Mistrz i Małgorzata

Page 1


2


Michai続 Bu続hakow Mistrz i Ma続gorzata

B^X]V^ 7j ]V`dl

B^higo ^ BV \dgoViV egoZ d竪na^

>gZcV AZlVcYdlh`V ^ L^idaY 9|Wgdlh`^

3 LVghoVlh`^Z LnYVlc^Xild A^iZgVX`^Z BJO6 H6


Tytu³ orygina³u: Mastier i Margarita Projekt ok³adki: Magda B³a¿ków – KreacjaPro; Dyrektor Artystyczny – Andrzej P¹gowski Ilustracja: Andrzej P¹gowski Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Jolanta Urban

Na ok³adce wykorzystano plakat Andrzeja P¹gowskiego do sztuki Mistrz i Ma³gorzata, wystawionej w Teatrze Polskim w Bydgoszczy w 1988 roku.

W wydaniu Mistrza i Ma³gorzaty, Possev-Verlag, Frankfurt / Main, 1969, zaznaczone by³y ingerencje sowieckiej cenzury. Wed³ug tego wydania zosta³a przygotowana niniejsza edycja.

 for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1994, 2015  for the Polish translation by Irena Lewandowska and Justyna D¹browska

ISBN 978-83-7495-828-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2015

4


… Wiêc kim¿e w koñcu jesteœ? – Jam czêœci¹ tej si³y, która wiecznie z³a pragn¹c, wiecznie czyni dobro. J.W. Goethe, Faust

5


6


Czêœæ pierwsza

7


8


1

Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi Kiedy zachodzi³o w³aœnie gor¹ce wiosenne s³oñce, na Patriarszych Prudach zjawi³o siê dwóch obywateli. Pierwszy z nich, mniej wiêcej czterdziestoletni, ubrany w szary letni garnitur, by³ niski, ciemnow³osy, za¿ywny, ³ysawy, swój zupe³nie przyzwoity kapelusz zgniót³ wpó³ i niós³ w rêku; jego starannie wygolon¹ twarz zdobi³y nadnaturalnie du¿e okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – rudawy, barczysty, kud³aty m³ody cz³owiek w zsuniêtej na ciemiê kraciastej cyklistówce i w kraciastej koszuli – szed³ w wymiêtych bia³ych spodniach i czarnych p³óciennych pantoflach. Ten pierwszy by³ to Micha³ Aleksandrowicz Berlioz we w³asnej osobie, redaktor miesiêcznika literackiego i prezes zarz¹du jednego z najwiêkszych stowarzyszeñ literackich Moskwy, w skrócie Massolit, towarzyszy³ mu zaœ poeta Iwan Niko³ajewicz Ponyriow, publikuj¹cy pod pseudonimem Bezdomny. Kiedy pisarze znaleŸli siê w cieniu lip, które zaczyna³y siê ju¿ zazieleniaæ, natychmiast ostro ruszyli ku jaskrawo pomalowanej budce z napisem „Piwo i napoje ch³odz¹ce”. Tu musimy odnotowaæ pierwsz¹ osobliwoœæ tego straszliwego majowego wieczoru. Nie tylko nikogo nie by³o ko³o budki, ale i w równoleg³ej do Ma³ej Bronnej alei nie widaæ by³o ¿ywego ducha. Choæ wydawa³o siê, ¿e nie ma

