… Ale wykorzystywaliśmy też jakieś różne nagrania, które znaleźliśmy w domach. J: Albo kasety oryginalne, kupowane w tamtych czasach, z okładką i w ogóle ze wszystkim – no i się okazało, że to może posłużyć jako podstawa do czegoś i nad tym można nadbudowywać, dodając jakieś inne warstwy. M: Później zaczęliśmy nagrywać dźwięki… nie wiem – zepsutego keyboardu albo fletu prostego, albo czegokolwiek… Bo zaczęło się od przetwarzania gotowej już muzyki, np. audycji radiowej, a potem zaczęliście też w ten materiał jakby wtykać różne próbki dźwiękowe, tak? J: Tak. A czy tworząc utwór, wychodzicie od jakiegoś całościowego kawałka muzyki, który macie jako już gotowy, i go męczycie, rozdrabniacie, czy od razu łączycie z sobą różne utwory różnych tożsamości? J: Czasami jest tak, jeszcze jak Mikołaj tu mieszkał (w sensie: we Wrocławiu) i spotykaliśmy się w miarę często, no i mówiliśmy „a to co, sobie zrobimy próbę sultana?” I wtedy jakąś kasetę, przypadkową zupełnie, wziętą z tego przepastnego kartonu, zaczynaliśmy jakoś tam odtwarzać i przetwarzać. No i potem ja włożyłem jakąś inną kasetę do innego magnetofonu i się okazało, że o – jest jakiś taki zaczyn, który może być utworem, no i dalej tak próbowaliśmy, próbowali – taka osnowa, tak… M: Ale też czasami, albo nawet często, nie jestem w stanie tego określić, mamy plan tego, jaka ma być piosenka, utwór, cokolwiek i dobieramy kasety i dźwięki pod katem tego, co chcemy zrealizować. Nie mamy jakiejś jednej techniki, która byłaby jakoś przeważająca, chyba. J: No nie. M: Czasami konstruujemy te rzeczy, czasami po prostu znajdujemy przypadkiem… A czy zdarza się, że utwór, który gracie, Wasz utwór przez Was stworzony, jest dwa razy taki sam – znaczy dwa razy gracie go dokładnie tak samo? J: To znaczy w 100% chyba nie… M: Przez jakiś czas chcieliśmy, żeby tak było – graliśmy na koncertach utwory, które wcześniej ukazały się na jakimś albumie, i chcieliśmy odtwarzać je w taki sam sposób. Ale w pewnym momencie, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu… i na każdy koncert będziemy przygotowywać mniej lub bardziej nowy program i też utwory, które są bardziej improwizowane – z racji tego, że jest to po prostu ciekawsze, niż odtwarzanie za każdym razem idealnie tego samego utworu, zwłaszcza, że nie do końca możliwe… J: No i też to było mniej ciekawe do grania, bo ustawialiśmy np. jakiś stoper: 1 min 50 s, że trzeba wtedy zmienić znowu jakiś parametr… M: Zmienić kasetę i ustawić pokrętło magnetofonu… J: A jak się okazało, że tak mogliśmy bardziej odpuścić, no to raz, że się przyjemniej grało, a dwa, że dochodziło się do podobnych efektów, a nawet lepszych…


w y w i a d

Mikołaj Laskowski i Jacek Sotomski

Właśnie, a zdarzają się Wam w trakcie grania jakieś kompletnie nowe pomysły, które wtedy wcielacie w życie? J: Tak. M: Czasami w „Tekturonie” się włącza takie coś, że jak poczuję flow, wtedy jakby się trochę inaczej gra, no i inaczej układam… J: Wiem, że mam do wykorzystania to, to i tamto, no i kolejność, w jakiej je dobieram jest dowolna w sensie tego, jak się tego dnia czuję na koncercie… Aleatorycznie? J: Tak, trochę tak. M: No ale też często jest tak, że w czasie grania zupełnie przypadkiem coś się popsuje albo zagramy coś inaczej, okazuje się, że to jest fajniejsze np. niż to, co było i… następnym razem to powtarzam. Te utwory jakoś ewoluują… Czyli zaczęło się od eksperymentowania i ten eksperyment właściwie kontynuujecie? J: Tak, ona cały czas trwa M: Eksperyment trwa… A wasze eksperymenty z teatrem? Jeśli moglibyście coś więcej na ten temat powiedzieć, bo właśnie na tym polu macie dosyć duże sukcesy – w ogóle wasze koncerty są dosyć widowiskowe – staracie się robić widowisko choćby tymi światełkami, maskami… M: Nie możemy tak naprawdę niczym innym, bo magnetofon jest dość statyczny, przyciskamy tylko przyciski. Kiwamy się, ale to udawane jest tylko, żeby pokazać, że bardziej czu-

fot.

Małgorzata Drążek

jemy tę muzykę, no ale nie możemy zrobić niczego bardziej widowiskowego… J: Wymachy włosami, pirotechnikę zrobić – jak Iron Maiden albo coś takiego – na koncertach stadionowych… No ale też nie możemy tych magnetofonów wziąć i z nimi tańczyć… Ale teatr – bo macie na koncie dosyć spore osiągnięcie, którym jest wygrana w nurcie OFF 34. Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu dla spektaklu „Pasja – cała ta chujowa piosenka aktorska”… M: Tak się stało. Jak doszło do tego, że jako zespół grający na magnetofonach postanowiliście przedstawić spektakl właściwie teatralny… J: Znaczy w ogóle wzięło się to stąd, że siedziałem sobie w poniedziałek w mieszkaniu i… smsa napisał mi kolega z Wrocławia, aktor po wrocławskiej PWST, i napisał, że wypełnia wniosek do nurtu OFF do PPA i czy może mnie tam wpisać do tego wniosku (bo tam jest taka formuła, że się składa wnioski, zbiera się komisja, ocenia wnioski, umożliwia ich realizację itd.), żebym napisał muzykę. Ja mu napisałem, że może, bardzo fajnie i na drugi dzień wpadłem na taki pomysł, że może z sultanem trzeba by zrobić coś takiego. Więc spotkałem się z Mikołajem na szybko… M: Kiedy to było? My chyba wcześniej o tym myśleliśmy, ale… J: Zapomnieliśmy o tym… M: Trochę zapomnieliśmy, a trochę myśleliśmy, że nie pasujemy do tego.

51


52

w y w i a d

Pasja - Dziewczy

J: Tak, w każdym razie we wtorek się spotkaliśmy i powiedziałem Mikołajowi, że do piątku należy składać takie wnioski, więc może byśmy coś wymyślili. M: I stwierdziliśmy, że wymyślimy. J: Myśleliśmy o osobach najpierw, żeby stworzyć jakiś taki sztab ludzi, obsada aktorska, reżyser, itd. No i przez kolejne dni ustalaliśmy scenariusz, projekty scenografii, kostiumów, z pomocą większą lub mniejszą znajomych. M: Mamy dużo znajomych z PWST czy po PWST – aktorów, więc tylko do nich zadzwoniliśmy, powiedzieliśmy, że składamy wniosek i oni trochę nie mieli wyboru… No i też mieliśmy zdolną reżyserkę, która podjęła się… J: Martyna Majewska, młoda zdolna polska reżyserka! M: Bardzo zdolna, no i tak naprawdę spotkaliśmy się z nią chyba dzień przed terminem, jakby wcześniej ustaliliśmy scenariusz, ale dopiero z nią spisaliśmy, łącznie z kosztorysem, w którym domagaliśmy się milionów monet. J: To było śmieszne, bo tam jest planowany projekt budżetu – i napisaliśmy capslockiem, że chcemy miliony monet… M: A później zapomnieliśmy to usunąć. J: Tak, i to poszło w tym wniosku do Capitolu. Ale nie przeszkodziło? Jak widać nie… Chcieli wydać miliony monet…? M: Zażyczyliśmy sobie 300 kg bezwonnego żelu do USG, który miał kosztować chyba 1300 zł… J: Więcej, to było ok. 2000… M: Chcieliśmy go wylać z wanny… I chcieliśmy dostać 1600 zł po to, żeby go wylać…

z

Bocianem

Dano wam taka dotację? M: Nie, trochę obcięto J: Generalnie jako krejzolski projekt… M: A nie freakowy? J: Nie powiedziano, że krejzolski, dostaliśmy dwa razy mniejszy budżet, niż pozostałe spektakle – bo było ultimatum, że albo nas nie biorą, albo dostajemy połowę budżetu. Stwierdziliśmy, ze możemy bez tego żelu albo bez innych pozycji, które kosztowały… M: Chcieliśmy, żeby poród budyniu był porodem budyniu – chcieliśmy naprawdę urodzić budyń, znaczy zrobić go tyle… Kto wam zaprojektował scenografię i kostiumy? Czy mieliście kogoś do oprawy plastycznej, czy to była burza mózgów? M: Ten projekt realizowaliśmy z Michałem Puchałą, bardzo zdolnym artystą wizualnych sztuk wszelakich – J: Projekty wysłaliśmy do Capitolu jako załącznik do wniosku – to są Maryje – butelki z odkręcaną głową. Później okazało się, że musimy to wszystko urealnić i że to nie będzie dokładnie tak, jak w fotoshopie… No tak, bo to musiało zagrać na realnych ludziach… i teraz powiedzcie, właściwie, jak się zakończyła ta Wasza prezentacja spektaklu – jak to zostało przyjęte? J: To był skandal. M: Znaczy nie, najpierw pokazaliśmy go na konkursie Przeglądu Piosenki Aktorskiej i ludzie nie wiedzieli, co powiedzieć. W sensie jury czy publiczność? J: Publiczność A dużo tej publiczności przyszło? J: Niecałe 50 osób, bo tyle mieściła sala.


w y w i a d

M: Ale graliśmy 2 razy, czyli 100 osób. J: A już później, z racji tego, że wygraliśmy, pan dyrektor Imiela pozwolił nam zagrać spektakl 3-krotnie na deskach teatru Capitol M: Zagraliśmy go 3-krotnie na przełomie maja i czerwca, i w dniu, w którym graliśmy go pierwszy raz, ukazał się artykuł w „Gazecie Wrocławskiej”, napisany jeszcze przed spektaklem, skoro 15 minut po zakończeniu spektaklu ukazał w Internecie. W tym artykule oburzenie zaczęło się chyba od babci… J: Nie, to był dziadek. M: Dziadka wnuczki gimnazjalistki, który napisał do „Gazety Wrocławskiej”, że jest oburzony… J: …że on lubi „z moją wnuczką gimnazjalistką” chodzić do teatru, ale jak zobaczył ten tytuł na afiszu, to już nie chce i bulwersuje się, bojkotuje ten teatr i straszna rzecz, że publiczne pieniądze wydaje się na takie rzeczy. M: Wypowiedziały się ważne osobistości, Dyrektor Wydziału Kultury, profesor Miodek i wszyscy byli oburzeni albo bezstronni… Oburzeni tytułem czy treścią spektaklu? M: Nie: spektaklem, którego nie widzieli… J: Zresztą pan dziadek gimnazjalistki też był oburzony samym tytułem, bo spektaklu nie widział. Może bał się oburzyć? A czy były osoby oburzone samym spektaklem? M: Była taka jedna pani, napisała nam w komentarzu na Facebooku, że to była masakra, że głowa ją rozbolała i bardzo żałuje, ze nie mogła wyjść, bo ustawienie sceny było takie, że publiczność nie mogła wyjść ze spektaklu, ponieważ drzwi na salę były za sceną, a na scenie cały czas graliśmy… Jeśli ktoś już wszedł, musiał wysiedzieć do końca. J: To nie był długi spektakl, w granicach 40 min. A powiedzcie, czym jury uzasadniło werdykt, skoro spektakl był tak oburzający? M: Tam była bardzo ładna laurka – generalnie za progresywność, szybkie tempo, prawdziwą offowość... J: Tak, za off. No a właściwie w jaki sposób wykorzystaliście piosenkę aktorską? J: Jako podstawowy materiał dźwiękowy. Do przetwarzania? Ale muzycznie, czy też jeśli chodzi o treść? M: Jeżeli chodzi o treść, to niekoniecznie, bardzo chcieliśmy… J: Unikać jakiejkolwiek treści. M: Uniknąć po pierwsze treści, żeby ten spektakl nie był o czymś. Pierwotną koncepcją była seria teledysków wykonywanych na żywo do tego, co gramy. Później to zostało jakoś bardziej steatralizowane, ale ta koncepcja cały czas była gdzieś z tyłu głowy i nie chcieliśmy, żeby te obrazy były jak najmniej powiązane z … J: …z czymkolwiek. M: Przede wszystkim – z piosenką, z charakterem piosenki, z treścią piosenki itd. Chcieliśmy, żeby było absolutnie abstrakcyjnie, surrealistycznie. Ale przez to usiłowanie odkleić się od sensu piosenki nie próbowaliście jakoś tego sensu negować w konkretnej piosence albo wchodzić w coś mu przeciwnego? J: Znaczy, on się trochę zrobił, ten sens…

M: On się zrobił, zwłaszcza że w pierwszej scenie pojawia się niejaka Tradycja… reżyserka bardzo nalegała, żeby coś takiego się pojawiło. J: My gramy, a Krzysztof Brzazgoń, znakomity polski aktor, występuje z maską jednorożca na głowie, wykonując hymn Przeglądu Piosenki Aktorskiej, piosenkę Jonasza Kofty „Pamiętajcie o ogrodach”. Nagraliśmy go wcześniej i nagranie to przetworzyliśmy. W ogóle osią pomysłu na te teledyski były jakieś postaci – żeby się to toczyło wokół nich. W zasadzie postaci mniej lub bardziej pojawiały się wcześniej – były wzięte z tytułów naszych wcześniejszych utworów. M: Pojawia się m. in. Mroczna Dziwka albo Budynnia. Mroczna Dziwka, zdaje się, ma coś wspólnego z Ewą Demarczyk, jeśli chodzi o materiał? J: Tak, tak, z Tomem Waitsem i potem jest Jan Kaczmarek… M: Głównie Ewa Demarczyk, pierwsze wejście jest Ewa Demarczyk. J: Ale nie mówimy, że Ewa Demarczyk jest mroczną dziwką – chcieliśmy właśnie te nasze postaci z wcześniejszych utworów urealnić, pokazać, że one istnieją. M: Zrobiliśmy kawałek pt. „Uródź budyń” i chcieliśmy rodzić ten budyń. Chcieliśmy, żeby to był po prostu budyń, ale nie nadążylibyśmy produkować kilogramów budyniu i sprzątać po przedstawieniu. 2. Symfonia miała podtytuł „Śmierć i Mroczna Dziwka” i chcieliśmy zmaterializować tę dziwkę. Ale też mieliśmy pomysły, które powstały właściwie w trakcie pracy nad scenariuszem i cały czas się przetwarzały. J: Dużo trzeba było zrobić tak, żeby to się dało zrealizować w czasie rzeczywistym w warunkach teatralnych itd. A Wy występowaliście w tym spektaklu czy graliście tylko muzykę? J: Mamy epizodzik. A z tego materiału, który posłużył Wam do spektaklu, nagraliście płytę? M: Nagraliśmy spektakl – to było nagranie na żywo. To, co jest dostępne na Waszej stronie? J: Na bandcampie [sultanhagavik.bandcamp.com], tak. To jest nagranie z Waszego spektaklu, ale ono nie zostało wydane przez Bółt czy inne wytwórnie? M: Nie, to też nie jest cała ścieżka dźwiękowa, tylko fragmenty, takie, które działają najlepiej bez obrazu. Bo są też fragmenty zrobione całkowicie pod obraz. Czy zdarza się w „Pasji” po prostu śpiewanie piosenki? M: Jest Martyna Witowska, która piosenkę nagrała na dyktafon i my ją później przetworzyliśmy. Magda Różańska, kolejna wspaniała aktorka, jako dziewczyna z bocianem – i to też jest w sumie nagranie – nie wiadomo, jakiej piosenki… W innej ze scen chodzą figurki-Maryjki do piosenki o miasteczkach żydowskich… Czy Wy śledzicie historie swoich piosenek? M: Nie. Czemu tradycja jest koniem? M: Czemu nie? Tak wyszło – na zasadzie „czemu nie”? A dlaczego „Pasja”? Wasza pasja? J: Nie, wiesz co, to się wzięło z tego, że na początku, jak opowiadaliśmy o tych teledyskach, że to miały być takie kolejne stacje, chcieliśmy ich zrobić 14… Aha, czyli to jednak ta pasja, do której nieładnie nawiązywać w sąsiedztwie wulgaryzmów…?

53


54

w y w i a d

J: Prof. Miodek powiedział, że nie przystoi, no nie do końca z takim wulgaryzmem zaraz obok to nieładnie… A jeśli chodzi o Waszą współpracę z aktorami, jakieś projekty teatralne, to macie coś teraz takiego na oku, macie pomysły, zamiar to jakoś rozwijać? J: Chcieliśmy gdzieś odgrywać ten spektakl, ale problem był w ogóle zespołem, bo ten zespół tak naprawdę nie istniał, został stworzony tylko na potrzeby tego projektu, no i każdy gdzieś tam pracuje, każdy gdzieś gra, Mikołaj mieszka teraz w Hadze i ciężko by było zebrać wszystkich, żeby po prostu zagrać ten spektakl… W sumie trochę myśleliśmy, żeby coś zrobić, ale do niczego konkretnego nie doszliśmy. Chcieliśmy zrealizować swego czasu operę, mieliśmy nawet pomysł na to, o czym ta opera miałaby być, no ale też ciężko by było to wykonać i podejrzewam, że to by musiała być kwestia jakiegoś zamówienia festiwalu, które by nam sfinansowało naszą fanaberię… A fanaberia – czego miałaby dotyczyć? J: Miała to być historia transgatunkowej lesbisjkiej poliamorii, tak w wielkim skrócie, znaczy miały być 3 główne postaci – Agnieszka, w sensie kobieta, krowa i łabędzica. No tam dużo dramatów miało być i scen rzucania chleba w parku łabędziom, takie bardzo nostalgiczne i wzruszające, ciężkie realizacyjnie. A jak się ma Wasza działalność jako sultana do Waszej działalności kompozytorskiej, bo jednak piszecie utwory, i to wykonywane w sumie przez zespoły całkiem dobre, jak musikFabrik czy de Ereprijs, utwory jako partytury, jako utwory na instrumenty różne… J: Ona żyje w sprzężeniu zwrotnym, w sensie jedno oddziałuje na drugie i vice versa. Kiedyś zastanawialiśmy się, czy to jest problem, jakaś wada, ale po paru rozmowach parę osób powiedziało nam, że absolutnie nie ma się co przejmować, nie musimy się zastanawiać, czy to jest problem, ponieważ gdybyśmy my nie byli tacy, jak jesteśmy, nie byłoby sultana albo sultan nie byłby taki, jaki jest, no i, z drugiej strony, przez to, że sultan jest taki, jaki jest, to też wpływa na myślenie o takich utworach w naszym własnym sensie, autonomicznych, prywatnych. Nie czujecie, ze sultan Was za bardzo zjada czasowo czy wysiłkowo i nie macie czasu pisać swoich symfonii? J: Nie, jakoś się dobrze organizujemy, jakoś to nam wychodzi sprawnie. Jeśli chodzi o plądrofonię samą, to plądrujecie, co się da właściwie, co wam podejdzie? J: Tak, co nam wpadnie w ręce. Nawet nazwę macie plądrowaną z materaca – czy natrafiacie na jakieś problemy ze strony podmiotów, na których plądrujecie? Natury prawnej – czy IKEA… J: Chyba nie jesteśmy aż tak znani, żeby dochodziło do jakichś skandali prawnych, znaczy kiedyś twierdziliśmy, że jeśli dojdzie do takiej sytuacji rzeczywiście, no to tylko lepiej dla nas, ponieważ… to będzie dodatkowa sława i gdybyśmy trafili np. na „Pudelka” to by było bardzo ciekawe, ale to też jest jakaś taka nisza chyba i… …pudelki tam nie wchodzą. A jeśli chodzi o Wasze poczucie, to czy utwory sultana, składane czy splądrowane z jakichś innych Ew Demarczyk, Edyt Geppert i tym podobnych Wojciechów Kilarów, uważacie za w całości własne płody? Czy zastanawiacie się nad tym w sensie tożsamościowym?

J: No właśnie chyba się nie zastanawiamy. Tak jak Mikołaj wcześniej mówił, nie interesuje nas źródło, jego tożsamość, i chyba tam jeszcze parę słów, tylko brzmienie i tak naprawdę, czy to jest Kilar, czy to nie jest Kilar, czy to jest coś innego, to absolutnie nie ma dla nas znaczenia, dla nas jest ważne, żeby to brzmiało tak, a nie inaczej. Inaczej – jak tworzymy jakiś utwór, to wiemy, co chcemy osiągnąć – jaki rodzaj brzmienia, faktury, i potem się zastanawiamy, co do tego najlepiej by pasowało – np. gęsta orkiestra smyczkowa albo jakiś minimal, albo jakieś punkty, no i potem myślimy, jaki utwór już powstał, który wykorzystuje taki typ faktury, który moglibyśmy wykorzystać w magnetofonie. A czy często przetwarzacie utwory muzyki poważnej? Sikorski się często pojawia, np. w „Świetlistym serze jedi”…? J: Tak, i jeszcze Scelsi w „Tekturonie”… Ale tylko współczesną muzykę bierzecie na warsztat, czy sięgacie też po bardziej klasyczne…? J: Tak, np. w naszej Czwartej Symfonii 2 „Nieparzyste Symfonie” wykorzystaliśmy pierwsze początkowe akordy z nieparzystych symfonii Beethovena. Czyli generalnie wasza wiedza, wasze wykształcenie kompozytorsko-muzyczne jest Wam przydatne? J: Przydaje się, tak. A bogatszym materiałem są dla Was dźwięki popkultury czy muzyki poważnej? J: Nie, są równoważne. Czyli równouprawnienie? J: Pełne. A skąd bierzecie wizualizacje? J: Te widea też są plądrowane, bo my je po prostu ściągamy z youtube’a. Np. fragment wideo który jest w teledysku do „Świetlistego sera jedi” pochodzi z jakiegoś programu edukacyjnego dla dzieci do lat 2-3 i to był program chyba o kole i tam generalnie się pojawiają kółka, później trójkąty i kwadraty Mikołaj też pomontował trochę… Ale raczej puszczamy całe fragmenty… jeśli zdarzają się synchrony, to zupełnie przypadkiem… Skoro jesteśmy przy serze jedi – skąd się wziął taki tytuł? J: Ukradziony. Ser jedi?! J: Nie – podstawa do tytułu jest ukradziona, ponieważ była taka reklama McDonalda całkiem świeża, całkiem nowa, opowiadająca o jakiejś nowej formule cheesburgerów, no i tam były wymieniane składniki: soczysta wołowina, chrupiąca bułka i świetlisty ser cheddar – jakoś tak. Ktoś z nas nie dosłyszał w pewnym momencie i powstało „świetlisty ser jedi”. W ogóle historia powstawania tytułów jest bardzo śmieszna, ponieważ one powstają bardzo często przypadkiem w trakcie rozmowy, ja np. w telefonie noszę całą kolekcję takich tytułów jeszcze niewykorzystanych. Do utworów, które się dopiero urodzą, tak? J: Tak. Albo się nie urodzą. Zależy. A imię nadajecie po urodzeniu? J: Tak – na zasadzie: to jest „Świetlisty ser jedi”.



56

f e n o m e n

Rozmowy ze świetnymi dziewczynami Marek Rozpłoch

projekt graficzny okładki autorstwa

Ewy Doroszenko


f e n o m e n

W

Magda Wichrowska

grudniu ukaże się książka Magdy Wichrowskiej „Toruń. Miasto kobiet” – powstająca dzięki stypendium Miasta Torunia, a złożona z trzynastu wywiadów z szesnastoma rozmówczyniami. Przepytywane zostaną też zaproszone na spotkanie autorskie z okazji premiery. Do tego czasu wszelkie informacje o tymże zbiorze wywiadów będzie można znaleźć na fanpage: https://www.facebook.com/torun. miastokobiet. W „Toruniu. Mieście kobiet” Magda Wichrowska rozmawia z: Magdą Hamerą – współtwórczynią Cafe Draże i bohaterką zmagań o lepsze jutro toruńskiej kultury niezależnej; z szefową kina Niebieski Kocyk i festiwalu Klamra, Justyną Bieluch, z Joanną Czajkowską – bardzo utalentowaną wokalistką i nauczycielką śpiewu, z aktorkami – Teresą Stępień-Nowicką i Aleksandrą Nowicką, z Magdaleną Kujawą – redagującą Toruński Informator Kulturalno-Artystyczny „Ikar”, z Martyną Bianką Tokarską i Lilianą Piskorską – twórczyniami projektu aktywistyczno-artystyczno-przygodowego „Podróż”, z Kariną Bonowicz, pisarką, dziennikarką i tłumaczką – odpowiedzialną również za promocję Teatru Horzycy, z Kafką Jaworską, kierującą pracami Kina Centrum i festiwalu filmowego Tofifest, z historyczką sztuki i feministką Katarzyną Lewandowską, z filozofkami z Instytutu Filozofii UMK promującymi problematykę genderową – Aleksandrą Derrą i Ewą Bińczyk, z menagerką kultury i socjologiem Joanną Scheuring-Wielgus z Fundacji Win-Win, z Katarzyną „Kombi” Jankowską – animatorką kultury, konstruktorką Fabryki UTU oraz z Ewą Doroszenko, malarką, fotograficzką, ilustratorką; w tej ostatniej roli występującą w książce także po raz drugi – zaprojektowała bowiem jej okładkę.

