Sponsor nagród dla laureatów rankingu „Moto-Turysta Roku 2013”
Sponsor nagrody dla autora „Relacji Roku 2013”
Se z o n 2 0 1 3
01.04.2013 - 31.03.2014
Tytuł:
Ku pamięci, czyli rzecz o przyjaźni…
Autor :
Brodaty Miś / Moto-Turysta 005 >>>
Ranga M-T:
Przewodnik >>>
Galerie:
Alpine Memorial Tour- 167 zdjęć >>>
Numer relacji: 26/2013/Zlotowe wojaże Relacja objęta rankingami "Moto -Turysta Roku 2013" & "Wyprawa Roku 2013"
„Piętno, jakie wywiera człowiek na człowieku jest wieczne
Data wyprawy
Data nadesłania relacji
Data publikacji relacji
07-15.09.2013
05.11.2013
30.12.2013
i jeszcze nigdy żaden los nie zbratał się z naszym bezkarnie”. Moja najważniejsza tegoroczna - ale za to najprawdziwsza - wyprawa, dobiegła końca. W głowie jeszcze szumi mi wiatr, który próbował wedrzeć się pod kask podczas autostradowych prędkości, oraz po przekroczeniu magicznie ekscytujących wysokości.
Nadal czuję w nadgarstkach wiele zakrętów przejechanych powyżej własnych umiejętności, choć ten rodzaj bólu akurat nie powoduje cierpienia. Tyłek jeszcze długo będzie pamiętał setki kilometrów wbite doń przez dziesiątki godzin jazdy, a które jednocześnie sprawiały jedną z możliwie największych radości i chwil szczęścia, jakich może doznać mężczyzna... bez udziału kobiety. Na liczydle motocykla przybyło prawie pięć i pół tysiąca kilometrów, a cztery wtryskiwacze rozpyliły do cylindrów nieco ponad 333 litry paliwa, zamieniając je w nieskończoną frajdę dla kierowcy i tworząc wrażenia, które w jego myślach ciągle mają tak wielki ładunek emocjonalny, że ledwo jest on w stanie go udźwignąć. Dobiegła końca impreza motocyklowa, która swój początek miała ponad pół roku wcześniej. Upłynęło zatem sporo czasu od jej inicjacji, ale bardzo chcę Wam przybliżyć ją prawie w całości, w możliwie najwierniejszy sposób. Życzę sobie takiego pisania, aby wywołać w Was, chociaż jedno wrażenie bycia tam razem ze mną i moimi towarzyszami,
www.moto-turysta.pl
1 / 30
poznania – choć w zarysie – moich, związanych z wyjazdem emocji. Może mi się to uda, a wtedy przeżyjecie kilka wspaniałych chwil
i to w dobrym towarzystwie… …bo dziś rzecz będzie o Przyjaźni.
Walter „Jeśli Go nie znałeś, to nie żałuj, bo przyjaciela stracił byś…” …pisze - niestety - niekiedy nasz Admin. w aktualnościach portalowych. Zawsze, gdy umiera lub ginie tragicznie jeden z naszych motocyklowych towarzyszy - znany czy nieznany nam bliżej - coś w nas pęka. Twardość, jakiej nauczyły nas trudy naszych wypraw - choćby na kilka chwil - mięknie. Refleksja i smutek, choćby na krótką chwilę, wypełnia nam głowę i wzmaga refleksje. Bywa czasem, że pojawia się też strach. Jeśli ją znaliśmy - wracamy do wspomnień o tej osobie, która - jak to zwykliśmy w takich momentach mawiać - jeździ już po niekończących
się drogach. Bywa często, że o obcym myślimy jak o przyjacielu, że myślimy o nieznanej nam osobie w sposób, który powoduje, iż mamy wrażenie jakby odszedł nam ktoś bliski. Na szczęście taki stan smutku i przygnębienia nie trwa w nas wiecznie. Jakiś czas potem, powoli wracamy na tory swojego życia. A potem jedziemy dalej i poprzez to życie i dalej w głąb naszej jednośladowej pasji, z silniejszą już nadzieją na więcej szczęścia i dożycie sędziwej starości z motocyklem jako przyjacielem… Walter Van Lierde - Belg, motocyklista, mąż, ojciec i Przyjaciel. Kochał życie, motocykle, jazdę i wysokie Alpy. Często je odwiedzał, najchętniej te trudno dostępne odcinki, bo choć nie dosiadał offroadowego motocykla, a ciężkiego cruisera, zapuszczał się w rejony, gdzie było mniej takich jak Jego maszyn, czy sportowych motocykli i kierowców, u których nie wykształcił się jeszcze w mózgu ośrodek odpowiedzialny za wyobraźnię i strach. Walter lubił przygodę i często tak właśnie spędzał czas. Odkrywał w pojedynkę, a także ze swym przyjacielem Jeremym coraz to nowsze, ciekawe trasy, by potem zachęcać do przejażdżki po nich, kolejnych swoich znajomych i przyjaciół. Umiłował góry tak bardzo, że bywał tam zarówno latem - na motocyklu, jak i zimą - delektując się jazdą na nartach. Zawsze w towarzystwie przyjaciół. www.moto-turysta.pl
2 / 30
Walter przejechał sześć SAP-Tourów, w tym dwa X-Treamy (alpejskie imprezy motocyklowe organizowane przez Jeremiego
od 1985 roku), oraz wiele innych, jak Euro-Tour, czy Benelux-Tour (imprezy motocyklowe będące w ofercie Europejskiej Federacji GoldWinga - GWEF). Góry, a szczególnie Alpy przyciągały Go jak magnes. Ciągle szukał w nich nowych doznań, nowych wyzwań i przygód, aby poszerzyć swoje horyzonty, jako człowieka i doświadczenia jako motocyklisty. W 2006 roku zaczął rozważać nową koncepcję Toura, w całości zaplanowanego po najwyżej położonych alpejskich drogach. Takich, które byłyby wyzwaniem, ale i bardzo ekscytującym przeżyciem dla kochających jazdę, ale i doświadczonych motocyklistów - jakim był i On sam. Jego koncepcja, to podróż przez najtrudniejsze regiony alpejskie w Europie, dodatkowo urozmaicona wieloma trudnymi podjazdami i technicznie wymagającymi
odcinkami. To miałaby być przygoda i frajda w jednej postaci. Taki Tour wymagał wiele planowania, przygotowań i dbałości o bezpieczeństwo uczestników. Wymagał wiele czasu, którego ani Walter, ani jego przyjaciel Jed wtedy nie mieli, obok zawodowego i rodzinnego życia. Czas, jego pęd i ciągły upływ, a w konsekwencji odkładanie spraw na później, nie zawsze daje drugą szansę. Bywa, że może nie dać innego terminu realizacji planów. Za to więzi międzyludzkie, choć mają różne podłoże i bardzo różną siłę, to mają tego czasu bardzo dużo. Te pomiędzy przyjaciółmi - mężczyznami są szczególne. Wiem to z racji bycia przedstawicielem tego gatunku. Natomiast domyślam się tego ich małego fragmentu, który dotyczył Przyjaciół Waltera, a który stał się również moim udziałem. Jestem facetem z krwi i kości, więc i wiem i czuję jak wielka może być i bywa męska przyjaźń. Niestety coraz częściej o tych niepisanych zasadach, które łączą przyjaciół, muszą przypominać mi książki lub filmy. To za sprawą tego, że czasy mamy wprawdzie piękne, bo te, w których dano nam żyć, ale wiele pokus sprawia, że czasem zmieniają się w dziwne i podłe. A zasady, którymi kieruje się przyjaźń słabo jakoś (i to akurat bardzo dobrze) dopasowują się do nich. Więc coraz rzadziej oglądam tę przyjaźń na własne oczy, w tak zwanym zwykłym życiu. Nie zmienia to faktu, że ona była, jest i będzie tym rodzajem spoiwa miedzy ludźmi, które w żaden sposób www.moto-turysta.pl
3 / 30
nie podda się życiowym czynnikom rozkładu. Miniony wyjazd mnie jeszcze bardziej w tym utwierdził.
Ostatniego dnia stycznia 2008 roku w wypadku na belgijskiej autostradzie, Walter Van Lierde, zginął tragicznie. Cóż może być lepszego dla pamięci po człowieku niż pomnik. Jako ludzie lubimy pomniki. Lecz ten, który miał powstać nie miał być z brązu. Miał nie być monolitycznie stojący i zbierający kurz oraz ptasie odchody. Miał pokazywać obraz prawdziwego temperamentu pierwowzoru, jakim był Walter i Jego koncepcja jeżdżenia po najwyższych - dostępnych w okolicy - górach. Właśnie w tym pomniku Walterowa koncepcja jazdy po Alpach miała przetrwać. Po pewnym czasie, którego Mu zabrakło, koncepcja ta stała się rzeczywistością. Za aprobatą żony Waltera – Diany, Jed zrealizował ją, do dziś, już dwukrotnie. W 2009 roku, rok po tym tragicznym wydarzeniu, organizator blisko trzydziestu motocyklowych „przejażdżek” po Alpach - wspomniany Jeremy Halpern (Jed), przyjaciel zarówno Waltera jak i Jego Rodziny, zorganizował memoriałowe, motocyklowe spotkanie, połączone z jazdą po najwyższych Alpach - górach, które najbardziej lubił Walter, a było ono przygotowane wyłącznie dla tych uczestników poprzednich alpejskich Tourów, którzy znali Go, jeździli z Nim, przyjaźnili się i chcieliby w ten szczególny sposób uczcić po Nim pamięć. Jed nazwał go „Walter Van Lierde Memorial Alpinie Tour” (WVLMAT). Miałem niewątpliwą przyjemność znać Waltera. Jeździłem także z Nim na dwóch alpejskich SAP Tourach, więc bardzo wcześnie byłem wraz z Marzeną na liście obecności tego pamiątkowego spotkania. Zaliczka wpłacona, motocykl niemal gotów do wyprawy, ale… na dwa miesiące przed startem straciłem pracę. Choć broniłem się przed nią, decyzja mogła być tylko jedna - rezygnacja. Trochę współczułem sobie, ale głównie byłem na siebie wściekły. Mieszanka emocji - jak za mocna kawa wieczorem - nie dawały mi nocami spać. Ale z ekonomią nikt chyba jeszcze nie wygrał bojów, więc i ja poległem, chyba jeszcze marniejszy niż wcześniej bywałem. Pomimo rezygnacji przeżywałem z uczestnikami każdy kolejny dzień memoriałowego Toura, co dawało pewien rodzaj zadowolenia, ale uwalniało też jeszcze większe pokłady żalu i złości. I jako, że przysłowia są mądrością narodu, to w ramach tej mądrości ciągle dudniło mi w głowie: „Jak się nie ma miedzi – to się w domu siedzi…”. No to posłusznie siedziałem...
www.moto-turysta.pl
/ 30
Jakoś to przeżyłem, choć nie było to tak łatwe, jak się początkowo wydawało. Minęło dla mnie kilka prawie niejeżdżonych sezonów.
