Orzeł wylądował

Page 1

Sponsor nagrody dla autora „Relacji Roku 2013”

Sponsor nagród dla laureatów rankingu „Moto -Turysta Roku 2013”

Se z on 2 0 1 3

01.04.2013 - 31.03.2014

Tytuł:

Orzeł wylądował

Autor:

Alina / Moto-Turysta 159 >>>

dzwoniącego, a telefonów tego popołudnia było kilka. Skąd wiedzieli?...

Ranga M-T:

Obieżyświat >>>

Orzeł był raczej nielotem, myślę sobie, ale Piotruś ma wyjątkowo

Numer relacji:

19/2013/Turystyczne wojaże

przewrotną zdolność interpretowania zdarzeń. Przekonajcie się sami…

8 sierpnia. „Orzeł wylądował!” – informuje Piotr każdego

R e l a c j a o b j ę t a r a n k in g a m i " M o t o - T u r y s t a R o k u 2 0 1 3 " & " W y p r a w a R o k u 2 0 1 3 " Data wyprawy

Data nadesłania relacji

Data publikacji relacji

09.07 - 05.08.2013

26.08.2013

03.11. 2013

GALERIA – część 1 >>> GALERIA – część 2 >>>

Orzeł wyfrunął z gniazda 9 lipca. Zamierzał dotrzeć do Czarnogóry. Przed wylotem kultowe śniadanie – „gdowski zestaw I wzbogacony”, bowiem z cebulką i pomidorami. Upajamy się smakiem, żeby go zapamiętać na długo. Kierujemy się w stronę Zakopanego. Po

drodze

zaglądamy

do

zamku

w

Niemodlinie,

gdzie Jan Jakub Kolski kręcił „Jasminum”. Budowla jest

okazała

i

bohaterka „Co

się

zamknięta filmu,

dziwisz?”

na

cztery

spusty.

skwitowałaby Zamek

ten

obchodzimy

Mała

Gienia,

fakt

trafnie:

prawie

dookoła.

Przez szpary w potężnych wrotach bramy próbujemy coś dostrzec. Chętnie zobaczylibyśmy cele „dziwaków” czy też kuchnię brata Zdrówko… Nic z tego. Widocznie obecny właściciel, Fundacja Książąt Niemodlińskich, czeka na cud świętego Czeremchy (odsyłam do filmu). Do

Zakopanego

docieramy

bez

niespodzianek.

Góry

stoją

na

swoim

miejscu.

Rozbijamy

się

na zaprzyjaźnionym campingu „Ustup”. Motocykl prowokuje nowe znajomości, a i Piotr jest z tych,

co żywemu nie przepuszczą, więc szybko nawiązuje kontakt z Holendrem- Hansem z sąsiedniego namiotu. Wychwalając Polskie Tatry, poleca mu szlak do Doliny Pięciu Stawów, a następnie przez Świstówkę do Morskiego Oka, skąd jeszcze „tylko” 10 km asfaltem do Palenicy Białczańskiej… Trasa widokowo piękna, a jej długość niektórzy na pewno znają.

Strona 1 z 14


Ranek na „Ustupie” to aksamitna od rosy trawa i widok na skąpany w słońcu Giewont. Kawa w takim otoczeniu koi wspomnienie nocnego zimna. Niedogodności noclegowe to najbliższa przyszłość, więc się nimi nie przejmuję. Na śniadanko standardowy „gdowski zestaw II” i ruszamy dookoła Tatr.

W Zakopanem spory ruch, w Dolinę Kościeliską wchodzi rzeka ludzi, ale dalej jest już prawie pusto. Teraz góry skrywają się we mgle i pozbawiają nas fotograficznego żniwa, na jakie liczyliśmy. Na granicy straszą pozostałości dawnego terminala. Dzisiejszy dzień wypełniony jest zakrętami, serpentynami, podjazdami i zjazdami. Wjeżdżamy na wysokość 1100 m n.p.m. Kiedy zaczynamy zjeżdżać, motocyklista jadący z przeciwka pokazuje, by hamować. Po chwili widzimy… Wzdłuż zakrętu stoi kilkanaście motocykli, a pierwszy stojący motocyklista oznajmia: „Wpier… się w barierkę”. Mówią, że pomocy nie potrzebują. My za to dalej jedziemy z większą pokorą. Po drodze Piotra dopada apetyt na ser, więc stajemy przy Muzeum Wsi Liptowskiej w Przybylinie. Jak już stanęliśmy, to zwiedzamy działający od 1991 r. skansen stworzony z zabudowy miejscowości zalanych przez zbiornik retencyjny Liptowska

Mara. Każdy obiekt został opisany, także w języku polskim, więc można chodzić własnymi ścieżkami. O pełnej godzinie przewodnik udostępnia kościół, dwór Pariżowce i dworek szlachecki z Pałudzy.

