Justyna Krzywicka
c z o ł e m
ilustr.
2
N
astrój świąteczny kusi, zachęca nas do zanurzenia się po uszy w błogości, skłania ku myślom koncentrującym się wokół ogniska domowego, zachęca do otulenia się cieplutkim szalem beztroski i swojskości. A przecież już sama tradycja, na której ta odświętność się opiera, wskazuje nam potrzebę dostrzeżenia tych, którzy łakną pomocy, kołaczą do drzwi, na kobietę, która rodzi w nieludzkich warunkach... W tym roku grudzień przynosi nam jeszcze jedną okazję do zawieszenia przynajmniej na parę chwil błogostanu i ujrzenia czegoś poza własnymi czterema ścianami. Tuż za naszą granicą tysiące ludzi gromadzą się dzień w dzień na kijowskim Majdanie, by żądać Ukrainy w pełni wolnej, demokratycznej i respektującej prawa człowieka. I od razu też myślimy o kolejnej dacie grudniowej kontrastującej z sielanką świąteczną. Jest nią 13 grudnia, który każe nam przypomnieć sobie, że całkiem niedawno Polska była w sytuacji znacznie gorszej od dzisiejszej Ukrainy i że w tym trudnym czasie dostaliśmy mnóstwo niezapomnianych gestów solidarności. I my teraz możemy wysyłać Ukraińcom sygnały, że nie akceptujemy łamania
Błogostan i Ukraina
praw człowieka, podnoszenia przez władzę ręki na wolność i demokrację. A właśnie 10 grudnia obchodzimy Dzień Praw Człowieka – to jeszcze jedna okazja, by przemyśleć parę spraw istotniejszych od choinki i prezentów. Rokrocznie Amnesty International organizuje w okolicach tego święta maraton pisania listów w obronie prześladowanych przez władze lekceważące te prawa. W tym roku Amnesty również wysyła swój własny sygnał do Ukraińców: http://amnesty.org.pl/maraton-pisania-listow/kogo-bronimy/ukraina-pokojowi-demonstranci-z-majdanu.html Ale nie tylko do nich: każdorazowy maraton obejmuje wybrane, szczególnie rażące przypadki naruszeń praw człowieka z całego świata. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że i te przypadki są zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, to już spokojnych świąt mieć nie będziemy... Czego gorąco nam wszystkim życzę!
Marek Rozpłoch Na
okładce ilustracja
Sabiny Sokół
s p i s
recenzje Aram Stern, Paweł Scheriber, Bartosz Adamski, Emmanuel Lajus, Grzegorz Malon, Marcin Zalewski
3
t r e ś c i
pod okładką. komiks Anna Krztoń 80 4
fotorelacja Małgorzata Drążek Stare miasta – nowa muzyka
pod okładką. eseje recenzyjne: Filip Fiuk Długie Halloween w mieście Gotham
10
relacja Bogna Morawska Fabryka grafiki
86
Adam Blicharski Nie może ciągle padać. O różnicach w „Kruku” Jamesa O’Barra i Alexa Proyasa 16
90
Piotr Buratyński Fugazi, czyli Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In
relacja Karolina Robaczek Camerimage. Między nostalgią a pionierskim wymiarem
94 18
fenomen Piotr Buratyński Camerimage. Taki pejzaż
Michał Kowalski Pełne zanurzenie! 98
20
Szymon Gumienik Emblematy Historii
22
Joanna Wiśniewska Pieśń o rycerzu Aymarze
102
rach-ciach z Chamem Filmowym rozmawia Polecam, Grażyna Torbytska
wywiad z Sebastianem Misiem rozmawia Piotr Buratyński „Praca z kolodionem to swego rodzaju magia”.
106
Dawid Śmigielski Prywatny Holocaust 24
teksty literackie Paweł Baranowski
110
Jacek Seweryn Podgórski Czego nie zobaczysz gołym okiem... 46
112
tu bywaj MR, AS
teksty literackie Damian Bus 58
felieton. dzienniczek uwag Szymon Szwarc
116
autorzy numeru 118 62
odsłony Andrzej Piotr Lesiakowski
64
fiat Zofii Maciek Tacher Bruno Latour przedstawia: „Koniec Spider-Mana”
felieton. regulator kwasowości Barszcz Błaszczyk
123
felieton. życie i cała reszta Karolina Natalia Bednarek 66
felieton. horyzont zdarzeń Kosmiczny Bastard 68
felieton. bełkot miasta Józef Mamut 70
postanthropology wunderkammer Phtalo Manatee 72
pod okładką. wstęp Dawid Śmigielski, Jacek Seweryn Podgórski Komiksy na Święta 76
pod okładką. relacja Dawid Śmigielski Jak najszybciej do tłustego 2015. Przyszłe losy magazynu „Star Wars Komiks” 78
124
r e c e n z j e
teatr
4
Wizja lokalna sensu życia Autorzy „Udając ofiarę”- bracia Oleg i Władimir Presniakow nazywają swą sztukę „łobuzerską parafrazą „Hamleta”, czerpiąc z niego szekspirowski punkt odniesienia do współczesności, jednak w inscenizacji Bartosza Zaczykiewicza w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu, trudno dopatrzeć się prawdziwej głębi ludzkiego nieszczęścia. To na pierwszy rzut oka zawadiacka czarna komedia, pełna niejasności i niestety do samego finału nieskładająca się w całość. Główny bohater sztuki – młody absolwent filozofii i dziennikarstwa Wala (Maciej Raniszewski) gra trupa w rekonstrukcjach zbrodni, mało przerażających – za to absurdalnych i śmiesznych. Jakże inaczej można obserwować poczynania postsowieckiej policji, która zamiast linki zabezpieczającej przed wypadkiem używa pończochy ofiary, stara Rosjanka udaje w restauracji sushi „Japonkę po przejściach”, a policjant tak boi się wody, że dla uniknięcia eksperymentu w basenie, taktycznie zapomina majtek na zmianę? O co tu chodzi? Czy tylko o podszytą dreszczykiem emocji zabawę, czy może prezenta-
cję absurdów współczesnej Rosji? A może o samotność człowieka, pogrążonego we śnie niemocy, niezgody na współczesny świat bez ideałów, powszechnego udawania i życia w konsekwentnej fikcji? Cóż, być może interpretacja ta jest zbyt jednoznaczna i zbyt uproszczona, chociaż znajduje w spektaklu przynajmniej częściowe uzasadnienie. Problem odbioru intencji reżyserskich w toruńskiej inscenizacji tragikomedii „Udając ofiarę” rodzi się w zbyt realistycznym potraktowaniu bohaterów: brakuje w tej sztuce magicznego realizmu, przeniesienia w nastrój miejsca przecież im złowrogiego, w swoistą izolację, w której każdemu z nich tak trudno dopasować się do roli, w jakiej się musieli się znaleźć. Jak choćby głównemu bohaterowi – Wali w rozmowach ze zmarłym ojcem, toczonych w surrealnym przekonaniu, że jego śmierć została spowodowana (jak w szekspirowskim „Hamlecie”) przez jego matkę i wuja, którzy teraz być może spróbują pozbyć się także i jego. W dialogach toczonych pomiędzy tymi w niewdzięcznej pracy przy wizjach lokalnych a sytuacjami prywatnymi z dziewczyną czy matką. Zupełnie niekontrastujących z metafizyką, na równorzędnym poziomie percepcji. Mogło być nieprawdziwie i na niby, miało być podskórnie, prawie niedostrzegalnie – ale reżyser odczytał tę tragikomedię niezwykle praktycznie, pozostawiając widzów z wieloma otwartymi pytaniami o metafizyczny sens życia u bohaterów sztuki. Wala nie potrafi go odnaleźć, jest nijaki, znika ciągle i tak też zagrał go Maciej Raniszewski. Jego dziewczyna Olga (Aleksandra Bednarz), rozczarowana swym chłopakiem, widzi w nim tylko obiekt seksualno-wulgarnych igraszek, a matka (Anna Magalska-Milczarczyk) na siłę odmładza się dla kochanka, stryja Wali (Grzegorz Wiśniewski). O ile aktorka kreująca rolę matki bardzo sugestywnie i dobrze wykorzystuje swoje środki w pokazaniu wieloaspektowości bohaterki, to Wiśniewski o wiele lepiej wypada w scenach wizji lokalnych, gdzie po raz kolejny prezentuje kunszt swej komediowej gry aktorskiej, kreując to bezwzględnego mafioza, to nieporadnego handlarza czy psychopatycznego żonobójcę. W każdej z kompletnie różnych ról zapełnia sobą pierwszy plan akcji – i to perfekcyjnie. Na mniejszą uwagę zasługują epizody młodych policjantów Mirosławy Sobik, filmującej zbrodnie i jej kolegi po fachu, zdystansowanego do życia Sierżanta Sie-
wy (Arkadiusz Walesiak). Tekst zwyczajnie nie umożliwił aktorom wykorzystania wszystkich środków. Cywilizacyjnej chorobie zgrywy młodego pokolenia i udawania w niemożności życia na serio dopiero w finale spektaklu przeciwstawił się Kapitan policji (świetny Michał Marek Ubysz). Wyłonił spod stołu monolog mocny i przejmujący, logoreę w imieniu normalności, w którym wziął pod lupę kondycję współczesnego człowieka, jego psychiczną degradację i przede wszystkim lęk przed śmiercią. Tylko że ten przeszywający widzów monolog ma się do całości spektaklu tak, jak trująca ryba fugu podana w japońskiej restauracji do rosyjskich pielmieni. O tekście braci Priesniakow mówi się, że jest znakomity i przewrotny, ale niestety w toruńskiej inscenizacji drugi z tych przymiotników nawet nie przysłonił pierwszego. Żal trochę, że tak zdolny reżyser potraktował ów tekst zbyt realistycznie, stosując jedynie komiczne ozdobniki, zamiast magicznymi środkami uprawomocnić niebanalną myśl jego autorów.
Aram Stern Oleg i Władimir Presniakow, „Udając ofiarę” reż. i opr. muzyczne Bartosz Zaczykiewicz premiera 20 października 2013 Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu
r e c e n z j e
Skąpiec po orgii W spektaklu Eweliny Marciniak, najnowszej premierze Teatru Polskiego w Bydgoszczy, „Skąpiec” Moliera zmienia się nie do poznania. Nie tylko dlatego, że jego tekst został napisany od nowa przez Michała Buszewicza. Punktem wyjścia twórców przedstawienia jest przywołany programie cytat z Jeana Baudrillarda, opisujący współczesność jako krajobraz po orgii, w której kotłowały się i dewaluowały znaki, wartości i znaczenia. Dlatego jeden z najważniejszych elementów świetnej scenografii Katarzyny Borkowskiej stanowi ogromne kłębowisko kołder i poduszek – i dlatego większość postaci paraduje prawie nago, za to w sfatygowanych do granic możliwości barokowych perukach. Świat, który pokazywał Molier, został odarty z ozdób i konwenansów. Pozostała w nim tylko nagusieńka miłość do pieniędzy. Gromadka antypatycznych postaci na przemian walczy ze sobą i kopuluje – bo, jak pokazuje historia Marianny, ciało również może być towarem, który można posiadać i eksploatować. Dużo tu świetnych scen i pomysłów. Uwagę zwraca już przestrzeń gry – wąska i długa, otoczona z dwóch stron rzędami widowni, maksymalizująca kontakt odbiorcy z aktorem (a to w bydgoskim „Skąpcu” ważny element – dużo tu zaczepiania widzów). Trudno zapomnieć wejście zjawiskowej Małgorzaty Witkowskiej w roli Frozyny (tu nie tyle swatki, co stręczycielki) – aż kipi prowokacyjną energią, najpierw uwodząc, a potem pogardliwie odpychając widzów. W pamięci
zostaje też złośliwy błysk w oku Joanny Drozdy, wciąż wirtuozersko grającej na krawędzi między swoją postacią (dopiero uczącą się reguł brutalnej gry Marianną) i personą aktorki zawadiacko prowokującej widzów. Pamięta się pięknie powykręcane pozy udających przed obliczem ojca beztroskę, ale faktycznie drżących ze strachu Kleanta (Maciej Pesta) i Elizy (Julia Wyszyńska). Pamięta się biednego Strzałkę (Marcin Zawodziński) – tu postać kluczową, bo jego ciągłe pedałowanie na rowerku treningowym dostarcza prądu teatralnym reflektorom. Kiedy przestanie pedałować, spektakl będzie musiał się skończyć. Pamięta się muzykę Tomasza Wódkiewicza, świetnie bawiącą się nawiązaniami do baroku. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że po bydgoskim „Skąpcu” w głowie pozostają głównie efektowne, wyraziste pomysły, a nie spektakl jako całość. W przykuwającym uwagę opakowaniu kryje się bowiem chyba mniej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Wyrazisty i niezbyt odkrywczy morał (mówiący, że pieniądz bardzo deprawuje, a w konsumpcjonizmie im kto więcej zje, tym głodniejszy) zrównuje ze sobą wszystkie postaci. A skoro myślą i działają identycznie, to konflikty z Molierowskiej fabuły stają się nieciekawe i przewidywalne. Żeby tę przewidywalność przezwyciężyć, spektakl mnoży efektowne zagrania. Niektóre robią spore wrażenie, ale inne (a jest ich bardzo dużo) są przede wszystkim jaskrawymi ozdobnikami. W teatralnym tu i teraz mocno przykuwają uwagę, ale po wyjściu na zewnątrz niepokojąco szybko bledną. Cały problem chyba w tym, że bydgoski „Skąpiec” nie do końca wie, w którą pójść stronę – czy pozostać przy w miarę wiernej adaptacji fabuły Moliera, czy zbudować bezczelny, przekorny performans, który ją obala. Rozwiązanie kompromisowe miejscami szwankuje.
Paweł Schreiber Michał Buszewicz (na motywach dramatu Moliera), „Skąpiec” reż. Ewelina Marciniak premiera 28 listopada 2013 Teatr Polski Bydgoszcz
Człowiek wobec obezwładniającej mocy formy Jednym z pierwszych spektakli wystawionych podczas 28 Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora był monodram Bartosza Zaczykiewicza „…podszyty!”, oparty na motywach „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Spektakl rozpoczyna się, zgodnie z narracją powieści, sennym monologiem Józia – głównego bohatera. W interpretacji aktora nacechowany jest on sporą dozą neurotyczności, która przeniknie i zdominuje dalsze części spektaklu. Bohater rozpoczyna opowieść o niepełności komunikacji między ludźmi, samotności człowieka w relacjach międzyludzkich (a zarazem niemożności istnienia bez tychże), lęku przed dojrzewaniem oraz nade wszystko – przed wszechobecną i przytłaczającą człowieka zewsząd formą. Józio - Zaczykiewicz, podejmując te tematy, stwarza zarazem etiudę swych aktorskich umiejętności. Aktor nie szczędzi widzom bogactwa ekspresji mimicznej, ruchowej oraz gestyki, a przede wszystkim prezentuje niebywały i rzadko spotykany współcześnie w teatrze kunszt dykcji (głoski nosowe artykułowane są przez niego niemal perfekcyjnie!). Granie sposobami intonacji, jak i stosowanie sporej ilości odgłosów czy innych sekwencji dźwiękonaśladowczych, pozwoliły osiągnąć efekt muzyczności. Raptem tempo przedstawienia odrobinę zwalnia. Zaczykiewicz inscenizuje ten fragment „Ferdydurke”, w którym Syfon, na lekcji języka polskiego, recytuje utwór Słowackiego. W autorskiej wizji aktora recytowanym
5
6
r e c e n z j e
tekstem ma być fragment monologu Kordiana na górze Mont Blanc. Zaczykiewicz aktualizuje tym samym znany z tradycji teatr monumentalny. Przywołanie polskiej tradycji romantycznej oraz sposób ubrania aktora (biała koszula i czarne spodnie) generują odtąd konotacje z legendarną kreacją Gustawa – Konrada dokonaną przez Jerzego Trelę w Mickiewiczowskich „Dziadach” Konrada Swinarskiego. Józio, relacjonując wystąpienie Syfona, znajduje odpowiednią dlań formę. Forma ta jest doskonała, ale zarazem nieludzka. Pozostanie w niej na dłużej zdaje się być niemożliwe, dlatego też tonacja przedstawienia powraca do postaci początkowej. Zaczykiewicz, podczas swego monodramu, nawiązuje momentami bezpośredni kontakt z publicznością, jak i nie stroni od krótkich wstawek o charakterze autotematycznym. Podkreśla tym samym, że sam, „tu i teraz”, znajduje się w sytuacji grania, a zatem przyjmuje pewną określoną formę – formę „aktora”. Podobnie my, śledząc wydarzenia sceniczne, przybieramy „tu oto” określoną formę - „widza”. Świat proponuje człowiekowi różne formy, ale wszystkie one zdają się go przytłaczać, generują wewnętrzny chaos oraz niemożność zadomowienia się w rzeczywistości. Spektakl Bartosza Zaczykiewicza stanowi zwrotu ku teatrowi intelektualnemu, w którym aktor istnieje poprzez tekst, będąc świadomym wszelkich sensów w nim zawartych. Bogactwo pozostałych środków ekspresji służy tu uwypukleniu owych sensów, pozostaje z nimi w pełni kompatybilne. Przy tej okazji, warto dodać, że scenografię przedstawienia stanowiło raptem jedno krzesło oraz czarne tło teatralnej kotary. Końcówkę monodramu cechuje subtelna liryzacja, która pozostawia publiczność w nastroju zastanowienia nad myślą o namiastkowości i nieautentyczności doświadczanego przez nią świata. Bartosz Adamski
(recenzja ukazała się w „Informatorze Festiwalowym”) Bartosz Zaczykiewicz, „…podszyty!” reż. Bartosz Zaczykiewicz premiera wiosna 1993
Inscenizowany traktat o sztuce i artyście Drugi dzień 28 Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora otworzył spektakl „Bacon” Marcina Bikowskiego w reżyserii Marcina Bartnikowskiego. Monodram rozpoczyna się dość osobliwie. Aktor badawczym i analitycznym wzrokiem spogląda na publiczność, ignoruje inicjowane przez nią oklaski, niczym romantyczny wieszcz zdaje się znajdować ponad ludźmi i ich sprawami. Chwilę po tym dość łatwo rozpoznać, że Bikowski przeistoczył się na scenie w tytułowego Francisa Bacona. Aktor rozpoczyna swą opowieść o sztuce, specyfice aktu kreacyjnego, problemach, którym artysta musi stawić czoła. Bacon Bikowskiego przejawia wszystkie typowe cechy kojarzone zwykle z artystą. Jest neurotyczny, skłonny do częstych zmian nastrojów, mówi szybko, ze zmienną intonacją. Żyje w świecie totalnie wykreowanym. Jego jedyne towarzystwo stanowią bowiem lalki, które, co znamienne, powoływane są do życia przez niego samego. Artysta z nimi rozmawia, bawi się, próbuje wyłożyć poetykę swej twórczości. Ten stan rzeczy generuje jednak permanentne poczucie samotności. Rozmawiając z lalkami Bacon podejmuje tak naprawdę konwersację z sobą samym, eksplikując jednocześnie treści artykułowane często przez krytyków sztuki pod adresem jego twórczości. Okazuje się zatem, że malarz skazany jest na wieczne niezrozumienie. Lalki nie pojmują różnic między „deformacją” a „zniekształceniem”, które, dla Bacona, mają znaczenie niemalże kluczowe. Wszystko to zaprezentowane jest w sposób lekko humorystyczny (dywagująca nad istotą sztuki lalka, która cieniutkim głosem prezentuje swoje poglądy, musi wzbudzać uśmiech), ale przywołuje zarazem smutną refleksję. Rozważania artysty zmierzają w końcu w stronę bardziej ogólną. Stawia on wyraźne pytanie o powinności artysty względem sztuki oraz publiczności. Zagadnienie to nie zostaje rozstrzygnięte wprost, choć Baconowska wizja człowieka (postrzeganego przezeń jako kumulację mięsa) zakłada raczej trudności w porozumieniu malarza z odbiorcami. Bikowski buduje spektakl poprzez bycie niemal wszechobecnym na scenie. Dylematy oraz nastroje artysty znajdują odzwierciedlenie w jego mimice, gwałtownych, wyrazistych gestach, intensywnym ruchu scenicznym. Ciekawe rozwiązanie
stanowi wypowiadanie pewnych kwestii do estradowego mikrofonu. Zabieg ten urozmaica pasmo brzmienia głosu aktora (obdarzonego niezwykle atrakcyjną barwą i możliwościami), a także pełni momentami funkcję semantyczną. Wypowiadane do mikrofonu treści mogą bowiem uchodzić za opinie krytyków sztuki, z którymi artysta się nie utożsamia. Panujące na scenie światło stanowi wyraźne odniesienie do malarstwa Bacona. Dominuje w nim kolor żółty, od czasu do czasu przetykany odcieniami czerwieni, a są to przecież barwy znamienne dla obrazów irlandzkiego malarza. Lalki, którymi posługuje się Bikowski cechują się sporym przerysowaniem kształtów oraz zniekształceniem twarzy, co również przysuwa na myśl koncepcje artystyczne Bacona. Dekoracja sceniczna przedstawia, ogółem, pracownię artysty. Stanowią ją płótna (zamalowywane stopniowo przez aktora) oraz głośniki oznaczające silną więź artysty z szeroko pojętym światem kultury. Na uwagę zasługuje również specyfika tekstu, którym mówi Bikowski. Uwydatnia on bowiem fakt, iż my – widzowie jesteśmy świadkami aktualnie trwającego procesu tworzenia. Nie zawsze w pełni spójny tekst balansuje między poezją a prozą, między wzniosłością a wulgarnością wręcz. Idiolekt artysty uwypukla stan jego wiecznego poszukiwania, niepokoju, niepewności odnośnie do wyboru najlepszej formy wyrazu. Monodram Bikowskiego kończy się znanym z modernistycznej dramaturgii wygaszeniem. Aktor opuszcza nas w ciszy, przy stopniowo przyciemnianym świetle. My zaś pozostajemy w poczuciu uczestnictwa w przedsięwzięciu niezwykłym, niekoniecznie w pełni przez nas zrozumianym. Czyż może jednak być inaczej? Niepodobna nam przecież przeniknąć, pojąć swoistą logikę patronującą umysłowi prawdziwego artysty.
Bartosz Adamski (recenzja ukazała się w „Informatorze Festiwalowym”) Marcin Bikowski, „Bacon” reż. Marcin Bartnikowski premiera 17 maja 2013 Teatr Malabar Hotel
muzyka
r e c e n z j e
Koncert Miniorkiestry Pierwszy utwór zaczyna się pochodem kontrabasu, jakby kulejącym, ale zdecydowanym i wytrwałym, wśród ciszy i ciemności. Powtarzający się rytmicznie motyw, dzięki głębi dźwięku stanowił preludium, który mógłby się długo jeszcze ciągnąć, przywołując wędrówkę samotną ku nieznanemu: posuwamy się do przodu, wspierani przez ten zwarty rytm wewnętrzny. Jeden po drugim inne instrumenty dołączają, jakby uwodzone przez charyzmat pierwszej samotnej duszy, dodając własne barwy w tonacji minor melodii tradycyjnie żydowskiej. Kolejny utwór, mieszający długie melancholijne nuty z momentami radosnego przyspieszenia, krążył wokół tradycyjnej piosenki tureckiej (ale należącej również do tradycji żydowskiej i bałkańskiej) śpiewanej po turecku przez Mirka Bylickiego, który tłumaczył jej treść przed graniem: „Skryba nam towarzyszy cały czas i notuje wszystko, co robimy, w dobrym i złym. Czasami zdarza mu się wpaść do błota
i pobrudzić się. Ale go lubię, nie mógłbym odłączyć się od niego, …i sztywny biały kołnierzyk jest mu do twarzy…” Porozumiewawczy uśmiech kontrabasisty idealnie przedłużył i uzupełnił przez moment ten ludzki obraz sumienia - jako lubianego i cichego towarzysza, którego biały kołnierzyk jest dla nas źródłem etyczno-estetycznych wymagań! Najpełniejszym poczucia humoru był utwór pod tytułem: „Χορα ραχελεί” tłumaczonym z uśmiechem: „Nie walczyć”. Pojedynek dla żartu między altówką a gitarą, w stylu bardziej nowoczesnym i nieharmonijnym, przywołał na myśl wyścig dwóch starych zepsutych samochodów, które się wyprzedzały po kolei. Po każdej próbie sił kierowcy wysiadali i pili razem do radosnej starości, mając przed sobą roztaczający się idylliczny krajobraz… „Wujek Janek” jest kolejną grecką piosenką o charakterystycznej dla tej kultury treści: „Ludzie nie są źli, w głębi… I nawet u swojego wroga naucz się dostrzegać w błysku jego oczy iskrę dobroci. Ale jeśli chcesz porwać żonę wujka, bo ją kochasz, nie omieszkaj żądać od niego posagu!... A jeśli stwarza ci problemy, nie będzie nic dziwnego, gdy znajdziemy w nim dwie kule…”! Grek gardzi własnym strachem dla innych, czując w swojej namiętności coś wyższego. Wobec tak absolutnej afirmacji życia muzycy, wydawały się nieco pohamowani, pozostają w cieniu silnej osobowości kontrabasisty. A może trzeba widzieć w tym życzliwym, ale bezwzględnym, panowaniu kolejną ekspresję duszy greckiej?