9


ju¿ czym oddychaæ, choæ s³oñce, rozpra¿ywszy Moskwê, zapada³o w gor¹cym suchym tumanie gdzieœ za Sadowoje Kolco – nikt nie przyszed³ pod lipy, nikogo nie by³o na ³awkach, aleja by³a pusta. – Butelkê mineralnej – poprosi³ Berlioz. – Mineralnej nie ma – odpowiedzia³a kobieta w budce i z niejasnych powodów obrazi³a siê. – A piwo jest? – ochryp³ym g³osem zasiêgn¹³ informacji Bezdomny. – Piwo przywioz¹ wieczorem – odpowiedzia³a kobieta. – A co jest? – zapyta³ Berlioz. – Napój morelowy, ale ciep³y – powiedzia³a. – Mo¿e byæ. Niech bêdzie! Morelowy napój wyprodukowa³ obfit¹ ¿ó³t¹ pianê i w powietrzu zapachnia³o wod¹ fryzjersk¹. Literaci wypili, natychmiast dostali czkawki, zap³acili i zasiedli na ³awce zwróceni twarzami do stawu, a plecami do Bronnej. Wtedy wydarzy³a siê nastêpna osobliwoœæ, tym razem dotycz¹ca tylko Berlioza. Prezes nagle przesta³ czkaæ, serce mu zadygota³o i na moment gdzieœ siê zapad³o, potem wróci³o na miejsce, ale tkwi³a w nim têpa ig³a. Zarazem ogarn¹³ Berlioza strach nieuzasadniony, ale tak okropny, ¿e zapragn¹³ uciec z Patriarszych Prudów, gdzie oczy ponios¹. ¯a³oœnie rozejrza³ siê dooko³a, nie mog¹c zrozumieæ, co go tak przerazi³o. Poblad³, otar³ czo³o chusteczk¹ i pomyœla³: „Co siê ze mn¹ dzieje? Nigdy jeszcze to mi siê nie zdarzy³o. Serce nawala. Jestem przemêczony… chyba czas najwy¿szy, ¿eby rzuciæ wszystko w diab³y i pojechaæ do Kis³owodzka…”. I wtedy skwarne powietrze zgêstnia³o przed Berliozem, i wysnu³ siê z owego powietrza przezroczysty, nad wyraz przedziwny obywatel. Malutka g³ówka, d¿okejka, kusa

10


kraciasta marynareczka utkana z powietrza… Mia³ ze dwa metry wzrostu, ale w ramionach w¹ski by³ i chudy niepomiernie, a fizys, proszê zauwa¿yæ, mia³ szydercz¹. ¯ycie Berlioza tak siê uk³ada³o, ¿e nie by³ przyzwyczajony do nadprzyrodzonych zjawisk. Poblad³ wiêc jeszcze bardziej, wytrzeszczy³ oczy i pomyœla³ w pop³ochu: „Nic takiego istnieæ nie mo¿e…”. Ale coœ takiego niestety istnia³o. Wyd³u¿ony obywatel, przez którego wszystko by³o widaæ, wisia³ w powietrzu przed Berliozem, chwiej¹c siê w lewo i w prawo. Berlioza opanowa³o takie przera¿enie, ¿e a¿ zamkn¹³ oczy. A kiedy je otworzy³, zobaczy³, ¿e ju¿ po wszystkim, widziad³o rozp³ynê³o siê, kraciasty znikn¹³, a jednoczeœnie têpa ig³a wyskoczy³a z serca. – Uff, do diab³a! – zakrzykn¹³ redaktor. – Wiesz, Iwan, od tego gor¹ca przed chwil¹ o ma³o co nie dosta³em udaru! Mia³em nawet coœ w rodzaju halucynacji. – Spróbowa³ siê rozeœmiaæ, ale w jego oczach jeszcze ci¹gle migota³o przera¿enie, a rêce mu siê trzês³y. Jednak uspokoi³ siê z wolna, otar³ twarz chusteczk¹, doœæ dziarsko oœwiadczy³: „No wiêc tak…”, i j¹³ prowadziæ dalej wyk³ad przerwany piciem napoju morelowego. Wyk³ad ów, jak siê potem dowiedziano, dotyczy³ Jezusa Chrystusa. Chodzi³o o to, ¿e do kolejnego numeru pisma redaktor zamówi³ poemat antyreligijny. Iwan Bezdomny poemat ów stworzy³, i to nadzwyczaj szybko, ale, niestety, utwór ani trochê nie usatysfakcjonowa³ redaktora. G³ówn¹ osobê poematu, to znaczy Jezusa, Bezdomny odmalowa³ wprawdzie w nad wyraz czarnej tonacji, niemniej jednak ca³y poemat nale¿a³o zdaniem redaktora napisaæ od nowa. I w³aœnie teraz redaktor wyg³asza³ wobec poety coœ w rodzaju odczytu o Jezusie, w tym jedynie celu, aby unaoczniæ twórcy jego podstawowy b³¹d.