57


f e n o m e n

Liliana Piskorska i Martyna Bianka Tokarska fot. Magdalena Wichrowska

58

Sama autorka hipotetycznie też mogłaby się stać jedną z bohaterek książki, choć na zadane przeze mnie pytanie o pytania, jakie Magdalenie Wichrowskiej w wywiadzie by zadała, odpowiada: „Codziennie stawiam sobie mnóstwo pytań, ale nie nadają się one do publikacji. Trudno mi wyobrazić sobie siebie w roli bohaterki książki »Toruń. Miasto kobiet«. Bo cóż ja takiego wyjątkowego robię?”. Magda – filozofka, filmoznawczyni – oprócz swej zasadniczej obecnej pracy, polegającej na kierowaniu Pracownią Kultury Medialnej w Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy i prowadzeniu zajęć ze studentami, wydaje też bardzo niestandardowy blog „Czytnik Kultury” (http://czytnikkultury.blogspot.com/), pisze omawianą w tym artykule książkę, a w 2010 roku stworzyła „Musli Magazine”, którego misję stara się kontynuować nasz miesięcznik. W zeszłym roku zorganizowała w Od Nowie jedyny w swoim rodzaju festiwal Bella Women in Art. Zapytana o wzajemny stosunek festiwalu i „Torunia. Miasta Kobiet”, Magda mówi: „Festiwal dał mi możliwość spotkania ciekawych kobiet. Kilka z nich zaprosiłam do rozmowy. Jednak to są dwa różne projekty. Teraz najważniejsza jest dla mnie książka. Festiwal mam za sobą. Być może kiedyś wrócę do tego pomysłu w trochę innej formule, ale jeszcze nie teraz. Muszę poczuć, że to właściwy moment”. Nawiązanie do filmu Felliniego „Miasto kobiet” – nieprzypadkowe, ale też zależność filmu i książki nie jest wyłożona jasno ani precyzyjnie. Daje to czytelnikowi i jego wyobraźni spore

pole do popisu! Możemy sobie zadawać pytania, czy Magda jest Fellinim, czy Mastroiannim, czy też może jednym i drugim – a może to czytelnikowi mają zostać powierzone obie role – albo przynajmniej ta, odgrywana w oryginale przez Marcella Snàporaza... W odróżnieniu od filmowego krewniaka „Toruń. Miasto kobiet” nie ma w sobie ani grama oniryczności ni odrealnienia. Wręcz przeciwnie – konsekwentnie odsłaniane są kolejne fragmenty bardzo namacalnej toruńskiej rzeczywistości, by naprowadzić nas jednakowoż na wyłaniającą się gdzieś między wierszami tezę, że tak, że zaiste, Toruń jest miastem kobiet! Książka nie pokazuje jedynie kobiecej strony toruńskiego medalu, ale w sposób zawstydzający moją płeć pokazuje, że jeśli ktoś poważnie w naszym mieście bierze sprawy kultury w swoje ręce, to są to właśnie kobiety. Dokładnie te kobiety, z którymi Magda Wichrowska rozmawia. Bo kto ożywia najważniejszy klub studencki w Toruniu wciąż nowymi ciekawymi inicjatywami? Justyna Bieluch. Kto odważył się zaprotestować przeciwko byle jak skleconemu pod patronatem miasta megaprojektowi strategii kultury? Uczyniła to Joanna Scheuring-Wielgus. Kto stworzył najciekawszy w ostatnich latach klub – będący zarazem inspirującym, nie tylko dla torunian, centrum animacji kultury niezależnej? To zasługa twórczyń Cafe Draże! Podobną wyliczankę mógłbym jeszcze ciągnąć, ale same podane przykłady – szczególnie dla obserwatora naszej lokalnej rzeczywistości z bliska


Magdalena Hamera

fot.

Magdalena Wichrowska

f e n o m e n

– powinny brzmieć przekonująco. Z jednej strony jest to wiedza – jak już wspomniałem – zawstydzająca panów, z drugiej jednak – może ta książka stanowić ważne źródło inspiracji dla pań. Książka zdaje się mówić: drogie Panie, mimo wszechobecnego w naszym konserwatywnym kraju patriarchatu, nawet w niespecjalnie wielkim mieście sprawy w swoje ręce potrafimy wziąć my i to jeszcze w jaki sposób, z jaką klasą! Więc ten zbiór wywiadów nie powinien obrastać w kurz w toruńskich bibliotekach, ale powinien trafić do jak najszerszego grona odbiorców, a nade wszystko – odbiorczyń. Idealną adresatką byłby nieśmiała kobieta o dużych zdolnościach i potencjale do działania, która jest przekonana, że taka, a nie inna posiadana przez nią płeć zmusza ją do wyciszenia i odstawienia w kąt wszelkich marzeń i ambicji. Książka jej mówi: do dzieła! Sama problematyka kobieca nie stanowi esencji książki, choć pojawia się w niektórych rozmowach jako ważny wątek. Chyba najbardziej przejmujące są fragmenty wywiadu z Katarzyną Lewandowską, w których opisuje swój proces wyzwalania spod jarzma patriarchatu. Nie był to proces bezbolesny, ale konieczny i potrzebny... Każda rozmowa koncentruje się głównie na najważniejszych osiągnięciach przepytywanych albo na sprawach, w które są aktualnie najbardziej zaangażowane. W tych z pozoru małych wycinkach kryje się całkiem sporo treści – niejako portret każ-

dej z kobiet, ukazany przez Magdę za pomocą pytań i... aparatu fotograficznego. A tak o „Toruniu. Mieście kobiet” mówi autorka: „Ta książka to efekt ogromnej potrzeby i chęci rozmowy ze świetnymi dziewczynami. Robią kapitalne rzeczy. Moja rola w tej książce jest znikoma. Ja im po prostu dałam się wygadać”. Mówi też Magda: „Każde spotkanie traktuję jak lekcję. Każdy człowiek, którego spotykam na swojej drodze, czegoś mnie uczy. To, kim dzisiaj jestem, to suma rozmów i spotkań, które są za mną”.

59


Czechowicz

fot. autor nieznany

Czechowicz na kozetce u Bonowicz Aram Stern


f e n o m e n

J

edna z bohaterek książki Magdaleny Wichrowskiej „Toruń. Miasto kobiet” – Karina Bonowicz jest nie tylko polonistką, tłumaczką, dziennikarką, recenzuje spektakle teatralne, ale od niedawna także pisze książki. Zadebiutowała w styczniu 2013 roku powieścią „Pierwsze koty robaczywki”, w której niezwykle zabawnie przedstawia codzienność młodej kobiety, po ukończeniu studiów ponownie doświadczającej absurdów polskiej rzeczywistości szkolnej. Karinę Bonowicz nocami interesują psychoanaliza, antropologia kultury oraz zjawiska oniryzmu w literaturze, a za dnia pracuje na stanowisku specjalisty do spraw promocji w Teatrze im. Wilama Horzycy. Słowem – torunianka z niej tak wszechstronnie zajęta, że naprawdę nie mam pojęcia, kiedy znajduje na to wszystko czas i kiedy śpi? Już niebawem ukaże się jej druga książka będąca biografią Józefa Czechowicza (1903-1939). Co dzisiaj wiemy o Czechowiczu? Że według niego „siano pachnie snem”, a on sam zginął – jak przepowiedział – „bombą trafiony w stallach”. I tyle. Tymczasem biografia Czechowicza obfituje nie tylko w wiele interesujących faktów, ale także w wiele niejasności. „Las sprzeczności i powikłań”, jak nazywał twórczość poetycką Czechowicza Zbigniew Herbert, to określenie, które dobrze oddaje istotę nie tylko jego poezji, ale także jego życia. Książka „Józefa Czechowicza teatr widziadeł i snów” Kariny Bonowicz, w całości poświęcona psychoanalitycznej interpretacji poezji Józefa Czechowicza, przedstawia nowe spojrzenie na twórczość tego jednego z najwybitniejszych poetów XX wieku, ale także na niego samego jako osobę. Autorka odkrywa najciemniejsze zakamarki zarówno jego

poezji, jak i biografii, podejmując tym samym przemilczane dotąd kwestie i tematy uznawane za tabu. Książka Kariny Bonowicz stanowi próbę spojrzenia na twórczość poetycką Czechowicza pod kątem psychoanalitycznym i zmierza do przeczytania, odtworzenia i rozumienia twórczości Czechowicza, wiążąc ją z czterema wielkim tematami jego życia i poezji: seksualnością, śmiercią, snem oraz mitem. Karina Bonowicz kładzie Józefa Czechowicza na kozetkę i przygląda się jego poezji z punktu widzenia freudyzmu (metody interpretacji literatury opracowanej przez ojca psychoanalizy Zygmunta Freuda), a równocześnie przybliża te aspekty poezji Czechowicza, które dotychczas pozostawały w cieniu. To studium psychoanalityczne, a jednocześnie syntetyczna opowieść filologiczna na temat jego poezji oraz życia, co czyni ją bardzo specyficznym rodzajem monografii.

Karina Bonowicz „Józefa Czechowicza teatr widziadeł i snów (studium psychoanalityczne twórczości poetyckiej)” Wydawnictwo Universitas 2013

61


62

t w o r y

„Futro z suk”, olej na płótnie, 180 x 160 cm, 2012


t w o r y

Agata Kus Agata Kus jest absolwentką i doktorantką Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (Dyplom w 2012 r. w pracowni prof. Leszka Misiaka). Zajmuje się malarstwem, tkaniną, rysunkiem, kolażem, tworzeniem obiektów przestrzennych i video. Różnorodność używanych przez nią mediów łączą wspólne, często trudne tematy związane głównie z kobiecością oraz pewien rodzaj cichego protestu, tajemnicy, tęsknoty lub pragnienia. Zainspirowana teoriami psychologicznymi m.in. Melanie Klein, literaturą, filmem, tekstami piosenek, starymi fotografiami, Agata Kus skupia się również na ciemnej stronie związków i naturą złożonych uczuć, takich jak miłość, rozpacz, zdrada. Te trudne, tworzące napięcie tematy, rozładowuje często lekko humorystyczny charakter prac lub ironiczny tekst pojawiający się na obrazach, rozmazany lub wydłubany w często jeszcze mokrej farbie.

agatakus.blogspot.com

63


64

t w o r y

„I Wish Nothing But The Best For You Both”, olej na płótnie, 70 x 100 cm, 2013


t w o r y

65


66

t w o r y

Barbara Śniegula. Posy(p) Popoi(eprz). Zestaw na sól i pieprz. Porcelana, wys. 14 cm

Z cyklu „Ukryte”, olej na płótnie, 200 x 140 cm, 2009


t w o r y

Dyrektor Bielskiego BWA, Agata Smalcerz, pisała o pracach Agaty Kus w tekście rekomendującym artystkę do konkursu Gepperta: „W pracach Agaty Kus odnajdujemy dużo cierpienia związanego z kobiecością. Wchodzenie w dojrzałość, inicjacja, macierzyństwo zostawiają ślady w postaci ran i krwi, ale rany te stają się też źródłem, z którego wysypują się skarby i drogie kamienie. Żeńskość i związana z nią biologia przywodzą na myśl zwierzęcy instynkt, siłę napędową prokreacji, odwieczny nakaz, któremu ulegają wszyscy przedstawiciele żywego świata. Artystka zestawia wyobrażenie kobiety czy dziewczynki z wizerunkiem przedstawicielek świata zwierzęcego: kotki, suki, lisicy, sarny. Wywołuje tym samym niezwykłe napięcie, które towarzyszy nam zarówno podczas oglądania jej obrazów, jak i wideo (hipnotyzujący film „Matka” prezentowany m.in. na wystawie „Pierścienie Saturna” w dawnym Pałacu Ballestremów podczas WRO 15th Media Art Biennale). Dojrzewanie i wchodzenie w dorosłość to okres kilku, czasem kilkunastu lat, podczas którego dziewczynka przeobraża się w kobietę. Proces ten wiąże się nie tylko z radością i dumą, ale też lękiem, obawą, niepokojem. To czas pierwszych miłości, złamanych serc, fascynacji nowymi możliwościami, nowymi rolami. Artystka wyraża wszystkie te uczucia w bardzo interesującej formie, gdzie mroczność miesza się z pięknem. Nieobca jest też jej spora doza poczucia humoru, którym przełamuje przejmujące nieraz komunikaty. Jednym z symboli macierzyństwa jest „Wilczyca kapitolińska”, przyjmująca postać zarówno czułej, karmiącej matki, jak i potwora zjadającego swoje młode. Także suka, jako figura negatywna, określenie chętnie stosowane przez mężczyzn dla wyrażenia swojej dezaprobaty wobec kobiety czy pewnych jej zachowań, u artystki przyjmuje formę dosłowną, w szokujących nieraz zestawieniach. W dorobku Agata Kus dominują obrazy olejne, którą to techniką artystka posługuje się mistrzowsko. Wystarczy popatrzeć na materię futra, którą osiąga czysto malarskimi środkami. Artystka równie sprawnie posługuje się rysunkiem (zachwycające są jej koronki rysowane na tkaninie lub kalce, łączone czasem z prawdziwą koronkową bordiurą), a także buduje instalacje i tworzy wideo”.

67



t w o r y

69

„Rana”, olej na płótnie, 140 x 160 cm, 2012


70

t w o r y

„Rękawiczka”, taknina, wys. 35 cm, 2012


t w o r y

„Suka powinna wychodzić za psa”, olej na płótnie, 170 x 140 cm, 2012

71


72

t w o r y

„Ryba piła”, olej na płótnie, 90 x 70 cm, 2013


t w o r y

„S+P”, olej na płótnie, 180 x 160 cm, 2013

73


74

t w o r y

„Eat the ritch”, olej na płótnie, 180 x 140 cm, 2013


t w o r y

„Enter Desdemona And Emilia”, olej na płótnie, 180 x 150 cm

75


76

t w o r y

„That Her Face, at First Just Ghostly, Turned a Whiter Shade of Pale”, olej na płótnie, 80 x 105 cm, 2012


t w o r y

77


78

t w o r y

„I’ve Got a Blister From Touching Everything I See”, olej na płótnie, 180 x 160 cm


t w o r y

„Tainted Love”, olej na płótnie, 180 x 140 cm, 2013

79


80

t w o r y


t w o r y

81

„Freud’s Women” olej na płótnie, 85 x 105 cm, 2013


82

t w o r y

„Children Of The Revolution”, olej na płótnie, 140 x 200 cm, 2013


t w o r y

„Cultura”, olej na płótnie, 150 x 150 cm, 2013

83


84

t w o r y

„Psychołazienka”, olej na płótnie, 190 x 160 cm, 2013


t w o r y

„Wenn die leute nur wussten” olej na płótnie, 70 x 50 cm, 2013

85


86

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Patryk Zimny ur. 1988. Autor tomów „Uchoko” (2010) i „Przejście” (2012). Publikowany i nagradzany tu i tam. Stypendysta Marszałka Województwa Pomorskiego (2010), Miasta Gdańska (2011). Czterokrotnie nominowany do Nagrody Młodego Twórcy (Trójmiasto).


t e k s t y

l i t e r a c k i e

***

***

ten wiersz pojawi się tylko w twojej głowie

ugotowałem całe miasto w blaszanym garnku dodałem soli i oleju wytłoczonego z głowy kilka godzin wrzasków i elektrycznych spięć miękkie ulice nabrały idealnych kształtów czerwone latarnie stworzyły koloryt zupy nie zapomniałem o pieprznych ludzikach całe miasto gotowało się do mojego smaku gdy traciłem apetyt do jego przełknięcia

lekki rozczochrany może z oczami zmęczonymi ubrany w zmiętą kratę albo zupełnie ascetyczny pojawi się na wejściu w progu gdy właśnie wyjdziesz i zniknie zanim cokolwiek zapiszesz

87


88

t e k s t y

l i t e r a c k i e

***

Nie wierzę w poezję od czasu przejścia przez korytarz ciągnący się za mną gdy gdzieś obok gotowała się woda a okno wyrzucało światło i dym w środku mnie zrobiło się ciaśniej to miłe uczucie zważywszy na dietę kiedy coraz mniej chce się pisać żeby zachować linię pomiędzy wierszami więc nie wierzę w poezję ani w poetę nawet kiedy pachnie lasem morzem a cisza i mrok dopełniają wrażenie że oto w noc pustą zapalą się lampy od czasu do czasu jedynie szukam bo co można zgubić podnosząc temat nie wierzę w poezję od kiedy wierzę że jeśli oddycham to jest jeszcze szansa


t e k s t y

***

W ciele zaznaczyły się pustki. Stukałaś kiedyś w moje serce? Brzmiało podobnie jak z głową rozumu nie dało się wyczuć Pustki w sobie pustki wokół. Panicznie bałem się pustego miejsca obok w mieszkaniu tramwaju zamówionej w sztok taksówce w kolejce przed. Pozostawić pustostan dacie ważności kalendarza czekać aż w końcu ciało zacznie wołać ogrzeję to miejsce tylko bądź nade mną kiedy znów pusty facet rozpadnie się w sobie i już nie złoży nie zasypie pustki piaskiem twojej dłoni

l i t e r a c k i e

89


90

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Funkcje Pole języka trzeba zasiać językiem instrumenty dobrać osobiście, nastroić. W językach liczby więc walka na zbiory ślin naturalnych, wymiernych, pierwszych. Walka syków węża z trującym jadem przeciw toksycznej uprawy dwojga. Język psa – przyjaciela do rany przyłóż. Język daleki, zetknięty z dziąsłem aby nie przegryźć. Język poezji idący ku językowi ciała gdzie jeszcze w myślach język polski, prostota. Prosisz z języczkiem albo nie wytykaj jęzora kiedy milczeć chciałbym. Mówisz, że trzeba zasiać pole, nawarstwiać języki do końca błądzić w ich nieskuteczności.


t e k s t y

Okazja To była informacja dnia. Za rogiem zaczęły sprzedawać kurki, bez żadnych zastrzeżeń – wiarygodne kurki i panie w kaloszach. Dało się wyczuć: poranny deszcz, szelest lasu, oddech zimna. Wygrały wojnę, nie można zaprzeczyć. Przy ulicy czci się bohaterki ubrane w zielone kurtki z tysiącem kieszeni w które można włożyć wszystko. To była informacja dnia. Nie zarobiły. Przyjechał po nie czarny polonez.

l i t e r a c k i e

91


92

f e l i e t o n

Szymon Szwarc * Droga M***, piszę do ciebie na pewno z jakiegoś powodu, załóżmy, że z potrzeby listu, dlatego wybacz, że będziesz funkcjonowała w ramach małych liter i w czasie nieco przeszłym, a to dlatego, że piszę do ciebie w sprawie dużych liter, i to już jest kolejny powód, który tłumaczy moje zamiary, chociaż tych zamiarów jest pewnie znacznie więcej, ale w ramach tekstu niech sobie to wypłynie lub nie, niech zrobi co chce, przecież to będzie bardziej jakiś dokument, niż zamierzony zabieg, więc, mam nadzieję, że mi wybaczysz i się nie pogniewasz, jeśli zacznę pisać o tym, o czym chciałem napisać, być może niekoniecznie w liście, ale forma listu, która wydaje mi się tak wydalona, jest tu jak najbardziej na miejscu. O czym chciałem napisać? – powinienem teraz się nad tym zastanowić, przed chwilą wyjaśniłem Marcinowi i Joli, że chciałbym w formie listu zawrzeć jakiś (oddzielając „ja”, dochodzimy do czasownika w trybie rozkazującym „kiś”, a „kiś” jako dyrektywa jest równie niepokojąca, jak wątek, który chciałem zacząć, ale wybrałem inny sposób opisu, poza tym wiadomo: „kiść”) punkt zaczepienia i bardzo chciałem ci się pożalić na efekty tego przedsięwzięcia, gdyż okazuje się, że punkt zaczepienia jest punktem widzenia. Co na to Wittgenstein, którego wyśpiewywałaś, czego nawet nie słyszałem? Nie wiem, o czym się nie pisze, o tym się mówi, wiem, o czym się nie śpiewa, o tym się nie sądzi, a kto dwa razy się modli, idzie do piekła. Dlatego te święta były trochę nie za bardzo. Wyobraź sobie, podróż pociągiem, tym nabitym do granic cierpliwości, w którym uświadamiasz sobie, że jedziesz do zmarłych, chcesz się do nich zbliżyć, czyli właściwie oddalić, ale to nawet nieistotne, bo zbliżasz się do ludzi, którzy wcześniej nie istnieli, tak jakby byli martwi, ale nagle okazują się żywi, sądząc po okolicznościach, na skutek tego samego pragnienia lub, żeby wytłumaczyć to lepiej, bliskości.


f e l i e t o n

dzienniczek uwag

Gdy jechałem do tych naszych przedszkoli i cmentarzy, zapomniałem o tym, że nie mam ze sobą karty do bankomatu i za kilka dni zgubię telefon, a moje zdjęcie wypadnie przynajmniej z jednego z trzech portfeli. W których jest. Lub (z perspektywy teraz) było (będzie, słusznie, jest tutaj raczej niepotrzebne). Na szczęście byłem spokojny. Bo też zawsze się wtedy zastanawiam nad kimś, kto jest chory i ma jakąś potrzebę albo jeszcze lepiej: ma prawie ponad sto lat i musi się przebić przez ten gąszcz ciał, ciągle bijących krążeniem, zamkniętych w kurtkach (być moźe bardziej świadomych zamknięcia w pociągu?) za potrzebą (żeby skorzystać z potrzeby? – może tak byłoby lepiej). I też zdania robią mi się dłuższe, a może bardziej wypełnione, jak te przedziały, ludźmi albo jeszcze lepiej: „wypełnione ładownością”! No, ale wróćmy do świąt – odwiedziłem swoich bliskich i najbliższych, co dziwne, tak, jakbym wreszcie był tam razem z nimi. Nie wiem, jak ci opisać to piękne uczucie słuszności bycia razem. W takich chwilach. Słuchałem pięknych mów przy wódce, jak na rasowych pogrzebach, słuchałem słuchania i natężonej obserwacji, słyszałem wiatr na polu mojego wujka, ojca kuzyna, którego poznałaś kiedyś, wraz z jego śmiechem zostawionym tam jakiś czas temu i przyniesionym do stołu, jak nigdy. Nigdy przyniesione do stołu albo podniesione do rangi stołu – to by było coś i sam już nie do końca rozumiem, czemu w ramach dowcipu myślę o dawnej Jugosławii? Prawdopodobnie dlatego, że mnie to prowadzi, do Fikreta, który pewnego razu dał mi placek, 15 euro, kawę i przede wszystkim swoją wrażliwość, ważniejszą od jego mądrych rad, które zawsze się jakoś wkradną przecież najpierw między zęby a potem już przez płatki uszu do lewego i prawego lub prawego lewego ucha.

Natomiast bardzo niemądre było następne święto, o którym nawet nie chce mi się wspominać, chociaż wczoraj z Grzenią wzięliśmy na warsztat polski romantyzm przy piwku i z całym asortymentem pamięciowych dziur, co też nawet pobudziło moje badawcze instynkty, gdyż wpadłem na pomysł rozbujania kierunku, który z Grzenią ukończyliśmy, a który, przynajmniej tutaj, znalazł się w potencjalnym kryzysie. Otóż. Chodziłoby, moja droga, o pozostawienie pewnych kluczowych kwestii dla tej epoki w ramach politycznych pomyłek lub błędnych intuicji, dzięki czemu uzyskalibyśmy samą esencję takiego romantyzmu, dzięki na przykład czemu tekst Profesor Żmigrodzkiej nie zakrawałby o jakąś awangardę, dzięki czemu, wreszcie, moglibyśmy doszukiwać się heglowskich duszków na stepach zarówno akermańskich jak i tych z „Malwiny”. No ale co ja się będę tutaj rozpisywał? Przecież miałem ciebie tam odwiedzić. Właściwie mógłbym się jeszcze trochę rozpisać, ale zajęłoby mi to za dużo czasu, bo miejsca już nie, bo miejsca stały się dość nieistotne pod tym względem, wiesz o co mi chodzi, ale nie rozpiszę się teraz choćby ze względu na to, że zaraz wysyłam ten tekst Arkowi, co też, w ogólnym rozrachunku nie wyklucza publikacji tego listu w wersji rozszerzonej i, rzeczywiście, późniejszej. No. Tutaj kończę tę wersję listu i ślę najlepsze oraz jak najbardziej zaktualizowane życzenia, bez oby i OBI (co za głupota, zaczynam się martwić o swoje poczucie humoru), w każdym razie, na sam koniec, chciałem jeszcze tylko dodać, że ujęcia są całkiem do rzeczy.

93


94

f e l i e t o n

G

Barszcz Błaszczyk

ałki oczne mam zmęczone i twarz przeorana mimiką w końcu odpoczywa. Pijany gówniarz staje przy mnie i krzyczy do kumpla w stylówie punka o twarzyczce gładkiej jeszcze jak u bobaska: „tu nie ma kamer!” Patrzę otępieniem prowizorycznego nakłucia głowy, choć kipi we mnie krew i tylko czekam, aż mnie dotknie, lecz jego kamrat chyba nie zrozumiał sugestii (albo nie ma jaj... zwierzęcia). Mam ochotę wyrzygać mózg, pułapkę złego wykorzystania (...a taki trafny i czysty się budzę). Chłopiec z przepastnej cielesnej powłoki krzyczy echo, które chce się rozpłakać wszystkim, co uzbierane, co nijak do siebie nie pasuje i tylko brudzi niczym z piekła węgiel olejny. Następnego dnia jadę przez rozmytą Bydgoszcz. Drzewa i budynki przesuwają się za szybą. Przyjemnie, kiedy sobie wyobrażam, że jestem tylko własnym doświadczeniem, widokiem z rzutnika świadomości. Nie ma podmiotu, jedynie odbiór pięciu zmysłów (choć czasem staje się to zbyt zwierzęce). Jedziemy we trójkę, w głowach skradliśmy konie; Gil ScottHeron & Jamie XX i The Kills; miło jest przygryzać wewnętrzną stronę polika na pokrzepienie, dodając sobie otuchy – korelat przytulenia samego siebie, może robimy to w tym samym czasie, myślę o tym, cicho przenosząc się w niedaleką przyszłość, kiedy znów się rozjedziemy. Jadący tramwajem na uczelnię z ludźmi bez słowa, bez zainteresowania, a słuchający tylko po to, by oceniać. Uspokajającą koncepcją numer dwa jest, że każde doświadczenie to zaproszenie do gry. Każda chwila propozycją i regułą. Doświadczenie wyznacza reguły gry, lecz nie musimy w nią grać. To nie jest naiwne, słyszę, to nie jest bagatelizowanie problemu. Wybór gry należy do nas. Prezes ma 13 samochodów i doświadczenie w kradzionych torebkach z tylnych siedzeń, więc gra w tę grę, grę znerwicowania, chociaż nie musi. Gry są w nas mocno zakorzenione. W najbliższym czasie będę usuwał z siebie reguły, mówię to i gładzę obrus. M. wybucha jej usprawiedliwiającym i łagodzącym wszystko śmiechem.