Emmanuel Lajus Koncert Miniorkiestry – Toruńskiej Kapeli Klezmerskiej 18 listopada, godz. 19:00 Dom Muz, ul. Podmurna 1/3
Ezdrash to pseudonim artystyczny Andrzeja Kaczyńskiego, którego solową płytę mam przyjemność zrecenzować. Piosenkarz znany jest z telewizyjnego programu „Bitwa na głosy” wyemitowanego w 2011 roku w Programie Drugim Telewizji Polskiej, gdzie startował w drużynie prowadzonej przez Halinę Mlynkovą, z którą doszedł bardzo wysoko. Niestety, podium należało do kogoś innego. Jest to kolejny dowód na to, że nie zawsze najzdolniejsi i najpiękniejsi są tam, gdzie być powinni. Znając poczynania osób biorących udział w tego typu programach, miałem pewne obawy włączając płytę Ezdrasha. Zazwyczaj programy takie „produkują” ciekawych wokalistów, lecz, niestety, nie artystów. Sztandarowym przykładem takiego zjawiska jest, moim zdaniem, Alicja Janosz. Wybitna wokalistka, urocza osoba, która mimo zwycięstwa w pierwszej edycji „Idola” zniknęła ze świadomości słuchaczy, nie wnosząc nic do polskiej muzyki rozrywkowej. Obawy co do Ezdrasha były więc uzasadnione. Na szczęście już pierwszy utwór „Earth Beath” rozwiał moje wątpliwości. Piosenka jest jednym z singli dostępnym na „You Tube”. Rzeczą, która szczególnie przykuwa uwagę słuchacza, jest ciepły i bardzo krystaliczny głos radzący sobie z każdym wokalnym wyzwaniem. Niejeden artysta z długoletnim stażem może pozazdrościć takiej barwy głosu. Pierwsze, bardzo luźne skojarzenie jakie wdarło mi się do głowy, słuchając tego utworu, to Simply Red. Wspólnym mianownikiem obu artystów jest wysuwający się na pierwszy plan głos. Odnosi się wrażenie, że dźwięki wydobywane z instrumentów stanowią zaledwie pretekst do demonstracji talentu wokalnego artysty. Utwór jest bardzo bajkowy i rozmarzony, trochę jak perypetie Alicji z krainy czarów.
7
8
r e c e n z j e
Na pewno czuć w nim przestrzeń dającą poczucie obcowania z przyrodą, co można zobaczyć na teledysku. Ogromnym kunsztem artystycznym jest połączenie w utworze dwóch światów, które teoretycznie do siebie nie pasują. Mam tu na myśli połączenie przyrody i bajkowości z wyrazistymi elektronicznymi aranżacjami. Warto zaznaczyć, że tego typu zabiegi są dosyć częste na całej płycie. Mocne basowe podbicia będące ramionami dla lekkich, infantylnych dźwięków zasłyszanych w dzieciństwie, otulone głosem Ezdrasha, stworzyły coś tak niezwykłego, że zastanawiałem się, jak to wszystko dało się połączyć. Im częściej słuchałem utworu, tym bardziej byłem oczarowany tym muzycznym zamieszaniem. Po rozmowie z Andrzejem Kaczyńskim, dowiedziałem się o jego dużym zainteresowaniu przyrodą. Upewniło mnie to w przekonaniu, że muzyk dużo czerpał ze swojego zamiłowania. Już w drugim utworze pt.: „Storm” słychać podkłady muzyczne zawierające odgłosy burzy i deszczu. Utwór jest bardzo niespokojny, popędzany industrialnymi, ciężkimi, elektronicznymi dźwiękami. Ciekawym zabiegiem artystycznym jest nagła przemiana utworu. Deszcz przestaje być słyszalny, głos znów zaczyna koić i uspokajać. Dźwięki są wywrócone do góry nogami. Męskie nucenie połączone jest tylko ze śpiewem Ezdrasha. Wydaje się, że to niewiele, lecz z pewnością wystarczająco dużo, by kolejny raz docenić talent wokalisty. Pozycja czwarta, „Dreamwalk”, przenosi nas na leśne ścieżki nie tylko dzięki teledyskowi. Słyszalne na wstępie utworu odgłosy przyrody mogą być dla niektórych jedyną szansą kontaktu z przyrodą. W świecie „Facebookowych” przyjaciół, ciągłego poznawania świata głównie za pośrednictwem ekranu komputera, jest to, żartobliwie mówiąc, niewyobrażalna szansa usłyszenia czegoś więcej niż tylko szumu komunikacji miejskiej. W kawałku tym typowe elektroniczne dźwięki ustępują muśnięciom perkusji i skrzypiec. Dalej czuć aurę bajkowości i spokoju, a towarzyszące podczas słuchania utworu odczucia są podobne do błogiego biegu po zaczarowanym lesie. Wiemy, że dwie godziny temu oddziały ZOMO spacyfikowały złą czarownicę i dzięki temu możemy czuć się bezpieczni. W utworze „Hidden demons” czuć bardzo wyraziste industrialne dźwięki zbliżone do twórczości znakomitego alternatywnego
zespołu Nine Inch Nails. Inne środowisko muzyczne, jednak głos nadal perfekcyjny. Utwór znakomicie ukazuje, jak artysta, niezależnie od typu muzyki, doskonale radzi sobie z każdym wokalnym wyzwaniem. Na płycie znalazł się także bardzo balladowy i spokojny utwór pt.: „True story”. Nie znajdziemy tu elektronicznych upiększaczy, a prostota fortepianowych dźwięków jest doskonałym tłem dla głosu wokalisty. To wzruszająca i melancholijna kompozycja, której każdy powinien posłuchać. W kawałku „Let’s fix the word” moją uwagę przykuł kobiecy głos, za którym kryje się Justyna Cieślik gościnnie występująca na płycie Ezdrasha. Piosenkarka związana obecnie z zespołem „Puste Biuro” wniosła do utworu dużo kobiecego ciepła będącego piękną wisienką na urodzinowym torcie. Płyta zawiera dziewięć różniących się od siebie utworów, co jest jej dużym atutem, ponieważ każdy znajdzie tu coś dla siebie, odkrywając przy okazji nowe muzyczne horyzonty. Wszystko jest przygotowane ze smakiem, co utwierdza w przekonaniu, że ludzie odpowiedzialni za powstanie płyty mają duży potencjał. Za stronę literacką utworów, których teksty są napisane wyłącznie w języku angielskim, odpowiedzialna jest Sonia Holeksa. Teksty są ciekawe, dobrze napisane i charakteryzują się dużą spójnością ze stroną instrumentalną utworów. Wnoszą dużo do całej kompozycji. Kto wie, czy ich twórczyni nie będzie kiedyś autorką tekstów do największych polskich przebojów, podobnie jak Jacek Cygan. Potężnym elementem tej układanki jest „Ritzu” (Roman Sudlitz) odpowiedzialny za obróbkę dźwięku. Połączył on lżejsze, instrumentalne dźwięki z wyrafinowaną elektroniką. Zrobił to w bardzo profesjonalny i rewelacyjny sposób. Urzekł mnie swoim kunsztem i wyczuciem, ponieważ umiejętność łączenia dwóch niespójnych elementów jest czymś wybitnym. Wielki człowiek, którego możecie Państwo usłyszeć dzięki stronie internetowej http://soundcloud.com/ritzu. Warto dowiedzieć się, kto stoi za elektronicznym obliczem utworów. Najprostszym sposobem na poznanie dokonań artysty, którego płytę recenzuję, jest odwiedzenie jego profilu na Facebooku (https://www.facebook.com/Ezdrash?fref=ts), gdzie znajdą Państwo teledyski, będą mieli możliwość nabycia płyty oraz, przede wszystkim, będziecie mogli
bezpośrednio kontaktować się z Ezdrashem. Warto odwiedzić ten profil i samemu przekonać się kim tak naprawdę jest Andrzej Kaczyński. Serdecznie polecam.
Grzegorz Malon
Artur Maćkowiak – Before The Angels Play Their Trumpets Solowe albumy artystów kojarzonych z określonymi zespołami stanowią problem. Indywidualne nagrania częstokroć są opisane jako „najbardziej osobiste spotkania z samym sobą” czy inne „wsobne eksploracje nieskrępowanej introwertyczności”. Finalnie, czyli nie w uchu solisty-demiurga, a kogoś na zewnątrz produkcji muzyki okazuje się, że indywidualność nieraz dotyczy również satysfakcji estetycznej. To napięcie pomiędzy mocowaniem się ze swoimi upodobaniami i potrzebami muzycznymi, a tworzeniem nie do szuflady stanowi papierek lakmusowy wyobraźni muzycznej artysty. Tyle teorii, z zasady najważniejsza jest frajda artysty. Ile radości z gry podczas przygotowywania swojej, wydanej pod koniec października tego roku, drugiej płyty solowej miał Artur Maćkowiak, można wyczytać już z załączonych do albumu zdjęć formatu polaroidowego. Obrazy odsyłające do podróży i wspomnień znanych tylko artyście wciągają we wrażliwość tego zasłużonego muzyka. Mimo wagi
r e c e n z j e
świetnych zespołów takich jak Something Like Elvis czy aktualnie chwalone w całej Europie Innercity Ensemble, w których grał i gra bydgoszczanin, „Before The Angels Play Their Trumpets” to przestrzeń osobna, nieobciążona przeszłością. Na wydanej przez bydgoskie wydawnictwo Wet Music płycie Maćkowiak posługuje się jedynie najbliższym sobie instrumentem – gitarą – oraz nieinwazyjnym wsparciem elektroniki. Ten często spotykany mariaż w wykonaniu związanego z szeroko pojętym środowiskiem „Mózgu” muzyka pozornie skutkuje dziewięcioma luźnymi szkicami piosenek. Swobodne formy pomiędzy folkową wolną improwizacją i elektronicznymi interwencjami składają się na świeży i pomysłowy układ mikroopowieści muzycznych. W porównaniu z pierwszą solową płytą Maćkowiaka – „BTAPTT” jest bogatszy brzmieniowo i pełen frapujących aranżacji. Pojawiają się świetne sploty ambientu z repetycyjną gitarą, jak w najlepszym na płycie „New Silence” czy niepokojące płaszczyzny utworu tytułowego. Błędne byłoby jednak postrzeganie muzyki Maćkowiaka z perspektywy melancholijnego minimalizmu. Choćby otwierająca piosenka – to radośnie riffujący wstęp do złożonego spektrum pomysłów Maćkowiaka. Jedyne, co można zarzucić twórcy, to pewna obawa przed pełnym oddaniem się repetycji i urywanie pewnych wątków, które powinny trwać dłużej. Jak słychać, dobrych pomysłów na czterdzieści trzy minuty trwania albumu było zbyt wiele. Jeden z najciekawszych utworów, bliski post rockowej wrażliwości „A day with Tori Alcando” odnosi się do postaci fikcyjnej. Jak mówi sam Maćkowiak: „dzień spędzony z kimś, kto się tak nazywa wydał mi się wystarczająco intrygujący, by powstała o tym piosenka”. Całe „Before The Angels Play Their Trumpets” to taki Mr. Alcando – muzyka niezbyt widoczna, zupełnie nienamacalna, ale każdy kontakt z nią wywołuje napięcie spotkania się z jakąś osobliwą jednostką. Albumu można posłuchać na stronie: http://wetmusicrecords.bandcamp.com/.
Marcin Zalewski Artur Maćkowiak, “Before The Angels Play Their Trumpets” Wet Music Records 2013
9
10
f o t o r e l a c j a
Stare miasta – nowa muzyka Małgorzata Drążek Koncert z cyklu „Słuchalnia. Muzyczne znaki czasu” 19 listopada 2013, LabSen w toruńskim CSW Organizatorzy: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon” i „Menażeria” – przy finansowym udziale Austriackiego Forum Kultury w Warszawie Wykonawcy: Kaoko Amano - sopran Filip Kołodziej - saksofon Marianna Oczkowska - skrzypce Mateusz Ryczek - komputer Tomasz Skweres - wiolonczela Fundatorem posiłku dla wykonawców i organiztorów był
f o t o r e l a c j a
11
12
f o t o r e l a c j a
f o t o r e l a c j a
13
14
f o t o r e l a c j a
16
r e l a c j a
Fabryka Grafiki Bogna Morawska
r e l a c j a
Maciej
głowach czy też, ironizując, z koszyczkiem Czerwonego Kapturka, bajkowej bohaterki. W ciekawą grę wprowadza odbiorców również Olga Bientz. Nagle zza ściany ukazuje się jej autoportret, wydruk cyfrowy w skali 1:1. Innym interesującym portretem jest praca Jeana Janssisa. Z dwóch wiszących obok siebie prostokątów wyłania się z ciemności twarz pięknego, młodego mężczyzny. Artysta posługuje się szlachetną techniką klasycznej fotografii – gumą dwuchromową. Zaprezentowanie dwóch odbitek pozwala nam zrozumieć proces ich powstawania. Odmienne spojrzenie na miasto pokazują nam grafiki Michela Leonardiego. W jednej ze swoich prac artysta nawiązuje do sytuacji, w jakiej znalazło się muzeum sztuki współczesnej w Liège. „Opłakuje” on jego skomercjalizowanie. Prace zaprezentowane na wystawie dają wyraz indywidualności każdego z artystów i nie sposób wspomnieć ich wszystkich w tak krótkim tekście. Niech nie zmyli nas też tytuł ze słowem „fabryka”. Nie znajdziemy tu banalnych, powtarzalnych rozwiązań. Należy raczej szukać związku z Fabryką Andy’ego Warhola, pełną indywidualności i ciekawych ludzi. Nie każdy również wie, że samo Liège jest miastem fabryk. Michel Leonardi, artysta i kurator wystawy, mówi, że zależy mu na pokazaniu relacji zachodzących między tak różnorodnymi pracami. Aranżując wystawę szukał zarówno powiązań między przestrzenią miasta, jak i ludźmi. Sądzę, że udało mu się w tych dwóch galeryjnych pomieszczeniach pokazać mały fragment Belgii.
fot.
W
środę – 13 listopada 2013 – w Galerii Forum Wydziału Sztuk Pięknych odbył się wernisaż wystawy „Fabryka Grafiki : prints (now)”. Zostały na niej zaprezentowane prace artystów związanych z École Supériure des Arts Saint-Luc w Liège w Belgii. Tytuł „Fabryka grafiki” nasuwa nam na myśl powielanie. Nie jest to mylne odczucie, ponieważ wiele prac pokazanych na wystawie zostało stworzonych w technikach druku cyfrowego, fotografii czy offsetu, które dają nam możliwość „wyprodukowania” grafik w niezliczonej liczbie takich samych egzemplarzy. Jednym z przykładów jest praca Michaela Dansa. W głównej sali możemy znaleźć trzy wielkoformatowe wydruki miasta z sylwetą mężczyzny na dachu jednego z budynków – Prometeusza trzymającego czerwoną flarę. Jest to sam artysta zarejestrowany podczas swojego performance’u w jednym z belgijskich miast. Co ciekawe, prezentowane na ścianach galerii trzy grafiki zostały powielone w dużej liczbie egzemplarzy i rozwieszone w całym mieście, a nierzadko można je było znaleźć na ścianach mieszkań. Bardzo ważny wątek wystawy stanowi miasto, jego struktura, relacje między mieszkańcami. Po wejściu do sali nasze oczy od razu kierują się w stronę wielkiego wydruku – rysunku autorstwa Philippe Sadzota (fifi). Na pierwszy rzut oka przedstawia on panoramę miasta. Po chwili jednak zauważamy, że są to fragmenty różnych jego części. Doświadczonemu widzowi ten zabieg może kojarzyć się np. z pejzażem z obrazu Jana van Eycka: „Madonna kanclerza Rolin”, gdzie artysta posłużył się podobnym środkiem wyrazu. Philippe Sadzot (fifi) mistrzowsko łączy w swojej pracy tradycję ze współczesnym rysunkiem. Obecnie miasto nieodłącznie kojarzy się z reklamą, a co za tym idzie, z dziedziną projektowania graficznego. Przykładem mogą być plakaty Philippe Landraina wykonane w technice serigrafii. Artysta, można rzec, „produkuje” je w celu promocji wydarzeń muzycznych. Na każdym rogu miasta spotykamy jego plakaty, które „istnieją” tylko przez kilka dni. Gdzieś w zakamarkach tego właśnie miasta żyją ludzie, o których mówią fotografie Laetici Bici. Bez skrupułów odsłaniają rzeczywistość. Brutalność życia pokazuje również sitodruk Aurélie William Levaux. Zupełnie innymi środkami wyrazu, nie krzykiem, ale szeptem, przemawiają do nas artystki Anne Crahay i Alexia Creusen. Kolaże pierwszej z nich wykazują ogromną wrażliwość na otoczenie. Natomiast Alexia Creusen w swoich rysunkach i litografiach posługuje się symbolami kojarzącymi nam się z kobietą. Przykładem może być seria litografii przedstawiających koszyki, przedmioty utożsamiane z zakupami w supermarkecie, ale również wielkimi koszami na
17
r e l a c j a
Camerimage Między nostalgią a pionierskim wymiarem tekst: Karolina Robaczek ilustracja: Julian Zielonka
M
alkontentów, powtarzających „dali nagrodę, bo wypada uhonorować gospodarza”, śpieszę uspokoić, że nie było w tym roku filmu tak żywo dyskutowanego w kuluarach jak „Ida” (podobnie wiele emocji wzbudziła jedynie „Nebraska” Alexandra Payne’a, sensacyjnie pominięta przez jury tegorocznego konkursu). Bo choć można odnaleźć ziarno prawdy w recenzji Michała Oleszczyka, że jest to „ołowiana wydmuszka”, to jej formalnego mistrzostwa podważyć nie sposób. „Ida” to przede wszystkim historia w pięknych obrazach, więc na Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych innego werdyktu być nie mogło. W trzecią dekadę istnienia Camerimage wkroczyło z nowym konkursem – filmami 3D. Czy oznacza to, że mamy do czynienia z ostatecznym ukonstytuowaniem nowej techniki? Czy można nadal patrzeć na trójwymiarowe obrazy jak na tymczasową modę, która przeminie jak w latach 50., kiedy to miała być lekiem na odpływ publiczności z kin i walkę z telewizją? Wydaje się, że dziś wciąż jest to przede wszystkim fanaberia twórców wysokobudżetowych filmów (czy ktoś widzi np. Allenowskich bohaterów na trójwymiarowym „Manhattanie”?), ale już takie filmy jak „Pina” każą inaczej spojrzeć w przyszłość i dostrzec potencjał nowego obrazu nie tylko w hitach wakacji. Dla wszystkich, którzy z pewnym niepokojem witają informację „classic” przy teledyskach swojej młodości, najważniejszym punktem na – szczególnie bogatej w tym roku – mapie festiwalu było Master Class z gwiazdą rocka (z całym dobrodziejstwem inwentarza) wśród reżyserów teledysków – Samuelem Bayerem. Myślę o tym przede wszystkim jako o wspominkowym spotkaniu wszystkich tych, którzy poznawali pierwsze teledyski dzięki najważniejszej zdobyczy z Zachodu – antenie
satelitarnej, kiedy to po raz pierwszy można było powiązać z obrazem melodie nagrywane na kasety z radiowej Trójki.... Bo konstatacja, jeśli chodzi o przyszłość, nie była najlepsza: „Zaczynałem od teledysku Nirvany. Dziś miałbym robić klipy dla One Direction?”. Jak opisać w trzech tysiącach znaków wszystkie radości, wzruszenia, zaskoczenia, możliwe na ponad 300 pokazach filmowych? Skupić się na tegorocznych gwiazdach (John Turturro, Sławomir Idziak, Agnieszka Holland, Jim Sheridan, Lech Majewski, Marc Forster, Rick Carter), najważniejszych premierach (nowy filmy braci Coen, Steve’a McQueena, zwycięzca tegorocznego Sundance) czy warsztatach i panelach dyskusyjnych? Przy tym nadmiarze najważniejsze są wrażenia, a tegoroczny Camerimage był dla mnie rozciągnięty gdzieś między nostalgią takich obrazów jak „Inside Llewyn Davis” a pionierskim wymiarem „Avatara” i „Grawitacji”. Ale Camerimage to nie pokazy filmów, ale przede wszystkim okazja do spotkania i rozmowy o kinie i nie tylko („Zaskakujący ten wasz kraj... Policja i kościoły”). Pod tym względem bydgoski festiwal to ewenement nie tylko w krajowej skali, ponieważ wiąże co roku publiczność i twórców, którzy przy niewielu okazjach są tak dostępni, otwarci i skorzy do dyskusji i podzielenia się swoimi doświadczeniami… Największą zasługą organizatorów wydaje się to, że wielu ludzi filmu (nie tylko operatorów) myśli już o Camerimage jako o czymś „własnym”, współtworzonym. I dlatego wracają – i oni i publiczność, tu „do zobaczenia za rok” zawsze się sprawdza.
19
20
r e l a c j a
Camerimage. Tak
tekst: Piotr ilustracja: M
W
prywatnych rozmowach z moją redakcyjną koleżanką, której tekst o 21 edycji Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage znajdziecie tuż obok, wciąż powracał jeden wątek czy raczej trudna do zdefiniowania wątpliwość. Jak ująć w ramy prasowego, „menażeryjnego” artykułu to, czego świadkami mieliśmy okazję być w dniach od 16 do 23 listopada w Bydgoszczy. Ogrom, ranga, splendor tego niesamowitego wydarzenia sprawił, że zwlekałem z napisaniem tych kilku słów niezmiernie długo. Od czego zacząć, co wyłuszczyć, zaznaczyć, na czym skończyć? Tak, drogi czytelniku, przyznaję się, iż wobec tego, co widziałem i doświadczyłem podczas kolejnego już mojego pobytu na Camerimage, poddaję w wątpliwość moje zdolności dziennikarskie. Cóż, jako o „karnawale” pisał o festiwalu jego dyrektor Marek Żydowicz we wstępie do opasłego tomu zwanego katalogiem festiwalowym. A jako że „karnawał” zezwala mi na postawienie sprawy na głowie, pozwoliłem sobie rozpocząć tekst w ten oto, a nie inny sposób. Bywa tak, iż osoba wydelegowana z redakcyjnego grona na festiwal, mimo ogromnego nakładu pracy, chęci i towarzyszącej jej pasji, nie jest w stanie zobaczyć wszystkiego. Słynnym paradoksem naszego fachu jest to, iż laureatami głównych nagród zostaną właśnie dzieła, których przez przypadek bądź przez konstrukcję pociągającego programu, nie było się w stanie zobaczyć. Ironią jest więc fakt, że miałem tym razem okazję zobaczyć większość nagrodzonych filmów i co więcej wybór jury usatysfakcjonował mnie, łechcąc mój filmowy gust.
Sytuacja to niecodzienna, pozwalam sobie więc dać temu wyraz. Ascetyczna „Ida” pracującego głównie za granicą Pawła Pawlikowskiego, za którą Złotą Żabę otrzymał duet: Łukasz Żal i Ryszard Lenczewski, powala nie tylko pięknymi zdjęciami przywołującymi na myśl obrazy znane nam z dojrzałych filmów Bressona. To jeden z najciekawszych polskich filmów ostatnich lat, suplement do interesującego, a niedoskonałego „Rewersu” Borysa Lankosza, gdy pomyśleć o niebanalnym ujęciu trudnej historii naszego kraju z nutą dojrzałej ironii, komizmu i kameralnej tragedii. Absolutnie nie zawiedli bracia Coen z filmem „Inside Llewyn Davis”, za którą Brązową Żabę otrzymał Bruno Delbonnel, autor zdjęć, który, jak sam mówi: „wciąż poszukuje wyzwań, które motywują go do pracy”. Operator Jeuneta, Klapischa, Burtona i Sokurowa, zdobywca Srebrnej Żaby w 2007 za film Julie Taylor „Across the Universe” fotografuje tym razem blady świat młodego muzyka z lat 60-tych. Świat dlań okrutny. Międzynarodowy Konkurs Etiud Studenckich, czyli Złota Kijanka im. Laszko Kovacsa trafia w tym roku do kobiet z łódzkiej filmówki: Zuzanny Pydy za film „Taki pejzaż” w reżyserii Jagody Szelc. Zbiór mikropowieści wyłuskanych okiem autorek urastających do rangi metafor, gdzie codzienne zbiega się z niecodziennym. Przyznać należy, że poprzeczka postawiona przez konkurs studencki była wysoka. Na uwagę zasługuje pięknie, w intensywnych barwach sfotografowana, krótkometrażówka „The Viewers” Pierre’a Loup Docteur’a w duchu Clouzota, Hitchcocka czy Antonioniego, niebanalny i po prostu błyskotliwy film grozy „Howl” Jamie Sims czy niemal
r e l a c j a
ki pejzaż
Buratyński Maria Dek
awangardowe „Monologues of the pig” Inaam Tatar. Grand Prix w konkursie pełnometrażowych filmów fabularnych otrzymuje Camille Cottagnoud za zdjęcia do filmu „Winter Nomads” Manuela von Stürlera. Dokument o zanikającym zawodzie wędrownych pastuchów z pogranicza Szwajcarii, Francji i Włoch, pokazuje życie proste, szlachetne i po prostu piękne, mimo ciężkich warunków, w których przyszło bohaterom pracować – z własnego wyboru, z zamiłowania do wolności. Grzechem byłoby jednak nie wspomnieć o moim osobistym faworycie, dokumencie „Szpital Dunajski” Nikolausa Geyrhaltera, reżysera, a zarazem autora zdjęć, jednego z najciekawszych europejskich dokumentalistów (obok Ulricha Seidla jeden z mistrzów austriackiego dokumentu). W sposób podobny do Marcela Łozińskiego i jego filmu „Moje miejsce” z 1987 roku Geyrhalter portretuje potężną, nowoczesną placówkę szpitalną. Choć nie jest to analiza na miarę Fredericka Wisemana, Geylhalterowi udało się w sposób fascynujący ukazać złożoność współczesnej medycyny – nie rzadko w sposób dla widza okrutny i nieznośny, lecz łagodzony komicznym refrenem „Achtung, automatischer Transport!” towarzyszący niezdarnie, bo precyzyjnie poruszającym się transporterom sterowanym komputerowo. Johan Palmgren wraca do Szwecji z główną nagrodą za ciepły film „Grandpa and Me and a Helicopter to Heaven”, o przywiązaniu wnuka do swojego umierającego dziadka, byłego pilota śmigłowca. Ingmar Bergman „à rebours”. Ot, garść wygranych, a przecież było ich wielu. Przecież ze specjalnymi wyróżnieniami z Bydgoszczy odjechali prawdzi-
wi mistrzowie: John Turturro (człowiek niezwykłej inteligencji i talentu, jakby nie z naszej epoki), Samuel Bayer (człowiek, który odpowiada za stworzenie mojej i moich przyjaciół wyobraźni audiowizualnej jako autor największych teledysków lat 90tych), Jim Sheridan (po raz kolejny w naszym regionie), Sławomir Idziak, Joan Churchill, Roberto Schaffer, Marc Forster… „Wiem już, że nikt, biorąc do rąk festiwalowy katalog, nie czyta wstępu” pisze dyrektor Żydowicz. No cóż, nie było czasu na czytanie, nie było czasu, by chłonąć wszystko, choć moje uczestnictwo w tym roku ocierało się o granice fizycznego wyczerpania. Nie było czasu na wszystko, nie ma miejsca na to i tu. Pozwalam sobie ledwie na nakreślenie – nawiązując do laureata Złotej Kijanki – takiego pejzażu festiwalu. A sam pejzaż piękniejszy był niż to, co zarzuciłem na płótno „Menażerii”.