Jadąc

dalej,

sprawdzamy

obecność:

Krywań,

który wyciska ostatnie poty z niepokornych turystów, Koprowy Wierch, Rysy… Wszystko na swoim miejscu. Chmurzy docieramy

się do

jednak

coraz

Tatrzańskiej

bardziej, Łomnicy,

więc

nie

gdy

możemy

sprawdzić, czy Łomnica stoi cała, bowiem widzimy ją tylko do stacji pośredniej. Reszta tonie w czarnych chmurach. Na pewno bez problemu można teraz dostać bilety na szczyt. Strona 2 z 14


Do Zakopanego wjeżdżamy kolejną pokręconą drogą od strony Cyrhli. W restauracji „7 Kotów” sprawdzamy, koty

w

komplecie.

Dalej

przez

Murzasichle,

ostro w dół, docieramy do Zakopianki. My się lenimy, aniołki grają w kręgle, Hansa i

jego

żony

nie

ma…

Wyruszyli

wychwalanym

przez Piotra szlakiem… Kiedy dostrzegamy ich w bramie campingu,

wyglądają

jak

my,

kiedy

zdobyliśmy

Lodową Przełęcz i wracaliśmy niekończącą się Doliną Jaworową (Słowacja), a Maria, u której mieszkaliśmy, chciała już powiadamiać ichnie służby. Następny dzień przeleżeliśmy jak betki. 11 lipca. Pakowanie idzie mi jednak jak po grudzie - ciągle coś „wylata” albo się nie mieści, a poza tym mam wrażenie, że zwijamy się już z pięć godzin. Góry toną w czarnych chmurach. Słowackie termalne źródła parują jak wielkie kotły. Jeszcze

raz

pokonujemy

wczorajszy

podjazd i zaczynamy odbijać w stronę Węgier.

Prawdziwy

deszcz

przeżywamy

tam,

gdzie

się

go

nie

spodziewaliśmy,

poza

górami.

Jest intensywny, ale nie trwa długo. Robi się coraz cieplej. Kręte drogi i pagórkowate tereny pokryte

słonecznikami podbijają nas bez reszty. Na granicy zawód - nie ma tabliczki „Węgry”. Miało być zdjęcie, a są… roboty drogowe. Wkrótce dostrzegam drogowskaz do miejscowości Tata, ale dziś tranzyt. Choć to Węgry, drogi polskie - dziury, łatanki, uskoki… Jest już bardzo ciepło, a my ciągle w kondomach. W końcu zarządzam przystanek na życzenie! Muszę to zdjąć! Piotr nie wie,

czemu nie zatrzymał się wcześniej… Pozbywszy się balastu, zaczynam odczuwać przyjemność z podróżowania, tylko te drogi. Krajobraz urozmaicają plantacje winnej latorośli i lawendy. Jest zjawiskowo.

Docieramy nad Balaton, czyli Jezioro Błotne. Kiedy spoglądamy z góry, woda jest turkusowa, zielona i niebieska. Spacerowym tempem, po przyzwoitym asfalcie

dojeżdżamy

do

miejscowości

Baltongyörök

(camping

„Castrum”). Recepcja czynna od 9,00 do 11,00... Wszystko załatwia chłopak obsługujący stróżówkę-dyżurkę: udziela informacji, wylicza opłatę, wskazuje parcelę, zabiera paszport i tłumaczy, że „morgen” w recepcji reszta. „Morgen” w recepcji możemy także wymienić walutę na zakupy… Zjadamy resztki przywiezione z Zakopanego.

Strona 3 z 14


Na campingu mnóstwo miejsca, mało turystów, plaża maleńka, a widok na „morze” zasłaniają zarośla. Obiekt lata świetności ma już za sobą, ale warunki niezłe - parcele wydzielone bukszpanem, duże sanitariaty, dostęp do prądu, restauracja. Zakamieniony prysznic sprawia, że woda sika cienko i we wszystkie strony. Cierpliwością jednak przezwyciężam trudności. Motocykl prowokuje kolejnych ciekawych… Tym razem Szwajcarów z sąsiedztwa, on ciekawy motocykla, ona opowiada o podróżach. W Polsce nigdy nie byli i chyba szybko nie dostąpimy zaszczytu, bo myślą o nas, jak o innej cywilizacji. 12

lipca.

zabrane

z

skromne

-

w

Na

kolację

Zakopanego, „zupa

„stróżówce”,

zjedliśmy dlatego

resztki

śniadanie

z

Knoora”.

