nasze miejsca spotkań
listopad 2016
Katarzyna Gębarowska Szklany sufit fotografii str. 6-9
PISZEMY SWOJĄ HISTORIĘ „Herstoria” - zetknęłyście się kiedyś z tym słowem? Na pewno nie w oficjalnych podręcznikach i nie na lekcjach w szkole. Określenie to (z języka angielskiego „her story”) znaczy dosłownie „jej opowieść”, historia pisana z naszej perspektywy, bogata w kobiece postaci i ich osiągnięcia. Jeśli, podobnie jak Katarzynie Gębarowskej (str. 6-9), zawsze brakowało Wam kobiet w opisach dziejów ludzkości, to herstoria właśnie te luki wypełnia. Nasza okładkowa bohaterka zajmuje się badaniem losów zapomnianych, bydgoskich fotografek z ubiegłego wieku. Nikt wcześniej się nimi nie interesował. Wielu z pewnością mówiło, że skoro nic o nich nie wiemy, to po prostu ich nie było. Nieprawda. Istniały, przecierały szlaki dla innych kobiet, robiły fantastyczne zdjęcia. Przeżywały swoje dramaty, które mogłyby być scenariuszem niejednego filmu. Chodziły po tych samych ulicach co my i kto wie - może nawet nasi starsi krewni byli kiedyś w ich atelier? Każda dziedzina skrywa zapomniane sylwetki kobiet. Z nauki znamy choćby efekt Matyldy - przypisywanie dawnych kobiecych osiągnięć naukowcommężczyznom, a z biznesu szklany sufit, który niekiedy nadal uniemożliwia nam przebicie się z tym, co mamy do zaoferowania. Dziś jednak same piszemy swoje opowieści, które po latach przejdą do oficjalnego nurtu historii. Kiedy trzeba, to wychodzimy na ulicę („Kobiety we wspólnym interesie, str. 12-14), głośno mówimy o tym, co nas dotyczy i co dawniej bagatelizowano („Gdy matka Polka nie chce żyć”, str. 26-27), mamy swoją nieograniczoną przestrzeń w internecie („Internet to wyścig bez końca”, str. 30-31). Być może wiele nas dzieli, ale z pewnością łączy to, na co zwraca uwagę prof. Lewicka w rozmowie z Jankiem Oleksym o „czarnym proteście” - współczesne kobiety rozumieją potrzeby innych kobiet i w spektakularny sposób potrafią wyrazić swoje zdanie. A miejsce na to zdanie i na przykłady herstorii zawsze znajdzie się w „Miastach Kobiet”.
WYDAWCA: Polska Press Sp. z o.o. Oddział w Bydgoszczy ul. Zamoyskiego 2 85-063 Bydgoszcz Prezes Zarządu: Marek Ciesielski Redaktor Naczelny: Artur Szczepański Dyrektor sprzedaży: Agnieszka Perlińska Menedżer produktu: Emilia Iwanciw, tel. 52 32 60 863 e.iwanciw@polskapress.pl Redaktorka prowadząca: Lucyna Tataruch, tel. 52 32 60 798 lucyna.tataruch@polskapress.pl Teksty: Lucyna Tataruch lucyna.tataruch@polskapress.pl Dominika Kucharska dominika.kucharska@polskapress.pl Tomasz Skory tomasz.skory@polskapress.pl Jan Oleksy jan.oleksy@polskapress.pl Paulina Błaszkiewicz paulina.blaszkiewicz@polskapress.pl Joanna Czerska-Thomas Zdjęcie na okładce: Tomasz Czachorowski Projekt i skład: Ilona Koszańska-Ignasiak Sprzedaż: Angelika Sumińska, tel. 691 370 521 angelika.suminska@polskapress.pl Ewa Szczerbiak, tel. 601 179 400 ewa.szczerbiak@polskapress.pl
CP Jesteś zainteresowany kupnem treści lub zdjęć? Skontaktuj się z naszym handlowcem: Piotr Król, tel. 603 076 449 piotr.krol@polskapress.pl
ZNAJDZIESZ NAS NA: www.miastakobiet.pl www.fb.com/MiastaKobiet.Nowosci.ExpressBydgoski
LUCYNA TATARUCH redaktorka prowadząca „MIASTA KOBIET” „Miasta Kobiet” ukazują się w każdy ostatni wtorek miesiąca. Przez cały miesiąc są dostępne w punktach partnerskich w Bydgoszczy i Toruniu. Adresy znajdziesz na stronie www.miastakobiet.pl
nasi partnerzy
Dom Towarowy PDT Rynek Staromiejski 36-38, Toruń
FRYZURA
MAKE-UP
Dopłacaj punktami z karty stałego klienta. 400 pkt + 10 zł kosmetyk
u l . J a g i e l l o ń s k a 3 9 - 47
M U S T - H A V E
K L A S Y K A
J E S I E N N Y
S P A C E R
K O B I E C O Ś C I
WYRÓŻNIJ SIĘ!
Klasyczna, ołówkowa spódnica we wzory, w połączeniu z prostą bluzką to klasa sama w sobie. Zestawiona z minimalistycznym płaszczem w odważnym kolorze i eleganckimi dodatkami nadaje kobiecy i szykowny ton.
Ciepłe, oversizowe swetry są jednym z wiodących trendów w tym sezonie. Idealnie komponują się dopasowanymi spodniami z ekoskóry i długimi kozakami. Cały look możemy podkreślić najbardziej pożądanym dodatkiem - plecakiem.
LEE WRANGLER spodnie - 349 LEE WRANGLER pasek - 149 PROMOD kurtka - 199,90 PROMOD sweter - 119,90 PROMOD apaszka - 39 UNISONO koszula - 129 MEDICINE torebka - 129,90 NEW LOOK buty - 139 LYNX OPTIQUE okulary Versace - 767 SWISS zegarek Ice Watch - 380
MONNARI płaszcz - 461,30 RESERVED spódniczka - 79,99 RESERVED bluzka - 69,99 RESERVED buty - 179,99 RESERVED szal - 69,99 UNISONO kapelusz - 59 UNISONO torebka - 339 MEDICINE wisiorek - 29,90 TIME TREND zegarek Grovana - 619 VISION EXPRESS okulary Prada - 1049
SIMPLE sweter - 449,90 SIMPLE spodnie - 549,90 VENEZIA kozaki - 359 NEW LOOK plecak - 79,99 NEW LOOK wisior - 29,99 NEW LOOK brelok - 26,99 RESERVED rękawiczki - 29,99 VISION EXPRESS okulary D&G - 1199
Zapraszamy na zakupy do FOCUS MALL BYDGOSZCZ!
006783400
Kolorowa bomberka w drobne kwiatki tworzy zgrany duet z poprzecieranymi jeansami. Sweter w jaskrawym kolorze ożywi stylizację. Całość uzupełniona o modne botki i dużą torbę świetnie sprawdzi się na jesienne wyjście ze znajomymi.
kultura w sukience TRIBUTE TO ANDRZEJ PRZYBIELSKI MCK, BYDGOSZCZ 5 LISTOPADA, GODZ. 19
BRODKA CLASHES TOUR CKK JORDANKI, TORUŃ 3 LISTOPADA, GODZ. 20.00 Clashes Tour to tytuł ogólnopolskiej trasy koncertowej Moniki Brodki, w ramach której artystka promuje swoją najnowszą płytę. „Clashes” to metafizyka i zmysłowość. Krążek wypełniają posępne, kościelne organy i pełen wigoru punk rock, a muzyce towarzyszą teksty o namiętności, miłosnym szaleństwie, ale i o kuszącej śmierci. O tej płycie mówi się, że jest jak układanka, która wymaga czasu i nie zdradza swoich walorów, gdy patrzymy na garść rozsypanych elementów. Kiedy jednak pierwsze puzzle zaczynają do siebie pasować, dajemy się wciągnąć głębiej, by z zaskoczeniem odkryć zachwycający obraz, jak już wszystkie elementy trafią na swoje miejsce. Brodce towarzyszy niecodziennie duży skład, wzbogacony m.in. o instrumenty dęte i smyczkowe. Materiał z najnowszej płyty artystki usłyszeć będzie można 3 listopada w CKK Jordanki.
16
listopada
5
listopada
3
listopada
FILM, SZTUKA I MODA CSW, TORUŃ od 14 i od 25 LISTOPADA
od
14 i 25 listopada
KONCERT KATIE MELUA ARENA TORUŃ 14 LISTOPADA, GODZ. 20.00 Gwiazdy takiego formatu w grodzie Kopernika dawno już nie było! Katie Melua nie trzeba przedstawiać chyba nikomu. Jej charakterystycznego głosu nie da się pomylić z nikim innym, a jej piosenki nucą miliony fanów na całym świecie. Nie wszyscy jednak wiedzą, że choć wokalistka zrobiła karierę w Wielkiej Brytanii, tak naprawdę urodziła się w Gruzji. Postanowiła więc wrócić do korzeni i do współpracy w trakcie europejskiej trasy koncertowej zaprosiła Gruziński Chór Kobiecy pod kierownictwem Teona Tsiramua. W Toruniu Katie Melua wraz z chórem wykona materiał z nowej płyty.
14
listopada
Współczesna sztuka niejedno ma imię. W CSW „Znaki Czasu” najlepiej można się o tym przekonać. Wśród listopadowych wydarzeń znajdziemy tam choćby niezwykłą wystawę prezentującą twórczość słynnego kanadyjskiego reżysera Davida Cronenberga. Ekspozycja pod nazwą „Evolution” dostępna jest od 15 listopada. Na wernisaż zapraszamy dzień wcześniej. Więcej szczegółów na www.cronenberg.pl. Za to już od 25 listopada podziwiać będzie można wystawę „Kropka w kropkę. Muzealne mody”, czyli kolekcję współczesnych dzieł sztuki w dialogu z kolekcją ubiorów. Będzie to uczta nie tylko dla oczu, ale także możliwość odkrycia na nowo kolekcji toruńskiego CSW oraz poznania kolekcji ubrań, tworzonej od kilku lat w Poznaniu przez Piotra Szaradowskiego. Znajdą się w niej ubiory zaprojektowane przez najważniejsze osobistości z Paryża II połowy XX wieku, takie jak: Christian Dior, Cristóbal Balenciaga, André Courrèges, Karl Lagerfeld czy Issey Miyake. Więcej szczegółów na stronie csw.torun.pl.
listopad
Gotowe na kolejne Kino Kobiet? My odliczamy już dni do tego wydarzenia! Bo choć często brakuje nam tych chwil relaksu, odpoczynku i rozluźnienia, to wiemy, że przynajmniej jeden taki wieczór w miesiącu nam się należy. Tym razem w bydgoskim kinie Helios widzimy się 16 listopada. Oczywiście, jak zawsze nie idziemy tylko na film. Już od wejścia zaczniemy od mnóstwa atrakcji, niespodzianek i prezentów! Nie zabraknie konkursów i wspólnych zabaw, śmiechu oraz najróżniejszych porad i spotkań ze specjalistami. Ta pozytywna energia pomoże nam raz na zawsze pokonać jesienną chandrę. I to wszystko w najlepszym, babskim gronie! Na ekranie przedpremierowo zobaczymy film „Światło między oceanami” z Michaelem Fassbenderem w roli głównej. Będzie to niezwykły dramat o latarniku, który raz ze swoją żoną wiedzie szczęśliwe życie w rytmie przypływów i odpływów… aż coś rozbija im spokojną codzienność. Więcej nie zdradzimy! Warto przekonać się osobiście. Gdzie? W kinie Helios, jak zawsze w środę, o 18.30, za jedyne 23 złote. A co tym razem będzie szalonym motywem przewodnim imprezy? Zaglądajcie koniecznie na stronę internetową kina Helios. Do zobaczenia na Kinie Kobiet! Bilety dostępne są w kasie kina oraz w sprzedaży internetowej. Rezerwacja miejsc pod numerem: 52 581 00 53 lub 63.
Zapraszamy na uroczysty, premierowy koncert towarzyszący wydaniu albumu „Tribute to Andrzej Przybielski”. Poświęcona pamięci genialnego trębacza z Bydgoszczy płyta ujrzy światło dzienne dzięki inicjatywie Macieja Fortuny, który skrzyknął pięciu wybitnych trębaczy (Wojciech Jachna, Piotr Schmidt, Marcin Gawdzis, Maurycy Wójciński i Tomasz Kudyk) oraz sekcję rytmiczną (Grzegorz Nadolny, Grzegorz Daroń, Jakub Kujawa). Artyści ci spotkali się w miejscu, w którym żył i tworzył Przybielski. Wyjątkowa atmosfera sesji nagraniowej Studia A\V MCK, gdzie powstała płyta, sprawiła, że powstał materiał daleko wykraczający poza objętość jednego albumu. Przypomnijmy: Andrzej Przybielski (1944-2011) to pochodzący z Bydgoszczy muzyk jazzowy, wybitny trębacz związany z polską sceną awangardową, yassową i freejazzową. Współpracował z najznamienitszymi polskimi muzykami, do końca życia koncertował z Asocjacją - swoim autorskim projektem współtworzonym m.in. z Grzegorzem Daroniem i Grzegorzem Nadolnym. Wstęp na koncert jest darmowy. Więcej szczegółów na stronie www.mck-bydgoszcz.pl. FOT. MODELINA MAGDALENA KASPERCZAK © STOWARZYSZENIE JAZZ POZNAŃ
KINO KOBIET HELIOS BYDGOSZCZ - GALERIA POMORSKA 16 LISTOPADA, GODZ. 18.30
006764878
ZDJĘCIE TOMASZ CZ ACHOROWSKI
jej pasja
SZKLANY SUFIT FOTOGRAFII Na studiach zrozumiałam, dlaczego nie lubiłam w szkole lekcji historii. Po prostu nie było w niej nic o kobietach. Z Katarzyną Gębarowską* rozmawia Lucyna Tataruch
„Dlaczego dawniej nie było wielkich artystek?” Takie pytanie zadała Linda Nochlin w swoim słynnym eseju z 1971 roku. No właśnie, nie było czy po prostu ich nie znamy? Niektórzy powiedzą: nie było i przestańmy w końcu udawać, że jest inaczej. To jeden z kierunków odpowiedzi. Owszem, nie było siostry Szekspira. Gdyby istniało wiele dawnych artystek, to przecież nie musiałybyśmy teraz o to pytać, nie potrzebowałybyśmy feminizmu w sztuce i wszystko wyglądałoby inaczej. Cóż, krytyk sztuki, Brian Sewell stwierdził kilka lat temu: „Tylko mężczyźni są zdolni do estetycznego geniuszu”… Chyba się z nim nie zgadzasz? Oczywiście, że nie. Ważne jest też pytanie: „Dlaczego nie było tych artystek?”. Nie chodzi przecież o to, że mężczyźni mają penisy, a kobiety waginy, które uniemożliwiają im rozwój. Musimy zdawać sobie sprawę z całego zbioru uwarunkowań historycznych i socjokulturowych, braku dostępu dla kobiet do edukacji itp. Przez wieki nic nie sprzyjało kobiecej twórczości. Nielicznym kobietom udawało się jednak przez to przebić. Miały szczęście czy wyjątkowy talent? Jedno i drugie. O tych wyjątkach wiemy z badań archeologicznych, dzięki którym odkrywamy zapomniane artystki. Przykłady to choćby Artemisia Gentileschi, malarka z wczesnego baroku, lub impresjonistki, które ponad sto lat czekały na swój album. Monet, Renoir i inni malarze z tamtego okresu mają mnóstwo albumów. Kobiety po latach dostały jeden. Jeden, zbiorowy! I prawdą jest, że te postaci miały szczęście. Pochodziły z bardziej postępowych rodzin, uczyły się malarstwa od swoich ojców, mężów itp. Dla kobiet z innych środowisk ta droga była zamknięta. Dziś już jest lepiej. Na akademiach sztuk pięknych uczy się więcej studentów niż studentek. Judy Chicago, autorka jednego z największych dzieł feministycznych „The Dinner Party” - które w wydaniu albumowym można obejrzeć u nas w galerii, naprawdę polecam - zwracała uwagę m.in. na to, byśmy nie dali się zwieść liczbie debiutujących artystek. Absolutnie wszystkie statystyki, czy to z Polski czy z innych krajów, pokazują, że kobiety w sztuce zarabiają mniej niż mężczyźni, mają mniej wystaw, publikacji. Przez to ich prace, nawet te najlepsze, nie dają kolekcjonerom prestiżu. Na ASP studiuje więcej dziewczyn, ale co z profesorkami? To tylko 22 procent kadry. Mężczyźni z kolei faworyzują uczniów, bo chcą, by przejmowali po nich pracownie. Inwestują w nich. W kobiety najwidoczniej nie warto - przecież zaraz wyjdą za mąż, urodzą dzieci i wypadną z rynku. To dość brutalny opis. Rodzina przeszkadza artystkom? Tracey Emin, twórczyni fenomenalnej instalacji „My Bed”, powiedziała w jednym z wywiadów: „Istnieją dobrzy artyści, którzy mają dzieci. Nazywają się mężczyźni”. Jak zawsze, i w tej kwestii są wyjątki, ale nie ma też
się co oszukiwać. Takie mamy realia. Myślisz, że artystka dostanie np. miejsce w żłobku dla dziecka? Nie ma szans, bo przecież według systemu jest bezrobotna. Czasem kończy się to tym, że robi sztukę razem z dziećmi, dosłownie. Tak fotografuje np. Anna Grzelewska czy Aneta Grzeszykowska - ich dzieci widać na zdjęciach. Kiedy po raz pierwszy zorientowałaś się, że tak to wygląda? Na studiach, na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. Tam zrozumiałam, dlaczego nigdy nie lubiłam w szkole lekcji historii. Po prostu nie było w niej nic o kobietach. Te studia otworzyły mi oczy na świat, który do tej pory dla mnie nie istniał. Dzięki temu zaczęłam zajmować się wykluczeniem kobiet z historii sztuki, a teraz konkretnie z historii fotografii. W jednym z wywiadów powiedziałaś, że fotografia była emancypacyjnym zawodem. Z fotografią było trochę inaczej niż np. z malarstwem. Przez długi czas nie uznawano jej za sztukę, raczej stała na równi z krawiectwem, rzemiosłem. Poza tym był to tzw. czysty zawód - mógł być wykonywany w domu, w atelier, nie wymagał niczego, co byłoby „niezgodne z kobiecą naturą” (śmiech). Od razu więc przyjęło się, że to odpowiednia zabawa dla panien z wyższych sfer i dobrze płatna praca dla kobiet, które muszą na siebie zarabiać. Przed pierwszą wojną nie było jednak w zwyczaju, by któraś z nich chodziła sama po ulicach z aparatem. Na świecie wyjątkiem stała się Helen Murdoch - ona już w 1913 r. objechała kulę ziemską, fotografowała ludzi w Azji, Arabii Saudyjskiej. Inne miały trudniej. W tym roku odwiedziłam w Paryżu wystawę pt. „Kto się boi kobiet fotografek?”. Widziałam na niej listę kobiet fotografek, które na początku ubiegłego wieku nie zostały dopuszczone do wyprawy wspinaczkowej w góry. Powód - były kobietami. Czyli: opóźniłyby wyjazd, nie poradziłyby sobie, sprawiałyby problemy. Od ponad roku badasz historie zapomnianych, bydgoskich fotografek. Jak to się zaczęło? Wiedziałaś, że na pewno gdzieś tu były? Czułam tak i nie dawało mi to spokoju. Często chyba kieruje nami taka naturalna potrzeba, by odkryć swoje korzenie i znaleźć osoby, które przecierały szlaki w naszych dziedzinach, na naszym terenie. Kogoś z kim możemy się utożsamiać? Tak, dokładnie. Mieszkałam w wielu miejscach na świecie, ale wróciłam do Bydgoszczy, żeby zajmować się właśnie tym miastem. Mam tu swoją historię do napisania i swój kawałek pańszczyzny do odpracowania (śmiech). Sama prowadzę pracownię fotograficzną, co prawda inną niż kobiety, które wyszukuję, ale działam w tym samym zawodzie. Też przecieram jakieś szlaki i spotykam się z różnymi reakcjami, choćby na to, że jako kobieta organizuję międzynarodowy festiwal, że mam galerię… A jak lokalne środowisko zareagowało na wieść o tym, czym się teraz zajmujesz? miasta kobiet