21
22 ilustr.
Agata Królak
r a c h - c i a c h
S
potkaliśmy się ostatnio w Turcji, tuż przed moim wylotem do Polski. Wówczas rozpoczynała się tam nowa produkcja. Cieszę się, że mogłam Ci pomóc w zdobyciu pracy przy niej. Cham: Uwielbiam być protegowanym kobiet. Wychowały mnie babcia, matka i siostra – osoby nie znoszące sprzeciwu. Właściwie to nie zależało mi na tej pracy, bo pochodzę z bardzo bogatej rodziny. Zrobiłem to dla Ciebie. To ważne, żeby wiedzieć, że, pomimo starszego wieku, nadal możemy się na coś przydać, prawda? Oczywiście, mój mąż lekarz wie to najlepiej, bo pracuje ze starszymi pacjentami. Robimy ten wywiad dla redakcji „Menażerii”, czasopisma, dla którego stale piszemy. Opowiedz, jak rozpoczęła się Twoja współpraca z magazynem. Cham: Zapewne ktoś z redakcji trafił na moje mini-recenzje i wpadł w zachwyt. Przepraszam, że wejdę Ci w słowo. Ilu masz obecnie fanów na swoim profilu z tymi recenzjami? Cham: 134. Być może czytelnicy nie wiedzą, że są to wyłącznie osoby bardzo znaczące we współczesnym kinie. Wiem, że „lubi” Twojego fanpage’a sam Haneke. Ale wróćmy do tematu. To jak z tą współpracą? Cham: Właściwie to nie dopytywałem. Mało mnie to obchodzi. Do „Menażerii” piszę niechętnie, trochę z potrzeby wypełnienia sobie wolnego czasu. Nie urośnie mi nos, jeśli nazwę „Menażerię” amatorszczyzną. Spójrz na szatę graficzną, mizerny skład, wysoki współczynnik wybrakowania. Gazetki promocyjne z Polo marketu
mają większy rozmach. Ale tak to jest, kiedy zadanie domowe odrabia się na kolanach. Często bywasz w Toruniu? Cham: Nie. Widziałeś jakieś dobre, toruńskie produkcje? Cham: Stosunkowo rzadko widuję dobre produkcje. Spośród tych związanych z toruńskim środowiskiem polecić mogę „Caissę”, kłącze na miarę Nabokova. Powiedziałbym kilka słów więcej, ale nie potrafię dobierać banalnych określeń równie zręcznie co ty, a właśnie takie byłyby tu najbardziej na miejscu. A co sądzisz o kinie zagranicznym? Które najbardziej cenisz? Cham: W kinie cenię przede wszystkim szczerość. Życzyłbym wszystkim filmowcom, żeby potrafili realnie ocenić swoje możliwości. Świat nie potrzebuje kolejnych Tarkowskich. Jeśli chcę zobaczyć klasykę, jakkolwiek słaba by nie była, sięgam po torrenty, bo wiem, że rachunek za prąd mnie nie wkurwi. Nie zapłacę złamanej złotówki wizjonerom, którzy pachę pływającą w wazonie zwykli nazywać fiołkami. 99% kina to odrzuty, rzeczy wymóżdzone, niestrawne i – nie bójmy się tego powiedzieć – gówniane. Podsumowując, gardzę zagranicznym kinem, jak Schopenhauer Heglem. Przechodzę do drugiego członu pytania. Cenię kino austriackie. Austriacy to ludzie, którzy stawiają sprawy wprost. Zapewne podobał ci się film „Chwała dziwkom” Cham: Zgadza się, podczas transmisji kilkakrotnie zdarzyło mi się wcisnąć spację.
r a c h - c i a c h
Twój ulubiony film? Cham: „Przeminęło z wiatrem”. Mówiłeś, że lubisz kino austriackie, a twój ulubiony film jest ze Stanów. Przyłapałam Cię na niekonsekwencji (śmiech). Cham: Grażynko, nigdy nie przestanę podziwiać Twoich analitycznych zdolności.
lubisz kino niepokorne. Wiele osób porównuje Cię zresztą do Romana Gutka. Cham: Nie jest tajemnicą, że Gutek ma mój numer i kiedyś często go wykręcał. Matthew Barney i ciepły jak letni deszcz Api Weerasethakul to moje typy, trafione co prawda ex post, ale wciąż trafione. Dziś różnice między nami są zbyt duże, żebym mógł wypowiadać się o nim bez pewnej dozy goryczy.
Wróćmy na chwilę do Twojej osoby. Jesteś bardzo tajemniczą jednostką dla osób spoza środowiska. Zdradź czytelnikom, czy z kimś się spotykasz? Cham: Mam kilka miejsc, do których często zaglądam. Rzecz jasna, mowa o burdelach. Nikt nie obniża poziomu stresu równie skutecznie, co początkująca kurewka wykonująca ze swadą i oddaniem nawet najbardziej wymyślne polecenia.
Co planujesz dla czytelników „Menażerii” w przyszłości? Jakie są Twoje zawodowe plany? Cham: Jeśli w tym miejscu powinna pojawić się wzmianka o jakiejś niespodziance, to będziesz zawiedziona. Nie planuję niczego. Przeciwnie, zastanawiam się raczej, czy warto ciągnąć współpracę. Właśnie! Przyszło mi coś to głowy. Niech to będą moje ostatnie słowa.
Miałam na myśli kogoś bardziej bliskiego Twojemu sercu. Może dziewczyna, narzeczona? Cham: Z zasady nie dopuszczam ludzi blisko swojego serca, boję się cierpienia.
Dziękuję bardzo za rozmowę. Dla Menażerii, Grażyna Torbytska.
ilustr.
Nawet z masełkiem? Zdaje się, że na festiwalu we Wrocławiu miałeś coś do seansu. Zresztą słyszałam, że jesteś wielkim fanem festiwalu Nowe Horyzonty, co mnie nie dziwi, bo
Agata Królak
Podczas jednego z pobytów w Cannes powiedziałeś “Kino umarło, został nam już tylko popcorn”. Czy naprawdę tak sądzisz? Cham: Tak, tak uważam, aczkolwiek warto dodać, że nie przepadam za popcornem.
23
Mikołaj Laskowski
fot.
Małgorzata Drążek
w y w i a d
„Praca z kolodionem to swego rodzaju magia”. Rozmowa z Sebastianem Misiem
S
ebastian Miś to nieczęsto spotykany już dzisiaj rodzaj artysty. Prezentuje on swoją postawą konsekwencję, idealizm, doskonałe opanowanie rzemiosła oraz historii i teorii medium, w którym się wypowiada. A jest nim fotografia, której artysta zdaje się być świadomy pod każdym względem. Laureat wielu stypendiów m.in. Stypendium Prezydenta Miasta Torunia w Dziedzinie Kultury, Stypendium Artystycznego Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego czy Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ma już za sobą kilkanaście wystaw indywidualnych i zbiorowych, kilka projektów, min. „A Man and his Word” powstały na skutek podróży do Izraela w bieżącym roku czy kilka projektów związanych z fotografią wykonaną na mokrej płycie kolodionowej. Właśnie do nich zalicza się „Szuflada”. 13 grudnia 2013 roku w niewielkiej sali toruńskiego Domu Muz, zaaranżowanej z jednej strony jak rupieciarnia z teatru Tadeusza Kantora, z drugiej zaś na kształt czegoś, co wzbudzało skojarzenia niemal sakralne, odbył się wspomniany projekt – wystawa fotografii kolodionowej połączony z warsztatem. Jak wspomniałem Sebastian Miś jest uosobieniem wielu artystycznych cnót, których niekiedy ze świecą szukać wśród twórców jego pokolenia. Zapraszam do zapoznania się z krótką rozmową przeprowadzoną po „Szufladzie”.
jako materiał opatrunkowy. W przypadku fotografii jest ono nośnikiem dla związków światłoczułych, które muszę przywrzeć do szklanej szyby. Fotografia kolodionowa zachwyca nie tylko jakością obrazu, ale przede wszystkim jego plastyką. Jako że cały proces jest w pełni manualny, a oznacza to, że każdy etap twórca wykonuje samodzielnie, bez pomocy żadnych maszyn, na płycie powstają różnego rodzaju defekty. Objawia się to w formie najróżniejszych zacieków, niedowołań obrazu, pozostających na płycie paprochów bądź innych ciał obcych. W technice tej nie ma nic przewidywalnego, nigdy nie wiem, jak rozleje się chemia, jak zadrżą ręce. Sally Mann, jedna z amerykańskich artystek posługująca się mokrą techniką kolodionową, mówi w jednym z filmów, iż większość artystów modli się o anioła pewności. Ona zaznacza, iż modli się o ducha niepewności, bo wtedy właśnie, kiedy wszystko sie psuje - zapada się ciemnia na głowę, bądź przejeżdża gdzieś obok wóz z błotem i wszystko ląduje na jej płycie - powstają najlepsze fotografie. Podczas swojego grudniowego projektu w Domu Muz wspomniałeś o powracającej modzie na fotografie ‚retro’. Chciałbym się dowiedzieć, czym się ona charakteryzuje oraz tego, jak sam trafiłeś, jak doszedłeś do kolodionu, czym dla Ciebie jest praca w tej technice?
Piotr Buratyński
Czym jest fotografia kolodionowa?
Fotografia kolodionowa jest szlachetną techniką fotograficzną pochodzącą z XIX wieku ( 1851r) . Jej wynalazcą był anglik Frederick Scott Archer. Nośnikiem obrazu fotograficznego jest szklana płyta. Technika ta nazwę swoją bierze od procesu technologicznego powstawania samej płyty. Chemia, którą wykorzystuje się do wykonania fotografii, nie może ulec wyschnięciu przed zakończeniem wykonywania zdjęcia. Jeżeli tak się stanie, płyta traci swoje właściwości światłoczułe. Tytułowe kolodium jest zawiesiną nitrocelulozy w eterze i alkoholu. Ciecz ta po wyschnięciu przybiera postać silnie przylegającej folii, dlatego też w czasie wojny secesyjnej kolodium było wykorzystywane
W ostatnich kilku latach zauważa się coś, co można by nazwać renesansem klasycznych technik fotograficznych. Wielu fotografów zaczęło sięgać po tradycyjne techniki fotograficzne, szczególnie te, które nie dają idealnego obrazu - chętnie wybierany jest ,,otworek”, mokre kolodium, guma bądź cyjanotypia. Dzisiaj naturalnym jest, że producenci aparatów cyfrowych wprowadzają do swoich produktów takie opcje, które pozwalają udawać pewne efekty, jakie można uzyskać tylko metodami klasycznymi. Możemy wziąć do ręki zwykłą cyfrówkę i zrobić sobie zdjęcie, które udaje ,,otworek” bądź lomo. Sytuacja ta niepodważalnie jest reakcją na odczuwalny przesyt obrazem, który jest idealnie ostry i bajecznie kolorowy. Jest to obraz, który towarzyszy nam w wielu sferach naszego życia, atakując nas w reklamie, w prasie, na ulicy... Obecnie łatwiej jest zwrócić uwagę odbiorcy obrazem, który nie wpisuje się w pewnego rodzaju fotograficzny szum informacyjny.
25
26
w y w i a d
Jak doszło do tego, że zająłem się tą techniką? Skąd wziąłem inspiracje? Sally Mann jest jedną z moich ulubionych artystek. Pracuje ona głównie w mokrej technice kolodionowej. Odpowiada mi jej wrażliwość i estetyka prac, które są niezwykle poetyckie. Poznałem jej szkła i bardzo chciałem mieć możliwość wykonywania fotografii również w tej technologii - bo nie jest to jedyne medium, po które z przyjemnością sięgam w pracy twórczej. Najzwyczajniej w świecie postawiłem sobie za cel dojście do mokrej techniki kolodionowej i zacząłem szukać wiedzy na temat. Udało mi się dotrzeć do przepisów chemicznych, jak również wziąć udział w szkoleniu z tego zakresu. Niestety okazało się, że technika jest bardzo kapryśna i mimo że wszystko miałem podane jak na tacy, to i tak musiałem swoje przejść z dojściem do odpowiednich efektów. Opanowanie techniki na zupełnie podstawowym poziomie zajęło mi bardzo dużo czasu. Dzisiaj to, co wcześniej uważałem za błędy i coś nie do przyjęcia, staram się świadomie wykorzystywać w swoich pracach. Wet Plate Collodion jest techniką niezwykle zawodną, ciężko w niej o powtarzalne efekty. Zbyt wiele czynników jest zmiennych i wpływa na efekt końcowy. Jednak, mimo tak wielu niepewnych czynników, potrafi się odwdzięczyć obrazem, przed którym miękną kolana! Praca z kolodionem to praca, którą można porównać do pewnego rodzaju magii, pracy alchemika bądź reżysera teatralnego. Wchodzisz do studia, w którym unosi się zapach eteru. Fotograf wita cię czarnymi łapskami, które zostały ubrudzone azotanem srebra. Każe Ci usiąść w fotelu i zaciska Ci głowę jakimiś uchwytami. Zabrania Ci się ruszać. Jest Ci bardzo niewygodnie. Przed Tobą znajduje się koszmarnie duży aparat, którego konstrukcja niczego Ci nie przypomina. Na stole stoi wiele butelek z najróżniejszymi odczynnikami chemicznymi, nie wiesz, czy któryś z nich jest niebezpieczny. Fotograf bierze płytkę do ręki i zaczyna odgrywać spektakl, którego efektem jest obraz zapierający dech w piersiach. Smugi, rozmycia i przypadkowe, niemożliwe do przewidzenia niedoskonałości wzmacniają nie tylko estetyczną, ale i psychologiczną siłę wykonanych przez Ciebie portretów. Opowiedz więc o projekcie „Szulfada” i pracach wystawionych 13 grudnia w Domu Muz. Portret to nie tylko twarz człowieka, jego dłonie czy sposób pozowania, lecz również jego otoczenie. To właśnie ono, bardzo często mówi więcej o człowieku niż on sam. Portret jest udany wtedy, kiedy jest prawdziwy. Nie ma nic gorszego w portrecie fotograficznym jak świadomość tego, że ktoś jest portretowany
bądź silna chęć ,,dobrego wyjścia” na zdjęciu. Zawsze kiedy fotografuję, staram się dążyć do prawdy, zdobywając zaufanie modela. To pozwala mi na uchwycenie prawdziwych przeżyć. W kolodionie jest to niezwykle trudne do uzyskania, ponieważ w technice tej występuje coś, co można nazwać determinizmem technologicznym. Technologia dominuje nad tematem oraz tym, co i jak można sfotografować. Bardzo ciężko w tej technice jest o wykonanie portretu stricte ekspresyjnego. Wiemy doskonale z psychologii, że emocja jest chwilowa. Czas naświetlania w przypadku mokrej płyty to czas kilkunastu sekund lub nawet minut. Nie da się, właśnie z tego względu, wykonać portretu, o którym mówię. Oczywiście, mogę w trakcie sesji stworzyć sprzyjające warunki i wytworzyć specyficzną aurę. Mogę też wprowadzić modela w pewien stan psychiczny, niemniej jednak jest to już zupełnie inna metodologia pracy i inne możliwości niż w przypadku fotografii na klasycznych materiałach, które są wysokoczułe. Tutaj właśnie pojawia się tytułowa „Szuflada”. Dla mnie jest ona dopowiedzeniem do portretu. To ona ma pomóc w opowiedzeniu pewnej historii o prostych ludziach, którzy mają swoje problemy, pasje, skrywane przed światłem słonecznym przedmioty wywołujące w nich emocje. W tworzeniu projektu najważniejsze dla mnie było, by szuflady, z którymi przychodzili do mnie modele, były autentyczne. Nie chciałem udawania. Każda z fotografii została poprzedzona kilkoma spotkaniami bądź rozmowami telefonicznymi. Każda z nich została wypracowana, choć starałem się przyjmować progresywną postawę wobec tego, co było mi prezentowane przez uczestników projektu. To modele podejmowali decyzje: co przyniosą, jak się ubiorą, jak będą pozować. Ja próbowałem to tylko rejestrować i wytwarzać aurę w studio. Dlatego też portrety te są niezwykle proste. Wszystkie są podobne do siebie. Przyjąłem pewne zasady, według których fotografowałem. Był to projekt koncepcyjny. Czy „Szuflada” zamyka wraz z sobą Twoją „przygodę” z kolodionem, czy nie jest to twoje ostatnie słowo w tej materii? Wspomniałeś również o swoim zainteresowaniu techniką gumy dwuchromianowej zbliżającej się momentami do grafiki warsztatowej - czy to teraz Cię pociąga, i czy możemy spodziewać się podobnych projektów, ale niezwiązanych już z kolodionem? Ha! W żadnym wypadku „Szuflada” nie zamyka mojej przygody z mokrą płytą. Ta historia się dopiero otwiera. Obecnie jestem po realizacji dwóch projektów wykonanych tą techniką. Przez ostatni rok bardzo dużo się nauczyłem, jeżeli chodzi o mokre kolodium, jednak mam świadomość, że jest to początek mojej drogi. Chciałbym zacząć pracować bardziej swo-
w y w i a d
bodnie, bez stresu, że znowu mi coś nie wyjdzie. Chciałbym w pełni świadomie wykorzystać to, co daje mokra płyta. Moim marzeniem jest, by stać się posiadaczem kamery wielkoformatowej umożliwiającej fotografowanie na większych formatach np. 30x40cm. Do tej pory fotografowałem na płytkach 9x12cm, czyli mówiąc fachowo 4x5 cala. Jestem przekonany, że kolodium wejdzie na najbliższe lata do repertuaru form, którymi będę operował. Jest to technika, która w pełni spełnia moje oczekiwania i odpowiada mojej wrażliwości estetycznej. Mimo wspomnianego renesansu form klasycznych, nie jest jeszcze tak bardzo dostępna, pozostając nadal unikatową. Ta unikowość i oryginalność to powody tego, że ona mnie tak bardzo kręci. Dlatego też na co dzień wykonuję ambrotypy, które są odmianą mokrego kolodium, lecz realizuje się je na czarnym szkle, z którego nie można już wykonać odbitki. To sprawia, że zdjęcia te stanowią jedyne dostępne egzemplarze. Mają wartość oryginału i unikatu! Nie jestem maniakiem tej techniki i nie zamykam się tylko i wyłącznie na nią, bo uważam, że technikę, a jednocześnie formę, należy wybrać tak, by pomagała eksponować treść fotografii. W żadnym wypadku nie może z nią konkurować, bo to sprawia, że zdjęcie traci na przekazie i przestaje być mocnym! Jeżeli chodzi o gumę, to nie mam w niej żadnego doświadczenia. Interesuje mnie ona, ponieważ ma wiele wspólnego z grafiką, a ja jestem absolwentem liceum plastycznego o specjalności techniki graficzne. Lubię prostotę, dbałość o szczegół, jestem pokorny w trakcie pracy - tego nauczyła mnie praca nad matrycami graficznymi. Te wartości często przekładam na fotografię. Sam to dostrzegam. Widzę po sobie, że interesują mnie te techniki, które mają coś wspólnego z grafiką. W samym kolodium też bym się pewnie doszukał pewnych elementów łączących. Jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że poznam technikę gumy, ale raczej na pewno nie będzie to coś, co chciałbym rozwijać. Do tej pory bardzo dużo rzeczy spróbowałem, mówiąc kolokwialnie, polizałem. Zbliżam się do końca studiów, a to najwyższy czas, by zacząć określać, w jakim kierunku chcę iść, co będzie wchodziło w skład form, którymi będę się posługiwał, z czego będę rozpoznawalny. W najbliższym czasie chciałbym zrealizować projekt poruszający problem seksualności i samoakceptacji. Na warsztat chciałbym wziąć tzw. hermafrodytów. Chciałbym zrealizować projekt mocny, prawdopodobnie kontrowersyjny, a jednocześnie delikatny i niezwykle poetycki. W tym przypadku jestem przekonany, że wykonam go, wykorzystując właśnie mokrą płytę. Pozwoli mi ona stworzyć coś niemalże onirycznego. Dziękuję za rozmowę
27
28
t w o r y
Beata Rojek/BROJEK ur.1985. Absolwentka wydziału Malarstwa i Rzeźby na ASP we Wrocławiu. Zajmuje się malarstwem, rysunkiem, animacją. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego 2012.
„Opowiadanie Króla Wysp Hebanowych”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
t w o r y
OPOWIADANIE KRÓLA WYSP HEBANOWYCH Oto jest bajka, w której król wysp hebanowych opowiedział sułtanowi historię swojego życia. Po śmierci swojego ojca król postanowił się ożenić. Wybrał za żonę jedną z dalekich kuzynek, z którą żył w zgodzie i miłości przez pięć lat. Po upływie tego czasu królowa zmieniła się i przestała okazywać małżonkowi uczucia. Król cierpiał, jednak nie czynił jej wyrzutów. Jednak któregoś dnia przypadkowo dowiedział się, że jego małżonka, Chryzeida, usypia go co noc, oddając się jakimś tajemnym czynom. Dlatego też kolejnej nocy postanowił to sprawdzić i udawszy sen kamienny, w tajemnicy śledził swą małżonkę. Chryzeida długo szła przez labirynt komnat i pałacowe ogrody, aż weszła w aleję krzewów różanych, gdzie czekał na nią olbrzymi potwór. – Dlaczego przychodzisz tak późno? – spytał potwór. – Nie mogłam przyjść wcześniej – odparła Chryzeida – musiałam czekać, aż sen zaklęty zmorzy króla. – Jestem niezadowolony i jest mi smutno – rzekł potwór. – Czemu ci smutno, czy nie dość cię czczę i uwielbiam? – spytała Chryzeida. – Cóż mi z tego, że ty jedna mnie czcisz, kiedy wszyscy inni nazywają mnie potworem. Smutno mi i nudno na tym świecie. Marzyłem o tym, że zostanę bożkiem i że król również będzie mnie uwielbiał. Tymczasem nie spełniłaś swojej obietnicy. – Musisz jeszcze poczekać, bo król jest uparty… Lecz jeśli chcesz, rozkażę piorunom spalić królestwo... Może widok pożaru rozweseli cię i zabawi, mój drogi, mój kochany. – Ja chcę być bożkiem, ja chcę być bożkiem - powtarzał, a jego twarz pełna była smutku i niezadowolenia. Król, słysząc to, rozzłościł się. Obnażył miecz i ugodził potwora w kark, i zanim Chryzeida spostrzegła co się stało, z karku trysnęła krew. Król niepostrzeżenie wrócił do komnaty i zapadł w sen. Zabicie potwora prawdziwie go wycieńczyło. Rano, widząc zapłakaną królowa, udał że nie wie, co się wydążyło i zapytał o przyczynę jej trosk, czemu przywdziała szaty żałobne i czemu oczy ma zapłakane. Królowa skłamała, mówiąc, iż tej nocy posłaniec doniósł jej o śmierci jej ojca, matki i brata. Na jej prośbę wybudowano zatem w ogrodzie małą świątynie z marmurowym sarkofagiem we wnętrzu, by królowa mogła oddać się żałobie. Wstępu do owej świątyni nie miał nikt poza królową, by nie zakłócać jej spokoju. Ciekawość nie dawała jednak królowi spokoju, postanowił więc śledzić małżonkę. Nocą Chryzeida zaniosła zwłoki potwora do świątyni, a gdy złożyła je w sarkofagu z białego marmuru, stojąc nad sarkofagiem, mówiła: – Mój drogi panie! Podły miecz nieznanego mordercy zadał ci ranę śmiertelną! Śmierć przedostała się do twojego cudownego karku, z karku do głowy, z głowy do oczu, do warg, do rąk, do nóg do serca! Leżysz teraz martwy i nieruchomy. Ale ja znam maść czarodziejską, która ciebie uzdrowi. Natrę nią twoje szlachetne zwłoki, aby przywrócić ci życie.
poruszył się w sarkofagu. – Poruszyłeś się, mój drogi. Nie lękaj się rany, nie lękaj się śmierci. Może przywrócę ci prawdziwe życie wówczas, gdy spełnię twoje najgorętsze życzenie? Mówiłeś, że chcesz być czczony jako bożek. Zmuszę króla i wszystkich poddanych. Czy będziesz wówczas zadowolony? Czy nabierzesz życia i wesołości? Na te słowa król zadrżał. – Dość tego. Trzy lata cierpliwie znoszę twoje wybryki, to jak czcisz i uwielbiasz tego potwora. Nie wystarcza ci twoje własne dla niego uwielbienie? Żądasz, abyśmy ja i moi poddani uznali bożka w twoim martwym potworze. Zamiast spędzać czas ze mną, człowiekiem żywym, który posiada serce i duszę, spędzasz całe dnie z martwym potworem, którego co dzień pobudzasz do sztucznego istnienia! Żałuję, żem głębiej nie pogrążył mego miecza w jego przebrzydłym karku. Chryzeida słysząc to zawołała: – Więc to twoja dłoń ośmieliła się ugodzić w ten kark wspaniały i szlachetny! Nie ujdziesz mojej zemsty. To mówiąc, rzuciła na króla zaklęcie, zamieniając go do połowy w martwy marmur. Potwór spojrzał na króla, a na jego ustach pojawiło się jakieś ohydne skrzywienie. Chryzeida uznała grymas za oznakę zadowolenia, która upewniła ją w poczynieniu kolejnych kroków swej zemsty. Martwe oczy potwora spoglądały na wspaniałą stolicę, którą zalała czarna woda, a wszyscy poddani zmienili się w ryby. Królestwo znajdowało się teraz w samym środku czarno złotego jeziora, na którym kwitły cztery lilie czterech kolorów. Od tej pory, codziennie Chryzeida zadawała królowi i jego podwładnym pytanie, czy uznają bożka w jej wspaniałym panu. Lecz ani dumny król, ani lud nie chciał ugiąć się pomimo cierpienia. Była to jednak sytuacja beznadziejna i bez wyjścia, która mogła trwać wieczność, gdyby nie Sułtan pewnego odległego kraju. Ów, zbłądziwszy, trafił do pałacu w którym stał zaklęty król. Wysłuchawszy historii, którą i wy teraz słuchacie, postanowił mu pomóc. Ponieważ był inteligentny, podstępem zabił potwora i czarownicę Chryzeidę, pozwalając na ostatecznie szczęśliwe zakończenie tej historii. Król odzyskał swą dawną postać, jezioro na powrót wchłonęła ziemia, a poddani stali się ludźmi.