Wiele imprez motocyklowych, które normalnie brałbym pod uwagę, również przeszło do historii. I oto na początku tego roku odkrywam na internetowej stronie Jeremiego, ogłoszenie o kolejnym Tourze dla pamięci Waltera i dostrzegam termin dobrze mi znany - kolejna rocznica tragicznej Jego śmierci, do którego należy się zdecydować o swoim udziale w memoriałowym spotkaniu. Najdłuższe tygodnie mojego życia w końcu upływają i z żalem, ale i ulgą dla duszy rozpoczynam luty. Lista zamknięta. Mnie na niej nie ma. Trzeba nadal żyć, a pasje odwiesić na kołku, bo „jak się nie ma miedzi…”. Znowu wewnętrzna wściekłość, smutek i żal osłabiały mnie. Minęło kilka dni. Pewnie są sposoby, aby udało się zapomnieć o tej wyprawie. Jednak moje związane z motocyklową
i mototurystyczną pasją przyzwyczajenia są silniejsze niż postanowienia. Codziennie zaglądam na stronę Jeremiego i nagle dzieje się coś dziwnego. Pod koniec lutego odkrywam informację o rezygnacji trzech uczestników oraz ponowne otwarcie listy dla chętnych. To może wydać się niektórym dziwne, może nawet trudne do uwierzenia, ale tak silnie przeżywałem tę informację, że kolejnej nocy - śnię o swoim udziale w tej imprezie. Śnię tak realistycznie, że zaraz po przebudzeniu opowiadam żonie z detalami, gdzie byłem, co widziałem, kto był i jak tam było. Nie zawsze pamiętam tak szczegółowo właśnie wyśnione sny, ale ten taki był. W dodatku miał swój początek, środek i szczęśliwe zakończenie. Nie urwał się nagle, w najciekawszym momencie - jak kończą się najczęściej sny z piękną nieznajomą w roli głównej… W tym turystycznym śnie wraz ze mną był Jakub - podobnie jak ja był na liście uczestników pierwszego memoriałowego Toura i zrezygnował w udziału, ale tylko dlatego, że zrezygnowałem ja - miałem Go więc na sumieniu… W moim śnie - jeździliśmy razem, pokonywaliśmy nie łatwe wzniesienia i cieszyliśmy się z udanych dni w Alpach. Wspominaliśmy Waltera i jeździliśmy po najmniej dostępnych dla turystycznych motocykli zakamarkach, najwyższych europejskich gór. Moja senna przejażdżka obfitowała w mnogość detali, kolorów, a nawet zapachów i smaków. Marzena była zaskoczona, że tak dokładnie pamiętam to, co i jak mi się śniło. Nie ukrywam, że zdziwiony byłem i ja sam. Głównie z powodu, iż tyle przydarzyło mi się w ciągu kilku godzin minionej nocy. Racjonalizm, jakim kieruję się w życiu (choć zdaniem żony - nie za często), podpowiadał, że zapewne intensywne myślenie o kimś lub o czymś na jawie, często bardzo mocno znajduje odzwierciedlenie w snach. Może nie za często i może nie tak realistycznie, jak w moim przypadku, może nie tak szczegółowo, jak to się właśnie zdarzyło, ale zapewne mamy czasem wpływ na sny i zupełnie nieświadomie wywołujemy www.moto-turysta.pl
5 / 30
czasem takie wątki. Z takim właśnie wnioskiem ruszyłem w kolejny dzień swojego życia, a żeby nie było sielankowo, plan przydomowych
prac na sobotę był długi i stosunkowo ciężki. Po dwóch dniach zupełnie niespodziewanie dla mnie zadzwonił Jakub. Zaproponował rzecz nie do odrzucenia. Znając moją sytuację materialną oraz nieprzystające do niej nastawienie do wyjazdów „w świat”, zaproponował pożyczkę wpisowego. Był początek chłodnego marca, a ja nagle poczułem się tak, jak zazwyczaj czujemy się w upalny dzień po długiej fizycznej robocie - cały mokry. Spociły mi się nawet oczy. To szczęście ciągle trwa. I chcę trwać w takim wewnętrznym stanie jeszcze długo, pomimo, że impreza sezonu już za mną. Góry...
Geogre Mallory - słynny angielski alpinista dwudziestolecia międzywojennego, zapytany dlaczego chodzi w góry, odrzekł: „Bo są!” Ale dlaczego się tam jeździ na motocyklu? Na pewno z tego samego powodu, choć dla innych emocji. A te najfajniejsze emocje i te, które motocykliści lubią najbardziej, przeżywa się na drodze pełnej zakrętów. A gdzie pokręconych dróg jest najwięcej? Między innymi właśnie w górach. Góry, które oglądamy, tworzyły się miliardy lat i same w sobie stały się już doskonałą formą. Dopiero w ostatnich kilku wiekach zbudowano tam setki kilometrów dróg. Początkowo wyłącznie z powodów militarnych i dla transportu. Później, wraz z rozwojem motoryzacji, latami ich jakość poprawiano, aby były bezpieczniejsze, bardziej widokowe i aby przyciągały większą ilość pasjonatów i zmotoryzowanych turystów. Chyba największego rozgłosu górskim drogom przydały imprezy sportowe, takie jak rajdy i wyścigi samochodowe oraz motocyklowe. Tylko w warunkach ekstremalnie trudnych, podczas krętych odcinków o bardzo zróżnicowanej wysokości,
udawało
się
sprawdzić
prawdziwe
umiejętności
kierowców
i wytrzymałość oraz jakość maszyn, którymi konkurowali miedzy sobą. Z tego też
powodu
Alpy
lubił
Walter.
Dawały
zarówno
radość
przebywania
z przyjaciółmi, jak i zmagania się na motocyklu z przyrodą w najbardziej wyrafinowany sposób: w palącym słońcu, w ulewnym deszczu, w smagającym całym zestawem „człowiek-maszyna” wietrze, nawet www.moto-turysta.pl
6 / 30
w padającym śniegu. Do tego piękno wokół, które jakże często nam umyka. Tym pięknem, wynikającym z obcowania z przyjaciółmi,
w pięknie stworzonym ręką Boga, krasząc sobie te chwile ogromem przyjemności z jazdy motocyklem po winklach, dzielił się z nami Walter. Jeremy, w ten niecodzienny sposób - czcząc pamięć przyjaciela - zaprosił chętnych takich wyjątkowych wrażeń, by odbyli z Nim tę przygodę. Właśnie w Alpach, właśnie w tych miejscach, które najbardziej lubił Patron imprezy. Gdzieś w głowie tliła mi się jeszcze jedna myśl, że Jed chciał, abyśmy o te paręset metrów nad poziom morza, na które wjedziemy, byli bliżej Waltera. Może?... My... „Człowieki? - Mamy tu jednego…” - Król Julian Trochę śmiesznie? - Tak, bo miało nie być smutno. Bo Walter był wesołkiem i jajcarzem. Duszą towarzystwa. Więc i my byliśmy weseli, uśmiechnięci i pełni radości z bycia razem, w jednym tylko celu - oddać cześć Przyjacielowi w sposób, jaki to robił, gdy żył… Z założenia to nie miała być impreza masowa. A chyba wręcz przeciwnie. Od początku, miała być reglamentowana. Dziesięć - dwanaście - to optymalna ilość maszyn i ludzi, nad którymi zapanujesz i którym odpowiednio dogodzisz. I właśnie tak liczebna była nasza grupa. Wszyscy - to znajomi lub przyjaciele Waltera. Dwie Valkyrie F6C, siedem GoldWingów o największych pojemnościach (w tym jeden najnowszy) i mój Limited Edition - jedyny klasyk. Jeszcze przed przyjazdem Jeremy kilkukrotnie powątpiewał, korespondując ze mną, czy aby maszyna, którą zamierzałem odbyć wysokoalpejski Tour, go w ogóle przetrzyma. Wkurzał mnie tym, ale niestety wzbudzał też prawdziwe wątpliwości.