listopad 2016
7
Na początku ciężko było przekonać kogokolwiek, że ma to sens i że w ogóle uda mi się cokolwiek znaleźć. Nikt się tym wcześniej nie interesował? Nikt. Nie było żadnych informacji o fotografkach działających na terenie Bydgoszczy do 1945 roku. Gdy powstawały spisy zakładów fotograficznych, to nie dbano nawet o to, by ustalić płeć właścicieli, przez co niektóre kobiety z automatu uznano za mężczyzn. Całą historię odtwarzam ze strzępków informacji, karteczek znalezionych w muzeum, aktów małżeństw itp. Jeżdżę po całej Polsce i nie tylko, bo nasze fotografki strasznie dużo podróżowały. Byłam już we Lwowie, w Przemyślu, Mielcu, Jarosławiu, Poznaniu, Gorzowie Wielkopolskim i wiele jeszcze przede mną. Koresponduję z ludźmi z całego świata - z Izraela, Danii, Francji, Australii. To opowieści utkane z tysiąca elementów. Każdy, nawet najmniejszy ślad, daje mi ogromną satysfakcję. Co będziesz robić z tymi wszystkimi informacjami? Na razie piszę biografie. Na tę chwilę mam bardzo mało zdjęć, bo nikt ich do tej pory nie zbierał. To może być nasze stracone dziedzictwo. Nie interesowaliśmy się dostatecznie Bydgoszczą, fotografią i przede wszystkim kobietami. Nazwiska mężczyzn fotografów są względnie znane, możemy zobaczyć ich zdjęcia, dowiedzieć się czegoś ze źródeł. A jednocześnie do niedawna nie potrafiliśmy wymienić ani jednej bydgoskiej fotografki z tamtych lat. Ile sylwetek do tej pory udało Ci się odnaleźć? Nazwisk mam kilkanaście. Masz jakąś swoją ulubioną postać? Każda, którą się aktualnie zajmuję, jest moją ulubioną (śmiech). Bardzo solidaryzuję się matkami, zdaję sobie sprawę z tego, jak musiało być im trudno w tamtych czasach. Strasznie emocjonalnie odebrałam historię Jadwigi Szopieraj z ulicy Świętojańskiej. Prowadziła zakład za rogiem od mojej galerii, mogłybyśmy być sąsiadkami. Na dodatek zmarła w roku, w którym ja się urodziłam. Gdy dowiedziałam się, że straciła troje dzieci i męża, to dosłownie płakałam. Opowiedz jej historię. Na Świętojańskiej istniało jedno ze starszych atelier w Bydgoszczy, piękne miejsce z tradycjami. Najpierw prowadził je Carl Weiss, potem państwo Zalewscy, a właściwie to pani Zalewska, Augusta. Wiemy o nich, że się rozwiedli i zamieszkali obok siebie w jednej kamienicy - on pod numerem jeden, ona pod dwójką, gdzie fotografowała. W tamtych czasach Szopieraj musiała mieszkać gdzieś blisko lub pobierać u nich nauki, bo zachowały się jej portrety z mężem, pozujących na tle fotograficznym z zakładu Zalewskiej. Nie dotarłam jeszcze do szczegółów tej relacji, ale jej obecność w kamienicy jest już zaznaczona w pierwszej połowie lat 20. Potem Szopieraj ten zakład kupiła. Jej mąż był krawcem, mieli czworo dzieci, chłopca i trzy dziewczynki. To musiała być cudowna rodzina, widać ich szczęście na wspólnych zdjęciach. Niestety, najmłodsza córka zmarła w 1937 roku. Prawdopodobnie przeziębiła się i zmarła… Co było dalej? Zaczęła się wojna i Szopieraj musiała zamknąć swój zakład, bo Niemcy nie dawali Polakom zgody na prace zarobkowe. Wiem jednak, że potajemnie nadal robiła zdjęcia. Dotarłam do pani, która mieszka obecnie
8
miasta kobiet.pl
na osiedlu Leśnym i pamięta, jak jej brat chodził się tam fotografować. Zresztą nie tylko - podobno odbywały się tam różne tajne spotkania i schadzki (śmiech). Trudno się dziwić, ludzie po prostu próbowali jakoś żyć. Zdjęcia robione po kryjomu to była powszechna praktyka - wiele osób bało się, że nie zobaczy już swoich bliskich, nie wrócą z frontu. Żołnierze chcieli zostawić rodzinom swoją podobiznę, kobiety fotografowały się, by dać zdjęcie chłopakom wysyłanym na front. Przemysł kwitł pod ziemią i Szopieraj również brała w tym udział. Wkrótce jednak została sama z dwiema córkami. Niemcy zabrali jej męża i syna do kopania rowów pod Grudziądzem. I kiedy w 1945 roku wojna już się prawie kończyła, zmarła jej druga córka, 7-letnia Krysia, pewnie z biedy, głodu… Szopieraj bardzo to przeżyła. Zaczęła robić mnóstwo zdjęć na cmentarzu. Czekała jeszcze na męża i syna? Tak, ale nie doczekała się. Rosjanie zastrzelili ich pod Bydgoszczą, w Janowie. Ta kobieta przeżyła trzy pogrzeby w trzy miesiące. Ciężko to sobie wyobrazić, ale udało jej się podnieść po tej tragedii. W pracowni na Świętojańskiej fotografowała do lat 60. I wyobraź sobie teraz, że całe to bogactwo jej atelier wylądowało w kontenerach po rozbiórce budynku w 2000 roku. Nie wiem, jak można było na to pozwolić. Jak rodziny tych kobiet reagują na to, że grzebiesz w ich historiach? Różnie. Trafiłam np. na taką rodzinę, która nie jest za bardzo otwarta; wmawiają mi wręcz, że nie było u nich żadnej fotografki: „Kobiety nie parały się taką pracą, od tego mieliśmy służbę”. A Ty wiesz, że była? Wiem, bo w „Dzienniku Bydgoskim” w 1927 roku opublikowano informację, że ksiądz proboszcz święci pracownię otwieraną przez tę osobę. Takich śladów jest wiele, bywa tak, że wiem o tych ludziach nawet więcej niż ich rodziny. Jak odnajdujesz krewnych? Czasami przez niezwykłe przypadki. Tak było ze spadkobiercami Joanny Czajkowskiej. Nie wiem, może mam taką intuicję, a może - choć głupio to brzmi - te fotografki mnie prowadzą? (śmiech). W spisie fotografów zaznaczono, że Czajkowska miała zakład przy ulicy Cichej. Kiedyś coś mnie tknęło i postanowiłam tam pojechać. Pamiętam, że padał deszcz, dopiero co odebrałam córkę ze szkoły, ale wsiadłam z nią w auto i trafiłam na Bielawy. Stanęłyśmy przed tą wskazaną w spisie kamienicą, zaczęłam dzwonić domofonem. Mieszkańcy nic nie wiedzieli o żadnym zakładzie i żadnej Czajkowskiej. Miałyśmy już wracać, ale cały czas czułam, że powinnam być w tym miejscu, mimo braku śladów… Przeczucie się sprawdziło? Tak, bo nagle tą pustą ulicą, w strasznej ulewie, przeszła obok nas starsza pani. Zaczepiłam ją, zapytałam czy coś kojarzy. Zaprzeczyła, ale odesłała mnie kawałek dalej do swojej koleżanki, która mieszka w tej okolicy całe życie. Pobiegałam tam jak jakaś wariatka, pełna nadziei (śmiech). Gdy ta jej koleżanka usłyszała nazwisko „Czajkowska”, to od razu wykrzyknęła: „Ona nie miała tu żadnego zakładu! Mieszkała tu! No przecież tutaj za płotem mieszka jej szwagierka, przenieśli się działkę obok!”. Okazało się, że ta rodzina żyje, jest na miejscu, a sama Czajkowska była tu zameldowana,
ZDJĘCIE TOMASZ CZ ACHOROWSKI
jej pasja
temat
ZDJĘCIA ROBIONE PO KRYJOMU TO BYŁA POWSZECHNA PRAKTYKA PODCZAS WOJNY. ŻOŁNIERZE CHCIELI ZOSTAWIĆ RODZINOM SWOJĄ PODOBIZNĘ, KOBIETY FOTOGRAFOWAŁY SIĘ, BY DAĆ PAMIĄTKĘ CHŁOPAKOM WYSYŁANYM NA FRONT. ale zakład prowadziła na Farnej przy Starym Rynku. To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Coś mnie gnało w to miejsce, a mogłam przecież wrócić do domu i nigdy bym się tego nie dowiedziała. Czy rodziny chętnie dają Ci zdjęcia ze swojego archiwum? Trudno jest namówić spadkobierców, by dali mi wszystko do wyboru. Zdarza się, że dostaję jakąś małą paczkę, podczas gdy mnie interesuje zupełnie coś innego - fotografie robione prywatnie, po godzinach itp. To na nich widać, czy w autorce drzemała jakaś artystyczna dusza. Co najczęściej jest na tych zdjęciach? Te zakładowe to głównie zlecenia, czyli młode pary, portrety, zdjęcia grup zawodowych itp. Eleonora Szewc, jedna z pionierek fotografii, której spadkobiercy do dziś prowadzą zakład, bardzo często fotografowała swoje dzieci. To są przepiękne zdjęcia z plenerów i z domu, prawdziwe perełki. Zachowało się też dużo portretów Czajkowskiej. Nie wiem, czy były wykonywane na samowyzwalaczu czy może fotografowały ją koleżanki, które się u niej uczyły. Jak ona wygląda na tych zdjęciach? Uśmiecha się? Bardzo często. Ona w ogóle uwielbiała swój zawód. Rodzina twierdzi, że z wielką ochotą
chodziła do pracy. Niestety nikt nie pamięta, co się stało z jej zakładowymi zdjęciami. Natomiast aparat sprzedano dawniej komuś ze Świętojańskiej, czyli prawdopodobnie tej Szopieraj. Losy wielu bydgoskich fotografek musiały się zazębiać. Opowiadasz o tych historiach na warsztatach, które prowadzisz? Zawsze zaczynam swoje warsztaty od historii fotografii i uświadomienia uczestniczkom, ilu kobiet nie znają, bo zostały wykluczone z tej narracji. To taki nietypowy, ale bardzo ważny początek. Od 2009 roku organizuję kursy wyjazdowe - plenery w Borach Tucholskich lub nad morzem - na które targam walizki wypchane albumami, by przemycić jak najwięcej informacji. Oczywiście oprócz tego uczymy się też praktycznych rzeczy, ale nigdy nie stawiam techniki na pierwszym miejscu. Teraz od 21 listopada będę prowadzić stacjonarne warsztaty w Bydgoszczy, u siebie w galerii. Wszystko odbędzie się w stylu takiego XIX-wiecznego zakładu prowadzonego przez kobietę, gdzie wprowadza się inne panie w tajniki zawodu, w atmosferze slow motion (śmiech). Dlaczego są to warsztaty tylko dla kobiet? Powodów jest wiele. W grupach mieszanych kobiety są ignorowane, wyśmiewane, wstydzą się pytać o podstawowe rzeczy związane z obsługą aparatu. Słyszą od innych uczestni-
ków: „Jak ty możesz tego nie wiedzieć, przecież to proste, co ty masz za sprzęt???”. Same mi o tym opowiadają. Mężczyźni ogólnie lepiej znają się na technice, bo od małego są w to wdrażani. Kojarzą nomenklaturę, łatwiej jest im przyswoić pewne terminy itp. Wiele kobiet po prostu źle się czuje w takich grupach. Poza tym w ogóle nie ma oferty dla pań 40+. Co fotografujecie? Na pewno nie nagą modelkę, a to też jest normą na wielu kursach. Faceci się tym emocjonują, a kobiety są skrępowane. Nie lubię tego. Na co dzień jesteśmy bombardowani wyretuszowanym w Photoshopie wizerunkiem kobiety, połowa z nas nie akceptuje swojego wyglądu. Nie potrzeba nam tego jeszcze w hobby. U mnie na warsztatach robimy sobie zdjęcia nawzajem i to też cudownie wychodzi. Kobieta w obiektywie innej kobiety zawsze jest ciekawa. W swojej galerii też wystawiasz kobiety? Oczywiście. Wystawiam wiele artystek, również tych zapominanych, jak np. Zofia Nasierowska - zmarła raptem kilka lat temu, a już zacierają się jej ślady. Albo Ewa Rubinstein, która jako artystka od lat żyje w cieniu słynnego ojca pianisty, robi się głównie wystawy portretów jakie mu wykonała. Stawiam też na młode twórczynie, np. Annę Grzelewską, Anitę Lipiec. Chcę się przyczyniać do tego, by kobiety miały swój start i czuły się w sztuce doceniane.CP
*Katarzyna Gębarowska - fotografka, kuratorka wystaw, animatorka kultury. Założycielka Pracowni Fotografii Artystycznej „Farbiarnia”. Badania nad bydgoskimi pionierkami fotografii zawodowej prowadzi w ramach studiów doktoranckich w Instytucie Sztuki PAN dzięki wsparciu finansowemu stypendium Prezydenta Miasta Bydgoszczy. miasta kobiet
listopad 2016
9
kobieca perspektywa
NAIWNE Z WYBORU
To nie jest podręcznikowe leczenie, bo nie są to zwykłe przypadki. W jaki sposób mamy kogoś z cukrzycą uczyć wydzielać insulinę, skoro nie ma mowy o regularnych posiłkach? Albo jak wyleczyć świerzb, jeśli ta osoba nie ma gdzie się umyć? TEKST: Dominika Kucharska ZDJĘCIE: Tomasz Czachorowski
- Tylko żebyście tu świerzbu nie przyniosły - usłyszały od jednej z koleżanek ze studiów, gdy na początku tego roku na forum przedstawiły swój pomysł. Komentarze innych znajomych były zdecydowanie bardziej przychylne, choć wątpiących i zarzucających im naiwność nie brakowało. Tym pomysłem była studencka przychodnia dla bezdomnych, ubogich - wszystkich, którzy potrzebują pomocy medycznej, a nie mają ubezpieczenia. Ania Woźniuk i Ewelina Mazur, dwie studentki, wtedy trzeciego roku kierunku lekarskiego na Collegium Medicum, zamarzyły sobie, aby takie miejsce stworzyć w Bydgoszczy. Dlaczego? - Bo codziennie idąc ulicą widziałyśmy, że taka potrzeba istnieje - odpowiadają bez zastanowienia. Udało im się. Właśnie rozpoczęły powakacyjne dyżury. Dziś są jeszcze silniejsze, bogatsze w doświadczenia, zaprawione w bojach. Przetrwały już nawet kryzys, z którego wyszły obronną ręką. Na czwartym roku przybyło im zajęć, ale zapał do pomagania nie zmalał. Co więcej - zarażają nim kolejnych studentów.
PUSTE SŁOWA? Ania - pełna pozytywnej energii blondynka - swoją drogę życiową wybrała, gdy miała 6 lat. Doskonale pamięta ten dzień w rodzinnym domu w Starachowicach. Jej mama oglądała w telewizji program medyczny. Na ekranie pokazywali operację. Natychmiast posypały się pytania. Mała Ania chciała wiedzieć: czemu, po co, a dlaczego tak? Potem był zakup mikroskopu i baczne przyglądanie się robakom, paznokciom, liściom i wszystkiemu temu, co akurat znalazło się pod ręką. Zasiane ziarenko wizji siebie w białym kitlu kiełkowało z miesiąca na miesiąc, z roku na roku. Ewelina do Bydgoszczy przeniosła się z Rzeszowa. Najpierw poszła na pielęgniarstwo. Jej spokojny, kojący ton głosu pasował do tego zawodu jak ulał, ale ona chciała czegoś więcej. Pragnęła móc podejmować decyzje, a to umożliwiało jej skończenie kierunku lekarskiego. Odkąd pamięta chciała pomagać innym. - Tak, wiem, jak to brzmi. Nieraz słyszałam, że to puste słowa, naiwność w czystej postaci. Odpowiadam: dajcie mi być tak naiwną najdłużej, jak tylko się da. Możliwość poprawy czyjegoś zdrowia czy życia jest niesamowita. Przecież zdarza się, że lekarz ratując jedną osobę - rodzica, dziecko - ratuje całą rodzinę. Czy można robić w pracy coś lepszego? - pyta. BIZNESPLAN NA POMAGANIE Obie udzielały się w kołach naukowych i IFMSA - Międzynarodowym Stowarzyszeniu Studentów Medycyny. Usłyszały, że w Krakowie darmową
10
miasta kobiet.pl
przychodnię prowadzą lekarze. - Pomyślałyśmy, że może w Bydgoszczy poprowadzimy ją my, oczywiście ze wsparciem któregoś z doktorów, bo same nie możemy przecież nawet wypisać recepty - wspominają. Do realizacji swojej idei podeszły jak do zakładania firmy. Potrzebowały biznesplanu. Przeszukały internet, wyławiając informacje o podobnych inicjatywach powstających w Polsce. W wielu miastach coś się zaczynało dziać, ale szybko rzeczywistość sprowadzała do parteru szlachetne plany młodych medyków. Brakowało pieniędzy na podstawowe rzeczy, np. na gaziki. Dziewczyny wiedziały więc, że bez sponsora się nie uda. To był jeden z najsroższych dni zimy. Śnieżyca malowała mleczny krajobraz i wyglądałoby jak w bajce, gdyby nie fakt, że na trasie z Bydgoszczy do Torunia tworzył się gigantyczny korek. - Pogoda robi nam pod górkę - pomyślały, ale nie planowały łatwo się poddawać. Na spotkanie w Fundacji Neuca dla Zdrowia, która miała pomóc im zrealizować cel, dotarły z 40-minutowym opóźnieniem. Czuły, że na dzień dobry są spalone, tymczasem usłyszały, że ich pomysł jest rewelacyjny. Bogusława Golus-Jankowska, kierownik programów zdrowotnych w fundacji, o spóźnieniu, które dziewczyny przeżywają do dziś, w ogóle nie pamięta. - Idea, z którą do nas przyjechały absolutnie mnie urzekła. Planowały zderzyć się z chyba najtrudniejszą stroną medycyny - pomagać ludziom z ulicy, często zaniedbanym, brudnym - mówi. Wspieranie darmowej przychodni wpisywało się w statut fundacji. Tym sposobem znalazły sponsora. - Ania i Ewelina od początku jednak zdawały sobie sprawę z tego, że ich przychodnia nie stanie się dla nas projektem kluczowym, bo robimy bardzo dużo. Fundacja edukuje pacjentów, organizuje ogólnopolskie bezpłatne badania diagnostyczno-profilaktyczne, pomaga innym, a przy okazji wspiera tak fantastyczne inicjatywy i ich autorów - mówi Bogusława Golus-Jankowska. Musiały więc o wiele rzeczy zatroszczyć się same.