Bolesław Leśmian, „Klechdy sezamowe”, CZYTELNIK WARSZAWA 1973 Wersja jest skrócona i zredagowana przez Beatę Rojek, która zmieniła odrobinę końcówkę baśni.
29
30
t w o r y
Stara Żebraczka Była sobie raz stara kobieta, widzieliście chyba kobiety chodzące po prośbie? Otóż ta kobieta również chodziła po prośbie, a kiedy dostała od kogoś jałmużnę, mówiła – Niech wam Bóg wynagrodzi. Przyszła kiedyś do drzwi pewnego domu, a w środku mały wesoły łobuziak grzał się przy ogniu. Chłopiec przemówił grzecznie do staruszki, która stanęła w drzwiach drżąc z zimna. – Wejdźcie no, babciu, ogrzejcie się trochę. Żebraczka weszła do izby, ale zanadto zbliżyła się do ognia i nie zauważyła, że stare łachy zajęły się na niej od płomieni. Chłopiec stał i przyglądał się tylko, a przecież powinien był ogień ugasić. Prawda, że powinien był ugasić? A jeśli nie miał pod ręką wody, powinien był całą wodę z własnego ciała wypłakać, a wtedy miałby już dwa wartkie strumyki do gaszenia ognia.
„Stara Żebraczka”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
http://allegro.pl/basnie-braci-grimm-2-tom-i3808317969. html http://www.antykwariat.waw.pl/ksiazka,1046453/jakub_grimm_wilhelm_grimm_basnie_braci_grimm_2_ tomy,228960.html
„Baba Jaga”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
t w o r y
Baba Jaga Była sobie raz dziewczynka bardzo samowolna i wścibska, a gdy rodzice kazali jej coś zrobić, nigdy ich nie słuchała. Jakże więc mogło jej się życie dobrze ułożyć? Pewnego dnia powiedziała do swoich rodziców: – Tyle słyszałam o Babie Jadze, bardzo bym chciała ją kiedyś odwiedzić. Ludzie powiadają, że jej dom jest taki niesamowity, że pełno w nim niezwykłych rzeczy. Strasznie jestem tego wszystkiego ciekawa! Rodzice surowo jej zakazali, mówiąc: – Baba Jaga jest złą kobietą i okropne wyprawia bezeceństwa. Jeśli do niej pójdziesz, przestaniesz być naszym dzieckiem. Dziewczynka, nie zważając na zakaz rodziców, udała się jednak do Baby Jagi. Kiedy przed nią stanęła, Baba Jaga zapytała : – Czemu jesteś taka blada? – Ach – odparła dziewczynka, cała drżąca – przelękłam się tym, co zobaczyłam. – A cóż ty takiego zobaczyłaś? – Spotkałam na twojej ścieżce czarnego człowieka. – To był węglarz. – Potem spotkałam zielonego człowieka. – To był myśliwy. – Potem spotkałam człowieka jak krew czerwonego! – To był Rzeźnik. – Ach Babo Jago, tak mi się zrobiło straszno, kiedy spojrzałam przez okno i zamiast ciebie zobaczyłam diabła z ognistą głową. – No, no, w takim razie widziałaś czrownicę w jej calej krasie! Długo już na ciebie czekałam, przydasz mi się, będziesz mi świecić. To powiedziawszy zamieniła dziewczynkę w kawałek drewna, który wrzuciła do ognia. Kiedy drewno buchnęło wielkim płomieniem, usiadła przy kominie, żeby się dobrze rozgrzać i rzekła: – Dopiero teraz jest naprawdę jasno! http://allegro.pl/basnie-braci-grimm-2-tom-i3808317969. html http://www.antykwariat.waw.pl/ksiazka,1046453/jakub_grimm_wilhelm_grimm_basnie_braci_grimm_2_ tomy,228960.html
31
32
t w o r y
„Go”, olej na płótnie, 110 x 150 cm, 2012
t w o r y
WORKING ON, studio, 2012
33
34
t w o r y
„Domowa czeladka”, olej na płótnie, 160 x 200 cm, 2012
t w o r y
Domowa czeladka Dokąd idziesz? – Do Walpe. – Ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam, chodźmy tam! – Masz ty męża? Jak się zowie? – Mój mąż cham. – Mój mąż cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam, chodźmy tam! – Masz ty synka? Jak się zowie? – Mój synek Marcinek. – Mój synek Marcinek, twój synek Marcinek, mój mąż cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam, chodźmy tam! – Masz ty kolebusię? Jak się zowie? – Kolebusia dla synusia. – Moja kolebusia dla synusia, twoja kolebusia dla synusia, mój synek Marcinek, twój synek Marcinek, mój mąż cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam, chodźmy tam! – Masz ty parobka? jak się zowie? – Mój parobek nierobek. – Mój parobek nierobek, twój parobek nierobek, moja kolebusia dla synusia, twoja kolebusia dla synusia, mój synek Marcinek, twój synek Marcinek, mój mąż cham, twój mąż cham, ja do Walpe, ty do Walpe, sam, sam, chodźmy tam! http://allegro.pl/basnie-braci-grimm-2-tom-i3808317969. html http://www.antykwariat.waw.pl/ksiazka,1046453/jakub_grimm_wilhelm_grimm_basnie_braci_grimm_2_ tomy,228960.html
35
36
t w o r y
„Szhape II”, olej na płótnie, 30 x 40 cm, 2012
t w o r y
„Szhape IV”, olej na płótnie, 40 x 50 cm, 2012
37
38
t w o r y
Mural do wystawy In the Name of Love, G36, patio ul. Szewska, Wrocław
t w o r y
Mural, Morzęcin Wielki, 2011
39
40
t w o r y
Instalacja „-siła wyższa-- kuszenie Ewy”, 11 konkurs im. Eugeniusz Gepperta
t w o r y
Mural do wystawy POCO dzień kobiet, 2013, galeria PoCo, Wrocław
41
42
t w o r y
POCO dzien kobiet, foto. galeria PoCo
t w o r y
43
44
t w o r y
bez tytułu, olej na płótnie, 185 x 245 cm, 2013
t w o r y
45
46
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Paweł Baranowski ur w Gdyni 1972 r. Absolwent Wyższej Szkoły Morskiej. Przewodnik turystyki górskiej, kajakowej. W latach 1994-97 związany z Inicjatywą Poetycką „Almanach”; w 2004 r. uczestnik spotkań Sopockiego Klubu Pisarzy i Przyjaciół Książki, 2007/2008 r. działalność w Grupie Literackiej „Polaris” w Londynie. Publikacje m.in.: „Autograf”, „Tygiel Kultury”, „RzeczPospolita Kulturalna”, „Dziennik Polski” (Londyn), „Cooltura”, „Poezja dzisiaj”, KA „Bliza”; Dodatek literacki NLG, Biblioteka Rękopisów GTPS „Ręką spisane”, Trójmiejska Antologia „Galera Poetów” (1999 r.); Antologia: „Na końcu świata napisane” wyd.Videograf II, 2008 r. Prezentacje: Radio Gdańsk, TV Tele-Top Gdynia. Laureat konkursów poetyckich m.in.: Biała Lokomotywa w Aleksandrowie Kujawskim, K. im. M. Czychowskiego w Gdańsku (2003 r.), K. Polish Books, Londyn (2007 r.), K. im. S. Gostkowskiego w Gdańsku (2008 r.), K. Kwiat Rumianku, Rumia (2009 r.), KJW w ramach Nagroda Literacka Gdynia (2009, 2011 r). Wydane tomiki wierszy: „Prześwity” (2005 r.), „Ziemia Obiecana”(2007 r.), „London aj”. (2011 r.). Inicjator Przystani Poetyckiej „Strych”, w latach 2001-2005 organizator Spotkań Poetyckich w Cafe Strych, zaangażowany w tworzenie i współorganizację Przeglądów „Połowy Poetyckie” w Gdyni. Honorowa nagroda Prezydenta Miasta Gdyni za animację kultury (2005 r.). Od 2009 r. czynny powrót do działań Przystani Poetyckiej „Strych”, „Połowów Poetyckich”. 2011 r. – stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego.
t e k s t y
Kredo rozmowa z doradcą finansowym sprowadziła się do rachunku sumienia z gospodarności środkami na utrzymanie stanu cywilnego i zdolności kredytowej na nieruchomość, sumę wyłoży bank, który stanie się pierwszym po Bogu wierzycielem kapitału i czasu na spłatę długu po rozmowie poczułem niepokój i krzyż pot i na raty rozłożone biczowanie, wierzę w grzechów odpuszczenie ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny, bez kredytów amen
l i t e r a c k i e
47
48
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Gra pamiętasz Jędrek jak w dzieciństwie z chłopakami z podwórka w piaskownicy graliśmy w kapsle kto pierwszy dotrze do linii mety nie wypadając poza bandę; potem gdy przeskoczyliśmy mur piaskownicy niewielu celowało do przodu jednak nadal liczyło się kto zgromadzi największą kolekcję kapsli, w tej grze z wiekiem zasady nie zmieniają się tylko cel i stopień trudności coraz bardziej zaawansowany i już nie tak prosto jak kiedyś dotrzeć do mety nie wypadając z trasy halo, Jędrek, słyszysz mnie? gdzie jesteś…?
t e k s t y
London Eye 1
Przehandlowałem czas za walutę obcą krajowe zdarte buty ukazały nowe dziury i przejścia z prawej na lewą po korzystnym kursie wymiany i biletem co do złotówki w jedną stronę; w nowych butach spacer po London Street zamiast do urzędu pracy po ostatni zasiłek i podpis na liście bezradności, na wyspie trwają igrzyska pracy i wymiana kadry narodowej; z wagoniku London Eye widoki odmieniają się przez trzy czasy i przypadki siebie na tle Big Bena i Tamizy stal kołuje w powietrzu iglice wież, drapacze, zza chmur samoloty tną mgłę i czas słychać sssyyyk ech London, aj…
l i t e r a c k i e
49
50
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Granice
Przy przekraczaniu granic potrzebny jest paszport, wiza albo dowód osobisty jak na odpustowym jarmarku unijnym; inaczej nie można wejść legalnie do stanów ani królestw jeśli dokument nie jest autentyczny i czysty, jak dusza przy kontroli na ostatniej granicy
t e k s t y
(…)
Rdzewieje wszystko, dwa rowery w garażu, do tego jeszcze ta angielska pogoda nie mieliśmy lata razem, a już nadszedł czas przeziębień i coraz grubsza na nas garderoba przez słuchawkę głos zacina jak deszcz, za oknem spoiny liści puszczają, skrzypią braki w krajobrazie, nadal dotyka zimna stal samolotów, czy da się to wszystko naoliwić?
l i t e r a c k i e
51
52
t e k s t y
l i t e r a c k i e
(Polsko) odwołujesz mnie ustami ministrów i wskaźnikami bezrobocia, zsyłasz na wyspę teraz jednak dopiero stać mnie na bycie w tobie choćby przez chwilę, na jaką pozwolą rozkłady lotów i łańcuch odległości; za każdym razem pod okiem celników i straży granicznej wywożę cię po kawałku, na kilogramy i sztuki, wędzoną, suszoną, kiszoną, drukowaną, w słoikach i torebkach, a na reklamówkach polskie słowo niosę; w kieszenie kurtki upycham pocztówki, zdjęcia i książki, bo przekraczają dopuszczalną wagę, a w rękawach przemycam ostatnie pożegnania i chłodne poranka milczenie gdy więźniarka taxi wywozi na lot w chmury, w których znika kontur mój czy twój, sam już nie wiem; pomiędzy nami wody mórz mieszają się, ty jednak tam jak góry stoisz, niczym nie wzruszony granit tęsknoty
t e k s t y
Emigracja Emigracja jest jak wojna pozbawia ojczyznę dzieci eksterminuje więzi, atakuje na wszystkich frontach desant przedziera się jak przez linie Maginota, drogi i mosty wysadzone, podminowane komunikacyjne szlaki, e-maile i sms-y wybuchają bomby pułapki; obrońców ostrzał, komendy jak zaklęcia z Westerplatte; skuteczny „Blitzkrieg” emigracji, jak rzucony granat z najdalszych miejsc trafia prosto do środka
l i t e r a c k i e
53
54
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Rzeczypospolite (2007 r.) Znów radiostacje wolnych rozgłośni, nasłuch przez internet ‘tu polskie radio’, Sikorski zdymisjonowany, w kraju szykują się łapanki skarbowe, za granicą przymusowe obozy pracy, w kraju miasteczka i wsie opustoszały, na brytyjskie wyspy rodaków naloty dywanowe różne Rzeczypospolitej migracje, tym razem prezydent i rząd w kraju naród poza granicami
t e k s t y
Christmas Party (grudzień 2005) niewiele słychać o gwieździe i dziecięciu, Radio BBC One podaje, że w Betlejem pod Londynem z okazji Świąt, odbędzie się wielki koncert „Christmas Party”, a więc nadal bez zmian na topie wciąż Cold Play
l i t e r a c k i e
55
56
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Odpływ rozstawanie jest jak odpływ poziom rzeki opada brzegi stają się wysokie wszystko co żyło w wodzie, w powietrzu macha ogonem odlatuje samolotem
t e k s t y
Emigrant Mieszkam poza granicami spotkań z dala od twoich drzwi, pomiędzy nami bariera pomieszanych języków zachód ja-wschód Ty; kilka ulic, które nas rozdzielały pogrążył kanał La Manche, który przelatujemy rzadko, taki lot wydaje się zbyt tani
l i t e r a c k i e
57
58
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Damian Bus (ur. 1983) – przedstawiciel working class. Studiował filozofię na UMK w Toruniu. Kontestator, anarchista w 75%. Pasjonat filozofii, malarstwa i dobrej literatury. Pisanie jest dla niego formą terapii. Podobno wytrawny kucharz.
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Ostatnie pogo w mieście linie, kontury i wypukłości – nocna geometria. okolica jak nieostra fotografia, nieprawidłowe echo tak jak przenikanie się światów, niedomykanie zastawek i powiek, rezonans kilku dni bez opisu. natrętne zimno, szron skrzący się na drzewach, tak jest od wczoraj, odkąd niepewność zmieniła barwę i stan skupienia, to dzieje się szybko, zapada się, drga jak wepchnięte w ruch, nawet ściany parują z nadmiaru, sen skrapla się w pościeli, osiada na porach, gdy tylko otworzy się puszka wiosny, zieleń ponownie nas ogłupi, a atawizmy i ptasie pieśni wzniosą się wysoko na listach przebojów. blanty i anarchia, cisza na stadionach, żydzi w puszkach, cyganie w kostkach, transmisja z planety małp, remisja raka u sąsiadów, grudzień – sen martwych gołębi.
Iść, dokąd poszli tamci, do knajpy za rogiem? Czy może samotnie brnąć przez noc i ulice, zmieniając kierunek w harmonii z bezładem zimnych kropel deszczu spływających po twarzy? Na morzu Beringa jest minus dwadzieścia, a wszystkie skróty myślowe prowadzą do Ciebie. Mija północ i nagle całkiem nie wiadomo, co zrobić z tak przyjemnie rozpoczętym życiem. O kilka słów za wiele. Żadna nowa litera nie ma racji bytu, żaden przecinek i żadna kropka nie są potrzebne. W mózgu trwa gorączkowe ustalanie planu, jedynej obowiązującej wersji zdarzeń. Tymczasem tutaj. Gasnący żar, jedyny punkt oparcia w gęstniejącym mroku. Nie myśleć. Iść.
59
60
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Pas transmisyjny pamięci zacina się jak stara płyta. Horyzont strzępi się i odbija pociski wystrzelone z innych wymiarów. Centymetr, metr, kilometr to tylko zmarzlina topniejąca w syberyjskiej duszy. Kropla wstępująca na usta, nigdy nie zastygła. Złoto tajgi nie rozświetli zakrzepłej pod powiekami polarnej nocy. Kompasy powariowały i jak mantrę powtarzają: północ, północ, północ. Dewaluacja odległości rozmieniła na drobne najtwardszy, zdawać by się mogło, bilon. Fraktal czasu stopniał jak śnieżynka w dłoniach dziecka, które zostanie kiedyś strażakiem. W przerwie pomiędzy synapsami czai się metaforyczny łup. Nic nie sprowadza się do zera czy jedynki. Wszystko w połowie. Okoliczności są metafizyczne. Mgła przynosi zwątpienie, a może to nie to, może w niej jest to, czego szukamy. Ukryte poza zasięgiem satelitów, gdzieś w borsuczej norze. I jakie mamy dowody na niemożność istnienia wielości i ruchu, czy ślimak wie, dokąd idzie i czy skrywa w skorupie ostatnią gorzką żołądkową, a jeśli tak, TO CO???
t e k s t y
pigułka słońca w oczach ciemnieje. jest wolniej i wolno coraz więcej. po trawie, ciałach łażą żywe plamy, plamy jasne i ciemne jak cienie. ty jesteś jezioro, biała konstelacja, odganiasz chłód, przygarniasz drżące dłonie. gnasz rozpłataną łódkę, rybaka wcinasz w toń. ty jesteś jezioro, nieskażona pościel. za tobą ziemia, niebo i śmiertelne prawdy. za mną popioły, cień i popielnica. świat jest na powrót złośliwym lustrem: kamieniem, krwią, brudną ulicą.
l i t e r a c k i e
61
62
f e l i e t o n
Szymon Szwarc * Tutaj miał widnieć tekst, który napisałem jakiś czas temu, ale nie widnieje, dlaczego? Bo będzie widniał tekst, który piszę zamiast tamtego tekstu. Dlaczego piszę ten zamiast tamtego? Ano, bo tamten przeistoczył się jakoś tak zupełnie naturalnie w wiersz, a wierszy w tej rubryczce nie zamierzam publikować, przestał więc się nadawać do rubryczki – oto odpowiedź. Natomiast to, co widzicie, jest tekstem zastępczym, który posiada jakąś wartość poznawczą, choćby dlatego, że staram się w nim wytłumaczyć jego status ontologiczny, za co mogę też przeprosić, ale podoba mi się to niezmiernie, więc nie zaniechuję (Word mi tego nie podkreślił, jakby co) tego procederu. Mogę jeszcze wrzucić parę słów o wierszu, tj. tekst, który miał tu widnieć pierwotnie, znacznie lepiej funkcjonuje jako wiersz, więcej białej przestrzeni z prawej (koncentrat pomidorowy) oświetla i rozjaśnia jego wewnętrzne zawiłości (flaki), czyni je (flaki) bardziej atrakcyjnymi i pożywnymi w lekturze. Lecz nie z każdym tak bym postąpił (tekstem, nie człowiekiem), jeśli już miałbym się zwierzyć, chociaż owe granice między prozą a wierszem, kiedy jeszcze mamy do czynienia z szeregami słów, zdań, myśli, obrazów, są płynne i właściwie tak powinno być, nawet jeśli czasem robi się dramatycznie. Niech zatem okoliczności ostateczne decydują o formie, wcześniej niech się to nie dzieje. Niech sobie formy czekają, jak wiadra na wodę.
Jest grudzień i gwiazdka jest
f e l i e t o n
dzienniczek uwag
Jaka płynie z tego nauka? Nie powiem wam, bo nie mam na to czasu. Natomiast mam czas, żeby przyznać, że cieszy mnie kolejny przejaw niesubordynacji w tej rubryczce, za co, mam nadzieję, nikt się nie pogniewa. * Próbuję dokonać jakiegoś podsumowania, ale nic mi nie wychodzi. Odpuszczę sobie tym razem, chyba że znajdzie się jakiś poczciwy analityk, który coś więcej powie na temat wyrabianych przeze mnie norm, zrobi ładny wykres, wpisze na oś (dwie osie to krzyż!). Bo mnie się nie chce tego robić. Po co mam to robić? Żebym wiedział, co robię? No tak, dobrze jest wiedzieć, co się robi, ale czy zawsze się to mieści w statystykach, to już nie wiem, więc choćby ta świadomość mnie jakoś tak zniechęca. Tym bardziej, że akurat teraz mam ochotę zrobić ciasto bardziej, niż dokonać podsumowania. Zeszły rok, bo już piszę w następnym, zaczynał się bardzo podobnie, ale to tylko pozory, tak sobie myślałem, wrzucając żwir szuflą do łyżki koparki pewnego dnia. Byłem spocony i czułem się silny, a teraz ochlałem się kawy i ręce mi się trzęsą, zupełnie jak Malinie przy każdej okazji. Jak więc, takim roztrzęsionym będąc, dokonywać pomiarów (już łatwiej byłoby dokonać wyboru!)? Zeszły roku, byłeś dla mnie łaskawy i dobry. Byłeś okrutny i trudny, miałeś tyle dni, co zwykle, byłeś zaskakujący i otworzyłeś mi kilka furtek, a kilka zamknąłeś, dzięki czemu nie dopadł
mnie żaden zły pies, tak sądzę, chociaż może teraz właśnie rozrywa moje ciało na strzępy, o czym nie wiem, bo konstruuję wypowiedź. Bardzo mnie to cieszy, że robisz to za mnie, zawsze ufałem, że prowadzi to do momentu, w którym powinienem ci podziękować. No i doprowadziło mnie to w to samo miejsce, co przed rokiem, ale już zupełnie inne. Dziękuję ci. Naprawdę. A co ze mną? Wszystko w porządku, cieszę się, że siebie pytam. Ręce mi się trzęsą od kawy, chcą się zabrać zapewne do pieczenia ciasta. Albowiem z roztrzęsionych rąk dziwne ciasta wychodzą. Jest godzina 16:26, zaraz muszę iść, żegnaj więc, mój drogi, podsumowania bardziej szczegółowe zostawmy na później, najlepiej na nigdy, przynajmniej teraz, tj. przynajmniej nie na teraz. * Bo to już było. Jak to by powiedział Kamil: „byłken”. Bardzo ładnie: „bo to już «byłken»”. Bardzo. Może gdybym napisał to zgodnie z wciągającą logiką tych ładnych deformacji, to mógłbym napisać: „tego jeszcze nie «byłken»!” – pierwszy i ostatni raz, a potem to jeszcze na głos wypowiedzieć? Może. A może nie powinienem tego „napisałken byłken?”? Muszę się zapytać Kamila, czy to coś da, w każdym razie, to już się stało i stoi przed nami bardzo ładnie, bardzo.
63
64
f e l i e t o n
Z
Barszcz Błaszczyk
-obrazkowani, przeobrazkowani. Nieskupieni. Zerkamy. Wciąż nierozbudzeni nie patrzymy na siebie. Natura nam spowszedniała, bo od cholery nas tu. Cudów i magii brak. Na myśli się zaczyna i na myśli się kończy. O czym jest nasza pierwsza myśl? Czy każdy zaczyna od innej? Może, że jest ciepło albo ciemno. Nie patrząc na siebie, ego na orbitach wokół wspólnej jaźni, wczesna translokacja w szarym tunelu powietrza. Zaraz będzie jasno.
