„ N i e m o j a Wys p a , c z y l i j a k n i e zo s t a ć t u b y l c e m . . .”
- c zę ś ć p i e r wsza p t . „Moje Sturgis ” A u t o r : B r o d at y M i ś / M T 0 0 5
„Los mnie w drogę pchnął...” i po dobie jazdy w rozsądnych warunkach atmosferycznych, osiągnąłem cel mojej najdłuższej, bo kilkuletniej „wyprawy” - Anglię. Dziś będąc tu już półtora roku, nie jestem w stanie określić jak długa ta „wyprawa” będzie. Początkowo planowałem ją na dwa - trzy lata, dziś osiągalna jest i dekada... Czas pokaże. Skoro już tu jestem, warto poznając tę wyspę, przybliżać i Wam tak nieodległy zakątek Unii Europejskiej (w chwili gdy piszę te słowa, tak jeszcze jest ;-). Po części będzie to podzielenie się z Wami tym, co mnie tu zaskakuje, urzeka i co przyprawia o ból nadgarstków. Po części będzie to również mała próba „odSzubienia” Portalu (wybacz mi Piotrze). Szczerze zakładam, że nie tyle Szubi się rozjeździł i rozpisał, co inni (w tym i ja) przygaśli jakby. A więc nie tyle to moja misja, co puszczenie oka do tych, co to w sen zapadli – bo nie uwierzę, że zakonserwowaliście maszyny do czasu, aż MoTur da znak, że już można jeździć i pisać o tych rajzach. Jeździłem od czasu do czasu i ja, i układałem sobie w głowie kolejne relacje z tego gdzie byłem i co widziałem. Po każdym takim swoim „wyjeździe” poza „Lądek” coraz wyraźniej dochodziło do mnie gdzie jestem. Jak być może część z Was pamięta, a tym których jeszcze wtedy „na Moto-Turystycznym świecie” nie było przytoczę, że było już kilku MotoTurystów „latających” po angielskich drogach i opisujących swoje wypady. Galerie do tych relacji obfitowały niemal wyłącznie w zdjęcia fiordów, klifów i plaż, czyli morza w zasadzie. Wtedy, kiedy te relacje się ukazywały, byłem troszkę zdziwiony i lekko zażenowany takimi „morskimi” fotami, ale dziś... 1z8
No i wracam do początku swojej myśli – dotarło do mnie, że jestem NA WYSPIE a wyspa w zasadzie otoczona jest wodą ze wszystkich stron, więc jak tej wody nie nabrać do kadru? Wierzcie mi, że nie jest łatwo! Przekonałem się i Was troszkę przekonać postaram. Jeśli się to nie uda, to przynajmniej usprawiedliwię około połowy treści własnych zdjęć. To pierwsza istotna na wstępie uwaga.
A druga? Tytuł moich literackich wypocin. Pierwsze, co wpadło mi do głowy, to „Moja Wyspa”, czyli opis tego co i jak postrzegam, ale szybko dowiedziałem się, że od dłuższego już
czasu istnieje Portal polonijny o takiej nazwie i choć nie brzydzę się cytatem, czy plagiatem, to nie poszedłem tą drogą. Ponieważ – jak wspomniałem wyżej – relacje układają mi się w głowie w czasie nakręcania kolejnych mil, to i nie sięgając zbyt daleko od prototypa – zwłaszcza, że cały czas deklaruję powrót na łono - w czasie jednego z wyjazdów motocyklowych uknułem taki wspólny „nadtytuł” dla swoich wszystkich opisanych tu tras. Tak więc moi mili, znani i po raz pierwszy czytający to co „tworzę”, zapraszam do lektury, która może nie będzie zapierać Wam tchu, ale w co najmniej podstawowym zakresie pozwoli Wam śledzić moje pierwsze i kolejne kroki po nowym (dla mnie) Lądzie. No i pozostając na małą chwilę w sferze tytułów, jeszcze małe wyjaśnienie swojej brzydkiej cechy – zazdrości. Otóż, siedząc na dupsku, wtedy kiedy inni jeździli, zazdrościłem Im, że docierali do wymarzonych i przez mnie miejsc: na NordKap, na równik, zwrotnik, na dół i na górę. Pozwolę sobie zatem na nadużycia wynikające z mojej paskudnej przywary, ale wierzę, że zrozumiecie mnie i uznacie to za choć częściowo uzasadnione. A więc do dzieła! 2z8
„Nie moja Wyspa, czyli jak nie zostać tubylcem...” - część pierwsza pt. „MOJE STURGIS”. Jedyny motocyklowy kontakt jaki miałem w Anglii nim do niej wyjechałem, był do Marcina (MT 082), męża Sabiny. Pomógł mi garażować Limita zaraz po dojechaniu i zachęcił do odwiedzenia kilku miejsc, tak na początek dla wprawy w pokonywaniu lewokierunkowych dróg. Było to w sierpniu 2014 roku, a więc w pierwszym miesiącu mojego pobytu za Morzami, więc nierozrzutnie planowałem wyjazdy zarówno z powodu spiętych pośladków przy każdym wyjeździe z garażu na lewostronną ulicę, jak i niedomykającego się budżetu. Te spięte pośladki paliło motocyklowe siedzenie, więc po prostu MUSIAŁEM gdzieś
wyjechać poza strefę piętrowych autobusów. Marcin wspomniał, że na jesieni wszyscy którzy mają sprawne motocykle jadą pożegnać lato i sezon nad morze. Jakże by inaczej…. Całość jest organizowana i patronuje jej „Ace Cafe”, czyli dość ważne miejsce w sercu każdego wyspiarskiego (i nie tylko) motonity. Nie lubię już jeździć w dużych grupach. Po prostu mnie to męczy i wqrwia. Zaplanowałem sobie więc trasę inną od proponowanej przez organizatora i wybrałem nieco inną godzinę startu. Nie dało się jednak nie być choć co jakiś czas i choć przez chwilę w towarzystwie innego motocyklisty, bo tego dnia (14 września 2014 roku) wszystkie angielskie drogi wiodły do Brighton – motocyklowej Mekki wyspiarzy (i nie tylko).