MIEJSCE JAK MARZENIE Dziewczyny potrzebowały jeszcze miejsca, gdzie ich przychodnia, którą ochrzciły „Otwarte drzwi”, mogłaby funkcjonować. Lokalizacja nasunęła się sama. W bydgoskiej bazylice św. Wincentego à Paulo działała już akcja „Studenci potrzebującym”, a bezdomni i ubodzy regularnie przychodzą tam po ciepły posiłek. Na dodatek, aby go odebrać, muszą być trzeźwi, co było kolejnym „za”. Zapytały, czy w bazylice jest pomieszczenie, mogące pełnić rolę miniprzychodni. Ksiądz Sławomir Bar przyznał, że rzadko korzysta ze swojego biura i z chęcią udostępnił je ambitnym studentkom.
kobieca perspektywa To nie tak, że ci ludzie zapracowują sobie na to, że nie mają gdzie mieszkać. Jednym z naszych pacjentów był chłopak, który został wyrzucony z domu, gdy skończył 18 lat. Rodzina się go pozbyła, bo przestał dostawać rentę. Czy można go za to obwiniać? EWELINA MAZUR STUDENTKA MEDYCYNY
STUDENTKI COLEGIUM MEDICUM - ANIA WOŹNIUK I EWELINA MAZUR W PRZYCHODNI „OTWARTE DRZWI” W BYDGOSZCZY
- Dla lekarzy to miejsce mogło wydać się dość prymitywne jak na gabinet do przyjmowania pacjentów, ale dla nas było idealne - wspominają. Ksiądz pomógł załatwić kozetkę i regały. Zgłosił się też chętny lekarz. Przychodnia wystartowała w lutym tego roku. Pozostało jeszcze zdobyć zaufanie pacjentów. - Na początku wychodziłyśmy do nich, gdy stali w kolejce po posiłek. Zapraszałyśmy na badania, częstowałyśmy herbatą, ale to na wiele się nie zdało. Byłyśmy tam kimś nowym. W końcu ksiądz chyba szepnął im, że warto do nas zajrzeć, bo z czasem coraz więcej osób się do nas przekonywało - mówią. Zyskały nawet takich pacjentów, którzy odwiedzają je pod pretekstem zmierzenia ciśnienia czy innego badania, choć wcale tego nie potrzebują. Zdarza się też, że ktoś nie wraca, choć miał przyjść na kontrolę. Potem zapewnia w kolejce po jedzenie, że już wszystko przez tydzień się zagoiło. - To nie jest podręcznikowe leczenie, bo to nie są zwykłe przypadki. W jaki sposób mamy kogoś z cukrzycą uczyć wydzielać insulinę, skoro nie ma mowy o regularnych posiłkach, albo jak wyleczyć świerzb, jeśli ta osoba nie ma gdzie się umyć. Przez to widzimy, że pomagamy jedynie w maleńkiej części, ale to zawsze coś - podkreślają.
KRYZYS Wszystko szło w dobrą stronę, do czasu… Dodatkowe dyżury w darmowej przychodni zaczęły kolidować z codziennymi obowiązkami lekarza. Musiał zrezygnować. Ewelina, dzięki temu, że skończyła pielęgniarstwo, mogła opatrywać rany, mierzyć ciśnienie czy badać poziom glukozy, ale na tym koniec. - To był nasz największy kryzys. Napisały o nas gazety, przyjechały telewizja, radio i nagle
musimy wszystko zawieszać. Obawiałyśmy się, że skończy się porażką, ale los się odwrócił. Dostałyśmy kontakt do doktora Szymona Grzybowskiego, który przyszedł raz i od tego czasu został. W każdy poniedziałek przyjmuje pacjentów. Do ekipy dołączył też emerytowany chirurg - Jerzy Sołtys, który dyżuruje raz w miesiącu, a niedawno kolejna pani doktor zgłosiła chęć pomocy.
W GŁOWIE SIĘ NIE MIEŚCI Co jest najtrudniejsze w tej pracy? - Świadomość tego, jak przychodzący do nas ludzie mieszkają, żyją, jak jest im trudno. Po dyżurze nie sposób o tym nie myśleć. Większość z nas ma w domu wodę utlenioną i plaster, oni tego nie mają. Dopiero bezpośredni kontakt z rzeczywistością, w jakiej funkcjonują, uświadamia, ilu drobnych rzeczy nie zauważamy, bo mamy je od zawsze. W głowie nam się nie mieści, że mogłoby być inaczej - mówi Ania. Przychodzą do nich bezdomni, ludzie żyjący w skrajanym ubóstwie. Z ich higieną bywa bardzo różnie. - Rozumiemy, że kogoś może obrzydzać osoba niepachnąca za ładnie, brudna, ale jeśli ktoś chce być lekarzem, to musi umieć sobie z tym poradzić i przede wszystkim dostrzegać w takim pacjencie człowieka - podkreślają. Nieraz są jedynymi osobami, które ze spokojem odpowiadają na pytania i objaśniają medyczne pojęcia. - Raz przyszła do nas starsza pani, która chorowała na dnę moczanową, ale nikt nie wytłumaczył jej, czym ta choroba w ogóle jest. Ja czy ty wpisałybyśmy hasło w przeglądarkę i już coś byśmy wiedziały, ale trzeba pamiętać, że te osoby nie mają takich możliwości. Potrzeba im człowieka, który pomoże, wysłucha bez spoglądania na zegarek - tłumaczy Ania.
Historie życia pacjentów bywają wstrząsające. Z doświadczeń Ani i Eweliny wynika, że za bezdomnością najczęściej stoją problemy rodzinne. - To nie tak, że ci ludzie zapracowują sobie na to, że nie mają gdzie mieszkać. Jednym z naszych pacjentów był chłopak, który został wyrzucony z domu, gdy skończył 18 lat. Rodzina się go pozbyła, bo przestał dostawać rentę. Od tego czasu żyje na ulicy. Czy można go za to obwiniać? - pyta Ewelina. Oczywiście zdarza się, że do drzwi przychodni pukają też kombinatorzy, chcący wykorzystać dobroć tam pracujących. Dziewczyny pamiętają mężczyznę, który wypytywał o leki. Gdy powiedziały, że mają tylko tabletki przeciwbólowe, zapytał, kiedy będzie coś mocniejszego. Żeby nie dochodziło do nielegalnego handlu, wydzielają potrzebną ilość farmaceutyków.
NIE BĘDZIE CZASU Zapewniają, że nie jest im żal wolnego czasu, który poświęcają na wolontariat. - Przekonałyśmy się, jak wiele satysfakcji daje pomaganie drugiemu człowiekowi. Jasne, że w tym czasie mogłybyśmy odpoczywać, czytać książki czy iść na imprezę, ale świadomie wybieramy coś innego. Jeśli teraz nie zdobędziemy doświadczenia, to po studiach naprawdę nie będzie na to już czasu - mówią z pełną powagą. Zajęcia na czwartym roku odbywają się każdego dnia. Okienka w ciągu dnia to luksus, ale Ania i Ewelina nie odpuszczają dyżurów w przychodni. Mają też coraz większe wsparcie, bo do pracy sami zgłaszają się ludzie z młodszych roczników. W planach jest otwarcie takiej samej przychodni w Toruniu. Na sobotnie dyżury dziewczyny zgłosiły się tam na ochotnika.CP miasta kobiet
listopad 2016
11
kobieca perspektywa Podoba mi się, jak Jerzy Iwaszkiewicz kończy swoje felietony zdaniem: „O polityce nie rozmawiamy, bo np. można dostać niestrawności”. Ale chyba nie da się tak? Jeżeli nie interesujesz się polityką, to polityka zainteresuje się tobą. Świadomość tego, że może się nami zainteresować - i to niekoniecznie zgodnie z naszym własnym interesem - jest szalenie ważna. Warto ją mieć. „Czarny protest” i ostatnie wydarzenia potwierdzają, że nawet prywatność, sprawy osobiste stają się polityką… Myślę, że są pewne frakcje polityczne czy ideologie, które chętnie angażują prywatność człowieka, a to sprawia, że ludzie zaczynają czuć się zagrożeni. Nieraz słyszę, jak młodzi ludzie mówią, że są apolityczni, że polityka ich nie obchodzi. Nikt nie może być apolityczny, bo polityka to jest coś więcej niż jedynie kłótnia w sejmie. Polityka sięga mackami do całego naszego życia. Albo daje nam możliwość działania, swobody, wyboru albo nam to ogranicza.
„CZARNY PROTEST”, CZYLI OGÓLNOPOLSKI STRAJK KOBIET PRZECIWKO ZAOSTRZENIU USTAWY ANTYABORCYJNEJ ODBYŁ SIĘ 3 PAŹDZIERNIKA 2016 R.
KOBIETY WE WSPÓLNYM INTERESIE Proszę zwrócić uwagę na protestujące kobiety - pracują, zarabiają, są niezależne, rozumieją inne kobiety i ich potrzeby, a przede wszystkim potrafią w spektakularny sposób wyrazić swoje zdanie. Z prof. Marią Lewicką*, psycholożką rozmawia Jan Oleksy
12
miasta kobiet.pl
A jeżeli ogranicza, to powoduje konflikt i wtedy jest bunt… W każdym społeczeństwie istnieją grupy, które są w jakiś sposób dyskryminowane. Te grupy mają jakby mniej praw swoiście rozumianych. Czasami się buntują, a czasami nie. Taką grupą są także w pewnym sensie kobiety, które będąc na tych samych stanowiskach, zarabiają mniej niż mężczyźni, napotykają na szklany sufit i czasem nie są w stanie się przebić. Wobec kobiet formułowane są bardzo tradycyjne i konserwatywne oczekiwania, często stojące w sprzeczności z nimi. Czego innego oczekuje się od mężczyzn, zatem obie płcie nie mają takich samych praw i możliwości. Jest to jednak nierówność strukturalna i kobiety bardzo rzadko się mobilizują i wychodzą na ulicę. Natomiast znacznie większe szanse wyzwolenia dużej aktywności ma coś, co wywołuje nagłe zagrożenie. Podam przykład - gdyby w odległości 100 metrów od domu chcieli zbudować panu spalarnię śmieci, to będzie pan miał błyskawiczną organizację protestującej grupy. Bo to mnie dotyczy, a nie jakiejś sprawy, na które nie mam wpływu? Bo to jest nagła zmiana, która ludzi bezpośrednio dotyka, jest namacalna. Mieliśmy z tym do czynienia w ostatnim proteście kobiet, które buntowały się przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Kobiety zdały sobie sprawę z tego, że problem dotyczy każdej z nich. Nawet jeżeli są już poza wiekiem prokreacyjnym, to mają córki, wnuczki, sąsiadki, studentki. Zaostrzenie ustawy było diametralną zmianą w stosunku do obowiązującej i to wyzwoliło aktywność. Zauważyłam, że na tym proteście po raz pierwszy pojawiły się też młode kobiety. A to coś nowego? Np. w marszach protestacyjnych KOD-u uczestniczy głównie generacja, która walczyła z systemem komunistycznym i która ma protest we krwi. Starsi przyprowadzają też swoje wnuki, ale brakowało generacji pośredniej. Teraz ta młoda generacja kobieca się zmobilizowała. Mam wrażenie, że po raz pierwszy dochodzi do takiej identyfikacji kobiet jako grupy. W Polsce tego dotychczas nie było. Oczywiście są ruchy feministyczne, ale generalnie kobiety nie miały poczucia, że są siłą mającą wspólny interes. Tożsamość grupowa jest jednym z najważniejszych czynników, przekładających się na aktywność społeczną. Bez niego wszystko się rozpadnie. Poprotestujemy, wrócimy do swoich spraw i więcej się już tym nie zajmiemy. Istotne jest też działanie w poczuciu, że może to doprowadzić do pozytywnych skutków. A im nas więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że protest będzie skuteczny. Jak wiemy, przynajmniej na razie, kobiety odniosły sukces. 100 tysięcy kobiet w „czarnym marszu” zrobiło wrażenie. Genialnym posunięciem było to, co zrobiła inicjatorka marszu, wzorując się na proteście islandzkim. Każda kobieta ma w domu coś czarnego. Jeżeli któraś bała się wziąć udziału w strajku, to wystarczyło, że przyszła do pracy w czerni i nikt nie mógł jej niczego zarzucić. W ten łatwy sposób następowała identyfikacja i zbudowała się tożsamość grupowa.
006820604
ISO 9001:2008
temat Tak, proszę zwrócić uwagę na protestujące kobiety - pracują, zarabiają, są niezależne, rozumieją inne kobiety i ich potrzeby, a przede wszystkim potrafią w spektakularny sposób wyrazić swoje zdanie. Myślę, że im więcej kobiet zaangażowanych w politykę, tym lepiej. Oczywiście, kobiety łagodzą obyczaje.
NA ULICE CAŁEJ POLSKI WYSZŁO OK. 100 TYSIĘCY KOBIET. PROTEST WZOROWANY BYŁ NA ISLANDZKIM STRAJKU Z 1975 R.
Po raz pierwszy dochodzi w kraju do takiej identyfikacji kobiet jako grupy. To jeden z najważniejszych czynników, przekładających się na aktywność społeczną. Bez niego wszystko się rozpadnie. Poprotestujemy, wrócimy do swoich spraw i więcej się już tym nie zajmiemy. PROF. MARIA LEWICKA
Odpowiednikiem czerni był w stanie wojennym opornik w klapie? Tak, czarny to taki opornik. Łatwo można go było kupić w każdym sklepie elektronicznym. Czasy się zmieniły, przyszła nowa symbolika. Gdyby protest wymagał większego wysiłku niż założenie czegoś czarnego, to by się nie udało? To zależy od fazy protestu, ale generalnie jest tak, że im udział jest łatwiejszy, tym większe prawdopodobieństwo, że się uda. Miało to też, powiedzmy szczerze, negatywne konsekwencje, bo bez trudu dało się odróżnić „swoich” od „obcych”, czyli tych, którzy mają inne przekonania. W konsekwencji mogło to prowadzić do pewnego ostracyzmu kobiet… … które były na biało… … albo na kolorowo. To jest niestety kolejna linia podziału w społeczeństwie, którą trzeba będzie spróbować skleić. Również w interesie kobiet „na biało” jest posiadanie bardziej liberalnej ustawy, bo nikt im nie każe przerywać ciąży, chodzi wyłącznie o poszanowanie wyboru i godności kobiety. O to tak naprawdę chodziło w dyskusji, nie o konkretne decyzje, które należy podjąć. Od dłuższego czasu ludzie są bardzo podzieleni. Ten podział istnieje, a naszym zadaniem jest tłumaczyć, że dzieli nas jedynie różnica poglądów, ale też bardzo wiele nas łączy. W tej chwili nie chodzi o to, żeby doszło do podziału Polski na plemię A i plemię B, tylko, żebyśmy potrafili ze sobą współpracować. Mówiłam o tym na wykładzie inauguracyjnym na UMK. Z recept, które płyną z teorii psychologii społecznej wynika, że do przełamania wzajemnych uprzedzeń dochodzi wtedy, kiedy ludzie są od siebie zależni - gdy robimy coś razem, ale nie równolegle, tylko kooperacyjnie. Wówczas zaczynamy patrzeć na tę drugą osobę nie jak na reprezentanta innego plemienia, tylko jak na jednostkę, która ma cechy w dużym stopniu zbieżne z naszymi. Później pozwala to łatwiej zaakceptować perspektywę drugiej strony. Co dalej z kobiecymi protestami? Inicjatywa wyszła od kobiet, teraz ich rolą jest wciągnięcie mężczyzn, którzy mówią, że czują się odsunięci. Zatem nie do końca prawdziwe jest hasło „Moje ciało - moja sprawa”? To nie jest kwestia „kobiety kontra mężczyźni”, tylko wspólny interes. Słyszałam głosy młodych mężczyzn: „Co to znaczy moja macica? To jest nasza macica, ja też rodzę razem z moją dziewczyną”. Oni czują się odpowiedzialni za kobiety. A one pokazały, że same są odpowiedzialne za siebie.
14
miasta kobiet.pl
Psycholog Eichelberger powiedział kiedyś, że to głównie kobiety mają zdolność do wyrażania krytycznego stosunku do rzeczywistości. Są mniej fundamentalistyczne, a bardziej pragmatyczne. Muszą takie być, by dawać sobie radę w życiu. Niech pan zwróci uwagę, że w kolejkach po darmowe jedzenie zwykle stoją sami mężczyźni. W jakiś sposób nie potrafią sobie w życiu poradzić. Kobiety w takiej sytuacji życiowej mają tę dziwną umiejętność zadbania o siebie i o swoje dzieci, którym przecież muszą dać jeść. Wróćmy do protestu - czy możemy już mówić o rewolucji kulturowej z udziałem kobiet? Na razie na to za wcześnie, ale może być to początek pewnej rewolucji kulturowej i konsekwencji, z którymi mamy już do czynienia w Skandynawii, gdzie równouprawnienie płci zostało podniesione do rangi absolutnej zasady. Poznałam ten model, ucząc przez 11 lat na uniwersytecie w Tromsø w Norwegii. Płynie z tego optymizm? „Czarny protest”, który jest mocną odpowiedzią na poczucie niesprawiedliwości, rodzi również pytanie: Jeżeli dojdzie do wyciszenia nastrojów, to czy tożsamość, która się zbudowała, znowu się nie rozpadnie? Pokaże to kolejny kryzys? Nasza władza ma charakter rewolucyjny, a nie ewolucyjny, więc zmiany są radykalne, niezbyt chętnie akceptowane przez nasze społeczeństwo, które wcale nie pragnie rewolucji. Kolejną rzeczą, która może wywołać protesty, są zapowiadane zmiany w szkolnictwie albo problemy związane z uchodźcami. Jak żyć, Pani Profesor? Myślę, że naszym zadaniem na uczelni jest też przekazywanie pewnych światopoglądowych, a nie politycznych treści, pokazywanie, jaka jest wartość tolerancji, otwartości, akceptacji inności itd. Jest to w pewnym sensie działalność normatywna, polegająca na pokazywaniu, co wypada, a co nie. I to powinno promieniować na innych. Trzeba też zrozumieć ludzkie lęki, bo potrzeba bezpieczeństwa jest według hierarchii Maslowa najważniejsza, po potrzebach czysto biologicznych. Ale niestety ciągle są straszeni, politycy podgrzewają atmosferę, dolewają oliwy… … zamiast wyciszać i prowadzić społeczne akcje, które pomogą zminimalizować te lęki. Trzeba je przezwyciężać, a nie grać na nich i dzielić ludzi, bo im bardziej polaryzują się poglądy po obu stronach, tym trudniej będzie potem ten podział zniwelować. A przecież największą wartością jest jedność społeczeństwa.CP *Prof. Maria Lewicka torunianka, psycholożka. Od 1996 roku jest profesorem nadzwyczajnym na Wydziale Psychologii UW i członkiem Komitetu Psychologii przy PAN. W 2008 r. otrzymała nagrodę im. J.P. Codola za wkład w rozwój psychologii społecznej w Europie. Kierownik Katedry Psychologii na UMK.
006840563
Z D J Ę C I E ŁU K A S Z S OW I Ń S K I
BEZ GWIAZDORZENIA PROPOZYCJA JESIENNEGO AKCENTU W MAKIJAŻU - MOCNIEJSZE USTA - DLA MNIEJ ODWAŻNYCH. W ROLI MODELKI KAMILA ZASADZKA 1
Wcześniej nie obracałam się w świecie mody, nie miałam żadnych wyobrażeń o tym jak wygląda backstage. Trafiłam na nieznany teren, który mnie całkowicie pochłonął. Z makijażystką Kamilą Zasadzką* rozmawia Dominika Kucharska
Jesteś dziewczyną z backstage’u. Tak i zdecydowanie tam czuję się najlepiej. Atmosfera kulis uzależnia, uwielbiam ją.
cie mody, nie miałam żadnych wyobrażeń o tym jak wygląda backstage. Trafiłam więc na nieznany teren, który mnie całkowicie pochłonął.
