„WYPRAWA NA 5 MÓRZ ...”
stron: 52
Autor:
Paweł / M-T 054
Nr relacji: 029 / 2005 / Turystyczne wojaże Opublikowany materiał otrzymał tytuł WYPRAWY ROKU 2005. Jest to wyróżnienie przyznawane przez administratora portalu.
Po ubiegłorocznym wyjeździe na Nordkapp i objeździe Bałtyku w deszczu oraz chłodzie, w tym roku postanowiłem dojechać na przeciwległą stronę Europy, gdzie można być bardziej
pewnym słońca. Celem wyjazdu były Włochy i kąpiel w 5 morzach:
Nie był to może pomysł dla mnie nowy, ale po kilku latach doszło w końcu do jego realizacji. O ile w zeszłym roku podróżowałem sam, to w tym roku towarzyszyła mi Kasia, no i oczywiście Suzuki Intruder. Dla Kasi miała to być pierwsza w życiu tak długa wyprawa na motocyklu – ja w nią wierzyłem. O przygotowaniach nie będę pisał, gdyż jak każdy wie, są one nieuniknione i pochłaniają mnóstwo czasu i trochę pieniędzy. 1 / 52
Dzień I – sobota, 09 lipca 2005 roku Start planowaliśmy na godzinę 8-mą. Pół godziny przed czasem dojechałem do domu Kasi, gdzie dokonaliśmy montaży ostatnich bagaży. Cóż, sam motocykl waży 300 kilogramów, ale razem z dwiema osobami i ich bagażem z pewnością przekroczył 500 i masa całości oscylowała w granicach dopuszczalnej masy
całkowitej, która wynosi 535 kilogramów. Żegnani przez Kasi rodziców, ciocię, moją mamę oraz siostrę z mężem i córkami wystartowaliśmy o godzinie 08:10. Przejazd przez Wronki i przez Sieraków, Międzychód
i
Skwierzynę
docieramy
do granicy polsko – niemieckiej. Drogą nr 1 udajemy się w kierunku Berlina, by następnie skręcić w popularną obwodnicę miasta Berliner Ring. Następnie skręciliśmy w kierunku Monachium. W pewnym momencie
zaczęło podać. Ubraliśmy przeciwdeszczówki i w dalszą drogę, ale nieco wolniej. W zasadzie nic nas nie goniło – mieliśmy dojechać pod Norymbergę, gdzie mieliśmy spać u Jurgena z Blue Knights Germany XIV. Gdzieś pomiędzy Hof a Bayeruth wypogodziło się i jechało się przyjemniej. Przed Norymbergą zjeżdżamy z autostrady i zgodnie z opisem przesłanym przez Jurgena trafiamy do miejscowości Kühnhofen. Była godzina 18:00 i przejechaliśmy 634 kilometry. Wita nas Jurgen i jego rodzice. Po
odświeżeniu
się
i
obiedzie
Jurgen
proponuje nam wycieczkę do Norymbergi, samochodem.
Oczywiście
zgadzamy
się.
Miasto robi wrażenie. Widzieliśmy obiekty wybudowane specjalnie dla Hitlera, zamek i Starówkę. Niespodzianką była wizyta w jednostce tamtejszej policji – miejscu pracy Jurgena. Udaliśmy się jeszcze do polskiej knajpki. Miło było posiedzieć, ale następnego dnia mieliśmy dotrzeć do Wenecji i trzeba było udać się spać. 2 / 52
Dzień II – niedziela, 10 lipca 2005 roku Spało się fantastycznie. Zjedliśmy śniadanko i po pożegnaniu się z Jurgenem i jego mamą o godzinie 08:30 wystartowaliśmy w kierunku autostrady prowadzącej na południe. Niestety pogoda nie była dla nas łaskawa i musieliśmy przywdziać przeciwdeszczówki. Droga do Monachium minęła spokojnie, ale padało co raz bardziej. W Monachium niestety pogubiliśmy drogę. Trochę potrwało, nim wydostaliśmy się z miasta. Wybierając trasę do Wenecji mieliśmy nadzieję na piękne widoki w Alpach – niestety sławne Garmisch Partenkirchen, zalane było deszczem a niebo spowite chmurami. Wjeżdżając do Austrii byliśmy pewni, że tracimy niesamowite widoki. Po przejechaniu praktycznie niezauważalnej granicy niemiecko – austriackiej kupiliśmy winetkę na autostradę (koszt 10-dniowej na motocykl to wydatek 4,40 euro). Nadal padało i było pochmurno, co skutecznie uniemożliwiało nam spojrzenie na Innsbruck. Tak to już bywa. O godzinie 14:40 przekraczamy granicę austriacko – włoską i niestety pakujemy się na autostradę, mimo że zakładaliśmy ich omijanie we Włoszech. Trudno, pobieramy bilecik i jedziemy 30 km do zjazdu w miejscowości Brixen (opłata 2,20 euro.) Najważniejsze, że przestało padać i nawet zaczęło wychodzić słoneczko. W końcu Włochy. Kierujemy się na Toblach
Dobiacco.
Widoki
co
raz
piękniejsze. Wjeżdżamy w Dolomity. Żałuję, że nie mogę się tak swobodnie rozglądać jak Kasia, ale to co widzę prowadząc
motocykl
i
tak
jest
niesamowite. Zatrzymujemy się już nie tylko po to, by tankować, ale też po to, by robić zdjęcia. Od
miejscowości
Pieve
na
drodze
zaczyna się robić korek. Samochody stoją i my też, jednak inne motocykle nie. Włoscy motocykliści walą lewym pasem ile wlezie. Cóż, skoro taki tu obyczaj? Mieliśmy nieco problemów, bo nasz Intruderek jest nieco szeroki, ale przemieszczaliśmy się jakoś do przodu. Korek miał jakieś 30 kilometrów i skończył się w miejscowości Ponte, gdzie był wjazd na autostradę w kierunku Wenecji. My jechaliśmy drogą alternatywną – była przyjemna i co najważniejsze pusta. 3 / 52
Po drodze mijaliśmy typowe, znane nam z filmów włoskie miasteczka. Nad nami, na potężnych przęsłach wiła się autostrada. Gdy to zobaczyłem zrozumiałem, dlaczego te drogi są tam płatne. Budowla w naszym kraju raczej niewykonalna. Szarzało już, gdy dotarliśmy do miasta Mestre
i
zaczęliśmy
poszukiwania
kampingu. Niestety nie było łatwo. W końcu
lądujemy
w
malutkiej
miejscowości Fusina, na kampingu o tej samej
nazwie.
Meldujemy
się
po
angielsku, ale słyszymy, że obsługa w recepcji między sobą rozmawia po polsku – okazało się, że w ramach
praktyk zatrudnieni są tam uczniowie naszych szkół o kierunkach związanych z turystyką. Udzielono nam wszelkich niezbędnych informacji. Namiot rozbijaliśmy już po ciemku. Szybki prysznic i do spania – jutro zwiedzanie Wenecji.
Dzień III – poniedziałek, 11 lipca 2005 roku Wstaliśmy o 8-mej. Poranna toaleta, śniadanie, pakowanie i spacer na prom do Wenecji. Bilety można było kupić w recepcji, a rejs trwał około 25 minut i zakończył się na przystani
przy Zattere. Pierwsze wrażenie jest niesamowite – wszystko dookoła pływa!!! Obieramy kierunek marszu i przez Ponte dell’Accademia, most nad Canal Grande, udajemy się na Plac Świętego Marka. Po drodze oglądamy kościół San Stefano. Na Placu znajdują się dwie najwspanialsze zabytkowe budowle Wenecji – Bazylika św. Marka i Pałac Dożów. Sam plac nas zaskakuje – po prostu myśleliśmy, że jest większy. Kolejka do wejścia do Bazyliki św. Marka jest nieco przydługawa, więc najnormalniej w świecie „wcinamy się” w jej początek. 4 / 52
Przy wejściu ochrona nie chce wpuścić Kasi do wnętrza, gdyż ma bluzkę na ramionkach – musimy nabyć za 1 euro specjalne okrycie. Okazuje się także, że
możemy skorzystać z pomocy polskiej przewodniczki
–Basia
jest
studentką
architektury i w ramach wolontariatu, oprowadza
polskich
turystów
po
bazylice.
My byliśmy jej debiutem i sprawiała wrażenie, jakby zdawała egzamin u srogiego profesora. Nie
mniej
było
bardzo
miło.
Potem już sami obeszliśmy Bazylikę, co jakiś czas łamiąc obowiązujący zakaz fotografowania. Bazylika jest wspaniałym kościołem łączącym różne style architektoniczne i artystyczne.
Obok Bazyliki św. Marka znajduje się wspomniany Pałać Dożów, który przez prawie 1000 lat był siedzibą panujących
w Wenecji dożów, tajnej policji i sądu najwyższego. Fasada budynku jest tak piękna, że trudno uwierzyć, że mieściło się w nim również miejskie więzienie z izbą tortur, w którym więziono niegdyś m. in. Casanovę, słynnego awanturnika z XVIII wieku.
5 / 52
Następnie udaliśmy na przystanek tramwaju wodnego pływającego po Canal Grande, by odbyć przejażdżkę, gdyż niektóre z zabytków można obejrzeć tylko od strony wody. Tak więc po kolei zachwycaliśmy się Santa maria della Salute, Palazzo Salviati, Palazzo Barbaro, Palazzo Mocenigo, Ca’ d’Oro, Palazzo Vendramin-Calergi, Deposito del Megio, czy San Geremia. Taki rejs, to coś niesamowitego.
6 / 52
Potem urządziliśmy sobie pieszy spacer po uliczkach Wenecji. Oczywiście pogubiliśmy się nieco w tych labiryntach, ale chyba nie jako jedyni. Przeszliśmy się mostem Ponte di Rialto i zwiedzając po drodze kościoły San Polo oraz Santa Maria Gloriosa dei Frari dotarliśmy
do
„naszej”
przystani.
Wróciliśmy na kamping.
Po odświeżeniu się poszliśmy do sklepu na terenie
kampingu
na
małe
zakupy.