Rozliczamy

bo

recepcja

ciągle

się

jeszcze

nie pracuje. Na Węgrzech podobnie jak wczorajtrochę

dróg

dziurawych,

trochę

lepszych

i niezmiennie ogromne pola słoneczników.

Rano chłodek, więc czas i kilometry uciekają szybko. Nagle coś przypomina terminal graniczny… Piotr zaprzecza, ale kiedy przejeżdżamy tę bramę, okazuje się, że jesteśmy w… Słowenii! A miała być Chorwacja! To oczywiście atrakcje Helgi. Tuż za magiczną bramą policja troskliwie zajmuje się Piotrem, a ja idę fotografować tabliczki, bo zaczynam się zawieszać… Polska - Słowacja – Węgry - Słowenia, no i za chwilę dosłownie Chorwacja. Słoweńska straż graniczna kontroluje dokumenty… Chorwacki terminal pusty, bo od 1 lipca 2013 r. to już UE, co potwierdza znak na granicy. Nowością są unijne flagi, poza tym wszystko po staremu.

Zanim wjedziemy na autostradę, zatrzymujemy się przy Lidlu. Kiełbasa na zimno z suchą bułką może

sprawić wiele radości. Kilometry pokonujemy szybko, kręgosłupy odpoczywają po trudach wczorajszego dnia. Docieramy na wysokość Senj, a potem zaczynamy bajeczny zjazd w stronę Adriatyku, pokonując liczne serpentyny i agrafki drogi nr 23. Góry z góry przypominają falbanki. Cofamy się nieco w stronę Novi Vinodolski do campingu „Kozica”. Tuż przed wjazdem na camping zapala się kontrolka ABS-u i … Dziadek Piotra powiedziałby, że z naszymi „hamulcami nie jest wszystko w porządku”… O złości, wściekłości, bezsilności, a później i strachu rozwodzić się nie będę. Pod prysznicem, jak rok temu, rządzą komary. Co mają się męczyć z tekstylnymi, może gołe lepiej smakuje…

Strona 4 z 14


13 lipca. Nie było samonaprawy. Kłopotliwa czerwona kontrolka nie zgasła. Piotr zarządza odwrót, choć to dopiero 5 dzień naszej podróży. Góry Czarnogóry znowu przenosimy w sferę marzeń. Na autostradę wjeżdżamy drogą 501, żeby uniknąć serpentyn. Pierwsze kilometry to szczególna koncentracja na drodze i na tym, co będzie się działo przy hamowaniu. Dziś cieszy każda prosta, im dłuższa, tym lepiej. Jedziemy zachowawczo, trzymamy większe niż zwykle odległości. Z góry widoki wspaniałe. Byłyby piękne zdjęcia, ale dziś nie mam głowy. Aparat schowałam do kufra, żeby niepotrzebnie się nie kręcić. Trochę się zachmurzyło, co dodatkowo sprzyja krajobrazom. Dumnie wznosi się most prowadzący na Krk i serpentyny mostów prowadzących do Rijeki. To jest bardzo widowiskowa trasa, świetna do zjazdu z autostrady, szczególnie dla plecaczka. Po kilkudziesięciu kilometrach jazdy autostradą

temperatura spada ponad 15 stopni. Piotr stawia diagnozę: „nie jest źle z tymi hamulcami, różnica niewielka, dyskomfort, bo się świeci to wkurzające czerwone” i świadomość, że coś mu jest. Obieramy kierunek - Bratysława. Po kilkudziesięciu kilometrach prawie pustej drogi czekają nas kolumny pojazdów i dwa spore korki. Po drodze dobijamy do dwóch motocykli z Katowic i wiadomą metodą radzimy sobie z korkiem. Kiedy opuszczamy okolice Zagrzebia, robi się swobodniej.

Docieramy na Węgry i posługując się mapą, radzi

pacyfikujemy sobie

z

tym

Helgę,

która

węgierskim,

nie więc

wymyśla jakieś niestworzone trasy na okrętkę. Programujemy ją „po literce”. Wraz z upływem dnia emocje opadają. Znowu

dostrzegamy

nazwy,

zabudowę

ronda i miliony słoneczników, które mają nas z tyłu. Jak Bratysława to camping „Złote Pieski” (Piaski, oczywiście). Od lat syfiasto nieco, ale nie zmieniła się też cena 14,30 € za nasz komplet. Komarów obecność stwierdzamy, ale nie są żarłoczne. Ludzi sporo - weekend i piękna pogoda. Po zasłużonej kolacji mamy już dzień dziecka, bo zamknięto prysznice. Na jednych wrotach widnieje jako godzina zamknięcia 21,30, na drugich 22,30. Myjemy ząbki i zapadamy w głęboki sen, odreagowując zmęczenie dwóch dób. 14 lipca. Budzimy się jak nowo narodzeni, a samopoczucie poprawia jeszcze