11


Trudno powiedzieæ, co w³aœciwie zgubi³o Iwana – jego niezwyk³y plastyczny talent czy te¿ ca³kowita nieznajomoœæ zagadnienia, ale có¿ tu ukrywaæ, Jezus wyszed³ mu ¿ywy, Jezus ongiœ istniej¹cy rzeczywiœcie, choæ, co prawda, obdarzony wszelkimi najgorszymi cechami charakteru. Berlioz zaœ chcia³ dowieœæ poecie, ¿e istota rzeczy zasadza siê nie na tym, jaki by³ Jezus, dobry czy z³y, ale na tym, ¿e Jezus jako taki w ogóle nigdy nie istnia³ i wszystkie opowieœci o nim to po prostu zwyczajne mitologiczne wymys³y, czyli bujda na resorach. Dodajmy, ¿e redaktor by³ cz³owiekiem oczytanym i z wielk¹ znajomoœci¹ rzeczy powo³ywa³ siê w swym przemówieniu na staro¿ytnych historyków, na przyk³ad na s³awnego Filona z Aleksandrii i na niezmiernie uczonego Józefa Flawiusza, którzy nigdzie ani s³owem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Wykazuj¹c solidn¹ erudycjê, Micha³ Aleksandrowicz oznajmi³ poecie miêdzy innymi równie¿ i to, ¿e owo miejsce w ksiêdze piêtnastej, w rozdziale czterdziestym czwartym s³ynnych Roczników Tacyta, gdzie wspomina siê o straceniu Chrystusa, jest po prostu póŸniejsz¹ wstawk¹ apokryfistów. Poeta, dla którego wszystko, o czym go informowa³ redaktor, by³o nowoœci¹, wlepi³ w Micha³a Aleksandrowicza swe roztropne zielone oczy i s³ucha³ uwa¿nie, z rzadka tylko czkaj¹c i przeklinaj¹c szeptem morelowy napój. – Nie ma takiej wschodniej religii – mówi³ Berlioz – w której dziewica nie zrodzi³aby boga. Chrzeœcijanie nie wymyœlili nic nowego, stwarzaj¹c swojego Jezusa, który w rzeczywistoœci nigdy nie istnia³. I w³aœnie na to nale¿y po³o¿yæ nacisk. Wysoki tenor Berlioza rozlega³ siê w pustej alei i im dalej Micha³ Aleksandrowicz zapuszcza³ siê w g¹szcz, w który bez ryzyka skrêcenia karku zapuœciæ siê mo¿e