Pomimo nich, w niedzielne popołudnie pierwszej dekady września, do motocyklowego hotelu w Bad Peterstal w Schwarzwaldzie dotarli szczęśliwie: Jeremy, Vic, Paddy, Richard, Peter, Fred, Alex, Jakub, Walek i ja. Dwóch uczestników z przyczyn od nich niezależnych nie dotarło na Tour, ale Jed wymieniał ich przy każdej stosownej okazji. Miłe. Ponieważ byli sami przyjaciele i znajomi Waltera, dobrze wiedzący, jakim był dowcipnisiem i duszą towarzystwa, to i wspomnienia o Nim były częstym gościem naszych rozmów i to przede wszystkim wspomnienia radosne, śmieszne, a bywało, że i „pieprzne”. Również w ten sposób, bardzo często On był tam z nami.
www.moto-turysta.pl
7 / 30
Trasa, czyli gdzie koła poniosą...
„Dopiero ze szczytu góry można ocenić rozległość równiny” - przysłowie chińskie Od samego początku wyprawa miała charakter tajemniczy - czego znaczenie w pełni odkrył nam Jeremy dopiero na samym jej końcu. Miejsce początku naszej alpejskiej przygody poznaliśmy na sześć dni przed odpaleniem silników w drodze ku Alpom. Trasy każdego dnia organizator dawał nam poprzedniego wieczora lub z samego rana, na kilkanaście minut przed startem. Te zabiegi miały dawać nam poczucie prawdziwej przygody, wzmagać emocje. Czasem też rozpalały nerwy, a bywało, że nawet niektórych złościły. Nie wspomniałem wcześniej, że to impreza nieco ekstremalna i dość surowa. Jej namiotowy charakter, podkreślać miał większą więź z przyrodą, górami i aurą, wyrabiać większą odporność i dawać szanse na lepszą integrację. Taka odrobina komuny w kapitalistycznym świecie. Tour w całości omijał trasy szybkiego ruchu i autostrady, a w sporej części przebiegał w ogóle z dala od nowoczesnej infrastruktury i cywilizacji. Nowoczesne, były wgrywane - co dzień wprost do nawigacji - trasy i zdecydowana większość motocykli. Co ciekawe ta nowoczesność map stawała się czasem problematyczna. Papierowa mapa nie przestaje działać, gdy brakuje sygnału lub napięcia, nie podpowiada „głupich” manewrów, nie zaskakuje brakiem alternatywnego wyboru, nie kończy się na szczycie góry… W zasadzie nie zawodzi nigdy. Z nawigacją elektroniczną bywa często odmiennie. Nawet mając sporą wprawę w jej obsłudze, potrafi uciec spod naszego dowodzenia nią i zaczyna żyć własnym życiem. W wysokich górach, w osłoniętych górami dolinach, takie sytuacje zdarzają się nader często i z powodu takich kłopotów, bywały chwile nieco dłuższego wyczekiwania na niektórych uczestników naszego Toura. Szczęściem - wszyscy poodnajdywali się i co ważniejsze – przetrwali całą zaplanowaną trasę.
www.moto-turysta.pl
8 / 30
Jako samozwańczy członek zarządu klubu gadżeciaży, czuję się w obowiązku zwrócić Waszą uwagę na logotyp imprezy.
Przed pierwszym Tourem, Jeremy opracował go tak, aby najlepiej oddawał on i pasję Waltera i cel Imprezy. Stał się bardzo trafnym symbolem Toura. Trochę sugerując się tym pomysłem, na jakiś miesiąc czy dwa po znalezieniu się na liście uczestników, wpadłem na pomysł przygotowania specjalnych koszulek poświęconych Walterowi i tej memoriałowej imprezie. Projekt mojego autorstwa konsultowałem skrupulatnie z organizatorem. Wspomógł mnie bardzo w tym dziele i jego zmaterializowaniu Set (dzięki Ci ogromne Jacku i niskie ukłony pod Twoim adresem) i udało się bardzo. W dzień zbiórki, w Bazie nr 1, wszyscy odziali się w „Walterówki”, bardzo chwalili nie tylko wzór - projekt, ale również jakość i wykonanie (tu drugi ukłon w kierunku Jacka). Byłem szczęśliwy i dumny z takiego odbioru
oraz komentarzy.
Potem, głównie z powodu więzi, jakie zaczęły tworzyć się pomiędzy nami, jako uczestnikami, już pierwszego dnia zaczęliśmy integrację. „Na pierwszy ogień” poszedł Vic, a konkretnie Jego urodziny. Z umiarem - wszak od następnego dnia mieliśmy już stawiać czoła nieznanej nam wtedy jeszcze trasie WVLMAToura.
Frajda bajkera – czyli jazda (nigdy bez trzymanki)... …mamo - jadę bez rąk, mamo - jadę bez nóg, mamo - jadę bez …wębów… A jak to wyglądało bardziej szczegółowo? www.moto-turysta.pl
9 / 30
Celowo w relacji pomijam najszybciej pokonany, ale mało atrakcyjny i meganudny przejazd z domu (a w zasadzie z miejsca zbornego
naszej polskiej, trzyosobowej grupy - koło Rawy Mazowieckiej), do Bazy numer 1. Niemal w całości autostradowy, jednocześnie oddając szacunek budowniczym tych superszybkich dróg, bo jednak droga (i opony) ubywa tam bardzo szybko. Wszyscy uczestnicy, w tym i Polska ekipa, czyli Jakub, Waldek i ja, ruszyliśmy w poniedziałkowy ranek ze Schwarzwaldu w Niemczech. Do przejechania na rozgrzewkę mieliśmy 536 kilometrów, ale tylko dwie przełęcze, sprawiające średnią trudność, nawet pierwszego dnia. Trasa dość płaska i bardzo dobrymi drogami (wiadomo D i A). Gdy po nocnym deszczu, zaczęły opadać poranne mgły i początkowo mocno zachmurzone niebo zaczęło dawać znaki, że jednak pogoda się poprawi, byliśmy już w drodze. Pierwsza przełęcz –
nieco ponad 900 mnpm (nawet nie pamiętam jej nazwy - przepraszam) - wydawała się być bardzo wysoka po tych poprzednich, płaskich, dojazdowych setkach kilometrów. Po zjechaniu z niej wjechaliśmy w typowy rolniczy krajobraz pożniwnych pól i stojących jeszcze na innych polach w ogromnej ilości łanów kukurydzy. I to zza tej kukurydzy, po kilku godzinach jazdy, nieśmiało zamajaczyły pierwsze szczyty prawdziwych gór. Im byliśmy bliżej, tym stawały się bardziej wyraźne. Zacząłem dostrzegać ich kanciaste
kształty, nieprzystępne, a miejscami nawet ośnieżone zbocza. Momentami straszne. Wielorakie wrażenie wywoływała zawsze we mnie natura tamtego regionu. Teraz było podobnie. Ale ciągnęły nas do tych nieprzystępnych gór nie tylko wskazania GPSów, ale też pragnienie przeżycia wyjątkowej przygody. Południowe słońce, które prawie przez cały dzień świeciło nam w twarze, dawało sporo przyjemności z jazdy, czasami też przegrzewało niewprawione jeszcze w dobraniu odpowiedniego odzienia ciało. To miało mieć większe znaczenie już w ciągu następnych dni, kiedy szybko przypomniałem sobie, jakie w Alpach występują różnice temperatur pomiędzy nizinami, a szczytowymi odcinkami, w drodze na upragnione przełęcze. Nie nudząc się wcale dotarliśmy do drugiej Bazy w Zell am See w Austrii. Kemping dość dobrze wyposażony, co ciekawe jeszcze tętniący życiem turystów kamperowych. Nie mam tej fotki, ale niektóre kampery i przyczepy tam stojące, ustrojone były świątecznymi lampkami, więc domniemywam, że ten sezon www.moto-turysta.pl
10 / 30
nie ma końca… Okazuje się, że każde hobby ma dewiacje i łatwo można przesadzić (napisał właściciel niemal w całości pochromowanego
GoldWinga). Budowanie międzynarodowego obozu. Potem kolacja. Pomimo że przygotowana trochę w harcersko - traperskii sposób, czyli na wpół szybko, na wpół surowo, smakowała jak pierwszy łyk wody po przejściu pustyni. Po odnowie sanitarno-biologicznej zebraliśmy się wszyscy po wiedzę, co też nas czeka kolejnego dnia. A czekał nas pierwszy prawdziwie alpejski dzień. Kierunek Livigno, 458 kilometrów, co nawigacja zamieniła na ponad 7 godzin samej jazdy. Tyłek się jeszcze spłaszczy - pomyślałem i po godzinnej pogawędce i dwóch piwach padłem w śpiworze szczęśliwie
zmęczony. Sen okazał się i nagrodą za pierwszy dzień, ale też potrzebnym
rodzajem
koncentracji
przed
drugim
dniem,
ale pierwszym naprawdę trudnym odcinkiem. Czekało nas mnóstwo przeżyć… Począwszy od Dolomitów, kojarzących mi się do tej pory ze sportami zimowymi oraz z pięknem gór, a które miały już za kilka godzin stać się dla nas prawdziwą extremą, a skończywszy na najwyższych dostępnych przełęczach. Tak więc zapowiadało się wiele atrakcji. Ze względu na fakt, iż jechałem z zamiarem opisania tego wyjazdu, dokumentowałem dość sporo na karcie pamięci aparatu i zwojach