„gdowski

zestaw II”. Ruszamy do Wiednia. To nasza pierwsza

wizyta

u

wielkich

muzyków,

a zupełnie jesteśmy do niej nieprzygotowani. Pół kufra

przewodników

na

nic

się

zdaje

- Austrii nie mamy. Czas na przewodniki-ebooki.

Strona 5 z 14


Po drodze zwraca uwagę średniowieczna zabudowa Hainburga z górującym nad nim zamkiem oraz budynek Muzeum Fotografii w Fischamend. W Wiedniu parkujemy w całym centrum i snujemy się mało celnie. Trafiamy pod Karlskirche. Siadamy na ławeczkach i kontemplujemy, bowiem barokowa budowla zdumiewa wielkością i zdobnością. Wędrując dalej, widzimy na potężnej kolumnie postać wyposażoną w złocistą tarczę. Piotr obstawia: „Jak z tarczą, to bogini zwycięstwa”. „Bogini” jednak ma karabin i współczesny hełm. Podchodzimy bliżej i już wszystko wiemy. Monstrualnych rozmiarów pomnik

postawiono w sierpniu 1945 r. na cześć żołnierzy Armii Radzieckiej, biorących udział w wyzwoleniu Austrii. „Bogini” ma tarczę z sierpem i młotem. Magnesem miejsca jest fontanna rozsiewająca wodną mgiełkę.

Docieramy do opery, gaworzymy chwilę z Goethem i kolejnym pomnikowym wcieleniem Franciszka Józefa I, a potem przez Burggarten

dochodzimy do Neue Hofburg. Zmęczeni turyści oblegają wszystkie zacienione trawniki. Przez tarasy dochodzimy do Albertiny, a później kierujemy się w stronę gotyckiej bryły Stephansdom. Ze zdumieniem odkrywamy, że do środka można wejść bez opłaty! Świątynia wewnątrz jest równie imponująca, jak jej zewnętrzna elewacja. Wysokie nawy wspierają się na sklepieniach krzyżowo-żebrowych, a liczne elementy dekoracyjne są doskonałym odbiciem prezentowanego stylu. W białym mieście (tak nazwałam Wiedeń) wszystko kręci się wokół muzyki- nazwy ulic, turystyczne gadżety, „przebierańcy” z epoki. Wracając do Bratysławy, na upatrzonym polu słoneczników, zarządzam sesję zdjęciową.

Strona 6 z 14


15

lipca.

Opuszczamy

zachmurzoną

Bratysławę. Po drodze podziwiamy niezliczoną ilość „hradów” na wzgórzach. Do Bielska-Białej Helga prowadzi nas przez Czechy… Mam ochotę popukać tego przede mną w kask. Pakując się, miałam w rękach korony z poprzedniego wyjazdu, ale „…do Czech NA PEWNO nie zawitamy”. Temperatura

spada

do

12°C.

W

Bielsku

mamy

wrażenie,

że to Koło Podbiegunowe. Podjeżdżamy do Sikory, czyli serwisu BMW. Od diagnozy zależą nasze dalsze decyzje. Motocykl do lekarza, a my grzejemy się w salonie. Obok motocykliści, którzy korzystają z jakiegoś przeglądu. Jeden z nich twierdzi, że widział gdzieś Piotra. Zgadywanka zaprowadza nas na MotoTurystę. Piotr-celebryta, którego niechcący wypromowałam, jeszcze rośnie… Już obmyślam warunki umowy... Siedzimy tam około dwóch godzin, ale diagnozy nie postawiono. Żadne urządzenia nie były w stanie stwierdzić, co naszej maszynie dolega. Taka tajemnicza! Nocujemy w Bielsku w schronisku im. „Bolka i Lolka”- jedyne słuszne imię. Pokój, prawie luksusowy, ma jeden minus… 4 piętro. Za każdym razem do szczęścia prowadzi nas 96 stopni. Wieczorem pada z przerwami. 16 lipca (8 dzień wyprawy). W drodze do domu prowadzi nas piękne słońce. Odwiedzamy radiostację gliwicką w Muzeum Historii Radia i Sztuki Mediów. Szumna nazwa rozbudziła mój apetyt, a tu niewielka ekspozycja i film o prowokacji gliwickiej. Największe wrażenie robi wieża. 111 metrów

z modrzewiowego drewna czyni ją najwyższą na świecie konstrukcją drewnianą.