Skutki uboczne zabawy w kulturę *
Kraina mrozu, śniegu i zamkniętych bibliotek. Kraina pocałowanych klamek, nieszczęsnych urojeń i niezrealizowanych spotkań. Żałosne podtopienia konieczności czy przypadku – utrata wolnej woli. Za każdym razem, by uniknąć powtórek, wycofuję się przed myśli. Obserwuję i wypatruję mglistej granicy między tą obserwacją a walką, zatopiony w Zachodnim wychowaniu rozumu. Ktoś utopił nas w kulturze – jednostkowym wrażeniu i owczym pędzie. Chuda szkapa wchodzi do autobusu, nieskrywany topielec, pławi się w słowach i gestach bez nadziei na zbawienie. To nie jej słowa i gesty, dobrej pięknej prawdziwej. Spętano nas chorobą odczuć i reakcji wirusowych. Wolna wola to konstrukt. Wymalowała się wedle zaleceń, tak podległa. (Na Boga, to tylko zabawa!)
s e f e l i kect joan
regulator kwasowości
Uciekam przed oczywistością. Odpływam z zamkniętymi oczami w nieokreśloności szeptów, szelestu i skrzypu. Rozpuszczam emocje spakowane w skórzany worek, uważając, jak oddycham. Jest taki oddech, który powstaje z paniki, że wszyscy (nawet ci, których darzymy utajoną sympatią i fascynacją) w tej samej pozie zjedziemy pod ziemię pod własnym ciężarem. Powstaje z faktu, że to już, a nie że dopiero za jakiś czas; że jesteśmy już tutaj – w tej przestrzeni, gdzie to wszystko, o czym mówią i co od lat badają, właśnie się dzieje. Nigdzie indziej. Nabonid, Da Vinci, Einstein, to właśnie tu, pod kopułą szklanej kuli śnieżnej. Jesteśmy w grze. Życie trwa w najwyższym stopniu, nie ma innego stopnia i tylko w tym można powiedzieć „życie”. Rodzi się czasem uczucie jak u głuchego biegacza, którego nikt nie powiadomił o wystrzale startowym. To jak musieć płynąć i nie mieć się czego złapać, bo to nie basen, lecz pełne morze. To serce już się nie powtórzy, a ono bije. Jest taki oddech, kiedy druga osoba jak infantylny, nieodpowiedzialny bachor odwróci się od ciebie egocentrycznymi plecami fochów i zachciewanek, i pozwoli odejść ostatnią ścieżką, jaką jest wtedy w stanie sobie wyobrazić... Ścieżka-bilans zysków i strat, nieodwracalnych przebiegów nieudolności, niepowtarzalnych okazji dla historii, niewykorzystanych potencjałów sytuacji, niespontaniczności i pozbawiania siebie ludzi i przyjaźni. Zawsze będzie to strata czegoś. Jest taki oddech podczas spotkania z Bogiem i niebytem w tym samym teraz. To czysta ambiwalencja, mimowolne drżenie, nogi skaczą, zęby stuka-
ją o siebie. Mrówki na rękach, dłoniach, głowie, twarzy i szyi, a na domiar – chęć, by w tym trwać. Wiedziałem wszystko, nie wiedząc nic. Wracam z klamką odbitą na ustach. W poczekalni na kółkach jest znów szaro, lecz tym razem będzie tylko ciemniej. Nie ma tłoku, dużo siedzeń jest wolnych, a twarze ludzi, na które patrzę, nie odpowiadają. Znużenie i obojętność jest jak anemia, a krwią zagadka. Wampiry tajemnic – żadne wrażenie nie pasuje lepiej. Wszyscy wyssali wszystkich, których znali. Wysłużone znajomości zostawiamy w lesie na śniegu i znów opuszcza nas energia. Kobiety mają powykrzywiane twarze, mężczyźni drwią od frustracji wpisanej w ich naturę. Z wiekiem w tym mieście coraz mniej jest tajemnic. Doświadczenie przekłada się w nienastawianie na zdziwienie i szał. Dajcie nam nową iluzję – ludzi, z których chcemy wyssać całą ich tajemnicę, a potem rzucimy jak szmatą o podłogę tę iluzoryczną magię. Wampiry tajemnic, w jednego takiego też wchodzę skórę. Zamykam oczy i po raz kolejny wycofuję się przed dźwięk, przed emocje i przed myśli. „Poza kulturę i poza język” próba. Cicha obecność, opoka. Po chwili słyszę głos. Jest wewnętrzny, to kmiotek ego – iluzja tutejszego wychowania; owoc słowa „ja” w języku i noszonego przez nasz model imienia; ogólny wgląd na przeszłe doświadczenie; zgromadzona wiedza teoretyczna, połączona z obecnymi pragnieniami. My Precious!
00 65
66
f e l i e t o n
Ś
Karolina Natalia Bednarek
rednio raz w tygodniu zdarza mi się słyszeć pytanie w stylu: „O czym ty w ogóle mówisz? Pewnie masz rację, ale ja nie mam pojęcia, o co chodzi...” I wcale nie mam tu na myśli jakieś skomplikowanej materii z zakresu egzystencjalnego czy zagadnień fizyki kwantowej. Chodzi raczej o dyskusję dnia codziennego, sobotnią „Wyborczą”, jakiś opiniotwórczy periodyk, telewizyjną debatę na temat ważności krzewienia kultury i sztuki w kraju, w którym wciąż brakuje na pielęgniarki i górników, polecane nowości książkowe, premiery filmowe i niszę muzyczną, wygrzebaną gdzieś w Internecie. Szansa na podjęcie ciekawego dialogu jest zgoła znikoma. Domyślam się, że czytający ten felieton pewnie na co dzień nie zauważają podobnego problemu, tak jak ja go długo nie odczuwałam. Obcując w pewnym środowisku, podejmując rozmowę na temat, który jest oczywistym, naturalnym, a nawet w pewnym sensie „kolokwialnym”, nie zauważamy, że gdy wchodzimy między inne wrony, zmienia się dialekt. Kiedy mówisz do przyjaciółki, że zaciekawił cię temat Salvadora i Gali, ona przytakuje i poleca książkę. Kiedy Zbyszek proponuje ci film, doskonale czujesz jego intencję i rezerwujesz czas, by nadrobić to, czego jeszcze nie miałaś okazji skosztować, bo zawsze można podzielić się odczuciami, odkryć nowe inspiracje, konotacje, etc. etc. I wcale tu nie chodzi o poczucie wyższości. Wręcz przeciwnie – każdy dzień jest okazją do zgłębiania wiedzy i zainteresowań, a im więcej poznajesz, tym ogromniejszą masz świadomość własnej niedoskonałości i zaczynasz liczyć luki, które trzeba bezwzględnie wypełnić. A i tak zemrzemy bez piątej klepki. Szczęśliwe jest „mainground”, na który padają twoje ziarna, gorzej, kiedy na Twoje: „Gala”, pada pytanie: „Jest jakaś gala?”
W poszukiwaniu ludzkiej utopii
W jednym z wywiadów Agata Passent – wychowana na literaturze klasycznej, krzewieniu tężyzny fizycznej i porządku – przyznała, że od mężczyzny oczekuje tego, aby był inteligentny, wykształcony, zabawny, o artystycznej duszy i jeszcze... ciągle ją zaskakiwał. Czy to wiele? W dzisiejszym świecie wydaje się to dużo. Tak jak znana felietonistka wielu jest ludzi,
f e l i e t o n
życie i cała reszta
którzy żyją ciągłym obcowaniem z otaczającym ich światem sztuki, mediów, nawet polityki – by wiedzieć, w jakim kraju się mieszka. Niestety, obserwuje się zubożenie pewnych wartości. Umysły się zamykają, serca się zamykają. Tworzy się ściana, zaburzająca komunikację. Pamiętacie arystokratyzm myśli? Kilka lat temu, goszcząc w Toruniu, wspominał o nim Zanussi. To jest coś, na co powinniśmy się nie tylko godzić, ale co powinniśmy w życiu wybierać. Kapuściński tłumaczył: „Być ponad to – być arystokratą myśli, arystokratą tematów wybranych. Tak, ponieważ potrzebna jest wzniosłość, niezgoda na miałkość, na małość, na zniżanie się do banału, do kiczu. Ale osiąga się to nie przez jałowy opór, zwykłe odrzucenie, ale przez zajmowanie myśli ważnymi, istotnymi problemami, rozważaniami, refleksją nad losami człowieka i świata. Istnieje arystokratyzm krwi i arystokratyzm myśli. Tak jak arystokrata nie zadawał się z byle kim, bo to go by obniżało i poniżało, tak i arystokrata myśli nie powinien wchodzić do toczącej się rzeki pseudospraw i pseudoproblemów, nie powinien obniżać treści i pułapu swojego myślenia”. Życie to najbardziej uzależniająca używka. A z pewnością najdroższa. Wprowadza w stany euforii, odrętwienia. Są zjazdy i tripy nie do przewidzenia. Niczego nie możemy być pewni i czasami można wypić niewiele i mieć globusa – a wszystko „zależy od dnia”. Nie ma „nigdy” i nie ma „zawsze”. Życie nieuchronnie prowadzi do śmierci. I albo się tę chwiejność, helikopter w głowie polubi i zaakceptuje, albo będzie się miało nieprzerwanego kaca. Zabawne, że w jednej chwili wydaje ci się, że wiesz już wszystko... o sobie, o ludziach, a naprawdę nie można ufać nawet sobie i najlepszym jest po prostu przespacerować przez życie łagodnie. Wydaje nam się, że ktoś robi nam krzywdę, a to okazuje się być najlepszą lekcją współistnienia. Jesteśmy szczęściarzami, że możemy doświadczać. Uczymy się doceniać razy i kopniaki, uczymy się stawiać temu czoła, iść dalej, wspinać się na kolejne szczeble, asekuranctwo i tchórzostwo to najgorszy z możliwych błędów. Bo jak nam przyjdzie doczekać starości, to powiemy sobie, że żyliśmy naprawdę, a nie przez ściereczkę. Najlepszym w tym wszystkim są ludzie. Ci, co są z tobą nie tylko słowami. Ci, którzy przychodzą,
odchodzą, bo zawsze będą odchodzić. I najważniejsze, by nauczyć się od nich jak najwięcej. I jak ktoś trenuje cię przez lata, a ty tego nie znosisz, po czasie wiesz, jak bardzo jest ci to teraz przydatne. I mimo, że twoje życie się zmieniło, doceniasz, że ktoś miał odwagę iść po swoje kosztem ciebie. I kochasz jedną osobę, a druga niespodziewanie daje ci rękę. Dlatego kojącym pocieszeniem jest – arystokratyzm myśli. Na koniec z innej beczki. Marzenia świąteczne... Od momentu pojawienia się w bloku reklamowym ofert promocyjnych pakunków pod choinkę, pakietu komedii romantycznych z Mikołajem w tle, muzycznej relacji Chrisa Rii o powrocie do domu na święta, sączącej się z głośników radia, większość z nas ogarnia ten specyficzny klimat. Spotkania z przyjaciółmi przy grzanym winie, pomarańcze upstrzone goździkami, wigilijne śpiewanie kolęd w pracy, listy prezentów i ogólne poddanie się nastrojowi. Wszystko to ma swój niewątpliwy urok. I jak dobrze jest się tym cieszyć, kiedy nie musisz myśleć o niczym negatywnym, kiedy nic ci nie grozi, wiesz, że masz swoje miejsce na świecie. I tak na przykład Administracyjna marzy o nowej książce Agnieszki Osieckiej, jej synek o bajońsko drogim zestawie pociągów Lego, Szczepan o tym, żeby się zakochać...tak ja marzę, żeby po 1 stycznia móc wrócić do pracy. I wokół tego nadal tworzyć tu swoją rzeczywistość. Coś co wydawałoby się prymarnym, nabiera znaczenia wyjątkowości i unikatowości – mieć pracę. I załamuje się arystokratyzm myśli... pozwolić na niego może sobie ktoś, kto ma najbardziej pożądaną dziś stabilizację. W jednej z debat publicznych Krystyna Janda i Adam Nowak zgodnie stwierdzili, że chcieć delektować się sztuką mogą tylko ci, którzy mają pełne lodówki i jeden etat, tak... bo to dla mnie możliwość mieszkania w tym mieście, obcowania z ludźmi, poznawania Szczepana, smakowania kultury drobnymi kęsami, rozwijania pasji, zwyczajnie – możliwość życia. Jak ktoś nie ma pomysłu na prezent dla siebie, niech odda go w dobroci serca potrzebującemu... Wesołych Świąt! I do zobaczenia?
67
68
f e l i e t o n
D
Kosmiczny Bastard
ekorując Horyzont Zdarzeń świątecznymi ozdobami, wdałem się w wewnętrzne deliberacje na temat prawdziwej istoty nadchodzących świąt. Od razu zaznaczę, że jako hardy bezbożnik, nie obchodzę Świąt Bożego Narodzenia ani innych tam Saturnaliów, których treść ujmą jest dla każdego racjonalnego umysłu. Dla mnie, nadchodzące święta, to Święta Nalotu Czerwonego Grubasa i Bombowego Świerka. I proszę zdjąć z gęby te drwiące uśmieszki, i nie marudzić, że śmiesznie to brzmi, że nazwa jest zbyt długa, że jakaś taka nieracjonalna, bowiem jest to nazwa najprawdziwsza, bo najmojsza, a poza tym została wyryta na spodzie Monolitu, zaraz obok inskrypcji MADE IN CHINA. Chociaż na ogół jestem wrogiem wszelkiego rytuału, to z drugiej dupy strony uważam, że nowe świeckie tradycje nie muszą zaraz być jakimś strasznym bareizmem, jeżeli tylko nie będziemy traktować ich śmiertelnie serio. Śmiertelna powaga, oprócz tego, że – jak sama nazwa wskazuje – jest śmiertelna, to nieuchronnie prowadzi do absurdu, impotencji, szkodzi tobie i osobom w twoim otoczeniu, znacznie bardziej niż sporadyczne palenie głupa.
Święta na Horyzoncie
Święta Nalotu Czerwonego Grubasa zwanego też Starym Kapitalistycznym Komumuchem lub Dziadkiem Mikołajem, jak najbardziej mają swoje świeckie tradycje, które z biegiem lat ukonstytuowały się na bazie negacji pewnych zjawisk kulturowych oraz afirmacji innych, wszystko zaś zostało przepuszczone przez unikatowy pryzmat bękarciego stylu. I tak przygotowania do świąt trwają około miesiąca. Najwcześniej zaczynają się dwa tygodnie po obejściu Dziadów, bowiem umarlaczki muszą wybrzmieć w spokoju. W czasie przedświątecznym zalecane jest słuchanie wszelkich sentymentalnych lastkrysmesów, letitsnołów, a także dostojnych otannenbaumów, radosne dekorowanie kosmicznego dominium, zaklinanie śniegu oraz oddawanie się konsumpcyjnemu szaleństwu we współczesnych świątyAutoportret
f e l i e t o n
horyzont zdarzeń
niach Mamona po to, by zdobyć wyjątkowe podarki dla przyjaciół i rodziny, które później rzekomo podkłada Czerwony Grubas pod Bombowym Świerkiem pospolicie zwanym Choinką. Warto tu wspomnieć o tradycji Wigilii Kevina, podczas której co roku oglądana jest wspaniała przypowieść o perypetiach ośmioletniego chłopca. Kevin, syn Petera, zostaje przypadkowo opuszczony przez rodzinę i pozostawiony sam sobie, jednak udaje mu się pokonać zło. Jednocześnie otwiera się na drugiego człowieka i jego odmienność oraz na nowo odkrywa wartość rodzinny. Dla uzupełnienia można obejrzeć także tzw. Nowojorski Testament, który – co zdarza się nieczęsto – trzyma poziom części pierwszej. Czasem obawiam się, że ta filmowa przypowieść ma tak duży ładunek archetypiczny, że może kiedyś stać się nową religią. Nawet jeśli spełnią się me czarnowidztwa, z pewnością będzie to religia o niebo lepsza od tych, które znamy obecnie, z wyjątkiem może pastafarianizmu i dyskordianizmu – bowiem ja te dwie szanuję. Z kolei zamiast opłatka, łamiemy się mandarynką, która symbolizuje wydłużanie się dnia względem nocy. Na wigilijnym stole, oprócz potraw wywodzących się z prymitywnych wierzeń i tradycji, nie może zabraknąć czarnego napoju gazowanego, którego czerwono-biała butla powinna być należycie wyeksponowana. Święta Nalotu Czerwonego Grubasa i Bombowego Świerka naturalnie są czasem miłości (w tym roku na czubku choinki obowiązkowo zawieszamy tęczę, resztę ozdób utrzymujemy w stylistyce astralnej) i kosmicznego pojednania ponad galaktykami. Ich aspekt moralny wiąże się z unikaniem prezentów MADE IN CHINA oraz zakupem karpia w filetowym stanie skupienia. Nie wolno też okłamywać dzieci co do istnienia Dziadka Mikołaja, który – mówiąc dość eufemistycznie – jest postacią czysto alegoryczną, cała zaś draka z jego zielonymi niewolnikami, bezdennym worem z prezentami, pijanym reniferem, kominem, choinką itp., jest tu li tylko przyczynkiem do kształ-
towania w naszych ukochanych larwach krytycznego osądu i empirycznego podejścia do świata. Ponadto, w obrządku kosmiczno – bękarcim, nie czekamy na północne przemówienie zwierząt – jako że sami jesteśmy zwierzętami, z pozostałymi dogadujemy się przez cały rok, nie tylko od święta! Zanim złożę świąteczne życzenia, pragnę wyłożyć czerwono na zielonym, że nie cierpię dość powszechnej wśród domniemanych intelektualistów (zgodnie z definicją felieton winien zawierać w sobie pierwiastek hejtu) gloryfikacji duchowego czy tradycyjno-religijnego wymiaru świąt i potępiania ich świecko-komercyjnego wymiaru. Jakoby to pierwsze miało być takie głębokie i treściwe, a drugie – płytkie i jałowe. Otóż ja widzę jak na macce, że to pierwsze jest tylko zakłamaną i skostniałą formą tego drugiego. Ponadto, każda tradycja zaczynała swój memetyczny wyścig od statusu nowomodnej fanaberii, a wiele – zdałoby się odwiecznych – tradycji ma mocno zafałszowany rodowód… Tak też dopóki nie wybieramy kłamstwa, nazywając go prawdą objawioną, reszta nie ma większego znaczenia. Reszta jest bowiem tylko kwestią estetyki, zaś w tym wszystkim najważniejsza jest przecież przyjaźń, miłość, radość, przyjemność, itp. I tak, Kosmiczny Bastard życzy wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom MENAŻERII Świątecznych Świąt Nalotu Czerwonego Grubasa I Bombowego Świerka! Niechaj te święta będą białe (tylko ze względu na śnieg), świeckie, przyjemnie beztroskie i kosmicznie radosne. Niechaj pierwsza gwiazdka nie spierdoli się Wam na głowy! I niechaj żłóbek waszych serc pozostanie pusty jako i wanna wasza… *<];=0
69
70
f e l i e t o n
Józef Mamut
W
nowym roku mają zdelegalizować len, bo zbyt silnie kojarzy się z innym szatańskim warzywem i ludzie zaczęli go kolekcjonować. Szkoda, bo bardzo lubię nosić lniane koszule, zwłaszcza latem. Lekkie, szybko schnące, oddychające. Z tego co wiemy, więcej osób zeszło po spożyciu uczulających orzeszków arachidowych lub słuchając konferencji rzecznika rządu, ale kto by się logiką przejmował. Wystarczy, że wiemy o co chodzi, bo wciąż nie potrafią powstrzymać krzywienia krzesłem ryja ani innych znaków niewerbalnych emitowanych kiedy łżą jak koty. Tymczasem picnik skręca kotyliony, a raczej chińskie substytuty tego, co kiedyś rosło na polach pegenigerów obsianych teraz cebulorzepakiem – dzięki temu w medycynie mamy ciągły postęp. Zanim zdążyłem zużyć moje zapasy magnezu ominęła mnie epoka chelatów i przeszedłem od razu do cytratów, które podobno jeszcze lepiej wchłaniają się w mózg szympansa – przynajmniej na razie. No i znowu się pomyliłem! Miałem kupić kostki do defloratora 12 w 1, a kupiłem tylko 7 w 1. Bez sensu. Dobrze, że się niedawno umyłem i posmarowałem żelem ‚180h ochrony przed konserwatyzmem’ by być bardziej otwarty na indeterminizm. Jesteśmy bardzo tolerancyjni. Chyba, że ktoś podniesie za wysoko prawą rękę. Wtedy konsekwencje mogą by gorsze niż spowodowane zniszczeniem jamniczka czy kradzieżą drobnego przedmiotu, którego definicja wzrosła do 400PLN. Brawo! Niestety nie pomogło. Zegarki ministranta nawet jako podróbki są więcej warte. No i znowu wyłączyli sygnał. Czarny obraz na antenie najbogatszej korporacji we wsi? Na kanale który nigdy nie zasypia? Na infokresce powiedzieli, że to pewnie awaria mojego waterwall’a. W kwestii korupcji nic się nie zmieniło. Kiedyś produkowali telefony, teraz opony. Przepisy tworzą nadal i to na swoich normach bynajmniej statystycznych. Kolejne zakazy w typie pseudocwaniaków, którzy wydają 200 baksów, żeby dostać promocyjnego hot-doga za 2 miedzioniklowe. - Co Pan sądzi o tych całych koczowiskach Ramlotów? - Nie jestem rencistą, ale jeżeli kogoś celem życiowym jest nie pracować, mieszkać w pałacyku i się opalać, a mieszka pod moim blokiem, śmierdzi i żebrze to mnie to troszkę wkurwia... czyli nie budzi raczej sympatii mówiąc delikatnie pokrętnie jak to się zwykło publicznie. No dobra. Wypieprzymy Sławosława! Wszystkim (plebs nieistotny) powiemy, że był zajebisty i będziemy kontynuować to co zaczął, ale chcemy być tak okrutnie przejrzyści, że musimy się go pozbyć. Nie obędzie się bez dwóch wariantów planu B, bo okazało się, drzewa to też geje i teoria danger nie ogarnia.
71
f e l i e t o n
bełkot miast a
fot.
Józef Mamut
72
w u n d e r k a m m e r
BRZYDKA POCZTÓWECZKA
Pocztówka z centrum handlowego Cherry Hill New Jersey, źrodło: http://paul-altobelli.com
Pocztówka z centrum handlowego Winter Park, Florida, źródło: http://timetravelnow.tumblr.com/
w u n d e r k a m m e r
KĄCIK DZIWOLĄGA
KRYPTOANIMALIA
Ethel Granger (1905-1982).Alfred David - Mr Penguin
KRAMPUS – bożonarodzeniowy demon. Pogański bożek płodności z najgłębszych odchłani piekła, który zazwyczaj przybiera formę rogatego i koźlonogiego satyra z brodą i ogonem. Przybywa, podobnie jak Święty Mikołaj, w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Lecz odwotnie niż on – nie po to by nagradzać grzeczną dziatwę – ale by sprać niegrzeczne europejskie dzieci na kwaśne jabłko, a także wepchnąć w sakwę oraz zawlec do swojego legowiska. Dziwnym trafem omija tereny Polski, gdyż jako idea mająca swój początek w mitologii skandynawskiej i folklorze związanym z Alpami, pojawia się na terenach Austrii, południowej Bawarii i Tyrolu, północnej Friuli, Węgier, Słowenii, Chorwacji, a także wśród naszych bezpośrednich sąsiadów: Republik Czeskiej i Słowackiej. Do atrybutów owej bestii należą rózga oraz zardzewiałe łańcuchy i dzwonki, które wybrzmiewają wówczas, gdy Krampus (a najczęśniej młody mężczyzna przebrany za niego) w nocy z 5 na 6 grudnia (czy w Mikołajki) biega po ulicach i straszy dzieci. Jednakże pojawiają się wariacje, które można zauważyć w szeregu rozmaitych przedstawień figurujących na tradycyjnych kartach pocztowych w zależności od regionu pochodzenia, dotyczące tego, jak się zwie, jak wygląda oraz co z sobą nosi. Oto kilka dodatkowych faktów na temat Krampusa: – jest straszy niż Jezus; – mówi się, że jest synem boga Hela; – kartki z Krampusem rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, lepiej niż te z kotkami; – Krampus wypracował sobie wiele wyrafinowanych metod karania; – Krampus jest wybitnie beznadziejnym Bossem do pokonania w grze komputerowej CarnEvil; – jeździ motorem wraz z Mikołajem w koszu - nie tam żadne renifery; – jest zwolennikiem technik BDSM i ma problemy z narkotykami; spowodował, że naziści i chrześcijanie połączyli się w niechęci do niego; – bywa przedstawiany z jednym kopytem i jedną ludzką stopą; – kiedy spotkasz Krampusa, poczęstuj go sznapsem.
Pan Pingwin to ekscentryczny Belg, którego największym marzeniem jest zostać pochowanym w trumnie we wzór w pingwiny, w swoim pingwinim kostiumie, gdzieś niedaleko Antarktyki, by być blisko swych ukochanych stworzeń i środowiska, w którym żyją naturalnie. Od ponad 40 lat Alfred David przemierza ulice swojej dzielnicy Schaerbeek (jednym z przedmieść Brukseli) w biało-czarnym stroju pingwina, w którym wygląda, jakby dopiero co opuścił bal przebierańców. Życie Davida zmieniło się w 1968 roku, odkąd doznał obrażeń biodra w wypadku samochodowym. W wyniku tego zdarzenia zaczął utykać, a jego koledzy określili chód Alfreda jako zataczający się, dzięki czemu zyskał przydomek „Pan Pingwin”. Kto by pomyślał, że nie całkiem złośliwe przezwisko przyczyni się do zmiany dotychczasowego życia Alfreda?! Konsekwencją tych wydarzeń okazała się być niebywała fascynacja morskim nielotem oraz kolekcjonowanie wszystkiego, co z nim powiązane. Pingwińskie zbiory urosły do ponad 3500 eksponatów, a obsesja znalazła ujście w stworzeniu przez Pana Davida muzeum we własnym domu; domu, z którego został on wyrzucony przez własną żonę, kiedy to oświadczył, że chce zmienić swoje nazwisko na Monsieur Pingouin. Po jakimś czasie Alfred David oddał swoje zbiory na rzecz aukcji ze zbiórką pieniędzy dla lokalnej drużyny piłki nożnej. Jakie były dalsze losy tej kolekcji? – niewiadomo. Alfred zapraszany był do wielu talkshow’ów w charakterze gościa specjalnego. Miało to miejsce również w okresie, gdy na ekrany kinowe weszła kolejna część przygód Batmana – Powrót Batmana, w której to Danny De Vito grał nemezis rycerza z Gotham – niejakiego Pingwina. Alfred David wierzy, że łączy go szczególna więź z pingwinami, że rozumieją, co on do nich mówi oraz że po śmierci zostanie zreinkarnowany w postaci pingwina – gdzieś na Antarktyce bądź przynajmniej w jednym z ogrodów zoologicznych. Prócz upodobania do czarno-białego nielota Alfred bardzo ceni sobie lampkę czerwonego wina, co można w zupełności i bezkrytycznie zrozumieć. Alfred David: Belgian Penguin Man http://www.youtube.com/watch?v=31r0BBmkvzA
Grüss vom Krampus!