3z8
W tym ślicznym miasteczku nad Kanałem La Manche, w drugi weekend września, organizowany jest spęd motocyklistów.
Nie ma to – podobnie jak amerykańskim Sturgis – statusu zlotu, a po prostu miasto na te dwa dni staje otworem dla motocyklistów i skuterowców, co robi pewne wrażenie przy pierwszym oglądzie.
Wybrałem się na południe drogami głównymi i częściowo autostradą, choć Marcin ostrzegał mnie, że jazda dwujezdniowymi duktami jest wprawdzie bezpieczniejsza, nie musi być jednak szybsza. No i miał rację. Niedzielne drogi były dość mocno zatkane, by nie napisać zakorkowane. Dopuszczalna jest jazda motocyklem pomiędzy stojącymi czy jadącymi wolno samochodami, więc korzystając z tego przywileju skracałem czas postoju. Tu ważne spostrzeżenie, podobnie jak we Francji (co zauważyłem przed ponad dziesięciu laty), stojący w korku lub wolno poruszający się kierowcy samochodów, w zasadzie mają na uwadze motocyklistów poruszających się pomiędzy pasami stojącego ruchu. Tak więc pomimo ciągle obszernych gabarytów Limita, dało się i mnie „urwać” ładnych kilkadziesiąt minut z tej podróży. Tuż przed miejscem docelowym, widać już było wyłącznie motocykle, czuć było morze i atmosferę końca motocyklowego lata. Przemierzając uliczki Brighton widziałem same motocykle. Stały dosłownie wszędzie. Korzystając z umiejętności nabytych na parkingach hipermarketów w celu znalezienia miejscówki najbliżej wejścia (bo jeszcze nie można do nich wjeżdżać), jechałem ciągle przed siebie w nadziei, że zanim wjadę do słonej wody „trafię” na miejscówkę 4z8
w pierwszym rzędzie. No i znalazłem. W związku z tym, że inni jadący obok mnie wymiękli wcześniej, to po tych którzy zmienili miejsce postoju lub się już „nabyli” a stali na nabrzeżu, udało mi się zaparkować niemal na słynnym molo. Od razu wzbudziłem, a w zasadzie Limit, zainteresowanie. Tablice rejestracyjne również. Kierowcy z polskim paszportem to w Anglii nie rzadkość, ale motocykle z Polski już tak. W związku z tym, że pośladki mi się lekko odprężyły, miałem po raz pierwszy okazję spokojnie rozejrzeć się gdzie dojechałem i moim oczom okazał się las... motocykli. Autentycznie końca nie było widać. Ustawione gęsto i równo w kilku(nastu) rzędach, błyszczały po horyzont. Nad nimi wielki
„Diabelski Młyn”, a w tle Ocean. Widok godny zdjęć więc je robiłem, choć czas które oko spędziło za wziernikiem aparatu był czasem, który nie karmił go bardzo ciekawymi obrazkami. Serce biło mi inaczej niż zwykle. Nie często mam okazję być w środku niemal organizmu, który żyje własnym życiem. Życiem wyłącznie oddanym pasji i przyjemności. Wzdłuż ulic pełniących teraz rolę masowego parkingu, były liczne bary, puby i restauracje. Po drugiej stronie kamienista plaża dla tych, dla których brakło miejsca w tych lokalach lub dla tych, którzy taką formę relaksu wybrali sami lub wybrał to za nich stan zasobności portfela. Bez względu jednak na to, radość i uśmiechy otaczały mnie zewsząd. Tak chyba powinno wyglądać uprawianie motocyklizmu. Radość przede wszystkim i ponad wszystko. Doświadczałem tego i podobało mi się bardzo.