Wszystkie

elementy

łączone

mosiężnymi

śrubami.

Przypomina wieżę Eiffela. Na najwyższą platformę prowadzi 365 szczebli drabiny. Jestem niepocieszona, że nie można tam wejść. Uroku wieży dodaje pięknie zagospodarowany teren dookoła. Jest tu nowocześnie i elegancko, co potwierdza tylko, że Polska jest piękna. Przed Wrocławiem krótki odpoczynek. Trafiamy na restaurację, w której obsługują panie z kulinarnym polotem. Nie idzie on jednak w parze z błyskotliwością klientów. Facet przede mną chyba nie wie, z

ilu

osób

podliczania

składa

się

rachunku

jego

rodzina…

domawia

kolejne

Trzykrotnie kawy.

My

w

trakcie

w

kolejce,

nie byliśmy tak cierpliwi, jak kobieta za bufetem. Serniczek był doskonały!

Strona 7 z 14


Jeszcze kawałek autostrady, krajowa piątka i brama otwarta, więc „orzeł wylądował” szczęśliwie. Teraz odwiedziny u zaprzyjaźnionych mechaników, by umówić się, a właściwie motocykl na leczenie. Po raz pierwszy w życiu podróżowaliśmy tranzytem, atrakcje zostawiając na potem, czyli od Czarnogóry. Pokonaliśmy prawie 3 tys. km i odebraliśmy wielką lekcję pokory. Towarzyszyły nam graniczne tablice Polski, Słowacji, Węgier, Słowenii, Chorwacji, Austrii i Czech, a Czarnogóry nie! Ten kraj opiera się wszelkim planom.

Półtora tygodnia Piotr spędza więcej lub mniej u… Jacka (MT-092). W sobotę 27 lipca orzeł powraca do naszego garażu, a Piotr oznajmia: „W środę ruszamy”. Zanim nastąpi środa, będzie jeszcze niedziela, którą spędzi z… Jackiem. Jadą do Makowa Podhalańskiego, gdzie padł motocykl Leonowi (MT-152). Trzeba go-ich przywieść. Przy okazji odwiedziny u Marty i Kuby w Tychach. 31

lipca.

Kołujemy

na

pas

i

ruszamy

w

Pieniny.

Po drodze odwiedzamy Tyniec. Na parkingu Piotr uważnie lustruje nasze koła. Podnosi mi się lekko ciśnienie, ale udaję, że nie widzę. Kiedy stajemy na klasztornym dziedzińcu, mamy wrażenie, że jesteśmy tu pierwszy raz, tak wiele się zmieniło. W 2008 r. oddano do użytku odbudowane skrzydło, w którym znajduje się biblioteka, pokoje hotelowe oraz sale muzealne. Obiekt można zwiedzać z przewodnikiem. Naszą dwuosobową grupę oprowadza pani Ola i czyni to rewelacyjnie. Kamienie,

jak

to

kamienie.

Szczególnie

bawi

sklep

z

produktami

benedyktyńskimi. Studiujemy nazwy: piwo opata, furtiana, szafarza, sok mniszy, podgrzybki w zalewie prowincjackiej, konfitura na

niewiernych

zgrubiałą

skórę.

z

cytryn Jest

czy

klasztorna

wszystko,

mikstura

oprócz

efektów

benedyktyńskiej pracy, czyli książek, a pani Ola mówiła, że byliśmy cenieni. Polski benedyktyn przepisywał 7 książek, podczas gdy zachodnioeuropejski zaledwie 4! Wędrujący przez dziedziniec panowie z humorem dyskutują później o… jajach

mnicha. Jakoś tak dziwnie dziś słyszę ten motocykl… Mijamy Naprawę i bardzo byśmy chcieli nie korzystać z niej tym razem. Z ulgą odnotowuję zjazd z Zakopianki… Przemieszczamy się malowniczą

beskidzką

trasą.

Widzimy

najpierw

zamek

w Czorsztynie, a później Niedzicę z zupełnie innej niż zwykle strony.