73
74
w u n d e r k a m m e r
SZEMRANY TALERZYK
Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA Artist: Tor Lundvall Album: Yule EP Label: Strange Fortune Rok:2006 333 ręcznie numerowanych egzemplarzy
Bûche de Noël – bożonarodzeniowy deser w kształcie pnia drzewa podawany we Francji i w krajach frankofońskich.
Tradycyjna „szopka” rzodkiewkowa z Meksyku.
Pasztet z renifera, z krewnych Rudolfa karmionych mchem. Zastanawiający jest jednak fakt umieszczenia symbolu węża i skorpiona na puszcze z przysmakiem...
Julmust – rodzaj szwedzkiego bezalkoholowego piwa dostępnego tylko w okresie świąt. Zwyczajową potrawą bożonarodzeniową w Japonii jest kubełek z KFC. Poważnie!
Można przypuszczać po skandynawsko brzmiącym imieniu i nazwisku, że Tor Lundvall, pomimo że jest Amerykaninem mieszkającym w East Hampton NY, czerpie inspiracje z krajów swoich przodków. Mimo swej łagodnej wymowy, na albumie „Yule” można niekiedy usłyszeć niepokojące fragmenty, w których zdają się pobrzmiewać nawiązania do dość krwawych tradycji sprzed okresu chrześcijaństwa. Tytuł płyty pochodzi od nordyckiej nazwy tradycyjnego festiwalu zimowego. W rzeczy samej, album przywodzi na myśl śnieżne piosenki i pejzaże dźwiękowe celebrujące ten czas w roku. Nie bez kozery gatunek, do którego zakwalifikowano tworczość Tora, zwie się ghost ambientem, gdyż eteryczne wokale, jak i kompozycje przybierające rozmazane formy i jak gdyby odległe brzmienie, przyprawiają o melancholijne stany duchowe. Tak sam Tor opisuje wspomnienia związane ze świątecznym okresem: „Zawsze uważałem, że okres następujący po Święcie Dziękczynienia aż do początku stycznia niesie ze sobą unikalny i dziwny nastrój, oczywiście różnym od tego pełnego stresu związanego z świątecznym szaleństwem. Pamiętam te zimne, ciemne wieczory, gdy jako dziecko czekając godzinami w samochodzie, podczas gdy moja matka kupowała artykuły spożywcze lub prezenty. Słyszałem wówczas utwory świąteczne odbijające się echem i dryfujące blado przez parkingi centrów handlowych i supermarketów. Dźwięki te o wiele bardziej do mnie przemawiały niż nieomal wykrzykiwane z niewielkiej odległości kolędy. W tych chwilach było zawarte pewne niezwykle melancholijne piękno, ich wspomnienie nigdy mnie nie opuściło”. Płyta nie należy być może do najświeższych wydawnictw Lundvalla, ale lubię sięgać po jego albumy właśnie zimową porą, kiedy to śnieg pokrywa ziemię, a niekiedy tworzy nawet pokaźnej masy czapy na wierzchołkach iglastych drzew. Kiedy noce są ciche i bezwietrzne, podczas których – pomimo mrozu – można uchylić okno i wsłuchiwać się w prószący śnieg, a także, niekiedy, w skrzypienie śniegu pod butami przypadkowych przechodniów. Światło w pokoju, w którym siedzimy pod kocem wraz z psem, powinno być ciepłe, ale umieszczone co najwyżej w jednym punkcie pomieszczenia i możliwie mocno rozproszone – dobrze sprawdza się tu kiczowata świeczka w oknie (nieodłączny element skandynawskich świąt, który to rokrocznie stanowi przyczynę utraty dachu nad głową przez przynajmniej kilku zwolenników tradycji), tworząc pluszowy półmrok dzięki tańczącemu płomieniowi. Dzierżąc w dłoni kubek herbaty imbirowej z syropem sosnowym, podgryzając raz po raz orzechy różnego sortu oraz chrupiące i korzenne pepparkarkor, zasłuchuję się za każdym razem i niezmiennie zachwycam nieco naiwnymi brzmieniami, jak i trącącymi infantylizmem obrazami autorstwa Tora, jakie zdobią każdy z jego albumów. Ale w tym względzie nikomu nie byłam tak wierna. W tym miejscu chciałabym pozdrowić mojego kolegę – Pawła Pawłowskiego, który jakieś dobre kilkanaście lat temu, uraczył mnie płytami Tora, jakoby z eksportu od okultysty z Wysp i od tego czasu są one ze mną albo ja z nimi.
w u n d e r k a m m e r
Z SZUFLADY HOARDERA Łakocie
75
76
p o d
o k ł a d k ą
Ilustracja - Santa Claus Funnies #1154 (Wyd. Dell, 1960) | Źródło :
T
rudno mi wyobrazić sobie lepszy prezent na święta od komiksu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem w mniejszości, ale cóż, taki urok komiksowej (czytaj: niszowej) pasji. Od pierwszego numeru staramy się zarażać, lub chociaż zainteresować tą pasją czytelników MENAŻERII. W duchu mam nadzieję, że to się udaje. Jak już wspominałem, trudno mi wyobrazić sobie lepszy prezent na święta od komiksu. Dlatego z wielką przyjemnością oddajemy w Wasze ręce dziesiąty numer wypchany po brzegi komiksami. Jeżeli nie pod choinką to z pewnością POD OKŁADKĄ. A co pod nią? Pewien morderca z Gotham City, co lubił zabijać w kalendarzowe święta i Kruk co za przewodnika robił, a także Jaś co wnętrze oceanu odkrył. Błędny rycerz co średniowieczną Francję przemierzał i Córka Mendla, która grozę przeżyła. Fugazi, co go już nie ma i najlepsi wrogowie, którzy będą zawsze. Wszystkiego najlepszego i komiksowego na te święta. Życzy redakcja POD OKŁADKĄ
Komiksy na Święta
Dawid Śmigielski
D
www.comicvine.com
ziałalność publicystyczną działu komiksowego POD OKŁADKĄ rozpoczynaliśmy pełni obaw i niepewności, ale za to z dużą dozą zapału i pomysłów. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Ostatecznie udało nam się dziesięć razy przygotować dział pełen nowości i niespodzianek. Staraliśmy się w przystępny sposób dostarczać jak najwięcej informacji i osobistych refleksji. Ale nie wszystko wyglądałoby tak, gdyby nie pomoc wielu osób. Dlatego też za ten miniony rok chcielibyśmy podziękować czytelnikom, krytykom i gościom naszych wywiadów oraz hojnym wydawcom, którzy wspierali Redakcję egzemplarzami recenzenckimi Oby nadchodzący rok był również tak obfity w doskonałe tytuły i udane imprezy komiksowe. Do siego roku!
Jacek Seweryn Podgórski
p o d
o k ł a d k ą
77
78
p o d
o k ł a d k ą
Jak najszybciej do tłustego 2015. Przyszłe losy magazynu „Star Wars Komiks” Dawid Śmigielski
R
edaktor naczelny magazynu „Star Wars Komiks” – Jacek Drewnowski, odwiedził Toruń podczas piątej edycji festiwalu „Star Force”. Panel z jego udziałem przyciągnął sporą liczbę fanów komiksowych opowieści spod znaku „Gwiezdnych Wojen”. Przez pierwszą część spotkania Drewnowski opowiadał o swoich dziwiczych kontaktach z dziełami Lucasa i o tym, jak został redaktorem pisma „Gwiezdne Wojny Komiks”, a potem „Star Wars Komiks”. W końcu padło pytanie dotyczące przyszłości gwiezdnowojennych komiksów wydawanych przez EGMONT. Dobra wiadomość jest taka, że „Star Wars Komiks” będzie się ukazywał, ale niestety w niezmienionej formule (48-stronicowy dwumiesięcznik). Okazało się, że pomysły na pismo były inne. Rozważano zwiększenie objętości do 96, a nawet do 148 stron, oczywiście wraz ze wzrostem objętości zwiększyłaby się także cena. Niestety nic z tych planów nie wypaliło. Z tego też powodu nie został utworzony plan wydawniczy na przyszły rok, ponieważ był on z grubsza dopasowany do nowych koncepcji dwumiesięcznika. Jedynym pewnym komiksem jest historia „A Valentine Story: Breaking the Ice” z księżniczką Leią i Hanem Solo, która ukaże się w walentynkowym numerze. Owa opowieść pasowała do każdej nowej formuły dwumiesięcznika, dlatego została „zaklepana”. Gdy plan tylko się pojawi, zostanie udostępniony na profilu facebookowym „Star Wars Komiks”.
p o d
Zła wiadomość jest taka, że następny numer „Star Wars Komiks Wydanie Specjalne” nie ukaże się z powodu słabej sprzedaży. Jacek Drewnowski nie wyklucza reanimacji tego tytułu w 2015 roku, na który to rok EGMONT szykuje wielką ofensywę. Choć prawdopodobnie to dwumiesięcznik przejdzie duży lifting związany ze zwiększeniem objętości i być może polepszeniem jakości (np. lakierowana okładka). Jeżeli chodzi o komiksy albumowe, to w przyszłym roku ukażą się jedynie dwa tomy „Mrocznych Czasów” (jeden jest już w tłumaczeniu). EGMONT nie wyda żadnych nowych serii dopóki sprawy licencyjne za oceanem nie ulegną stabilizacji. Na razie Dark Horse Comics przedłużyło licencję do wakacji. To bardzo krótki okres. EGMONT nie chce inwestować w serie, których nie będzie mógł dokończyć z niezależnych od siebie powodów. Rok 2014 jest okresem na „przeczekanie”. Po tej wegetacji ruszy ofensywa związana z premierą Epizodu VII. w reżyserii J.J Abramsa. Jednak niezależnie od tego, czy film twórcy „Super 8” zakłóci kontinuum uniwersum Lucasa, Jacek Drewnowski przy wyborze kolejnych komiksów będzie kierował się przede wszystkim jakością danej historii. Niech Moc będzie z Nami!
o k ł a d k ą
79
80
p o d
o k Ĺ&#x201A; a d k Ä&#x2026;
anna.krzton.com
p o d
o k Ĺ&#x201A; a d k Ä&#x2026;
anna.krzton.com
81
82
p o d
o k Ĺ&#x201A; a d k Ä&#x2026;
anna.krzton.com
p o d
o k Ĺ&#x201A; a d k Ä&#x2026;
anna.krzton.com
83
84
p o d
o k Ĺ&#x201A; a d k Ä&#x2026;
anna.krzton.com
p o d
o k Ĺ&#x201A; a d k Ä&#x2026;
anna.krzton.com
85
86
p o d
o k ł a d k ą
Długie Halloween w mieście Gotham Filip Fiuk
T
o był bardzo udany halloweenowy czas (oczywiście tegoroczny) dla fanów dobrego komiksu oraz postaci Mrocznego Rycerza z równie mrocznego i pełnego tajemnic miasta Gotham. Wreszcie po wielu latach prośby fanów zostały wysłuchane i doczekaliśmy się polskiej edycji opowieści duetu Jeph Loeb/Tim Sale, czyli 13-częściowej maxi-serii pt. „Długie Halloween”, opublikowanej w USA a latach 1996–1997. Publikacja tegoż albumu skusiła mnie do głębszej analizy i zastanowienia się nad istotą komiksu i jego wpływem chociażby na znakomite dzieło reżysera Christophera Nolana, czyli „Mrocznego Rycerza” z 2008 roku.
Warto wspomnieć o kulisach powstania komiksu. Duet twórców, który z sukcesem pracował już dla DC Comics przy postaci Batmana w ramach opowieści „Batman: Nawiedzony Rycerz” (wydanej przez EGMONT POLSKA w 2012 roku), stworzył w późniejszym czasie dla konkurencyjnego Marvel Comics bardzo interesującą historię. Chodzi mianowicie o „Victims” – „Ofiary”, w której Wolverine i Gambit (członkowie X-Men) zostają uwikłani w ciekawą intrygę z Kubą Rozpruwaczem grasującym w mrocznych uliczkach Londynu w tle. Opowieść niezwykle udana, opublikowana zresztą w naszym kraju przez TM-SEMIC jako Mega Marvel 2/97. Po zakończeniu pracy nad tym komiksem autorzy poddani sugestiom i namowom legendarnego edytora z wydawnictwa DC, Archiego Goodwina, postanowili powrócić do świata Batmana i kontynuować swoją przygodę z tą materią. Tym razem jednak wzięto pod uwagę opowiedzenie historii, która w prostej linii będzie niejako kontynuacją „Roku Pierwszego” Franka Millera
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej: „Batman: Long Halloween” Jeph Loeb, Tim Sale, Gregory Wright Mucha Comics 2013
(EGMONT POLSKA, 2003), czyli opowieści traktującej o początkach działalności Bruce’a Wayne’a jako Batmana w Gotham oraz o młodym poruczniku Jamesie Gordonie, który ma za zadanie schwytać samozwańczego mściciela. Ostatecznie oboje zawiązują przymierze w walce ze zbrodnią w mieście i podejmują misję oczyszczenia go z wszechogarniającej korupcji i bezprawia.
Odnośnie do publikacji związanych z Batmanem autorstwa Loeba i Sale’a w naszym kraju warto tu nadmienić o dwóch komiksach: „Batman: Haunted Knight” (czyli nieco okrojona wersja „Nawiedzonego Rycerza” – publikacji wydawnictwa Egmont z 2012 roku, wydana przez TM-SEMIC jak Top-Komiks 5/99) oraz historia „Blades” – „Ostrza” (Tim Sale rysuje, ale autorem scenariusza jest James Robinson, a opowieść została opublikowana w komiksie „Batman & Superman” 5–6, TM-SEMIC 1998). Natomiast sam Jeph Loeb jest autorem innej, niezwykle popularnej historii, stworzonej w duecie z wielką gwiazdą przemysłu komiksowego w Stanach, Jimem Lee. Mianowicie chodzi tu o historię pt. „Hush”, która została opublikowana w USA w dwunastu zeszytach regularnej serii „Batman” w latach 2002–2003. Polscy czytelnicy doczekali się jej publikacji w latach 2005–2006, a historia wydana w dwóch obszernych tomach przez EGMONT POLSKA to dość imponująca ekspozycja galerii łotrów Batmana (z uwzględnieniem Kobiety-Kot, z którą nasz bohater romansuje) oraz wprowadzenie nowego przeciwnika – Thomasa „Tommy’ego” Elliota (aka „Hush”) – z którym zresztą łączą Bruce’a dawne wydarzenia z przeszłości.
„Długie Halloween” jest opowieścią dosyć mocno rozbudowaną i skupia się na kilku aspektach. Mamy zatem Gotham City, w którym o władzę walczą dwie mafijne rodziny dowodzone przez swoich bossów – Carmine’a „Rzymianina” Falcone oraz Sala Maroniego. Poznajemy struktury funkcjonowania owych rodów na kryminalnej scenie Gotham oraz ich wzajemne zależności i animozje. Oczywiście spotykamy Batmana, młodego i niedoświadczonego, który po złożeniu na grobie swoich rodziców obietnicy dozgonnej walki ze złem trawiącym Gotham postanawia działać i za cel obiera sobie mafijne familie. Nie jest jednak osamotniony. Okazuje się, że i kapitan Gordon, jak i początkujący prokurator okręgowy Harvey Dent, mają ten sam cel. Dlatego jednoczą siły i tworzą triumwirat, który w trakcie opowieści zostaje poddany wielu próbom. Motyw ten znakomicie wykorzystał w „Mrocznym Rycerzu” Christopher Nolan, który obrał zresztą podobną strukturę opowieści oraz jako kręgosłup fabularny wybrał tragiczną historię Harvey’a Denta, stopniowo staczającego się w kierunku szaleństwa. Zrobił to zresztą bardzo solidnie, od początku rozwijając postać Harvey’a i pokazując, że w wojnie pomiędzy dobrem a złem ofiary są nieuniknione, a granica pomiędzy chaosem a porządkiem niezwykle płynna. Ale wracając do komiksu, mamy tu również pokazany wpływ, jaki owa odyseja przeciwko złu ma na bohaterów oraz ich najbliższych, tym bardziej że w trakcie opowieści dokonuje się na naszych oczach symboliczna „zmiana warty”. Gangsterzy zaczynają odchodzić do lamusa, a ich miejsce powoli zajmują dziwolągi i mordercy-psychopaci, którzy, jak się wydaje, są naturalną (bądź nienaturalną) odpowiedzią na pojawienie się w mieście Batmana. Joker, Poison Ivy, Riddler, Scarecrow czy Mad Hatter, a finalnie
87
88
p o d
o k ł a d k ą
również Harvey „Dwie Twarze”, to plejada nowych postaci. Miasto „zasługuje” na nową klasę przestępców, tym razem działających w sposób nieobliczalny i bardziej teatralny aniżeli skostniała Mafia z Gotham.
Jednak rdzeń opowieści to kryminalna zagadka – kim jest tajemniczy Holiday Killer? Morderca, który uderza w kalendarzowe święta i dokonuje morderstw, początkowo pozbawionych schematu działania, jednak z czasem mających jasny wydźwięk – osłabienie mafijnych struktur oraz doprowadzenie do wyniszczającej obie strony wojny o władzę w Gotham. Autorzy znakomicie budują historię właśnie na tym motywie, podając nowe wskazówki i nowych podejrzanych, co prowadzi do tego, iż czytelnik do końca zastanawia się, kto jest mordercą. Zakończenie nie daje jasnej odpowiedzi i pozostawia miejsce na własną interpretację. Jednak chyba ważniejsze okazuje się to, że owe wydarzenia w mieście zmieniły stan rzeczy na zawsze, zmieniły naszych bohaterów. Posłużę się tu cytatem z „The Dark Knight” Nolana, są to słowa wypowiadane przez Jokera do Batmana w scenie przesłuchania – „(…) You’ve changed things... forever. There’s no going back.” Czy rzeczywiście tak jest? Czy Batman sprowadził do Gotham szaleństwo i stał się katalizatorem dla chaosu oraz zbrodni? Sam bohater wierzy w swoją misję i pomimo dość tragicznej konkluzji, jaką były losy Denta, cała opowieść daje nadzieję, bo jest ktoś, kto podjął walkę i będzie kontynuował swoją misję. A ofiary w takiej batalii są niestety nieuniknione.
Pomimo znacznej objętości (ponad 370 stron) komiks czyta się szybko za sprawą dynamicznych ilustracji Tima Sale’a i sprawniej poprowadzonej fabuły Jepha Loeba. Świetnym uzupełnieniem może być również seans filmu Nolana, który znakomicie wykorzystał komiksową materię do opowiedzenia filmowej opowieści o Batmanie, zwłaszcza w drugiej odsłonie swojej trylogii. „Batman: Długie Halloween” to zdecydowanie czołówka komiksowych opowieści o mścicielu z Gotham City, warto zapoznać się z tym dziełem, gdyż w przyszłym roku nakładem również wydawnictwa MUCHA COMICS ukaże się w Polsce kontynuacja tej historii, czyli „Batman: Dark Victory”. Komiks ten pokazuje dalsze losy Batman, tym razem wspomaganego w swojej misji przez nastoletniego Robina, oraz przedstawia kolejne etapy walki o hegemonię w przestępczym światku Gotham City. A więc jest na co czekać.
p o d
o k ł a d k ą
Zródło ilustracji: www.muchacomics.com
89
90
p o d
o k ł a d k ą
Nie może ciągle padać O różnicach w Kruku Jamesa i Alexa
O’Barra
Proyasa Adam Blicharski
K
ruk to miniseria komiksowa stworzona przez amerykańskiego grafika, Jamesa O’Barra, ukazująca się w latach 1989–1991. Jest ona swoistą terapią artysty, którego narzeczona zginęła w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę. O’Barr nie mogąc poradzić sobie z bólem, gniewem i żalem po stracie bliskiej osoby, postanowił przelać wszystkie negatywne uczucia na papier. W ten sposób powstaje smutna, pełna mroku historia Erica i Shelly. O komiksie, jak i o jego
twórcy zaczęło być głośno na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to Alex Proyas, trzydziestoletni reżyser z niewielkim dorobkiem, decyduje się przenieść tę mroczną, gotycką historię na srebrny ekran. Do roli Erica Drevena zatrudniono wschodzącą gwiazdę lat dziewięćdziesiątych – Brandona Lee (syn słynnego Bruce’a Lee). Był to piąty film w karierze Brandona, film który miał otworzyć mu drogę do wielkiej kariery. Niestety życie często bywa gorzkie. Na osiem dni przed zakończeniem zdjęć młody aktor zostaje postrzelony na planie filmo-
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej: Okładka jednego z wydań komisku „The Crow” autorstwa Jamesa O’Barra
wym, po dwunastu godzinach w skutek otrzymanego postrzału umiera w szpitalu. Mimo tragedii reżyser i cała ekipa tworząca „Kruka” postanawia go dokończyć przy użyciu pionierskich, jak na tamte czasy, efektów specjalnych. Na twarz dublera nałożono cyfrową twarz Lee. Cel został osiągnięty. 11. maja 1994 roku odbywa się światowa premiera. Film szybko staje sie kultowy, a wokół śmierci aktora zaczynają krążyć legendy. Dzieło Alexa Proyasa na trwałe wpisuje się do kanonu klasyki kina. Jest to historia zemsty zza grobu, a przede wszystkim historia prawdziwej miłości, która jest silniejsza od śmierci. Jak to często bywa, adaptacje komiksowe różnią sie od swoich komiksowych pierwowzorów. Tak też jest w przypadku tego dzieła.
Śmierć Erica i Shelly Reżyser przenosi scenę śmierci Erica i jego narzeczonej Shelly z pozamiejskiego bezdroża, na którym psuje im się samochód, na poddasze domu leżącego gdzieś w środku mrocznego i skąpanego w deszczu miasta. Kiedy Eric wchodzi do domu, zastaje zbirów niejakiego Top Dollara znęcających się nad Shelly. Ci strzelają do niego i wyrzucają przez okno. Następnie gwałcą dziewczynę, która ostatecznie umiera w szpitalu w wyniku odniesionych obrażeń. Na komiksowym bezdrożu kaźń bohaterów wygląda nieco inaczej. Grupa Top Dollara strzela do Erica, raniąc go poważnie w głowę, po czym gwałci brutalnie Shelly. Po wszystkim po prostu do niej strzelają. Eric natomiast umiera w szpitalu. W filmowych retrospekcjach odbija się obraz szczęśliwych kochanków, obraz, który wydaje się wspaniałym snem, ostatecznie zamienionym w najgorszy
koszmar. Widz dowiaduje się, że para miała się wkrótce pobrać. W komiksie zaś nie wiadomo nic o obojgu bohaterów. Są anonimowi jak każdy z nas.
Eric Draven – Brandon Lee Makijaż Erica/Kruka został oparty na Ironii, jednej z trzech masek teatru dramatycznego (Ból, Ironia i Rozpacz). Sam bohater jest wzorowany na Peterze Murphym z zespołu Bauhaus, którą to grupę O’Barr widział w Berlinie (Murphy często malował twarz na biało, ale bez czarnych wstawek. Podobieństwo obu panów jest ogromne). W komiksie Eric emanuje brutalnością, która miejscami przeradza się w szaleństwo. W filmie natomiast jest bardziej melancholijny, chociaż potrafi być bardzo brutalny. Na ekranie widzimy, jak wysyła swych przeciwników na tamten świat przy użyciu różnorakiej broni: noży, miecza, pistoletu lub ładunków wybuchowych. Jednym zdaniem – dla każdego coś miłego. Na kartach komiksu jest to przeważnie pistolet, który doskonale komponuje się z wplecionymi w jego włosy łuskami nabojów, od których zginął. U Proyasa są one widoczne tylko w jednej scenie.
Scull cowboy To ciekawa i kontrowersyjna postać. Otóż w komiksie, jak i w filmie pojawia sie kilka razy i jest jakby dodatkowym przewodnikiem głównego bohatera (poza krukiem). Komiksowy Scull Cowboy prowadzi Erica przez cały jego pobyt na Ziemi. Przypomina mu, że jest tu wyłącznie dla zemsty, a jakakolwiek
91
92
p o d
o k ł a d k ą
pomoc innym ludziom pozbawi go mocy i stanie się niemal śmiertelny. Filmowego Sculla nie zobaczymy w standardowej wersji filmu, ponieważ wszystkie sceny z jego udziałem zostały usunięte, można je zobaczyć w dodatkach na dwupłytowym wydaniu DVD i Blue-ray. A więc Scull pojawia się na cmentarzu przy zmartwychwstaniu Erica, potem w starym mieszkaniu bohatera i w scenie, w której stara się odwieść Erica od chęci pomocy Sarze (przyjaciółki za życia). Sceny te jednak, tak jak wspomniałem wcześniej, nie znalazły się w ostatecznej wersji filmu. Być może postać Sculla nie była niezbędna dla filmowej narracji.