Gry w stany umysłu, ciuciubabka z energią i podtrzymywanie miłości własnej


s e f e l i kect joan

regulator kwasowości

Kilka dni później przypomina mi się scena. Gdy tak leżeliśmy w łóżku we troje, w dwóch trzecich z wczorajszą śliną między wargami i światło świeciło przez okna w poddaszu, w jednym zdaniu M. wróciła znów do tamtego miasta. W odniesieniu do właśnie przedyskutowanych minut podkreśliłem wyraźnie, że tamtej historii nie ma już, że ona nie istnieje, a wspomnienia są jak życie snami. Odparła, że odnosi się do tego w sensie symbolu. Wciąż pamięta przywiezioną przeze mnie stamtąd energię i otwartość. Dziś, dokładnie dzisiaj wiem, że wystarczy jedna rozmowa, by ta energia momentalnie się przebudziła, by rozbłysła na nowo, tak świeża jak wtedy, niczym nie skażona. Śmiałem się ze znajomymi i zastanawiałem, które z nas zaraziło resztę (zaraziło dosłownie w ułamku sekundy – to nieodkryta jednostka czasu, jak przybicie piątki, jak rozbłysk, spojrzenie i wiesz, że jest dobrze, spojrzenie jak Niewidzialna Totalna Jedność, bo już z miejsca rozumiesz, o co chodzi, jak jednoczesne wypełnienie w Paintcie całego tła na kolor różowy, kliknięciem w jednym tylko punkcie). Wszyscy jakby się zgadali na ten dzień i tę godzinę. Tu, przy tym stole, jak w centrum labiryntu, spotkały się wszystkie ścieżki. Uśmiech, śmiech i mowa, szybka bez skrępowania, po prostu szczęście w powietrzu. Bo szczęście we mnie. I Ktoś gdzieś tam w jakiejś przestrzeni, z informacjami o mnie i innych ludziach, o których nawet nie mam pojęcia, bo się jeszcze nie znamy, nieważne co naprawdę myśli i jakie ma zamiary... nieważne. Po prostu ta energia... i dlaczego by jej nie zatrzymać dla siebie, by była w każdym momencie, podtrzymywana, by rozpierała, by się nie zużywała i była bezinteresowna. By była nie pod czekaniem na gości, lecz przenikała to czekanie, nie pokrzepiana myślą o jakiejś innej nadziei, nie merdaniem ogona na widok kości w ręce jakiegoś Pana, tylko po prostu dlatego, że się jest, że jest życie. Że jest pięknie. I choć kilka dni wcześniej nie tańczyłem ani na ulicy, ani w sklepie, dziś wykonujemy niepodległy taniec bez głów. I stawiam wszystkim dobry humor. Choć przemierzam tę samą trasę, zawsze dostaję sytuacje niepowtarzalne (nie powtórzą się!) i inny zestaw ludzi przy-

chodzi i odchodzi. Ostrze noża między światem zewnętrznym a wewnętrznym jest tak cienkie, że znika i samo okazuje się być tym całym zewnętrzem i wnętrzem; okazuje się, że żadna granica między jednym a drugim nie istnieje i jestem wszystkim, czego doświadczam. Za mokradłami ukazała się kraina, w której nie umiem się zachować. Wydaje się, jakby eksploatacja szczęścia powinna mieć pewne zasady. Obawa, którą mógłbym wyplenić, bierze się z doświadczenia – to pytanie o stan następny w świecie wiecznego procesu i równowagi, zapobiegającej być może chorobom psychicznym. A może ta kraina nie podlega tym prawom, szalona siostra mnisiej ataraksji. Rozsadzający zachwyt. „Miłość” brzmi lepiej niż „szczęście”, stwierdza mój pobratany rozmówca, analizujący obecnie Sørena K. Miłość zatem jest rozbudzana jak uśpiona energia, zapalana przez bodziec, który następnie należy odrzucić i płonąć samemu, emanować i pielęgnować rozwój samego siebie w oparciu o tę miłość właśnie, to trud rycerza wiary. Jeśli już chcemy wziąć Kierkegaarda na doczepkę, nie jako drogowskaz, lecz raczej prezent w gratisie do wschodnich praktyk. Grzeczne dziecko, cicho spożywające posiłek w kącie salonu. I nawet nie wiem, że się uśmiecham i na ulicy jakaś kobieta odpowiada uśmiechem i spojrzenie jest lustrem. Uwierz, że to nie kpina. I widzę, kto się zadręcza. A ataki agresji są jak autoegzorcyzmy, pozbywanie się wirusa – niewyrażonych nawarstwień urazów i kompleksów, które moja postawa może stymulować i prowokować, nie wiem. Wydają się reakcją alergiczną na dobro i, doprawdy, jest w tym coś komicznego.

00 95


96

f e l i e t o n

Z

Kosmiczny Bastard

upełnie załamany, przysiadłem na dalekim i zimnym krańcu Horyzontu Zdarzeń. Chusteczką utkaną ze strzępów strefy Złotowłosej ocierałem astralne łzy i dalece mniej szlachetne wydzieliny, których stalaktyty zwieszały się z grot mego wyrafinowanego aparatu oddechowego. Jednocześnie zastanawiałem się nad możliwością konstrukcji latającego spodka z jajka sadzonego, studiowałem możliwość wpływu interpsychicznego na niewielkie ssaki, celem ich nagłego usypiania, dumałem nad antykościelną nagonką medialną ze strony najwyższych przedstawicieli kościoła, jaka tej jesieni wstrząsała pewnym krajem o znikomym znaczeniu geopolitycznym, ale przede wszystkim rozpływałem się w anihilacyjnej anhedonii, wszechdepresyjnej entropii, podszytej rdzawozłotą nitką złamanego grosza jaszczurzego serca wypełnionego jeno esencją goryczy…

Jajko Sadzone Czarnej Dziury

Bezustannie pytałem niewidzialnego brata bliźniaka – wszak w żadne bogi wierzyć nie zwykłem, to i w rozpaczy do nich nie skomlałem – dlaczego właśnie mnie to spotkało? Dlaczego mnie, a nie na przykład ciebie? Dlaczego?! Przecież jesteś niższy niż masz to w dowodzie, masz kwarki na plecach i brak ci oczytania. Jak to w ogóle możliwe, że obszar przestrzeni, z którego nic, włącznie ze światłem, nie może opuścić – właśnie mnie opuścił?! Mnie, który świadomie i z miłością mu się oddał! Coś mi uczyniła – grzecznie ja się pytam – Ty niewdzięczna Dziuro Nad Dziurami, Ty Sueprssąca Siło? Czemuś bez słowa odtrąciła swego kosmicznego bękarta absztyfikanta? I jak – na genialną grzywę Alberta! – ma się to, kurwa, do teorii względności? Przecież miałem względy Twego czarnego i do głębi wklęsłego serca... Miałem i to w sposób bezwzględny! Dziuro, Czarna Dziuro, czemuś mnie wypluła?! Czym ja Ci zawiniłem, żeś mi podała czarną polewkę?! Podnosiłem bolesne pytajniki do entej potęgi i rozpędzałem je do prędkości światła, ale nie przywracało to mojej lubej. Wyłem więc żałośnie do wszystkich księżyców wszystkich planet wszechświata, przypominając szczenię porzucone w noc ciemną i złą na pożarcie, pluchę, pastwę i poniewierkę. Autoportret


f e l i e t o n

horyzont zdarzeń

Nie pomagała nawet gorąca herbatka, którą z wyczuciem raczył mnie nieodzowny Imbryczek Russela – moja najlepsza szkolna przyjaciółka… Przecież łączyło nas tak wiele. Ona chłonęła wszystko, włącznie ze mną. Ja absorbowałem to, co i Ona: materię, światło, czas… Może w nieco bardziej wysublimowany sposób, ale bez zbędnego snobizmu. Pędząc słodki wszołaczy żywot, ssałem i Ją także, skacząc wśród kruczych włosów, baraszkując w doskonale czarnym ciele. Tonąc w ukochanej otchłani, pozbawiony byłem wszelkich lęków i zazdrości, które niejeden już związek zaprowadziły na skraj szaleństwa. Tyle nas łączyło. Tyle mieliśmy wspólnych orgazmiczno-gastrycznych uniesień. Tyle wspólnych wspomnień... Krupówki, biały miś, Czarna Dziura i ja. I nic, że wessała przebierańca, a w moją stronę poleciał świszczący deszcz góralskich tomahawków... Międzygalaktyczny Turecki Kebab, któremu ona nie dała rady, a ja – przeciwnie. I jeszcze z dumą zjadłem wilgotną resztkę jej bułki. Podziw w jej czarnych oczach – bezcenne. Czarnobyl. Czarnina. Czarne Chmury. Czarno-Czarni. A wszystko w Tobie. Tyś mnie ssała, karmiła, niszcząc – zapładniała, nie przymierzając, jak matka, żona i kochanka. Moja czarnoskóra Helena… I nagle wyplułaś mnie bez pożegnania gdzieś w innym wszechświecie. Bezpowrotnie przerwałaś czarną pępowinę naszego kosmicznego romansu. Leżę na bruku niby fortepian Chopina, szatan w zimnym piekle, liść w kałuży obcego kosmosu. W rozpaczy lodowatej marnieję niby czerwone widma gasnących słońc… Jesień dociera wszędzie. Jak żyć mam z tą prawdą, że nawet czarna dziura mnie odrzuciła? Już chyba tylko śmierć do swego łona mnie dopuści… Wtem na patelni mojej jaźni zaskwierczało ogromne jajko sadzone, jak antyteza czarnej dziury. I nic nie było poza

jajkiem, a jajko było wszystkim. Złotą strugą wypływała zeń nauka: ŻYCIE JEST JAK ŻÓŁTKO W DOBRYM JAJKU SADZONYM, MOŻESZ JE ROZCHLAPAĆ NA TALERZU, ALBO WYSSAĆ, NIBY CZARNA SIŁA SSĄCA, NIE URONIWSZY NI JEDNEJ CENNEJ KROPLI. EWENTUALNIE ELEGANCKO ZJEŚĆ ŁYŻECZKĄ. PS CZARNYCH DZIUR W KOSMOSIE JEST WIELE. Zanim wyssałem ową mądrość, z cudownie zmaterializowanego jajka sadzonego wielkości przeciętnego UFO uczyniłem pojazd międzywszechświatowy, wszak jednego wszechświata jeszcze nie poznałem, więc drugi może poczekać. Przepis na międzywszechświatowy spodek latający z jajka sadzonego

1. Półpłynne żółtko, czyli deutoplazma, może zostać wprawione w ruch obrotowy, przy czym dzięki stabilizującym je chalazom (sznury włókien mucynowych), nigdy nie straci centralnej pozycji. Żółtko, w przeciwieństwie do nieobliczalnego białka, jest substancją na którą mamy wpływ i zawiera materiał zapasowy. Z tych właśnie względów deutoplazma idealnie nadaje się by napędzać nasz pojazd. 2. Białko (roztwór koloidalny białek) ścinamy, tworząc zeń nieruchomy płaszcz o ostrej krawędzi, który będzie stabilizował lot, a jednocześnie umożliwi przebicie się przez membrany wszechświatów. 3. Do zapłonu silnika potrzebna jest już tylko wyobraźnia i szczypta NaCl.

97


f e l i e t o n

bełkot miasta Józef Mamut pogodzą się Bolek człowiek ze styropianu i Antylolek człowiek z termodrastycznej parówki. Wszystko się rozjechało. Władza ustawodawcza odwiedza w więzieniu więźnia władzy sądowniczej , który bronił przed nią innych obywateli, a władza wykonawcza jest gdzieś głęboko w lesie, tam gdzie nie jest wstanie wytropić jej żadna policja czy straż czy chuj-wie-jaka agencja zniewolenia społecznego, zbyt zajęta bezustannie na miejskich murkach biciem i aresztowaniem podpitych awanturników, którym puściły w końcu nerwy – zwłaszcza gdy są z opozycji. Idiotyzm po drugiej stronie tej patolamentarnej barykady jest większy niż przemyt herbaty muszki staruszki i sztuczne dildo tygryska brutuska. Neutralni jeszcze przez chwile pozostają stażyści, którzy nawet nie przyznają się do przynależności do tego spróchniałego brokatobetonu. – Jesteśmy tylko biurwami Panie redaktorze… – A ja wcale nie jestem seksistą chociaż nie jeżdżę pizdolino, a fotoszpar unikam moim kaszlakiem jak ognia.

Beata Ludwin

– Panie ale oni protestują! Coraz bardziej protestują! – Nie ma się co dziwić, że protestują. Okazuje się, że w tym idiotycznym miejscu można zapłacić podatek od nieotrzymanego wynagrodzenia. Piękny dzień burdelem nas przywitał, ale na szczęście każde wiadomości są inaczej desygnowane. – Wcale nie jesteśmy stronniczy – powiedział redaktorek kontraktowego kielona – My po prostu nie ukrywamy, że wiemy kto ma racje i jedziemy nie wiadomo gdzie, gdyż nawigacji skończyła się licencja, a nowej ściągnąć nie możemy, bo deportują własnych ziomali nawet za mega-lizaka. I penis z demokracją. Głosy kupi się na bazarze za stołki. A gdy to nie wystarczy? Zamontujemy awaryjny próg wyborczy, dzięki czemu zawsze będziemy mogli spalić parę tysięcy karteczek i nasza szkapa będzie ciągnąć dalej. So gut! Jak się ją równo pierdolnie batem to w tydzień zrobi więcej niż w trzy lata przywiązana tylko do uchwytu koryta, czyli tyle ile będzie siedzieć w gimbagu dziewczynka, która minutę bawiła się na złym ołtarzu. Na czym tam polega pomoc humanitarna? Na tym, że strażnicy zmuszają rodzinę do dostarczenia przeróżnych rzeczy lub pieniędzy, pod groźbą torturowania więźniów. Syf. Niestety zepsuła mi się drukarka laleczek voodoo więc te dranie ciągle żyją i do niczego się nie przyznają. Na tym polega kreatywna dyplomacja. – Nie, nie podsłuchiwaliśmy Pani. – Nie, nie było żadnych tajnych więzień ani zbrodniarzy komunistycznych. – Nie , nie było żadnego wybuchu, zamachu, kryzysu, pieniędzy, rozmowy, a wszyscy którzy tak twierdzą wiedzą zdecydowanie za wiele i powinni zgnić w ekstradycyjnym więzieniu lub popełnić zbiorowe samobójstwo. Gdyby jednak zawiodły wszelkie pachoły podpowiadające zza pleców tekst przemówienia, trzeba będzie tym bezmózgim trybom wszczepić w przestrzeń międzyuszną odpowiednie trybofrazesy. Wszystko kwitnie, a nie gnije – chociażbyś twierdził inaczej, to sąd najwyższy tak osądził, więc morda. Wiecznie rozjebane te drogi. Wszystko stoi , kasa się skończyła. Poszła na te ekrany cośtamszczelne, które w szczerym polu przysłaniają gdzie się da ten zastój i premie dla nowych biurasów w stolycy. A to mi zarzuca się niespójność. Że niby style łączę i to ma być złe. Jak inaczej niż takim hipertekstem pokazać ten paradoksalny kosmochaos? Trzeba przecież wlać go jak ultradelikatny kwas mikro-menzurką prosto do zakończeń odpowiednich nerwów, a synapsy te znaleźć niełatwo. Położenie geopolityczne jest wielce niekorzystne. Wszystko jest na opak, nawet krzywa Laffera. Wszędzie klęska, nawet kryzys nie wyszedł, Brendonowi Ha też się nie udało. Nie ma szans, że

ilustr.

98



100

o b i e k t

p o ż ą d a n i a

Festiwal Designu w Łodzi 2013

I

t’s all about humanity – chodzi wyłącznie o ludzkość – takim hasłem przywitał gości Festiwal Designu w Łodzi 2013. Trzy podstawowe sekcje wystawy głównej – Empatia, Za-mieszkiwanie, Spożywanie – skoncentrowane były odpowiednio wokół podstawowych ludzkich potrzeb emocjonalnych, rozwiązań w przestrzeni publicznej oraz strefy kuchni wraz z przygotowywaniem i spożywaniem pokarmów. Poza trzema blokami wystawy głównej, hale wystawowe wypełniły stałe, otwarte tematycznie elementy Festiwalu, takie jak Make Me! - czyli konkurs dla młodych projektantów dający im szanse zabłyśnięcia na designerskiej scenie, a także Must Have corocznie prezentujący najbardziej udane projekty uznanych designerów. Ekspozycje wzbogacone były o prelekcje na związane z nimi tematy, odbyło się też wiele wystaw towarzyszących rozsianych na terenie całej Łodzi, a wszystko to dostarczyło odbiorcy najróżniejszych wrażeń estetycznych i zmysłowych.

Temat Empatii jako jedyny zasługuje na uznanie w całości. Sięga on śmiało w głębię potrzeb ludzkich, skąd wraca z pomysłami wspomagającymi życie samo w sobie. W wyniku powstaje Rodzisko wspomagające rodzące kobiety, lub Embrace Infant Warmer – czyli śpiworek dla wcześniaków z funkcją inkubatora. Kolejne projekty dbają o rozwój dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym, proponując designerski sposób na rozwój zmysłów: interaktywne place zabaw albo naukę matematyki przez zabawę. Dla dorosłych znajdzie się zaproponowany przez firmę Philips Wake Up Light, a więc budzik imitujący naturalny wschód słońca, jest też cały zestaw narzędzi wspomagających motywację i silną wolę, z którymi, jak wiadomo, przeciętny dorosły toczy codzienną walkę. Najciekawsza propozycja z tej dziedziny to Chocolate Machine, która w regularnych odstępach czasu wyrzuca okrągłą czekoladkę, wodząc tym samych łasucha na małe pokuszenie. Równocześnie maszyna zachęca do małych zwycięstw, jako że czekoladka może zostać tak zjedzona pod wpływem chwilowej chęci, jak wrzucona z powrotem do maszyny, która monitoruje postęp człowieka w budowaniu silnej woli. Wśród „empatycznych” projektów znalazły się ponadto ułatwiające życie aplikacje smartfonowe, prototyp schronu wysokogórskiego, Otulak pomagający starszym osobom utrzymać ciepło, a także Mórimo – instrument sensoryczny. Ten ostatni ma za zadanie umożliwenie odbioru dźwięku innymi niż dotychczas zmysłami. Projekt składa się z rozpiętej na stelażu membrany, która wibruje pod wpływem fal dźwiękowych, co dostarcza wrażeń dotykowych osobie pozostającej w kontakcie z instrumentem. Wypróbowaliśmy Mórimo na własnych zmysłach i dajemy słowo, że działa. O ile temat Empatii dotyczył ludzkości w ogóle, obszar Zamieszkanie zdecydowanie bardziej przemawiał do architektów,


o b i e k t

planistów i designerów przestrzeni miejskiej niż do przeciętnego wielbiciela designu. Projekt omawia zmiany, jakie w ciągu rozwoju wolnego rynku w Polsce zaszły w obrębie miast i osiedli mieszkalnych oraz konsekwencje tych zmian odzwierciedlonych w podziałach społecznych. Organizatorzy zadają sobie tu pytanie: jakiej realizacji doczekało się narodzone w postkomunistycznej Polsce marzenie każdego obywatela o własnym domu z ogrodem? Obietnica miasta-ogrodu bowiem nader często przeradza się obecnie w miasto-płot, miasto-mur, miasto-ogrodzenie. Podczas gdy przodujemy w ilości ogrodzonych, monitorowanych osiedli mających zapewniać mieszkańcom bezpieczeństwo, nie zauważamy jak społeczeństwo rozwarstwia się według tego, kto jest kim po każdej stronie płotu.

„Food | Design | Humanity” („Pożywienie | Projektowanie | Człowieczeństwo”) to ostatnia z sekcji głównych. Kuratorzy wystawy i projektanci słusznie założyli, że pokarmy są obecnie nie tylko dla człowieka skrupulatnie projektowane, ale też to, że człowiek mimowolnie bierze udział w projektowaniu spożywanych przez siebie pokarmów. Trzeba przyznać, że trzy potężne i pełne detali instalacje autorstwa Sonji Stummerer i Martina Hablesreitera, które barwnie zajęły jasną przestrzeń wystawową, robiły wrażenie. Nawiasem mówiąc, w obliczu podobnej zabawy jedzeniem zawsze mam swoje momenty zawahania nad

p o ż ą d a n i a

sensem takiego przedsięwzięcia. Zastanawia mnie kontrast z zawartą w dalszej części wystawy – znaną już bardzo dobrze ekspozycją fotografii rodzin z różnych części świata wraz z przeciętnie zjadaną przez nie żywnością. Obraz ludności trzeciego świata i ich skromnego wiktu mocno się wówczas ścina z wyszukanymi w polskich sklepach, cukierniach i barach spożywczymi tworami, ułożonymi na wielkich stołach nazwanych odpowiednio: „proces projektowania”, „rytuał spożywania” i „wieczność”. Powstaje w efekcie wesoły tęczowy gradient z jedzenia w przeróżnych konfiguracjach i ułożonego z użyciem szerokiej gamy towarzyszących rekwizytów, wśród których piła łańcuchowa czy model ludzkiego szkieletu to tylko niektóre szokujące elementy. Ekspozycja pracochłonna i z racji tysiąca szczegółów zajmująca widza na długo, przemiła dla oka, ale – no właśnie – ale co? Na pewno tyle, że masa jedzenia skończyła po wystawie w śmietnikach wokół centrum Festiwalu.

Konkurs Make Me! to coroczna gratka dla wielbicieli nowych doznań w designie. Tu właśnie płynie najświeższa krew młodego designu, pojawiają się nowe nazwiska i niesione z nimi nowe pomysły. Z 200 nadesłanych na konkurs prac zaledwie 20 zostało ostatecznie zakwalifikowanych przez jury do konkursu. Listę tych projektów wraz ze zdjęciami możecie wygodnie obej-

101


102

o b i e k t

p o ż ą d a n i a

rzeć tu: http://lodzdesign.com/menu-edycji-festiwalu/wystawy/make-me/, samodzielnie oceniając poszczególne projekty. ne projekty. Były wśród nich przedmioty ładne, intrygujące, ale czasami również niezwykle przydatne. Wygrały ostatecznie fantastyczne Plastry autorstwa Beza Projekt. Są to kątowniki w tradycyjnym kształcie pomarańczowych dziurkowanych plasterków, przy pomocy których użytkownik może stworzyć przedmiot lub połączyć przedmioty, forma plastra w ośmiu wersjach-wygięciach podkreśla domorosłość, a tym samym być może nie do końca precyzję powstałego przedmiotu, co nadaje mu niemalże czuły rys. Moje osobiste preferencje plasowały się po stronie drewna, do którego mam wrodzoną słabość. Spodobał mi się projekt Nomada Niny Woronieckiej, nazwany innymi słowy „niezbędnym życiowym minimum”. Wyobraźcie sobie niewielkich rozmiarów sklejkowe pudło, w którym mieszczą się elegancko przycięte ze sklejki podstawowe elementy przestrzeni mieszkalnej dla jednej osoby: materac, biurko-stół z lampą, biblioteczka-regał i stołek. Wszystko jak na sklejkę przystało: lekkie, smukłe i naturalne, a do tego przenośne: wystarczający i nowoczesny zestaw dla młodego człowieka, który, krążąc tu i tam, nie wie jeszcze gdzie ostatecznie zapuści korzenie. W temacie Make Me! zafascynowały mnie też eleganckie De.Serki Aleksandry Satławy, a więc deski do krojenia i serwowania przysmaków, z jednej strony gładkie, a z drugiej – elegancko powcinane w geometryczne zagłębienia. Kresiki Marleny Gałki były przeurocze; to kredki dla małych dzieci, które bardziej niż przyrząd do pisania przypominają różnie wykończone kawałki drewna, które dziecko może chwytać całą dłonią, poznając przy tym nie tylko świat kolorów, ale też struktur. Temat drewna powrócił do mnie przy obręczach kuchennych Less projektu Agnieszki Mazur. To niesamowity pomysł wyrafinowany w swej prostocie, delikatne ograniczenie przestrzeni drewnianymi okręgami sugeruje jedynie funkcje talerza czy misy pozwalające na organizację porządku przedmiotów i przejęcie nad nimi umownej kontroli. Te projekty przemówiły do mnie, ale jestem pewna, że wśród nowych pomysłów zebranych w sekcji Make Me! każdy znajdzie dla siebie inspirującą, świeżą treść.

Ostatnia część festiwalowego trzonu to Must Have, a więc wyjątkowe produkty czołowych projektantów, których w przestrzeniach wystawowych można zobaczyć na własne oczy, a przede wszystkim dotknąć, usiąść czy w inny sposób doświadczyć. Niekwestionowaną gwiazdą – błyszczącą lub matową – był ponownie niedawno odkryty polski fotel RM58. Tajemnicze oznakowanie to pierwsze litery imienia i nazwiska projektanta, a cyfry to rok powstania fotela. W roku 1958 polski projektant Roman Modzelewski stworzył designerski manifest własnych czasów i o włos minął się wówczas ze światową sławą, gdy władze PRL udaremniły francuskie próby przejęcia produkcji. RM58 prezentuje się dziś fantastycznie, zarówno w połyskliwej czerwieni, czerni i bieli, żółci, szarości, jak i swoich w matowych wersjach. Moim osobistym typem jest także krzesło Diago – wymyślone i wyprodukowane przez grupę Tabanda. Sprytne złożenie siedziska w nawiązaniu do technik origami, wykonanie z metalu lub tworzywa oraz industrialne mocowanie do elegancko rozwiązanych drewnianych nóg krzesła – wszystko to stanowi o jego wielkim powodzeniu. Ale owe projekty to jedynie namiastka tego, co przyciągało wzrok w tejże sekcji Festiwalu. Jak na przykład rodzina lamp Mum oplecionych na kształt mumii na metalowych szkieletach albo


o b i e k t

filcowe stołki Trefle, dalej temat rozwijał się w nieskończoność poprzez świetną naturalną pościel, kolekcje porcelany, płytek ceramicznych oraz armatury łazienkowej, fantastyczny ozdobny kaloryfer, biżuterię, tkaniny, zabawki dla dzieci, masę designersko ilustrowanych książek dla dzieci, a nawet gry planszowe, takie jak chociażby znana już rzeszy fanów Kolejka, obracająca w strategię PRL-owską rzeczywistość.