Strona 8 z 14


Camping

„Polana

Sosny”,

wyposażony

w

ławki

ze

stołami,

jest pięknie położony nad brzegiem Dunajca. Piwo opata i furtiana dodają odwagi, by stawić czoło rzeczywistości. „Tylne koło słychać zbyt głośno. Jak to będzie łożysko, to się gryznę”- bojowo oznajmia Piotr… „To się nie dzieje naprawdę”- myślę sobie, bo łożysko wymienialiśmy w ubiegłym roku w Kaprun. Nie wiadomo: śmiać się, czy płakać. Talizman na niepsucie nie pomógł. Nawet nie mam siły się złościć tym razem. W łazience dwie niespodzianki. Po pierwsze: dwuzłotówka służy za żeton pod prysznic, ale wody dozuje za 50 groszy, po drugie: Piotr zapomniał szczoteczkę do zębów. Oto tajemnica naszego coraz mniejszego bagażu. 1 sierpnia. Rano rozpoznawczy telefon do serwisu u Sikory… Części na miejscu nie ma, ich sprowadzenie trwa do 10 dni roboczych, usługa 2-3 dni… Jednak to nie Austria! Rumunię przenosimy w sferę marzeń. Ryzykujemy Bieszczady. Pierwszy odcinek trasy pokonujemy pod czujnym okiem Trzech Koron. Droga gładka, trasa wijąca się pomiędzy pagórkami i wzgórzami. Tempo mamy paradne, nie turystyczne. Docieramy do zamczyska w Starej Lubowli, gdzie w latach 1655-61 przechowywane były polskie klejnoty koronacyjne.

Najpierw

pokazy

sokolników.

Główną

artystką

jest

Diana,

a jej opiekun rozbawia nas do łez, angażując przy tym widownię w różnym wieku. Później zaglądamy we wszystkie kąty, korzystając z

polskojęzycznego

z

nas

ostatnie

drukowanego

poty.

Ciągle

przewodnika. Kolos

góra-dół,

góra-dół,

wyciska

wędrujemy

po nieskończonej ilości schodów. Kropką nad i jest pozostawienie w wieży gotyckiej saszetki ze wszystkim. Takiego przyspieszenia jeszcze

w

życiu

nie

miałam.

Szczęśliwie

nikt

się

nią

nie

zaopiekował. Najwięcej radości budzi komnata, w której można założyć hełm i kolczugę. Część zbroi przykręcona jest do stołu i rośli mężczyźni, jak mój, mogą udawać, że są rycerzami i piją piwo. Kufle można sobie wybrać na miarę. Szkoda że nie wiedziałam, że powinnam się rozejrzeć za nakolannikami.

Strona 9 z 14


Luksusowa nawierzchnia kończy się tuż za polską granicą. Informacja „wyboje na odcinku 21 km” jest rozbrajająca. Na części tego odcinka był świeżo położony asfalt, ale chyba tylko po to, by uśpić naszą czujność. Większość dziś pokonywanej polskiej trasy to obraz nędzy i rozpaczy, łącznie z bombardowaniem kamyczkami ze świeżo naplutego łatania (PZN - polski zestaw naprawczy). Mijamy stację kolejki w Majdanie, gdy dobiega mnie głośny dziwny dźwięk. Rozglądam się nerwowo, przeczuwając, że coś zgubiliśmy i klaksoni jakiś samochód. Ku naszemu zdziwieniu, z prawej strony nadjeżdża kolejka, duchem z „Bolka i Lolka”. Pozdrawiamy się nawzajem- ci z kolejki i my.

Jadąc dalej w stronę Ustrzyk przypominamy sobie zdeptane trasy… Cisna wita nas, wbrew tradycji, nie deszczem, lecz słońcem. Później przemieszczamy się wzdłuż pięknie oświetlonych połonin. W Ustrzykach Górnych z sentymentem zjeżdżamy na camping PTTK. Okazuje się, że dziś koncert „Wołosatek”. Zostajemy. Gdy poszłam nas zameldować, Piotr nie tylko rozpakował nasz bagaż… Robił to tak sprawnie, że zdążył nawet położyć motocykl… na lewym boczku, gdy mu zdejmował tankbag… Pomocy siłowej szukał aż w barze, bo nikogo dookoła nie było… „Ale nic się nie stało” - zapewnił mnie z daleka. Camping zdecydowanie podupadł: zaniedbane sanitariaty, brak światła w łazience, w nocy nie świecą się latarnie. Od dziś Piotruś ma podróżną szczoteczkę do zębów w swoim „ulubionym” różowym kolorze. Nie wiem, czy zębów nie straci. 2

sierpnia

Zatrzymujemy

poświęcamy się

w

dużej

nowo

pętli. otwartej

„Bieszczadzkiej Bazie Motocyklowej” w Czarnej. Na parkingu kilka motocykli. Niektórzy zaglądają z ciekawości i na kawę, tak jak my. Można rozbić się namiotem, skorzystać z miejsca w wiacie, wynająć pokój, coś naprawić. Krótka pogawędka, „zwiedzanie z przewodnikiem” i ruszamy dalej.