Zapłaciliśmy i już zbieramy się do wyjścia – Kasia szła jako pierwsza, obraca się a przed nią stoi osioł. Zamurowało nas. On stoi i patrzy, po czym wkłada łeb do kosza na śmieci. Włoszka obsługująca w sklepie zaczęła go wyganiać. Okazało się jednak, że jest to Antonio, maskotka kampingu. Potem, do późnych godzin wieczornych słyszeliśmy jego porykiwanie.
Dzień IV – wtorek, 12 lipca 2005 roku Poranek na kampingu powoli zaczął przybierać formę rutyny – pobudka, toaleta, śniadanie, zwijanie namiotu, pakowanie się i wyjazd. Wystartowaliśmy o 09:30. Bardzo szybko znaleźliśmy drogę prowadzącą do Ravenny. Ruch nie był za duży, ale musieliśmy trochę powalczyć z ciężarówkami. Planowaliśmy dotrzeć pod Pescarę.
7 / 52
Do Ravenny dojechaliśmy dość szybko i postanowiliśmy zajrzeć w rejon starego miasta. Cóż, jazda po mieście bez mapy, na czuja, sprawia nieco problemów, zwłaszcza gdy centrum do sieć uliczek jednokierunkowych. Znaleźliśmy w końcu jakiś parking, z którego jak nam się wydawało będzie blisko do centrum. Nie po raz pierwszy przekonaliśmy się, że włoskie
oznakowanie sprawia wiele problemów ze znalezieniem właściwego kierunku. Pokrążyliśmy po wąskich uliczkach i stwierdziliśmy, że jest nam za gorąco i za ciężko w skórach. Jedziemy dalej. Na obrzeżach Ravenny trafiamy na sklep Lidl. Robimy mała zakupy i spożywamy je na parkingu przed sklepem. Gdy jechaliśmy obwodnicą miasta Rimini, naszą uwagę zwróciły drogowskazy na San Marino. Decyzja mogła być tylko jedna – jedziemy!
Granica między Włochami a San Marino jest po prostu niewidoczna. Dzielnie pokonujemy wzniesienia, by dotrzeć na sam szczyt. Tam zatrzymujemy się na parkingu dla motocykli, -widoki na okolicę niesamowite. Niestety
czas
zwiedzanie
nie
zamku
pozwala
nam
górującego
na nad
republiką. Pozwalam sobie na pamiątkowe zdjęcie z tamtejszymi policjantami. Wracamy. Odnieśliśmy wrażenie, że San Marino jest czystsze niż Włochy. 8 / 52
Droga do Ancony minęła bez problemów, za to za Anconą zaczął się koszmar. Oczywiście za miastem korek. Gdy już udało się nam wyjechać na trasę prowadzącą do Pescary okazało się, że te 100 km usiane jest niewielkimi miejscowościami, w których przemieszczanie się z prędkością 10 km/h lub wręcz zerową to norma. Po prostu droga przez mękę. Na dodatek nad Adriatykiem widoczna była „piękna” chmurka, która niosła deszcz i oczywiście nie omieszkała dotrzeć na naszą trasę przejazdu. Szlag mnie trafiał. Na drodze gamoństwo, z nieba
deszcz /przynajmniej ciepły/ i zaczęły się jakieś remonty dróg a wraz z nimi utrudnienia i spowolnienia.
Docieramy w końcu do miejscowości Silvi Marina, jakieś 15 kilometrów przed Pescarą. Na szczęście przestało padać. Kamping, na którym planowaliśmy się zatrzymać okazał się obiektem zlokalizowanym na wzgórzu, z którego z pewnością rozciągałby się piękny widok na
morze. Ale my chcieliśmy rano wykąpać się w Adriatyku i jechać dalej. Na szczęście są tam inne kampingi – na jednym nie ma wolnych miejsc. Jedziemy do innego. Rozbijamy namiot i chcemy iść nad morze – niestety, bramka jest już zamknięta i na kąpiel możemy
liczyć
dopiero
dnia
następnego
o
7-ej
rano.
Dziwne
zwyczaje.
Kolejne zaskoczenie to prysznice. Woda ciepła na żetony jest do przyjęcia, bo tam w zasadzie jest ona zbędna, ale podejrzane przerwy w dostawie zimnej, to już przesada. Najgorzej, gdy człowiek jest cały w pianie i ma zamiar się opłukać.
Ten dzień był męczący – przejechaliśmy ledwie 467 kilometrów, ale odradzam podróżowanie drogą o nazwie Adriatica.
9 / 52
Dzień V – środa, 13 lipca 2005 roku Rano dokonałem szybkiej lustracji nieba – niestety nie zapowiadało się za ciekawie, więc zwijamy namiot i pakujemy motocykl a wszystko nakrywamy plandeką. Po śniadanku idziemy nad morze. Na pierwszy rzut oka wygląda jak nasz Bałtyk. Piasek na plaży jest oczywiście grubszy i ciemniejszy, ale woda jest o wiele cieplejsza. Nieco się rozczarowaliśmy jej czystością a raczej jej brakiem. Wyglądała jak zmącona. Może wpływ na to miała bliskość dużego
miasta
albo
widoczna
platforma
wiertnicza?
Generalnie
nie
było
źle,
ale spodziewaliśmy się krystalicznie czystej wody. Kąpiel zaliczona.
Po doświadczeniach dnia poprzedniego podjęliśmy decyzję, aby do Bari pojechać autostradą. Na ten dzień planowaliśmy dotrzeć na „podeszwę buta” nad Morze Jońskie. Koszt przejechania 300 kilometrów autostradą wyniósł 15,40 euro – cóż, przynajmniej się nie wkurzałem. Po drodze raz złapał nasz deszcz i musieliśmy przywdziać przeciwdeszczówki.
Potem się rozpogodziło i powróciło niebezpieczne zjawisko mnie ogarniające, czyli senność za kierownicą motocykla. Za Foggią zatrzymaliśmy się na mała kawkę, dosłownie małą. Tam niestety nie uświadczy się normalnej szklanki parzonej kawy „plujki”. Bari mijamy obwodnicą i kierujemy się na miasto Gioia skąd przez Noci docieramy do miasteczka Alberobello. Naszym celem były Apulijskie Trulli – niezwykłe budynki mieszkalne tajemniczego pochodzenia. 10 / 52
Trulli –są to okrągłe, jednopoziomowe domki. Co ciekawe, ani ich wiek ani pochodzenie nie są znane. Nie występują w żadnym innym miejscu w Europie. Wiadomo o nich jedynie to jak zostały zbudowane i jakie są ich zalety –latem jest w nich chłodno, a zimą ciepło. Dachy mają dziwaczne zakończenia i znajdują się na nich tajemnicze hieroglify. My odwiedziliśmy Zona
Trulli w Alberobello, jednak w całej okolicy jest ich mnóstwo a wiele z domków stoi na prywatnych posesjach i jest wykorzystywane na co dzień.
Docieramy w końcu do Zatoki Tarenckiej, czyli Morza Jońskiego. Cieszymy się, bo jest to kolejne, w którym mamy zamiar się wykąpać. Gdzieś w rejonie miasta Policoro nasz
Intruderek kończy 40-tkę. Poklepałem go, wlałem paliwa i ... kazałem jechać dalej. Jazda wzdłuż Morza Jońskiego jest o wiele przyjemniejsza niż przy Adriatyku. Ruch jest mniejszy, mniej miejscowości wypoczynkowych. W ogóle widać wyraźną różnicę między Północą a Południem Włoch. Jest po prostu biedniej. Mijamy wiele opuszczonych domów i jeszcze więcej rozpoczętych budów, których stan świadczy o tym, że stoją po parę lat. Krajobraz jest surowy, wyraźnie widać brak wody. Sporadyczne uprawy są sztucznie nawadniane a życie skupia się wokół wybrzeża. Ma to jednak jakiś swój urok. Dojeżdżamy do miejscowości Ciro Marina, gdzie planowaliśmy się zatrzymać. Znajdujemy
kamping, na szczęście obsługa mówi po angielsku. Obiekt sprawia wrażenie całorocznego. Przyczepy kampingowe ustawione są na stałe pod siatkami rozciągniętymi między drzewami, co sprawia wrażenie jakiegoś obozu. Dostajemy miejsce pod taką siatką, ale nam nie odpowiada, więc szukamy innego. Udało się… Rozbijamy namiot i nad morze. 11 / 52
Jest już szarawo, ale ja się kąpię. Woda wręcz zimna, co jest dla mnie zaskoczeniem. Kąpiel zaliczona.
Wracamy a tu nasz włoski sąsiad proponuje mam użyczenie lampy – energia elektryczna jest gratis. Oczywiście korzystamy, bo nasza latareczka będzie musiała jeszcze popracować. Udajemy się jeszcze na imprezkę przygotowaną przez obsługę. Co nas zaskoczyło, to fakt, że przychodzą całe rodziny – od dziadków, do małych bąbli i wszyscy się bawią. Aha, na kampingu poza nami nie ma obcokrajowców. Sami Włosi.
Cóż, 530 kilometrów potrafi zmęczyć. Idziemy spać.
Dzień VI – czwartek,14 lipca 2005 roku Poranek wita nas słońcem. Śniadanie i gnamy nad morze. Pusto, cicho, woda spokojna. Co poraża, to jej czystość. Jest chłodna,
ale
przyjemna.
Podobnie
jak
Adriatyk, o wiele bardziej słona niż Bałtyk. Gdy się nurkuje widać kolorowe rybki, które podpływają do wyciągniętych dłoni. Złapać się nie dają. Za którymś razem dostrzegam malutkie
płaszczki,
które
zamaskowane
przylegają do kamieni. Widoczność pod wodą sięga ze 20 metrów. Coś pięknego. Niestety, czas goni i musimy jechać dalej. 12 / 52
Żegnamy się z włoskimi sąsiadami, oraz domkami podobnymi do zabudowań Flinstonów z popularnej kreskówki i o 10-tej jedziemy już wzdłuż wybrzeża w kierunku Reggio di Calabria. Po drodze dwukrotnie przepadało, ale jak ksiądz kropidłem. Potem już tylko niesamowity upał. Kieruję bez rękawiczek, bo nawet w bezpalcówkach trudno wytrzymać.
Kurtki porozpinane. Radość sprawia każdy tunel, mimo że większość z nich nie posiada żadnej wentylacji i oświetlenia. Droga mija spokojnie.