O Festiwalu Designu w Łodzi można by jeszcze sporo napisać. W czasie imprezy całe miasto wrzało od wystaw, imprez i wykładów. Ich przeważnie wyluzowany, otwarty charakter sprzyjał przyswajaniu zawartej w nich treści. Muszę przyznać, że impreza wywarła na mnie niezapomniane wrażenie. Żałuję, że mimo najszczerszych chęci, opowiedzenie nawet najkrócej o tysiącu interesujących przedmiotów, które udało mi się tam zobaczyć, jest zwyczajnie niemożliwe. Zainteresowanych głębszym poznaniem tematu zachęcam do obejrzenia poniższych migawek z Festiwalu Designu w Łodzi, lecz przede wszystkim do samodzielnych eksploracji strony Festiwalu oraz stron poszczególnych projektantów. A może do zobaczenia w Łodzi w przyszłym roku? Serdecznie zachęcam.

zdjęcia:

tekst: Karolina Wiśniewska Karolina Wiśniewska i Adam Braszczyński

p o ż ą d a n i a

103


104

w u n d e r k a m m e r

BRZYDKA POCZTÓWECZKA Bydgoszcz 2012, zdjęcia: phtalo manatee


w u n d e r k a m m e r

KĄCIK DZIWOLĄGA

KRYPTOANIMALIA

Ethel Granger (1905-1982). The Wasp Woman Posiadaczka najwęższej talii w historii. Przez niektórych uważana za fashion victim ówczesnych czasów i nadużyć męża, dla innych za niedościgniony wzór do naśladowania. Rozpoczęła swoją przemianę od wymiaru 24 cali, by zakończyć na rekordzie Księgi Guinnessa wynoszącym 13 cali. Zamieniając swoje oblicze w rodzaj ludzkiej klepsydry. Astronom, za którego wyszła – William Arnold Granger, był powodem poddania się osobliwemu procesowi mającego swe źródło w seksualnym fetyszu. Lecz nim Ester poznała Williama była zwyczajną dziewczyna w bezkształtnych strojach lat 20. XX wieku. To mąż zaraził ją pasją do gorsetów, których to z czasem postanowiła nie zdejmować nawet w czasie snu, choć niekiedy zdarzały jej się omdlenia z powodu zbyt mocnego zasznurowania gorsetu. Aczkolwiek oboje Grangerowie byli wyznawcami cudacznych poglądów związanych z figurą kobiecą, których zażarcie bronili. Wyrażali niechęć do mody, która odeszła od wąskiego ideału kobiecej urody o talii osy. Mało tego, żarliwie wierzyli, że w czasach, gdy kobiety mają węższą talię przyrost naturalny się zwiększa. Williama można nazwać jednym z najsurowszych trendseterów w historii mody. Z jego ust padło twierdzenie, że „Jeśli kobieta potrafi w jakikolwiek sposób przyćmić członkinie swojej płci, to jest to zwycięstwo warte każdej ilości pokładów cierpienia”. Zatem doceniał także trudy noszenia butów na wysokim obcasie, a także, co bardziej zaskakujące, piercingu (ale tylko tego luźno zwisającego, jako że, wszelkiego rodzaju klipsy etc. uważał za odpychające). Jedno i drugie traktując jako fundamentalne podstawy kobiecości, zaraz po talii osy. We wrześniu 2011 roku magazyn „Vouge Italia” zaprezentował ekstrawagancką sesję zdjęciową Avant-garde z udziałem modelki Stelli Tennant w obiektywie Steven’a Maisel’a stylizowaną na styl Ester z gorsetem w głównej roli. Styl, który powołał do życia subkulturę traktującą osobliwe upodobania estetyczne małżeństwa Grangerów jako punkt odniesienia do ówczesnych modowych inspiracji, a także projektantów przyszłych pokoleń. Co więcej, ich zamiłowanie do fetyszyzmu oraz transformacji cielesnych stało się przyczyną zdobycia przez nich rozgłosu i sławy oraz wielu zwolenników zafrapowanych otwartością w wyrażaniu poglądów na temat upodobań w stosunku do transgresyjnych postaw wobec ciała.

Manticore, Edward Topsell, The History of Four-Footed Beasts, 1607 MANTICORE Ta drapieżna istota, której źródeł istnienia można doszukiwać się w mitologii perskiej, łączy w sobie postawę i ciało czerwonego lwa, z głową i złowieszczą twarzą brodatego mężczyzny. Ponadto w jej szczęce mieszczą się po 3 rzędy rekinich zębów. A ogon zakończony jest kolcem jadowym jak u skorpiona uzbrojonym w długie szpikulce, którymi w razie zagrożenia można ciskać z zabójczą dokładnością. Podobno dobywa odgłosy podobne do trąbki. Pomimo perskiego rodowodu, istnienie tego stworzenia udokumentowano również w źródłach europejskich, m.in. w rzekomo zagubionej księdze Ctesiasa (greckiego lekarza i historyka na dworze króla perskiego Artaxerxesa II w IV wieku p.n.e.) dotyczącej Indii (Indica), z której zachowało się tylko kilka nielicznych fragmentów. W późniejszych okresie manticore pojawił się niejednokrotnie na kartach średniowiecznych bestiariuszy. Często także opisywany w odniesieniu do egipskiego sfinksa, głównie ze względu na możliwe wariancje wyglądu uwzględniające rogi, skrzydła, lub jedno i drugie naraz. Ale także dzięki Iconologii (1593) Cezarego Ripy – włoskiego kucharza i lokaja na dworze kardynała Antona Marii Salviati’ego. Dzięki emblematycznym przedstawieniom chimery, z którą manticore mógł być mylony, ugruntował sobie miejsce w XVII i XVIII wiecznych alegorycznych przedstawieniach. Zwykło się mówić, że owa bestia atakowała każdego, kogo napotkała na swej drodze, konsumując wraz z kośćmi, ubraniami oraz całym dobytkiem, który ofiara miała przy sobie, nie pozostawiając najmniejszego śladu zajścia. Ba, nawet potrafił, w celu uzyskania lepszych efektów, przybrać postać ludzką, by człowiek mógł wpaść w objęcia śmiertelnych szczęk. Stąd też, bierze swą nazwę – od perskiego zwrotu martyaxwar (zjadać ludzi; martya – człowiek, xwar – jeść), by potem, jako zapożyczenie , przekształcić się w matichorę. Zoolodzy próbowali wytłumaczyć istnienie manticora, poprzez porównanie go do tygrysa bądź innych przedstawicieli kotowatych, których zdarzało się przedstawiać w ikonografii z ogonem podobnym do żądła. Wcześniej takich podejrzeń nabrał już Pauzaniasz, sugerując źródło historii o potworze zakorzenione w strachu Hindusów. Strach inspiruje po dziś dzień, gdyż znane są przypadki napaści na brodatych mężczyzn przez bojaźliwych ludzi, którzy pomylili przybyszy z manticorem. Historię taką opisuje między innymi pisarz Davida Garnetta, przywołując postać swego przyjaciela Richarda Strachey’a, którego to spotkała podobna przygoda w Andaluzji w 1930 roku. Ponadto manticore pojawia się jako mitologiczna postać w szeregu książek, gier czy filmów z zakresu fantasy, w tym między innymi w bestsellerze „Harry Potter” J. K. Rowling, ale funkcjonuje również jako natchnienie m.in. dla frontmena zespołu metalowego Cradle of Filth – Dani’ego Filth’a. Odsyłam do utworu tytułowego COF – „Manticore” (z tekstem, co by dało się cokolwiek zrozumieć), wskazujący na to, że Dani czerpał z przekazów utwierdzających przekonanie, że manticore jest jednak odmianą chimery. http://www.youtube.com/watch?v=mGxF0eDNWwQ

105


106

w u n d e r k a m m e r

Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA

SZEMRANY TALERZYK

Artist: Paul Bowles Album: Black Star at the Point of Darkness - Music, Stories, Recordings Label: Sub Rosa Rok: 1991

PIDAN Znane również pod nazwą Century Egg (stuletnie jajko, wiekowe jajko). To popularny składnik występujący w kuchni azjatyckiej, który zgodnie z legendami jest sporządzony przez moczenie jajek w końskim moczu. Historia mogłaby się okazać prawdziwa – wziąwszy pod uwagę ich drażniący i bogaty w amoniak odór. Jednak uszykowanie tego specyfiku polega na przygotowaniu mieszaniny gliny, popiołu, soli, wapna oraz plew bądź słomy ryżowej. Taką miksturą obkłada się kacze, kurze lub przepiórcze jaja, które się marynują od kilku tygodni do kilku miesięcy. Podczas takiej procedury żółtko jajka zamienia się w ciemnozielono-szarawą maź o przecudnym zapachu siarki, natomiast białko staje się lekko soloną przezroczystą galaretką o bursztynowym odcieniu. Niekiedy, pod wpływem zachodzących reakcji, na powierzchni jajka pojawiają się wzory przypominający płatki śniegu.

Listopad. Na dworze ciemno, szaro i mokro. Idealny czas by przenieść się w cieplejszy rejon naszej planety, przynajmniej w wyobraźni. Głos Paula Bowlsa miękko wypełnia ciszę, kołysze do snu, odsuwa troski na kres horyzontu i zamienia w mglistą fatamorganę. Opowiada o zwykłym życiu, marokańskiej medycynie i powrotach na Ziemię z kosmicznych podróży. Na krążku znajdziemy po kawałku z różnych dyscyplin, którymi zajmował się Bowles. Prócz prozy i poezji są fragmenty nagrań terenowych z muzyką z Maroka: z Marrakeszu, Gór Atlasu czy Tangeru, jak również utwór „Six Preludes for Piano” skomponowany by Bowles’a, wykonany natomiast przez Jeana-Luca Fafchamps’a. Album jest przesiąknięty ponadczasowym przesłaniem o niezmienności ludzkiej mentalności, które zdaje się okalać album jak zakurzona aureola, w dość nostalgicznym, smutnym wydaniu. Nie przeszkadza to jednak w oddaniu się przyjemnościom płynącym z płyty. Zamykając oczy pozwalamy zmysłom przejąć kontrolę i poczuć ciepło napływające do nozdrzy. Ciepło bijące wprost z nagrzanego piasku pustyni, który niekiedy przesypuje się leniwie wewnątrz skórzanego buta, posiada zapach piżma. Podróżowałam latem z tą płytą wybrzmiewającą w słuchawkach, przemieszczając się po nieznanych rejonach obcego miasta za granicą. Polecam, szczególnie do wędrowania po wysoce zurbanizowanych miejscach na mapie Europy Zachodniej. Transport środkami komunikacji zbiorowej wskazany. Uważne obserwacje rzeczywistości też. Zagryzając raz po raz soczyście świeżymi daktylami z targu popijamy nieśpiesznie Tuareg (zielona herbata z miętą i cukrem) z Berberami, odpoczywamy po długiej podróży na falującym grzbiecie dromadera. Choćby to miało być tylko przycupnięcie na ławce w parku z termosem.

‘Stuletnie jaja’ można spożywać samodzielnie lub jako dodatek do innych dań. W kuchni kantońskiej serwowane są jako przystawka w formie zawiniętych cząstek w placki wraz z marynowanym korzeniem imbiru. Z kolei w Szanghaju podaje się pokrojone w cienkie plastry na tofu, podobnie jak w na Tajwanie, gdzie dodatkowo dorzuca się katsuobushi (wysuszony, sfermentowany i uwędzony tuńczyk) oraz sos sojowy i olej sezamowy. Ponadto można cząstki jaj smażyć z warzywami. W kuchni północnych Chin przyrządza się danie zwane „stare i świeże jajka”, gdzie do stuletnich jaj dodaje się omlet ze świeżych jajek. Popularnym daniem jest rodzaj kleiku ryżowego, do której dodaje się „stuletnie jajka”, paski wieprzowiny lub inny azjatycki przysmak – solone kacze jaja – podawane w restauracjach dim sum (czyli takich, w których dania są podawane na osobnych talerzach na stole z możliwością skomponowania swojego własnego, zwyczajowo towarzyszy temu picie herbaty). Taką papkę można także obsmażyć cieście w głębokim tłuszczu wówczas danie znane jest jako śniadaniowe youtiao. Na specjalne okazje jak bankiety weselne czy urodzinowe podaje się jako lahng-poon (talerz zimnych przystawek), w skład którego wchodzą stuletnie jaja w towarzystwie plastrów grillowanej wieprzowiny, faszerowanych porów, posiekanych w żulienki marchewek, białych rzodkwi, a także odpowiednio przyprawionych uchowców, meduz czy galaretek mięsnych. Pomimo swoich niewątpliwych, acz osobliwych, walorów estetycznych – na myśl o wypróbowaniu owego specyfiku lekko mną wzdryga. Chyba nawet bardziej niż przy wyobrażeniu sobie przełykania w szocie zalanym mocnym alkoholem jeszcze bijącego serca węża i zagryzaniu chrupiącym usmażonym kręgosłupem tegoż okazu przy modnym dzisiaj założeniu „od nosa do ogona”, ale o tym może innym razem...


w u n d e r k a m m e r

Z SZUFLADY HOARDERA Plastikowe świnki zakupowane przy okazji wizyt w sklepach z używaną odzieżą

107


108

t w o r y


t w o r y

109

Martyna Ścibior Urodzona w 1985 roku. Wychowała się w Wąwolnicy na Lubelszczyźnie. Dyplom „Etapy” w Pracowni Przestrzeni Malarskiej prof. Leona Tarasewicza i dr. Pawła Susida w 2012, aneks „Psssy” w Pracowni Działań Przestrzennych prof. Mirosława Bałki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Wydział Sztuki Mediów. www.martynascibior.com.pl/

Z cyklu „ETAPY”, „16”, akryl na płótnie, 320 x 80 cm, 2012



Z cyklu „ETAPY”, „Kobieta. Początek”, akryl na płótnie, 330 x 400 cm, 2012

t w o r y

111


112

t w o r y


t w o r y

Fragment tekstu Anady Rottenberg „Dziergana Robota” (lipiec 2012): „Niektóre płótna Martyny Ścibior z wyglądu przypominają obrazy australijskich Aborygenów: wyobrażają wielkie, koncentryczne, nieregularne romby zbudowane z drobnych plamek koloru, kładzionych jedna po drugiej wzdłuż nierównej, nerwowej linii. Inne wyglądają jak powiększony ekran komputera z ledwo czytelnym rysunkiem wyłaniającym się z rozedrganych „pikseli”, naniesionych długopisem na gruncie płótna. Wspólna dla jednych i drugich jest żmudna, monotonna procedura ich powstawania – podobna pod względem rytmu i powtarzalności drobnych ruchów dłoni do odwiecznego „boskiego transu” pierwotnych mieszkańców Australii ale i powszedniego, kobiecego dziergania na drutach, szydełkowania, haftowania. Podobny do rastra abstrakcyjny deseń wyłania sie z oszczędnej, miarowej, wprawnej i na poły mechanicznej pracy, która zajmuje tylko ręce i nie wymaga napiętej koncentracji, lecz odrobiny czujności związanej ze zmianą ściegu lub koloru. Pracy, która pozwala na podzielność uwagi, na obecność innych, na spokojne pogawędki lub śpiewanie – jak niegdyś przy darciu pierza czy łuskaniu fasoli, przy którym powstał słynny traktat filozofa polskiej wsi Wiesława Myśliwskiego”. Więcej o twórczości Martyny Ścibor można przeczytać pod tym adresem: http://www.martynascibior.com.pl/index.php?/teksty-krytyczne/

113


114

t w o r y

Z cyklu „ETAPY”, „Macierz”, akryl na płótnie, 260 x 260 cm, 2012


t w o r y

115


116

t w o r y

Z cyklu „ETAPY”, „Sprowadzona do poziomu”, akryl na płótnie, 110 x 320 cm, 2012


t w o r y

117


118

t w o r y

Z cyklu „ETAPY”, „Tak się Panom podoba”, akryl na płótnie, 95 x 65, 2012


t w o r y

119


120

t w o r y

Wystawa indywidualna „Boxing Helena” Galeria sztuki w Legnicy, 2013 rok Czy ugotowałaś dziś mężowi obiad? To świadczy o tym, jaką żoną jesteś. Od rana planuj! Kartofle, kotlety. Po podwórku roznosi się dźwięk ubijanego mięsa. Dobra Żona. Mopy, płyny do naczyń, zmiotki wydają się być integralną częścią naszych ciał. Przejęłam to po Tobie. Życie to schemat, który łykamy bez świadomości samych siebie. Żyjemy z tym, czym nasiąkliśmy. Wilgotna gąbka. Z potrzebą wyciskania. Przetrawiam sprawę po sprawie, zdarzenia, relacje, emocje. Można też zaakceptować siebie z całym inwentarzem. Ze zbyt grubymi udami, zbyt wąskimi ustami. Każda ma coś nie tak, choć by była najdoskonalsza widzi w sobie zbyt chude/grube. Jak Polska długa i szeroka krążą po niej kobiety, które sobie same nie pasują. W pewnym, dość niespodziewanym, momencie, tak z dnia na dzień zdajemy sobie sprawę, że to, na co czekaliśmy, to nasz dzisiejszy dzień. Nadeszła dorosłość. Bo już chyba nadeszła. Nie zostałam policjantką, strażakiem, księżniczką, piosenkarką. Nie urosłam do 174 cm i już nie urosnę. Parę lat temu były jeszcze takie szanse. Malujemy paznokcie i rzęsy. Już możemy iść. Wyszłam. To nawet nie maska, to sztuczna natura kobiet. Czyszczenie ciała, zdobienie go, dziwaczne uczucie towarzyszące wyjściu z domu bez makijażu. Nie czuję się swobodnie. Lubujemy się w poświęcaniu samych siebie. Każdy bierze po kawałku, a my te swoje fragmenty ochoczo rozdajemy. I stajemy się kadłubkami. Myjemy i zdobimy te kadłubki na wszelkie dostępne na rynku sposoby. Malujemy paznokcie na wesele, do kościoła, a po wszystkim polerujemy gwoździe, tłuczemy kartofle. Wyczekiwałam, wyczekuję, będę wyczekiwać. Wstałam z kolan. Merdam ogonem. Martyna Ścibior


t w o r y

„Pussy”, instalacja z blanonów, 2012

121


122

p o d

o k ł a d k ą

ilustr.

K

omiks patriotyczny nie lubi tęczy. Nic dziwnego więc, że zaraz po incydencie przy Placu Zbawiciela w „popularnym” serwisie społecznościowym Jakub Kijuc - twórca przygód „Jana Hardyego” i „Konstruktu” ponownie umieścił swoją grafikę przedstawiającą pięść roztrzaskującą czy też ściskającą tęczę. Komiks wg Kijuca jest doskonałym narzędziem służącym jedynej i słusznej ideologii. Wspaniały patriotyzm. Sztandar w górę. Mazurek Dąbrowskiego gra. Salut i duma. Bóg, Honor, Ojczyzna. A nam chce się rzygać. Bo znów wdzialiśmy ten tendencyjny rysunek, i po raz kolejny okazuje się, że nie jesteśmy zbyt tolerancyjni. Ręce opadają, bo jak można tak dobry „talent” zmarnować i się „sprzedać”. Chyba należy nam się niezwłoczna wizyta u jakiegoś renomowanego psychoterapeuty… Ale przynajmniej wiemy komu wystawić rachunek! A co w naszym numerze? W „Made in Poland” Asia Wiśniewska dzieli się swoimi spostrzeżeniami na temat komiksu „Psychopoland”, w którym Chmielu i Piotr Białczak przedstawiają polską rzeczywistość - brutalną i bezlitosną jak w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Brutalny jest też „Hard 2” Tomasza Bińka, ale to już inny rodzaj brutalności osnutej wokół pornografii, która odrzuca i przyciąga jednocześnie. Przy czym nie kopie po mordach jak ta w Psychopland, a wrzuca w Limbo.

„Rainbow Puke” Stamper |

www.rainbowpuke.com

Na szczęście listopadowy numer nie jest w całości tak pesymistyczny. W końcu powracamy do skąpanej w październikowym słońcu Łodzi, gdzie odbył się 24. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier. Mamy nadzieję, że Nasza relacja pozwoli w dużym stopniu przybliżyć Państwu to największe święto komiksu w Polsce. Swoje trzy grosze na ten temat dorzuca nieoceniona Anna Krztoń. Nie zabrakło także komiksowego komentarza autorstwa Hasioka (aka Kuby) pod wymownym tytułem „Zagłada”. Ponadto na naszych łamach gościmy twórców cyklu „Biocosmosis” - Edvina Volińskiego i Nikodema Cabałę, których pytamy prawie o wszystko. Recenzujemy pierwsze tomy serii „Noe” i „Odd Thomas” wydane przez wydawnictwo SQN, które ostatnimi czasy obdarzyło polskich czytelników prawdziwym hitem a mianowicie „Niezwykłą historią Marvel Comics”. Ale o tym już za miesiąc. Życzymy miłej lektury!

Jak wygląda konstruktywna krytyka?

Dawid Śmigielski Jacek Seweryn Podgórski


p o d

o k ł a d k ą

123


124

p o d

o k ł a d k ą Poniżej: Edvin Voliński (scenariusz)

B I O C O S M O S I S czyli spoglądając w odległą galaktykę

Powyżej: Nikodem Cabała (Rysunek)


p o d

o k ł a d k ą

O komiksie, inspiracjach i perypetiach wydawniczych, z twórcami serii BIOCOSMOSIS - Edvinem Volińskim i Nikodemem Cabałą rozmawia Jacek Seweryn Podgórski i Dawid Śmigielski

Z

apraszamy do lektury wywiadu z autorami cyklu komiksowego science-fiction pt. „Biocosmosis”, Edvinem Volińskim, scenarzystą, oraz Nikodemem Cabałą, rysownikiem. Pierwszy tom cyklu „Biocosmosis. Emnisi: Enone” ukazał się w grudniu 2006 nakładem wydawnictwa Pro-Arte i od tego czasu wydali cztery kolejne tomy i trzy antologie. Warto wspomnieć, że „Biocosmosis: Enone” i „Savas” ukazały się także w amerykańskim magazynie komiksowym „Heavy Metal” (marzec, 2009 i listopad, 2010).

Najpierw powstał scenariusz filmowy, który z czasem przerodził się w komiksowy projekt w postaci „Biocosmosis”. Myśleliście o tym, aby zaadaptować „Biocosmosis” na duży bądź mały ekran? Edvin: Ja raczej myślałem, aby sprzedać ten scenariusz/pomysł Amerykańcom, zgarnąć kasę i kupić mieszkanie, aby się po wynajmach z rodziną nie włóczyć. Wysłałem na dwa konkursy, jeden był gdzieś w Kalifornii, drugi nie pamiętam. Nie osiągnąłem wiele. Cóż, scenariusz był słabo skonstruowany (to w sumie mój pierwszy scenariusz) i słabo przetłumaczony (moja znajomość angielskiego poziomu literackiego zdecydowanie nie trzyma). Być może kosmos też się im znudził – dziś tylko zombie, zombie i ewentualnie wampiry. Z jednego konkursu nawet mi odpisali. Stwierdzili, że ściągnięte z „Battlefield Earth”. Hm, do wielu inspiracji jestem gotowy się przyznać, ale to mnie zdumiało! Chyba kiepsko byli obeznani w tematyce. Myśleliśmy kiedyś z wydawcą o filmie animowanym, ale to są

koszta, koszta, koszta... O „dużym ekranie” to sobie mogę pomarzyć jedynie w ramach zakupu telewizora wielkości ściany. Trzymajmy się polskich realiów. A przypominam, że produkcje sci-fi są jednymi z najdroższych. Ale niewątpliwie chciałbym zobaczyć to kiedyś w kinie – dopiero tam walka bojowców nabrałaby rumieńców! Nawet, jakby jakiś producent miałby zwyczajnie zwinąć najciekawsze elementy (np. owe bojowce) i wydać to pod swoją marką. Co akurat by mnie nie zaskoczyło.

„Biocosmosis” jest projektem o wielkim potencjale. Fabuła komiksu jest niezwykle rozbudowana, a detale techniczne potrafią niejednego fana „Gwiezdnych Wojen” czy też „Star Treka” zaskoczyć. Macie jakiś pomysł na użycie tego potencjału na łamach nowych mediów – gier komputerowych, interaktywnych prezentacji, może rpg w biouniwersum? Edvin: Gry komputerowe to rzeczywiście przyszłość i wg mnie jeszcze niezbadane/niewyeksploatowane medium. Jeśli jakieś studio będzie zainteresowane tym tematem, to jestem jak najbardziej za. Uniwersum „Biocosmosis” daje możliwość stworzenia oryginalnej gry pod względem np. mechaniki – walki bojowców – niezwykle zwinnych pojazdów grawitacyjnych, zdolnych do poruszania się we wszystkich kierunkach, czy też walki Preventorianem, gdzie ważne jest współdziałanie ze swoim pancerzem. Zapraszam chętnych do współpracy, gdyż ja sam gry nie zrobię. Nie znam się na tym, jestem tylko projektantem i scenarzystą. Natomiast kombinujemy w tematyce mobilnych aplikacji, ale ponieważ temat nie jest zaklepany, na razie nie ma nad czym się rozwodzić.

125


126

p o d

o k ł a d k ą

Edvinie – pisanie scenariuszy jest niezwykle pracochłonnym zajęciem, jak i wymagającym warsztatu. Jaka była twoja droga do obecnego stanu rzeczy? Masz może jakieś zalecenia i uwagi dla młodych próbujących swoich sił na tym polu? Edvin: Rysownie to dopiero jest czasochłonne! Ale o tym poopowiadać może Nikodem. Co do scenopisarstwa, temat jest długi jak rzeka. Miałem o tym kilka warsztatów na MFKiG w Łodzi, jak i kilku innych konwentach. Nawet nie będę próbował się tu rozwodzić. Jeśli ktoś chce się za to zabrać na poważnie, to przede wszystkim proponuję zakupić jakiś wiarygodny podręcznik, ja korzystam z Raymonda G. Frenshama „Jak napisać scenariusz” – polecam (Wydawnictwo Literackie 1998 - przyp. red.). I jedna bardzo ważna sprawa – scenopisarstwo to rzemiosło i wymaga na początku trochę pokory. Początkujący nie chcą się stosować do sztywnych zasad, jakie stworzono w dziedzinie dramatu, np. struktura trzyaktowa. Ale dramat to nie liryka i jeśli się chce tworzyć poważne historie, to trzeba zasady scenopisarstwa znać, a dopiero potem z tym ekspery-

mentować. Na jednym z wykładów zapytano mnie, czy historia nie mogłaby zakończyć się w pierwszym akcie. Mogłaby, ale czy ktoś będzie taką historią zainteresowany? Wątpię. Dlaczego? Bo to jak malować obraz, ale po namalowaniu drzewek na trzecim planie, reszty nie dokończyć. Czy ktoś będzie zainteresowany obrazem, który w 75% będzie pusty? I jeszcze jedna sprawa. Dramat składa się z didaskaliów i dialogu. Jeśli tworzymy historię bez dialogu, np. niemy komiks, to luz. Ale jeśli ma być dialog, to sprawa staje się poważniejsza. O ile didaskalia są suchą, pozbawioną ozdobników informacją i nie wymagają zdolności pisarskich, o tyle dialog to bardzo trudna sztuka. Dialog prowadzi historię i zwyczajnie musi być wiarygodny. A do tego albo się ma słuch, albo nie. Przyznaję się, ja sobie z tym średnio radzę. Polityka, technikalia, filozofia, biotechnologie, pewna doza mistycyzmu tworzą niesamowity klimat biouniwersum. Stworzyć tak złożony i zhierarchizowany świat zajmuje niezwykle dużo czasu i dyscypliny twórczej. Gdzie rozpocząłeś swoje „poszukiwania” w celu skonstruowania skomplikowanego świata?


p o d

Powyżej: Savas,

Edvin: Odpowiedź jest prosta: literatura sci-fi, obserwacja świata plus własne przemyślenia i wnioski. To samo przyszło. Czasu to rzeczywiście dużo zabiera. A co do dyscypliny, to wymusił to na mnie Nikodem. Jest bardzo drobiazgowy i nie lubi zajmować się tematem, który jest niespójny, nielogiczny. Zmotywował mnie do tego, aby moje pomysły uporządkować. Tak np. powstała chronologia uniwersum Biocosmosis drukowana w pierwszej antologii.