Dojeżdżamy do Ustrzyk Dolnych, by sprzedać euro, co definitywnie zamyka nasze plany zagraniczne. W Jabłonkach koło Baligrodu zatrzymujemy się przy pomniku Świerczewskiego. Piotr kupuje tam sery, których jest miłośnikiem.

Strona 10 z 14


W Cisnej odbijamy do Majdanu i zatrzymujemy się na stacji głównej kolejki wąskotorowej. Spóźniliśmy się 10 minut - właśnie odjechała. Kolejka wykonuje dwa kursy dziennie do Przysłupu i z powrotem. Bilet normalny kosztuje konkretnie - 22 zł. Obchodzimy teren, oglądając te odnowione i te stare okazy. W Cisnej odnajdujemy „Siekierezadę”. Jest klimatyczna, choć tak naprawdę jest składowiskiem rekwizytów z różnych bajek: czerwone popiersie Lenina, któremu wyrosły diabelskie rogi, totemy z różnych kultur, butelki i baniaczki na alkohol, mnóstwo łańcuchów… Wszystko w półmroku. Nasze zamówienie opatrzone zostało siekierą 48. Przykute łańcuchem i oprawione w drewno menu wymaga od głodnego nie lada siły. Tutaj trudno się nudzić, ale jest ciasno, bo chętnych dużo.

Ostatnią atrakcją dnia jest wycieczka do Mucznego drogą „wspomnienie asfaltu”. Pokonujemy ją jednak dzielnie, bo Piotr marzy, by zobaczyć „Bazę Ludzi z Mgły”. Na miejscu okazuje się, że tutaj jej nie znajdziemy, musimy pojechać do Wetliny. Coś się Piotrusiowi potentegowało. Znów wracamy dziurawą drogą, mijając wielkie kotły do produkcji węgla drzewnego. Chcę im zrobić zdjęcie, ale w trakcie jazdy po dziurach to niemożliwe.

Stajemy, a nawet się kładziemy… znowu na lewym boczku, mimo zerowej prędkości. Czyżby tak miało być codziennie? W sobotę wybieramy się do Polańczyka. Jedziemy przez Wetlinę i Cisną, by na małą pętlę bieszczadzką wskoczyć przed Leskiem.

Widoki

świetne.

W

Wetlinie

rozglądam

się

w poszukiwaniu „Bazy Ludzi z Mgły” ze skutkiem podobnym do wczorajszego. Później pięknymi agrafkami wspinamy się pod górę, by zjechać do bezdeszczowej Cisnej. Trasa znana, więc nic nie wzbudza niepokoju. Przejeżdżamy Cisną, podjeżdżamy pod górkę prorokowane 10 % i spokojnie zaczynamy zjazd. Wydaje mi się, że dziś nasza awaria jest bardziej słyszalna, ale nie mówię nic. Jedzie się bardzo miło.

Strona 11 z 14


Tuż przed końcem zjazdu, na przedostatniej chyba agrafce znosi nas mocno po zewnętrznej. Piotr chyba spanikował, przyhamował, a że na zakręcie sporo piasku i kamieni… LEŻYMY! My zbieramy się szybko, ale motocykl wtłoczony pod barierkę jest przez nasze „półtora” jest nie do ruszenia (Piotr-jeden, ja- pół). Z pomocą przychodzi nam 4 kierowców samochodów. Jeden z nich, szczególnie trzeźwo myślący, cały czas pyta, czy nic nam się nie stało. Całe szczęście nie, bardzo dziękujemy. Czuję tylko kolano. Przez dziurę w spodniach widzę dziurę w lewym kolanie. Szybko zjeżdżamy w dół, bo na zakręcie jest niebezpiecznie. Dojeżdżamy „do Świerczewskiego” w Jabłonkach. Opatruję kolano, Piotr dokonuje obdukcji motocykla, dochodzimy nieco do siebie. Tutaj zapada decyzja o powrocie do domu. Zbyt wiele tych awarii mamy w kartotekach. Jacek później podsumował: „Znów Świerczewski przelewa polską krew”. Musimy się dostać do Leska, do apteki. Siłą woli, stylem rozpaczliwym, winduję się na kanapę z tym rozwalonym kolanem. Jak już się usadzam i blokuję nogę, to jadę. Gorzej jest z zejściem, pionizacją ciała i później znowu z wsiadaniem. Z Leska chcemy wrócić przez Polańczyk, ale narastające rzężenie z tylnego koła upomina się o krótszą drogę. Wracamy więc „po śladzie”, przyglądając się po drodze pechowemu „językowi teściowej”. Na campingu opatrujemy rany. Wieczorem idziemy na świetny