Większość z nas widzi sam efekt, czyli zdjęcia pięknych modelek, prezentujących ubrania od projektantów. Jak to wygląda z Twojej perspektywy? Pojawiam się w studio mniej więcej na godzinę przed zdjęciami. Makijaż, który mam do zrobienia, zależy od konwencji, wizji projektanta i pomysłu fotografa. Nieraz chodzi jedynie o wydobycie tego, co najpiękniejsze w modelce - tak na przykład jest przy sesjach z Olgą Jahr. Innym razem mogę się artystycznie wyżyć, zdecydowanie mocniej podkreślić makijażem urodę, tak jak w pracy przy marce Project Mess. Zdarza się też, że mam wolną rękę. Tak było, gdy spotkałam się z grupą fryzjerów The Mystery Barbers. Nasze wizje się pokrywały, mogłam pójść w pełen artyzm. Wcześniej zajmowałam się czymś innym, nie obracałam się w świe-
Lubiłaś malować zanim zajęłaś się zawodowo make-upem? Nie. Rysowałam w przedszkolu, później w podstawówce i tyle. Za to teraz z moim 3-letnim synkiem sporo malujemy. Dodam, że głównie makijaże (śmiech). Staś uwielbia patrzeć, jak robię make-up klientkom.
16
miasta kobiet.pl
Kiedy pomyślałaś, by zacząć malować innych? Gdy byłam jeszcze na urlopie macierzyńskim, to stwierdziłam, że chcę coś zmienić. Wcześniej pracowałam w laboratorium medycznym i bardzo to lubiłam, ale zamarzyło mi się zrobić coś dla siebie. Poszłam na kurs makijażu i tak wkręciłam się w środowisko lokalnych projektantów i sesji zdjęciowych. Pasja zamieniła się w zawód. Trwa to już od dwóch lat.
OBE JRZYJ FILM: JESIENNY MAKE-UP KROK PO KROKU WE JDŹ NA MIASTAKOBIET.PL
uroda Zdarza się, że modelki gwiazdorzą? Wręcz przeciwnie! Mogę obalić wszelkie funkcjonujące na ten temat stereotypy. To miłe, zwyczajne dziewczyny. Do pracy podchodzą z pokorą. A do tego są totalnie transparentne - idealne do malowania i ubierania. Przejawy gwiazdorzenia można dostrzec u modelek, które najmniej osiągnęły. Całe szczęście mam przyjemność pracować z tymi, które jeżdżącą po całym świecie, budują swoją karierę, startują w konkursach, czy walczą o koronę Miss Polski, jak nasza bydgoska Agata Chrośniak. Malujesz też kobiety, które nie są modelkami? Oczywiście. Robię makijaże dzienne, wieczorowe, artystyczne, na przeróżne okazje. Maluję panie w każdym wieku. Największą przemianę widać u kobiet dojrzałych, mających 60 czy 70 lat. Najczęściej takie panie przychodzą do mnie przy okazji wesela swojego dziecka. Nierzadko to pierwszy profesjonalny makijaż w ich życiu. Wcześniej nie miały na to czasu i nie widziały takiej potrzeby. Fascynujące jest dla mnie, gdy kobieta spogląda w lustro i widzi efekt finalny. Nie znoszę ciężkiego, topornego makijażu, a te panie z reguły myślą, że tylko tak da się ukryć niedoskonałości dojrzałej cery. Są w szoku, gdy widzą, że nie potrzeba grubej tapety czy sylwestrowego oka, żeby wydobyć to, co najpiękniejsze w twarzy i podkreślić kobiecość. Toporny makijaż to jeden biegun. Na drugim są kobiety, które w pewnym wieku w ogóle przestają się malować, wychodzą z założenia, że już im nie wypada… Z moich doświadczeń wynika, że przestają się malować przez natłok obowiązków. Mówię o kobietach, które często pracują fizycznie, a po pracy ogarniają dom, gotowanie, rodzinę. Nie mają czasu na makijaż, a szkoda. Nawet ten delikatny, zrobiony w pięć minut, sprawia, że wyglądamy lepiej, a co za tym idzie - również lepiej się czujemy. Idąc ulicą, jakie makijażowe błędy najbardziej rzucają Ci się w oczy? Bardzo drażnią mnie źle zrobione brwi - karykaturalne, narysowane lub przesadnie wyskubane, zupełnie niepasujące do urody. No i jeszcze zbyt mocny, wieczorowy makijaż. Obserwuję też małą epidemię powiększonych ust. Mówisz o wstrzykiwaniu kwasu czy zabawach z konturówką? Nie tylko o tym! Widuję panie, które szminką wyrysowują sobie usta, wyjeżdżając daleko za kontur. Nie wygląda to dobrze. Miałam kiedyś klientkę, która prosiła, żebym jeszcze bardziej powiększyła jej usta. Powiedziałam, że bardziej się nie da, bo to już przestanie prezentować się estetycznie. Więcej do mnie nie przyszła… Są osoby, które w makijażu nie znają umiaru, a jednocześnie są bardzo uparte i przekonane, że same wiedzą najlepiej. Skąd czerpiesz inspiracje? Oczywiście z pokazów największych projektantów, ale także ze zdjęć, na które trafiam. Bywa, że urzeknie mnie jeden maleńki element, detal i na jego bazie w głowie maluję resztę. Tego typu
2 1 PROPOZYCJA DLA ODWAŻNYCH
NA JESIENNY MAKIJAŻ, MODELKA: ANIA HNATOWICZ, FOTOGRAF: ŁUKASZ SOWIŃSKI 2 SESJA DLA MYSTERY BARBERS - UNISEXE PREMIERE VISION, MODELKA: MAGDALENA MOŚCIPAN, FOTOGRAF: ARCADIUS MAURITZ 3 SESJA DLA MYSTERY BARBERS - UNISEXE PRET A PORTER, MODELKA: KASIA DANIOŁ, FOTOGRAF: PAWEŁ LEWANDOWSKI
3
inspiracje wykorzystuję raczej w sesjach modowych, bo oczywiście nie wpadnę na pomysł, aby pannę młodą pomalować, jak ostatnio Jagodę Judzińską z Top Model, odrysowując od kartki kontury na jej twarzy. Najfajniej usłyszeć od klientki, że zrobiony przeze mnie makijaż spodobał się jej facetowi. Mężczyźni w tej kwestii bywają bezwzględni, nie lubią mocnego makijażu, wolą naturalne kobiety.
się odważyły, ale jednocześnie nie oszukujmy się, że wszystkie wyglądają w tej wersji dobrze. Sińce pod oczami czy przebarwienia to coś, co na pewno nie dodaje nam urody. Zresztą dziś coraz mniej kobiet - szczególnie tych koło trzydziestki - ma ładną cerę. Dominują wypryski, przebarwienia hormonalne, ale też nadmierne owłosienie. Przypuszczam, że winę za to ponosi jedzenie.
No tak, ale przecież malujemy się i ubieramy dla innych kobiet! Koleżanki to zauważą, skrytykują lub pochwalą, ale koniec końców, chcesz podobać się facetowi, bo z nim chcesz być.
Z robienia make-upu na naszym lokalnym rynku można się utrzymać? Tak. Po pierwsze, przybywa nam lokalnych projektantów, którzy angażują makijażystów. A po drugie, coraz więcej kobiet chce mieć profesjonalny makijaż na przeróżne okazje. Wciąż dominują uroczystości rodzinne, ale zdarza się, że pani prosi o make-up, bo idzie na spotkanie z koleżankami czy imprezę firmową. Dłużej chcemy celebrować kobiecość, podkreślać ją.
Chce Ci się jeszcze na co dzień malować samą siebie? Tak, ale maluję się bardzo delikatnie, zresztą sama widzisz. Nie wyobrażam sobie wstawać godzinę wcześniej, żeby robić furorę odprowadzając synka do przedszkola. Mocniejszy makijaż zostawiam na wyjątkowe okazje, żeby nie spowszedniał, bo wtedy nie robiłabym wrażenia, gdy mi na tym najbardziej zależy. To taka moja rada dla wszystkich pań. A może pójść o krok dalej i całkowicie zrezygnować z makijażu, jak to zrobiła Alicia Keys? Ale ona jest piękna, ma piękny naturalny odcień skóry, świetnie piegi! Jeśli wyglądałabym jak ona, to bez wahania bym się na to zdecydowała. Naprawdę zrezygnowałabyś z make-upu? Jestem blada, widzę u siebie jakieś niedoskonałości, więc makijażem staram się to ukryć, ale byłoby fantastycznie, gdybym nie musiała tego robić. Wiele gwiazd zdecydowało się ostatnio na sesje bez make-upu. Szanuję to, że
Czy są jakieś kosmetyki do makijażu, które najlepiej od razu wyrzucić z kosmetyczki, bo są już całkowicie niemodne? Niczego nie wyrzucajmy, po prostu zacznijmy tego używać inaczej. Przykładowo zbyt ciemny brązer z lata, może nam posłużyć za cień, a różowa perłowa pomadka, którą kochają babcie, sprawdzi się w makijażu sesyjnym lub gdy idziemy na jakąś szaloną imprezę.CP
*Kamila Zasadzka bydgoszczanka, makijażystka, mama 3-letniego Stasia, współpracuje z m.in. projektantami mody. miasta kobiet
listopad 2016
17
w Żninie ul. Plac Wolności 13 tel. (52) 302 04 50 pn.-nd. 8-22
006846258
ul.Kossaka 23 tel. 515 979 046 pn.-nd. 8 – 21
E
K
L
A
M
A
006845657
R
006842969
BRAKUJE NAM LUZU Małe dziecko jest najbliżej równowagi ze swoim ciałem. Gdybyśmy pozwolili mu być wolnym, bez strachu i wielu zbędnych upomnień, to byłoby zdrowsze - pozbawione blokad w ciele, nieprzyjemnych napięć. Rozmowa z Barbarą Bednarczyk-Rosolak, terapeutką manualną z zespołu rehabilitacji specjalistycznej Domu Sue Ryder Czy - pomijając konkretne choroby albo urazy - możliwe jest życie bez bólu i to do późnego wieku? Kierunek, w którym się kształcę, czyli integracja strukturalna, zakłada właśnie, że jest to możliwe. Zawsze powinniśmy czuć się dobrze w swoich ciałach. Nasz system może być tak zbalansowany, że poradzi sobie z różnymi napięciami i z grawitacją, o której często zapominamy. To brzmi dość tajemniczo... A jest bardzo proste, tylko nikt nas tego nie uczy! Żyjemy w czasach informacji, ale przez to też tworzy się szum i nie wszystko, czego się dowiadujemy, wpływa na nas we właściwy sposób. Za bardzo zawierzamy głosom z zewnątrz, a nie odnosimy tego do własnego ciała. Ono jest dość logiczne, można w łatwy sposób zaobserwować, jak działa. Wiadomo, że są różne przypadki chorób, w których medycyna pomaga i ratuje życie, ale do mnie - jako do fizjoterapeutki - trafiają osoby, które po prostu odczuwają ból w ciele i nie zawsze jest to wynik np. urazu. Wielu z nas słyszy u lekarza diagnozę typu „dyskopatia” albo „rwa kulszowa”. Nie zastanawiamy się nad tym, skąd się to wzięło. Z takim podejściem nie wyleczymy dolegliwości. Błędnie zaczynamy szukać informacji o chorobie, a powinniśmy dowiadywać się, gdzie jest zdrowie. A gdzie jest? W prawidłowym ruchu ciała, postawie, nawykach. Zaczyna się od stóp, a one w dzisiejszych czasach, szczególnie u kobiet, są bardzo mocno uwięzione przez buty, czyli przez wygląd i ocenę otoczenia. Przestają więc spełniać swoją podstawową funkcję. Kolejna rzecz to siedzący tryb życia. Przez większość czasu pracujemy przede wszystkim głową, a świat w internecie jest tak ogromny, że nasze ciało przestaje być potrzebne do poznawania go w innych sytuacjach. I też zostaje zepchnięte głównie do wyglądu. Gdy już tak posiedzimy kilka lat, to całe ciało traci swoje funkcje i zaczyna się ból. Nie pomoże w tym stwierdzenie „masz dyskopatię”. Musisz dowiedzieć się, jak prawidłowo tę stopę ustawić, co wtedy zmieni się w twoim kolanie,
Dzieci przestają zdobywać prawidłowe wzorce. Rosną i tracą wiele z życia przez to, że nie pozwala się im na spontaniczny ruch. Zniknęły podwórka, wszyscy zamykają się we własnych domach, boją się chorób i niebezpieczeństw. Dzieci się chroni, ale z drugiej strony ich ciała są więzione przez słowa i strach, które zaczynają się w głowach rodziców.
jak zacząć kontrolować swoje biodra. I dopiero z tego wyrośnie odpowiednia postawa i zdrowy kręgosłup. Ale tego trybu życia nie zmienimy, ot tak, jutro. Nie musimy go zmieniać całkowicie, wystarczy, że popracujemy nad sobą. Pierwszą rzeczą jest docieranie do prawidłowych informacji. Nawet zakup odpowiedniego obuwia to już jest jakiś krok, potem ergonomia miejsca pracy itp. Na ten temat znaleźć można mnóstwo publikacji. W wolnym czasie warto iść do instruktora, który opowie nam o ciele. Polecam też odnieść się do kilku autorytetów, poszukać tego, co nam służy. Nie ma nic złego w poleganiu na własnej intuicji przy szukaniu. Niektórych rzeczy przecież nie da się nam wcisnąć, czujemy, że coś jest nie tak, jakaś terapia nie działa. Nas dorosłych przytłacza nieodpowiedni tryb życia, a co się dzieje z dziećmi? One też borykają się z bólem ciała?
Brakuje nam luzu? Zdecydowanie! Jeśli pozwolimy sobie na więcej i dowiemy się jak prawidłowo funkcjonować, a przy tym uwolnimy swoje ciała, to przełożymy tę wiedzę również na nasze dzieci. Rodzice bardzo się starają, przy wielu okazjach chodzą z maluchami do specjalistów i szukają pomocy, ale bywa tak, że problem jest łatwy do rozwiązania i możemy uporać się z nim sami. Każdy ma tyle samo kości, ścięgien i mięśni, a jednocześnie nasze ciała mają inne kształty. Dzieje się tak, bo odczuwamy emocje i przyswajamy różne informacje. Małe dziecko jest najbliżej równowagi ze swoim ciałem. Gdybyśmy pozwolili mu być wolnym, bez wielu zbędnych zakazów i upomnień, to byłoby zdrowsze, pozbawione blokad w ciele, napięć. Jak wyglądałby Twój idealny świat? Takim superobrazem jest wioska z filmu Avatar, gdzie ludzie żyją w kontakcie z naturą, wręcz potrafią się do niej podłączyć (śmiech). Każdy ma tam swoje zadania, funkcjonuje w jakiejś roli społecznej, ale wszyscy są szczęśliwi, z niczym nie walczą. Korzystają z życia, latają sobie na zwierzakach. Życie to szczęście... choć my lubimy sobie tworzyć różne nieszczęścia, czego zupełnie nie rozumiem. Myślisz, że taki świat jeszcze przed nami? Dawne czasy, właśnie przez brak informacji, odbierały nam wgląd w to, że można żyć inaczej. Obecnie jesteśmy w stanie świadomie przyswajać wiedzę, odkrywać, że nasze otoczenie to nie jest koniec świata. Jeśli nie chcemy, to nie musimy spełniać jakichś określonych, niepasujących nam ról. I ta świadomość rośnie. Widzę u siebie w gabinecie coraz więcej osób, które chcą podążać taką ścieżką.
Rehabilitacja Specjalis t yc zna Dom Sue R yder :
ul. Toruńska 29, 85-023 Bydgoszcz
RE J ES TR AC JA : tel. 609 125 223, tel. 52 506 56 57 e - mail: rejestracja@rehablilitacjaspecjalistyczna.pl PROMOCJA
KOBIECA APLIKACJA D
ni są coraz krótsze, noce coraz dłuższe. Kiedy pogoda nas rozpieszcza, korzystamy z uroków jesieni. W deszczowe dni kryjemy się pod ulubionym kocem i czytamy odłożone latem książki. Trudniej nam o motywację do działania i niekiedy dopada nas jesienna chandra. Nie da się ukryć, że w codziennym zamieszaniu i natłoku obowiązków możemy zapomnieć o kilku sprawach do załatwienia. Najczęściej z pomocą przychodzi nam kalendarz, w którym zapisujemy, co w danym terminie mamy do wykonania. Taka organizacja sprawia, że wszystko jest pod kontrolą i nic nas nie powinno zaskoczyć. Nie inaczej rzecz się ma z obserwacją cyklu. Jeśli termin kolejnej lub poprzedniej miesiączki jest dla Ciebie zagadką, nie wiesz, kiedy zaplanować sobie wyjazd, tak aby cieszyć się nim w pełni - z pomocą przyjdzie darmowa aplikacja Kalendarzyk Bella. Możesz powierzyć jej obserwację Twojego cyklu. Kalendarzyk udzieli odpowiedzi na nurtujące pytania i dostarczy wszelkich danych o przebiegu Twojego cyklu. Dzięki niemu, będziesz mogła ustawić powiadomienia o zbliżającej się menstruacji, tak aby być na nią przygotowaną. Dowiesz się, w jakim terminie możesz spodziewać się dni płodnych oraz kiedy Twoje samopoczucie może ulec pogorszeniu ze względu na zachodzące zmiany hormonalne. W miarę prowadzenia kalendarzyka, aplikacja pokaże wszystkie poprzednie krwawienia oraz prognozy na kolejne miesiące. Jeśli prowadziłaś wcześniej terminarz cyklu, możesz zapi-
sane w nim daty wprowadzić. Poza tym sprawdzisz dokładne statystyki, uwzględniające dane cyklu i symptomy, które pojawiają się danego dnia. Wspomniane symptomy są bardzo ciekawym elementem aplikacji. Korzystając z nich określisz intensywność krwawienia, zachcianki, z którymi często przychodzi nam się zmierzyć, oraz bóle, które występują w konkretnym dniu. Każdego dnia poza dolegliwościami, będziesz mogła zaznaczyć, w jakim nastroju jesteś oraz zapisać w notatniku dodatkowe obserwacje. Kalendarzyk jest źródłem informacji na temat Twojego cyklu. Istnieje błędne założenie, że prowadzenie terminarza cyklu prowadzi się w momencie, gdy planuje się powiększyć rodzinę lub stanowczo temu zapobiec. Taki kalendarz powinna prowadzić każda z nas, niezależnie od tego, na jakim etapie życia się znajduje. Dzięki niemu możemy być spokojne lub zauważyć niepokojące objawy. Regularne prowadzenie kalendarzyka zwiększy Twoją uwagę i jeśli tylko pewne przypadłości zaczną się powtarzać lub nasilać, będziesz mogła zareagować. Podczas wizyty u ginekologa posiadasz komplet informacji, które bez problemu możesz przedstawić. Wspaniałe jest to, że kalendarzyk masz zawsze przy sobie, jest łatwy w obsłudze, a oznaczenie parametrów zajmuje dosłownie chwilę. Ponadto jest chroniony hasłem, więc możesz być spokojna o swoją prywatność. Obserwuj cykl z pomocą darmowej aplikacji Kalendarzyk Bella. Dzięki temu będziesz na bieżąco i zauważysz ewentualne nieprawidłowości. P R O M O C J A 006788292
Trudne dni pod kontrolą? Teraz to jeszcze prostsze. Dzięki darmowej aplikacji Kalendarzyk Bella nic Cię nie zaskoczy i zaplanujesz każdy kolejny miesiąc bez niespodzianek.
Aplikacja dostępna na:
kobieca perspektywa
DROGA KOBIET WenDo nie wymaga szczególnej sprawności, wystarczy otwarta głowa. Nawet wygodny strój nie jest konieczny - bo choć kopniaki łatwiej ćwiczy się w tenisówkach, samoobrony warto nauczyć się również i w szpilkach.