Co wpłynęło na kształt biouniwersum – jakieś konkretne inspiracje? Edvin: Nie potrafię wskazać konkretnych inspiracji, spektrum było spore. Wpływ na mnie miało naprawdę wiele produkcji. Np. gdy pisałem „Savasa”, byłem świeżo po „Władcy Pierścieni”. Pragnąłem zrobić epicką bitwę z rozwścieczonym stadem egzotycznych drapieżników i wciąż miałem w głowie szturm na Hełmowy Jar. Najdziwniejszą inspiracją były chyba moje sny – mówiąc wprost kilka elementów tego świata zwyczajnie mi się przyśniły.

127

o k ł a d k ą

emnich przybywający na pomoc ludności kolonii

Erra X

Nikodemie – znany jesteś ze swojego stylu, o wyraźnej symbolice i interesującej anatomii postaci. Stworzone przez ciebie graficzne reprezentacje postaci „Biocosmosis” są niesamowite! Jak wypracowałeś tak ciekawy i charakterystyczny styl? Nikodem: Muszę przyznać, że chyba po raz pierwszy słyszę, abym był znany ze swego stylu. Z paru rzeczy ponoć jestem znany, ale żeby to był styl? Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, chociaż może gdyby porównać mnie do moich polskich kolegów po fachu, to rzeczywiście niewielu jest rysowników tworzących w podobny sposób. Natomiast, co do tego, jak wypracowałem ten styl, to odpowiedź jest prosta, po prostu rysując. Ja nigdy nie siliłem się na styl, ani nie skupiałem się na tym, żeby moje rysunki były charakterystyczne w jakikolwiek sposób. Najważniejsze dla mnie jest pokazanie na kadrze tego, co ważne, w jak najwyraźniejszy sposób. Żeby to zrobić, trzeba umieć rysować, więc głównie skupiam się na tym, by rysować lepiej, wciąż się uczę. Sądzę, że ten styl, o którym mówimy, jest czymś, co po pewnym


128

p o d

o k ł a d k ą

Po prawej: okładka „Heavy Metal magazine” Marzec 2009, zawiera „Biocosmosis: Enone”

czasie przychodzi samo. Taka wypadkowa wszystkich naszych predyspozycji, umiejętności, doświadczenia fascynacji oraz inspiracji. Dlatego też jest wielu artystów, których styl zmieniał się w trakcie ich życia w zależności od tych czynników.

Konsekwentnie i w dość szybkim tempie wydaliście pięć albumów oraz antologie osadzone w biouniwersum. Jaka była reakcja polskiego rynku komiksowego? Czy można powiedzieć, że macie grupę zarówno fanów, entuzjastów, jak i krytyków? Edvin: To chyba naturalne, że są entuzjaści i krytycy. Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkich zadowolił. Nie prowadzę statystyk, ale fajnie jest, gdy ludzie na konwentach wciąż wpadają na nasze stoisko i chcą, bym coś poopowiadał o uniwersum, coś dodał, czego nie ma w albumach, cos wyjaśnił etc. Tempo było narzucone trochę przez wydawcę słusznie. Gdy się robi taką produkcję, nie można tego rozwlekać, bo ludzie się rozejdą i inicjatywa upadnie. Rok na album to maks. Reakcje były różne, choć głównie pozytywne, szczególnie, że mainstream u nas właściwie już umarł. Natomiast nie rozumiem braku reakcji, gdy udało nam się ukazać na łamach „Heavy Metal Magazine”. To pierwszy i jak na razie chyba jedyny polski komiks publikowany w USA. O ile środowiska komiksowe podały tę wiadomość, o tyle szersze media sprawę olały, cytuję jedną panią: „komiks to nisza i nikogo nie interesuje”. To chyba specyfika naszego kraju, że o sukcesach się nie mówi. Musi być tylko źle, aby można było pomarudzić.

Jesteście jedynymi spośród polskich artystów autorami, którzy opublikowali swoje historie na łamach ekskluzywnego w świecie komiksu magazynu „Heavy Metal”. Jakie to uczucie oglądać swoją pracę w magazynie, który jest żywą legendą na światowym komiksowym rynku? Nikodem: Z tego, co pamiętam, to przez chwilę to było nawet miłe uczucie, w stylu: „A jednak coś nam się udało.” Rzeczywistość jednak nie pozwoliła długo nam sie tym cieszyć. Edvin: Super uczucie, szczególnie że okładka „Savasa” poszła na tylną okładkę „Heavy Metalu”! A Nikodem chyba ma na myśli fakt, że mniej więcej w tym czasie pewna firma, która jest w Polsce monopolistą w dystrybucji, postanowiła odciąć nas od rynku. I nie tylko nas. Dlatego nie widzimy sensu wydawania już czegokolwiek na papierze. Przy naszej produkcji sprzedaż poprzez sklepy komiksowe oraz na konwentach to za mało. Dlatego obecnie liczą się tylko aplikacje – wrzucasz to na jakiegoś „stora” i odpalasz procent za sprzedany plik. Brak kosztu druku, brak całej sieci pośredników, no i masz dostęp do całego świata.

Wiecie, jak zareagowali czytelnicy „Heavy Metal’u” na Wasz komiks? Jaki był odzew czytelników amerykańskich, był jakiś głos krytyczny, a może propozycje współpracy? Edvin: Jedną z najciekawszych reakcji było: „To w jakiejś Polsce jest już od roku, a u nas dopiero teraz?”. Propozycji jakichś szczególnych nie było poza zaproszeniami do serwisów społecznościowych. Trochę moja wina, że


p o d

o k ł a d k ą

nie bardzo lubię te serwisy, bo mogło coś z tych zaproszeń wyniknąć. Wstyd się przyznać, ale nadal nie mam fejsa...

Ukazanie się „Enone” w „Heavy Metal” (3/2009) było wielkim komiksowym wydarzeniem w naszym kraju, a jednak nie poszliście za ciosem. Czego zabrakło do upragnionego celu? Nikodem: Pierwsze słyszę, żeby to było wielkie komiksowe wydarzenie w naszym kraju. Do dziś zdarza mi się wyjaśniać ludziom przychodzącym na nasze stoisko dlaczego wystawiamy na nim egzemplarz „Heavy Metalu”. No i to nie był cios, a raczej zwykłe szturchnięcie. A czego zabrakło, chyba jedynie celu. Edvin: Upragnionym celem było wydanie kolejnych dwóch serii, a przynajmniej jednej o Preventorianach i Shynaku. Czego zabrakło? Tego, o czym już wspomniałem – uczciwej, normalnej dystrybucji. Dostępu do szerszego odbiorcy.

Walczyliście o inne rynki komiksowe poza polskim i amerykańskim? Czy mieliście spotkania czy też wymieniliście korespondencje z jakimiś konkretnymi wydawnictwami? Edvin: Z frankofońskimi. Ale nie byli zainteresowani, co niektórzy tłumaczyli, że produkcja jest zbyt amerykańska. Cokolwiek to znaczy. Coś tam próbowaliśmy jeszcze w UK. Chyba czas znów spróbować. Generalnie chyba słabi z nas spece od sprzedaży.

Panowie, jesteście dosyć zgraną ekipą, mocno osadzoną w swojej wizji komiksowej, cykl komiksowy „EMNISI” wraz z antologiami otworzył pewien rozdział w waszym życiu. Teraz po publikacji pierwszej części cyklu „Biocosmosis” czego możemy się spodziewać? Edvin: Myślę, że Lucas specjalnie sprzedał Starłorsy Disneyowi, bo wie, że idzie nowe, świeże spojrzenie na walkę w kosmosie! Jeszcze się do nas nie zgłosił, ale to tylko kwestia czasu... Dziękujemy za rozmowę!

Powyżej: okładka „Heavy Metal MAGazine” Listopad 2010, zawiera „Biocosmosis: Savas”

Zródło ilustracji: Archiwum BIOCOSMOSIS wydawnictwo-proarte.pl www.heavymetal.com

129


130

p o d

o k ł a d k ą

Publikacje BIOCOSMOSIS Wydawnictwo PRO ARTE http://wydawnictwo-proarte.pl/

Albumy: Emnisi Emnisi Emnisi Emnisi Emnisi

– – – – –

1 2 3 4 5

– – – – –

Enone (grudzień, 2006) Savas (maj, 2007) Quiciuq (marzec, 2008) Evilive (październik, 2009) Atlana (październik, 2011)

Antologie: Emnisi – Antologia 1 (październik, 2007) Emnisi – Antologia 2 (październik, 2008) Emnisi – Antologia 3 (październik, 2010)


p o d

131

o k ł a d k ą

kuba


132

p o d

o k ł a d k ą

Gry i komiksy Dawid Śmigielski

M

am problem z Międzynarodowym Festiwalem Komiksu i Gier w Łodzi. Od kilku lat jestem jego stałym uczestnikiem i za każdym razem, mimo pokładów amatorszczyzny wylewających się z każdego kąta, tym razem Atlas Areny, bawię się świetnie. Nie inaczej było w tym roku. Na kilka tygodni przed festiwalem okazało się, że największe święto komiksu w Polsce będzie gościć w progach wspomnianej już Atlas Areny, a nie, jak pierwotnie zapowiadano, w elektrociepłowni 1 (EC1). Jestem w stanie zrozumieć, że nieplanowana zmiana miejsca na kilkanaście dni przed festiwalem może przynieść spore logistyczne i techniczne problemy. Jednak te problemy pojawiają się rok w rok. Tym samym wątpię, aby twórcy uniknęli ich, gdyby wszystko odbyło się według pierwotnego planu.

More Problems O jakie problemy i zaniechania chodzi? Notoryczne sprzężenie dźwięku, które skutecznie utrudniało niemal każdy panel, w którym uczestniczyłem. Brak mikrofonów. Okazało się, że prowizoryczna sala A, umiejscowiona gdzieś za szatniami, zupełnie nie nadawała się do przeprowadzania jakichkolwiek paneli. Niestety, wszystkie spotkania z gwiazdami tegorocznego festiwalu były zorganizowane właśnie w niej. Dlaczego się nie nadawała? Ponieważ w nawet najmniejszym stopniu nie była chroniona przed hałasem dobiegającym z płyty głównej Atlas Areny, na której co chwilę dość irytujący spiker komentował wydarzenia rozgrywające się w strefie gier komputerowych, informował o bieżących wydarzeniach (co jest bardzo dobrym pomysłem) i przypominał o tym, że w czasie festiwalu można zaopatrzyć się w wszelkiego rodzaju gadżety, gry i komiksy. No właśnie. Komiksy za każdym razem były wymieniane jako ostatnie, mimo że było to święto tego właśnie medium. Czy organizatorzy nie mają wpływu na sposób przekazywania informacji, czy mają to po prostu gdzieś?

Twój szczęśliwy numerek W strefie autografów, mimo jednej, ale jakże ważnej zmiany w regulaminie, jak zwykle panował bałagan. W zasadzie to pierwszy raz powstał regulamin strefy autografów, który prezentował się następująco: każdy, kto chciał dostać autograf od artysty, musiał mieć numerek. Numerki rozdawali wolontariusze. Po numerek należało ustawić się w kolejce. Każda osoba mogła zapisać się, czyli pobrać numerki do pięciu twórców. Nie można było brać numerków dla kolegów i na następny dzień festiwalowy. W kolejce do artystów obowiązywały numerki, toteż nikt nie musiał stać po kilka godzin, aby w końcu spotkać się twarzą w twarz ze swoim ulubieńcem, dzięki czemu uczestnicy mogli spędzać czas na panelach i innych atrakcjach festiwalu. Wystarczyło pojawić się mniej więcej o czasie ze swoim numerkiem i zdobyć autograf. Oczywiście brak kultury zarówno fanów, jak i wolontariuszy skutecznie przeszkodził w swobodnym przemieszczaniu się w strefie autografów, która znajdowała się w centrum AA. Fani, bojąc się przegapienia swojej kolejności, mimowolnie tworzyli kolejki, a raczej strefy okupacyjne. Artyści byli otoczeni przez tłum, przynajmniej ci z „największymi” nazwiskami. Nikt nie potrafił ustawić się gęsiego (uczono tego w szkole podstawowej). Wolontariusze tylko się temu przyglądali. Zero reakcji na zaistniałą sytuację. Mimo pozytywnej zmiany, ciągle wielki burdel. Wracając do numerków. W niedzielę, tuż po otwarciu bram AA, odbył się wielki sprint po numerki. W ten sposób powstała ogromna kolejka po to, by móc stać w następnych kolejkach. Ciągle nie odnaleziono złotego środka na rozwiązanie sytuacji z autografami podczas MFKiG. Być może ten środek nigdy nie zostanie odnaleziony, ale jestem przekonany o tym, że ustawienie się gęsiego, oddelegowanie po dwóch wolontariuszy pilnujących porządku przy każdej kolejce i wyznaczenie ścieżek pozwoliłoby uniknąć takiego bałaganu. Artyści i fani mieliby czym oddychać. Zdobywanie autografów mogłoby stać się przyjemnym doświadczeniem.


p o d

Za darmo i bez zobowiązań Podczas tegorocznej edycji zdecydowano się na bezpłatny wstęp na festiwal. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Na pewno kwota z wejściówek dawała organizatorom pewien zastrzyk gotówki, który mógł zostać skutecznie spożytkowany. Czy darmowe wejście na teren AA przyczyniło się do zwiększenia frekwencji? Na to pytanie muszą odpowiedzieć sami organizatorzy. Atlas Arena to dość duży obiekt, ale gości nie brakowało. Z bezpłatnego wstępu wynikły inne problemy. Nie można było dostać kart uprawniających do głosowania na najlepszy polski komiks wydany w okresie od poprzedniego festiwalu do tegorocznego. Okazało się, że karty znajdowały się jedynie na stoisku organizatorów. Na poprzednich edycjach były rozdawane wraz z zakupioną wejściówką, więc problem rozwiązywał się sam. Nikt z odpowiadających za organizację MFKiG nie podjął się trudu, aby poinformować, co, gdzie i jak. Podobno na terenie AA miały być sprzedawane cegiełki na rzecz organizacji festiwalu. Nie wiem, gdzie były sprzedawane (mogę tylko domniemywać, że również na stoisku organizatorów). Nie wydaje mi się, aby zmuszanie gości do odwiedzenia stoiska twórców było superpomysłem. Przecież to właśnie organizatorom powinno zależeć na dotarciu do uczestników, a nie na odwrót.

Promujemy komiks WYDAWNICTWO KOMIKSOWE specjalnie na tegoroczny festiwal przygotowało darmową komiksową publikację - „Zabójcę Hunga” (autorstwa Dominique Grange i Tardi). Komiks ten jest prawdziwą perełką wśród tego typu publikacji ukazujących się na naszym rynku. Jest to pierwsza taka inicjatywa Wydawnictwa Komiksowego, tym większe słowa uznania kieruję w jego stronę. Niestety obraz tego sukcesu zostaje zatarty przez nieudolną dystrybucję. Tytuł znajdował się na stoisku Wydawnictwa Komiksowego, każdy mógł go pobrać, nawet po kilka egzemplarzy. Jednak na drugi dzień stos tego komiksu znalazł się pod ścianą na krzesełku. Nad nim wisiała kartka z napisem „za darmo”. Taki sam los spotkał trzeci numer magazynu „Cheap East” wydawanego przez poznańską Centralę. Ten jednak miał takie szczęście (nakład zniknął) lub pecha i znalazł się na szkolnym krzesełku gdzieś na środku korytarza pomiędzy innymi stoiskami. Widok był tragiczny. Rozumiem, że publikacje są darmowe, ale przede wszystkim mają za zadanie popularyzację komiksu. Dlatego powinny one być rozdawane przez jakieś hostessy, tak jak np. komiksowa broszurka przygotowana przez DELL. Zdaję sobie sprawę, że wydawnictwom daleko jest do giganta komputerowego i z pewnością nie mają środków na wynajęcie hostess. Ale czy nie można dogadać się z organizatorami? Poszukać dwóch wolontariuszy, którzy zajęliby się rozprowadzaniem? Być może gdyby wejściówki były płatne, to uczestnik mógłby dostać w papierowej torbie z logo głównego sponsora (firmę Atlas) kartę do głosowania na najlepszy polski komiks, program, „Zabójcę Hunga” i „Cheap East”. Podczas jednej z poprzednich edycji uczestnicy dostawali podobny zestaw, tylko zamiast darmowej, specjalnie na tę okazję przygotowanej, publikacji otrzymywali numer miesięcznika komiksowego „Star Wars Komiks” (EGMONT). Może zabrakło komunikacji, może chęci, a może nikomu się nie chciało wysi-

o k ł a d k ą

lać. Tak czy inaczej w mojej pamięci pozostał żenujący widok i skojarzenie: jak za darmo, to do niczego.

Gry, komiksy i cała reszta MFKiG powinno być świętem komiksu. Tegoroczna edycja pokazała jednak, że wkrótce może to być przede wszystkim święto gier. Atlas Arena nie do końca sprawdza się jako miejsce organizacji komiksowego festiwalu. Choć uważam, że zmiana lokalizacji z Łódzkiego Domu Kultury i Textimplexu do obiektu sportowego wyszła festiwalowi na dobre, to jednak nie jest to miejsce, które skutecznie umożliwia korespondencję jednego medium z drugim. Do plusów należy zaliczyć dużo większą przestrzeń, możliwość odpoczynku na trybunach i łatwiejsze dotarcie do strefy gier. To właśnie strefa gier planszowych sprawiła, że tegoroczną eMFKę wspominam tak dobrze. Wspólna zabawa przy najróżniejszych grach często okazywała się ciekawsza niż punkty programu. Z grami sąsiadowały klocki lego. W szklanych gablotach można było podziwiać modele pojazdów z uniwersum Lucasa. Oprócz modeli zbudowanych z klocków na płycie głównej znalazły się figurki i różne gadżety z logo „Star Wars”. Stoiska z komiksami zostały usytuowane na koronie Atlas Areny. Po drugiej stronie korony znalazły się boksy oferujące figurki, klocki Lego, koszulki, przypinki i inne akcesoria. Szkoda, że tak mały nacisk został położony na wystrojenie budynku. W tym aspekcie również królowały gry. Komiksowe standy można policzyć na palcach (stand z hasłem Centrali, Superman reklamujący sklep „Multiversum”, Strażnicy od Egmontu, a także Kajko i Kokosz, ale ci reklamowali stoisko z figurkami „Tissot Toys”). Nie dziwi więc, że komiksowy wystrój całkowicie zginął w przytłaczającej przestrzeni Atlas Areny.

Ciągle w tym samym miejscu Nie mam pojęcia, w jaką stronę zmierza największy komiksowy festiwal w tej części Europy. Notoryczne błędy organizacyjne każą sądzić, że organizatorzy nie za bardzo radzą sobie z tą imprezą. Połączenie festiwalu z grami było dobrym krokiem, widać gołym okiem, że ta część się rozwija. Tym smutniej patrzy się na stagnację części komiksowej, która w tym roku nie miała do zaoferowania niczego nowego. Wydaje mi się, że dobrym posunięciem byłoby dołączenie do festiwalu sporego bloku filmowego. Ekranizacje komiksów są popularniejsze w naszym kraju niż same komiksy. Poza tym w niedalekiej przyszłości kolejne polskie komiksy zostaną przeniesione na ekran. Światło dzienne ujrzą adaptacje komiksów Tadeusza Baranowskiego „Podróż smokiem diplodokiem”. Serial „WILQ” też zbliża się ku końcowi. Trwają prace nad animowaną wersją „Osiedla Swobody”. Tylko, że te projekty są za swojskie dla festiwalu. O szczegóły ich produkcji można zapytać samych artystów, których w większości bez problemu można spotkać. Zaproszenie jakiegoś aktora, grającego choćby niewielką rolę w popularnej u nas ekranizacji komiksu superbohaterskiego, może wpłynęłoby na większą frekwencję i zainteresowanie mediów niekomiksowych? Oczywiście takie połączenie mogłoby zupełnie zepchnąć sam komiks na margines, ale trzeba ryzykować. Przecież gorzej już być nie może. Festiwal powinien starać się promować komiksowe medium na wszelkie sposoby.

133


134

p o d

o k ł a d k ą

Powyżej: Atlas Arena skąpana w październikowym słońcu

Po lewej: Widok na płytę główną Atlas Areny od strony strefy gier komputerowych


p o d

o k ł a d k ą

135

Po prawej: Witryna sklepu Multiversum

Po lewej: Fragment wystawy poświęconej „Spirou, francusko-belgijskiemu komiksowi wydawananego nieprzerwanie od 1938 r.


136

p o d

o k ł a d k ą

Kolejna eMeFKa zaliczona czyli rzetelna relacja z tegorocznej edycji Łódzkiego Festiwalu Filip Fiuk

K

olejna edycja łódzkiego święta komiksiarzy przeszła do historii. Była nowa lokalizacja, więcej przestrzeni, wysyp cosplayerów oraz nieodłączna atmosfera frajdy i, w moim przypadku, sentymentalnej podróży do czasów, kiedy komiksowa pasja eksplodowała w moim życiu. Za każdym razem odbieram ten wyjazd w taki sposób i sprawia mi on niebywałą radość, między innymi za sprawą spotkania ludzi, którzy również podzielają moją pasję, niszową, ale jakże bogatą i ciekawą. Kilka słów na temat nowej lokalizacji Festiwalu, czyli Atlas Areny. W moim odczuciu wypada ona bardzo korzystnie, cała impreza za sprawą większej przestrzeni użytkowej prezentuje się okazalej. Szkoda, że organizatorzy nie pomyśleli o jakimś koncercie, który mógłby ładnie ukoronować sobotni wieczór – tym bardziej, że warunki logistyczne ku temu były jak najbardziej sprzyjające. Mam nadzieję, że kolejne edycje również zawitają do łódzkiej AA. Festiwalową sobotę rozpocząłem od przeglądu całościowego imprezy, tak stoisk wydawców oraz księgarzy, jak i płyty głównej, na której rządzili pasjonaci przeróżnych gier, do których ja raczej się nie zaliczam. Po dokonaniu wstępnych zakupów (dwa egzemplarze książki o wydawnictwie TM-Semic oraz obowiązkowo „Długie Halloween” ze stoiska Muchy) udałem się na panel poświęcony złoczyńcom mojego ulubionego wydawnictwa, czyli DC Comics, który prowadzili redaktorzy portalu „DC Multiverse”. Twarze znajome, tematyka również. Ogólnie panel niezły, choć problemy ze sprzętem nagłaśniającym powodowały, że momentami niewiele można było usłyszeć z ust prowadzących. Nie dotrwałem do końca, gdyż skutecznie kusiły mnie inne atrakcje, zwłaszcza że nie zrobiłem jeszcze dokładniejszego przeglądu stoisk (Multiversum jak zawsze kusiło skutecznie).