mózgowych, często zatrzymywałem się, zawracałem, zsiadałem z motocykla, zbaczałem z zaproponowanej trasy, łaziłem w miejsca, w które nie powinienem, jak również w te, w których warto było „stracić” trochę cennego czasu zaplanowanego przez organizatora na jazdę w czystej postaci. Poprosiłem więc moich krajan, aby pojechali sobie swoim - bardziej niż moje -wyczynowym tempem, a ja pojadę swoim, moto - turystycznym. I taki kompromis spowoduje, że każdy wyniesie z tej wyprawy odpowiednią dla siebie ilość radości i frajdy. Pojechałem inaczej niż wszyscy pozostali, w swoim wcześniej zaplanowanym stylu. Aparat na szyi nie zawsze spełniał się jak przewoźna kamera, więc musiałem parkować choćby na chwilę w miejscach, gdzie tego robić nie wolno - ale WARTO! Jednym z takich był ważny turystycznie odcinek alpejskiej trasy w okolicach najwyższego austriackiego szczytu – „Wielkiego Dzwonnika”. Co początkowo, ze względu na nazwy dróg, bardzo mnie bawiło. Tym, którzy tam nie byli wyjaśnię, że położone bardzo wysoko drogi mają nazwy takie, www.moto-turysta.pl
11 / 30
jak ulice w miastach i ta, po której aktualnie się wspinałem nazywała się Grossglocknerstasse, a przebiegała przez kompletne zadupia,
w dosłownym tego słowa znaczeniu, więc to „sztrase” pasowało jej właśnie jak świni kamizela, a na mnie działało rozśmieszająco. Wielominutowa wspinaczka niosła ze sobą kilka atrakcji. Pierwszą w postaci słońca, które w szczególny sposób uwydatnia kształt i piękno gór. Kolejną, było coraz bardziej przejrzyste powietrze, sprawiające wrażenie większej bliskości z tymi górami. No i te zakręty, coraz ciaśniejsze, coraz bardziej strome, drogi raz węższe, a zaraz ponownie szerokie. Po przekroczeniu dwóch tysięcy metrów nad poziom morza, roślinność też pokornieje i staje się mniej kolorowa, a bardziej szara. Za to odporna na to wszystko - jak sądzę - bo jednak ciągle żyła. Dojechałem do najwyższego punktu Grossglocknerstrasse - miejsca spotkań moto i cyklistów. Wyżej znajdowały się tylko szczyty gór i pojedyncze, latające ptaki. Mała przechadzka, dla udokumentowania tego faktu oraz ofiarowania nadgarstkom kilku chwil odpoczynku i czas, by ruszać dalej, bo to dopiero pierwsza godzina w siodle, a było ich - jak wspomniałem - dużo więcej. Jeszcze podczas zjazdu z tej przełęczy, na jej drugim zboczu, ponownie wjechałem w gęstą mgłę i zacząłem rozmyślać, co jest na końcu tej „sztrase”? Gdzie dojadę, gdybym pojechał prosto, bo Jeremy zaplanował nam inny odcinek i plan nakazywał zjechanie
z tej drogi w kierunku kolejnej wysokiej przełęczy. No i zgrzeszyłem brakiem subordynacji po raz pierwszy tego Toura. Pojechałem prosto. Była to decyzja w miarę łatwa – bo nie wymagała włączenia lewego kierunkowskazu, ale jej słuszności nie byłem pewien jeszcze przez kilkanaście kolejnych kilometrów. Długo zastanawiałem się czy postąpiłem dobrze, bo zapewne otaczały mnie góry i piękne widoki, tyle, że ja ich nie widziałem. Widziałem w zasadzie tylko kilka metrów przed sobą i na tym braku widoku się koncentrowałem, żeby nie przypirniczyć w cokolwiek. Taka męczarnia trwała dobrych kilkanaście kilometrów. Ale za swe krótkotrwałe cierpienie dostałem nagrodę.
www.moto-turysta.pl
12 / 30
Wjechałem oto na rozległy parking, niemal kompletnie pusty.
Ale jak to w tamtych szerokościach i długościach geograficznych bywa, nie był on dla mnie - motocyklisty. Znaki kazały mi jechać dalej, czyli wyżej, bo dla motocykli są odrębne parkingi, nieco ciekawiej usytuowane - bo jak wiadomo, motonici to twardziele. Tam też nie było ciasno. Konkretnie mój GoldWing był drugim pojazdem, który tam zaparkował. No i był nagrody ważny ciąg dalszy. Nie było tam mgły.
Wprawdzie nadal chmury wisiały nade mną, ale wiatr tak nimi „rozporządzał”,
że
momentami
widziałem
i
błękitne
niebo,
i dno lodowca, i przebłyski słońca i to mnie bardzo cieszyło.
Zastałem tam niecodzienny pomnik. Według opisu - największą łódź wykonaną z brązu - nawiązujący do Arki Noego, symbolu przetrwania ludzi i odkrywania świata. Po małej sesji fotograficznej, już miałem wrócić na zaplanowany prze Jeremiego szlak, ale… siku mi się zachciało i przez tę gwałtowną potrzebę, odkryłem, za co tak naprawdę zapłaciłem ponad 20 Eurasów, wjeżdżając na ten odcinek alpejskich „sztrase” (bo był płatny). Nie, nie! Nie za super drogi kibelek, ale za możliwość korzystania ze wszystkich znajdujących się na trasie atrakcji. Warto i trzeba czytać podarowane w punktach poboru opłat ulotki, a tam stało, że można śmiało uczestniczyć w oglądaniu wystaw i multimedialnych prezentacji oraz filmów. No i zostałem tam na ponad godzinę. Po pierwsze była tam pokazana w dużym skrócie ewolucja ziemi do obecnego kształtu i bytu, potem regionalne dźwięki przyrody i (nie)żywe zwierzęta. Ale zestawiono te naturalne dla mnie atrakcje, z wyjątkową jak na tę wysokość – wystawą motoryzacji. W trzech obszernych salach zgromadzono, kilkanaście samochodów – od początków motoryzacji do czasów współczesnych, prezentując tam takie kultowe osobliwości jak „Garbus” czy „Trabi”, albo zestawiając ze sobą pierwszą i najnowszą 911-stkę od Porsche. www.moto-turysta.pl
13 / 30
W drugiej kilkanaście motocykli - również od pierwszych jednośladów z napędem, po offroadowych tryumfatorów Dakaru. I coś, co zrobiło
na mnie - ciągle małym chłopcu - największe wrażenie. Kilkaset modeli i miniatur samochodów od początku motoryzacji do czasów współczesnych. Tylko zdrowy rozsądek kazał mi zbierać się do motocykla. Mógłbym tam zamieszkać na wiele długich dni i nocy.
W tak zwanym międzyczasie dotarły na parking ze cztery autokary z miejscowymi i zamiejscowymi emerytami, więc zrobiło się gwarno i tłoczno, zwłaszcza w porównaniu z moim pierwszym wrażeniem. Powróciłem na trasę, ale cały czas nie mogłem uwierzyć temu ogromowi wrażeń, jakie przypadkiem sprawiła mi natura złośliwa… Miałem
ponad
godzinę
opóźnienia,
więc
następne
kilometry
przejechałem karnie według wskazań nawigacji. Satysfakcjonujące podjazdy do przełęczy, ich osiąganie - obowiązkowe zdjęcia i naklejka portalowa, mniej nerwowe zjazdy, ale tylko po to, by wspinać się ponownie. Urok „zaliczania” przełęczy w Alpach jest tym większy, że choć wielu, często na pierwszy rzut oka wydają się podobne, to jednak różnią się tak naprawdę chyba wszystkim. Każdym zakrętem, nachyleniem drogi, widokami po każdej jej stronie, a także zapachami, jakie tym widokom towarzyszą. Różnią się także tym, co zastajemy na górze, infrastrukturą, wiatrami tam wiejącymi, przejrzystością powietrza, a bywa, że także opadami. Mijane miejscowości, znane mi jedynie z telewizyjnych transmisji zimowych zawodów narciarskich, jeszcze bardziej wzmacniały moje postrzeganie trasy przygotowanej na ten dzień. Widoki i dziesiątki zakrętów przygotowywały mnie na najważniejszą tego dnia - przełęcz Stelvio (2758m n.p.m.). Wcześniej
z
dużą
zazdrością
patrzyłem
na
zdjęcia
motocyklistów
z tej przełęczy. Również Walter odwiedzał ją kilkakrotnie. Dla mnie do tej pory był to obiekt pożądania. No i czułem się trochę jak przed pierwszą randką z nową dziewczyną. Swoiste podniecenie przemieszane z obawą, a momentami nawet lękiem.
www.moto-turysta.pl
14 / 30
Do tego jeszcze wcześniejsze uwagi uczestników imprezy, dotyczące układu paliwowego GL1200LTD, a konkretnie niedomagania
wtryskiwaczy na sporych wysokościach. Innymi słowy ostrzegano mnie przed porażką sprzętu na kilku przełęczach zaplanowanych na ten tydzień. A ja miałem w planie przekroczyć bardzo ważną dla mnie granicę. No i zacząłem przekraczać. Wjazd od strony północnej okazał się nieco bardziej dramatyczny niż to opisują przewodniki, bo odbywał się niemal w ciemnościach. Nie było jeszcze późno, ale chmura, jaka zawisła nad tym stokiem góry, na którą próbowałem wjechać, skutecznie mi to utrudniała. Przydały się wtedy bardzo dodatkowe światła, w jakie wyposażyłem ostatnio Limita i to głównie po to, by mnie - nikt jadący w przeciwnym kierunku - nie rozjechał.