kameralny koncert „Domu o Zielonych Progach”. Prawie dwie godziny ulubionej muzyki i „do łóżka”. 4 sierpnia. Spanie na prawym boku owocuje odrętwieniem. Jako kobieta twarda zbieram się dość szybko, szczególnie że sąsiedzi serwują dziś od bladego świtu muzę całemu campingowi. Kiedy już wszyscy wstali, miłośnicy Radia Zet, dumni z dobrze wykonanej roboty, poszli w góry. Piotr odkrywa na lewym udzie siniaka długiego jak Balaton. Dziś chcielibyśmy dojechać do Tychów (do Kuby). Trzeba pracować nad rodzącą się niedzielną tradycją… (Przypomnę, że w poprzednią niedzielę Piotr był tam z Jackiem, kiedy transportowali z-awariowany motocykl Leona…) Znowu ruszamy do Leska, pokonując pechowy wczorajszy

zjazd.

najchętniej

bym

Dziś

wszystkie

prostowała.

zakręty

Drogę

w

lewo

pokonujemy

szczęśliwie, ale nasze koło… Do odgłosów stopniowo dochodzą turbulencje, w końcu jadę jak na wibratorze. Dojeżdżamy

do

Rzeszowa.

Upał

przy

naszej

małej

prędkości staje się nie do zniesienia. Mijamy Sędziszów Małopolski… i srutututu …zatrzymujemy się, a nasze tylne koło błyszczy od oleju. TO KONIEC. Piotr spycha motocykl na pobocze. Uruchamiamy nędzne ubezpieczenie-

gwarantuje

100

km

holowania.

Przyjmujący zgłoszenie pyta o sto numerów. Już się obawiam, że zażąda numeru buta i kołnierzyka. W końcu przyjął. Kolejny telefon do Kuby, a później „Jesteśmy w tak zwanej ciemnej dupie i … zaliczyłem szlifa w Bieszczadach”- melduje Piotr Jackowi, który już od tygodnia nie transportował żadnej beemy. Siedzimy w rowie. Gdyby nie był taki głęboki, poszłabym pod jedyne po tej stronie drogi drzewo.

Strona 12 z 14


Obok nas przejeżdża co najmniej kilkunastu motocyklistów- ani jeden się nie zatrzymał. Pewnie tak lubimy siedzieć w południowym skwarze w rowie, przy wąskiej ruchliwej szosie, na awaryjnych. Jacek nazwał ich fabrykantami… Laweta przyjeżdża szybko. Za 133 km (ponad ubezpieczenie) płacimy… W szoferce jest ciasno i piekielnie gorąco. Po drodze wszyscy przyglądają się

nam,

a

właściwie

naszemu

leniwemu

motocyklowi, ze zdziwieniem. Jeden z kierowców na stacji benzynowej pyta: „To takie też się psują?” U Kuby czeka już Jasiek (MT-033). Był z Ewą na Górze Świętej Anny, a teraz przyjechał pomóc. Wszyscy przyglądają się z zainteresowaniem, jak Piotr zdejmuje mnie z szoferki niczym nową żonę. Po chwili już wszyscy wiedzą, że wyszlifował mną ukochane Bieszczady. U Marty i Kuby- opowieści, zdjęcia, kolacja, spanie w łóżku i śniadanie (nie gdowskie). 5 sierpnia. Zajeżdża Jacek z przyczepą, którą dalej pojedzie nasz motocykl. Wszyscy dbają, by nie uszkodzić tego, co jeszcze ma sprawne. Jacek

postanawia zadomowić się u Kuby ze szczoteczką do zębów… O

15,30

jesteśmy

w

Lesznie.

Motocykl

do Jacka, przyczepa do wypożyczalni… Trzeci raz na wakacje już nie pojedziemy. Teraz leczymy dusze i ciała… Puste miejsce w garażu Piotr wypełnił rowerem. Chyba niedługo zamelduje się u Jacka, póki co, informuje wszystkich: O

„Orzeł wylądował”.

własnych

siłach

przejechaliśmy

1264 km. Był to nawet wyjazd zagraniczny i godny zapamiętania, choć nie ze względu na atrakcje turystyczne. Jacek (z importu) podsumował nas po poznańsku: „Można było zaoszczędzić na transporcie”. Pewnie, ale jakoś nie zawsze chce się mieć rozum na

ochocie.

Na

pamiątkę

tegorocznych

przygód nasz bezimienny dotąd motocykl otrzymał imię… Orzeł.

Strona 13 z 14


Strona 14 z 14


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.