Kolejny panel, na który się udałem, był związany z publikacją w naszym kraju obowiązkowej lektury z kanonu dzieł poświęconych Mrocznemu Rycerzowi, czyli „Batman: Long Halloween” duetu Loeb/Sale. Z ową historią zapoznałem się już dosyć dawno, a więc była to świetna okazja do przypomnienia sobie naturalnej kontynuacji „Roku Pierwszego” oraz do wymiany poglądów. Spotkanie prowadzili Łukasz Chmielewski, Michał Chudoliński i Michał Siromski. Poznaliśmy tło historyczne powstania komiksu, subiektywne opinie prowadzących na jego temat, natomiast w dalszej części panelu ciężar dyskusji przeniósł się na postać Harveya Denta aka Dwie Twarze, czyli jedną z głównych postaci omawianej historii. Okazało się, że DC wydało kilka ciekawych historii z Dentem, osobiście napomniałem o „Faces” Matta Wagnera wydanej u nas w 1998 roku nakładem TM-Semic. Znakomita opowieść z bardzo klimatycznym rysunkiem pana Wagnera wydana w ostatnim roku publikacji miesięcznika o Gacku w naszym kraju (TM-Semic, 1998). Omówiono również ostatnią filmową interpretację tej postaci w trylogii Christophera Nolana, jak dla mnie naprawdę dobrze zbudowaną psychologicznie, od podstaw, choć niektórzy ze zgromadzonych na sali mieli odmienne zdanie. Panel bardzo udany, a wszystko wskazuje na to, że za rok porozmawiamy o „Dark Victory” tego samego duetu twórców, którego publikację w Polsce na przyszły rok planuje duńska Mucha. W międzyczasie dokonałem kolejnych zakupów: dwa egzemplarze nowego Batmana od Egmontu („Miasto Sów”), dwa egzemplarze zeszytu „Forever Evil” z DC (coś za dużo tych dwójek – chyba udzieliło mi się od Denta) oraz piękne wydanie „Batman: Noir” z ilustracjami Eduardo Risso. Miałem chrapkę na jeszcze kilka komiksów, ale ograniczenia finansowe zmusiły mnie do zaprzestania dalszych zakupów – w końcu jakoś musiałem następnego dnia wrócić w rodzinne strony. Później zajrzałem jeszcze na chwilę na panel poświęcony książce o historii wydawnictwa Marvel Comics – nie jestem co prawda jakimś wielkim fanem tego edytora, ale ich publikacje również mam


p o d

w swojej kolekcji, a więc podczas tego spotkania dowiedziałem się nieco ciekawych rzeczy. Sobota chyliła się już ku końcowi, odpuściłem sobie ceremonię wręczenia nagród i udałem się na miejsce spoczynku, aby zostawić tam swoje graty i później skonsumować coś przed snem – w końcu nie samym piwem żyje człowiek i złocisty napój nie jest w stanie w pełni zastąpić nawet potraw kuchni bułgarskiej – choć oczywiście może im towarzyszyć. Na niedzielę miałem zaplanowany chyba najważniejszy punkt tegorocznej edycji Festiwalu, a więc panel poświęcony wydanej właśnie książce, która traktuje o historii kultowego edytora lat 90-tych, jakim bez wątpienia było wydawnictwo TM-Semic. Dla mnie to szczególny wydawca, bo to dzięki niemu świat amerykańskich herosów chwycił mnie w swe szpony w połowie tamtej dekady i trzyma do dziś – nie zapowiada się, aby ten stan uległ zmianie. Po uprzednim zdobyciu wpisów od autora powyższej publikacji oraz pana Marcina Rusteckiego (legendarnego naczelnego) i krótkiej, aczkolwiek miłej, pogawędce o footballu – tym rodzimym, jak i tym z nieco wyższej półki – ponownie odwiedziłem stoisko „Multiversum”. Wpadł mi w ręce bardzo ciekawy komiks – adaptacja graficzna „Obcego” pana Ridley’a Scotta. Za sprawą świetnych ilustracji Waltera Simonsona komiks ten bardzo rzetelnie oddaje klimat pierwowzoru, niewiele takich komiksowych adaptacji powstało, a niedoścignionym przykładem jest Jerry Ordway i jego adaptacja pierwszego „Batmana” Tima Burtona. Po zakupach udałem się na wspomniany panel. Bardzo ciekawy, solidnie poprowadzony, było trochę wspomnień i nostalgii oraz żalu, że wydawnictwo, choćby w jakiejś innej formie, nie przetrwało do dziś. Choć można stwierdzić, że ideę publikowania komiksu superhero przejęli dziś tacy edytorzy jak Egmont czy Mucha Comics, ale oczywiście jest to już inny rynek niż w latach 90-tych i standardy publikowania uległy sporym zmianom, zresztą chyba na lepsze. Choć prawdziwej frajdy, jaka towarzyszyła seriom Semica, nie są w stanie przywrócić twarde oprawy i kredowy, lśniący papier, przynajmniej takie jest moje osobiste zdanie w tej materii.

o k ł a d k ą

I tu w zasadzie tegoroczny Festiwal powoli przechodził już dla mnie do historii i szykowałem się już do powrotu. Po drodze zahaczyłem jeszcze o stadion ŁKS-u, niezbyt zresztą urodziwy, szkoda, że klub z taką historią musi dziś pojedynkować się z jakimiś mało znanymi klubami z czwartej ligi. Pieniądz rządzi wszędzie – tak na małym, hobbystycznym rynku komiksowym, jak i w naszych rodzimych strukturach sportowych, których stan świetnie oddaje obiekt „Łódzkiego Klubu Sportowego” (taka osobista dygresja). Za rok kolejna edycja, dla mnie już piąta, tradycyjnie czekam z niecierpliwością. Liczę na pojawienie się jakichś ciekawych gwiazd komiksowego świata, bo w tym roku pod tym względem było dość ubogo. Kto wie, może za rok zawita Jim Lee, a może nawet sam Stan Lee (byłoby wspaniale).

137


138

p o d

o k ł a d k ą

Powyżej: Od lewej - Michał Siromski, Michał Chudoliński i Łukasz Chmielewski prowadzą dyskusję o komiksie „Batman: Długie Halloween” (Mucha Comics)

Po lewej: Od lewej - Marcin Rustecki, Łukasz Kowalczuk i Marcin Łuczak na spotkaniu poświęconym książce „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce” (Centrala)


p o d

o k ł a d k ą

Po prawej: Niesamowity cosplay rodem z Marvel comics Wolverine

Po lewej: Kolejny cosplay, tym razem Dwie Twarze, arcyłotr z Gotham, nemezis Batmana

139


140

p o d

o k ł a d k ą

Goście, panele, autografy i zakupy Dawid Śmigielski

D

wudziesty czwarty Międzynarodowy Festiwal Komiku i Gier nie obfitował w zawrotną liczbę zagranicznych gości. Swój przyjazd odwołali Guy Delise i David B., toteż uczestnicy musieli zadowolić się obecnością Dona Rosy, Grzegorza Rosińskiego, Romana Surżenki, Branko Jelinka, Hughes Labiano, Stephena Desberga i Gradimira Smudje, który zasługuje na miano bohatera tegorocznego festiwalu.

Pozdrowienia z Serbii Dzięki wydawnictwu Timof i cisi wspólnicy, a może przede wszystkim dzięki staraniom Wojciecha Birka, do Polski zawitała niesamowita twórczość Gradimira Smudje. Serbski artysta zadebiutował w naszym kraju fantastycznym albumem „Vincent i Van Gogh”, premierowo wydanym podczas festiwalu w Łodzi. Wojciech Birek, który od jakiegoś czasu starał się zainteresować rodzimych wydawców twórczością Smudje (co w końcu mu się udało), poprowadził w niedzielę panel z artystą. Jako że to pierwsza wizyta Smudje w Polsce, spotkanie tradycyjnie zaczęło się od pytań dotyczących jego drogi ku karierze komiksowej. Autor opowiedział, jak po nastaniu reżimu Slobodana Milosewicza musiał uciekać z kraju, ponieważ wcześniej publikował satyryczne rysunki uderzające w jugosłowiańskiego polityka, by z czasem w zasadzie przypadkowo zainteresować się komiksem. Oczywiście nie zabrakło osobistych dygresji dotyczących przyjaźni między Smudją a Birkiem. Panel wypadł bardzo sympatycznie. Energia Birka pozytywnie kontrastowała ze spokojem i dobrym humorem serbskiego gościa. Niestety tłumaczka nie zawsze dawała sobie radę z płynnym tłumaczeniem. Na szczęście pomocną dłoń wyciągał do niej prowadzący. Twórca „Vincenta i Van Gogha” okazał się prawdziwym twardzielem. Przez bite dwa dni rozdawał wszystkich chętnym cudowne rysografy. Wojciech Birek wspominał, że te wspaniałe malunki były jednym z powodów, dla których starał się sprowa-

dzić artystę do kraju nad Wisłą. Smudja zawsze maluje fanom obrazy w takiej samej technice, w jakiej tworzy (akwarele). Jak mówił, chce być uczciwy wobec czytelników. Długie godziny oczekiwania upływały w miarę szybko dzięki możliwości oglądania mistrza w akcji. Fani prosili o wizerunek Van Gogha, który najczęściej był malowany, można by rzec, w technice 3D. Twórca miał nożyk, za pomocą którego wycinał lewe ucho Van Gogha. Efekt był taki, że owa część ciała trzymała się reszty dzięki narysowanym zawiasom. Oczywiście Smudja za każdym razem pytał, czy czytelnik życzy sobie wersję 3D. Oprócz Van Gogha Serb malował Vincenta, Alfreda Hitchocka i Paula Gauguina. Jego opiekunowie ledwo namówili go na przerwę obiadową, po której autor zaraz wrócił do dalszej pracy. Jak zapowiedział, tak zrobił. Dwa dni poświęcone w całości nowym fanom. Bez wątpienia bohater tegorocznego festiwalu.

W takim razie Don Rosa Największą liczbę fanów przyciągnął do Łodzi Don Rosa (tylko Grzegorz Rosiński mógł z nim konkurować popularnością). Podczas spotkania z nim sala była wypchana po brzegi, a przecież odbywało się ono w późne niedzielne popołudnie. Spotkanie nie należało do najbardziej udanych. Panel był pozbawiony jakiegokolwiek luzu. Zarówno Don Rosa, tłumaczka, jak i prowadzący siedzieli niczym sparaliżowani (być może ciągłe problemy techniczne skutecznie wpływały na taką sytuację). Maniera prowadzącego, który zaczynał każde pytanie od słów „w takim razie”, zwyczajnie męczyła. Rosa już na początku zaczął narzekać na polską gałąź Egmontu, zresztą zupełnie słusznie. Wytknął, że nie dostaje żadnych polskich publikacji swoich komiksów. Ponadto Polski Egmont pozwala sobie na zupełną samowolkę w tworzeniu okładek do zbiorów komiksów. Tutaj doskonałym przykładem jest trzeci tom „Komiksów z Kaczogrodu”. Autor nie raz, nie dwa podczas sesji autografowej kreślił po okładkach fanom podsuwających ten komiks do


p o d

podpisu. Powtarzał przy tym, że to nie jego praca. Prowadzący jednak nie pociągnął wątku współpracy Rosy z Egmontem i problemów, które jej od dłuższego czasu towarzyszą. Szkoda, ponieważ fani powinni mieć możliwość usłyszenia o takich sprawach z pierwszej ręki. Być może w pytaniach od publiczności został ponownie poruszony ten wątek, niestety mnie już wtedy nie było na sali. Szybko przeskoczono do pytań dotyczących inspiracji autora „Życia i czasów Sknerusa McKwacza”, które zdominowały resztę spotkania. W strefie autografowej Rosa był oblegany przez fanów. Każdy próbował być jak najbliżej ulubionego artysty. Gdy zaczynała się sesja autografowa, jeden ze szczęśliwców oznajmił, że Rosa rysuje bardzo szybko, a wybrać można tylko między spokojną a rozwścieczoną wersją Donalda i Sknerusa. Być może to była prawda, jednak z czasem okazało się, że Rosa rysował dla fanów wszystko, o co prosili. Co więcej oznajmił, że wszyscy dostaną od niego rysunek. Nie mam pojęcia, czy tak się stało, ponieważ kolejka pierwszego i drugiego dnia była gigantyczna (pierwszego dnia pobrano 100 numerków). Sprawy nie ułatwiali sami fani, którzy przynosili po kilka komiksów do podpisu (co jest notoryczne na polskich festiwalach). Widać było gołym okiem, że fani są dla Rosy najważniejsi. Autor rządził swoim czasem i przeciwstawiał się swojej opiekunce, która często starała się odprawić kolejnych fanów z kwitkiem. Pamiętam, że jeden młodziutki chłopczyk nie miał pobranego numerka (skąd miał o nim wiedzieć), dla tłumaczki to był problem, dla Dona Rosy problemu żadnego nie było.

Wszyscy rysują Grzegorz Rosiński cieszy się niesłabnącą popularnością w naszym kraju. Nie inaczej było tym razem. Kolejki po autografy jak zwykle długie i kręte. Kiedy powoli zmierzałem na spotkanie z Gradimirem Smudją, pod ścianą Sali A fani otoczyli Rosińskiego, z którym właśnie zakończyło się spotkanie, i podsuwali mu do podpisu komiks za komiksem. Współautor „Thorgala” nie odmawiał. W sobotę na trybunach można było wypatrzeć Romana Surżenkę, do którego bez problemu można

o k ł a d k ą

było podejść i poprosić o autograf. Rosyjski autor, dzięki pracy nad pobocznymi seriami „Thorgala”, cieszy się w Polsce coraz to większą popularnością. Kiedy obaj rysownicy thorgalowych serii w tym samym czasie podpisywali komiksy czytelnikom, można było usłyszeć ciche „Happy Birthday to You” zaśpiewane Romanowi Surżence przez Grzegorza Rosińskiego. Dużo mniejszym zainteresowaniem cieszyli się Stephen Desberg („Gwiazda Pustyni”) i Hughes Labiano. O ile do scenarzysty „Gwiazdy Pustyni” można było iść z rękami pełnymi komiksów, o tyle do Labiano nie było z czym iść, ponieważ w Polsce jego twórczość jest znana jedynie z jednej okładki stworzonej do komiksu „Aliens vs Predator: Xenogenesis” (TM-SEMIC), co oczywiście nie przeszkadzało artyście w rozdawaniu wyjątkowych rysografów. Rodzimi komiksiarze nie zawiedli fanów. Maria Rostocka („Niedźwiedź, Kot i Królik”) malowała przepiękne ilustracje. Rafał Szłapa („Bler”) podpisywał i rysował bez wytchnienia, tak jak Wojciech Stefaniec („Noir”) i Mateusz Skutnik („Rewolucje”), który co warto zaznaczyć, nie był oficjalnym gościem festiwalu.

Niezwykła Historia Marvel Comics Panel poświęcony książce Seana Howe’a, którą w naszym kraju wyda wydawnictwo SQN (w chwili, kiedy piszę te słowa, książka jest już dostępna w sprzedaży), okazał się niezwykle interesujący. Sala zapełniła się w całości, a część publiczności musiała podpierać ściany. Spotkanie z Dawidem Przywalnym – doktorantem amerykanistyki, Radosławem Pisułą – konsultantem merytorycznym – i Bartoszem Czartoryskim – tłumaczem, poprowadził Kuba Oleksak. Najciekawszą rzeczą związaną z polską edycją „Niezwykłej historii Marvel Comics” jest fakt, że dostaniemy najlepszą jej wersję na świecie, ponieważ panowie Pisuła i Czartoryski znaleźli w niej około stu błędów merytorycznych. Amerykanie już zwrócili się do nich po erratę. Książka zapowiada się naprawdę fantastycznie. Poznamy losy Stana Lee, Jacka Kirby’ego i reszty osób związanych z wydawnictwem. Ich relacje, kłótnie, żarty, jakie sobie nawzajem robili, a podobno często były

141


142

p o d

o k ł a d k ą

to bardzo złośliwe numery. Książka sięga czasów współczesnych, lecz nie są one już tak szczegółowo opisane jak poszczególne dekady ubiegłego wieku. Myślę, że w tym roku będzie to jedna z najważniejszych publikacji na naszym rynku.

Wspomnień czas W sobotę fani mogli usłyszeć co nieco o „Niezwykłej Historii Marvel Comics”, w niedzielę zaś mieli okazję do spotkania się z autorem książki o niezwykle ważnym i zasłużonym dla polskiego rynku komiksowego wydawnictwie. Chodzi oczywiście o publikację opisującą historię TM-Semic. Na panelu, poprowadzonym przez Marcina Łuczaka, poświęconemu tej właśnie książce, która swoją premierę miała na festiwalu, sala także była wypchana po brzegi. Autor książki, Łukasz Kowalczuk, i Marcin Rustecki – redaktor naczelny TM-Semic zdradzili kulisy jej powstania. Książka wyewoluowała z pracy magisterskiej Kowalczuka, pisanej pod opieką profesora Jerzego Szyłaka (m.in.: „Komiks: świat przerysowany” i „Komiks w kulturze ikonicznej XX wieku”). Z pierwotnej pracy magisterskiej nie zostało ani śladu. Treść została całkowicie przeredagowana i uzupełniona o nowe materiały, które ukazały się w Internecie (wywiady z Marcinem Rusteckim i Arkadiuszem Wróblewskim). Były redaktor naczelny TM-Semic bardzo cieszy się z powstania tej książki, jak sam stwierdził Łukasz Kowalczuk, wyręczył go w jej napisaniu. Autor nie wyklucza dodruku (nakład to jedyne 360 sztuk).

Zakupy MFKiG to nie tylko panele i autografy, to także spora część handlowa. Zazwyczaj na festiwalu pojawiają się wszystkie najważniejsze polskie wydawnictwa. Nie inaczej było tym razem. Stoisko EGMONTU, obsługiwane przez sklep Incal, po raz kolejny nie kusiło wysokimi rabatami. 15 procent od ceny okładkowej to niewiele. Z dużo wyższymi rabatami (20-25 procent) można było kupować komiksy u pozostałych wydawców. Na stoisku KULTURY GNIEWU ponadto znalazł się karton z egzemplarzami przecenionymi o 50 procent. Zazwyczaj są to komiksy lekko uszkodzone, ale niektóre wcale nie noszą takich śladów. W tej kartonowej wyprzedaży znalazły się takie tytuły jak „Kroniki Birmańskie”, „Bez komentarza”, „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza”, „Pierwsza brygada” i wiele innych. Również Mucha Comics oferowała część swojej starszej oferty z bardzo dużymi rabatami. „Marvels” można było kupić za jedyne 30 zł (cena okładkowa to 99 zł). Oczywiście ta i inne promocje na komiksy Marvela były związane ze startem „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela”. Jednak dla tych, którzy nie są zainteresowani kolekcją, a tylko poszczególnymi komiksami, promocja była wymarzona. Nie tylko marvelowskie tytuły zostały sporo przecenione. „Lwy z Bagdadu”, „Drogi Billy”, „Arrowsmith” i inne komiksy były tańsze o ponad połowę. W bardzo ciekawe pozycje można było zaopatrzyć się w sklepie „Multiversum”. Największy w Polsce sklep oferujący zagraniczny asortyment, był cały czas oblegany przez fanów spragnionych

komiksowych opowieści. Jak zwykle, na stoisku Rafała Palacza znalazł się regał z promocyjnym przelicznikiem 1 do 1 (złotówka do dolara). Oczywiście większość komiksów to zwyczajna papka, ale wśród niej widniały również ciekawe pozycje, m.in.: „Vampirella Archives” czy „Judge Dredd: Carlos Ezquerra Complete”. Co ciekawe, być może już za rok Rafał Palacz otworzy sklep stacjonarny. Trzymam kciuki.

Atmosfera Klimat Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier tworzą fani, goście, nowe znajomości, wystawcy, cosplayowcy, których coraz więcej, i wszystkie przytrafiające się małe, niespodziewane wydarzenia. „Happy Birthday to You” śpiewane przez Rosińskiego. Gradimir Smudja rozpoznający podczas rysowania Dire Straits, które odzywa się w czyimś telefonie. Zniewalający cosplay Venoma pojawiający się na chwilę, by potem zniknąć bezpowrotnie z twoich oczu. Nieoczekiwane komiksowe prezenty. Tort dla Piotra Nowackiego z okazji dziesięciolecia twórczości. Możliwość porysowania trumny, a nawet położenia się w niej i wiele, wiele innych malutkich niezapomnianych rzeczy. To właśnie dlatego co roku, mimo organizacyjnych niedociągnięć, bawię się świetnie na MFKiG.


p o d

o k ł a d k ą

Po lewej: Don Rosa (autor „Życia i czasów Sknerusa...”) osaczony przez fanów

Po prawej: Gradimir Smudja w akcji, podczas promocji swojego komiksy „Vincent i Van Gogh” (Timof)

143


144

p o d

o k ł a d k ą

Po prawej: Od lewej - Stephen Desberg (autor m.in. „Skorpiona”), przesympatyczna tłumaczka i Hughes Labiano (m.in. „Dixie Road” i okładki „Aliens vs. Predator: Xenogenesis”) podczas sesji autografowej

Po lewej: Maria i Michał Rostoccy, autorzy „Niedźwiedzia, Kota i Królika” (Kultura Gniewu)


p o d

o k ł a d k ą

145

Powyżej: Spotkanie promujące „Niezwykłą historię Marvel Komiks” (SQN)

Po lewej: Od lewej - Wojciech Stefaniec („Noir” i „Ludzie, którzy nie brudzą sobie rąk”) i Mateusz Skutnik (m.in. „Tetrastych”, „Rewolucje”, „Morfołaki”, „Blaki”) rozdają autografy przy stoisku TIMOFa


146

p o d

o k ł a d k ą

Powyżej: Wojciech Birek zapowiada bohatera tegorocznego festiwalu Gradimira Smudje. W tle uśmiecha się jeden z bohaterów „Vincenta i Van Gogha”

Po prawej: Tomasz Samojlik („Ostatni żubr”, cykl „Ryjówka Przeznaczenia”, „Bartnik Ignat i skarb puszczy”) rysował bez wytchnienia


p o d

o k ł a d k ą

Po prawej: Spotkanie z Stephanem Desbergiem i Hughes Labiano w sali A poprowadził Łukasz Chmielewski

Po lewej: Grzegorz Rosiński (autor komiksów m.in. „Kapitan Żbik”, „Thorgal”, „Yans”, „Skarga Utraconych Ziem”, „Szninkiel”), nie mógł uwolnić się od fanów

147


148

p o d

o k ł a d k ą

Festiwal Komiksu i Gier dla niezainteresowanych Konrad Wojtasik

Strefa gier planszowych W tym roku po raz pierwszy na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi została utworzona strefa gier planszowych. Jak sama nazwa festiwalu wskazuje, oprócz komiksów na festiwalu obecne są również gry, jednakże dla mnie oprócz popularnych gier komputerowych (turnieje „Starcraft II”, „Arma 3”, „F1 2013”, „Pro Evolution Soccer”, „Wiedźmin 2”, „League of Legends”, „DOTA 2”), gier Playstation 3 („Tekken Tag Tournament 2”, „Mortal Kombat”, „Injustice. Gods Among Us”, „Soul Calibour V”, „Super Street Fighter IV Arcade Edition”, „Ultimate Marvel vs. Capcom 3”) można było zagrać w kultową „Contrę” lub w już, wydawać by się mogło, zapomniane gry planszowe. Nim została poświęcona jedna czwarta płyty głównej Atlas Areny, dzięki czemu do rozgrywek mogła zasiąść naprawdę spora grupa miłośników tej analogowej wersji rywalizacji. Przygotowane zostały dwa stoiska gier – pierwsze ze zwykłymi grami planszowymi, drugie z grami bitewnymi. Wypożyczanie gier odbywało się bardzo płynnie, bez opłaty, pod zastaw dowolnego dokumentu tożsamości. Wolontariusze obsługujący stoiska byli bardzo pomocni zarówno przy wyborze gry, starając się w jak najlepszy sposób dobrać ją do upodobań i predyspozycji wypożyczających, a następnie, mimo załączonej do gry instrukcji, cierpliwie tłumaczyli, często przychodząc do stolika początkujących graczy, zasady wybranej gry. Wybór gier był naprawdę olbrzymi, począwszy od gier zręcznościowych na refleks, kończąc na grach, w których trzeba się było wykazać logicznym myśleniem, widzeniem przestrzennym lub zmysłem strategicznym. W moim własnym odczuciu, jak również bazując na zaobserwowanej reakcji innych graczy w tej strefie, stwierdzam, że utworzenie strefy gier planszowych było strzałem w dziesiątkę.

Jest to inicjatywa fundamentalnie inna od dzisiejszej cyfrowej mody, a równocześnie wpisująca się perfekcyjnie w ogólnoświatowy trend związany z kulturą geekowską. Z tego wszystkiego najbardziej cieszy mnie, że w strefie świetnie bawili się nie tylko dorośli wychowani na tradycji gier planszowych, takich jak np. „Eurobiznes”, ale również dzieci, wychowane w zupełnie innej, komputerowej rzeczywistości.

„Komiksowe seriale dawniej, dziś i jutro” – panel z Hatak.pl Historie komiksowe, bohaterowie czy też luźne wątki związane z uniwersum komiksowym jako inspiracje dla scenarzystów seriali były tematem panelu prowadzonego przez Kamila Śmiałkowskiego – redaktora naczelnego portalu Hatak.pl. Hatak.pl wziął w tym roku na siebie ciężar poprowadzenia panelu, poświęconego zagadnieniu ostatnio bardzo popularnemu w masowej popkulturze, jakim są wszelkie adaptacje motywów komiksowych (bardziej lub mniej wierne oryginałowi, lub tylko dziejące się w danym Uniwersum). Historia seriali komiksowych sięga okresu po drugiej wojnie światowej, a ich prekursorem jest serial związany z Batmanem („Batman”, 1943 – reż. Lambert Hillyer). Prowadzący opowiedział o tym, jak istotne dla rozwoju seriali komiksowych było Universum DC oraz postać Batmana, która wiedzie w nim prym po dzisiejsze czasy. Od lat 60-tych do walki z uniwersum DC włącza się Marvel Comics ze sztandarową postacią Spider-Mana i z całkowitą zmianą archetypu niedostępnego samotnego bohatera na typ herosa bliższego zwykłemu człowiekowi. Seriale komiksowe ze swojej kiczowatej otoczki lat 60-tych, 70-tych, 80-tych, związanej z niedoskonałością techniki, przekształcają się w coraz doskonalsze widowiska z rozwiniętą fabułą, jednocześnie osiągając naprawdę przyzwoity poziom dopiero w latach 90-tych ubiegłego wieku. Jednakże nowy sposób


p o d

myślenia o adaptacji komiksu na grunt serialu telewizyjnego ukazało dopiero bardzo udane „Smallville”, które pokazywane było od 2001 roku i doczekało się aż 10 sezonów. Odświeżenie postaci Clarka Kenta dzięki pokazaniu okresu jego dojrzewania do momentu stania się prawdziwym, dorosłym i odpowiedzialnym Supermanem, zmieszane tego z młodzieżową konwencją „Jeziora marzeń” i zadbanie o szczegóły, takie jak np. zasada pokazywania Supermana bez peleryny i majtek zakładanych na kalesony, sprawiła, że serial cieszył się bardzo dużą popularnością. Mimo słabszych ostatnich sezonów, „Smallville” otworzyło drogę do nowoczesnego typu serialu opowiadającego o archetypie superbohatera bliskiego szerszemu gronu miłośników popkultury. Kolejnymi omawianymi serialami były ostatnio nagłośnione „Arrow” oraz „Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D”. W przypadku „Arrow”, którego w USA emitowany jest już 2. sezon, można w skrócie powiedzieć, że naprawdę trzyma poziom zarówno fabularny, jak i wizualny, a w dodatku gra aktorska stale się poprawia. Wiąże się to oczywiście ze stałą oglądalnością i solidną pozycją adaptacji postaci z uniwersum DC Comics. Jeśli chodzi o „Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.”, prowadzący słusznie zauważył, że mimo wielkich oczekiwań i, co za tym idzie, publiki czekającej na kontynuacje kasowych „Avengers”, twórcy serialu mocno przestrzelili. Z imponującej liczby widzów publiczność spada z każdym odcinkiem i nic nie wskazuje, że sytuacja ulegnie zmianie. W serialu w zasadzie wszystko jest nie tak oraz „za bardzo”, fabuła słaba, żarty nieśmieszne, postaci tragiczne, a gra aktorska okropna. Pomysł zbudowania serialu wokół agenta Coulsona, znanego z kinowego uniwersum Marvela, i otoczenia go młodym zespołem po prostu nie wypada najlepiej, a gra aktorska niedoświadczonego zespołu nie polepsza sytuacji. Wszystko jest zbyt młodzieżowe. Postacie są nijakie. Brak głównego czarnego charakteru i mała ilość efektów specjalnych sprawiają, że mimo olbrzymich oczekiwań, serial raczej nie spełni pokładanych w nim nadziei, a co za tym idzie, nie wiadomo, czy doczekamy się kolejnego sezonu.

o k ł a d k ą

Panel trwał dosyć krótko, więc nie było możliwości na dogłębną analizę większej liczby seriali, a jedynie pobieżne opowiedzenie o zarysie zagadnienia. Należy liczyć, że za rok panel znów znajdzie się w programie festiwalu i będzie można w większym wymiarze czasowym oraz z większą liczbą redaktorów portalu Hatak.pl porozmawiać na temat coraz ważniejszej gałęzi przemysłu komiksowego, jakim są seriale.