Przez głowę przelatywały mi myśli, jakie też będą moje zdjęcia z upragnionej przełęczy. Oczami wyobraźni widziałem niestety szaro-bure zdjęcia mgły z pozbawionymi szczegółów kształtami mojego motocykla, czy mnie samego. Dobrze pamiętam kilka takich fotek motocyklistów odwiedzających Nordkapp, kiedy to po przejechaniu tysięcy kilometrów i zapłaceniu „tunelowego” z trudem udaje się sfotografować symbol północnego końca Europy - globus na skale. Moim globusem miała być tablica z nazwą przełęczy i miejscowości, a zamiast tunelu przed celem, miałem ponumerowane kolejne zakręty, ciasne jak ucho igielne. Te numery, to była dla mnie wtedy mało cenna informacja, bo nie sprawdziłem wcześniej i nie wiedziałem, że ma być ich wszystkich 48. Co w zestawieniu z dużym nachyleniem drogi i jej długością, sprawiło, że wciągałem się ku niebu po jednym z największych przewyższeń na alpejskiej drodze - sięgającym ponad 1800 metrów. Podjeżdżając tak we mgle, w końcu wdrapałem się na przełęcz, niczym łakoma mysz na czubek tortu, po słodką wisienkę. Ku memu jeszcze większemu szczęściu zrobiło się tam na tyle przejrzyście, że dało się zrobić kilka wyraźnych zdjęć. Sięgałem po marzenie i właśnie go dotknąłem. Stałem oto na najwyższym z możliwych punkcie drogowym Włoch. Najwyższym miejscu, do którego da się dojechać motocyklem typu GoldWing z niemal nieskończoną ilością chromowanych dodatków i czułem się z tego faktu niezmiernie szczęśliwym człowiekiem. Wtryskiwacze i inne elementy motocykla dały radę. Zainwestowany czas, w solidny przegląd przed wyjazdem, a szczególnie dbałość o czystość dolotu i filtr powietrza, sprawiły, że obawy kolegów i mój niewielki lęk, że rozrzedzone wysokoalpejskie powietrze nie wystarczy na zdetonowanie mieszanki
paliwowej w komorach spalania leciwego GoldWinga, nie miały podstaw. www.moto-turysta.pl
15 / 30
Mały niedosyt w radości, którą przeżywałem, sprawiała otaczająca przełęcz chmura, uniemożliwiająca fotografowanie gór wokół niej,
a chyba słusznie zakładałem, że są piękne i dumne. W takich razach trzeba cieszyć się z tego, co się ma i mieć nadzieję na powrót w to miejsce, w lepszej aurze. A ja miałem się dobrze, po czym rozpocząłem swój zjazd od „wisienki”. Był dużo łatwiejszy, więcej prostych odcinków, znacznie mniej serpentyn i agrafek. No i był dużo bardziej pogodny. Dało się jednak robić fotki tego, co mnie otaczało, chociaż po niecałej godzinie, zrobiło się szaro i od późnej pory i od deszczowych chmur. Nie było wyjścia - następne kilometry przejechałem odziany w przeciwdeszczówki, mocno spięty. Do bazy numer dwa w Livigno, położonej na ponad 1800 m n.p.m., dotarłem po 21-szej, jako ostatni z uczestników Toura, ale jako jedyny, tak bardzo bogaty i radosny wewnętrznie
z ogromu dobra, jakim mnie dzień obdarzył. Trasę na środę pobrałem dopiero rano. Z radością poszedłem po nią do kempingowego baru, przy okazji nieco się ogrzać, bo nocą zmarzłem niemiłosiernie. Jestem dość twardy, jeśli chodzi o temperatury w okolicach lub poniżej zera. Lubię ciepło, ale też nie jestem wybredny, gdy nie ma go zbyt wiele. Zimniejsze momenty mojego życia, znoszę bez grymasu cierpienia i potem się nie chwalę swoją odpornością, czy wytrzymałością. Teraz, chyba pierwszy raz w życiu dostałem prawdziwie w kość. Około trzeciej nad ranem, obudziło mnie szczękanie własnych zębów. Mój motocyklowy śpiwór był idealny, jeśli chodzi o jego gabaryty, zarówno w stanie spakowanym (malutki), jaki i rozłożonym (dużutki). Nie miało to żadnego znaczenia, podczas korzystania z niego w namiocie ustawionym w połowie września, na prawie kosmicznej wysokości. Wtedy liczyła się „śpiworowa sprawność cieplna na jednego mieszkańca”, a ta wypadła w miejscu, w którym ją testowałem, bardziej niż słabo. Wręcz poza zakresem satysfakcji jakiejkolwiek. Ten element mojego wyprawowego ekwipunku okazał się kompletnie nietrafiony. Zatęskniłem za bardziej odpowiednim dziś dla mnie śpiworem zakupionym dla „ciepłolubnej” małżonki,
ale ten wylegiwał się w garażowym schowku mojego domu, kilka tysięcy kilometrów ode mnie. Jeszcze większy ból i żal. Ale wiedziałem to dopiero teraz, próbując spać w cienkim ortalionie prawie na Kasprowym Wierchu. Byłem zziębnięty, upokorzony przez tekstylia i doświadczony w ten bolesny sposób. Dotrwałem jakoś do rana. Wkurzany co jakiś czas, fruwającymi w namiocie, pojedynczymi piórami, których kilka chyba w naturalny sposób wydostało się ze śpiwora mojego namiotowego kompana - Freda. Otulające Go puchowe ciepło nie przeszkadzało Mu ani we śnie, ani tym bardziej w rozkosznym chrapaniu. www.moto-turysta.pl
16 / 30
Rano było nadal zimno. Dopiero poranne słońce ukazało mi niemal całe piękno okolicy, a szczególnie śnieżnobiałe szczyty i zbocza
wokół kempingu. Niestety blask naszej Gwiazdy w ogóle nie wpłynął na wskazania termometru – ciągle było poniżej zera. Na siodłach, szybach, a nawet na namiotach pozamarzała woda, padająca poprzedniego wieczora. Rozgrzewającą myślą było to, że znajdowaliśmy się w tak zwanej strefie „Duty Free”, a więc bezcłowej, gdzie wszystko było dużo tańsze, niż w pozostałych Włoszech. Wtedy po raz pierwszy żałowałem, że bak w motocyklu jest taki mały. Oczywiście dla większej satysfakcji i jeszcze większego zysku, można było spuścić posiadaną zawartość zbiornika przed tankowaniem i wlać od dna do pełna. Pomysł odrzuciłem jako kretyński, zatankowałem pod korek, ubijając w zbiorniku ile się da i zakupiłem na wieczór kilka puszek dobrego (bo taniego) piwa. Potem z radością, że się rozgrzeję jeszcze bardziej ruszyłem w kierunku Szwajcarii (CH). Tego dnia mieliśmy dotrzeć do trochę lepiej znanych mi terenów, z mojego udziału w dwóch wcześniejszych
imprezach
organizowanych
przez Jeremiego. Robiło się coraz ładniej. Pogoda - pomimo chłodu - doskonała do jazdy. Sucho, słonecznie, piękne góry wokół, szmaragdowy kolor wody w powstałych na tych wysokościach naturalnych jeziorach i sztucznych zbiornikach zablokowanych potężnymi tamami. Właśnie od przejazdu po jednej z takich zapór, rozpoczęło się zdobywanie kolejnych przełęczy i większych umiejętności jako motocyklista. Do tego droga była urozmaicana
również tak, aby pojeździć i środkami gór, czyli tunelami. Najczęściej były to nowoczesne budowle, dwujezdniowe, po dwa pasy w każdą stronę. Rzadziej takie, które umożliwiały przejazd pojazdom w dwóch kierunków, ale wąskich. Trasa Jeremiego kilkukrotnie prowadziła nas tunelami o wahadłowym ruchu, czyli z wąską jezdnią dla jednego tylko pojazdu. Wrażenie takie troszkę klaustrofobiczne, ale jak się udawało przyjrzeć, wnętrza takich tuneli pokazywały ich nie mechaniczne powstanie, wyłącznie ręcznie lub przy użyciu niewielkich ładunków
wybuchowych. No i wrażenie wzmacniało to, że były niemal kompletnie nieoświetlone.
www.moto-turysta.pl
17 / 30
Ale zawsze po ich opuszczeniu oczom ukazywał się inny świat. A przypadku tego „starodawnego”, nowe, kolejne państwo – Szwajcaria.