W końcu dojeżdżamy do Reggio. Jesteśmy zaskoczeni, że widać wybrzeże Sycylii i dymiący szczyt Etny. Nie mając pojęcia skąd odchodzą promy do Messiny podjeżdżamy na stację paliw – nikt nie zna angielskiego, w grę wchodzi tylko włoski.
Na szczęście na hasło Messina, panowie biorą kartkę i piszą na niej Villa San Giovanni. Ruszamy
w
kierunku
tej
miejscowości.
Oznakowanie prowadzące do promu jest czytelne
i
bez
problemu
trafiamy
do
przystani. Bilet na motocykl kosztuje 8 euro a ilość osób nie ma znaczenia. Parkujemy motocykl pozostawiając go na biegu. Miałem nadzieję, że nie będzie mocno bujało i nasz Intruderek się nie grzmotnie –w końcu stał na bocznej podstawce /innej nie ma/. Poszliśmy na pokład widokowy – fajnie dmuchało, piękne widoki na Reggio i Messinę.
13 / 52
Co nas zaskoczyło, to lazur wody – Cieśnina Mesyńska, mimo lokalizacji między dwoma portowymi miastami, miała naprawdę bardzo czystą wodę. Rejs trwał jakieś pół godziny. Już wcześniej postanowiliśmy, że z Messiny do Catanii pojedziemy autostradą. Odcinek długości 100 kilometrów urozmaicony jest licznymi mostami i tunelami. Zapłaciliśmy 3 euro,
co było nieco dziwne, gdyż za 30 kilometrów przy granicy z Austrią zapłaciliśmy 2,20 euro. Cóż, Sycylia to Sycylia a Włochy to Włochy – okazuje się, że ceny nie są wszędzie równe. Z Catanii pojechaliśmy w głąb wyspy w kierunku miasta Gela. To co widzieliśmy po drodze z lekka nas przeraziło. Totalne pustkowie, krajobraz coś pomiędzy Pakistanem a Bliskim Wschodem. Ziemia wysuszona słońcem. Mnóstwo opuszczonych gospodarstw, góry i nieużytki. O ile Calabria miała jeszcze jakiś urok, tak tutaj jak dla mnie totalna porażka.
Tankujemy paliwo jakieś 30 kilometrów od Geli – upał nie do wytrzymania. Co chwila mijamy lub widzimy pożary. Nikt tego nie gasi – wysuszona trawa wypala się i już. Jeden z pożarów był bezpośrednio przy drodze, dymiło się jak diabli – stał radiowóz policyjny z wyświetlonym napisem ostrzegawczym w języku włoskim. Jak na zbawienie czekaliśmy na możliwość jazdy wzdłuż morza – zawsze jest nieco chłodniej. W końcu trafiamy do Geli, stąd mamy tylko jakieś 30 kilometrów do Licaty, gdzie mamy się zatrzymać. Około 19-tej meldujemy się w Licacie. Kasia dzwoni do swojej kuzynki Karoliny, która
po
10 minutach
przyjeżdża
ze
swoim życiowym
towarzyszem,
rodowitym
Sycylijczykiem Carlem. Jedziemy za ich samochodem za Licatę – dom Carla stoi za wzgórzem i widać stamtąd Morze Śródziemne!!! Rozgaszczamy się w przydzielonym nam pokoju, bierzemy prysznic i do stołu. Oczywiście na pierwszy rzut idzie spaghetti, potem różnego rodzaju sery i wszechobecne wino. Jedzenie jest naprawdę wyśmienite, zwłaszcza po paru dniach z posiłkami z torebek. Zmęczeni przejechaniem 529 kilometrów zasypiamy, w łóżku!!! 14 / 52
Dzień VII – piątek, 15 lipca 2005 roku Poranek oczywiście słoneczny, przed godziną 10-tą jest już 30 stopni w słońcu. A co dalej? Po śniadaniu wybieramy się nad morze. Jedziemy jakieś 3 km motocyklem. Plaże znajdują się między skałami. Decydujemy się na mniejszą i bardziej ustronną. Upał niemiłosierny, więc do morza – kąpiel w Śródziemnym zaliczona!!!
Woda jest cieplejsza niż w Jońskim i czystsza niż w Adriatyku, ale to nadal nie oczekiwane przez nas „tropiki”. Na 14-tą wracamy na obiad. Oczywiście spaghetti, takie małe smażone rybki, sałatki i wino. Robimy sobie sjestę.
Upal jest nie do zniesienia. Nad morze wracamy po 18tej, jest już pusto, ponieważ dla Włochów jest po prostu za zimno. Wieczorem jedziemy z Karoliną i Carlem do Licaty, coś zjeść. Mimo, że było koło 22 miasto tętniło życiem, taki tu zwyczaj. Próbujemy 3-ech rodzajów pizzy i jakichś kulek ryżowych faszerowanych mięsem i serem. Spacerujemy po porcie i po ciasnych uliczkach. Miasto wygląda tak jak pokazywała to telewizja. Pozamykane okiennice, pranie rozwieszone między balkonami i oknami a na ścianach domów jaszczurki.
Późnym wieczorem idziemy spać. Następnego dnia wyjazd do Palermo. 15 / 52
Dzień VIII – sobota, 16 lipca 2005 roku Rano jak każdego ostatniego dnia – słońce i bezchmurne niebo. Po śniadaniu pakujemy motocykl i w drogę. Do Agrigento, pierwszego punktu wyprawy, mamy jakieś 45 kilometrów. Droga prowadzi wzdłuż morza, ale i tak jest gorąco.
Dojeżdżamy do Valle dei Templi /Doliny Świątyń/ znajdującej się na miejscu starożytnego miasta Akragas, które było kiedyś najważniejszą kolonią grecką na Sycylii. Miasto założyli w 582 r. p.n.e. osadnicy z pobliskiej Geli. Szkody wyrządzały trzęsienia ziemi, ale największych zniszczeń dokonali pierwsi chrześcijańscy osadnicy, którzy celowo burzyli starożytne świątynie. Miejsce piękne i robi wrażenie. Niestety upał wykańczał.
16 / 52
Startujemy w kierunku Palermo. Po przejechaniu jakiś 30 kilometrów tankujemy paliwo i zapada jednogłośna decyzja – wracamy do Licaty. Jechaliśmy w t-shirtach i spodniach jeansowych. Uwierzcie, nie dało się!!! Było tak gorąco, że jadąc na motocyklu nie można było odczuć żadnego chłodu. Człowiek czuł się tak, jakby ktoś
przystawił farelkę do twarzy i dmuchał gorącym powietrzem. Kask na głowie wręcz parzył. Sądzę, że gdybyśmy pojechali do Palermo, skończyłoby się to omdleniem, moim lub Kasi.
Jak dotarliśmy do Licaty, Karolina stwierdziła, że na nas czekała. Temperatura wynosiła 45 stopni!!! Zjedliśmy, a jakże, makaron i sjesta. Na nic innego człowiek nie ma ochoty. Późnym popołudniem skorzystaliśmy z dobroci basenu, jaki znajdował się na posesji Carla. Wieczorem pojechaliśmy we czwórkę do restauracji, gdzieś w górach. Jako startery Carlo zamówił potężny półmisek małży pieczonych w sosie pomidorowych, ośmiorniczki i krewetki. Czekałem, czy danie główne nie będzie się na nas patrzyło. Jedliśmy ryby pieczone na grillu – pamiętam, że jedna to była ryba piła. Pozostałe też nie miały nic wspólnego ze słodką wodą i były równie wyśmienite.
Ciężko się spało z pełnym brzuszkiem w gorącym pomieszczeniu. 17 / 52
Dzień IX – niedziela, 17 lipca 2005 roku Ten dzień był typowym dniem lenistwa. Tylko jedzenie i plaża. Nad morzem dużo ludzi, w końcu niedziela. Nabieram śmiałości i penetruję wody wokół skał. Potem wspinam się na skały, kalecząc przy tym dłonie. Jest niesamowicie. W końcu, wzorem małych Włochów, skaczę ze skał do morza. Robimy sobie z Kasią parę zdjęć.
Cóż, miło było pobyć sobie trzy dni na Sycylii, ale trzeba jechać dalej. Pakujemy się i idziemy spać w miarę wcześnie. 18 / 52
Dzień X – poniedziałek, 18 lipca 2005 roku Wstaliśmy wcześnie, ponieważ chcieliśmy dojechać pod Neapol. Pakowanie, śniadanko i trzeba było się pożegnać. Miło się tak beztrosko siedziało, ale mnie osobiście już zaczęło nosić. Wystartowaliśmy o 08:10, dzień zapowiadał się gorący i na szczęście Sycylię opuściliśmy przed największymi upałami.
Z uwagi na oszczędność czasu, z Villa San Giovanni chcieliśmy jechać autostradą, co okazało się bardzo mądrym rozwiązaniem – droga nr A3 okazała się „autostradą” bezpłatną. Przyczyną jest jej nawierzchnia i brak pasa awaryjnego. Bardzo często mijaliśmy różnego rodzaju roboty drogowe. Nieco spowalniało to podróż, ale nie było tragicznie. Upał doskwierał a niewielka liczebność stacji paliw zmusiła nas do zjechania z trasy.
Gdy zatankowaliśmy paliwo usłyszeliśmy za sobą: A gdzie was tak daleko przygnało na motocyklu? Spotkaliśmy Polaków zatrudnionych w niemieckiej firmie a pracujących na drogach Włoszech. Fajnie się gadało, ale oni musieli wracać do pracy a my na trasę. W trakcie tej wyprawy planowaliśmy zwiedzić Paestum, pozostałości miasta założonego w VI w. p.n.e. przez Greków. Postanowiliśmy zanocować na jednym z sąsiednich kampingów. Trafiamy w końcu około godziny 18:20 na kamping. Trochę trwało przejechanie
663
kilometrów.
Wchodzimy
do
recepcji i pytamy siedzącej tam kobiety, czy mówi po angielsku. One potwierdza i po angielsku mówi, że po polsku też. Zbaraniałem. Okazało się, że Sylwia jest wrocławianką, która wyszła za mąż za Włocha. Przydzieliła nam ładne miejsce pod namiot. 19 / 52
Po
rozbiciu
obozowiska
oczywiście
nad
morze.