12


tylko cz³owiek niezmiernie wykszta³cony, tym wiêcej ciekawych i po¿ytecznych wiadomoœci zdobywa³ poeta. Dowiedzia³ siê na przyk³ad o ³askawym bogu egipskim Ozyrysie, synu Nieba i Ziemi, o sumeryjskim bogu Tammuzie, o Marduku i nawet o mniej znanym groŸnym Huitzilopochtli, którego niegdyœ wielce powa¿ali meksykañscy Aztekowie. I akurat wtedy, kiedy Berlioz opowiada³ poecie o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtli, w alei ukaza³ siê pierwszy cz³owiek. Potem, kiedy prawdê mówi¹c, by³o ju¿ za póŸno, najró¿niejsze instytucje opracowa³y rysopisy owego cz³owieka. Porównanie tych rysopisów musi zadziwiæ ka¿dego. I tak na przyk³ad pierwszy z nich stwierdza, ¿e cz³owiek ów by³ niskiego wzrostu, mia³ z³ote zêby i utyka³ na praw¹ nogê. Drugi zaœ twierdzi, ¿e cz³owiek ten by³ wrêcz olbrzymem, koronki na jego zêbach by³y z platyny, a utyka³ na lew¹ nogê. Trzeci oznajmia lakonicznie, ¿e wymieniony osobnik nie mia³ ¿adnych znaków szczególnych. Musimy, niestety, uznaæ, ¿e wszystkie te rysopisy s¹ do niczego. Przede wszystkim opisywany nie utyka³ na ¿adn¹ nogê, nie by³ ani ma³y, ani olbrzymi, tylko po prostu wysoki. Co zaœ dotyczy zêbów, to z lewej strony koronki by³y platynowe, a z prawej z³ote. Mia³ na sobie drogi popielaty garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret fantazyjnie za³ama³ nad uchem, pod pach¹ niós³ laskê z czarn¹ r¹czk¹ w kszta³cie g³owy pudla. Lat na oko mia³ ponad czterdzieœci. Usta jak gdyby krzywe. G³adko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieæ czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wy¿ej ni¿ druga. S³owem – cudzoziemiec. Przechodz¹c obok ³awki, na której siedzieli redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrza³ na nich, przystan¹³ i nagle usiad³ na s¹siedniej ³awce, o dwa kroki od naszych przyjació³.

13


„Niemiec…” – pomyœla³ Berlioz. „Anglik… – pomyœla³ Bezdomny. – Taki upa³, a ten siedzi w rêkawiczkach!”. A cudzoziemiec obj¹³ spojrzeniem wysokie domy, z czterech stron okalaj¹ce staw, przy czym sta³o siê oczywiste, ¿e miejsce to widzi po raz pierwszy i ¿e wzbudzi³o ono jego zainteresowanie. Zatrzyma³ wzrok na górnych piêtrach, w których oœlepiaj¹co po³yskiwa³o w szybach okien potrzaskane i dla Berlioza na zawsze zachodz¹ce s³oñce, potem przeniós³ spojrzenie ni¿ej, gdzie ciemnia³ w szybach nadci¹gaj¹cy wieczór, do czegoœ tam uœmiechn¹³ siê z politowaniem, zmru¿y³ oczy, wspar³ brodê na d³oniach, a d³onie na r¹czce laski. – A ty – mówi³ Berlioz do poety – bardzo dobrze i satyrycznie pokaza³eœ na przyk³ad narodziny Jezusa, syna bo¿ego, ale dowcip polega na tym, ¿e jeszcze przed Jezusem narodzi³o siê mnóstwo synów bo¿ych, jak powiedzmy fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra. A tymczasem, krótko mówi¹c, ¿aden z nich siê w ogóle nie narodzi³, ¿aden z nich nie istnia³, nie istnia³ tak¿e i Jezus. Musisz koniecznie zamiast narodzin Jezusa czy te¿, powiedzmy, ho³du trzech króli, opisaæ nonsensowne wieœci rozpowszechniane o tym ho³dzie. Bo z twego poematu wynika, ¿e Jezus narodzi³ siê naprawdê. W tym w³aœnie momencie Bezdomny próbowa³ opanowaæ nêkaj¹c¹ go czkawkê i wstrzyma³ oddech, na skutek czego czkn¹³ jeszcze boleœciwiej i g³oœniej, i Berlioz przerwa³ swój wyk³ad, poniewa¿ cudzoziemiec wsta³ nagle i zbli¿y³ siê do pisarzy. Ci spojrzeli nañ ze zdumieniem. – Proszê mi wybaczyæ – zacz¹³ nieznajomy. Mówi³ z cudzoziemskim akcentem, ale s³ów nie kaleczy³ – ¿e nie bêd¹c znajomym panów, oœmielam siê… ale przedmiot naukowej dyskusji panów jest tak interesuj¹cy, i¿…