Zrobiło się inaczej, zarówno, jeśli chodzi o pogodę, przyrodę i krajobrazy. Tego właśnie dnia mieliśmy trochę tak, jak zdobywcy korony Europy. W sumie do przejechania było około 400 kilometrów i dziewięć wysoko umiejscowionych przełęczy. Jedną z pierwszych na ten dzień, była Przełęcz Fluela (2383m n.p.m.). Podjazd rozpoczął się w słońcu, ale przełęcz pod szczytem już zamaskowała się śniegiem. Było tak prześlicznie, że nawet towarzyszący temu sielskiemu obrazkowi chłód, go nie zakłócił. Jednak po kilku minutach, tęsknota za słońcem i ciepłem podszepnęła mi, by śniegiem napawać się w Boże Narodzenie, więc ruszyłem dalej. Miniona doba dała mi bardzo dużo wszelkiej maści atrakcji, ale ja czekałem najbardziej na przejazd dość starą i o dużym stopniu trudności, ale bardzo malowniczą drogą Tremola (jej zdjęcie znalazło się na naszej koszulce - „Walterówce”). Pisałem to już kiedyś, ale przypomnę, że to niemal w całości wykonana z kostki, czyli „ulubionej nawierzchni motocyklistów”, stroma i kręta droga połączona z przełęczą Św. Gottarda. Niestety po wjechaniu na przełęcz i skierowaniu się w kierunku zjazdu do Tremoli, zastałem tam barierę wyłączającą z ruchu ten fajny kawałek alpejskich dróg. Najprawdopodobniej aura wykluczyła go z ruchu być może już do wiosny. Trochę mi było szkoda, bo jechałem już tą drogą dwukrotnie, raz w górę a raz w dół - oba razy w deszczu. Teraz miałem okazję pokonać ją w bezdeszczowy dzień, ale będzie to musiało poczekać do kolejnego mojego pobytu w tych stronach. Dokonawszy minimalnej korekty w nawigacji (ta z uporem kazała zaliczyć zaplanowany odcinek) skierowałem się w stronę przełęczy, która należy do tych bardziej lubianych przeze mnie… www.moto-turysta.pl
18 / 30
Również z sentymentem wspominałem swój poprzedni wjazd przed pięcioma laty
na przełęcz Furka - bo to o nią chodzi. Lało wtedy tak niemiłosiernie, że miejscami samochody zatrzymywały się na poboczach, by przeczekać deszcz. Nie udało mi się zrobić nierozmazanego zdjęcia, dokumentującego tamten podbój alpejskich przełęczy. Teraz było sucho, ale nie obyło się bez opadów. Z małą, acz znaczącą różnicą, bo tym razem padający z nieba lekki deszcz, pchany silnym wiatrem smagał mnie lodem po twarzy i po palcach dłoni odzianych w letnie rękawiczki. Nie robiło się od tego opadu biało, ale ciął on jak szpileczki,
jeśli tylko dotarł do skóry. Ruch na drodze był niewielki, więc pozwoliłem sobie na kilkukrotnie zatrzymanie się, by z motocykla uwiecznić to, co mnie zachwycało wtedy, przed pięciu laty, a czego nie dane mi było sfotografować. Ostatni odcinek w okolicach środowej bazy wiódł przez niemal bezdroża okolicznych zboczy, by przed kolacją zszargać nas po dukcie dużej trudności, a który drogą był tylko z nazwy. Tradycyjnie byłem ostatni, ale cały i zadowolony, co również ucieszyło moich towarzyszy. Tego wieczora nie miałem dużej ochoty na długie rozmowy i jakoś szybko zawinąłem się w śpiwór. Konsekwencją tego, była wczesna
pobudka. W koło były jeszcze ciemności, ale moje emocje,
Śniadanie mistrzów –szynka z dżemem >>>
jakby przewidując sporą dawkę nowych, kazały mi wstać i wcześnie się posilić. Spałaszowałem „szprotowe śniadanie mistrzów”, co wepchnęło we mnie sporo potrzebnej energii, ale i zapachu rybnego targu. Kiedy pozostali uczestnicy Toura wstawali, a nigdy nie było to późno, zwykle pomiędzy 6 a 7 rano, ja byłem już gotowy do drogi zaplanowanej na ten dzień. www.moto-turysta.pl
19 / 30
Zaplanowana trasa wiodła prosto na południe, przez kawałek Włoch (I) do Francji (F), poprzez dwie przełęcze - Grande i Piccolo -
Św. Bernarda, przełęcz Galibier, do europejskiej <Mekki> alpejskich motocyklistów - punktu pod szczytem La Bonette. To właśnie jest miejsce gdzie położona jest najwyższa w Europie asfaltowa droga, na którą można wjechać. Jest jeszcze jedna asfaltówka, sporo wyższa (w Hiszpanii), ale jest zamknięta dla ruchu kołowego, więc nie może być brana pod uwagę w tym rankingu dróg. Ale powróćmy do poranka. Kiedy tak już siedziałem na motocyklu, czekając na start, a z nadmiaru czasu bawiłem się nawigacją, nagle dotarło do mnie, że jestem bardzo blisko miejsc, które chciałbym odwiedzić podczas tego wyjazdu - oczywiście, gdyby była taka geograficzna możliwość, bo nie znaliśmy przecież wcześniej tras, jakimi będziemy jeździć. Jedno z tych miejsc nazwałem przed laty moją „górą-gór”, bo to na niej
zdobyłem pierwsze motocyklowe ostrogi, ale też niemal nie poległem jako motocyklista. Byłem oto bardzo blisko Chiboz. Coś mi jednak wewnętrznie mówiło, aby samotnie nie włóczyć się po odcinku ciągle bardzo trudnym, zwłaszcza, w połowie całej imprezy, którą zamierzałem przejechać od początku do końca. Odpuściłem... Drugim ważnym dla mnie miejscem, które brałem pod uwagę i chciałem zobaczyć podczas tegorocznej wyprawy, gdyby planowane przez organizatora drogi wiły się odpowiednio blisko - było Montreux. A konkretnie wizyta przy pomniku Freddiego Mercury - wieloletniego lidera zespołu Queen. Jestem wielkim miłośnikiem muzyki, brytyjskiej grupy również, więc Freddiego chciałem „uściskać” szczególnie, zwłaszcza, że było to kilka dni po Jego kolejnych urodzinach. Nawigacja pocieszyła mnie informując, że mam do przejechania pod pomnik niecałe 50 kilometrów. Szybko załapałem, że niestety dla mnie, będą to kilometry „extra” przejechane, bo Montreux leży w przeciwnym kierunku, niż trasa, którą zaplanował na ten dzień Jed… Jazda do celu, o którym marzyło się jakiś czas, a który za kilka chwil się spełni, chyba
zawsze jest w specjalny sposób traktowana przez myśli i emocje. Kilometry ubywały i swoiste podniecenie rosło, ale mnie niepokoiło coraz bardziej to, że mijani motocykliści - wszyscy bez wyjątków
-
jadą
w
przeciwdeszczówkach.
Istotnie,
nie
trzeba
było
być wróżką,
czy wykształconym meteorologiem, aby wiedzieć, że chmury przede mną nie niosą ze sobą nic innego, jak tylko solidny deszcz. No i po kwadransie, w samą porę jak się okazało, wdziałem szaty, w jakich miałem spotkać się z marzeniem. Tak ubrany, niespiesznie pojechałem naprzeciw temu spełnieniu.
www.moto-turysta.pl
20 / 30
Nawigacja bezbłędnie doprowadziła mnie w tak zwane pobliże, bo pomnik stoi nad samym Jeziorem Genewskim, ale niestety
dla mnie, w strefie ruchu pieszego. Drogi dla pojazdów tam nie ma. Trochę posezonowa już pora, ale w większym stopniu pora deszczowa spowodowały, że w całej okolicy pomnika (sporej dość) nie było żywego ducha. Nieśmiało i pomału, podpierając się nogami, na włączonym silniku „podpełzłem” z motocyklem do samych stóp Freddiego i to dosłownie… Szybki, panoramiczny rekonesans upewnił mnie, że nie nadbiega miejscowa Gwardia Narodowa i inne zmilitaryzowane służby, aby mnie obezwładnić i przenieść w jakieś inne miejsce. Marzenie zaczęło się spełniać !!! Był 12 września, dokładnie tydzień po urodzinach Wielkiego Rockmena, więc pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to spora ilość wszelkiego rodzaju urodzinowych
gadżetów:
urodzinowe i (niemal) wota.
kwiaty, wstążki, świece, znicze, kartki Ja miałem tylko portalową naklejkę,
którą zgrabnie umieściłem u stóp Mistrza. Rozpocząłem szybką sesję fotograficzną. Szybką, bo po pierwsze mój aparat nie był Wodoodporny, no i miałem do nadrobienia setkę kilometrów oraz kilka godzin opóźnienia. Niebo było raczej szare i światło mało wspomagające fotografa amatora, ale to nie miało większego znaczenia. Liczył się fotografowany obiekt oraz to, jak mocno biło mi serce, za każdym razem, kiedy naciskałem spust migawki. Wszyscy bez wyjątków musicie znać to uczucie, kiedy patrzy się przez wizjer aparatu i widzi w nim przedmiot pożądania, by z chwile wyjrzeć zza aparatu, upewniając się,
że to co widać na ekraniku lub w małym okienku jest przed Wami naprawdę… I ja wielokroć upewniałem się, że rzeczy dzieją się naprawdę, a nie w kolejnym moim śnie. Warto byłoby - pomyślałem - zrobić sobie fotkę z Freddiem, ale nie bardzo było się na kimś wesprzeć. Nie jestem fanem „słitfoci” tak popularnych „na twarzaku”, choć rzeczywistość i wyobraźnia podpowiadała mi i takie scenariusze. Nagle w oddali deptaka zamajaczyła ludzka postać. Biegła w moim kierunku, co spowodowało pewne nerwy i lekką panikę, że jednak kogoś wkurzyła motocyklowa asysta u Freddiego. Ale im bliżej mnie podbiegała, nabrałem pewności, że to nie jedyny wodoodporny aktywny policjant w mieście, a moja „słitfociowa” wybawczyni. Na szczęście dla mnie, niektórzy z ludzi mają wolę do uprawiania sportów, czy zwykłego relaksującego biegu bez względu na pogodę. Właśnie taka jogingerka z uśmiechem pstryknęła mi zdjęcia z pomnikiem - marzeniem. www.moto-turysta.pl
21 / 30
Musiałem wprawdzie po każdym zdjęciu wycierać obiektyw z deszczowych kropli,
ale pomimo szarości poranka, marzenie zrealizowało się doskonale. Przyszedł czas na szybkie pożegnanie, małą obietnicę powrotu i trzeba było jechać na zaplanowany przez organizatora szlak. Wspomniałem wyżej, że dzień obfitował w sporo wysokogórskich atrakcji, a ja rozpocząłem go z dużym emocjonalnym hukiem, więc zakładałem, iż trudno będzie przebić Jedowi moją kolejną supersłodką tortową wisienkę. Aby się o tym przekonać ruszyłem na południe... Droga do miejsca, gdzie przed kilkoma godzinami
zjechałem
z
trasy,
przebiegła
w doskonałym humorze. Do tego zmniejszające się opady i bez stresowe wyprzedzenie najprawdziwszego Ferrari na autostradzie - czego chcieć więcej? Po kwadransie zdjąłem suche już przeciwdeszczowe ciuchy, a po kolejnym, słońce nieśmiało zaczęło wdzierać mi się pod kask i towarzyszyć mojej wspinaczce. Kierowałem się na przełęcz Grand San Bernard. Byłem
tam już dwukrotnie i bardzo mi się podobało, że będę kolejny. To przełęcz graniczna pomiędzy Szwajcarią a Włochami. Jest tam trochę godnej uwagi infrastruktury, ale byłem w tamtejszym muzeum już wcześniej, więc teraz skupiłem się na odrobieniu minut, jakie poświęciłem frontmanowi Queen. Pogoda wyśmienita, choć zimno i to bardzo odczuwalnie, bo wiatr bardzo zwiększał to wrażenie. Ale to blisko dwa i pół tysiąca metrów nad morskimi plażami, więc ze strony natury wszystkie chwyty dozwolone - czyli normalka.
www.moto-turysta.pl
22 / 30
Po włoskiej stronie, gdzie przed laty wypiłem łyk najmocniejszej kawy w moim życiu (filiżanka zawierała taką właśnie objętość),
prawie nie było sprzedających pamiątki związane z byciem na przełęczy. Kolejny znak, że sezon już prawie finito i jesień za pasem. Już niewielu liczy na dobry zarobek z przejezdnych turystów. Pogłaskałem najoryginalniejszego z psów rasy Bernardyn i pojechałem na dół.