Było
jeszcze
na
tyle
ciepło,
że wskoczyliśmy do wód Morza Tyrreńskiego. Okazało się bardzo ciepłe, ale strasznie brudne. Normalnie gorsze niż nasz Bałtyk. Odpowiedzialnością za ten fakt obarczyliśmy bliskość miasta Salerno, oraz wpadającą nieopodal do morza rzeczkę wątpliwej czystości.
Ale kąpiel zaliczona.
Posiedzieliśmy na plaży podziwiając zachód słońca i popijając wino. Zadzwoniłem do mojego brata Kamila – tego dnia obchodzi imieniny. Zostało nam tylko jedno morze.
Dzień, XI – wtorek, 19 lipca 2005 roku Poranek,
jak
większość
z
ostatnich, był słoneczny. Jednak coś wisiało w powietrzu. Od samego rana chodziłem jakiś podkurzony. Po śniadaniu poszliśmy jeszcze nad morze, które było nieco czystsze niż dnia poprzedniego, jednak już się nie kąpaliśmy. Zwinęliśmy obozowisko, pożegnaliśmy się z Sylwią i jazda do Paestum. 20 / 52
Bilety wstępu kosztują 8 euro za dwie osoby. Najważniejszymi obiektami są tu trzy niemal doskonale zachowane świątynie doryckie, uznawane za największe osiągnięcie świata greckiego – jak wspomniałem, Paeustum założyli Grecy. Najlepiej zachowana jest świątynia Neptuna Tempio di Nettuno – kolumnada i fronton przetrwały w stanie niemal nienaruszonym,
brakuje jedynie dachu. Tuż obok stoi najstarsza świątynia Tempio di Hera a na północnym krańcu Tempio di Cerere. Inne zabytki może są mniej imponujące, ale i tak warto je zobaczyć. Miasto musiało być spore, gdyż gdyby chcieć je obejść wzdłuż murów, trzeba by się przygotować na 3 kilometrową wycieczkę. Ależ tam było gorąco!!!
Ruszamy dalej. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie, aby kupić coś do jedzenia. Był to ten sam sklep, gdzie dnia poprzedniego kupiliśmy całkiem dobre wino. Kupujemy wodę, jedzenie i butelkę wina. Siadamy przy stoliku przed sklepem, pijemy wodę, planujemy drogę a ja jak zwykle zapisuję w notatniku poniesione przez nas wydatki.
Droga do Salerno mija szybko. Dojeżdżamy
do
Pompei,
ale
nie
zwiedzamy. Odcinek drogi od Pompei do Neapolu jest płatny – co ciekawe płaci
się
z
góry,
w
przypadku
motocykla 1,40 euro. Po naszej prawej stronie dumnie stoi Wezuwiusz – zatrzymujemy się, aby zrobić zdjęcia. 21 / 52
Neapol mijamy obwodnicą i szukamy zjazdu na drogę prowadzącą do Cassino. Udaje się, tankujemy paliwo. Jak zwykle, chcę zapisać kilometry i cenę w notatniku, ale go nie mam!!! Zjeżdżam na bok i przeszukuję wszystkie kieszenie oraz mapnik. Nie ma notatnika!!!
Kasia chowa się przed słońcem i przede mną pod palmą a ja szaleję ze wściekłości. Wyszło na to, że notatnik zostawiłem na stoliku przed sklepem, jakieś 100 kilometrów od aktualnego miejsca pobytu. Oj, dawno się tak nie wkurzyłem. Bez tego notatnika wyjazd tracił sens. Wszystkie zapisy dotyczące ilości przejechanych kilometrów oraz poniesionych wydatków diabli wzięli. Decyzja: wracamy!!! Wsiadamy na motocykl i gnamy z powrotem, nie mając żadnej gwarancji, że znajdziemy notatnik. Tym razem Wezuwiusz jest po naszej lewej stronie. Szkoda pisać jakie myśli kłębiły się wtedy w mojej głowie. Dojeżdżamy pod sklep, na liczniku 99 kilometrów. Cóż, sklep zamknięty – przecież jest sjesta!!! Na stoliku i w jego okolicy notatnika ani widu ani słychu. Czuję, że za chwilę wybuchnę. Panie z sąsiedniego sklepu, nie mające sjesty, dzwonią domofonem, jak mniemamy do poszukiwanego przez nas sklepikarza. Nie znają angielskiego ani niemieckiego. Nagle ze sklepu wychodzi sprzedawca, na migi tłumaczymy mu, że byliśmy tu dziś i zostawiliśmy na stoliku notatnik. On twierdzi, że nie wie o co chodzi. Myślałem, że wybuchnę!!! Kasia zaczyna chodzić na parkingu przed sklepem i rozgląda się. W pewnym momencie w drzwiach sklepu staje facet i trzyma nasz notatnik!!! O rany, prawie mu go wyrwałem. Dopiero teraz widzę, że ten pierwszy nas rano nie obsługiwał. Po prostu było ich dwóch!!! Ten, co miał notatnik tłumaczy coś, że wziął go ze stolika. Kasia rzuca mu się na szyję a ja, gdyby nie to, że musiałem prowadzić motocykl, napiłbym się z nim jakiegoś alkoholu. Wyobraźcie sobie naszą radość.
22 / 52
Gnamy ponownie na Salerno i Neapol. Piszę sms-a do Laury, włoskiej policjantki, że do Rzymu dotrzemy nie na 17-tą, ale tak na 20-tą. Z Neapolu jedziemy do Cassino, gdzie chcieliśmy zajrzeć na cmentarz Polskich Żołnierzy poległych w trakcie walk o wzgórze z klasztorem w 1944 roku. Nad miastem wyraźnie góruje
klasztor. Podjazd na sam szczyt zajmuje nieco czasu a widoki są niesamowite.
Na Polskich
parkingu
przy
Żołnierzy,
cmentarzu
same
polskie
rejestracje. Może zabrzmi to głupio, ale cmentarz jest ładny. Jednak gdy się tak chodzi
pomiędzy
mogiłami,
czuć
duszenie w dołku. Byliśmy dumni, że to właśnie
nasi
Rodacy
z
2
Korpusu
Polskiego w maju 1944 roku zdobyli wzgórze i otworzyli Aliantom drogę na Rzym. Klasztor, który będąc kluczową pozycją obronną Niemców na tzw. linii Gustawa, był zupełnie zniszczony, został zrekonstruowany w latach 50-tych ubiegłego wieku. Niestety ograniczenia czasowe nie pozwoliły nam na jego zwiedzenie. Była godzina 19:15 gdy wyjeżdżaliśmy z Cassino. Do Rzymu mieliśmy jakieś 100 kilometrów i termin przybycia do miasta ponownie się zmieniał, ale tym razem nie określałem Laurze o jakim czasie się tam
zjawimy. I dobrze... Zdecydowaliśmy się pojechać autostradą. No to gnamy. Dojeżdżamy do rzymskiej obwodnicy zwanej G.R.A i jak „kazała” mapa jedziemy na Pescarę, by potem odbić do centrum. Cóż, szarzało, a mnie jakoś się ciągle wydawało, że oddalamy się od Rzymu zamiast go objeżdżać dookoła. 23 / 52
Jeden zjazd a na naszej mapie go niema, drugi, podobnie. W końcu stwierdzamy, że jedziemy nieco źle, bo już w kierunku Pescary. Na pierwszym napotkanym zjeździe nawrotka i jedziemy do Rzymu, po raz drugi dnia dzisiejszego. W końcu jesteśmy w mieście. Kasia robi za pilota. Nie jest łatwo, ale zbliżamy się do Via
Conca D’Oro „naszej” ulicy. W pewnym momencie jednak biorę mapę i stwierdzam, że jesteśmy nieco dalej niż powinniśmy. Upomniałem Kasię i zawracamy – trzeci raz dnia dzisiejszego? Trafiamy na naszą ulicę, ale nie możemy znaleźć numeru 206. Jest już ciemno i jakimś dziwnym trafem na ulicy nie świeci się żadna latarnia. Trafiamy. Na sygnał domofonu nikt nie odpowiada. Pięknie. Jest 22:30, mamy przejechane 631 kilometrów /z czego jakieś 260 niepotrzebnie, hi, hi, hi/ i nikt nas nie chce wpuścić do domu. Dzwonię do Laury – odbiera jakiś facet i mówi, że za 15 minut będzie. Czekamy, co nam pozostało? W końcu zjawia się Dario, syn Laury, który otwiera nam mieszkanie. Cóż, jesteśmy mile zaskoczeni – dwupokojowe mieszkanie, w pełni wyposażona kuchnia i łazienka no i taras. Do naszej dyspozycji na 3 najbliższe noce. Bomba!!! Jest późno, ale gotujemy sobie spaghetti z tuńczykiem i otwieramy butelkę wina ze sklepu z pozostawionym notatnikiem. Szybki prysznic i padamy nieprzytomni, ze zmęczenia oczywiście. Jutro zaczynamy zwiedzanie Wiecznego Miasta.
Dzień, XII – środa, 20 lipca 2005 roku Wstaliśmy o dość przyzwoitej godzinie. Poszedłem do sklepu po pieczywo – 1,65 euro. Przygotowaliśmy sobie jakieś jedzonko na czas zwiedzania i wyruszyliśmy na poszukiwanie dojazdu do centrum. Pojechaliśmy
autobusem
a
zaczęliśmy
zwiedzanie
Cóż,
budynek
robi
i
metrem
od
Coloseum.
wrażenie.
Wrażenie,
w dodatku zbyt duże, zrobiła na nas kolejka do wejścia do wewnątrz. Żadnych szans na wciśnięcie się na początek i żadnych szans na wejście do Coloseum przed godziną 15-tą. Odpuściliśmy, oglądając jedynie budynek z zewnątrz. 24 / 52
Później poszliśmy
na Forum Romanum. Przez ponad tysiąc lat Forum Romanum było sercem Rzymu. W miarę rozwoju imperium powstawały tu kolejne budynki publiczne, domy patrycjuszy, świątynie i rynek. Kupcy, politycy, władcy a także inni bogaci mieszkańcy miasta prześcigali
się w budowie coraz wspanialszych gmachów – w końcu zabrakło im miejsca. Obecnie miejsce to, po pożarze w III w n.e., licznych trzęsieniach ziemi i najazdach przypomina gruzowisko. Prace archeologiczne rozpoczęte w końcu XVIII wieku trwają do dziś.