Oficer Albrecht W filmie i komiksie występują stróże prawa – Oficer Albrecht, Detektyw Torezz i Komisarz Hook. Albrecht odgrywa w dziele Proyasa znaczącą rolę. Przybywa na miejsce zbrodni, gdzie znęcano się nad kochankami. Jest obecny w szpitalu, w którym umiera Shelly. Przewija się przez cały film, aż w końcu staje z Ericiem ramię w ramię do walki z Top Dollarem. W komiksieAlbrecht pojawia się zaledwie raz w niewielkiej scenie. Ważniejszą rolę odgrywa w nim niewystępujący w filmie Komisarz Hook. U Proyasa rolę Hooka pełni detektyw Torezz, który tak jak komiksowy Hook stara się rozwiązać sprawę samotnego mściciela, choć z nim nie współpracuje.
Śmierć zbirów W filmie Eric zabija ludzi odpowiedzialnych za śmierć Shelly i swoją w kolejności dokładniej takiej, w jakiej ci znęcali się nad nim i nad Shelly. Najpierw ginie Tin Tin podziurawiony nożami. Następnie Fun Boy zakłuty strzykawkami pełnymi narkotyków. Potem T-bird zostaje wysadzony w powietrze, a Skank wyrzucony przez okno. W końcu Top Dollar, po efektownym pojedynku w deszczu na dachu katedry, zostaje zrzucony na posąg, który go przebija. W komiksie natomiast zemsta odbywa się nieco inaczej. Tin Tin ginie przez strzał w głowę. Tom Tom (który w filmie został zastąpiony przez Skanka) umiera z wykrwawienia po tym, jak zostają mu odcięte obie nogi. Zupełnie inny los spotyka Fun Boy’a, który zostaje wysłannikiem Erica. Ma przekazać T-Birdowi wiadomość o zbliżającej się śmierci. Fun Boy żałuje swoich czynów i godzi się ze swoim losem. Prosi Erica o szybką śmierć. Umiera od narkotycznego zastrzyku. T-Bird tak jak Tin Tin
p o d
o k ł a d k ą
zostaje zastrzelony. Top Dollar (u O’Barra jest czarnoskóry) ginie zatłuczony młotkiem, po tym jak Draven dokonuje masakry w ciasnym zaułku na pozostałych ludziach Top Dollara.
Zemsta Na ostatniej stronie komiksu znajduje się piękna scena, w której Eric leży koło grobu Shelly, a wiatr zaciera ślady stóp na śniegu. Obserwowaliśmy zemstę, która tak naprawdę nie prowadziła go do niczego innego jak do piekła. Nie przynosi głównemu bohaterowi odkupienia. Ślad po niej zniknie tak szybko, jak szybko się pojawił. Zostanie tylko pustka. W filmie natomiast odnosimy wrażenie, że zemsta miała jakiś sens, że należało mu się pomszczenie śmierci swojej i ukochanej. Obydwoje byli dobrymi ludźmi i chcieli żyć jak wszyscy. Film kończy się równie piękną sceną na cmentarzu, w której Eric leży koło grobu niedoszłej małżonki, po chwili duch Shelly delikatnie całuje bohatera, po czym widzimy z ujęcia lotu ptaka dwa groby, po których wiatr niesie liście. Eric otrzymał odkupienie. Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka. W filmie, tuż po tym jak lombard Gideona, w którym m.in. ludzie Top Dollara wymieniali łupy z przestępstw na pieniądze, wylatuje w powietrze, w scenie rozmowy Albrechta z Ericiem na ulicy w tle widzimy, jak jacyś szabrownicy wynoszą co się da z resztek lombardu. Mężczyzna z długimi blond włosami niosący telewizor to James O’Barr. ,,...Ponieważ nie wiemy, kiedy umrzemy, traktujemy życie jak niewyczerpalne źródło. Ale wszystko dzieje się w życiu określoną ilość razy, tak naprawdę małą ilość razy...” Fragment ostatniego wywiadu z Brandonem Lee.
Zródło ilustracji: 20minutos.es passion-cinema.com www.beyondhollywood.com
93
94
p o d
o k ł a d k ą
Fugazi czyli Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In Piotr Buratyński
„Fugazi Music Club” Marcin Podolec Kultura Gniewu 2013
P
ytanie brzmi: „Czy dziś fugazi mogłoby istnieć? Na pewno nie. To były czasy, które sprzyjały wolności. Wszystko uchodziło”. Klub muzyczny Fugazi, którego początki sięgają roku 1990, jest odzwierciedleniem tego, co działo się w Polsce po transformacji. Nadzieja. Walka o stołki. Chaos gospodarczy, polityczny i kulturowy. Bękart kapitalizmu, który pojawia się na gruzach PRL-owskiej rzeczywistości we wspomnieniach ówczesnych pięknych dwudziestoletnich, swoim wyglądem jest daleki od groteskowego potworka. Jest po prostu na tyle obcym, trudnym do ogarnięcia i zdefiniowania straszydłem, że można żyć w jego towarzystwie bez specjalnego lęku. A czasami nawet przekabacić go na swoją stronę, namówić do wspólnych inicjatyw, maszerować ramię w ramię. A gdyby wyciąć mu irokeza, założyć papę i postawić piwo? Kto wie, czy nie tupałby nogą w rytm M.D.C. No albo chociaż Dżemu, jeśli zabrakło mu lepszego gustu. Tym właśnie jest dla mnie komiks Marcina Podolca „Fugazi Music Club”, nowe dziecko konsekwentnej i niezawodnej Kultury Gniewu, które po raz kolejny serwuje nam dzieło z zakresu polskiej sub- – czy lepiej – kontrkultury. Peanem na cześć pierwszych lat po transformacji ustrojowej, gdzie wiele rzeczy niemożliwych stawało się możliwymi. Gdzie „przy koniaczku” robiło się przekręty mniejsze i większe, bo jedną nogą staliśmy w wódczanym bareizmie, ale z drugiej strony
p o d
dysfunkcje nowego systemu pozwalały temu „koniaczkowi” realizować rzeczy wielkie. Tęgie głowy do dziś walczą i skaczą sobie do gardła (co w naszym kraju określane jest mianem „dyskusji społeczno-politycznej”) na temat oceny transformacji, na temat straconych szans i niezrealizowanych obietnic. Tymczasem Marcin Podolec swoim komiksem, opartym na podstawie wspomnień Waldemara Czapskiego, daje nam to, co w tym okresie było najbardziej wartościowe i najpiękniejsze. Muzyczny klub Fugazi pojawił się na mapie Warszawy, zaistniał w świadomości stolicy, a po krótkim czasie całego kraju wskutek wielkiej pasji kilku młodzieńców, fanów muzyki rockowej, alternatywnej czy jak wolicie nazwać gustowny amalgamat fanów Nocnej Zmiany Bluesa, Marilliona i Post Regimentu. Od świecącej pustkami i nieskonsumowanymi pączkami z różanym nadzieniem „kluboherbaciarni” do najbardziej popularnego klubu o niepowtarzalnym wystroju, gdzie dzień w dzień organizowane są koncerty, od załoganckiej sztamy do rozpaczliwej walki z mafią zasiloną przez byłych milicjantów i esbeków. To miejsce w ujęciu Marcina Podolca to zwierciadło historii – tej
o k ł a d k ą
mikro-, subkulturowej tak ważnej dla Kultury Gniewu, jak i tej przez większe „H”, tej polskiej, o której mówiłem. „Czy dziś Fugazi mogłoby istnieć?” Tymi słowami rozpocząłem tekst, tymi samymi kończy się dzieło Podolca. Przecież mamy kluby, kapele, pasjonatów, ludzi skorych do poświęceń. Tylko czy dziś „czasy sprzyjają wolności”? Komiks ten rozsiewa sentymentalną aurę, wspomnień czar, która może wzruszyć starszych, co to drzewiej byli związani ze sceną. Owszem, selekcja zdjęć kończących to dzieło jest wspaniała, pod względem archiwalnym jest rzeczą niebywałą. Ja jednak, jako osoba młodsza, mogę spojrzeć na fenomen Fugazi z dystansu. Podoba mi się i imponuje polityczność tego utworu przy jednoczesnym zachowaniu nutki frywolności, którą ledwo mogę pamiętać z wczesnych lat 90-tych. Czy urodzony w 1991 roku Podolec myśli o „dawaniu świadectwa”? Nie sądzę, to raczej gorzka refleksja nad naszą współczesnością, nad naszą twórczą niemocą, nad niemożnością realizacji swoich marzeń zwanych dziś ambitnymi przedsięwzięciami. Dzisiaj „nic nie uchodzi”. Wczorajsi członkowie ekipy Fugazi dzisiaj stali się medialnymi pionkami, część pozostała
95
96
p o d
o k ł a d k ą
w cieniu, część stara się żyć po swojemu. Zachwyca mnie ostatni, bardzo prosty rysunek, nieco już starszego Waldka. Co właściwie znaczy jego postawa, lekko spuszczona głowa, zamknięte oczy, dłoń zakrywająca czoło. Wzruszenie? Rezygnację? Wściekłość? Żal? Zmęczenie? Marcin Podolec doskonale orientuje się nie tylko w temacie, w historii opowiedzianej przez Czapskiego, założyciela klubu. Perfekcyjnie opanował ikonografię subkulturową i kontrkulturową charakterystyczną dla przełomu lat 80-tych i 90-tych. Zarówno tą związaną z historyjkami obrazkowymi, jak i sceną muzyczną. Zasługuje to na pochwałę tym bardziej, że posługuje się on mimo wszystko konsekwentnym minimalizmem, nie tworząc kolażu i formalnego hołdu. Dzięki temu „Fugazi Music Club” awansuje jako dzieło skończone, zamknięte i dopracowane.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: www.kultura.com.pl
KULTURA
p o d
o k ł a d k ą
97
98
p o d
o k ł a d k ą
Pełne zanurzenie! Michał Kowalski
„Jaś Ciekawski – Podróż do serca oceanu” Matthias Piccard Kultura Gniewu 2013
O
dwieczne pragnienie poznania pulsujące w żyłach naszego gatunku, nakazuje nam bez przerwy pytać, odkrywać, eksploatować, organoleptycznie wręcz doświadczać. Jest to szczególnie nasilone w okresie dzieciństwa kiedy każdy przedmiot ląduje w naszej buzi, a „wielki i nieznany świat” zamyka się w obszarze podwórka. Pewien śmiałek, niejaki Jaś, bohater komiksu Matthias’a Picarda odznacza się niespotykanym wręcz heroizmem. Idąc w ślady Jacques’a Cousteau postanawia zwiedzić dno samego oceanu.
Zagłębiając się w lekturę, stajemy się świadkami odkrycia nowego świata. Oczywiście tego komiksowego, bo oto mamy w ręku komiks 3D! Wyposażeni w kartonowy akwalung - niebiesko-czerwone okulary, przenosimy się w trójwymiarową rzeczywistość, rejon skrajnie egzotyczny dla czarno-białych, papierowych opowieści. Genialnie narysowany świat oceanicznej otchłani kontrastuje z światem Jasia zyskując głębię, stając się bardziej namacalnym, a przez to ciekawszym.
Choć technika tworzenia obrazów trójwymiarowych (ściślej: dających wrażenie głębi poprzez posegregowanie poszczególnych elementów na plany) znana jest od drugiej połowy XIX wieku, jej potencjał nie słabnie. Kreatywne wykorzystanie tego triku niesie ze sobą potężną moc. Co jakiś czas popkultura przypomina sobie o stereoskopii i wpływie, jaki za każdym
p o d
o k ł a d k ą
99
100
p o d
o k ł a d k ą
razem wywiera na odbiorcach. Przez cały XX wiek próby tworzenia trójwymiarowości w obrazie, fotografii, czy filmie spotykały się z niebywałym entuzjazmem wśród każdego kto usłyszał hasło 3D. Pierwszy filmowy pokaz dzieła wynoszącego kino na nowy poziom odbył się 1922 r. w Los Angeles. W latach 50-tych DC Comics wydało serię komiksów z Batmanem i Supermanem w zestawach z okularami (byly to „Batman 3-D” i „Superman 3-D”, oba z 1953 r. - przyp red.). Choć w tamtych zasach drukowano już komiksy w kolorze, to czarnobiałe opowieści z czerwono-cyjanowym cieniem wywołały obłędny wzrost sprzedaży. Zapewne dlatego firma znów podjęła pomysł w latach 90-tych.
Dzisiaj twórcy szumnie powracają do idei trójwymiarowości, ulepszając nieco ten sam patent. Jednak nie traci on na świeżości, pobudza bowiem nasze pragnienie doświadczania
i przeżywania rewolucyjnych zmian, odkrywania nowych światów i wymiarów. Jest to również jeden z najlepszych sposobów do rozpowszechniania wszelkich dziedzin sztuki związanych z obrazem. Matthias Picard krzewi komiksowego bzika trafiając do młodego narybku odbiorców, zanurzonego w świecie konsol i filmów opierających się na promowanej dziś ponownie technologii 3D. Warto bowiem sięgnąć po analogowy nośnik niesamowitych doznań, jakim niewątpliwie jest ten komiks.
Mały Jaś wyruszający na misję poznawczą w głąb morskiej otchłani jest kimś kto nie boi się realizować swoich marzeń. Historia o wymiarze ponadczasowym, trafiająca do przedstawicieli każdego pokolenia, na każdym kontynencie. Polecam konsumpcję opowieści w towarzystwie utworu Radiohead „Weird Fishes/Arpeggi” (XL Recordings 2007), jako tła dźwiękowego.
p o d
o k ł a d k ą
„Jaś Ciekawski – Podróż do serca oceanu” jest właściwie podróżą w głąb wyobraźni, która w piękny i niepowtarzalny sposób potrafi wpłynąć na naszą codzienność. Autor jak i wielu jemu podobnych artystów, pragnie przypomnieć o potężnej sile naszej wewnętrznej kreacji. To umiejętność, o której należy pamiętać i ją pielęgnować. Może pewnego dnia, tak jak Jaś, znajdziemy ujście dla wszystkich naszych marzeń ukrytych na dnie serca.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu KULTURA GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: www.kultura.com.pl
101
102
p o d
o k ł a d k ą
Emblematy Historii Szymon Gumienik
„Najlepsi wrogowie. Historia relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem. Część pierwsza: 1783–1953” Jean-Pierre Filiu, David B. Kultura Gniewu 2013
K
omiks „Najlepsi wrogowie” to całkiem udana lekcja historii – krótka, klarowna, poprowadzona z nerwem i jakże odpowiednim w tego typu przypadkach dystansem. Jednak poza funkcją edukacyjną (nad którą czuwał poniekąd i Jean-Pierre Filiu – ceniony francuski historyk i specjalista od Bliskiego Wschodu) komiks ma też wartość szczególną – indywidualnie opracowanej graficznej koncepcji zbioru, z wszystkimi elementami wypracowanego przez lata przez Davida B. stylu. W takiej konfiguracji cały projekt nie mógł po prostu „polec” na rynku wydawniczym. I też nie wyobrażam sobie innego autora, który mógłby przedstawić tę dość zawiłą i bogatą w konflikty historię relacji Stanów Zjednoczonych z Bliskim Wschodem, bo znany z „Uzbrojonego ogrodu” (KULTURA GNIEWU, 2009) i „Rycerzy świętego Wita” (KULTURA GNIEWU, 2012) francuski twórca komiksów tego typu konflikty, wojny i bitwy ma już w swoim rysowniczym krwiobiegu. Widać to chociażby w różnicy przedstawiania z jednej strony scen zwykłych (często metaforycznych), z drugiej zaś scen batalistycznych, w których nagromadzenie ludzi, broni, ruchu (pewien ich przesyt) to cecha charakterystyczna Davida B. – znać, że właśnie na tych kadrach rysownik skupia się najbardziej. Autorzy „Najlepszych wrogów” historię konfliktu USA z Bliskim Wschodem otwierają szczególnym prologiem – przypowieścią o Gilgameszu i jego przyjacielu Endiku, którzy mimo
p o d
o k ł a d k ą
103
104
p o d
o k ł a d k ą
p o d
przestróg starszyzny i zakazów bogów zabijają demona Humbabę. A robią to tylko dlatego, aby zdobyć drewno na wykończenie budowanej w mieście Uruk świątyni. Szczególnie kończące prolog kadry z fragmentami sumeryjskiej „steli sępów” zestawionej z wydarzeniami z 2004 roku (z więzienia Abu Ghraib, w którym amerykańscy żołnierze zmuszali nagich więźniów do tworzenia stosów – „pomników zwycięstwa” – robiąc sobie przy tym pamiątkowe zdjęcia), jak i wypowiedzi włożonej jednocześnie w usta Gilgamesza i George’a W. Busha (o wierze, że „śmierć i cierpienie w tragicznych czasach nie będą miały ostatniego słowa”) są idealnym wprowadzeniem do tej niejednoznacznej przypowieści o proweniencji zła, ludzkiej naturze, chęci posiadania władzy, znaczenia pieniądza i ciągle odnawiającej się historii (szczególnie tej nietrafionej, źle popełnianej i na nieszczęście ciągle przez nas zapominanej). Prolog „Stara historia” jest tu swoistym punktem wyjścia właściwej fabuły rozłożonej w tej części (lata 1783–1953) na trzy rozdziały: „Barbarzyństwo”, „Ropa” oraz „Zamach stanu”. Relację tytułowych „relacji” autorzy rozpoczynają na pograniczu XV i XVI wieku, kiedy to na Morzu Śródziemnym trwały walki chrześcijan z muzułmanami, następnie dość szybko trafiamy do XIX wieku i czasu podpisania traktatu z Osmanami. Francja, Wielka Brytania i Hiszpania płaciły wówczas haracz za pokój i względny spokój z barbarzyńcami. Stany Zjednoczone musiały odpowiadać same za siebie – to właśnie wtedy narodziły się wspólne i dość trudne „relacje” USA z Bliskim Wschodem. Następny rozdział to już lekcja stricte polityczna – walka o wpływy, pieniądze i władzę prowadzona wszelkimi dostępnymi środkami. To niestety bardzo smutna i ciemna nauka dla nas. Podobne wnioski można wysnuć z ostatniego rozdziału tej części komiksu – „Zamach stanu”. To niesamowite, jak można nieczysto grać z innymi ludźmi czy całymi narodami, nie czując przy tym wyrzutów sumienia. Tu należą się wyrazy uznania dla autorów, którzy za pomocą zarówno prostej narracji, jak i odpowiednio skonstruowanych umownych obrazów potrafili oddać tak dokładnie charakter niektórych osób i ich poczynań (taki chociażby Kermit Roosevelt i jego „szczery” narysowany uśmiech). Jean-Pierre Filiu i David B. stworzyli bardzo udany komiks historyczny, który poza bogatą wiedzą faktograficzną, daje czytelnikowi także sporą przyjemność obcowania z nietypowymi, przemyślanymi ilustracjami Davida B. (warto zwrócić uwagę tu na pewien paradoks – z jednej strony minimalistyczne przed-
105
o k ł a d k ą
stawianie metafor, z drugiej „barokowe” wręcz ujmowanie scen realistycznych, głównie tych bitewnych). Forma konstruowania fabuły „Najlepszych wrogów” idealnie współgra z ich szczególną warstwą graficzną – przez liczne przemilczenia, niedopowiedzenia czy opieranie się miejscami jedynie na zakulisowych wydarzeniach komiks nie nudzi, a raczej równym krokiem kroczy ku chwale pełnego, acz niewartościującego wywodu. Bez moralizowania i stronniczości dostajemy jedynie historyczne fakty oraz mity, z których – tak jak i z ilustracji – sami musimy sobie stworzyć czytelny obraz przedstawionej historii. Gdyby David B. postawił na klasyczną relację historyczną, przygotowaną według schematu od–do (po prostym sznurku do kłębka), nie byłoby o czym pisać. Ale też nie byłby to już raczej David B., który potrafi jak nikt inny w małej formie, w swego rodzaju metaforycznym emblemacie czy osobliwej miniaturce pomieścić tyle treści. I tym bardziej zadziwiająca jest to umiejętność, że styl rysunku Francuza wcale nie jest kunsztowny, wysokoartystyczny – to bardzo prosta kreska, przy tym szablonowo wręcz kontrastowa, ale poprowadzona tak, że nie daje żadnej szansy czytelnikowi. Myślę, że każdy, kto miał okazję poznać opowieści Davida B., wsiąkał w nie od pierwszej strony, nie tylko odnajdując i interpretując na swój sposób pojawiające się w niektórych kadrach znaczenia, ale przede wszystkim doceniając użyte (często bardzo wymyślnie) przez autora środki stylistyczne. Hiperbole, metafory, synekdochy (ze wskazaniem graficznego pars pro toto) czy animizacje i personifikacje (często ocierające się o groteskę) to porządek dzienny davidowskich opowieści. I chwała mu za to nieustanne czerpanie garściami z czeluści swojej wyobraźni, bo tym sposobem możemy obcować z produktem nietuzinkowym, który w bardzo umiejętny sposób jest nas w stanie zainteresować choćby najprostszą czy w pełni przewidywalną historią. Jak dla mnie zatem „Najlepsi wrogowie” to idealny dobór składników (autorów, tematu) i proporcji (form warstwy ikonicznej i językowej). Czekam na część drugą, bo na pewno będzie jeszcze ciekawsza!
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu GNIEWU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: www.kultura.com.pl
KULTURA
106
p o d
o k ł a d k ą
Pieśń o rycerzu Aymarze Joanna Wiśniewska
,,Wieże Bois-Maury”: Tom 1: Babette, Tom 2: Heloiza de Montgri, Tom 3: Germain Hermann Huppen Wydawnictwo Komiksowe 2013
W
roku pańskim 1085 królestwo Francji trapią głód i susze. Ziemia jest własnością króla, Kościoła i rycerstwa. Możni feudałowie są jedynymi panami swych poddanych. Panuje chaos i bezprawie. Drogami średniowiecznej Europy, pełnymi okrucieństwa i przemocy, podąża Aymar de Bois-Maury, rycerz, któremu pozostał tylko honor… Tak wygląda tło serii komiksów „Wieże Bois-Maury” autorstwa Hermanna Huppena. Francuski rysownik i scenarzysta zaczął pracę nad pierwszymi tomami w latach osiemdziesiątych XX. wieku, jednak polski czytelnik może zapoznać się z twórczością Huppena dopiero teraz. Wydawnictwo Komiksowe wypuściło bowiem na rynek polski pierwsze trzy tomy serii o przygodach Aymara. Każdy z nich jest poświęcony innemu bohaterowi, chociaż łączy je postać błędnego rycerza, niegdyś właściciela zamku Bois-Maury. Seria liczy sobie dziesięć tomów, a całość ma się ukazać już w przyszłym roku. Przedsięwzięcie na wielką skalę, jednak sądząc po pierwszych tomach, Huppen i na polskim rynku stanie się prędko autorem kultowym. Hermann stworzył dzieło monumentalne, istny fresk historyczny i panoramę wczesnego średniowiecza ujętą w ramy komiksu. Akcja pierwszego tomu rozpoczyna się około roku 1085, zaś kończy się w okresie pierwszej krucjaty. Głównym
p o d
o k ł a d k ą
Po lewej: „Wieże Bois-Maury”: Tom 2: Heloiza de Montgri
bohaterem serii uczynił postać tajemniczą i niejednoznaczną, rycerza bez majątku, Aymara de Bois-Maury. Rycerz ten podróżuje po kraju wraz z giermkiem Olivierem, trudniąc się częstym w owych czasach fachem najemnika. Nie jest jednak typowym osiłkiem czy płatnym zabójcą. Aymar to postać niezwykła, człowiek wykształcony i wrażliwy, przestrzegający swoistego kodeksu rycerskiego. Utracił majątek, rodowy zamek w Bois-Maury i chce zebrać dość złota, by opłacić armię zdolną pomóc mu odzyskać zagrabione ziemie. Cenne umiejętności walki wykorzystuje w służbie feudalnych panów, jak i banitów. Za sprawą pomysłowości autora, spotyka na swej drodze wielu pozytywnych i negatywnych postaci. Jest tu Germain, kamieniarz skazany za zbrodnię, której nie popełnił. Heloiza de Montgri, młoda szlachcianka, która poszukuje zaginionego narzeczonego i zemsty, trupa wędrownych komediantów-złodziei, ocalony z masakry rodziny dziedzic zamku, pewien starzec oraz tajemniczy pasterz… Postać pana de Bois-Maury jest z rozmysłem odsuwana na dalszy plan, przychodzi mu być czasem zaledwie statystą dla historii innych bohaterów tej opowieści. Wątki postaci przeplatają się ze sobą niezwykle finezyjnie. Widać tu precyzję w łączeniu poszczególnych epizodów, ale wątek przewodni każdego tomu w odpowiednim momencie powraca do znanego nam Aymara. Hermann wydaje się doskonale panować nad wieloma nićmi tego gobelinu, jakim jest seria poświęcona Bois-Maury. W odpowiednim momencie powraca do głównego wątku, ale czytelnik bez trudu śledzi wydarzenia i nie sposób jest się tu zgubić. Z każdą odsłoną kolejnego tomu bohaterowie są coraz ciekawsi, coraz częściej też zadajemy sobie pytanie, jak cienka jest granica między dobrem i złem? Czy jesteśmy skazani na wypełnianie swego
przeznaczenia, czy – przeciwnie – sami możemy pokierować naszym losem. Aymar i jego przygody są tylko pretekstem do ukazania panoramy średniowiecznej Francji wraz z całą jej skomplikowaną strukturą społeczną, podziałem na klasy, rolą Kościoła, króla i możnowładców. Jest to fresk, trzeba przyznać, dość niepochlebny. Natykamy się tu na głodnych i wykorzystywanych chłopów, okrutnych rycerzy sprawujących władzę nad życiem i śmiercią swych poddanych, Kościół walczący z heretykami za pomocą stosu, biedę, głód i bezprawie. Hermann doskonale oddaje niuanse zagmatwanej średniowiecznej historii. Warto przyjrzeć się epizodom, by dostrzec, że nic nie jest dla autora jednoznaczne. Chłopi wprawdzie biedni i uciskani, ale jednocześnie ciemni i okrutni. Rycerze bez lśniących zbroi, zajęci bardziej własnym stołem lub co nadobniejszymi wieśniaczkami, ewentualnie grabiący ziemię słabszego sąsiada. Alianse małżeńskie i polityczne stworzone dla zdobycia władzy i wpływów. Rycerze-rabusie, najemnicy i brak jakiejkolwiek władzy królewskiej. Całe połacie średniowiecznej Francji i nie tylko były minikrólestwami w rękach możnych. To najlepszy opis realiów, w których przyszło żyć bohaterom Hermanna. Radzą sobie z brutalną rzeczywistością na swój własny sposób. Jedni lepiej, inni gorzej, ale wszyscy usiłują po prostu przeżyć. W walce o życie przestają liczyć się ideały czy honor, a celem staje się po prostu zemsta. Pomysłowość w tworzeniu barwnych, krwistych postaci pozwala nam polubić Germaina, Heloizę, Aldę czy wzruszyć się historią Babette. Paradoksalnie, okazuje się, że pośród okrucieństwa i bezprawia jedynym pozytywnym bohaterem stara się być Aymar de Bois-Maury, choć trudni się niezbyt uczciwym fachem najemnika.