Po tej stronie pasma gór było sporo cieplej, bardziej słonecznie i jakby bardziej letnio. Wywołało to we mnie niekłamaną radość i w takim nastroju wjechałem na Piccolo San Bernard 2188m n.p.m. Tu też prawie wszystko pozamykane. Jedynie motocyklistów było sporo. Robili sobie małe przerwy na popas, czy też na robienie zdjęć. Wykonałem kilka dla potomności i ja. Pojechałem dalej i nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się we Francji (F) – kocham zapisy z Schengen. W tym miejscu muszę przekazać czytającym informację mianowicie taką, że już pierwszego dnia, w Austrii zauważyłem, iż w mijanych wioskach dzieją się swego rodzaju obchody podsumowujące lub świętujące zakończenie zbiorów. Coś jak nasze
dożynki z tym, że to, co mnie zachwycało, było rodzajem artystycznych instalacji w jakiś sposób kojarzących się z pracami polowymi. Jadąc dalej natrafiałem na konstrukcje z ziemiopłodów, bel słomy, manekinów warzywno-słomianych i wszelkich wariacji wokół prac na roli. W jednej z miejscowości napotkałem na „rzeźby”, przy tworzeniu których brał udział chyba sam diabeł, tak były skomplikowane, a w całości zrobione były ze słomy. Robiły niesamowite wrażenie, warte zawrócenia i dokładnego przyjrzenia się i sfotografowania obiektów. Potem zacząłem się wspinać motocyklem po raz kolejny tego dnia. Tym razem coraz
liczniejsze napisy na asfalcie, dające się odczytać z pozycji motocyklisty - choć stworzone z myślą o rowerzystach - podpowiadały mi, że jadę górskim fragmentem Tour de France. Konkretnie wspinam się na przełęcz Galibier, która jest obowiązkowym punktem niemal każdego tego wyścigu kolarskiego. Wsłuchując się w miarową, ale ciężką pracę silnika mojego motocykla, zastanawiałem się jak rowerzyści tam wjeżdżają. To przecież 2642m n.p.m., zimno (ok. zera Celsjusza), wietrzno i krajobraz jak z innej planety.
www.moto-turysta.pl
23 / 30
Gołe, surowe skały, roślinności niemal żadnej, stromy i dość wąski podjazd,
ale w nagrodę dostaje się widok dosłownie zapierający dech. Pogoda była wymarzona na podziwianie takiej panoramy, z czego korzystałem do woli. Zdjęcia wyszły świetnie, ale nie oddają wrażenia, jakie ma się stojąc na tej przełęczy. A ma się oto takie, że stoi się na czubku świata, niemal wszystko, na co się patrzy jest poniżej. Super sprawa. Dostrzegłem również słońce, które nieubłaganie zmierzało ku Ameryce, więc nie czekając jak będzie wyglądał jego zachód widziany z tego cudownego miejsca,
zacząłem zjeżdżać ku Bazie nr 5.
Na południowym zjeździe z przełęczy minąłem monument upamiętniający postać wielkiego kolarza przełomu XIX i XX wieku Henriego Desgrange’a, twórcy wyścigu Tour de France, którego imienia nagrodę wręcza się każdego roku pierwszemu kolarzowi, który wjedzie na przełęcz. Mój a w
program
zasadzie
zapadającego
tego
pętlę zmroku
dnia
przewidywał
jeszcze
przełęcz,
pod szczytem La Bonette. Z powodu postanowiłem,
że
odpuszczę
sobie
tę
przyjemność, ale tylko do następnego ranka i to od niej zacznę kolejny dzień. Pokonując jeszcze jedną, usytuowaną powyżej dwóch tysięcy metrów, przełęcz Vars, tuż przed dwudziestą dotarłem do kempingu. Co dziwne nie byłem ostatni. Brakowało czterech maszyn i czterech namiotów. Nieco się zaniepokoiłem, ale nie było kogo zapytać, bo wszyscy udali się już na cowieczorne spotkanie.
Jak się później dowiedziałem, dzień obdarował wrażeniami nie tylko mnie - z tym, że innych nie tak pozytywnie nastrajającymi.
www.moto-turysta.pl
24 / 30
Poprzedniego dnia „wywaliło” oba uszczelniacze przedniego zawieszenia w motocyklu Paddiego (GB), po tym, jak „zaliczył” dziurę
w drodze przy dużej prędkości. Dziś tylną oponę przeciął Richard (B) i musiał nocować w pobliżu serwisu. Nie było też moich krajan i to od nich telefonicznie dowiedziałem się, że zdecydowali się dojechać na ostatnia przełęcz, niemal szczyt zgodnie z programem dnia i wskazaniami nawigacji, ale właśnie tam elektroniczna mapa pokazała im koniec trasy. Zamiast szukać bazy musieli szukać paliwa. A GPS podpowiedział im, że na drugą stronę przełęczy będzie bliżej. Tam z kolei zostali, zmuszeni do noclegu, przez złośliwe, niewspółpracujące z polskimi kartami płatniczymi, terminale na stacjach. Wiele nie stracili, bo kemping, który nas właśnie gościł był najsłabszym z dotychczasowych, jeśli chodzi o infrastrukturę, ponadto zapowiadała się kolejna zimna noc. Po niewielkiej kolacji składającej się z „biedronkowej” golonki, którą bardzo lubię, ale którą „przyrządziłem” sobie na zimno, spożytą w towarzystwie francuskiej bagietki i niemieckiego
piwa, zasnąłem chyba szybciej niż planowałem. Pod zamkniętymi powiekami miałem przemieszane obrazy z deszczowego Montreux i prześlicznej przełęczy Galibier. Chciałbym śnić podobne sny częściej… Rano obudziły mnie dźwięki skrobanej z lodu szyby. Nie GoldWinga na szczęście, a kamperowej. Chłód minionej nocy nie dał mi się tak we znaki, jak dwie noce wcześniej. Potem dostałem w GPSa kolejną trasę. Najkrótszą ze wszystkich dotychczasowych,
bo niespełna trzystukilometrową - choć też urozmaiconą. Ja dodatkowo miałem jeszcze do odwiedzenia rodzynek z dnia poprzedniego - La Bonette (2802m n.p.m.) i spotkanie z Jakubem i Waldkiem.
Kawa postawiła mnie szybko na nogi i zaraz ruszyłem na miejsce zborne na szczycie. Chłopcy się niecierpliwili, więc spotkaliśmy się nieco niżej z mojej strony. Przekazałem im trasę, ale skoro miała być krótka, zdecydowali, że poczekają na mnie na dole. Jak już nasycę się widokami ze szczytu, pojedziemy razem do Rencurel nieopodal Grenoble (obie miejscowości w F), gdzie była ostatnia Baza - Hotel tegorocznego Memoriałowego Toura. Ruszyłem dziarsko i wjechałem na te górę. Wprawdzie nie towarzyszyły temu podjazdowi emocje tak silne, jak przed wizytą u Freddiego, niemniej to, co czekało mnie na szczycie warte było całej drogi do tego miejsca. Do tego widoczność wyśmienita, a warunki
do robienia zdjęć aż za dobre.
www.moto-turysta.pl
25 / 30
Sama przełęcz La Bonette (2802m n.p.m.), jest nieco niżej niż najwyższa droga w Europie, ale chyba nie ma takiego, kto pozostając
na niej kończy swój podjazd. Pomimo tego, że znak informuje, iż nachylenie ostatniego odcinka, aby wjechać najwyżej to 15% (i jest raczej niezafałszowane), warto spiąć poślady i wjechać po tej nitce bez zabezpieczeń, tam gdzie już wyżej się nie da. Przywitało mnie kilku zagranicznych motocyklistów. Szczęśliwie uśmiechnięte twarze, pozdrowienia, pomoc w zrobieniu zdjęć na tle tablicy umieszczonej tam i informującej, że jest się na najwyżej położonej drodze asfaltowej w Europie, w jej najwyższym punkcie.
Jeremy uprzedził mnie, że można i warto wejść na sam szczyt La Bonette (2862m n.p.m.). To może niezbyt długa ścieżka, ale z powodu dość małej ilości tlenu w powietrzu, wejście sprawiło mi nie mały kłopot i utrudziłem się okrutnie, by cel osiągnąć. Nagrodą był niczym niezakłócony, panoramiczny widok. Specjalnie przygotowany krąg to umożliwiał. Chciałbym tam pobyć dużo dłużej, ale plany od rana były inne, więc pozdrowiłem góry i ciesząc się niesamowitym widokiem zszedłem do motocykla.