Następnie udaliśmy się do kościoła San Clemente, w którym trzy kolejne poziomy odpowiadają trzem okresom w długiej historii religii w Rzymie. Pierwszy jest reprezentowany przez średniowieczny kościół /1108-30/, pod nim leży starszy kościół założony w 392 roku a poniżej znajdują się ruiny świątyni poświęconej jednemu z najważniejszych kultów panujących w Rzymie, sprzed czasów chrześcijańskich. 25 / 52
Kolejnym
obiektem
naszego
zainteresowania był kościół katedralny San Giovanni in Laterano. Napis łaciński na jego fasadzie głosi, że jest on „matką i głową wszystkich kościołów w mieście i na świecie”. Zbudowany został około roku 314 przez Konstantyna, pierwszego chrześcijańskiego cesarza. W 774 roku został w nim ochrzczony Karol Wielki, aż do XIX wieku przed tutejszym ołtarzem odbywała się ceremonia intronizacji po
papieży.
podpisaniu
w
1929
W roku
nim
też,
traktatów
laterańskich, Mussolini i papież uregulowali stosunki między kościołem a państwem. Wnętrze przebudowane w ciągu stuleci jest głównie dziełem Borrominiego, geniusza baroku. Kościół zrobił na nas niesamowite wrażenie. Kasi najbardziej podobały się ogromne rzeźby ustawione na ścianach budynku. Po północno – wschodniej stronie placu kościelnego znajdują się Santa Scala, podobno są to marmurowe schody z jerozolimskiego pałacu Poncjusza Piłata, po których wchodził Chrystus w czasie procesu. Tak wyszło, że ten dzień w Rzymie przeznaczyliśmy
na
zwiedzanie
kościołów. Ostatnim był Santa Maria
Maggiore. Jest on jedną z czterech wielkich bazylik w Rzymie, pozostałe to: - Bazylika św. Piotra, -San Giovanni, -San Paolo fuori le Mura. Santa
Maria
Maggiore,
została
zbudowana około roku 420, aby upamiętnić śnieg, który spadł latem 358 roku i podobno utworzył zarys przyszłego kościoła. Obecnie jest to w Rzymie najpiękniejsza stara bazylika i największy kościół poświęcony Marii Pannie. Wzrok przykuwa wspaniały strop podtrzymywany przez 40 kolumn, przeniesionych tu ze starożytnych budowli rzymskich. Praktycznie nie ma tutaj powierzchni bez dekoracji. Coś niesamowitego! 26 / 52
Cóż, upał, trochę spacerów i zwiedzania nieźle nas wykończyło. Udaliśmy się do naszego mieszkanka. Po posiłku i zaplanowaniu dnia następnego poszliśmy spać, co wcale nie jest takie proste w nagrzanym i dusznym pomieszczeniu.
Dzień, XIII – czwartek, 21 lipca 2005 roku Drugi i ostatni dzień w Rzymie. Podróż do centrum idzie nam lepiej niż dnia poprzedniego – w końcu mamy już jakieś doświadczenie. Lądujemy autobusem na Piazza Venezia i zaczynamy zwiedzanie od Kapitolu. Nad
placem
góruje
Monumento
a Vittorio Emanuele II – świątynia włoskiego zjednoczenia. Ze względu na kształt i biel marmurowych murów
budynek
zyskał
przydomek
„maszyny do pisania” albo „tortu weselnego” – nam się jednak bardzo podobał.
Jest
przeogromny
i rozpościera się z niego wspaniały widok na Rzym.
27 / 52
Obowiązkowym punktem w trakcie zwiedzania Rzymu jest Fontana di Trevi, zbudowana w latach 1732 – 62 na zlecenie Klemensa XII. Pośrodku fontanny stoi posąg Neptuna a po bokach dwa trytony na koniach. Jej położenie jest zaskakujące, gdyż wychodzi się z wąskich uliczek i nagle stoi przed nami fontanna. Ludzi było oczywiście całe mrowie – każdy chciał się
ochłodzić – ale udało nam się zrobić parę luźnych fotek. Oczywiście wrzuciliśmy do fontanny monety, aby wrócić. Miejsce naprawdę warte zobaczenia. Potem
udaliśmy
się
do
Panteonu, kościoła wzniesionego przez cesarza Hadriana, budowę zakończono w 128 roku. Fasada i wnętrze wyglądają tak samo jak w
II wieku. Marmur nie wszędzie jest oryginalny,
ale
uważa
wypełnienia
się,
że
odpowiadają
oryginałowi z czasów Hadriana.
Kopuła jest arcydziełem techniki starożytnej – większa niż kopuła w Bazylice św. Piotra, do XX wieku była
największą
betonową,
a
do
konstrukcją 1969
roku
największą na świecie nie podparta kopułą.
Okrągły otwór w kopule to projekt Hadriana,
który
pozwalał
na
bezpośrednią kontemplację niebios. Tylko z wnętrza Panteonu można ocenić wielkość kopuły liczącej 1900 lat.
28 / 52
Upał doskwierał niemiłosiernie, ale na naszej drodze był Piazza Navona ze znajdującą się środku Fontana dei Quatro Fium /Fontanna Czterech Rzek/. Chłodzenie zaczęliśmy nieśmiało, mocząc tylko stopy. Znaleźliśmy licznych naśladowców. Potem poszedłem na całość – zanurkowałem głową w wodzie. Pomogło jak cholera i co miłe, facet obok zrobił to samo.
Sam plac nie był oblegany przez turystów. Jego ekliptyczny zarys odpowiada dawnemu Cirus Agonalis, który się tu znajdował – był to wielki na 30.000 miejsc stadion, otwarty w 86 roku przez cesarza Domicjana. Na placu znajduje się kościół San’t Agnese i pałac Palazzo Pamphili – my obejrzeliśmy tylko fasady. Następnie
udaliśmy
się
w kierunku Watykanu. Rzeka Tybr
jest
niesympatyczna.
brudna
i
Watykański
Plac św. Piotra jest ogromny. Byliśmy tam po raz pierwszy. Od razu udaliśmy
się
do
Bazyliki św. Piotra – jest to największy
kościół
chrześcijański, może pomieścić około 60.000 osób.
29 / 52
Najpierw trzeba przejść bramkę wykrywającą przedmioty metalowe, oraz oddać bagaż do prześwietlenia – statyw do aparatu nie był problemem. Miałem kłopoty z przejściem kolejnej kontroli, gdyż miałem krótkie spodenki. Na szczęście mogłem dopiąć nogawki i bez problemów weszliśmy do środka. Opis wnętrza mija się chyba z celem – tam po prostu trzeba
być!!! Nasze odczucia to podziw i respekt. Oczywiście udaliśmy się do grobu zmarłego w kwietniu Papieża Jana Pawła II – nie było tłumów, ale ochroniarze nie pozwalali na zatrzymywanie się przed płytą i starali się egzekwować zakaz fotografowania i filmowania. Cóż, złamałem go. Poszliśmy jeszcze do Kaplicy Sykstyńskiej i Muzeum Watykańskiego, ale mieliśmy pecha. Wpuszczano do godziny 16:20 a my przybyliśmy 8 minut po czasie i za nic nie mogliśmy przekonać ochroniarzy, aby zrobili wyjątek.
Postanowiliśmy przespacerować się na Piazza di Spagna, aby zobaczyć słynne Schody Hiszpańskie. Po drodze minęliśmy Castel San’t Angelo /Zamek św. Anioła/, stara fortecę i mauzoleum zbudowane w 135 roku, obecnie muzeum rzemiosła.
30 / 52
Gdy dotarliśmy do wspomnianych schodów nieco się rozczarowaliśmy – schody jak schody, prowadzą do góry. Ludzików było mało, pewnie przez upał. My też za długo tam nie zabawiliśmy i zaczęliśmy drogę powrotną do naszego mieszkanka. Zaczęliśmy się pakować, gdyż następnego dnia o poranku mieliśmy opuścić Rzym. Zjedliśmy, a jakże, spaghetti i do spanka.
Dzień, XIV – piątek, 22 lipca 2005 roku Wstaliśmy dość wcześnie. Musieliśmy nieco ogarnąć mieszkanko a na godzinę 08:00 byliśmy umówieni z Laurą, z którą mieliśmy się rozliczyć. Przybyła w zasadzie punktualnie – było to nasze pierwsze spotkanie i wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Niestety
spieszyła się i nie było czasu porozmawiać dłużej. Obiecaliśmy sobie jednak, że będziemy utrzymywać kontakt. Po zapakowaniu motocykla i sprawdzeniu, czy wszystko co nasze zabraliśmy, wystartowaliśmy. Była godzina 09:00 i mieliśmy zamiar dotrzeć do Florencji. Wyjazd z Rzymu nie był wcale taki straszny, mimo że do tablicy końcowej miejscowości przejechaliśmy 13 kilometrów. Musieliśmy nieco „powalczyć” ze skuterami, ale ogólnie było OK. Pierwsza 100-tka do miejscowości Viterbo minęła szybko. Po około 15 kilometrach naszym oczom ukazało się jakieś miasteczko na wzgórzu. Z uwagi na fakt, że nie mieliśmy za dużo do
przejechania, postanowiliśmy się w nim zatrzymać. 31 / 52
Okazało się, że jest to Montefiascone – na samym szczycie wzgórza znajduje się zamek /był w remoncie/ i niewielka kapliczka a wokół przyjemny park. Widok był piękny, zwłaszcza, że widać było przeogromne jezioro Bolsena. Doszliśmy do wniosku, że tam właśnie zatrzymamy się na posiłek.
Problemów z trafieniem na jakąś
plażę
nie
było
miejscowości
–
w
Bolsena
wylądowaliśmy
na
jeziora
Woda
Bolsena.
brzegu była
czysta, niebo bezchmurne, więc
postanowiłem się wykąpać. Było miło.
Jezioro
jest
ogromne,
widzieliśmy 3 wyspy. Po takim godzinnym relaksie można było jechać dalej. Kolejny postój w drodze do Florencji zrobiliśmy w Sienie. To już Toskania. Campo,
Wjechaliśmy słynny
plac,
prawie na
na
którym
odbywają się doroczne wyścigi konne.