107
108
p o d
o k ł a d k ą
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej: „Wieże Bois-Maury”: Tom 3: Germain
Cykl o Bois-Maury jest rodzajem średniowiecznego skrzyżowania „Don Kichota” z „Pieśnią o Rolandzie” i ,,Filarami Ziemi” Kena Folleta. Przygody rycerza przypominają pieśni trubadurów o rycerskich czynach oraz poszukiwaniu Świętego Gralla i należy w nich upatrywać inspiracji dla nieco pokrętnej wersji minnesingera Hermanna Huppena. Trzeba dodać, że na pomysł całej serii miało wpływ zainteresowanie Hermanna architekturą średniowiecza. W komiksie odtworzył on wiernie miejsca z dzieciństwa – rodzinną Walonię. Te zainteresowania przekładają się na jakość i styl rysunków, zwłaszcza tam, gdzie widać architekturę. Niezwykle wiernie i szczegółowo, z ogromnym rozmachem, wprowadza nas autor na średniowieczny plac budowy katedry czy do komnat warownego zamku. Walory architektury i poszczególnych plansz podkreśla kolorystyka Fraymonda. Stonowana i utrzymana w pastelowych różach oraz błękitach doskonale oddaje porę dnia, niuanse pogody, świt lub wieczór. Także fizjonomie bohaterów, również Aymara, są zaskakująco zwyczajne, nasz błędny rycerz nie przypomina herosów. Postaci zaludniające świat Hermanna są jak najbardziej oryginalne w swej powierzchowności, bardzo ekspresyjne i naturalistyczne. Brzydkie, chore, czasem piękne, ale celem rysownika nie było tworzenie superbohaterów. Za to dostajemy pełnokrwistych ludzi, dosadnych, rubasznych, głupich, podłych, ale i czasem czyniących dobro. Słowem, istna panorama ludzkości.
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: www.wydawnictwokomiksowe.pl
109
110
p o d
o k ł a d k ą
Prywatny Holocaust Dawid Śmigielski
„Córka Mendla. Wspomnienia” Martin Lemelman, Gusta Lemelman Wydawnictwo Komiksowe 2013
L
emelmana „Córka Mendla” to opowieść o miłości, śmierci, zwątpieniu, cierpieniu, woli przetrwania i więzach rodzinnych, których nie jest w stanie rozerwać żadna tragedia. I być może te słowa ocierają się o banał, bo przecież jaka historia mówiąca o tak dramatycznych wydarzeniach nie opowiada o woli przetrwania, śmierci i miłości? Pewnie każda. Ale nierozerwalne więzy rodzinne wydają się tu najważniejsze. Bo choć Gusta Lemelman, na której wspomnieniach oparto scenariusz komiksu, straciła niemal całą swoją rodzinę w wojennej zawierusze, to wszyscy jej członkowie przetrwali właśnie w jej wspomnieniach. Opisy wydarzeń są surowe, bezpośrednie, suche. Jeżeli ktoś zginął, Gusta tego nie komentuje. Po prostu mówi, przez co w mgnieniu oka przechodzimy przez losy, o których opowiada. Rozdział dotyczący życia małej dziewczynki w okresie dwudziestolecia międzywojennego zostaje poświęcony przede wszystkim pracom domowym, obowiązkom i nakazom. Z przedstawionego opisu wyłania się dość surowy obraz matki Gusty, której nie sposób polubić. Jednak bohaterka nie wartościuje członków rodziny. Opisuje ich takimi, jakimi ich widziała. W tym rozdziale czuć tęsknotę Gusty za dawnym domem leżącym w Germakówce, która znajdowała się na terenach II Rzeczpospolitej, a obecnie jest częścią Ukrainy. Tylko mówiąc o swoim domu, pozwala sobie ona na bardziej rozbudowane opisy dotyczące jego wyglądu i otaczającej go przyrody. Wraz z wybuchem II
p o d
Wojny Światowej rozpoczyna się druga część historii. Świat córki Mendla powoli wywraca się do góry nogami, aż w końcu wraz z otrzymaniem brutalnego ciosu kolbą karabinu rozsypuje się jak potłuczone szkło. Od tego momentu niemal każdą chwilę życia Gusty wypełnia strach. Historia zaczyna przypominać nieco mroczną baśń. Siostra głównej bohaterki – Jentel – zostaje cudownie ocalona z akcji deportacyjnej, Gusta wraz z braćmi chroni się w lesie, do którego boją się wejść Ukraińcy z obawy przed rzekomymi duchami, a Mendel wydaje się ciągle czuwać nad swoimi dziećmi z zaświatów pomagając im przetrwać rozpętane piekło. Zapis rozmowy z matką, nagrany niegdyś na video, Martin Lemelman przeniósł po prostu na papier, ale nie stworzył tradycyjnego komiksu. Nie ma tu dymków i ścisłego podziału na kadry. Całość przypomina pamiętnik, jaki mogłaby pisać jego matka w czasie swojego dzieciństwa. Delikatne rysunki wykonane ołówkiem sąsiadują z ciągiem cieniutkich liter, tworząc nastrój kruchości i zwiewności. Jeden podmuch wiatru mógłby wywrócić uporządkowany świat Gusty i Martina do góry nogami. Na szczęście wszytko jest usytuowane na papierze. Skromny obrys rysunków utrzymuje wspomnienia Gusty w czytelnych bryłach, a pojawiające się od czasu do czasu zdjęcia są jakby niezbitym argumentem na prawdziwość tej historii opowiadającej na temat wydarzeń, o których nie wolno nam zapomnieć.
o k ł a d k ą
Martin Lemelman to nie pierwszy autor, który pokusił się poruszyć temat eksterminacji narodu żydowskiego („Maus” Arta Spiegelmana, POST 2001, „Josel 19 Kwietnia 1943” Joe Kuberta, EGMONT 2006). Jednak w tej publikacji jest coś, czego czytelnik nie znajdzie nigdzie indziej. „Córka Mendla - wspomnienia” to swoisty podręcznik do historii, przybliżający dawne wydarzenia w sposób bardziej przystępny niż chociażby pomoce szkolne. Komiks jest zdecydowanie atrakcyjniejszą formą niż faktograficzny podręcznik okraszony zdjęciami oświęcimskiej bramy Auschwitz czy ofiar zbrodni Hitlera. Zresztą samo dzieło Lemelmana zostało uzupełnione kilkoma fotografiami i skanami oryginalnych dokumentów, czyniąc je jeszcze bardziej zajmujący. Do tego oferuje szereg dodatków. Wywiad z autorem, nota od tłumacza i najciekawszy „przewodnik dla czytelników” składający się z szesnastu tematów do rozmów. Mam nadzieję, że komiks Martina Lemelmana wpadanie w ręce jakiemuś historykowi, który zrobi z niego pożytek na skostniałych lekcjach swojego przedmiotu. Malutki wycinek z historii świata jest historią życia rodziny Mendlów i możemy być wdzięczni autorowi za to, że zdecydował się nią z nami podzielić.
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki. Zródło ilustracji: www.wydawnictwokomiksowe.pl
111
112
p o d
o k ł a d k ą
Czego nie zobaczysz gołym okiem… Jacek Seweryn Podgórski
„Fotograf” Didier Lefèvre, Emmanuel Guibert Wydawnictwo Komiksowe 2013
W
1986 roku mało znany francuski fotograf-reporter Didier Lefevre odbył podróż po kontrolowanym przez Sowietów Afganistanie. Lefevre nie przeżył swojej przygody sam – miał towarzyszyć zespołowi medycznemu „Lekarze bez granic”, którzy wyruszyli na swoją kolejną misję utworzenia szpitala polowego w obszarze objętym działaniami wojennymi. Zadaniem Lefevre’a było uwiecznienie trudów jakie towarzyszyły osobom dostarczającym pomocy humanitarnej. Dodam jeszcze, że wiedza naszego bohatera o miejscu w jakim będzie mu przebywać była wtedy nikła. W efekcie wykonał blisko 4000 fotografii i zdobył niesamowite doświadczenia, które odmieniły jego spojrzenie na świat.
Jeszcze przed podjęciem się zlecenia, zaledwie sześć fotografii Lefevre’a krążyło gdzieś po francuskiej prasie. A po powrocie z wyprawy przez kolejne dwie dekady zebrane negatywy leżały „cierpliwie” w pudłach. Dopiero dzięki staraniom Emmanuela Guiberta, który odkrył niesamowity potencjał w pracy i życiu fotografa, wszystko potoczyło się inaczej i świat ujrzał monumentalne dzieło jakim jest „Fotograf”.
Francuski scenarzysta i ilustrator Emmanuel Guibert, gdy wyczuł sytuację postanowił rozpocząć współpracę z Lefevrem. Efektem jest niesamowita powieść graficzna będąca połączeniem sztuki reportaż, mowa tutaj o tradycyjnej czarnobiałej
p o d
o k ł a d k ą
113
114
p o d
o k ł a d k ą
p o d
fotografii (choć cały album ma jedno zdjęcie kolorowe), i narracji za pomocą minimalistycznej ilustracji komiksowych Guiberta.
Co do samej fabuły – to nie chciałbym zdradzać szczegółów, gdyż jest to komiks biograficzny (mimo, że przedstawia fragment życia francuskiego fotografa). Gdzie warstwa estetyczna pełni szczególną rolę, ma ona za zadanie podkreślić niesamowite pokłady emocji i przeżyć jakie towarzyszą wojnie, zwizualizować złożoność obcej europejczykom kulturze. Tutaj należałoby podziękować reporterowi, gdyż dzięki niemu otrzymujemy niezwykłe świadectwo kulturowe. „Fotograf” ilustruje w jaki sposób traktuje się kobiety, dzieci i starców? Czym są pieniądze i co zrobi się dla nich? Czym jest honor i oddanie sprawie? Jak traktowani są bracia mniejsi i innowiercy? Jednymi słowy mówiąc – relacje Lefevre’a uczą droga szoku.
Widać wyraźnie, że autor ilustracji postawił sobie za cel poprzeplatanie zbioru fotografii Lefevre’a z ilustracją komiksową – przepełnić je kolorem i intensywnym dialogiem. Efekt jest interesujący, gdyż otrzymujemy swego rodzaju rejestr ofiar wojny: dzieci i ich rodziców, cywilów i żołnierzy , lekarzy i pacjentów. Guibert podkreśla wiele aspektów życia podczas stanu zagrożenia, ale co najważniejsze „nie zagłusza” przy tym fotografii Lefevre’a, które są najważniejszym elementem historii.
„Fotograf” jest tym komiksem, który ciężko zaklasyfikować. Sferą wizualną odróżnia się od innych komiksowych reportaży, lecz nie odstępuje jakością treści i wykonania od prac Joego Sacco („Palestyna” i „Strefa bezpieczeństwa Goražde”, Wydawnictwo MROJA PRESS 2013) czy też Marjane Satrapi („Persepolis. Historia dzieciństwa” i „Persepolis. Historia powrotu”, Wydawnictwo POST 2006; 2007). Zresztą używanie słowa „komiks” patrząc na dzieło Guiberta-Lefevre powoduje u mnie wyrzuty sumienia. Może wygodniej używać sformułowania komiks alternatywny. Myślę – „Przecież to nie jest coś standardowego i przeciętnego, gdzie to postawić na półkę?”. Po dłuższej chwili namysłu wiem już i odpowiadam sobie „wysoko”. Abstrahując od faktu, że jest to historia oparta na faktach to „Fotografa” można uznać za dzieło oparte na motywie wędrówki. Dla niektórych będący naiwnym i oklepanym standardem, a dla drugich czymś różnicującym ich własne przeżycia
o k ł a d k ą
i postawy. Niestety historia Lefevre’a ma słabe momenty, trochę nie przekonujące zwroty, ale pamiętajmy iż została ona napisana po długim czasie, gdy nasz bohater nie miał oryginalnych notatek. Co do samych zdjęć to należy podkreślić, że jakość ich jest znakomita. Fotograf wykonujący je posiadał spory warsztat. Autentyczność historii duetu Guibert-Lefevre tkwi w fakcie, że bohaterowi przyszło zapełniać kolejne klisze w chwilach niebezpieczeństwa i zagubienia.
„Fotograf” nie pokazuje przemocy (nie zobaczymy fotografii z frontu), tylko bezradność i słabość (ofiar w postaci dzieci i upodlenia wobec zwierząt). Wszechobecna moralna deprywacja prowadzi do ogołocenia człowieka z wszystkiego co jest mu najdroższe. Widać to wyraźnie podczas powrotu Didiera, który mimo przeciwieństw nie chciał posunąć się do najgorszego i pozostał twardy. Ostatecznie miał dużo szczęścia, mimo że piętno psychicznej i fizycznej skazy pozostało…
Siła „Fotografa” leży w przede wszystkim w wszędobylskiej ciszy. Cała historia nie przedstawia wojny explicite, lecz mówi o godnym życiu zepchniętym przez wojnę na margines. Historia fotografa pokazje w jaki sposób człowiek wartościuje rzeczywistość. Z jednej strony w relacjach francuza obecne są kontrasty - szczątki człowieczeństwa w postaci modlitwy i zawiniątka z pieczywem a po drugiej stronie muru - moc pieniądza i karabinu.
W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji: www.wydawnictwokomiksowe.pl
115
116
t u
b y w a j
Mózg (Bydgoszcz), 28 grudnia 2013
Teatr Polski Bydgoszcz, 30 grudnia 2013
Lewackie „Wesele” w TPB?
MÓZg na gorąco Dwie silne osobowości muzyczne wkroczą 28 grudnia na scenę Mózgu, by zawładnąć nią i duszami przybyłych. Grający jako BAMBUKO pianistka Joanna Duda i perkusista Qba Janicki (oboje eksperymentują na różnych obszarach gatunkowych i w różnych konstelacjach) znów będą elektryzowali swymi połączonymi mocami odbiorcę spragnionego mocniejszych wrażeń na niezłym poziomie. Wstęp wolny, a tu jeszcze dodatkowa przynęta: https://soundcloud.com/qbajanicki/bambuko-juke-set-1 (MR) BAMBUKO (Joanna Duda/Qba Janicki) - koncert 28 grudnia, godz. 22:00 Mózg (Bydgoszcz)
„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego to jeden z najwybitniejszych polskich dramatów; wystawiony po raz pierwszy w Teatrze Miejskim w Krakowie 16 marca 1901 roku, już podczas swej prapremiery wywołał u publiczności szok spowodowany skonfrontowaniem autentycznego wydarzenia (wesela poety Lucjana Rydla z chłopką Jadwigą Mikołajczykówną), z szeroko pojmowaną symboliką romantyczną. Dramat od swej premiery obrósł licznymi komentarzami i interpretacjami, wielokrotnie wystawiany na scenach polskich przez takich reżyserów jak Swinarski, Wajda czy Grzegorzewski – także dziś wywołuje niemałe poruszenie. Już na dwa tygodnie przed premierą „Wesela” w reżyserii Marcina Libera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, Krzysztof Derdowski w tekście pt. „Inwazja lewaków na Teatr Polski trwa” publikowanym w portalu „Bydgoszcz 24.pl” pokusił się o profetyczny atak na „lewackiego reżysera” i jego najnowszą produkcję w TPB, wróżąc tymi słowy: „(…) No, to nam się szykuje realizacja „Wesela” Wyspiańskiego. Reżyser, jak widać powyżej, mądry i rozumny, więc będzie pewnie ubaw po pachy. Ja liczę na przykład na taką scenę – Rachela biega po scenie, oczywiście na golasa, a wokół polscy weselnicy, antysemici, faszyści i homofoby dybią wiadomo na co…”. Mam wrażenie, że przy obecnej „modzie” bezpośredniego bojkotowania niektórych przedstawień, Derdowski tylko przysłużył się promocji „Wesela” w Bydgoszczy (podobno już niektórzy wybierają się nad Brdę w koszulkach z napisem „Hańba”), ale jak będzie naprawdę – sprawdzimy osobiście i zrelacjonujemy Wam na łamach kolejnych numerów. Na razie sam Teatr na swej stronie tylko enigmatycznie informuje, że „twórcy bydgoskiego spektaklu zamierzają połączyć i zderzyć obecną w nim obserwację socjologiczną z poszukiwaniem sfery duchowej i rytualnej ukrytej w arcydramacie Wyspiańskiego”. Scenografię do „Wesela” przygotowuje Mirek Kaczmarek, m.in. autor oprawy scenicznej wielce „skandalizującego” spektaklu Jana Klaty „Do Damaszku”, wystawianego w Narodowym Teatrze Starym
w Krakowie. Występują: Karolina Adamczyk, Michał Czachor, Joanna Drozda, Mieczysław Franaszek, Paweł L. Gilewski, Mirosław Guzowski, Michał Jarmicki, Marian Jaskulski, Artur Krajewski, Magdalena Łaska, Mateusz Łasowski, Alicja Mozga, Roland Nowak, Maciej Pesta, Aleksandra Pisula, Jerzy Pożarowski, Piotr Stramowski, Małgorzata Trofimiuk, Jakub Ulewicz, Małgorzata Witkowska, Julia Wyszyńska, Marcin Zawodziński i Agnieszka Żulewska. (AS) Stanisław Wyspiański, „Wesele” reż. Marcin Liber premiera 30 grudnia 2013 Teatr Polski Bydgoszcz
a u t o r z y
n u m e r u
G R U D Z I E Ń T E A M
118
Bartosz Adamski
Adam Blicharski
Student filologii polskiej. Interesuje się dramatem
Urodził się w Jędrzejowie. Czas wolny spędza
modernistycznym (w szczególności twórczością
przy dobrej książce lub w sali kinowej, racząc się
Stanisława Wyspiańskiego oraz Jerzego
kinem komercyjnym jak i tym niezależnym. Pasjo-
Szaniawskiego). Wielki entuzjasta prozy
nuje się komiksem – głównie DC Comics. Czasami
Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też
Wiesława Myśliwskiego.
lubi potańczyć.
czasem rysuje.
Małgorzata Burzyńska
Maria Dek (ur. 1989), absolwentka University of the Arts
Kosmiczny Bastard
London. Ilustruje, bazgroli, rysuje – mówi
Barszcz Błaszczyk
wizualnym językiem. Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami, śmiać się, ale nie
Obywatel Wszechświata ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury,
przechodźcie obojętnie.
filozofii z komunikacją społeczną
// www.facebook.com/dekillustration
oraz kulturoznawstwa.
Karolina Natalia Bednarek
miniaturki prac
z wykształcenia filmoznawczyni, z zawodu specjalistka ds. kreowania wizerunku firmy, z pasji kobieta. Wieloletnia recenzentka dla portalu „Kulturalny Toruń”. Od czterech lat dyrektor filmowego festiwalu „Przejrzeć...”
Piotr Buratyński Rocznik 1987
Marii Dek
a u t o r z y
n u m e r u
Małgorzata Drążek Studentka kulturaoznawstwa bawiąca się ostatnio
Łukasz Grajewski
w improwizację. Cierpi na ciągły brak czasu i snu. Czasmi coś napisze, czasami coś sfotografuje,
Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów
czasami coś obejrzy. Od lat romansuje po cichu
pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie
z Julio Cortazarem i Edgarem Allanem Poe. Kolek-
kontynuuje studia polonistyczne na drugim
cjonuje zdjęcia krajów, w których jest zimno
stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor
i słowa, które sama wymyśla. Niereformowalna
kilku publikacji. Interesuje się twórczością
pod względem zaczynania zdań z małej litery.
Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego, Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza francuskich. Zna się nieco na korekcie.
Szymon Gumienik redaguje od 8.00 do 16.00, po godzinach czyta, słucha i ogląda, czasem coś napisze.
Cham Filmowy opis: Brak mu ogłady, widocznie nie skończył odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust. Krytyka filmowa prosto z najbardziej intrygującego rynsztoku!
Pamela Cora Granatowski aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycznego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów i szamy.
Gosia Herba (rocznik`85) historyk sztuki, rysownik, mieszka i tworzy we Wrocławiu,
Filip Fiuk
miłośniczka formatu GIF www.gosiaherba.pl
Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzyskiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics, filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkulturowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan Batmana i jego mitologii, nawet w tak kontrowersyjnym wydaniu jak filmowe wizje pana J. Schumachera. Mieszka gdzieś w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wiel-
hanna Grewling
komiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz fan Bayernu Monachium.
urodziła się w 1979 roku et ceatera...
119
120
a u t o r z y
n u m e r u
agata królak
Maciej Krzyżyński Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,
(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki
kolory i kształty.
(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,
http://mcross.carbonmade.com/
“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego
Justyna Krzywicka
biennale plakatu w Wilanowie.
rocznik ‚85, graficzka, ilustratorka, absolwentka Grafiki na Gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Na co dzień zajmuje się głównie projektowaniem graficznym, ale największą słabość ma do ilustracji i plakatu. Laureatka konkursu COW International Design Festival na Ukrainie, uczestniczka 23-ego Międzynarodowego Biennale Plakatu w Wilanowie. Od niedawna w sprzedaży jest zilustrowana przez
Anna Ladorucka
nią książka ‚Małe cuda Boga’. www.justynakrzywicka.pl
Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,
Anna Krztoń
gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność, jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia
Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka
potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.
i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka ASP Katowice. Zajmuje się grafiką wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją. Kocha podróże, a w przyszłości planuje zamieszkać w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.
Józef Mamut socjopatolog, psychonauta, filodox. Mutant cybernetycznego post-renesansu. Wiecznie poszukujący sensu w bezdennej wielowymiarowości istnienia.
Michał Kowalski Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił. Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem i Elblągiem.
andrzej piotr lesiakowski
a u t o r z y
n u m e r u
Karolina Robaczek doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK
Grzegorz Malon
Sabina Sokół
Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987. Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk. Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie
sabinasokol.tumblr.com
nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu Trzeciego Polskiego Radia i wysublimowanych dźwięków.
Aram Stern Marek Rozpłoch
Jacek Seweryn Podgórski
Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”,
ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.
„Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku
Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze.
Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest
Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner
wieku; ten ciągle się zmienia.
komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego
ilustr.
Agata Królak
Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.
Szymon Szwarc Paweł Schreiber
ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”,
Polecam, Grażyna Torbytska https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka
wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW
„Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,
w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne
„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”.
w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy
Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”
tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na
(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).
kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na
Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.
blogu jawnesny.pl.
Mieszka w Toruniu i za granicą.
121
122
a u t o r z y
n u m e r u
Martyna Wójcik-Śmierska Dawid Śmigielski
’85 Absolwentka projektowania graficznego
Joanna Wiśniewska
na UMK w Toruniu. Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia, identyfikacja wizualna),
Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu
Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,
równolegle współpracuje jako ilustrator
gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na
wielbicielka dobrych
z wydawnictwami prasowymi.
swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.
książek i podróży, ze słabością do barokowego malarstwa hiszpańskiego i czekolady.
Karolina Wiśniewska Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokol-
Maciek Tacher muzyk.
Julian Zielonka
wiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i odpływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie
Na co dzień specjalista od sprzedaży ziemniaków
treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak
i marchewek, po nocach niespełniony z pasji ry-
samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem
sownik. Meloman siedzenia w domu, podziwiania
praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna
dinozaurów i czytania komiksów.
rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,
Tegoroczny maratończyk.
zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco. Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.
Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy, jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania dziesiątego numeru „Menażerii”! Przepraszamy za spóźnienie, postaramy się, by od następnego (podwójnego) numeru było już naprawdę lepiej...
o d s ł o n y
NDRZEJ RYS. A
LESIAKOWSKI
Menażeria REDAKCJA Jerzyk Adamiak, Bartosz Adamski, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Justyna Krzywicka, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Beata Ludwin, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Sławomir Majoch, Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki, Julian Zielonka Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: mrozploch.menazeria@gmail.com Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: stern.menazeria@gmail.com Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: piotrburatynski@gmail.com Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: redakcja.menazeria@gmail.com Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: podokladka.menazeria@gmail.com Korekta: Bartosz Adamski, Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch E-mail: redakcja.menazeria@gmail.com WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: herbu_megafon@op.pl
123
design & idea: Maciek Tacher