Wprawdzie tak mam, że w górach wolę pod nie podchodzić, niż schodzić na dół, to tym razem było odwrotnie. Powrót do motocykla nie zmęczył mnie w ogóle i byłem grawitacji za to bardzo wdzięczny. Pożegnałem się z tymi, którzy jeszcze sycili oczy niecodziennymi, cudownymi widokami, a płuca nieco odtlenionym powietrzem i zacząłem zjeżdżać do kolegów. Po drodze minąłem chyba z setkę kolarzy, raczej seniorów - amatorów - sądząc po wyglądzie. Rozsypani na kilkunastu kilometrach, wyglądający na bardzo zmęczonych, ale też zdeterminowanych. Podziwiałem ich podczas całego tygodnia swojej jazdy. To moi idole.
www.moto-turysta.pl
26 / 30
Zjechałem na miejsce naszej narodowej zbiórki, a potem już razem ruszyliśmy w kierunku ostatniej bazy tegorocznego
Walter Mamorial Toura. Droga, pomimo, że znacznie krótsza od tej z dni poprzednich, wcale nie była łatwiejsza. Samych przełęczy nie było wiele, ale Jed pokierował nami za pomocą GPSów tak, że czasem skóra cierpła, a ręce na kierownicy drżały. Za to widoki nie przestawały cieszyć oczu. Pogoda nadal utrzymywała się doskonała. Wjeżdżaliśmy na prawie dwa kilometry i obserwowaliśmy z góry miasteczka jak z samolotu, by po kilkunastu minutach przejeżdżać przez ich
środek.
Z góry wyglądały jak zabawki dla dzieci, z dołu - normalnie. Jedno je łączyło
- przez dwie godziny jazdy i przejechaniu przez środek z dziesięciu takich miejscowości, nie spotkaliśmy ani jednego sklepu. A do pełni mototurystycznego szczęścia brakowało nam pieczywa. No i skończyło się na wchłonięciu pod rybkę czerstwych bułek, które jeździły z nami już kilka dni, a które już poprzedniego dnia zostały przeznaczone na bułkę tartą. „Surowość”, a w zasadzie „twardość” imprezy, nawet ostatniego dnia dawała o sobie znać!!! Im bliżej celu, tym bardziej ogarniało mnie coś, może odległego od smutku, ale z tego rodzaju odczuć. Ma się to prawie zawsze, kiedy kończy się coś wyjątkowego, czy to film, książka czy właśnie wyprawa, zwłaszcza oczekiwana tak długo i z takim napięciem. Ten nastrój na szczęście ustąpił miejsca uśmiechom i pełnej radości już w chwili dojazdu do ostatniej bazy i przywitaniu zarówno przez kolegów z naszej grupy, jak i przez nieznanych wcześniej motocyklistów. A był tą bazą nr 6 - hotel, podobnie jak pierwszy, przeznaczony głównie dla motocyklistów. W ogóle przez całą drogę mijałem takich obiektów bardzo dużo. Najczęściej (poza napisami), są oznaczane naturalnych rozmiarów motocyklami wykonanymi, z czego tylko się da: desek, siana, plastiku, manekinów, a w ostateczności były to też i motocykle ze starych motocykli. No, więc dotarliśmy szczęśliwie do ostatniego zaplanowanego punktu trasy i zaczęliśmy rozprawiać o tym, co jeszcze kilka godzin wcześniej się działo, w jakich byliśmy nastrojach, jak zmęczenie dawało nam w kość, a umiejętności się poprawiły. Dano mi już spokój, jeśli chodzi o wtryskiwacze, a Limit dostał coś w rodzaju sprawności wszędołaza. Z tym bym akurat nie przesadzał, ale sprzęt dał radę po mistrzowsku, ale nie był chyba tak usmolony jeszcze nigdy za mojej kadencji jako właściciela. Nie był to jednak piknikowy paradny przejazd, a pełno wymiarowa przeprawa z miejscami bardzo trudnymi, podobnie jak warunki drogowe i pogodowe. W nagrodę obiecałem wypieścić Go gąbką z szamponem zaraz po powrocie do domu.
www.moto-turysta.pl
27 / 30
Jeszcze raz Walter...
Jeśli Go choć trochę poznałeś – pomyśl o Nim czasem… Podsumowująca kolacja tradycyjnie - jak to na imprezach Jeremiego - przewidywała uhonorowanie wszystkich uczestników pamiątkowymi dyplomami oraz jeszcze jedną tajemniczą informacją, którą Jed zachował na tę właśnie chwilę. Pokazał nam sklejone w jeden odcinek wszystkie
mapy
z
zaplanowanymi
trasami
i
okazało
się,
że
utworzyły
one
wielkie,
alpejskie „W” jak Walter. Zrobiło się prawdziwie wzruszająco zwłaszcza, że Walter przejechał z nami całą te trasę. Nie wspomniałem o tym wcześniej, choć to akurat wiedziałem od dawna, że Diana po śmierci męża, przekazała Jeremiemu motocykl Waltera, aby jeździł nim po tych drogach, które Walter tak ukochał. Dopiero na tym Tourze dowiedziałem się, że jest tam zamocowany na stałe mały przedmiot, który jest urną z odrobiną prochów Waltera. Zwróciłem uwagę po powrocie z imprezy,
że
mówiąc
o
tym,
niektórych
to
wprowadza
w zakłopotanie, innych niemal oburza, a jeszcze innych porusza. Jestem z tej ostatniej grupy. Wydaje mi się to wspaniałym oddaniem czci motocykliście, choć zdaję sobie sprawę, że nie
wszyscy muszą to tak pojmować. Tak czy inaczej, to zastany fakt i tak już pozostanie, że Walter ciągle jeździ tam gdzie Jego motocykl…
www.moto-turysta.pl
28 / 30
Czy warto organizować i odbywać takie memoriałowe trasy?
Bardzo warto! Stąd takie a nie inne motto wybrałem dla niniejszej relacji.
Koncepcja Toura, jaką przed laty opracowywał Walter, nie miała w sobie zapisów tego co było - jak to się mówi - skutkiem ubocznym. Więzi, które powstały pomiędzy nami, uczestnikami, czy wręcz (choć zabrzmi to jak socjalistyczny bełkot, a nie jest nim), międzynarodowa przyjaźń, są właśnie skutkiem ubocznym Toura. Trudy dziennych tras i surowość kempingów integrowały nas. Co wieczór przy pogawędce i piwie, dawało się zauważyć, że dzieli nas coraz mniej, a coraz więcej łączy. Nawet bariery językowe zacierały się. Gdzieś w każdym z nas znajdowało się coraz więcej miejsca na tolerancję i wyrozumiałość. Każdego dnia przed startem - a przecież z założenia jeździło się indywidualnie - żegnaliśmy się bardziej czule (w męskim rozumieniu) i z większą troską wypatrywaliśmy się na kolejnym kempingu. To były drobne cząstki siebie, jaki ofiarował nam Walter, a które zebrane w całość dawały satysfakcję bycia dzięki Niemu w prawdziwie przyjaznym gronie. Największa i kompletnie nieuwzględniona w cenie, wartość dodana imprezy. Ta najprawdziwsza, dla której warto pojechać w dobrym towarzystwie dosłownie gdziekolwiek, bo ważna jest sama jazda, radość z niej płynąca, która osadza się zarówno w naszych sercach, myślach i maluje się na twarzach. Ważny jest towarzysz naszej podróży, czy ten tuż za plecami, czy na jadącym obok motocyklu. Ważny jest i cel, choć mniej ważne jest to, czy są to odległe zakątki świata, czy wycieczka po okolicy. Dla prawdziwej Przyjaźni, właściwego jej rozumienia, ale też z szacunku dla Organizatora, Patrona i siebie wzajem warto realizować takie imprezy i brać w nich udział. Mnie dała bardzo wiele niezapomnianych wrażeń, które już stały się wspomnieniami, dała kilku nowych przyjaciół oraz wiele umiejętności, w tym także nie motocyklowych.
www.moto-turysta.pl
29 / 30
Ważne wnioski – czasem upadek mitów:
- GL 1200 Limited Edition nie gaśnie w wysokich górach, - wolę jednak spocić się niż zmarznąć, - TomTom lepszy od Garmina (mogę udowodnić), - śpiwór śpiworowi nie równy (i nie chodzi o rozmiar), - rękawiczki bez palców, w wysokich górach - to marny wybór, - rowerzyści jeżdżący po Alpach - to giganci, - lubię jeździć w deszczu, - lubię jeździć w nocy, - nie lubię jeździć w nocy w deszczu, - warto mieć gotówkę, na co najmniej jedno tankowanie, - golonka na ciepło smakuje dużo lepiej.
Podobnie jak poprzednią swoją alpejską relację (39/2007),
kończę życzeniem i nadzieją, że jak wypowiedziane wtedy, także się spełni! Chcę tam jeszcze wrócić! Najchętniej w większej grupie przyjaciół, również z Polski...
Podczas ostatniej kolacji, w czasie imprezy w Alpach, pozwoliłem sobie wznieść toast, który zacytuję: Odbyty Tour to wspaniała impreza, na tyle długa, że można ją zadedykować kilku dla mnie ważnym osobom: - pierwszy dzień jechałem dla Jeda - Organizatora i Przyjaciela nas wszystkich,
- drugi dzień jechałem dla Jakuba, który pożyczył mi kasę na wpisowe, bo bez Niego nie byłoby mnie tu, - środę jechałem dla siebie, - czwartek jechałem dla mojej żony Marzeny, którą bardzo kocham, a bez której nie byłby możliwy, żaden z moich wyjazdów, - piątek pojechałem dla Waltera - za to, że po prostu był… ...bo - nie licząc motocykla - na wyprawie najważniejszy jest przyjaciel… Brodaty Miś
www.moto-turysta.pl
30 / 30