Na placu wznosi się ratusz Palazzo Pubblico
z potężną wieżą. . Jako maniacy wchodzenia na najwyższe budowle w mieście i tu chcieliśmy popatrzeć
na
okolicę.
Niestety,
kolejka
nas
skutecznie zniechęciła – za niemałe pieniądze wpuszczano po kilkanaście osób. Co było zrobić – pokręciliśmy się po placu, oraz ciasnych uliczkach i ruszyliśmy w dalszą drogę. 32 / 52
Okolica wokół naszej trasy do Florencji charakteryzowała się rolniczymi krajobrazami, a wszystkie wsie, oraz skupiska domków, usytuowane były na wzgórzach, wokół których rosły zboża i winnice. Zupełnie inaczej niż w suchej Calabrii i na Sycylii.
O godzinie 17:30 po przejechaniu 301 kilometrów lądujemy na kampingu we Florencji. Położony on jest na wzgórzu. Co ciekawe, w końcu trafił nam się obiekt, na którym prysznice z ciepłą wodą są bezpłatne – ostatni taki mieliśmy w Fusinie pod Wenecją. Na kampingu było bardzo dużo młodzieży, co dotychczas było niespotykane. Poza tym był najdroższy – 29 euro za dwie osoby, motocykl i namiot za noc. Odświeżeni, najedzeni poszliśmy spać. Następnego dnia zwiedzanie Florencji.
Dzień, XV – sobota, 23 lipca 2005 roku Nocleg w namiocie, po 3 nocach w normalnym łóżku, minął spokojnie. Po śniadaniu pieszo wyruszyliśmy zwiedzać Florencję. Nie było aż tak daleko, aby jechać autobusem a tym bardziej fatygować Intruderka.
33 / 52
Na początek poszliśmy do Santa Croce – jest to kościół, w którym spoczywa 270 wybitnych mieszkańców miasta, m.in. Galileusz, Michał Anioł i Machiavelli. Za bilety wstępu zapłaciliśmy 8 euro, ale warto było. Początkowo się zdenerwowałem, bo część nagrobków była w remoncie i zakryta płachtami – na szczęście te najważniejsze można było obejrzeć
i sfotografować. To jest we Włoszech dziwne – w jednym kościele nie można wcale fotografować, w innym bez ograniczeń a w jeszcze innym bez używania fleszy. Następnie udaliśmy się na Plazza della Signoria, niegdyś centrum politycznego miasta. Przy placu stoi Palazzo Vecchio – od siedmiu stuleci siedziba władz miasta. Miłe miejsce z mnóstwem turystów.
Potem poszliśmy na Piazza del Duomo, gdzie znajduje się florencka katedra. Obok katedry stoi oddzielna kampanila /dzwonnica/. Prace nad Duomo,
czwartą
co
do
wielkości
katedrą w Europie, rozpoczął w 1296 roku architekt Arnolfo di Cambio.
34 / 52
Katedra z zewnątrz wygląda niesamowicie. Aby się do niej dostać się musieliśmy, podobnie jak w Wenecji, „wciąć” się w kolejkę. Cóż, wnętrze mimo pozornej prostoty przyciąga, zwłaszcza kopułą, która pozwala ocenić geniusz artystyczny jej twórcy Brunelleschiego.
Obok katedry znajduje się Museo dell’Opera, w którym można obejrzeć Pietę Michała Anioła – wstęp 6 euro. Poszliśmy zajrzeć do Galleria dell’Accademia, gdzie można obejrzeć Dawida autorstwa Michała Anioła – cóż, cena za wstęp 8 euro i ogromna kolejka bez widoków na „wcięcie” skutecznie nas zniechęciły. Najstarszym kościołem we Florencji jest San Lorenzo. Został założony w 393 roku i od dawna jest kościołem katedralnym. Wstęp 5 euro. Wewnątrz znajduje się cennych obrazów oraz nagrobki Medicich, którzy byli głównymi darczyńcami kościoła.
35 / 52
Kolejnym odwiedzonym przez nas kościołem był Santa Maria Novella. Jego budowę rozpoczęto w 1246 roku. Ma wspaniałą fasadę oraz wnętrze, którego wielkość i powściągliwość jednocześnie wywołuje duże wrażenie. W miarę zbliżania się prezbiterium kolumny nawy są coraz bliżej siebie – jest to celowy zabieg mający zmylić poczucie perspektywy. Kolejnym
triumfem perspektywy jest fresk Masaccia Trójca Święta – zastosowano w nim matematyczną koncepcje proporcji – jest to obraz wymalowany na płaskiej ścianie lewej nawy, wywołujący trójwymiarowe wrażenie. Jedno z pierwszych takich dzieł w okresie renesansu.
Powoli zaczynaliśmy kończyć zwiedzanie Florencji i na koniec zostawiliśmy sobie Ponte Vecchio – niezwykły most z licznymi sklepami i budynkami. W ciągu wieków most przetrwał niezliczone powodzie i spustoszenia w czasie wojen i zamieszek. W okresie II wojny światowej uratowała go podobno interwencja Hitlera, który wycofującemu się z miasta marszałkowi Kesserlingowi rozkazał oszczędzić most. Most zbudowano w 1345 roku, chociaż wcześniej w tym najwęższym miejscu rzeki Arno były liczne drewniane mosty – wiodła tędy ważna arteria komunikacyjna łącząca starożytny Rzym z głównymi miastami północy.
36 / 52
Sklepy powstały tu w XIII wieku, jeszcze na poprzednim moście. Obecnie można w nich kupić nie najtańsze pamiątki i wyroby ze złota, które bardzo się podobały Kasi.
Wróciliśmy na kamping, gdzie najpierw napiliśmy się w tamtejszej restauracji piwa a po kolacji i prysznicu wina. Trochę tego wieczoru popadało.
Dzień, XVI – niedziela, 24 lipca 2005 roku Rano jak za każdym razem, gdy opuszczaliśmy jakiś kamping. Śniadanie, pakowanie i wyjazd. Udaliśmy się do nieodległej Pisy. Po raz kolejny włoskie oznakowanie dojazdu do jakiegoś obiektu wyprowadziło mnie z równowagi – ile razy można okrążać te same uliczki? W końcu trafiamy w pobliże Krzywej Wieży. Cóż, Pisa jest miastem współczesnym odbudowanym po bombardowaniach w czasie II wojny światowej. Krzywa Wieża wchodzi w skład Campo dei Miracoli /Pole Cudów/ i była jednym z jej skromniejszych obiektów. Pierwotnie miała być dzwonnicą, ale piaszczysty grunt spowodował, że zaczęła się przechylać jeszcze w trakcie budowy, którą rozpoczęto w 1173 roku. Przy placu znajduje się jeszcze katedra, baptysterium i Camposanto /średniowieczny cmentarz/. Cóż, wejście na wieże kosztuje 15 euro!!! i wpuszcza się małe grupki a w katedrze było nabożeństwo. Porobiliśmy trochę zdjęć i pojechaliśmy dalej. 37 / 52
Droga wzdłuż wybrzeża Morza Liguryjskiego do miasta La Spezia minęła spokojnie. Po minięciu miasta droga zrobiła się niesamowicie kręta – wiła się wśród gór pozwalając na podziwianie wspaniałych widoków.
Niestety tempo jazdy spadło a Kasi zaczęło się kręcić w głowie. Oczywiście włoskie oznakowanie nas osłabiało – Genova 64 kilometry, ale po przejechaniu jakiś 8 czy 9 był znak: Genova 68 kilometrów. Do dziś nie mogę pewnych rzeczy pojąć. W pewnym momencie na łuku drogi zatrzymuje nas jakaś kobieta i pyta czy mówimy po angielsku. Okazało się, że Szwedzi jadąc pod górę autobusem postanowili zawrócić – do teraz nie wiemy dlaczego – i chcieli, aby im pomóc poprzez zablokowanie drogi od strony podjazdu. Kurczę, oni naprawdę jechali autobusem, we dwójkę!!! Niestety pan Szwed i jego umiejętności nie sprostali zadaniu i nie udało im się zawrócić. W każdym razie nie w tym miejscu. 38 / 52
Gdy minęliśmy miejscowość Nerki, zaczęliśmy bacznie przyglądać się drogowskazom. Mieliśmy zatrzymać się u Mariusza, Polaka pracującego we Włoszech. We wcześniejszych smsowych ustaleniach padło, że mieszka on w San Bernardo. Na naszych mapach taka miejscowość była na północ od Genovy, a Mariusz pisał, że jest to między Nervi a Genovą.
Cóż, miał rację. Od głównej drogi skręciliśmy w lewo i pięliśmy się w górę. W końcu trafiamy do San Bernardo, wjeżdżamy na coś na kształtu rynku i rozglądamy się.
Mieliśmy co prawda podany przez Mariusza adres, ale oczywiście go nie znaleźliśmy. W pewnym momencie podchodzi do nas jakaś kobieta i mówi po polsku, że na nas czeka. Okazuje się, że to Renata, znajoma Mariusza, Polka również pracująca w San Bernardo. Tłumaczy nam gdzie mamy się udać. Cóż, Mariusza mijaliśmy, zauważyłem, że do nas macha – Kasia to widziała, ale tego dnia wiele osób do nas machało. Mariusza spotkaliśmy po raz pierwszy – mieliśmy nocować u kuzyna mojego kolegi, ale ten musiał wyjechać i poprosił Mariusza o udzielenie nam pomocy. Ten odstąpił nam swoje niewielkie mieszkano i pozwolił
zostać na dwie noce. Poznaliśmy jego mamę i siostrę Kamilę. Tego dnia wybraliśmy się jeszcze z Mariuszem i Renatą nad morze – pokazali nam plaże, na których następnego dnia mieliśmy zamiar odpocząć. Z Florencji do San Bernardo wyszło nam 280 kilometrów – niewiele, ale w upale i na zakrętach dość męczące.
39 / 52
Dzień, XVII – poniedziałek, 25 lipca 2005 roku Wstaliśmy o 9-tej. Mariusz był w pracy. Zjedliśmy śniadanko, motocykl między nogi i nad morze. W tym miejscu wybrzeża Morza Liguryjskiego nie ma piaszczystych plaż. My udaliśmy się na miejsce pokazane nam poprzedniego wieczoru przez Renatę – skały. Po prostu pięknie. Ze skały wpada się prosto do morza, jest od razu jakieś 5 – 6 metrów głębokości. Woda była czysta i bardzo ciepła. Jak zanurkowałem doznałem szoku – skały, rafy i mnóstwo kolorowych ryb różnych rozmiarów. Coś niesamowitego. Leżeliśmy na skałach a wokół przemieszczały się kraby – od rozmiarów muchy po naprawdę duże okazy. Kąpiel w 5-tym morzu –ZALICZONA !