ZDJĘCIE TOMASZ CZACHOROWSKI
TEKST: Tomasz Skory
IWONA NOWICKA JEST JEDNĄ Z SZESNASTU INSTRUKTOREK PROPAGUJĄCYCH WENDO NA TERENIE POLSKI
22
miasta kobiet.pl
kobieca perspektywa
G
rupa kobiet w sportowych strojach spotyka się w sali gimnastycznej. Ćwiczą ciosy, kopnięcia, uwalnianie z chwytów. Dowiadują się, gdzie uderzyć, żeby bolało i jak wykorzystać w walce to, co jest pod ręką. Bronią może być wszystko, ale najważniejsze są pięści. Pod ich ciosami już na pierwszych zajęciach pękają dwuipółcentymetrowe deski. Nie jest to jednak spotkanie z mistrzyniami karate, lecz warsztaty WenDo. I choć ta nazwa kojarzyć się może z japońską sztuką walki, jej znaczenie jest znacznie głębsze. - WenDo oznacza „Drogę Kobiet”. Nie jest to sztuka walki, tylko samoobrony. Nie uczymy jak się bić, tylko jak postępować w sytuacjach zagrożenia - tłumaczy Iwona Nowicka, bydgoszczanka, jedna z szesnastu instruktorek propagujących WenDo na terenie Polski. - Sztuka ta narodziła się w Kanadzie w latach siedemdziesiątych, gdy imigrantki zaczęły dzielić się ze sobą opowieściami o różnych zagrożeniach, jakich doświadczyły. W odpowiedzi na to postanowiły połączyć elementy sztuk walki z regionów, z których się wywodziły. Wybrały zestaw prostych technik i tak powstał system dopasowany do sił i możliwości kobiet w każdym wieku i o każdej posturze.
TRENING ASERTYWNOŚCI Dla wielu kobiet warsztaty WenDo to tak naprawdę pierwsza okazja, by przekonać się o swojej sile. Niektóre z nich nigdy wcześniej nie miały odwagi podnieść głosu, nie mówiąc już o konfrontacji fizycznej z napastnikiem. Po warsztatach zdecydowanie wzrasta ich pewność siebie, bo WenDo to nie tylko trening fizyczny. To także - a może przede wszystkim - nauka asertywności i podejmowania decyzji w stresujących sytuacjach. A te nie obejmują wyłącznie zagrożeń czekających na nas na ulicy. - W latach osiemdziesiątych, kiedy WenDo zawitało do Europy Zachodniej, w prawie pojawiło się też pojęcie przemocy domowej. Wbrew pozorom najwięcej zagrożeń dla kobiet nie czeka bowiem na ulicach, ale w domowym zaciszu. A tam pięści i kopniaki to broń, z której niekoniecznie chcemy korzystać. Owszem, czasem zdarzają się dramatyczne sytuacje, w których trzeba się w ten sposób bronić, ale to nie rozwiązuje problemu. Do ćwiczeń doszedł więc też trening asertywności i egzekwowania swoich granic - mówi Iwona Nowicka. Szacuje się, że na świecie 3/4 kobiet padło kiedyś ofiarą przemocy domowej. Może ona przyjmować najróżniejsze formy: fizyczną, psychiczną, seksualną, ekonomiczną, czy związaną z ograniczeniem wolności. - Jak nazwać sytuację, w której mój partner zabrania mi kontynuowania nauki, wyjeżdżania w delegacje albo posiadania swojego budżetu? To też jest przemoc. Czasem dana osoba uważa, że to jej nie przeszkadza, dobrze jej w takim związku i my szanujemy takie decyzje. Natomiast staramy się uświadamiać kobiety, że jeśli znalazły się w sytuacji, w której odczuwają dyskomfort, to znak, że doszło do przekroczenia pewnych granic i powinny zareagować - dodaje instruktorka. ZNALEŹĆ ODPOWIEDZI Podstawowy kurs WenDo trwa dwa dni. Udział w nim mogą wziąć zarówno dziewczynki, jak i dojrzałe kobiety. Nie potrzeba do tego siły ani szczególnej sprawności, wystarczą wygodny strój i otwarta głowa. A i ten strój nie jest niezbędny, bo choć kopniaki znacznie łatwiej ćwiczy się w tenisówkach, WenDo uczy samoobrony w każdej sytuacji, w tym także w szpilkach. - Grupy składają się z kilku do kilkunastu kobiet w zbliżonym wieku. Inne problemy mają bowiem nastolatki, a inne panie w dojrzałym wieku. Młodsze narażone są dziś na stalking czy cyberprzemoc, starsze częściej spotykają się z seksizmem i ageizmem - mówi Iwona Nowic-
ka. - Wśród kobiet są też grupy narażone bardziej lub mniej, oraz takie spotykające się ze specyficznym rodzajem przemocy, kobiety z niepełnosprawnością, pracujące w służbach mundurowych, czy wykonujące zawód hostessy lub kelnerki. Przygotowując się do warsztatów zawsze dowiaduję się więc, jaka jest grupa docelowa. Trzon zajęć jest zawsze ten sam, ale sposób przekazu dostosowuję do odbiorcy. Uczestniczki dzielą się też między sobą doświadczeniami, opowiadają historie, które spotkały je lub bliskie im osoby. Dzięki temu mają okazję skonfrontować się z tymi sytuacjami, ocenić jak zachowały się w przeszłości i zastanowić na tym, jak postąpiłyby teraz. W tej części warsztatów pada najwięcej pytań. Dlaczego nie potrafię przeciwstawić się partnerowi? Dlaczego boję się wyjść wieczorem na ulicę? Dlaczego czuję dyskomfort, rozmawiając o moich prawach? Rozmowa w gronie kobiet z podobnymi przeżyciami pozwala znaleźć odpowiedzi na wiele z nich.
BEZ KONFRONTACJI - Jedna z kobiet podzieliła się z grupą historią o tym, jak wiele lat temu w obcym kraju nieznajomy mężczyzna złapał ją w parku za pierś. Była tak zdziwiona, że nie wiedziała jak się zachować i na warsztacie podsumowała tę sytuację słowami: „Źle, że mu nic wtedy nie zrobiłam, teraz bym walczyła” - wspomina trenerka. - Wspólnie jednak doszłyśmy do wniosku, że dobrze zrobiła. Z opowieści wynikało, że ten mężczyzna był zaburzony i nie wiadomo, co mógłby jej zrobić. A tak wyszła cało z tej sytuacji. WenDo nie zachęca wcale do fizycznych konfrontacji. Wręcz przeciwnie - uczy, jak ich unikać. Równie pomocna jak celny cios jest zimna krew, więc uczestniczki uczą się też, jak w stresie panować nad głosem i oddechem. Czasem najlepszym rozwiązaniem jest ucieczka, ale nie na oślep, tylko z jasną głową - do miejsca, w którym faktycznie możemy się spodziewać pomocy. Albo głośny okrzyk. Na WenDo można się porządnie wykrzyczeć. - Miałyśmy na zajęciach kobietę, która w parku obroniła się przed potencjalnym atakiem grupki chłopaków. Zachowywali się podejrzanie, wyglądało na to, że będą próbowali ją napaść, więc zaczęła udawać, że ćwiczy karate i wydawać z siebie bojowe okrzyki. I ci mężczyźni może nie tyle się wystraszyli, co odciągnęło ich to od tych planów. Nie zaczepili jej - relacjonuje instruktorka. I dodaje, że choć WenDo nie jest receptą na całe zło, to na pewno zwiększa szanse na uniknięcie niebezpiecznych sytuacji. Większość kobiet zapisujących się na warsztaty ma już za sobą doświadczenia związane z przemocą lub przekroczeniem osobistych granic. Niektóre do chwili zajęć uważały, że nic takiego im się nie przydarzyło. Kiedy jednak wsłuchały się w historie innych uczestniczek, to odkrywały podobne wspomnienia. Są też panie, które na kurs przyciągnęła ciekawość. Chciały nauczyć się bronić lub zobaczyć, jak wyglądają warsztaty tylko dla kobiet. WENDO DUŻO ZMIENIA - Bardzo dużo słyszałam o WenDo, oczekiwania więc miałam ogromne. I nie przeliczyłam się - mówi Agnieszka Szutkowska, która miała okazję już dwukrotnie wziąć udział w takich warsztatach. - Atmosfera na zajęciach jest niezwykła, wręcz intymna, pełna skupienia i zaufania. To sprawia, że uczestniczki się otwierają. Czasem przypominają sobie skrywane przeżycia, trudne sytuacje. Mają bezpieczną przestrzeń, aby o tym opowiedzieć albo zachować to dla siebie i przemyśleć. Działa to bardzo oczyszczająco, ale też stymulująco, wyzwala wewnętrzną siłę, która pomaga w codziennym życiu. WenDo dużo zmienia - czasami błyskawicznie, czyli po zakończeniu zajęć, a w innych przypadkach długofalowo. Uważam, że każda kobieta powinna przynajmniej raz wziąć udział w takim warsztacie.CP
Najbliższy kurs w naszym regionie zostanie zorganizowany w Bydgoszczy w ramach 16 Dni Przeciwdziałania Przemocy ze Względu na Płeć (25.11-10.12), odbywających się pod hasłem „Od pokoju w domu do pokoju na świecie”. Wydarzenie zorganizuje Nieformalna Grupa Inicjatywna. Zapisy na warsztaty WenDo odbywają się pod adresem wendo.bydgoszcz@gmail.com oraz pod numerem telefonu: 576 022 040.
miasta kobiet
listopad 2016
23
006787373
Design na ludowo Folkstar zrodził się z fascynacji polskim folklorem i pasji tworzenia. W nowo otwartym sklepie w Bydgoszczy znajdziesz najpiękniejsze rękodzieło i tradycyjne wzory ludowe zróżnych regionów Polski. Wycinanki łowickie, ręczne hafty i mnóstwo produktów z folkowym akcentem nadadzą unikatowego charakteru każdemu wnętrzu, sprawdzą się jako oryginalny prezent i dodadzą kolorytu przedmiotom, z których korzystasz każdego dnia. ul. Jezuicka 7, Bydgoszcz Otwarte codziennie w godzinach 10.00-18.00 006800483
K
L
A
M
A
Restauracja a’la Carte stworzona z szefem Bartłomiejem Witkowskim, czynna od poniedziałku do piątku, codziennie nowe lunche • miejsce idealne dla rodzin i biznesmenów • pole golfowe i strzelnica golfowa Nowa odrestaurowana sala na wesela/ komunie/przyjęcia okazjonalne do 120 osób R
E
K
L
A
M
006802033
E
A
006723365
R
tabu
GDY MATKA POLKA NIE CHCE ŻYĆ Jedna z bohaterek mojej książki wezwała pogotowie, gdy czuła się tak bardzo źle, że myślała o skrzywdzeniu dwójki swoich dzieci. Lekarz dał jej zastrzyk na uspokojenie i powiadomił rodzinę. W ten sposób bliscy dowiedzieli się, że młoda mama cierpi na depresję poporodową. Z Anną Morawską*, autorką książki „Depresja poporodowa. Możesz nią wygrać”, rozmawia Paulina Błaszkiewicz
26
miasta kobiet.pl
Moja znajoma dziennikarka napisała na Facebooku: Robiłam ostatnio materiał na porodówce. Lekarz, z którym rozmawiałam, powiedział: „Wie pani, większość moich położnic cierpi na depresję poporodową”. Gdyby ktoś nazwał mnie położnicą, też miałabym depresję. Myślę, że powinnyśmy zacząć naszą rozmowę od tego, by odróżnić depresję poporodową od baby bluesa. Ten drugi to hormonalne tornado, które przechodzi przez ciało kobiety podczas ciąży, porodu i tuż po nim. Stan, w którym kobiety płaczą, są smutne lub rozdrażnione jest absolutnie normalny przez kilka pierwszych dni po narodzinach dziecka. Natomiast jeśli te nastroje trwają dłużej niż miesiąc, matka jest płaczliwa, narzeka na brak energii i nie jest w stanie opiekować się dzieckiem, to jest to powód do niepokoju i sygnał, że należy udać się do specjalisty. Wsparcie rodziny nie wystarczy? To zależy. Jeśli depresja jest lekka, to może być tak, że sama minie i rzeczywiście pomoże rodzina. Jednak w większości przypadków tak się nie dzieje, a objawy mogą się stać śmiertelnie niebezpieczne dla matki i dziecka. Jak leczyć taką depresję? W przypadku świeżo upieczonych mam to chyba trudne… Rzeczywiście. W pierwszej kolejności stosuje się psychoterapię, ponieważ leki antydepresyjne trafiają do mleka matki. Są jednak takie środki, które przenikają tylko w jednym procencie i lekarze czasem decydują się je przepisać kobietom. Robią to zwłaszcza w sytuacjach, gdy u pacjentek pojawiają się myśli samobójcze albo myśl o tym, by zrobić krzywdę dziecku. Wtedy mamy do czynienia z bardzo poważnym stanem depresji poporodowej. W lżejszych stanach zaleca się psychoterapię. Przyjście na świat dziecka to wielka zmiana w życiu każdej kobiety. Większość pań pracuje zawodowo i nie ogranicza się już tylko do roli matki. Poza
temat tabu tym niewiele mówi się o ciemnych stronach macierzyństwa… Badania wskazują, że 90 proc. kobiet inaczej wyobraża sobie swoje życie po urodzeniu dziecka i siebie w roli matki. Zderzenie z rzeczywistością bywa bardzo niebezpieczne dla stanu psychicznego młodych mam. Według Światowej Organizacji Zdrowia problem depresji poporodowej dotyka od 12 do 30 procent kobiet. To dużo. Gdybyśmy mieli to przełożyć na polskie podwórko, to można powiedzieć, że problem depresji poporodowej może dotyczyć nawet 100 tysięcy Polek rocznie. A wcześniej ten problem nie istniał? Oczywiście, że istniał. Pierwsze zaburzenia okołoporodowe były opisywane już w starożytności. Problem depresji poporodowej był, ale się o nim nie mówiło. W wielu domach depresję poporodową uznawano za wymysł, fanaberię albo mówiono, że gorsze samopoczucie jest czymś normalnym - kobieta ma prawo być zmęczona i marudna. Taki obraz zapłakanej i smutnej matki Polki został zaakceptowany. Z kolei kobiety wyleczone z depresji poporodowej absolutnie tak się nie zachowują. Są uśmiechnięte, kochają swoje dzieci, a ich życie emocjonalne wchodzi na właściwe tory. Warto więc odczarować te stereotypy. Na szczęście same kobiety zaczynają o niej mówić. Znamy przyczyny depresji poporodowej? Przyczyny depresji - zarówno „klasycznej” jak i poporodowej - do dziś są nieznane. Cały czas trwają badania, które miałyby je jednoznacznie wskazać. Możemy jednak powiedzieć, kto należy do grupy ryzyka, jeśli chodzi o zachorowanie na depresję poporodową. No właśnie. Kto? To kobiety, które wcześniej chorowały na depresję, samotne matki, które nie mają wsparcia ze strony rodziny czy partnera i co może zaskoczyć: perfekcjonistki - zarówno bizneswoman, czyli kobiety sukcesu, które tym razem nie realizują swojego kolejnego produktu sprzedaży, ale mają trudniejsze wyzwanie, jakim jest „produkt - dziecko”. Rola matki i nowa sytuacja, w której się znalazły je przerasta? Tak. Wyobrażają sobie, że wszystko pójdzie po ich myśli. Mają wszystko perfekcyjnie zaplanowane. Po porodzie okazuje się jednak, że wymarzone, wspaniałe rzeczy, o których tak długo myślały, mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Gorzej się czują, a pojawiają się nowe obowiązki, z których muszą się wywiązać, bo od nich zależy życie dziecka. Drugą grupę perfekcjonistek stanowią tzw. matki Polki, które rezygnują z pracy i samych siebie, poświęcając się dzieciom i rodzinie. Zdarza się, że u nich np. przy trzecim dziecku pojawia się depresja poporodowa i tzw. rodzinne wypalenie. Te kobiety mają dość perfekcjonizmu,
poczucia, że wszystko musi być wysprzątane, dzieci czysto ubrane, a obiad ugotowany dla każdego inny. To bywa przytłaczające. Kiedy rozmawiałyśmy rok temu, opowiadałaś o swojej pierwszej książce „Twarze depresji”. Mówiłaś, że inspiracją byli ludzie, których spotkałaś na swojej drodze, chorujący na depresję. Co Cię skłoniło do tego, by zająć się tematem depresji poporodowej? Zarówno w przypadku „Twarzy depresji” jak i „Depresji poporodowej. Możesz z nią wygrać” inspiracją byli znajomi, ale w drugim przypadku stałam przed dużo większym wyzwaniem. Myślałam, że moja książka o depresji poporodowej nigdy nie powstanie, ponieważ znajome, które mówiły mi o swoich doświadczeniach, stwierdziły, że nie chcą publicznie opowiedzieć o tym, co się z nimi działo po urodzeniu dziecka. Dlaczego? Bo się wstydziły. Bały oceny ze strony otoczenia. Myślały o tym, co pomyśli ich dziecko, które już dorosło i z którym udało się stworzyć prawidłową relację. To bardzo poważne wyznania o relacji matki z dzieckiem, dlatego większość kobiet nie chce do nich wracać. Woli siedzieć w swoich czterech ścianach i milczeć. To jest duży problem. Według NFZ na depresję poporodową w zeszłym roku leczyło się tylko 51 kobiet! Szokująco niewiele! Dlaczego tak się dzieje? Część z chorych chodzi do lekarzy prywatnie i o nich się nie dowiemy, ale zdecydowana większość po prostu się nie leczy. W wielu przypadkach dochodzi przez to do tragedii, łącznie z dzieciobójstwem. Słyszałaś o takich przypadkach? Niektóre z bohaterek mojej książki wprost mówią, że myślały o tym, by zrobić krzywdę swojemu dziecku - zabić je albo zabić dziecko i siebie. Ale wiesz, co najbardziej mnie zaniepokoiło? Co? To, że w momencie, gdy te kobiety najgorzej się czuły i myślały poważnie o tym, żeby skrzywdzić swoje dziecko, w ogóle nie rozmawiały o swoich uczuciach i dramatycznych myślach z najbliższymi osobami. Dwa miesiące po porodzie mama czy teściowa zniknęły, mąż poszedł do pracy i kobieta nagle została sama w czterech ścianach. Jedna z bohaterek mojej książki wezwała pogotowie, gdy czuła się tak bardzo źle, że myślała o skrzywdzeniu dwójki swoich dzieci. Wtedy lekarz dał jej zastrzyk na uspokojenie i powiadomił rodzinę o stanie psychicznym kobiety. W ten sposób jej bliscy dowiedzieli się, że młoda mama cierpi na depresję poporodową. Zaczęła się leczyć. Nie masz wrażenia, że w naszym społeczeństwie jest takie przekonanie, że z kobietami zmagającymi się z depresją poporodową jest coś nie tak? Jest takie przekonanie, niesłuszne. Bohaterki mojej książki to nauczycielki, menedżerki, trenerki fitness - normalne kobiety. Nikt by się
nie spodziewał, że to one mogą zachorować na depresję poporodową. Można uniknąć tej choroby? Jest kilka rzeczy, które pomogą. To m.in. prawidłowy poród, dobra opieka okołoporodowa czy życzliwa położna, tłumacząca matce, jak ma karmić dziecko, a nie stwarzająca presję, bo coś się jej nie udaje. Jedna z bohaterek mojej książki mówiła o tym, jak zabrano jej dziecko, bo nie dostała od razu pokarmu. Nie widziała maleństwa na oczy przez wiele godzin. Była tak przerażona, że po trzech godzinach dostała tyle pokarmu, że mogła wykarmić dwoje dzieci, ale do dziś ten koszmar śni jej się po nocach. Inna kobieta opowiedziała mi o położnej, która wytykała jej, że nie ma ślicznych, nowych ubranek dla dziecka. Z powodu gorszego statusu finansowego spotkało ją wiele nieprzyjemności. Od porodu minęło 40 lat, a ona nadal płacze, wspominając tę historię z położną. To pokazuje, jak bardzo kobieta po porodzie jest wrażliwa i delikatna. Niewłaściwym słowem czy gestem można ją zranić na całe życie. Stąd mój apel o szczególne wsparcie dla młodych mam - zarówno ze strony personelu medycznego, jak i najbliższej rodziny. Co chcesz ludziom uświadomić, pisząc o depresji poporodowej? Chcę pokazać, że depresja poporodowa zdarza się w macierzyństwie i trzeba o niej mówić. To nic złego czy wstydliwego. To po prostu choroba, z którą trzeba się uporać. Matka, która zachoruje, nie jest gorsza od matki zdrowej. Potrzebuje tylko wsparcia. Bez wątpienia warto podjąć ten trud dla dziecka i dobrych wspomnień z pierwszych miesięcy macierzyństwa. Warto uświadomić matce, że nie jest wielofunkcyjnym robotem i ma prawo do słabości? Ludzie tym się różnią od robotów, że mają emocje i warto o nie zadbać.CP
*
Anna Morawska dziennikarka, psycholożka, torunianka, autorka książek „Twarze depresji” i „Depresja poporodowa. Możesz nią wygrać”. miasta kobiet
listopad 2016
27
LEKI DLA SENIORÓW Listę leków objętych programem można znaleźć na stronie www.75plus.mz.gov.pl. Apelujemy do dzieci i wnuków, by pomagały osobom starszym w dotarciu do tych informacji. Rozmowa z Jackiem Adamczykiem, naczelnikiem Wydziału Gospodarki Lekami Kujawsko-Pomorskiego Oddziału NFZ
Zacznijmy od przypomnienia, kto może skorzystać z programu Leki 75+. Czy wiek jest jedynym wymogiem, by otrzymać bezpłatne leki? Z programu Leki 75+ może skorzystać każdy pacjent, który ukończył 75. rok życia i uda się do lekarza POZ. Jeżeli ten lekarz stwierdzi, że pacjent ma jednostki chorobowe podlegające leczeniu lekami z listy objętej programem, to wypisuje receptę z uprawnieniami „S”, którą można zrealizować za darmo. Część seniorów błędnie zinterpretowała hasło „bezpłatne leki”, jako „wszystkie leki są za darmo”. Które zostały objęte programem? Tych leków jest ponad 1100, więc trudno byłoby je tu wszystkie wymienić. W stosunku do wszystkich leków na polskim rynku nie jest to może duża pula, ale są to najczęściej spotykane leki w jednostkach chorobowych, występujących u osób powyżej 75. roku życia. W komunikacie Ministerstwa Zdrowia jest nawet informacja, że te leki z oznaczeniem „S” stanowią 81 proc. leków dostępnych do tej pory za odpłatność 30 proc. A gdzie znajdziemy ich pełną listę? Najłatwiej znaleźć ją w internecie na stronie www.75plus.mz.gov.pl. Są tam wszystkie informacje na temat programu, pytania, które najczęściej zadają pacjenci i adresy mailowe, pod którymi mogą kierować kolejne zapytania. Zdajemy sobie sprawę, że nie wszyscy seniorzy korzystają z internetu, dlatego apelujemy do dzieci i wnuków, by pomagały osobom starszym w dotarciu do tych informacji. Taką wiedzę można uzyskać też oczywiście u swojego lekarza lub farmaceuty.