149


150

p o d

o k ł a d k ą

Po lewej: Strefa gier planszowych była nieustannie oblegana

Po prawej: Finalny efekt komikoswej trumny. Chętnych do pozostawienia na niej śladu własnej twórczości nie brakowało


p o d

Powyżej: Ekipa Star Wars zwarta i gotowa

Po prawej: Jedyny w swoim rodzaju wystrój stoiska Smallpress (zin „Nienawidzę Ludzi”, „Kwiatuszku”, „Miłość”). He-Man i Szkieletor czuwali nad wszystkim

o k ł a d k ą

151


152

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com


p o d

o k ł a d k ą

153


154

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com


p o d

o k ł a d k ą

155


156

p o d

o k ł a d k ą

Spokojny człowiek Joanna Wiśniewska

Ari Handel, Niko Henrichon, Darren Aronofsky „Noe. Za niegodziwość ludzi” Wydawnictwo SQN 2013

W

małej wsi mieszka Noe z rodziną, człowiek zwykły i niezwykły zarazem. Były żołnierz, uzdrowiciel i mag nie przypomina ani trochę siwobrodego patriarchy znanego z Biblii. Chce jednego – spokoju. Niestety ten łagodny i bogobojny człowiek nie wie, że jego cicha egzystencja wkrótce ulegnie zmianie. Że jego pochodzenie predestynuje go do bycia kimś wyjątkowym. Nie może uciec od dręczących go wizji, pozornie niemożliwych do spełnienia, bowiem co noc śni mu się deszcz… Darren Aronofsky znany jest jako reżyser kultowego już obrazu „Requiem dla snu” oraz pełnego znaczeń i symboli „Źródła”. Komiks „Noe – za niegodziwość ludzi”, podzielony na cztery tomy, ma być dość swobodnym nawiązaniem do historii biblijnej. Odniesienie do mitu, legendy i przypowieści nie jest Aronofsky’emu obce. Przyzwyczaił nas do onirycznego klimatu „Requiem...” czy mistycyzmu i bogatej symboliki „Źródła”. Czerpanie z wielu kultur i religii, widoczne doskonale w tym ostatnim obrazie reżysera, odnajdziemy również w „Noem”. Na temat filmowej twórczości Darrena napisano już wiele. Abstrahując od niej, skupmy się więc na samym komiksie. Do współpracy przy tworzeniu scenariusza zaprosił Ariego Handla, a przy tworzeniu grafiki rysownika Niko Henrichona. Jest to bowiem gotowy scenariusz filmowy, który jak to bywa w Hollywood doczekał się już realizacji z – jakże by inaczej – gladiatorem kina, Russellem Crowem. Oczekując na film (któ-


p o d

rego reżyserem został Aronofsky), przyjrzyjmy się historii, pozornie prostej i dobrze znanej z lekcji religii w podstawówce. Aronofsky wziął na warsztat zwykły i popularny mit, znany w wielu kulturach – mit o potopie – oraz sylwetkę patriarchy Noego – według Biblii jedynego sprawiedliwego wśród ludzi. Po wygnaniu pierwszych ludzi z raju na Ziemi działo się tylko gorzej. Począwszy od pierwszego zabójstwa, popełnionego na bracie przez Kaina, ludzie trawią czas na wzajemnym wyrzynaniu się i niszczeniu. Okazuje się, że Stwórca, który dotychczas milczał, postanawia ingerować i zsyła na ziemię suszę. Bohater i jego bliscy, żona i trójka synów, żyją w świecie bez kropli wody. Nic nie rozwija się i nie kiełkuje, a susza rodzi przemoc i niepokoje, na których władzę zdobywają okrutni tyrani. Początkowo patriarcha nie rozumie swoich wizji, jednak doskonale wie, do czego prowadzą wojny toczone przez

o k ł a d k ą

ludzi. Jest również świadomy ich okrucieństwa wobec zwierząt i natury. Nie trzeba przenikliwości proroka, by dostrzec, że taki stan rzeczy może zakończyć się zagładą. Zamiast jednak czekać, aż rodzaj ludzki wyginie, Stwórca postanawia zesłać potop i oczyścić ziemię z ludzi. Ale nie całkowicie. Nasz bohater, chcąc tego czy nie, musi stać się narzędziem Pana. Wybranym do przeżycia ma być tylko Noe… Historia Aronofsky’ego o patriarsze ma się nijak do biblijnej przypowieści. Jest ona bowiem próbą ukazania jej zalążków, autor bawi tu się znanym nam mitem, tworząc alternatywną historię lub kolaż. U reżysera mit jest tylko pretekstem do ukazania roli ludzi w świecie. Jest to raczej uniwersalna historia zwykłego człowieka, który nie chce być bohaterem. Ucieka od przeznaczenia, walczy z nim, a jednak w końcu poddaje się mu. „Noe” Aronofsky’ego jest przykładem, do czego zdol-

157


158

p o d

o k ł a d k ą


p o d

ny jest człowiek by ratować bliskich. Ratuje ostatecznie nie całą ludzkość, a tylko rodzinę – choć paradoksalnie od jego potomków wywodzi się rodzaj ludzki po Potopie. Zatem jest również przykładem walki jednostki, samotnej, ale nie skazanej na przegraną. Staje się wybrańcem, chociaż tego nie chce, i już wiemy, że odegra ważną rolę w boskim planie. W swojej dosłownej i przenośnej podróży do Araratu jest symbolem wątpiącego i pełnego pytań pielgrzyma do źródła wiedzy, nie znającym odpowiedzi i nie rozumiejącym do końca swego przeznaczenia. Noe się miota, pyta, odczuwa lęk i samotność. Szarpią nim emocje, które i my odczuwamy. Nie zawsze rozumie swoją misję i w swej trosce o rodzinę jest personifikacją każdego z nas. Kiedy już nic nie można zrobić, liczą się tylko najbliżsi. Motyw wędrówki jest walką z przeszkodami oraz duchową drogą do poznania siebie. Zdobywanie doświadczenia i pokonywanie trudności, by poznać prawdę i zrozumieć, jest znane z obrazów filmowych Aronofsky’ego. Wędrują bohaterowie „Requiem...” oraz bohater „Źródła”, a ich wędrówka przez czas i miejsca jest pretekstem do zadawania sobie filozoficznych pytań o miejsce człowieka w świecie. Ponieważ historia Noego urywa się w momencie, gdy przystępuje on do budowania arki, należy się spodziewać, że podobnie jak w filmach Aronofsky uraczy nas jeszcze wieloma subtelnymi odniesieniami. Jego oryginalną wersję mitu można odczytywać na wiele sposobów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Komiks reżysera zaskakuje pozytywnie, nie tylko na płaszczyźnie scenariusza i ujęcia biblijnej historii. Pomijając nakreśloną tu wielość interpretacji – można go uznać za ciekawą plastycznie wizję, z wartką akcją i ciekawie nakreśloną sylwetką głównego bohatera. Rozgrywa się w futurystycznej scenerii, wyobrażonym świecie mogącym istnieć w odległej przeszłości, jak i przyszłości. Nie ma on określonego miejsca i czasu, jest bezosobowy i przerażający. Czasem wydaje się zaledwie wspomnieniem świata, który znamy, czasem jest jego przekrzywionym odbiciem Za stworzenie tego świata odpowiedzialny jest Niko Henrichon, nadając mu niepowtarzalną atmosferę. Dzięki zdolnościom rysownika, pozornie uboga i pustynna kraina staje się egzotycznym i tajemniczym miejscem tuż przed zagładą. Wrażenie przemijalności tego świata i jego kruchości towarzyszy nam cały czas. Subtelna i bogata kreska Henrichona powoduje, że świat Biblii stworzony jest jakby z lotnego piasku. Lada moment może się rozsypać. Odcienie beżu i ciepłe brązy określają pustynny krajobraz, zestawiony z chłodnym turkusem i błękitem wody w momencie wizji Noego. Mimo tej monochromatyczności kadrów artyście udaje się uniknąć jednostajności przez nadanie postaciom indywidualnej,

159

o k ł a d k ą

doskonałej mimiki. Twarz głównego bohatera jest pełna emocji i wyrazu, dzięki czemu każdy kadr ogląda się z uwagą. Aronofsky pokazuje, że nie trzeba wielu lat, by zniszczyć nasz bezpieczny świat, od zarania człowiek niszczy naturę i siebie nawzajem. Pod tym względem rodzaj ludzki przoduje od wielu setek lat. Przesłanie autora, najprostsze w tym dziele, jest zarazem najbardziej banalną i znaną nam prawdą. Ludzkość była, jest i będzie zła. Nie niszczmy roślin, nie mordujmy zwierząt w pogoni za skórami z aligatora, olejkami eterycznymi i futrem z norek. Nie zabijajmy się bez przerwy na ulicach naszych miast i w bezsensownych wojnach. Zniszczymy się sami, bez pomocy niebios. Jeśli nie przestaniemy – cóż, ostatecznie nie znamy dnia ani godziny kiedy – być może – nadejdzie jakiś Potop. W końcu nie od dziś wiadomo, że Historia kołem się toczy.

W imieniu redakcji egzemplarz recenzencki.

dziękuję

Zródło ilustracji: www.wydawnictwosqn.pl

wydawnictwu

SQN

za


160

p o d

o k ł a d k ą

Tylko dla fanów? Jacek Seweryn Podgórski

Odd Thomas. Diabelski pakt Dean Koontz, Queenie Chan Wydawnictwo SQN 2013

T

homas Odd jest bohaterem cyklu powieści słynnego pisarza Deana Koontza, a od niedawna filmu pod tym samym tytułem (w reż. Stephena Sommersa) i cyklu nowel graficznych. Czy przedstawienie postaci Odda sprawdza się w formie komiksu? Otóż przyszło mi się o tym przekonać i nie ukrywam swojego zadowolenia z lekką dozą sceptycyzmu. Odd (z ang. dziwny, osobliwy) Thomas jest z pozoru zwyczajnym nastolatkiem, mieszkającym w małej miejscowości – Pico Mundo, pracującym w lokalnej restauracji. Kocha przyrządzać swoje mistrzowskie naleśniki, ale przede wszystkim kocha swoją trochę narwaną dziewczynę. Byłoby wszystko w porządku z naszym młodzieniaszkiem, lecz tak nie jest. Oprócz prozy życia codziennego Odd doświadcza nadnaturalnych zdarzeń i przygód. Przede wszystkim jego kolegą, a w zasadzie współlokatorem, jest Elvis Presley, zresztą Odd potrafi komunikować się także z innymi zagubionymi duszami. Jego niesamowita zdolność - swego rodzaju szósty zmysł - pomaga w rozwiązywaniu wielu zagadek i spraw kryminalnych, rozpoczynając od morderstwa dziecka, a kończąc na dziwacznych zjawisk podczas Halloween (pozwoliłem sobie zajrzeć do następnego tomu anglojęzycznej wersji, która mam nadzieję, że ukaże się w Polsce). Żeby nie zdradzać fabuły, twistów akcji i rozwiązań zagadek, przejdę do omówienia formy komiksu Koontza i Queenie Chan. Komiks autorstwa duetu Koontz-Chan pod względem graficznym wypada przeciętnie, a miejscami widać brak warsztatu artystki. Postacie są płaskie i nieproporcjonalne. Kadrom brakuje często dynamiki, tak obecnej w mandze. Często ma się wrażenie, że mamy do czynienia z concept artami, a nie posekwencjonowaną serią ilustracji z dymkami. Kreskę


p o d

Queenie Chan ratuje oryginalna kreacja postaci rodem z powieści Koontza. Artystka dopasowała je do konkretnej grupy odbiorców. Zapewne chciała trafić w gust młodych fanów mangi lekkim zabarwieniem kryminalnym i suspense. Nadal pozostaje kwestia – dlaczego manga? Dlaczego autor zdecydował się na taki wybór? Może sfera graficzna nie należy do wybitnych, ale komiks broni się pod wieloma względami. Przede wszystkim postacie wykreowane przez Koontza są barwne, zabawne i dość ludzkie. Odpowiadają wizerunkowi współczesnych nastolatków, którzy lada moment, jeśli nie już, weszli w dorosłe życie pełne niebezpieczeństw i prób. Natomiast miejscem ich przygód jest Pico Mundo – małe miasteczko tętniące życiem i zmieniające się nieustannie. Zagłębiając się w kolejne strony komiksu, mamy nieodparte wrażenie, że spotkaliśmy się z podobnym klimatem. Thomas Odd przypomina trochę „Nathana Nevera” i „Dylan Doga”. Mimo że nie ma tej dozy mroku i suspensu, mieści się w kategorii detektywistycznego horroru z elementami nadprzyrodzonymi. Jak już wcześniej powiedziałem – sięgnąłem do następnych tomów cyklu i byłem zadowolony z lektury. Wciągająca fabuła, zabawne dialogi, jak i dość klasyczne zagadki pozwoliły mi się odprężyć. Nie musiałem martwić się, że wyskoczy mi jakiś stwór z mackami czy też czarodziejka w różu. Do kogo kierowany jest komiks Koontza? Do ludzi młodych, ale przede wszystkim do fanów przygód Odda zapisanych na kartkach powieści Koontza. Oni będą się bawić doskonale. Natomiast nowicjusze w temacie (czyt. komiksiarze) może skuszą się zajrzeć do opasłych tomów kryminalnych przygód nastolatka z Pico Mundo.

o k ł a d k ą

Zaletą polskiego wydania jest format (trochę większy od zagranicznego) oraz okładka z tłoczonym tytułem. Komiks prezentuje się pod względem edytorskim schludnie mimo kiepskiego papieru i kilku rozjechanych dymów z dialogami. Jeżeli wydawnictwo SQN tym tytułem chciało zainicjować serię nowel graficzny na podstawie powieści Koontza – to jest to trafny wybór, gdyż mamy do czynienia z lekką i miłą fabułą w dość popularnej oprawie graficznej. Nazwisko autora na pewno przyciągnie nowych czytelników, nie tylko komiksów.

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu SQN za egzemplarz recenzencki.

Zródło ilustracji: www.wydawnictwosqn.pl

161


162

p o d

o k ł a d k ą

Porno w rytmie hard Dawid Śmigielski

HARD 2 Tomasz Biniek BINIEK Studio 2013

H

ARD 2 wciąga nas w świat gry komputerowej z gatunku FPS. Wraz z odchyleniem okładki automatycznie logujemy się do brutalnej rozgrywki, w której śledzimy dwie, zaciekle mordujące się, drużyny. Bohaterowie tej krwawej zabawy nie przebierają w środkach. Cel i zasady są proste: zabić, by przeżyć. Gracze operują całą gamą śmiercionośnego uzbrojenia, które pozwala na efektowne i jednocześnie efektywne likwidowanie wrogów. Biniek, który na co dzień jest twórcą gier komputerowych, przenosi swoje doświadczenie do komiksowego medium, co wpływa na bardzo realistyczną jakość rozgrywki. Do swojej pracy wprowadza kilka ciekawych zabiegów. Poszczególni bohaterowie mają indywidualne umiejętności, jak np.: szybkie palce czy amunicja Dum-Dum. Na jednej z plansz GayMore zastawia pułapkę za pomocą miny. W kadrze natychmiast pojawia się jej dokładny opis, tak abyśmy mogli zorientować się w jej zastosowaniu. Same kadry również wyróżniają komiks Bińka. Przeważnie są to dwa, czasem trzy panoramiczne rysunki na stronę. Odstępstwa od tej zasady występują tu bardzo rzadko. W ten sposób autor jeszcze bardziej upodabnia swój komiks do gry komputerowej lub filmu. Większość kadrów niczym dynamiczna kamera często zmienia kąt, dzięki czemu Biniek uzyskuje wiarygodną atmosferę osaczenia wypełnioną dużą ilością szczegółów. Na murach można zobaczyć jakieś malunki, na granatach


p o d

malutkie trupie czaszki, a w jednym z pomieszczeń dziwną maskotkę (choć zdarzają się kadry niewyraźne, rozmyte). Dzięki tym wszystkim zabiegom plansze „HARDA 2” ogląda się niczym kolejne klatki wyświetlające się na domowym monitorze. Twórca umieszcza czytelnika w roli biernego obserwatora. Jesteśmy skazani na śledzenie tej małej wojny, ale jednocześnie czujemy satysfakcję z uczestnictwa w niej. Z pewną dozą niecierpliwości przeglądamy kolejne strony komiksu i coraz to bardziej zatapiamy się w strugach krwi i wnętrznościach anonimowych graczy. Aż w końcu następuje zwrot akcji. Przeciwnikami głównych bohaterów (Azax, Big Daddy, Bastrado, Smart dick, GayMore, Said) okazują się kobiety. Następstwo tego faktu może być tylko jedno. Cel i zasady zostają zmodyfikowane na: pieprzyć, by przeżyć. Gorąca Orgia wypełnia następne strony „HARD 2”. Podczas brutalnego porno ujawniają się zdolności graczy. Umiejętności – pocisk pełnopłaszczowy i wspomniane już naboje Dum-Dum – okazują się bardzo przydatne męskim graczom, a jednocześnie są zmorą dla wykorzystywanych kobiet. Mimo że komiks przeistacza się z krwawej strzelanki w porno o sadystycznym zabarwieniu, czytelnik nie ma ochoty przerwać lektury. Być może właśnie w tej chwili jesteśmy świadkami najskrytszych pragnień, które zaspokoić mogą jedynie gry komputerowe i filmy porno. Z lubieżnością śledzimy akcję, napawamy się szczegółem, łakniemy każdego elementu

o k ł a d k ą

tej układanki, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że z czasem powrócimy do realnego świata, w którym zasady są o wiele bardziej skomplikowane, a cele zupełnie innie. A może jednak takie same? Tylko ubrane w płaszczyk norm społecznych?

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu BINIEK Studio za egzemplarz recenzencki.

Zródło ilustracji: www.tomekbiniek.com

163


164

p o d

o k ł a d k ą

Świat „Made in Poland” Joanna Wiśniewska

Psychopoland Piotr Białczak, Chmielu Wydawnictwo Komiksowe 2013

F

akt, że w Polsce mamy wiele przykładów korupcji i wyzysku, nikogo już nie dziwi. Telewizja, prasa i Internet co chwila karmią nas szczegółami kolejnych afer korupcyjnych, można zatem dojść do wniosku, że Polska „korupcją stoi”. Rzeczywistość znaną nam z mediów – ciemną, ponurą i brutalną – pokazuje w dosadny i mroczny sposób para autorska Chmielu i Piotr Białczak. Tym razem zamiast telewizji i Internetu mamy komiks, wydany przez WYDAWNICTWO KOMIKSOWE: „Psychopoland”. Pozycja, która jednych zachwyci, innych oburzy, przedstawia nam autorską wizję Polski. Polska obu panów to rzeczywistość dzisiaj, pełna brutalności i przemocy. Zaczyna się samobójstwem tajemniczego mężczyzny. Wiemy już, że dalej może być tylko mroczniej. Nie znamy odpowiedzi na pytanie, ani kim był ów człowiek, ani czemu zdecydował się zabić. Wiemy, że żyje w mieście, które jest dziwną, bardziej opuszczoną i zrujnowaną Warszawą Anno Domini 2007. Miasto to jest fikcją, ale jego duszna i mroczna atmosfera pełna rozpadających się budynków, neonów i fabrycznych kominów odzwierciedla rzeczywistość tej Polski. Już od pierwszych kadrów widzimy, że to bardzo śmiała wizja. Z pokoju samobójcy przenosimy się do komendy policji, gdzie pewien mężczyzna o nazwisku Piotr Lewicki jest przesłuchiwany pod zarzutem morderstwa. Wszystko wskazuje, że zabił żonę oraz jej kochanka. Motyw – zemsta za zwykły romans. Okazuje się jednak, że Lewicki nie tylko jest mordercą, ale i ofiarą, i sam stał się obiektem czyjejś z dawna planowanej zemsty. Bowiem popełnił kiedyś pewien brzemienny w skutki błąd. Okazał się zbyt uczciwy lub – jak stwierdzą inni – zbyt nieludzki. Scenariusz i pomysł „Psychopoland” przypomina zwariowany rollercoster. Zawrotna szybkość i zero hamulców. Zdarzenia


p o d

następują po sobie jak w kalejdoskopie, wchodzimy w skórę bohatera i krok po kroku wpadamy w obłęd. Świat w „Psychopoland” jest światem na opak – dobry bohater jest zdolny do morderstwa, każdy bierze łapówki i nawet stróże prawa są leniwi i nieudolni. Nikomu nic się nie chce, nie istnieją prawdziwa miłość oraz przyjaźń. Nie ma sprawiedliwości. Trzeba ją wymierzać samemu, przy czym nie uniknie się ofiar. Autorzy pokazują nam wizję nowej Polski, przypominającej zlepek gazetowych nagłówków i sensacji z telewizji, w scenerii kojarzącej się nieco ze „Stalkerem”. W tej Polsce panuje prawo dżungli (nie bez znaczenia jest nawiązanie do zachowań szympansów). Groteskowość tego świata podkreślają nawiązania do piosenki Mieczysława Fogga, której słowa rozpoczynają i kończą komiks. Czas w tej historii jest splotem wydarzeń, które stopniowo układają się w logiczną całość i odkrywają swoje drugie dno. Narracja jest pełna reminiscencji i nawiązań do przeszłości. Skaczemy z teraźniejszości w przeszłość, wchodzimy we wspomnienia bohaterów. Towarzyszą nam surowe, rysowane mocną kreską kadry. Od początku do końca czarno-białe, bez odcieni szarości. Kolorystyka komiksu odzwierciedla ukazany świat. Oglądając i czytając historię Chmiela i Białczaka, nie chce się w niej być. Mimo to czyta się ją i ogląda z mieszaniną fascynacji i grozy. Bo z jednej strony mamy tu nagromadzenie brutalności, epatowanie przemocą, z drugiej widzimy, jak po-

o k ł a d k ą

zornie zwykły człowiek może stać się trybikiem w machinie. Piotr jej działania nie rozumie. Obserwujemy, jak jego postawa się zmienia, jak z uczciwego obywatela pod wpływem konieczności zostaje zbrodniarzem. Jednocześnie nikt w tym świecie – ani policja, ani i bliscy – nie są mu w stanie pomóc. W komiksie odnajdujemy pewne niuanse, będące aluzją do polskiej rzeczywistości. Banery reklamowe z Dodą czy plakat NSZ nadają rzeczywistości przedstawionej swojskości, zaś pojawiające się na końcu dzieło Dumasa, „Hrabia Monte Christo”, jest aluzją do losów głównego bohatera. Na uwagę zasługują dialogi. Kwestie bohaterów są cięte i nadspodziewanie trafne. Niejednokrotnie, czytając je, ma się wrażenie, że podświadomie zgadzamy się z brutalnością słów wypowiadanych przez bohaterów, jednocześnie protestując w duchu – przecież świat nie może być aż tak nieludzki i niesprawiedliwy. Przecież nie musi być tak, że uczciwi i ci mniej uczciwi patrzą w lustro bez obaw, bez wyrzutów sumienia. Jeśli zamiarem „Psychopoland” jest bycie lustrem naszych czasów, to widzimy się w nim wszyscy. Bardzo łatwo jest przekroczyć cienką granicę dzielącą złego od dobrego człowieka. Podsumowując, „Psychopoland” to bardzo udana próba przeniesienia współczesnych problemów na grunt komiksu. Ciekawie ukazano zagadnienie zemsty i jej skutków, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że wszystko to kiedyś było. W końcu problem korupcji u władzy jest stary jak świat. Nieco za wiele tu nacisku na zło i podłość tego świata oraz mrocznych nawiązań. Brakuje nadziei, bo i świat „Psychopoland” jest zły. Brak tu sprawiedliwości. Nie chcemy takiego świata i być może nie każdemu spodoba się wizja autorów. Paradoks tego komiksu polega na tym, że niezależnie czy go odrzucimy, czy zaakceptujemy, rzeczywistość w nim przedstawiona jest nam przecież znana. Jest niepokojąca i drażniąca, coś nam przypomina. Podświadomie zadajemy sobie pytanie, czy czasami nie jest zbyt bliska tego, co widzimy na co dzień.