Byliśmy umówieni z Mariuszem na obiad na 12-tą, więc zrobiliśmy sobie małą przerwę. O 15-tej byliśmy znowu nad morzem, ale tym razem na kamienistej plaży. Miejsce nam jednak nie odpowiadało i wróciliśmy na „nasze” skałki. Po południu
było
tam
więcej
osób
starszych – szokiem była dla nas pani w wieku około lat 70-ciu, która ze
skały skoczyła wprost do morza. Podziwialiśmy tych ludzi, bo było naprawdę ślisko a oni gramolili się do i z morza bez obaw o jakieś złamanie czy upadek. Musi być tutejsi. 40 / 52
Wieczorem zrobiliśmy zakupy i urządziliśmy sobie pożegnalną kolację. Rozmawialiśmy z Renatą, która gdy dowiedziała się, że dnia następnego jedziemy do Mediolanu i nie mamy gdzie spać, zadzwoniła do znajomej Polki tam mieszkającej. Umówiliśmy się z Marleną, że spotkamy się następnego dnia o 21:30 pod mediolańską katedrą.
Dzień, XVIII – wtorek, 26 lipca 2005 roku
Jako że do Mediolanu nie mieliśmy się po co spieszyć z San Bernardo wystartowaliśmy o
godzinie
13:00.
Pożegnaliśmy
się
z Mariuszem i jego siostrą. Mariusz, dzięki za okazaną pomoc, jesteś WIELKI!!! Wyjazd z Genovy okazał się nieco trudny. W końcu jednak udało się i ponownie krętymi
drogami
gnamy
w
kierunku
Mediolanu.
Po drodze zatrzymujemy się w Pavii. Kiedyś była to stolica Lombardii. Pozostały tu liczne
budowle
w
stylu
romańskim
i renesansowym. Katedra na Piazza Vittoria, była w remoncie i mogliśmy zajrzeć tylko troszeczkę do środka.
Bardziej kartuzją
byliśmy Certosa
zainteresowani di
Pavia,
która
znajduje się nieopodal Pavii. 41 / 52
Kartuzja to klasztor kartuzów, czyli pustelników zakonu kontemplacyjnego. Budowla przeznaczona była na mauzoleum Viscontich – kościół ten miał rywalizować z mediolańską katedrą. Cóż, mieliśmy pecha – dotarliśmy na miejsce po 16-tej i już nie mogliśmy wejść nawet na dziedziniec. Szkoda.
O godzinie 19:15 parkujemy przy placu katedralnym w Mediolanie. Jako że mamy dużo czasu obchodzimy dookoła katedrę – jej front jest całkowicie zasłonięty, trwają prace remontowe. Jak się później dowiedzieliśmy od 3 lat!!!
Zaliczamy jeszcze spacer po Galleria Vittorio Emanuelle II. Tego dnia Kasia ma urodziny, więc skromnie zapraszam ją do McDonald’a. Czas mija dość szybko.
42 / 52
Marlena okazuje się punktualna i przed 21:30 spotykamy się pod katedrą. Wyjaśnia nam gdzie mieszka, i ona metrem, a my motocyklem jedziemy pod wskazany adres. Po drodze zwracam uwagę, że jedzie za nami jakiś skuter. My w lewo, on też, my w prawo, on też. Wydało mi się to podejrzane. Zjechałem na parking a skuter za nami. Siedziało na nim
dwóch gości, jeden czarny – mówią do nas łamaną angielszczyzną, że oni pokażą Polakom dobrą drogę i że mamy jechać za nimi. Coś mi nie pasuje. Przecież z Marleną rozmawialiśmy we trójkę, skąd oni wiedzą gdzie chcemy jechać? Niby się zgadzamy – oni na pierwszym skrzyżowaniu jadą w prawo a my prosto. Zgubiliśmy ich. Jakie mieli zamiary? Nie wiemy, ale z pewnością żadnych dobrych. Marlena mieszka na poddaszu, w zasadzie niedaleko od centrum. Motocykl parkujemy na podwórku kamienicy, bierzemy prysznic i mimo, że jest późno gadamy i gadamy. Następnego dnia i tak nie moglibyśmy spać u Marleny, więc ustalamy, że jedziemy dalej na północ. Próbowałem skontaktować się ze Szwajcarami, u których mieliśmy spać w nocy z 28 na 29 lipca, czy moglibyśmy przyjechać o dzień wcześniej.
Dzień, XIX – środa, 27 lipca 2005 roku
Po śniadaniu i spakowaniu się żegnamy się z Marleną jeszcze na podwórku – spieszy się do pracy. Dosiadamy sprzęta, podjeżdżamy pod bramę i mamy problem. Brama, która wczoraj wieczorem była otwarta na oścież, teraz jest zamknięta i można się
wydostać tylko przez furtkę. Cóż, Intruderek się nie mieści a brama jest zamknięta na potężny rygiel i kłódkę. Sytuacja robi się zabawna, bo kto wchodzi lub wychodzi z podwórka ma z nas niezłą polewkę. My też. Furtki nie dało się wyważyć, gmoli nie mogłem odkręcić. Na domofonach nie ma wyraźnej informacji,
kto
jest
jakimś
ciciem,
a
zagadywani przez nas ludzie też nie mają pojęcia o tym, kto może mieć klucz do kłódki. Marlena też nie wiedziała. W końcu po jakichś
40 minutach przyjechał na skuterku gość, który miał klucz. Byliśmy wolni!!!
43 / 52
Pojechaliśmy jeszcze raz pod katedrę. Po rewizji zwiedziliśmy jej wnętrze. Wiele osób twierdzi, że w porównaniu do arcydzieła gotyku jakim jest ona z zewnątrz, jej wnętrze jest ubogie. Cóż, nam się podobało. Rzuciliśmy jeszcze okiem na sławną Teatro alla Scala, która nas zupełnie rozczarowała. Pokręciliśmy się jeszcze po Galleria Vittorio Emanuelle II, depcząc na
jaja byka – podobno ma to przynieść szczęście. Chyba wszyscy w to wierzą, bo posadzka w miejscu nieszczęsnych jaj jest wgnieciona.
Wyjazd z Mediolanu nie okazał się trudny, chociaż i tak jakoś dziwnie jechaliśmy w kierunku miejscowości Lecco. Po minięciu miasta droga prowadziła wzdłuż brzegu jeziora
Como. Mijaliśmy tunel za tunelem. W
związku
otrzymaliśmy Szwajcarów,
z
tym,
że
odpowiedzi
nie od
postanowiliśmy
przenocować w jakimś kampingu nad tym jeziorem. Zdecydowaliśmy się na okolice miasteczka Colico na północnym krańcu jeziora, jakieś 117 kilometrów od Mediolanu.
44 / 52
Po rozbiciu namiotu pojechaliśmy do miasteczka zrobić zakupy – cóż sjesta. Uznałem to za skandal, byliśmy głodni, mnie się chciało piwa i musieliśmy czekać dwie godziny! Spędziliśmy je nad jeziorkiem kąpiąc się i opalając. Widoki na okolicę były piękne a pogoda dopisywała.
W
sumie
potrzebowaliśmy
takiego dnia luzu i odpoczynku.
Na kampingu nie było dużo ludzi, głównie Austriacy i Szwajcarzy. To była nasza ostatnia noc we Włoszech.
Dzień, XX – czwartek, 28 lipca 2005 roku
Z uwagi na to, że do miasta Chur w
Szwajcarii
nie
mieliśmy
zbyt
daleko,
wystartowaliśmy dopiero o 11:00. W
międzyczasie
odebrałem
telefon
od
Woodrich’a z Blue Knights Switzerland I, który odczytał mojego sms-a i nie mógł dojść, kiedy przyjeżdżamy do Szwajcarii. Droga do granicy prowadziła dolinami pomiędzy alpejskimi szczytami. Granica włosko – szwajcarska jest i nawet były tam służy graniczne. Zgodnie z nakazem znaku STOP zatrzymaliśmy się, ale pogranicznik pokazał, że mamy jechać dalej. Żadnego okazywania dokumentów, etc.
45 / 52
Różnica pomiędzy Szwajcarią a
Włochami,
jest
widoczna
od
razu
przekroczeniu
granicy
praktycznie po
– jest po prostu czyściej i drogi są lepsze. Trasa prowadziła pod górkę i pod górkę.
Praktycznie
używałem
tylko jedynki i dwójki. Podnóżki grzały się o asfalt. Podjazdy były po prostu bombowe! Pojechaliśmy do Saint Moritz – widać od razu, że ceny nie należą tu do przystępnych. Nie znaleźliśmy żadnego atrakcyjnego miejsca do odpoczynku nad jeziorem Silvapraher, więc cofnęliśmy się na jezioro Silser, na którym akurat odbywały się jakieś międzynarodowe regaty. Godzinka leżenia na trawce przy pięknym słońcu i silnym wietrze dobrze na nas wpłynęła.
W Szwajcarii mieliśmy spać u Carla, policjanta, członka klubu Blue Knights Switzerland II. Byliśmy umówieni w wiosce Domat Ems. Z uwagi na to, że nie mieliśmy winetki na szwajcarskie autostrady, jechaliśmy drogami krajowymi. Fajnie, krajobrazy malownicze i ruch nie wielki. Gdy dotarliśmy do umówionego punktu zadzwoniłem do Carla, był po 10 minutach. Widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu, bo nasz nocleg uzgadnialiśmy z Woodrich’em z BK Switzerland I – Carlo miał nie mówić po angielsku. Na szczęście mówił i to bardzo dobrze. 46 / 52
Po przyjeździe do domu przydzielił nam pokój, w zasadzie przydzielił nam całe podpiwniczenie swojego domu, bo on z małżonką zajmowali górę. Nasz Intruderek zajął miejsce w garażu – Carla BMW 1200 GS oraz samochód stały na dworze!!! Wzięliśmy prysznic i zgodnie z sugestią Carla udaliśmy się do ogrodu na tyłach domu. Wcześniej zauważyłem,
że Carlo wystawia dość dużo stołów i ławek jak na 4 osoby. Otrzymałem szwajcarskie piwo a Kasia sok. Po jakimś czasie zaczęli się zjeżdżać goście...