Wspomniał Pan, że po receptę „S” należy się udać do lekarza POZ... Taką receptę mogą wypisać tylko lekarze POZ i pielęgniarki. Przy czym należy zaznaczyć, że lekarz POZ nie może wypisać takiej recepty dla pacjenta nieprzypisanego do danego POZ-u. W związku z czym pacjent, który wyjeżdża do sanatorium czy na wakacje, może iść do lekarza POZ w innej miejscowości, ale tam bezpłatnej recepty od niego nie otrzyma. I nie dostaniemy jej też od specjalisty? Nie, natomiast specjalista może wystawić informację dla lekarza prowadzącego i wówczas lekarz prowadzący przepisze taką receptę z uprawnieniami „S”. Faktycznie, może być to odebrane jako komplikacja, natomiast ma to na celu ograniczenie nadużywania leków. Lekarz POZ skupia u siebie informacje od różnych specjalistów, do których pacjent chodzi, dzięki czemu wie o wszystkich chorobach i lekach, jakie pacjent zażywa. Wie najlepiej, jakie leki pacjent powinien stosować, by nie stanowiło to zagrożenia dla jego zdrowia. Proszę też zauważyć, że do specjalisty nie chodzi się co dwa tygodnie czy nawet co miesiąc. Takie wizyty odbywają się zwykle raz na kwartał lub raz na pół roku. I podczas takiej jednej wizyty specjalista daje informację, która jest ważna dla lekarza POZ nawet na rok czasu. A to oznacza, że pacjent nie musi za każdym razem iść do specjalisty po nową receptę. A co ma zrobić pacjent, jeśli podczas wizyty u specjalisty dostał już receptę na leki, które lekarz POZ mógłby mu wypisać za darmo? Może albo wykupić te leki na ogólnych zasadach, albo – jeśli chce otrzymać je za darmo – pójść do lekarza POZ, by ten przepisał receptę zgodnie z uprawnieniami dla seniora. Czy receptę z oznaczeniem „S” może zrealizować każda osoba, tak jak w przypadku innych recept, czy tylko sam senior? Oczywiście, receptę może zrealizować każda osoba. Jeżeli recepta jest wypisana poprawnie i nie budzi żadnych wątpliwości, to obojętne czy taką receptę realizują sami seniorzy, czy osoby trzecie. Wątpliwości mogłyby się pojawić, np. gdy na recepcie przez pomyłkę znalazłby się błędny PESEL. Wtedy farmaceuta przy okienku musiałby to zweryfikować. Wyczytałem, że lekarzom zaleca się ostrożność przy wypisywaniu niektórych recept. Z czym to jest związane? Ostrożność jest zalecana przy wypisywaniu wszystkich recept, nie tylko na darmowe leki, natomiast w tym przypadku pacjenci mogą nalegać na zmianę leków, bo przeczytali, że podobny lek jest na liście „S” i w związku z tym woleliby ten darmowy. Jeżeli lekarz nie ma do tego podstawy merytorycznej w postaci badań czy wiedzy, że na pewno ten lek można zamienić, to zaleca się tę ostrożność. Nie wolno ulegać presji pacjenta. Ilu pacjentów jest objętych programem? Według danych na koniec sierpnia w województwie było 140 tys. osób powyżej 75 roku życia. Z danych, które mamy na dziś, takie recepty zrealizowało na razie około 20 tys. osób (dane z pierwszej połowy września – przyp. red.). P R O M O C J A 006783492
27 XII 2016- 03 I 2017
15 dni
006783426
2016-10-10 09:55:29
006838453
2016_Interferie_Swieta 1 R E w Swinoujsciu_215x138_w03_Q.indd K L A M A
relaks
INTERNET TO WYŚCIG BEZ KOŃCA
W blogosferze jest sporo rywalizacji, ale w tym skrzydle, gdzie kobiety robią coś dla innych kobiet, widać dużo serdeczności, wzajemnego promowania się, solidarności i czerpania inspiracji. Sam chciałbym mieć taką publikę! Z Arturem Jabłońskim*, konsultantem ds. e-marketingu, rozmawia Lucyna Tataruch Dlaczego wszyscy tak bardzo zajmujemy się swoim wizerunkiem w sieci? Potrzeba kontrolowania swojego wizerunku to pokłosie popularności wszystkich mediów społecznościowych; szczególnie teraz, gdy nie ma już takiego czystego podziału na to, co jest prywatne, a co publiczne. I naprawdę każdy z nas tego potrzebuje, nawet gdy internet nie jest naszym miejscem pracy? Lans na Facebooku jest tak samo niezbędny celebrycie, jak i pani, która np. pracuje na poczcie? Nie chciałbym, żebyśmy rozmawiali o lansie. Wizerunek to nie lans. Z mojej perspektywy chodzi raczej o świadomość tego, w jaki sposób ludzie cię postrzegają, co o tobie myślą i ile o tobie wiedzą. To, co dziś robisz w sieci, może być kluczowe dla twojego jutra. Dlatego powinniśmy przede wszystkim od najmłodszych lat uczyć się tego, jak działa internet, w jaki sposób buduje się w nim podmiotowość. Z sieci nic nie znika. Wszystko, co tam robimy, może być cały czas obserwowane przez innych. Ludzie o tym zapominają. Ci w naszym wieku już raczej o tym pamiętają. Zdziwiłabyś się. Jakiś czas temu Krzysztof Gonciarz, znany autor filmików internetowych, opowiadał w jednym ze swoich odcinków „Zapytaj Beczkę” o zabawnej sytuacji, która wydarzyła się, gdy szukał grafika do pracy. Zgłoszenia przyjmował przez Facebooka. Jeden z kandydatów nie zauważył, że wysyłając w wiadomości swoje CV, odkopuje też poprzednią korespondencję - bluzgi wysłane do Gonciarza pięć lat wcześniej. Takie rzeczy nie znikają. Wydawałoby się, że im ktoś jest młodszy, tym lepiej orientuje się w internecie. Badania pokazują jednak coś innego. Według nich wielu użytkowników nie potrafi odróżnić np. tekstów sponsorowanych w Google od zwykłych wyników wyszukiwania. Jak słyszy się o takich doniesieniach, to od razu na myśl przychodzą starsze osoby, ale okazuje się, że problem z tym mają głównie dwudziestoparolatkowie. To oni nie są w stanie właściwie odczytać czegoś, co ma przy tytule napis „reklama”. Nie jest więc wcale tak, że ludzie, którzy korzystają z sieci od dawna, wszystko o niej wiedzą.
30
miasta kobiet.pl
Wiele osób zapomina też, że w internecie nikt nie jest anonimowy. Widać to w różnych dyskusjach na drażliwe tematy, np. te polityczne czy społeczne. Tak i czasem źle się to kończy. Inni użytkownicy błyskawicznie potrafią sprawdzić, kim jest komentująca osoba i gdzie pracuje - na podstawie danych, które sama udostępnia. Nagle okazuje się, że ktoś kto w naszej ulubionej knajpce przewraca pizze, głosi rasistowskie treści w internecie. Są nawet całe strony zbierające takie komentarze i personalia autorów. Sypią się też zwolnienia z pracy za różne przepełnione hejtem wypowiedzi na Facebooku. Firmy nie chcą być kojarzone z takimi pracownikami. Wyobrażam sobie, że gdy ci hejtujący ludzie siedzą z rodziną przy obiedzie, to przecież nie wylewa się z nich taka żółć. Oj, istnieje wiele miejsc, gdzie język z dyskusji internetowych jest na porządku dziennym przy obiedzie i kolacji, razem z rasizmem, ksenofobią, antysemityzmem itp. Z drugiej strony, gdy ktoś, nie ma naprzeciwko siebie żywej osoby i nie widzi czyichś emocji na twarzy, to wydaje mu się, że może wszystko. Obecnie sieć sobie z tym nie radzi, nie ma mechanizmów, które pozwalałby kontrolować takie wypowiedzi. Myślę, że za 20 lub 30 lat, gdy w podręcznikach do historii pojawią się opisy początku internetu, to nasz etap zostanie uznany za internetowe średniowiecze. Przyszłe pokolenia będą się dziwiły, że mogliśmy tak żyć - w nieskodyfikowanym świecie, bez odpowiedzialności za słowa i działania. Potrzebujemy jakieś odgórnej kontroli? Przede wszystkim samokontroli. Ja mam prostą radę: „Nie publikuj czegoś, czego nie pokazałabyś mamie”. Na moim profilu znajdziesz wiele informacji o mnie, jakieś opinie również tam wyrażam, ale podaję to w formie, która jest raczej strawna. Można przejść nad tym do porządku dziennego i tyle. Z kolei są ludzie, którzy na swoich profilach wyzywają innych od „pedałów”, „lewaków” itd… Cóż, tym osobom nie potrzebna jest umiejętność zachowania się w internecie, tylko umiejętność zachowania się w ogóle, w życiu. Internet to tylko jeden z kanałów, w którym wylewają swoje frustracje.
relaks Jak radzimy sobie z prezentowaniem siebie wprost w mediach społecznościowych? Mnie uderza tam propaganda sukcesu - na Facebooku czy Instagramie wszyscy jesteśmy piękni, uśmiechnięci, superszczęśliwi i oczywiście robimy tylko fajne rzeczy. Tyle że w realu przecież nie zawsze jest kolorowo. Dlaczego tak kłamiemy? Większość z nas wrzuca pozytywne treści, bo takie komunikaty się sprawdzają. Chcemy być postrzegani jako interesujący, prowadzący ciekawe życie. Nie mówiłbym o kłamstwie. Raczej o kreacji. W życiu codziennym wchodzimy w różne role - zawodowe i prywatne. Tak samo robimy w sieci.
Czemu więc tak wielu ludzi przykleja sobie ten sztuczny uśmiech w internecie i tworzy wokół siebie różową bańkę sukcesu? Bo widzą, że inni tak robią i wydaje im się, że to jedyna droga! Tylko że - jak w przypadku porównywania się do innych - widzimy tylko fragment rzeczywistości. Skupiamy się na rzeczach najprostszych, na ładnych zdjęciach, oprawie graficznej itp. Oczywiście są to ważne elementy, ale bywa tak, że robimy tym z siebie wydmuszkę, za którą nie stoi żadna realna wartość. Innym problemem takich marek osobistych jest to, że boją się konkretów, precyzyjnego określenia, co i dla kogo robią. Próbują być od wszystkiego, co stoi w sprzeczności z wszelkimi zasadami marketingu. Jeśli ludzie kojarzą cię dobrze z jedną rzeczą, to szybko dopowiedzą sobie, że znasz się również na innych. Natomiast specjaliści od pięciu tematów nie są kojarzeni z żadnym z nich. Mam alergię na takie wystudiowane osoby. Sztywne marki osobiste są jak amerykańscy sprzedawcy używanych samochodów: „Dzień dobry szanowny panie, czym mogę służyć?”. Z daleka czujesz ich sztuczność, nie ufasz im. Nie musi tak być. Da się na przykład budować markę na różnych stylach osobowości z całym pakietem zachowań. Można być agresywnym, jak Gary Vaynerchuk, który na konferencjach potrafi powiedzieć, żeby mu nie zawracać głowy jakimiś głupotami. Można też okazjonalnie zrobić z siebie klauna, jak Richard Branson z Virgin Group, który gdy przegrał zakład, to obsługiwał ludzi w samolocie ubrany w różowe fatałaszki. Pokazanie takich zachowań wcale nie musi wpływać negatywnie na nasz odbiór. Najważniejsze jest to, by wszystko było spójne - na żywo i w sieci. Tej konsekwencji oczekują inni, chcą wiedzieć, czego się po nas spodziewać.
I walczymy tym o akceptację… Zauważono już, że amerykańskie nastolatki usuwają swoje wpisy, jeśli do pewnego momentu nie uzyskają pod nimi odpowiedniej liczby lajków. Publikują je później w innym terminie, tzn. wtedy, gdy post będzie miał lepszy zasięg i więcej osób go zobaczy. Przy okazji warto zaznaczyć, że media społecznościowe umożliwiły nam porównywanie się z innymi na niespotykaną wcześniej skalę. Dawniej rozglądaliśmy się po najbliższej okolicy, teraz mamy wgląd do życia ogromnej liczby ludzi. Za tym kryje się ciekawe zjawisko. Każdy z nas publikuje na Facebooku tylko najlepsze treści, informacje o sukcesach i wyselekcjonowane zdjęcia, ale jednocześnie nikt nie bierze pod uwagę, że inni robią dokładnie tak samo. Myślimy, że porównujemy się z czyimś życiem, a tak naprawdę rywalizujemy z wyimaginowanym obrazem, zlepionym z jakichś najfajniejszych skrawków, które ktoś chce nam pokazać. To jest wyścig bez końca. Kojarzy mi się to z personal brandingiem. Robimy z siebie marki - najlepsze, wymuskane i sztuczne zarazem. Tak naprawdę to budowanie marki osobistej jest czymś innym. Prawdą jest, że istnieją takie słowa, które są już spalone. Jednym z nich jest np. coaching. Obecnie nie traktuje się już poważnie tego określenia, przez to, co zrobił z nim rozwój osobisty. Domeną części pseudocoachów jest właśnie mylnie pojmowany personal branding, najczęściej tak, jak ci się kojarzy - jako sztuczne budowanie wizerunku. Są jednak osoby, które zajmują się tym na wysokim poziomie. Na przykład Joanna Malinowska-Parzydło, R
E
runku. Zbytni luz nie kojarzy się z profesjonalizmem, na podstawie drobiazgów i choćby wyglądu czy ubioru nadal podważa się nasze kompetencje. Może przez to bywamy bardziej zachowawcze i sztuczne przy wyrażaniu siebie w necie? Znam dużo kobiet robiących biznes lub zajmujących się biznesem w sieci i wiem, że nie wszystkie tak mają. Na przykład Ariadna Wiczling z „Po Nitce Ariadny”, która prowadzi podcast dla przedsiębiorczych kobiet i uczy biznesu online, Urszula Phelep, organizująca szkolenia dla kobiet z marketingu, czy moja ulubiona Aleksandra Budzyńska, „Pani swojego czasu”, wywodząca się z korporacji, a teraz szkoląca m.in. osoby z tego typu organizacji. Ola jest mocno ekstrawertyczna, ma twarde poglądy i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Posługuje się swobodnym językiem, za co często zbiera cięgi, ale nie boi się tego. Paradoksalnie właśnie to przyciąga do niej tłumy, które biorą udział w jej webinarach, czytają materiały itd. Sam widzę, ile kobiet pisze jej, że jest niesamowita. Chciałbym mieć taką publikę! W internecie - np. w samej blogosferze - jest sporo rywalizacji, ale w tym skrzydle, gdzie kobiety robią coś dla innych kobiet, widać dużo serdeczności, wzajemnego promowania się, solidarności i czerpania inspiracji.CP
specjalistka z wieloletnim doświadczeniem w strukturach HR dużych korporacji. Ona ci powie, że tak naprawdę personal branding polega na pokazaniu czyichś mocnych stron, najlepszych cech. Nie przykleja nikogo do wzorca zawsze uśmiechniętego biznesmena. Jeff Bezos, prezes Amazon.com, powiedział kiedyś, że marka osobista jest tym, co ludzie mówią o tobie, gdy nie ma cię w pokoju. Myślę, że to dobra definicja. Zbiór skojarzeń o danej osobie.
*
Artur Jabłoński konsultant ds. e-marketingu, specjalizuje się projektowaniu i prowadzeniu kampanii reklamowych w internecie, generuje leady i sprzedaż, prowadzi szkolenia, doradza, wykłada.
Mam wrażenie, że kobietom jest z tym trudniej, bo inaczej się je rozlicza z wizeK
L
GABINET LEKARSKI SALON OPTYCZNY WWW.OPTYKOKULISTA.BYDGOSZCZ.PL
A
M
A
Szkła Progresywne Veo Comfort
- rabat 25%
Jedna para okularów do chodzenia i czytania w supercenie! Opieka lekarza okulisty 4000 opraw okularowych Okulary gotowe w 60 minut Soczewki kontaktowe
ul. Bałtycka 64, tel. 52 342 08 97
006836019
kobieta przedsiębiorcza
SZUKAM KAMIENI I CIEKAWYCH DRZWI Kiedy wybierałam szkołę, byłam przekonana, że nie będę kontynuować prowadzenia rodzinnej firmy. Kiedyś jednak usłyszałam od pracownika: To gdzie ja będę pracował? I to dało mi do myślenia. Poczułam się współodpowiedzialna za ludzi i za to, co stworzyli moi rodzice.