5z8
Ponieważ mam w sobie ciągle małe dziecko nie mogłem oprzeć się chęci „przejechania się” na tym wielkim kole, które za moich młodych lat widywałem jedynie w telewizji. Jest takie i w moim Lądku i to znacznie większe, ale musi poczekać na szczególną okazję. To w Brighton czekać nie musiało. Kolejka nie za duża, więc po kilkunastu minutach zająłem miejsce w wagoniku. Byłem sam, więc mogłem bezkarnie wykorzystać niemal całe dane mi 4πr do kwadratu szklanej klatki. Kiedy mój wagonik poniósł się ponad połowę wysokości koła już wiedziałem, że warto było poddać się dziecięcemu odruchowi pojeżdżenia na karuzeli. Panorama stawała się coraz większa, perspektywa nieograniczona, ilość motocykli jakie teraz widziałem -nieskończona. Frajda z bycia w tym miejscu osiągnęła chyba apogeum. Byłem bardzo zadowolony. W najwyższym punkcie „mojej karuzeli” nie mogłem się rozerwać by fotografować i chłonąć całym sobą to co mnie otaczało zwłaszcza, że plan ponownie stawał się z minuty na minutę mniejszy. Robiłem zdjęcia wiedząc, że nawet jeśli czegoś nie zobaczę teraz „na żywo” i nie zapamiętam, to później nadrobię to oglądając zdjęcia. To był dobry wybór. Po ponownym stanięciu na ziemi zachciało mi się sprawdzić jaką temperaturę ma woda w La Manche i podziwiając jakże odmienną od bałtyckich - kamienistą plażę, poszedłem do wody. Pływy od tej strony odsłoniły znacznie więcej lądu w czasie, gdy poszedłem pomoczyć swoje dłonie. Znalazłem sobie ładny kamień i podjąłem zobowiązanie nadmorskie, że z każdego swojego 6z8
Wypadu na wyspiarskie wody, przywiozę sobie kamień. Dziś wiem, że po pewnym czasie będzie ciężko przeprowadzić się
z tymi „skarbami”. Ale trudno, tak postanowiłem i tak czynię. Po krótkim obcowaniu z falami, ponownie poszedłem na parkingową ulicę i trafiłem na coś, co zaskoczyło mnie swoim widokiem. Wielu z Was widziało mój motocykl, to taki chromowany ołtarzyk na kołach z silnikiem. Sporo się pomieściło tych błyskotek, bo było i jest na czym zawieszać. Jakież było moje zaskoczenie kiedy trafiłem w sektor skuterów, obwieszonych chromem o wiele obficiej niż to co widywałem na GoldWingowych zlotach. Nie od razu otrząsnąłem się
z szoku w jaki wprawiły mnie oglądane Vespy, oczywiście jeżdżące. Ich właściciele i kierowcy dumnie patrzyli na swoje wypieszczone sprzęty a ja nie mogłem oderwać o tych sprzętów oczu. Oczywiście krążyło mi w głowie pytanie czy taki mały silniczek zakręci prądnicą aby to wszystko oświetlić, ale znając „ludzi z pasją” do takich zabawek, zapewne wszystko działa, świeci i trąbi jak należy. Ustawiłem się też przez chwilę w miejscu głowy kierowcy takiego cuda i okazało się że lusterka są ustawione, by było w nich widać terytorium za sobą. Ciekawe ile czasu to zajęło?... Ponieważ tych śliczności było wiele, zakładam, że jest jakiś klub tych „wynalazków” i warto by kiedyś spotkać się z nimi i porozmawiać o tym kiedy to się zaczęło i w ogóle pogadać z prawdziwie zakręconymi pasjonatami. Aby nie przedłużać tych opisów, bo wiadomo, że relacje przydługie mają mniejsze szanse na przeczytanie ich do końca, dodam, że takich ciekawych zakątków było tam wiele. 7z8
Podobnie ludzi z naszego motocyklowego środowiska można było spotkać w przeróżnych strojach, kaskach, hełmach, w towarzystwie swoich maszyn i zwierząt. Na ulicach ciągły ruch motocykli. Jedni przyjeżdżali inni przemieszczali się, jeszcze inni być może opuszczali już to miejsce.
Wprawdzie w Brighton „gołych cycków nie było”, to przez godziny tam spędzone poczułem się choć odrobinę jak Sławek (MT 137), który jako jedyny z nas w prawdziwym Sturgis był i to w czasie Wielkiego Motocyklowego Święta. Już Mu trochę mniej zazdroszczę. Podsumowując, warto się tam wybrać. Poczuć tę atmosferę, pożyć trochę w otoczeniu nie tylko tysięcy motocykli
ale całej radości wynikającej ze wspólnej pasji. Oczywiście można to miejsce odwiedzać co roku w czasie jesiennego końca sezonu. Ja uważam, że dam sobie czas by zatęsknić za tym miejscem i pojadę tam może nie sam. ZAPRASZAM DO OBEJRZENIA ZDJĘĆ > 8z8