Okazało się, że w związku z naszą wizytą w Szwajcarii, członkowie obu chapterów BK postanowili urządzić małe party. Tak więc z BK Switzerland II byli: Mo – prezydent, Sandro – sektertarz, Mario – road capitan oraz Carlo. Z BK Switzerland I przyjechał Lars, którego znaliśmy już wcześniej ze zlotu BK w Berlinie i któremu pomagaliśmy w załatwieniu noclegów w Polsce, na Litwie i w Estonii w trakcie jego podróży do Finlandii oraz JJ – sekretarz 1-ki. Mo i Sandro byli z żonami, natomiast Lars przywiózł trójkę swoich dzieci.
Impreza była naprawdę miła i była dla nas niesamowitą niespodzianką.
Dzień, XXI – piątek, 29 lipca 2005 roku Sympatycznie się spało i chętnie by się jeszcze zostało w gościnnej Szwajcarii, ale tego dnia musieliśmy dotrzeć do miasta Wertheim w Niemczech, gdzie rozpoczynał się międzynarodowy zlot Blue Knights organizowany przez BK Germany IV. W trakcie śniadania przyjechał Mo i JJ, którzy wręczyli nam płytkę ze zdjęciami zrobionymi poprzedniego wieczoru. Wystartowaliśmy o godzinie 10:00. Naprawdę szkoda było wyjeżdżać. 47 / 52
Dość
szybko
dotarliśmy
do
granicy
Szwajcarii z Lichtensteinem. Granica to chyba za duże
słowo – po prostu stał znak
informujący
o
wjeździe
do
Księstwa
Lichtensteinu. Co można powiedzieć o tym miejscu? Niewiele różni się do Szwajcarii i chyba wszystkie pojazdy mają identycznie zaczynające się tablice rejestracyjne. Granica Lichtensteinu i Austrii równie niewidoczna. Trochę tłoczno zaczęło się robić w rejonie Jeziora Bodeńskiego, które sprawiało wrażenie małego morza. Ostatnie tankowanie w Austrii i gnamy do Niemiec. Wskakujemy na autostradę i gnamy w kierunku Wűrzburga. Droga jak to zwykle na niemieckich „autobanach” nużąca. W końcu przed Wűrzburgiem skręcamy w lewo na Ofenbach i po jakichś 40 kilometrach zjeżdżamy do Wertheim. Miejsce zlotu to akademia policyjna zlokalizowana
jakieś
2
kilometry
za
miastem. Wertheim robi na nas pozytywne wrażenie – typowo niemieckie miasteczko położone
nad
Menem.
Trafiamy
do
akademii i idziemy do recepcji zlotu. Wcześniej, przez internet, uzgodniłem z Uwe /sekretarz BK Germany IV/, że zapłacimy po przyjeździe na miejsce. Opłata zlotowa wynosi 65 euro – tak jak
na majowym zlocie w Berlinie. Otrzymujemy informatory z programem zlotu i numer pokoju, jednak nie dano nam kluczy. Idziemy do bloku, w którym mamy zamieszkać z przekonaniem, że klucz będzie w drzwiach. Cóż, nie było go tam, ani w żadnym innym miejscu w pokoju. Ja poszedłem po nasze kufry a Kasia do recepcji zapytać o klucz. Wraca po chwili i mówi, że tu nie ma kluczy. Pokoje są po prostu pootwierane i jest to całkowicie normalne. Ale nie dla nas! Ma jeszcze jedną informację – na zlocie jest nasz znajomy Joop, prezydent BK Netherland II. Poznaliśmy się na zlocie BK w Berlinie. Bardzo nas to ucieszyło, bo przynajmniej mieliśmy jedną znajomą osobę. 48 / 52
Szybki prysznic i na imprezę. Niestety przeszła burza i siedzieliśmy na dużej hali. W miarę wypitych piw poznawaliśmy co raz więcej ludzi. Ucieszył nas Skeppo z BK Italy II – szkoda, że poznaliśmy się dopiero na zlocie, bo mieszka on w Mediolanie. Wcześniej nabyliśmy z Kasią w markecie colę i whisky, które wymieszane zrobiły furorę u Joop’a. Gdy go częstowałem a on pytał, co to jest, ja odpowiadałem, że to polish cola. Mieliśmy niezły ubaw. Praktycznie przez cały wieczór przygrywał zespół rockowo – bluesowy a około 22-ej odbyło się oficjalne powitanie gości. Z chapterów nie niemieckich był Joop z Holandii, Skeppo z Włoch, my z Polski i 3 Belgów. Tego
dnia
przejechaliśmy
440
kilometrów, ale jakoś wytrzymałem do soboty, lecz do łóżka padłem jak zabity. W końcu przejeżdżaliśmy przez 4 państwa: - Szwajcaria, - Lichtenstein, - Austria, - Niemcy.
Dzień, XXII – sobota, 30 lipca 2005 roku Śniadanie było od 8-mej. Ilość jedzenia nasz zaszokowała. Po prostu nie wiedzieliśmy co wybrać. Objedliśmy się strasznie. Wyjazd godzinę
był
9-tą.
zaplanowany Najpierw
pojechaliśmy
do
przedszkola,
gdzie
na
wszyscy pobliskiego
władze
BK
Germany IV przekazały pieniądze na rzecz tegoż przedszkola. Był drobny poczęstunek rodziców
przygotowany oraz
cześć
przez
artystyczna
zaprezentowana przez dzieciaki. Mimo soboty,
tańczyły
i
śpiewały
dość
chętnie. 49 / 52
Następnie, już w grupach, pojechaliśmy na objazd okolicy. My z Joop’em i Skeppo byliśmy w grupie, którą pilotował Uwe. Trasa była urozmaicona. Na posiłek zatrzymaliśmy się
w niewielkiej restauracji, gdzieś w górach. Tam dojechał do nas Walter z BK Germany XIV, którego poznaliśmy w trackie naszego majowego rozpoczęcia sezonu w zatorze k/Oświęcimia. Uwe
zaprowadził
Miltenberg,
nas
gdzie
potem
do
miasta
pospacerowaliśmy
wśród
pięknych kamienic z murem pruskim. Do
Wertheim
wróciliśmy
około
16-tej
po przejechaniu 141 kilometrów. Planowaliśmy małe kimanko, ale nie wyszło. Szybki prysznic, obfita kolacja i na ognisko.
Tym razem pogoda dopisała. Nasze zainteresowanie wzbudziło który
stoisko
aerografem
gościa, malował
różne wzory na koszulkach, kamizelkach, motocyklach
kaskach, i
wszystkim
chyba innym.
Niesamowita sprawa.
Tego
wieczoru
dowiedzieliśmy
się,
co wygraliśmy w loterii – moje dwa trafne losy to puszka herbaty i ozdoba ścienna w postaci kaczki, Kasia trafiła porannik – nie dość, że damski, to jeszcze w jej rozmiarze. Cóż, nie mogliśmy imprezować za dużo, bo następnego dnia droga do domu
-przeszło
grzecznie
spać
Wiem, skandal!
700
km.
lekko
Poszliśmy po
22-ej. 50 / 52
Dzień, XXII – niedziela, 31 lipca 2005 roku Po śniadaniu, pakowaniu się i pożegnaniu ze znajomymi ruszamy o 9-tej razem z Joop’em i Skeppo. Joop odbija na Offenbach a my z Skeppo lecimy na Wűrzburg. Potem kierujemy się na północ, ale my odbijamy na Bamberg a Włoch jedzie do Hamburga – rozpoczął urlop. Cóż, do domu zawsze wraca się szybciej. Gdy wlecieliśmy na autostradę numer 9, którą jechaliśmy 3 tygodnie wcześniej w kierunku Monachium, koło jakby się zamknęło. Gdy byliśmy na Berliner Ring, czyli popularnej 10-tce, czuliśmy się prawie jak w domu. O godzinie 16:30 przekroczyliśmy w Kostrzyniu granicę niemiecko – polską. Tankowanie, wizyta na lodach w McDonaldzie i telefon do domu, aby szykowano grill’a. O godzinie 18:40, po przejechaniu 772 kilometrów, lądujemy we Wronkach. Czekają na nas Kasi rodzice i babcia, moja mama oraz siostra z mężem i córkami. Radość jest wielka. Zmęczenie podobnie, ale zasiadamy do stołu i niesamowicie chaotycznie opowiadamy a oni pytają.
51 / 52
PODSUMOWANIE
Wyjazd zajął nam 3 tygodnie i 1 dzień. Przejechaliśmy 6429 kilometrów. Pomoczyło nas w trakcie jazdy w zasadzie tylko w dwa pierwsze dni. Upały były momentami nie do zniesienia. Plan wykąpania się w pięciu morzach został wykonany w 100%. Włochy są pięknym krajem, przyjaznym motocyklistom. Trzeba niestety się uzbroić w cierpliwość jeśli chodzi o oznakowanie dróg, ich codzienne sjesty i nieczynne stacje paliw
w niedziele – tylko samoobsługa. Ludzie są mili i przyjaźnie nastawieni, jednak są problemy z porozumieniem się po angielsku. Mimo wszystko Włosi preferują niemiecki, lub po prostu włoski. Poza kąpielą w morzach mieliśmy okazję zwiedzić mnóstwo wspaniałych zabytków. Spotkaliśmy i poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którzy nam pomogli. Mile będziemy wspominać Mariusza, Renatę i Marlenę, którzy zmuszeni sytuacją ekonomiczną i brakiem perspektyw na lepsze jutro opuścili Polskę, aby móc godnie żyć. Ich pomoc była dla nas nieoceniona. Wielkie dzięki, jesteście wspaniali!!! Koszty podróży od dnia wyjazdu do dnia powrotu wyniósł jakieś 5.500 złotych z czego
2 tysiące z haczykiem poszły na paliwo. Sądziliśmy, że będzie gorzej. Warto było, ale nie wiemy, czy jeszcze kiedyś ktoś nas namówi do wyjazdu w takie gorące rejony Europy.
52 / 52