Kiedy na studiach nie chciało nam się ćwiczyć, prowadząca motywowała nas tym, że kiedyś będziemy płacić, żeby poćwiczyć. W podstawówce myślałam, że przez WF zostanę w tej samej klasie na drugi rok, bo nie umiałam trafić piłką do kosza. A teraz? Nie wyobrażam sobie życia bez sportu, zwłaszcza bez biegania! Dużą satysfakcję daje mi pokonywanie siebie. Sama sobie wyznaczam cele, np. ilość kilometrów, rodzaje biegów. Jestem długodystansowcem, a nie sprinterem. Wolę pokonywać siebie niż rywalizować z innymi. Przede mną maraton. I mam nadzieję, że po sześćdziesiątce pobiegnę jakiś ultramaraton. Inspiruje mnie mój brat - Karol. Biegasz też za granicą? Oczywiście. Odpoczynek to dla mnie ruch. Dawno minęły czasy, kiedy wyjeżdżałam na wakacje i leżałam na plaży. Teraz musi się dziać. Odkąd pojawiły się dzieci, nieco zmieniliśmy z mężem sposób podróżowania - wędrujemy wolniej i z zaplanowanymi noclegami. Mamy kilka ulubionych miejsc - w Polsce to Bieszczady. Ale pierwszą moją miłością jest Skandynawia. Zawsze planujemy tak, by dużo zobaczyć, być w ciekawych miejscach. Nie interesują nas wielogwiazdkowe hotele, ale kolejne miejsca, gdzie nas jeszcze nie było. Tak, by przekazać dzieciom ponadczasową prawdę, że podróże kształcą. Dzieci zmieniły Twoje życie? Oczywiście! Podróże z trojgiem dzieci planuje się inaczej. Życie z dziećmi planuje się inaczej! Ta zwykła codzienność jest przerywana - a to kryzysem w szkole, a to szpitalem, a to banalnym: „Kto dziś odbiera dzieci?”. Czasem więc się planuje, a Bóg śmieje się z tych planów. Nie wyobrażam sobie lepszego rozwiązania dla matki niż praca w swojej firmie. W dzień - jeżeli jest taka potrzeba - mogę coś załatwić, a wieczorem usiąść jeszcze do pracy. Bardzo sobie cenię kobiety matki jako pracowników. Są niesamowicie zorganizowane, kreatywne i sumienne. Stają się jednak też mniej dyspozycyjne, ale ja z moimi paniami w firmie dogaduję się wyśmienicie. Masz firmę, masz rodzinę i masz pasję.
32
miasta kobiet.pl
ZDJĘCIE MONIK A BUŃKOWSK A
Z Justyną Tessą* rozmawia Joanna Czerska-Thomas*
Spełniasz marzenia klientów? Tak, ale potrzebuję na to czasu. Nasza ekipa - połowę załogi zatrudniamy już ponad 10 lat, a firma istnieje ponad 20 lat - potrafi spełnić marzenia dotyczące drzwi, okien czy bram garażowych. Pewne standardowe towary mamy w magazynie, ale na np. drzwi fornirowane z indywidualnym wzorem trzeba poczekać. Prowadząc firmę sygnowaną naszym nazwiskiem, czuję odpowiedzialność za jakość i zadowolenie klientów, bo to przekłada się na dobre kojarzenie hasła „Tessa równa się drzwi”. A moje zawodowe marzenia? Zapraszamy do odnowionego punktu w Toruniu i kończymy remont w naszej siedzibie: Lisim Ogonie koło Bydgoszczy. Co do prywatnych - niech pozostaną moją tajemnicą. Kolekcjonujesz zdjęcia ciekawych drzwi! To pamiątki z Twoich podróży? Tak, to zboczenie zawodowe. Z Paryża, z Islandii, ze Słowenii, ze Szwecji. Intrygują mnie drzwi stare, wielkie, w niebanalnych kolorach lub z charakterystycznym elementem - jak drzwi z muzeum penisów w Reykjaviku. Osobny album to drzwi, które montujemy. Zawsze zastanawiam się, jakie funkcje mają spełniać. I wówczas, z moimi handlowcami, dobieramy propozycje dla klienta.
Kiedy wybierałam szkołę byłam przekonana, że nie będę kontynuować dzieła moich rodziców - Teresy i Jerzego, czyli firmy, którą założyli. Miałam swoje drogi. A mój brat, który obecnie jest moim wspólnikiem, był wówczas po prostu młodszy. Kiedyś jednak, wyjawiając swoje plany, usłyszałam od pracownika: To gdzie ja będę pracował? I to dało mi do myślenia. Poczułam się współodpowiedzialna za firmę, za ludzi z nią związanych i za to, co stworzyli moi rodzice. Prowadzenie firmy to wyzwanie. Branża wszak mało kobieca - budowlana, ale tutaj jest miejsce dla mnie. Moimi klientami są zazwyczaj kobiety lub pary. Interesuje mnie wystrój wnętrz. Łączę więc wiedzę eksperta, dotyczącą np. izolacji akustycznej w drzwiach czy przenikalności cieplnej w oknach, ze spełnieniem potrzeby, z jaką przychodzą klienci. Do tego kropka nad „i” - czyli montaż na najwyższym poziomie.
Jaki kraj Cię inspiruje? Islandia, czasów tuż przed wybuchem wulkanu Hekla w 1104 roku. To epoka, która mnie fascynuje - w Polsce i Skandynawii. Będąc w Islandii w 2014 odwiedziłam ruiny domu, który został zniszczony przez wulkan Hekla. I poczułam jakąś więź z miejscem i czasami. Rodzina się śmieje, że jak wyjeżdżam, to szukam starych kamieni i ciekawych drzwi.CP *Justyna Tessa socjolożka, wspólniczka w firmie Tessa - dostawcy stolarki budowlanej. Kobieta, której podoba się życie. www.tessa.com.pl *Joanna Czerska-Thomas marketing integrator, właścicielka Agencji Marketingowej M4Bizz; wspiera kobiety, które działają w biznesie, www.m4bizz.pl
NIETOLERANCJA POKARMOWA
ZRÓB BADANIE!
Drogi Czytelniku! Przyjdź do naszego punktu pobrań. Na hasło MIASTA KOBIET otrzymasz
10 procent rabatu* na badania tarczycy IMMUNOdiagDIETA
NIETOLERANCJA POKARMOWA: – dotyka równie często dzieci jak i dorosłych – objawy występują z opóźnieniem, 24-48h po spożyciu pokarmu – cofa się lub słabnie po eliminacji lub ograniczeniu nietolerowanego pokarmu lub przywróceniu prawidłowego funkcjonowania jelit – może dotyczyć licznych i różnorodnych składników pokarmowych
OBJAWY: wzdęcia, mdłości, uczucie pełności, odbijanie, biegunki, zaparcia, bóle brzucha, chroniczne zmęczenie, zmiany zachowania u dzieci, depresja u dorosłych, migrena, ból pleców, kości, mięśni, stawów, zmiany skórne, zaburzenia wzroku. KIEDY DOCHODZI DO NIETOLERANCJI POKARMOWEJ ZALEŻNEJ OD IgG? Najczęstszą przyczyną jest upośledzenie mechanizmu wchłaniania jelitowego, tzw. zespół nieszczelnego jelita, będący skutkiem: – ostrych zakażeń bakteryjnych i wirusowych – zatruć pokarmowych o ostrym przebiegu – długotrwałej antybiotykoterapii – chemioterapii lub radioterapii onkologicznej – interwencji chirurgicznych NOWATORSKIE BADANIE IMMUNODIAGDIETA polega na pomiarze stężenia przeciwciał IgG specyficznych w stosunku do składników pokarmowych (alergenów) najczęściej wywołujących nietolerancje. Zostało dostosowane do polskich nawyków żywieniowych; panel 28 składników zaprojektowany został jako test do badań wstępnych, panele dłuższe (44, 88, 280) umożliwiają wybór tolerowanych zamienników i pozwalają na opracowanie diety eliminacyjnej lub rotacyjnej.
ZAPRASZAMY DO NASZYCH LABORATORIÓW I PUNKTÓW POBRAŃ W BYDGOSZCZY, TORUNIU, ŚWIECIU, NAKLE, SZUBINIE. Szczegółowa lista wraz z adresami znajduje się na naszej stronie www.diag.pl P R O M O C J A 006733548
*dotyczy punktów pobrań w województwie kujawsko-pomorskim
Największa w Polsce sieć laboratoriów medycznych DIAGNOSTYKA, chcąc umożliwić jak najszerszy dostęp do badań, przygotowała specjalną, LISTOPADOWĄ OFERTĘ .
Cierpisz na wzdęcia? Miewasz biegunki, mdłości? Odczuwasz chroniczne zmęczenie, bóle mięśniowe, migreny? Masz kłopoty ze wzrokiem? Wszystkie te problemy mogą być objawami nietolerancji pokarmowej zależnej od przeciwciał IgG(1-4). To najczęstsza postać, stwierdzana w 50 proc. przypadków nadwrażliwości pokarmowej na niektóre składniki pożywienia. Nie jest tym samym, czym klasyczna alergia pokarmowa. Nieleczona może prowadzić np. do niedożywienia, niedokrwistości z niedoboru żelaza, uszkodzenia wątroby, cukrzycy II typu, nadwagi.
temat
NIE MA WSTYDLIWYCH PROBLEMÓW
Pacjenci często trafiają do nas za późno. Pomimo działań prowadzonych na rzecz profilaktyki, wiele osób zgłasza się do lekarza dopiero wtedy, gdy zaczyna dziać się coś niedobrego. W Polsce udaje się uratować jedynie co drugiego chorego na raka pęcherza.
Rozmowa z lek. Danielem Lewczakiem, urologiem z Centrum Medycznego „Gizińscy”
Nieraz mówi się, że urolog to taki męski ginekolog... Nic bardziej mylnego. Urologia to bardzo szeroka dziedzina, głównie związana z chorobami nowotworowymi prostaty, nerek, pęcherza moczowego oraz jąder i prącia, ale również z innymi schorzeniami układu moczowo-płciowego, dotykającymi zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Nietrzymanie moczu dotyczy obu płci, jednak częściej cierpią z jego powodu kobiety. Szacuje się, że 40 proc. pań po 50. roku życia ma lub miało ten problem. Pogłębia się to z wiekiem, ale nie dotyczy wyłącznie osób starszych. Czy kłopoty z nietrzymaniem moczu to nadal wstydliwy problem? Na pewno jest lepiej niż kiedyś, ale do tego, by powiedzieć, że jest dobrze, jeszcze daleko. Media zrobiły w tej kwestii sporo dobrego, przełamały milczenie, ale ponoszą też winę za coś innego. Dziś pacjentki przychodzą i proszą od razu o zabieg, znany im z reklamy, którego nie wykonuje się na tym etapie leczenia. Lekarz nie powinien jednak ulegać presji pacjentek, musi trzymać się pewnego porządku postępowania. Myślałem, że mówiąc o negatywnym przekazie odniesie się Pan do reklam, w których można usłyszeć, że problem rozwiązują dyskretne wkładki. To nie jest metoda leczenia, tylko forma zabezpieczenia się przed skutkami choroby, z którą nikt się godzić nie musi. Takie wkładki są oczywiście dopuszczalne, jako dodatkowe zabezpieczenie, ale same w sobie nie stanowią rozwiązania problemu. Pamiętajmy, że najważniejszy jest komfort i jakość życia pacjenta. Jakie są więc rozwiązania? Wszystko zależy od tego, z jaką postacią tego schorzenia mamy do czynienia - czy jest to nietrzymanie wysiłkowe czy z parcia. Obie postaci mają inne przyczyny i w związku z tym wymagają zupełnie odmiennego leczenia.
34
miasta kobiet.pl
Zanim więc podejmiemy decyzję o jakimkolwiek postępowaniu, konieczne jest zebranie wywiadu i kompleksowa diagnostyka. Pytamy o choroby towarzyszące i przyjmowane leki, bo wśród nich mogą być takie, które są moczopędne lub powodują trudności z oddawaniem moczu, a to też bywa przyczyną problemu. Potem badamy pacjentkę, wykonujemy badania obrazowe, np. USG, i dopiero na jego podstawie decydujemy o sposobach leczenia. Zawsze konieczna jest też zmiana stylu życia. Otyłość i brak aktywności fizycznej w znacznym stopniu przyczyniają się do pogłębienia nietrzymania moczu, a bez redukcji masy ciała i prawidłowej rehabilitacji mięśni miednicy bardzo trudno jest osiągnąć efekty. Sama rehabilitacja wprawdzie nie wyleczy całkowicie, ale na pewno pomoże. Tych metod, jak słyszałem, jest kilka... Tak, drugim krokiem, który można zaproponować, jest elektrostymulacja mięśni krocza i biofeedback. Trzecim krokiem jest wracająca po latach pessaroterapia. Pessary to wkładki dopochwowe, które utrzymują pęcherz i cewkę moczową oraz narządy rodne w prawidłowej pozycji, bo ich nadmierna ruchomość jest główną przyczyną nietrzymania moczu. Pessary są wielokrotnego użytku, można je wyjmować i zakładać w ramach potrzeb. Kolejnym krokiem jest leczenie operacyjne. Obecnie złotym standardem jest taśma podcewkowa. Zakładanie taśm to jednak ostatni krok, stosowany w momencie, gdy wypróbowaliśmy już wszystkie pozostałe metody nieinwazyjne. Trzeba pamiętać, iż skuteczność tego leczenia wynosi około 70-80 proc. Ponad 20 proc. pacjentek ponosi skutki uboczne założenia taśmy, która jest materiałem syntetycznym, a organizm różnie reaguje na takie tworzywo. Inną metodą leczenia operacyjnego jest laparoskopowa operacja Burch. Jej skuteczność jest porównywalna do taśm, ale pacjentki nie są narażone na tyle działań niepożądanych. Wadą tego rozwiązania jest krótszy okres działania. A co z zabiegami laserowymi? Na ostatnim kongresie Polskiego Towarzystwa Uroginekologicznego jednoznacznie stwierdzono, że laseroterapia jest metodą nieskuteczną i nie znajduje zastosowania przy leczeniu wysiłkowego nietrzymania moczu. Wspomniał Pan, że do nietrzymania moczu mogą prowadzić różne inne schorzenia. Nietrzymanie moczu może towarzyszyć infekcjom układu moczowego i w takim przypadku często problem rozwiązuje po prostu wyleczenie infekcji. Są też nowotwory układu moczowego, których pierwsze objawy mogą być podobne. Poza tym są jeszcze schorzenia neurologiczne, takie jak stwardnienie rozsiane czy choroba Alzheimera, którym też towarzyszą takie objawy. To poważny problem, bo do śmierci tych pacjentów często przyczyniają się nie tyle zmiany neurologiczne, co właśnie powikłania wynikające z towarzyszących im chorób układu moczowego. Wyczytałem, że w Polsce udaje się uratować jedynie co drugiego chorego na raka pęcherza. I jest to jeden z najgorszych wyników w Europie. Mamy ogromny kłopot, ponieważ pacjenci często trafiają do nas za późno. Pomimo działań prowadzonych na rzecz profilaktyki, wiele osób zgłasza się do lekarza dopiero wtedy, gdy zaczyna dziać się coś niedobrego. Takim bezwzględnym wskazaniem do dalszej diagnostyki całego układu moczowego jest krwiomocz. Nawet jeżeli tylko raz zauważymy krew, a przy kolejnym oddawaniu moczu już jej nie będzie, nie możemy tego bagatelizować. Jak możemy na co dzień zadbać o swój pęcherz? Przede wszystkim od najmłodszych lat powinniśmy dbać o swoją kondycję. Zdrowy i aktywny tryb życia jest dobry dla całego organizmu, w tym także układu moczowego. Leczmy też infekcje, ale z głową, bo nadmierne leczenie antybiotykami nie wpływa z korzyścią na nasz organizm. Oczywiście zaleca się też spożywanie dużej ilości płynów i nieprzepełnianie pęcherza, czyli korzystanie z toalety, gdy poczujemy taką potrzebę.
ul. Leśna 9a, Bydgoszcz tel. +48 52 345 50 80 rejestracja@gizinscy.pl www.gizinscy.pl www.fb.com/gizinscy P R O M O C J A 006799931
006834856
męska perspektywa
TRUDNO BYĆ WRAŻLIWYM RAPEREM W moim życiu było wiele momentów, kiedy musiałem dokonać wyboru: czy dalej idę w swoją zajawkę czy zaczynam poważne, dorosłe życie. Chcę pozostać jeszcze dzieciakiem. Myślę, że bardzo bym się nudził będąc dorosłym facetem. Z raperem Łukaszem „Małpą” Małkiewiczem* (koncert w Bydoszczy: 26 listopada, Towarzyska Kafe) rozmawia Paulina Błaszkiewicz
Twojej muzyki słucha kilkunastoletni syn mojego redakcyjnego kolegi. Powiedział mi, że trafił przypadkiem na YouTube na utwór „Skała” i ten bit tak mu się spodobał, że kupił Twoją płytę… Bardzo się cieszę. Wiem, że ten kawałek przekonał do mnie bardzo wiele osób, które wcześniej mnie nie znały. Fajnie, że odwalił taką dobrą robotę. Masz poczucie, że jesteś głosem młodego pokolenia? Rap, hip-hop to gatunki przypisane głównie młodym buntownikom. To prawda, taka jest specyfika tego gatunku, ale trzeba też pamiętać o tym, że jest on bardzo młody. Liczę jednak na to, że będzie się rozwijał razem ze mną. Nie wyobrażam sobie być dorosłym facetem, który kieruje swoje słowa do nastolatków. Wolałbym, by moja publiczność też dojrzewała. „Nie rozszyfrujesz treści moich słów, tak długo, jak nie wyrwiesz się spod presji ludzi i tego, co mówią”. Taki opis świata można usłyszeć na Twojej płycie. Domeną każdej dobrej muzyki jest opisywanie otaczającego nas świata. To nie musi być mówienie o szarej rzeczywistości polskich osiedli, bo życie jest o wiele bardziej skomplikowane. Chodzi o to, żeby być autentycznym i szczerym. By ludzie wiedzieli, że to, co się robi, robi się z głębi serca. Trzeba opowiadać o rzeczach, które twórcy dotyczą. Ja o takich rzeczach właśnie mówię.