Zródło ilustracji: www.wydawnictwokomiksowe.pl

165


166

t u

b y w a j

Teatr Baj Pomorski, 22-24 listopada 2013

Sami zdolni na scenie W dniach 22-24 listopada w arcytrudnej sztuce monodramu zaprezentują się najlepsi – samotni aktorzy na scenie. W ciągu raptem trzech dni 28. Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. Festiwal Festiwali (TSTJA), publiczność obejrzy 11 najlepszych monodramów, wyselekcjonowanych zgodnie z formułą imprezy – wykonają je laureaci międzynarodowych przeglądów i konkursów teatrów jednego aktora. Obok mistrzów tej rangi co Joanna Szczepkowska, Andrzej Seweryn, Anna Skubik czy Marcin Bikowski – wystąpi także twórca debiutujący – laureatka Turnieju Teatrów Jednego Aktora „Sam na Scenie”. Prezentacje monodramistów oceniać będą dwa grona jurorów: Kapituły Nagrody Publiczności oraz Jury Związku Artystów Scen Polskich. Przyznana zostanie także prywatna Nagroda Jednego Widza dla Jednego Aktora ufundowana przez sklepy zoologiczne „Nerro”. Festiwalowi towarzyszyć będą: spotkania z twórcami, promocje publikacji z dziedziny teatru, panele dyskusyjne oraz wystawa fotografii poświęcona twórczości teatralnej Jerzego Stuhra. TSTJA otworzy premiera: publiczność zgromadzona w Baju Pomorskim, jako pierwsza w Polsce usłyszy „Jedenaście monologów” w wykonaniu Andrzeja Seweryna, w których mistrz w ascetycznej scenografii przedstawi wybór najwybitniejszych dzieł dramatu europejskiego (najciekawsze monologi z tekstów Szekspira, Becketta, Fredry, Moliera i Tadeusza Słobodzianka). Do nurtu ascetycznego należy także drugi piątkowy monodram pt. „…podszyty!” Bartosza Zaczykiewicza – nowego dyrektora artystycznego Teatru Wilama Horzycy w Toruniu. Spektakl na motywach „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza miał swoją premierę 20 lat temu i był wielokrotnie nagradzany. Drugi dzień TSTJA zapowiada się równie pasjonująco: kolejnym wydarzeniem będzie: „Bacon” na podstawie utworów Szekspira, wywiadów z Francisem Baconem, tekstów własnych oraz inspiracji twórczością Eliota w wykonaniu genialnego Marcina Bikowskiego z Teatru Malabar

Hotel. Po nim w monodramie „I będą święta” Piotra Rowickiego wystąpi Agnieszka Przepiórska z Teatru Konsekwentnego w Warszawie. Przedstawienie inspirowane reportażami i wywiadami prasowymi, jest monologiem zrozpaczonej kobiety, która niespodziewanie traci męża w katastrofie lotniczej. Jako trzecia w sobotę swój monodram pokaże Anna Skubik, dobrze znana toruńskim widzom z kilku poprzednich edycji TSTJA i Teatru Wiczy („„Złamane Paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich”). „Monodram „TAKAJA” to trzy historie, składające się na portret kobiety zmagającej się z nienasyceniem – głodem płynącym zarówno z jej fizyczności, jak i wnętrza. To historie „twarzy”, które przyjmuje: biznesowego makijażu, wychowania, norm społecznych. W ostatnim sobotnim spektaklu „Bilet do nieba” wystąpi słowacka aktorka, reżyserka, pisarka i autorka scenariuszy filmowych Milka Zimková. Historia oparta na opowiadaniu Zimkowej pokazuje galerię barwnych postaci zamieszkujących słowacką wieś, ich mentalność i temperament. Po spektaklu odbędzie się prezentacja książki Milosa Mistrika „Milka Zimkowa. Aktorka słowacka”. Specjalnym wydarzeniem tegorocznej edycji TSTJA będzie w sobotni wieczór jubileusz 65-lecia pracy artystycznej Antoniego Słocińskiego – aktora, reżysera, pedagoga teatru, animatora kultury i wieloletniego dyrektora Teatru „Baj Pomorski” w Toruniu (1980-88). Jubileusz rozpocznie krótka inscenizacja wybranych scen z „Zemsty” Aleksandra Fredry reżyserowana przez Zbigniewa Lisowskiego. W spektaklu zostaną wykorzystane wyjątkowe lalki mimiczne zaprojektowane przez Dariusza Panasa, scenografa od wielu lat związanego z Bajem Pomorskim. Trzeci i ostatni dzień TSTJA monodramem „Doświadczane” otworzy Dominika Handzlik, studentka drugiego roku organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej łódzkiej „filmówki”. Przygotowany przez nią monodram powstał na podstawie wierszy Krystyny Miłobędzkiej ze zbioru „zbierane, gubione”. Jak mówi, to jej ulubiona poetka, która dotyka tożsamości człowieka, jego prób kontaktu ze światem. Nad sztuką pracowała kilka miesięcy, marzyła żeby przebrnąć kolejne etapy konkursu i wystąpić w finale Turnieju Teatrów Jednego Aktora „Sam na Scenie” w Słupsku... Nie tylko dobrnęła, ale wygrała ten turniej i otrzymała zaproszenie do Torunia. Kolejne trzy monodramy zapowiadają się rów-

nie ciekawie: Mateusz Olszewski (Teatr Szwalnia w Łodzi) pokaże monodram „Novocento” – niezwykłą opowieść jednego z najwybitniejszych współczesnych włoskich pisarzy Alessandro Baricco, autora słynnego „Jedwabiu”. Z równie niezwykłym bohaterem – wybitnym pianistą-samoukiem o przydomku Novecento, który jako niemowlę został porzucony przez rodziców na statku kursującym między Europą a „Am...eryką” i nigdy nie zszedł na stały ląd. Historię Novecento opowiada jego najbliższy przyjaciel – trębacz z okrętowej orkiestry, w którego rolę wcielia się Mateusz Olszewski. „Shylock” na podstawie “Kupca weneckiego” Williama Shakespeare`a to monodram Piotra Kondrata (Studio Teatralne Koło) o współczesnym ulicznym bukiniście, który ma na swoim straganie także dzieła Szekspira i przy wtórze muzyki Armstronga oraz Barbary Streisand, prezentuje dzisiejszym widzom, tę niegdysiejszą historię... Historia, która jak się okazuje, nie jest wcale dawna… Jako ostatnia w konkursie wystąpi Iza Kała w monodramie „Kredyt zaufania” – lekkim i dowcipnym show o sprawach nieważnych i podstawowych, takich jak: związki, życie płciowe, czy niespełnione marzenia. Jakie cele powinien stawiać sobie teatr: poddać świat wnikliwej analizie i rozbierać ludzką duszę na czynniki pierwsze? Wzruszać i kształtować widza...? Czy może lepiej schlebiać jego gustom? Jak grać, aby dotrzeć do dzisiejszej publiczności: subtelnością gestu, precyzją myśli, niezwykłą wrażliwością? A może ważniejsza jest siła przebicia i umiejętność zwrócenia uwagi wszystkimi dostępnymi środkami? Kto powinien wyjść na scenę? A kto pozostać w garderobie? Na te i inne pytania w sposób niezwykle przewrotny stara się odpowiedzieć Joanna Szczepkowska. Swoim brawurowym monodramem „Goła baba”, który już od kilkunastu lat święci triumfy na scenach całej Polski, nie daje łatwego rozwiązania (każdy widz będzie musiał udzielić swojej własnej odpowiedzi). Joanna Szczepkowska w reżyserii Agnieszki Glińskiej – wielki finał 28. Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora gwarantowany!

(AS) 28. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. Festiwal Festiwali 22-24 listopada 2013


fot.

Bartek Warzecha

Takaja,

fot.

K. Krukowski

Szczepkowska, Goła

baba

b y w a j

Bacon,

PIotr Kondrat, Shylock

t u

167




170

t u

b y w a j

Od Nowa, 7 grudnia 2013

KATAR teatralny Jesienny katar już za Wami? W sobotę 7 grudnia Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu zaprasza do Od Nowy na Przegląd „KATAR. Teatr”, odbywający się w ramach XXII Konfrontacji Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu. Na scenie zaprezentuje się osiem zespołów z Bydgoszczy, Brodnicy, Inowrocławia, Kowala i Torunia, które zaprezentują monodramy i formy małoobsadowe, ale również spektakle rozbudowane inscenizacyjnie. Jako pierwszy wystąpi Teatr P.i.G. z o.o. z MDK-u w Toruniu w spektaklu „Szczeliny” według „Pieszo w powietrzu” Eugène Ionesco, w reżyserii Hany Sierdzińskej, która o tym przedstawieniu pisze: „Na pewnej ławeczce spotyka się pewna grupa osobników niezbyt przyjaźnie do siebie nastawionych, mimo wszystko coś ich do siebie przyciąga. Miejsce to odwiedza również dość irytująca ich Dziewczynka, niby zwyczajna ale trochę dziwna. Przedstawienie opowiada o człowieku zastraszonym, zablokowanym, zasuszonym często przez subiektywne wyobrażenie własnej niemocy”. Szczególną propozycją będzie krótka inscenizacja bajki „Dziad i Baba” na podstawie tekstu Józefa Ignacego Kraszewskiego, Teatru Niepokorni ze Środowiskowego Domu Samopomocy w Kowalu. Aktorami w przedstawieniu są osoby niepełnosprawne intelektualnie, podopieczni Iwony Ostrowskiej-Ormińskiej, która wyreżyserowała ten spektakl. Poprzednie przedstawienia rodzinnego Teatru Pimpa z Torunia wystawiane były przez siostrzany duet Marię i Martę Cynk-Mikołajewskie. Tym razem pod szyldem Pimpy zaprezentuje się tylko Maria Cynk-Mikołajewska w monodramie inspirowanym współczesną sztuką lalkarską teatru formy pt. „Dzielny ołowiany żołnierz” na podstawie baśni Hansa Christiana Andersena. Młoda aktorka jest także reżyserką przedstawienia i projektantką scenografii. Czwartą propozycją tegorocznych Konfrontacji będzie „Życiologia, perfekcyjnie!” w wykonaniu Inowrocławskiego Teatru Otwartego. Zespół związany z Kujawskim Centrum Kultury znany jest ze społecznego zaangażowania i podejmowania nierzadko trudnych tematów, które interesują młodzież. W tym nurcie utrzymany jest

również ich najnowszy spektakl. Tekst powstał z banalnych cytatów znalezionych wśród pochodzących z reklam popularnych poradników wydawanych w serii „dla bystrzaków” i pokazuje ogrom presji wywieranej na młodzież przez mistrzów życia i różnych akwizytorów szczęścia. Toruński teatr Bum Bum Cyk wyrasta z metody edukacji poprzez zabawę, a nawet z mądrej zabawy samej w sobie. Tworzą go uczniowie III klasy Szkoły Podstawowej nr 18. Ich spektakl „Bajka o szczęściu” według sztuki Izabeli Degórskiej i w reżyserii Małgorzaty Peplińskiej opowiada o ułudzie konsumpcyjnego stylu życia, stawiając na przeciwnej szali siłę przyjaźni. Po raz kolejny na Konfrontacjach zaprezentuje się również teatr CBR’60 z Brodnickiego Domu Kultury. Akcja przedstawienia „Obłęd” Adama Piekarzewskiego – można przeczytać w opisie – „na pozór toczy się w świecie urojeń chorego człowieka. Tak naprawdę ukazuje ona smutny portret przeciętnego życia. Świat, w którym człowiek zaprzeczył wszelkim wartościom, także moralnym, staje się światem, w którym zaprzecza swojemu człowieczeństwu. Zagubiony w rzeczywistości, która tylko z wierzchu wydaje się być prosta, musi sobie uświadomić, że życie bez sensu kończy się tylko śmiercią”. Rok temu związany z Inowrocławskim Teatrem Otwartym aktor Mateusz Iwiński zaprezentował monodram „Wór” według tureckiego pisarza Obena Güneya. Tym razem będzie go można zobaczyć w wyreżyserowanym przez Elżbietę Piniewską monodramie „Mortal Kombajn” na podstawie sztuki Pawła Sali. Iwiński kreuje w spektaklu dwie różne postaci – liderów zwaśnionych lokalnych gangów chuligańskich. Narastająca agresja pomiędzy bojówkarzami i eskalacja przemocy doprowadzają do tragedii… Ostatnią propozycją Konfrontacji w Od Nowie będzie „Medea” bydgoskiego ARLETeatru w reżyserii Arlety Szatkowskiej. Grupa na nowo odczytała tragedię Eurypidesa, szukając w niej aktualnych znaczeń. Zdaniem twórców spektaklu antyczny tekst wciąż nabiera nowych sensów i „prowokuje do szukania odpowiedzi na pytanie: kim jestem?”. Spektakle będzie oceniało

jury w składzie: Mieczysław Giedrojć, Kamil Hoffmann , Dorota Nowak, Jan Polak i Jerzy Rochowiak. Wstęp na teatralny KATAR – wolny!!

(AS)

KATAR 2013. Finał przeglądu Teatr Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu Akademickie Centrum Kultury i Sztuki Od Nowa 7 grudnia 2013


t u

Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu, 29 listopada 2013 – 31 stycznia 2014

STO LAT TO ZA MAŁO! Życzymy stu lat! Mówimy: „za sto lat”. I jest to dla nas synonim czegoś nieosiągalnego. A jeśli się ma sto lat? Jak to jest? Czy sto lat to za mało? 29 XI o godz. 18.00 Muzeum Uniwersyteckie zaprasza na wernisaż wystawy Tadeusza Ulatowskiego (ur. 1913), malarza oraz rysownika, absolwenta Miejskiej Szkoły Sztuk Zdobniczych (1933-1935) i Szkoły Sztuk Pięknych (1936-1939) w Warszawie (w pracowni związanego ze środowiskiem toruńskim Leona Pękalskiego). Podczas II wojny światowej walczył w szeregach Armii Krajowej; po wojnie mieszkał w Łodzi i Warszawie, gdzie rysował dla satyrycznych tygodników („Szpilki”, „Mucha”, Rózgi”), ilustrował książki, tworzył komiksy („Przygoda”), projektował plakaty a nawet znaczki pocztowe. Swoją pełną dojrzałość artystyczną osiągnął w Paryżu, gdzie bywał w latach 1956-1980. W latach sześćdziesiątych zajmował się przede wszystkim projektowaniem gobelinów. Następnie poświęcił się malarstwu, tworząc interesujące cykle pejzażowe i martwe natury. Prace swoje prezentował na wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych, m.in. w Galerii Kavaletten (Szwecja), Galerii Per Olava Vikena (Norwegia), Holstebro Hallen (Dania), Galerii Stara Kordegarda w Warszawie. Na wystawie zobaczymy prace malarskie artysty z ostatnich dwudziestu lat. Tadeusz Ulatowski zapowiedział swoją obecność na wernisażu! (SM) STO LAT TO ZA MAŁO! Tadeusz Ulatowski. Malarstwo kuratorzy: Anna Kuczborska, Sławomir Majoch Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu 29 listopada 2013 – 31 stycznia 2014

b y w a j

171




b y w a j

Krzysztof Kurłowicz

t u

Galeria Sztuki Wozownia, 22 listopada 2013 – 5 stycznia 2014

Nierealny koniec 2013. Rozstrojenie w Wozowni

Pavla Sceranková

oraz ironiczne obrazy zyskują postać wideofraszek – Giełżyńska humorystycznie ukazuje internetowe „rytuały”, jak klikanie, czatowanie czy postowanie. Na pewno nie zabraknie takich „obrzędów” przed świętami – może warto od nich nieco odpocząć w realu? Na przykład wśród dobrej sztuki współczesnej, prezentowanej w Wozowni. (AS) Krzysztof Kurłowicz, „Rozstrojenie” Agata Biskup, Przemek Czepurko, Petr Dub, Pavla Sceranková, Dominika Skutnik, „Jamais vu” Katarzyna Giełżyńska - „C()n du it – chmura znaczników” Galeria Sztuki Wozownia 22 listopada 2013 – 5 stycznia 2014

Giełżyńska

Galeria Sztuki Wozownia od 22 listopada zaprasza na trzy ostatnie tegoroczne wystawy. Jedną z nich jest nowy cykl prac fotograficznych oraz projekcja wideo Krzysztofa Kurłowicza pt. „Rozstrojenie”, który wpisuje się w poetykę ważniejszych tytułów składających się na dorobek twórczy fotografa („Ersatz”, „Marzenia” i „Zmagania”). Podejmuje on i zarazem „rozstraja” wybrane wątki jego wcześniejszych poszukiwań artystycznych, które koncentrują się wokół przedstawienia ludzkiego ciała w kadrze, tworzonej przez nie relacji figura-tło, grze światła i cienia, a także szeroko pojętym pejzażu. Nowe prace odsłaniają paradoks znamionujący całą twórczość artysty – skłonność do pedantycznego wręcz porządku, przewijającego się w sposobie organizacji fotograficznego kadru. Kuratorką wystawy jest Ewelina Jarosz Drugą z wystaw, którą możemy oglądać w ostatnich tygodniach starego roku w Wozowni jest „Jamais vu”, prezentująca prace pięciorga czeskich i polskich artystów, którzy w różny sposób zainteresowani są problemem widzenia, posługując się abstrakcyjnymi lub quasi-abstrakcyjnymi formami. W ich działaniach aktywność wizualna funkcjonuje jednocześnie jako temat i materia sztuki. Percepcję tych artystycznych rzeczywistości odnieść można do terminu „jamais vu” – pojęcia stosowanego przez psychologię na określenie nagłego poczucia dziwności, nierealności oglądanych rzeczy. „Zgromadzone na wystawie prace sygnalizują przekonanie o niezwykłej złożoności świata wizualnego oraz wskazują na współczesne znaczenie abstrakcji” – pisze kuratorka wystawy Maria Niemyjska. W przestrzeni jednej z małych sal w Wozowni Katarzyna Giełżyńska zrealizowała instalację wideo, do której dołączona jest książka z poezją wizualną. „Wideotomik „Cn Du It”. To zbiór poetyckich klipów słowno-muzycznych, prezentujących najważniejsze zjawiska w kulturze wizualnej oraz stawiających pytania o miejsce człowieka w sferze on-line i o tożsamość w czasach awatarów. Intensywne, wyraziste

Petr Dub

174


t u

Ratusz Staromiejski, Sala Mieszczańska, 1 grudnia 2013 atom-string-quartet

Teatr Baj Pomorski, 1 grudnia 2013

b y w a j

Tajemniczy zamek…

Atom String Quartet

1 grudnia Teatr Baj Pomorski zaprasza na premierę spektaklu dla dzieci od lat 7 o intrygującym tytule: „Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland”, którego reżyserem jest Marek Zákostelecký. Będzie to widowisko nawiązujące wprost do powieści Juliusza Verne „Tajemnica zamku Karpaty” oraz do kultowego w latach 80. w Czechosłowacji filmu w reżyserii Oldřicha Lipskiego. W pewnym karpackim lesie stoi zamek, który budzi grozę wśród mieszkańców pobliskiej wsi. Krążą wokół niego mroczne legendy, nieprawdopodobne plotki i mnóstwo niedopowiedzeń. Gdy do wsi przybywa poszukujący swojej narzeczonej śpiewak operowy hrabia Telek, z zamku zaczyna się wydobywać dym. Telek razem ze swym sługą Rocko postanawiają wyruszyć do zamczyska i wyjaśnić jego tajemnicę. Reżyser razem z autorem scenariusza, Vitem Peřiną, sięgną do tradycji czeskiej parodii i absurdalnego poczucia humoru, obśmieją wiarę w potęgę rozumu, przedstawią historię pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i ekscentrycznych postaci. W roli głównej pana zamku Barona Gorca – Krzysztof Parda!

Zakończenie I Międzynarodowego Festiwalu Skrzypiec, Konkursów Kompozytorskiego i na recenzję muzyczną uświetni koncert zespołu Atom String Quartet – jednego z nielicznych na świecie i pierwszego w Polsce kwartetu smyczkowego grającego jazz. Zespół wykonuje głównie własne kompozycje, inspirowane rytmami latynoskimi, folklorem irlandzkim, melodiami hiszpańskimi oraz motywami z różnych regionów Polski. W tak nietypowej dla muzyki jazzowej obsadzie, elementy te brzmią nowocześnie i oryginalnie – są inspiracją do improwizacji, będącej żywiołową interakcją czterech silnych muzycznych osobowości. Ten powstały w 2009 roku zespół od początku swojej działalności otrzymał wiele nagród i wyróżnień, m.in.: stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w programie „Młoda Polska”, Grand Prix XIII Bielskiej Zadymki Jazzowej, Grand Prix Stowarzyszenia „Melomani” w kategorii „Nowa Nadzieja” oraz „Złote Gęśle” na XV Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja”. W czerwcu 2011 ukazała się płyta „Fade in”, która została nagrodzona Fryderykiem w kategorii „Jazzowy Fonograficzny Debiut Roku”. W roku 2012 nakładem wytwórni Kayax pojawił się kolejny album – „Places”, który otrzymał nominację do nagrody „Fryderyk” w kategorii: „Album Roku – Muzyka Jazzowa”. Atom String Quartet otrzymał nominację także w kategorii „Artysta Roku – Muzyka Jazzowa”. Zespół z powodzeniem koncertował na najważniejszych europejskich festiwalach jazzowych. Kwartet miał okazję współpracować z takimi osobowościami jak: Urszula

(AS) Vit Peřina, „Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland” reż. Marek Zákostelecký premiera 1 grudnia 2013 Teatr Baj Pomorski

Dudziak, Kayah, Aga Zaryan, Agnieszka Hekiert, Bobby McFerrin, Jerzy Maksymiuk, Janusz Olejniczak, Vladislav `Adzik` Sendecki, Krzesimir Dębski, Wojciech Staroniewicz, Adam Sztaba, Grzech Piotrowski, Krzysztof Herdzin, Marcin Nowakowski, Józef Skrzek, a także zespołami: World Orchestra Grzecha Piotrowskiego, Sinfonia Viva oraz Kwartet Góralski Sebastiana Karpiela Bułecki i Motion Trio.

(AS)

Toruńska Orkiestra Symfoniczna I Międzynarodowy Festiwal Skrzypiec – Toruń 2013 Atom String Quartet – koncert Ratusz Staromiejski, Sala Mieszczańska 1 grudnia 2013, godz. 16.00

175


fot.

Wystawa Grand Press Photo w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” prezentuje 176 najlepszych zdjęć prasowych minionego roku, wybranych w ramach Ogólnopolskiego Konkursu Fotografii Prasowej, organizowanego przez branżowy miesięcznik PRESS. Konkurs, przeznaczony dla zawodowych fotoreporterów pracujących w redakcjach prasowych, internetowych, w agencjach fotograficznych oraz dla freelancerów, od 2005 roku promuje polską fotografię prasową, wyznaczając bardzo wysokie standardy. Wśród prezentowanych zdjęć zobaczymy 60 fotografii pojedynczych i 16 fotoreportaży, które zostały wybrane przez jury spośród ponad 4,8 tys. nadesłanych. Nie mogło wśród nich zabraknąć także fotografii Samuela Arandy, zwycięzcy World Press Photo 2012, który przewodniczył jury Grand Press Photo 2013. Zobaczymy także Zdjęcie Roku, przedstawiające mężczyznę, który wynosi krzyż z płonącej świątyni i wykonane przez Michała Legierskiego z Agencji Fotograficznej Edytor, podczas pożaru kościoła w Orzeszu-Jaśkowicach w styczniu 2013.

fot.

Grand Press Photo 2013

Wydarzenia

CSW „Znaki Czasu”, 5-27 grudnia 2013

Michał Legierski

b y w a j

miejsce w kategorii

t u

Bartłomiej Kosiński, III

176

(AS)

Grand Press Photo 2013 Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” 5-27 grudnia 2013


t u

b y w a j

00



Sabina Sokół

179 ilustr.

i l u s t r a c j a


a u t o r z y

n u m e r u

L I S T O P A D T E A M

180

Cham Filmowy opis: Brak mu ogłady, widocznie nie skończył odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust. Krytyka filmowa prosto z najbardziej intrygującego rynsztoku!

Piotr Buratyński Rocznik 1987

Kosmiczny Bastard

Ryszard Duczyc

Obywatel Wszechświata

fotograf i filmowiec

Filip Fiuk Małgorzata Burzyńska

Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzyskiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics,

Barszcz Błaszczyk

Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też

filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkultu-

czasem rysuje.

rowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan Batmana i jego mitologii, nawet w tak kontrower-

ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury,

syjnym wydaniu jak filmowe wizje pana

filozofii z komunikacją społeczną

J. Schumachera. Mieszka gdzieś

oraz kulturoznawstwa.

w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz fan Bayernu Monachium.


a u t o r z y

n u m e r u

hanna Grewling Łukasz Grajewski

urodziła się w 1979 roku et ceatera...

agata królak

Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów

(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki

pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie

(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,

kontynuuje studia polonistyczne na drugim

“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla

stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor

firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP

kilku publikacji. Interesuje się twórczością

w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym

Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,

Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego

Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik

biennale plakatu w Wilanowie.

audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza francuskich. Zna się nieco na korekcie.

Pamela Cora Granatowski

Gosia Herba (rocznik`85) historyk sztuki, rysownik,

aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog

mieszka i tworzy we Wrocławiu,

i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycz-

miłośniczka formatu GIF

nego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów

www.gosiaherba.pl

i szamy.

Anna Krztoń Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka ASP Katowice. Zajmuje się grafiką wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją. Kocha podróże, a w przyszłości planuje zamieszkać w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.

181


182

a u t o r z y

n u m e r u

Józef Mamut socjopatolog, psychonauta, filodox. Mutant cybernetycznego post-renesansu. Wiecznie poszukujący sensu w bezdennej wielowymiarowości istnienia.

Maciej Krzyżyński Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery, kolory i kształty. http://mcross.carbonmade.com/

andrzej piotr lesiakowski

Grzegorz Malon Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987. Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk. Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu Trzeciego Polskiego Radia i wysublimowanych dźwięków.

Anna Ladorucka Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem, gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,

Beata Ludwin konserwator malarstwa. wróciła do rysunku.

Jacek Seweryn Podgórski

i do siebie. Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze. Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.


Agata Królak

n u m e r u

Szymon Szwarc

ilustr.

a u t o r z y

ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”, „Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,

Paweł Schreiber

„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”. Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie” (Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).

Polecam, Grażyna Torbytska

wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW

Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.

w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne

Mieszka w Toruniu

w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy

i za granicą.

tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na

https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka

blogu jawnesny.pl.

Karolina Robaczek doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK

Sabina Sokół

Dawid Śmigielski Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany

sabinasokol.tumblr.com

owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.

Marek Rozpłoch ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.

Aram Stern Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”, „Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest

Maciek Tacher

wieku; ten ciągle się zmienia. muzyk.

183


184

a u t o r z y

n u m e r u

Joanna Wiśniewska

Wojciech Włoch

Kuba Wojtecki

Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,

filozof prawa, miłośnik jazzu w różnych odmia-

Urodzony jesienią ‘85 na wschodzie. archeolog,

wielbicielka dobrych

nach, ojciec syna, mąż żony.

entuzjasta punk rocka, rowerów, komiksów, przy-

książek i podróży, ze słabością do barokowego

rody i piwa. zaczarowanyhasiok.worpress.com

malarstwa hiszpańskiego i czekolady.

Karolina Wiśniewska

Konrad Wojtasik

Martyna Wójcik-Śmierska

Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokolwiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i od-

Architekt z zawodu i zamiłowania. Amator ambit-

pływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie

nej fantastyki, niebanalnych filmów, amerykań-

na UMK w Toruniu.

treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak

skich seriali, podróży za jeden uśmiech

Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,

samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem

i alternatywnej muzyki. W wolnym czasie szuka

identyfikacja wizualna),

praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna

kreatywnej rozrywki albo śpi.

równolegle współpracuje jako ilustrator

rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,

’85 Absolwentka projektowania graficznego

z wydawnictwami prasowymi.

zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco. Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.

Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy, jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania dziewiątego numeru „Menażerii”! Przepraszamy za spóźnienie, postaramy się, by od następnego numeru było już naprawdę lepiej:)


o d s ł o n y

RYS. ANDRZEJ

LESIAKOWSKI

Menażeria REDAKCJA Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Beata Ludwin, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Sławomir Majoch, Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: mrozploch.menazeria@gmail.com Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: stern.menazeria@gmail.com Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: piotrburatynski@gmail.com Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: redakcja.menazeria@gmail.com Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: podokladka.menazeria@gmail.com Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch E-mail: redakcja.menazeria@gmail.com WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: herbu_megafon@op.pl

185



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.