Jesteś trzydziestoletnim, wykształconym facetem z dobrej rodziny. Ja nieco inaczej postrzegałam raperów - jako ludzi z marginesu społecznego, dorastających w blokowisku. Łatwo jest mieć taką opinię o hip-hopie, gdy patrzy się na niego z boku. Oczywiście nie wymagam od wszystkich, by byli ekspertami od tego gatunku, ale warto spojrzeć nieco szerzej. Rzeczywiście jest to coś, co powstało w biedzie, o czym świadczy sam sposób tworzenia. Nie potrzeba do tego zbyt wielu instrumentów i drogiego sprzętu, dlatego był to naturalny wybór ludzi ubogich czy młodzieży, której nie stać na drogą
36
miasta kobiet.pl
ZDJĘCIE HMM
Mógłbyś mówić np. o polityce? Maciej Maleńczuk na podstawie tego, co teraz obserwuje, mógłby usiąść i napisać nową płytę... Hmmm. Nie jestem fanem obecnej władzy, ale też jestem daleki od jej demonizowania, ponieważ każda władza z natury jest zdemoralizowana. Społeczeństwo miało, ma i będzie miało swoje aktualne problemy, więc nie sądzę, że akurat teraz jakoś szczególnie jest o czym pisać. Zawsze jest o czym pisać. Niezależnie od tego, czy jest wspaniale czy jest źle.
męska perspektywa gitarę. Jednak to wszystko wcale nie świadczy o prymitywności gatunku. Wręcz przeciwnie. Im mamy mniej środków do wykorzystania, tym bardziej musimy kombinować, jak wykorzystać te, które posiadamy. Ludzie, którzy robią rap i zajmują się hip-hopem są o wiele bardziej kreatywni od innych muzyków. Kiedy dotknąłeś hip-hopu? Miałem to szczęście, że dorastałem na przestrzeni lat dziewięćdziesiątych, kiedy ten gatunek wchodził do Polski i stawał się coraz bardziej popularny. Trudno było się z nim nie zetknąć. Kaliber 44, Paktofonika... Mówię o wielu grupach. Faktycznie, dla osób niezorientowanych w temacie to właśnie zespół Paktofonika odcisnął piętno na tym gatunku... OK. Specjalistką od hip-hopu nie jestem. (śmiech) Tak naprawdę pionierem w tym był Liroy. Można mieć różne zdanie na temat jego twórczości, ale to on był pierwszy. Nie miał się na kim wzorować i musiał tworzyć sam. Potem pojawiło się WYP3, Molesta.
rzeczy dotyczące mojej osoby, dochodzę do smutnych wniosków. „Muszę być skałą trwałą, co by się nie działo. Całą energię kierować na nią” - to fragment jednego z Twoich tekstów. Mężczyzna musi być silny za wszelką cenę? Trochę tak. Trudno jest być wrażliwym mężczyzną, a jeszcze trudniej jest być wrażliwym raperem. To środowisko cały czas aspiruje do tego, żeby być stereotypowo męskim. Istotą tego wersu jest to, że wiara w siebie i pełne przekonanie o słuszności swoich decyzji, mogą przynieść efekty. W moim życiu było wiele momentów, kiedy musiałem wybierać: czy dalej idę w swoją zajawkę, czy zaczynam poważne, dorosłe życie? Jaką decyzję podjąłeś? Że chcę pozostać jeszcze dzieciakiem. Myślę, że bardzo bym się nudził będąc dorosłym facetem. Dlaczego? Naprawdę ani przez chwilę nie wyobrażałeś sobie siebie w roli geografa? Nie, nawet w momencie, gdy szedłem na te studia.
Mam nadzieję, że Ty nie marzysz o tym, by pójść jego śladem i zasiąść w sejmowej ławie. To mi nie grozi, ale muszę przyznać, że jestem dużo większym fanem Liroya jako posła niż muzyka. Wcale nie stało się tak źle, że poszedł do tego Sejmu. Głęboko wierzę w to, że robiąc rap trzeba być przede wszystkim szczerym. Może brzmi trywialnie, ale to fundament. Liczę na to, że rap nauczył Liroya tej szczerości i poselski mandat go nie zmieni. Być może będzie jednym z niewielu posłów, którzy potrafią przykre rzeczy powiedzieć w twarz - a czasem tak trzeba.
To po co na nie poszedłeś? Po to, by spełnić ambicje moich rodziców, którzy nie skończyli studiów. Oni wierzyli, że to coś zmieni w moim życiu. Oczywiście nic nie zmieniło, ale zrobiłem to dla nich. Skończyłem te studia i od ośmiu lat nie odebrałem dyplomu. Nie jest mi potrzebny. Dla mnie zawsze hip-hop był pasją. Starałem się ją łączyć z innymi rzeczami. Pracowałem, studiowałem, nagrywałem płytę. Zawsze też dbałem o to, by zabezpieczać tyły. Nie chciałem zostać na lodzie na wypadek, gdybym wydał płytę i nikt by jej nie chciał słuchać.
Ciebie rap też tego nauczył? Tak. Nauczyłem się też tego, że nie mogę się oglądać na innych, tylko muszę iść do przodu.
To, co teraz mówisz, brzmi bardzo odpowiedzialnie i dojrzale. Z kolei przed chwilą powiedziałeś mi, że nie chcesz zabijać w sobie dziecka. Można to jakoś połączyć? W moim przypadku to nie jest trudne, ponieważ zawód, który uprawiam, daje mi możliwość, by tym dzieckiem pozostać. Nie mam nad sobą nikogo, kto mi mówi, co mam robić. Sam jestem sobie sterem i okrętem.
Sam? Nie. Wszedłem w rap, ponieważ na początku miałem wokół siebie ludzi, którzy byli nim zainteresowani równie mocno jak ja. Dla nas hip-hop nie był tylko muzyką, ale subkulturą ludzi zajmujących się różnymi rzeczami. Byli w niej grafficiarze, którzy dziś mają 35 lat i są znanymi malarzami, tancerze breakdance uznawani w tamtych czasach za dziwaków, a dziś występujący w telewizji.
Pisanie tekstów jest jak oglądanie siebie rano w lustrze, gdy jesteśmy na kacu. Wtedy doskonale widać naszą brzydotę. Często bywa to bolesne.
A kobieta, dziewczyna? Nie mam nikogo takiego, więc jestem wolny od wszelkich zobowiązań. Z wyboru czy tak wyszło? Tak wyszło. To nie jest wybór, choć mam świadomość, że bardzo trudno byłoby mi połączyć mój obecny tryb życia z życiem rodzinnym.
Powiedziałeś, że w Toruniu nie było klimatu do tworzenia hip-hopu. Tak naprawdę to do dziś na lokalnej scenie niewiele się dzieje. Niestety muszę się z Tobą zgodzić, ale to nie dotyczy tylko hip-hopu. W moim rodzinnym mieście nie było klimatu do rozwoju kulturalnego. Według mnie w Toruniu przywiązuje się zbyt dużą wagę do rzeczy, które widać na pierwszy rzut oka, czyli: mury, ulice, trawniki. Trudniej jest inwestować pieniądze w przedsięwzięcia, które przyniosą efekty dopiero za jakiś czas. To nie jest tak, że stworzymy program kulturalny i nagle Toruń stanie się wspaniałym ośrodkiem.
Piszesz, że w tym, co robisz, nie chodzi o melanż, dziwki czy hajs. Tak piszę. Wiesz, każdy medal ma dwie strony. Weźmy na przykład pieniądze. Gdybym nie zarabiał na hip-hopie, to nie byłbym w stanie go robić, bo nie miałbym za co zapłacić rachunków. I prędzej czy później musiałbym się wyprowadzić pod most.
Powiedziałeś, że potrzebujesz sporej dawki energii, by tworzyć rymy na płytę. Tworzenie samych rymów nie jest takie trudne. Dla mnie najbardziej męczące jest to, że pisanie tekstów jest jak oglądanie siebie rano w lustrze, gdy jesteśmy na kacu. Wtedy doskonale widać naszą brzydotę. Często bywa to bolesne. Gdy muszę dość dogłębnie rozkminiać różne
Głodny artysta to dobry artysta, ale głodnym nie można być całe życie… Głodny artysta to żaden artysta. Jeżeli ktoś jest głodny, to zwykle przestaje być artystą i zaczyna się zastanawiać nad tym, co może zrobić, by przestać być głodnym. Myślę, że dopisywanie głębokich idei do spraw z gruntu przyziemnych jest lekką przesadą.CP
* Łukasz „Małpa” Małkiewicz raper, urodzony 31 lat temu w Toruniu. Na swoim koncie ma dwie płyty: „Kilka numerów o czymś” i „Mówi”, jego utwory na Youtubie mają kilka milionów odsłon. Absolwent geografii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. miasta kobiet
listopad 2016
37
BARBARA KUKOWICZ-WIROWSKA W MUZEUM TORUŃSKIEGO PIERNIKA
CO MA PIERNIK DO… KATARZYNY? Popularność Katarzynek to fenomen. Sławę zawdzięczają nie tylko smakowi, ale i tradycji owianej legendami. Ponadto, gdy zimno na dworze, kojarzą się z czymś ciepłym i miłym, z sercem i obrączkami. Rozmowa z Barbarą Kukowicz-Wirowską, współautorką i kuratorką wystawy w Muzeum Toruńskiego Piernika Jest Pani jedną z inicjatorek powstania Muzeum Toruńskiego Piernika i orędowniczką tej prawdziwie toruńskiej tradycji... Od bardzo dawna pierniki zajmowały wiele miejsca w mojej świadomości i w moich marzeniach. Temat piernikowy nieustająco powracał. O wielkim zainteresowaniu piernikami przekonywałam się setki razy podczas mojej działalności przewodnickiej, którą prowadziłam od 1969 roku. Turyści zawsze byli zainteresowani nie tylko historią pierników i toruńskimi tradycjami. Chcieli też dowiedzieć się, w jaki sposób powstawał ten toruński specjał. Te oczekiwania potwierdziły się również podczas mojej późniejszej pracy w Muzeum Okręgowym, gdzie byłam kierowniczką działu naukowo-oświatowego. Zresztą piernikami interesuje się cały świat. Doświadczałam tego wielokrotnie, np. organizując wystawę form piernikowych w dalekim Archangielsku czy nieco bliższej Szwecji, gdzie wystawialiśmy piernikowe formy podczas Dni Kultury Polskiej. W Skandynawii przekonałam się, że ludzi bardzo ciekawi strona technologiczna. Podczas prezentacji tego tematu śp. Tadeusz Szymański, zastępca kierownika produkcji z Fabryki Cukier-
niczej „Kopernik”, pięknie opowiadał o technologii wypieku pierników, pokazując, w jaki sposób przygotowuje się ciasto i jak wyciska się pierniki z form. Niestety nie mógł na miejscu wypiekać, bo Szwedzi przygotowali dla nas tylko... mikrofalę, a nie piekarnik. Zwiedzający zabrali wyciśnięte kawałki ciasta do domu, gdzie mieli dokończyć dzieła. To zainspirowało Panią, by pomyśleć nie tylko o ekspozycji form, ale również, by pokazywać sam proces wypieku? Już wówczas, a było to bardzo dawno temu, żałowałam, że w muzeum w Ratuszu nie możemy przedstawiać tego tematu kompleksowo, to znaczy eksponować formy, a jednocześnie pokazywać proces wypieku i w ten sposób spektakularnie popularyzować tradycyjne toruńskie rzemiosło. Ale żeby przygotować taką wystawę, to należało stworzyć większą ekspozycję niż ta w Ratuszu, czyli powołać do życia specjalny oddział albo nawet całe muzeum poświęcone tej tematyce. Niestety, w roku 2000 takie pomysły były nierealne. Dopiero sześć lat później udało się zrealizować autonomicz-
Dzień św. Katarzyny to odpowiedni moment, by zacząć przygotowywać ciasto na pierniki, które musi odleżeć kilka tygodni przed świątecznym wypiekiem. Ale żeby upieczone własnoręcznie pierniki lepiej smakowały, warto poznać ich historię, a można tego doświadczyć właśnie w Muzeum Toruńskiego Piernika.
ną wystawę w Domu Mikołaja Kopernika. Piwnice z ekspozycją okazały się bardzo klimatyczne. Zwiedzający wkraczali tam do magicznego świata toruńskiego piernika. Wystawa przyciągała i cieszyła się dużą popularnością. Apetyt zaczął rosnąć… … i był impulsem do powstania muzeum w starej fabryce Weesego? Zawsze z wielkimi nadziejami spoglądałam na wymagający remontu budynek dawnej fabryki należącej do rodziny Weese. Byłam przekonana, że to byłoby odpowiednie miejsce na piernikowe muzeum z prawdziwego zdarzenia. I okazało się, że marzenia się spełniają. Dyrektor muzeum, Marek Rubnikowicz, bardzo mocno i ze zrozumieniem wsparł mój pomysł, zaraził nim prezydenta Michała Zaleskiego oraz wiceprezydenta Zbigniewa Fiderewicza i... projekt ruszył. Zależało nam, żeby w tym nowym muzeum pokazać to, co najcenniejsze, czyli wystawę starych form piernikowych, właśnie w miejscu, gdzie przed laty pracowali piernikarze. Udało się piernikową pasją zarazić także adiunkta Anię Kornelię Jędrzejewską, z którą razem przygotowałyśmy scenariusz wystawy i konsekwentnie go zrealizowałyśmy. Okazało się, że warto było, bo powstało jedyne w swoim rodzaju miejsce z tradycją, gdzie jeszcze unosił się zapach pierników. W ten sposób ożywiona została stara fabryka w samym sercu miasta, czyli przy ul. Strumykowej. Muzeum Toruńskiego Piernika cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jednak zarówno do nowego oddziału Muzeum Okręgowego, jak i poprzednio na wystawę w Domu Mikołaja Kopernika, docierają tylko torunianie i turyści. Aby szerzej promować piernikarską tradycję naszego miasta w 2008 roku wraz z Marią Magdaleną Gessek stworzyłyśmy wystawę objazdową zamkniętą w formie stylizowanej drewnianej kogi. Aktualnie przygotowujemy już 30. jej odsłonę, która jeździ po całej Polsce. To „maleństwo”, przewożone w kilkunastotonowym tirze, przedstawia zarówno zabytkowe formy, jak i sam proces wypiekania. Wystawa wspierana przez Fabrykę Cukierniczą „Kopernik” krąży po różnych częściach kraju, popularyzując nasze muzeum i miasto. Którego ikoną jest nie tylko Kopernik, ale i piernik... Toruń słynie piernikami na całym świecie. Wystawialiśmy się też na sławnych targach turystycznych w Berlinie. Często podchodzili do nas Niemcy, którzy widząc Katarzynki cieszyli się: „O! Katarinchen”! Niektórzy znali je z Torunia, a inni z produkcji Weese’go, który część fabryki przeniósł pod koniec wojny do Itzehoe pod Hamburgiem. Weese, który opuścił Toruń przez długie lata swoje wyroby nazywał „Katarzynkami Toruńskimi”, podkreślając ich rodowód. Warto dodać, że to właśnie Weese wymyślił dla Katarzynek opakowanie z ciemnego celofanu i banderoli. Dziś już ta firma nie istnieje, ale spopularyzowała Katarzynki u zachodnich sąsiadów. Sława tych smacznych pierniczków to nie tylko kwestia znakomitego smaku, ale przede wszystkim tradycji owianej legendami... „Katarzynki” to fenomen. W porównaniu z piernikami figuralnymi przedstawiają bajecznie prostą formę, ale za to przepojoną legendami. Jest ich naprawdę wiele, często modyfikowane i niezbieżne ze sobą. Najczęściej pojawia się w nich motyw dwóch serc i dwóch obrączek. Otóż, czeladnik zakochany w Katarzynie chciał przekonać przyszłego teścia - właściciela warsztatu szewskiego, by zgodził się na ślub z jego córką. Którejś nocy
tęsknej czeladnik wycisnął z ciasta dwa serca - swoje i Kasieńki oraz dwie obrączki ślubne. W piecu te elementy się połączyły i tak powstał znany nam kształt piernika, który nazwany został imieniem Katarzyny. Krąży wiele wersji legend, pojawiają się w nich pszczółki dostarczające smaczny miód, myszki zapewniające dobrą mąkę do pierników itd. Trudno dokładnie sprecyzować, kiedy powstała Katarzynka. Powiedzmy, że dawno temu. Z pewnością tradycja sięga czasów średniowiecznych. Magiczna otoczka skutecznie wspierała i wspiera nadal działania marketingowe? Nie tylko Weese korzystał z legendarnej przeszłości Katarzynki. Na logotypach firmy Herrmann Thomas, też produkującej pierniki, była przedstawiona zakonnica Katarzyna z wielką Katarzynką. Z nią związana jest inna opowieść. Podczas wielkiego głodu siostry benedyktynki piekły pierniki, a jedna z nich – siostra Katarzyna - ratowała ludzi od głodu tymi wypiekami. Pierniki przypominały swoim kształtem połączone koła. A jak wiadomo, koło jest symbolem św. Katarzyny. Taka jest kolejna geneza powstania Katarzynek. Wiadomo, że form piernikowych jest bez liku, ale Katarzynka jest jedyna i niepowtarzalna. Dzięki temu jej popularność nie przemija. Nie tylko nie przemija, ale mamy nadzieję, że dzięki inicjatywie Muzeum Toruńskiego Piernika, by szczególnie czcić św. Katarzynę, popularność wzrośnie. Tu znowu pokłońmy się tradycji. Dzień 25 listopada, to data nieprzypadkowa. To czas szczególny, to zapowiedź adwentu i wyczekiwanie świąt Bożego Narodzenia. Według zapisków od św. Katarzyny rozpoczynano w Toruniu produkcję Katarzynek, a w okresie międzywojennym organizowano jarmarki św. Katarzyny, zaś piernik związany z postacią Katarzyny był niezapomnianą pamiątką z jarmarku czy odpustu. Katarzynka jest ponadczasowa. Już niedługo będziecie uroczyście świętować 25 listopada? Chcemy uświadomić wszystkim, że dzień św. Katarzyny to odpowiedni moment, by zacząć przygotowywać ciasto na pierniki, które musi odleżeć kilka tygodni przed świątecznym wypiekiem. Ale żeby upieczone własnoręcznie pierniki lepiej smakowały, to warto poznać ich historię, a można tego doświadczyć właśnie w Muzeum Toruńskiego Piernika... ... które z tej okazji przygotowuje wiele katarzyńskich atrakcji. Muzeum Toruńskiego Piernika to miejsce, gdzie historia ma smak i zapach, dlatego Muzeum Okręgowe w Toruniu przygotowuje na 25 listopada atrakcyjny program obchodów świętej Katarzyny, emocjonalnie i historycznie związanej z toruńskimi piernikami. W naszym muzeum odbędzie się m.in. promocja wyrobów Fabryki Cukierniczej „Kopernik”. Przedstawiona zostanie limitowana seria Katarzynek, ręcznie pakowanych w stylu retro. Celofanowe opakowanie z banderolą pamięta zapewne jeszcze starsze pokolenie amatorów tego smakołyku. Pierniczki będą miały trochę inny smak, będą bardziej miękkie, bo ciasto leżakuje od 25 listopada zeszłego roku. Będziecie wszystkich zachęcać do pieczenia pierników? Dla miłośników kulinarnych eksperymentów przygotowujemy specjalny cykl warsztatów „Piernikowe Laboratorium - Akademia Smaku”, które przybliżą dawne receptury na pierniki. Odbywać się będą w każdą środę - 2, 9, 16, 23 listopada. Opowiemy na nich o dawnych tradycjach piernikarskich, pokażemy proces przygotowania ciasta i piernikową historię. Z myślą o rzeszach zainteresowanych wypiekami pierników w swoich domach, wydamy ,,Piernikowy przepisownik”, który już wkrótce znajdzie się w sprzedaży. Natomiast maluchom proponujemy czytanie bajek, piernikowe łamigłówki, gry i zabawy o tematyce piernikowej oraz warsztaty dekorowania pierników. A co nowego będzie w działalności wystawienniczej? Tego dnia o godz. 17 nastąpi otwarcie nowej wystawy czasowej poświęconej naszemu największemu konkurentowi, czyli piernikom norymberskim - „Pierniki Elizy, opłatki i ciasto życia”. Ekspozycję uzupełni prelekcja o piernikach norymberskich i o piernikach, jako symbolu miast hanzeatyckich. „Piernikowo” będzie także na zewnątrz. Na fasadzie muzeum pojawią się dekoracyjne iluminacje, by jeszcze łatwiej do nas trafić. A wszystkie Kasie, Kaśki, Kasieńki i Katarzyny będą miały tego dnia wstęp bezpłatny.
P R O M O C J A 006787373