14


Tu nieznajomy uprzejmie zdj¹³ beret i pisarzom nie pozostawa³o nic innego, jak wstaæ i uk³oniæ siê. „Nie, to raczej Francuz…” – pomyœla³ Berlioz. „Polak…” – pomyœla³ Bezdomny. Nale¿y od razu podkreœliæ, ¿e na poecie cudzoziemiec od pierwszego s³owa zrobi³ odpychaj¹ce wra¿enie, natomiast Berliozowi raczej siê spodoba³, a mo¿e nie tyle siê spodoba³, ile, jak by tu siê wyraziæ… zainteresowa³ go czy co… – Panowie pozwol¹, ¿e siê przysi¹dê? – uprzejmie zapyta³ cudzoziemiec i przyjaciele jakoœ mimo woli siê rozsunêli, a on zwinnie wcisn¹³ siê pomiêdzy nich i natychmiast w³¹czy³ siê do rozmowy. – Jeœli dobrze us³ysza³em, to by³ pan ³askaw stwierdziæ, ¿e Jezus w ogóle nie istnia³? – zapyta³, kieruj¹c na Berlioza swoje lewe zielone oko. – Tak jest, nie przes³ysza³ siê pan – grzecznie odpowiedzia³ Berlioz. – To w³aœnie powiedzia³em. – Ach, jakie to ciekawe! – wykrzykn¹³ cudzoziemiec. „Czego on tu szuka?” – pomyœla³ Bezdomny i zasêpi³ siê. – A pan zgodzi³ siê z koleg¹? – zainteresowa³ siê nieznajomy i odwróci³ siê w prawo, do Bezdomnego. – Na sto procent! – potwierdzi³ poeta, który lubi³ wyra¿aæ siê zawile i metaforycznie. – Zdumiewaj¹ce! – zawo³a³ nieproszony dyskutant, nie wiedzieæ czemu rozejrza³ siê doko³a jak z³odziej, œciszy³ swój niski g³os i rzek³: – Proszê mi wybaczyæ moje natrêctwo, ale jeœli dobrze zrozumia³em, panowie na dodatek nie wierzycie w Boga? – w jego oczach pojawi³o siê przera¿enie, doda³: – Przysiêgam, ¿e nikomu nie powiem! – Zgadza siê, nie wierzymy – z lekkim uœmiechem, wywo³anym przera¿eniem zagranicznego turysty, odpowiedzia³ Berlioz – ale o tym mo¿na mówiæ bez obawy. Cudzoziemiec opad³ na oparcie ³awki i g³osem piskliwym z ciekawoœci zapyta³:

15


– Panowie jesteœcie ateistami?! – Tak, jesteœmy ateistami – z uœmiechem odpowiedzia³ Berlioz, a Bezdomny rozeŸli³ siê i pomyœla³: „Ale siê przyczepi³ zagraniczny osio³!”. – Och! Jakie to cudowne! – wykrzykn¹³ zdumiewaj¹cy cudzoziemiec i pokrêci³ g³ow¹, wpatruj¹c siê to w jednego, to w drugiego literata. – W naszym kraju ateizm nikogo nie dziwi – z uprzejmoœci¹ dyplomaty wyjaœni³ Berlioz. – Znakomita wiêkszoœæ ludnoœci naszego kraju dawno ju¿ œwiadomie przesta³a wierzyæ w bajeczki o Bogu. Wtedy cudzoziemiec wykona³ taki numer: wsta³, uœcisn¹³ zdumionemu redaktorowi d³oñ i oœwiadczy³, co nastêpuje: – Niech pan pozwoli, ¿e mu z ca³ego serca podziêkujê. – Za co pan mu dziêkuje? – mrugaj¹c oczyma, zapyta³ Bezdomny. – Za niezmiernie wa¿n¹ informacjê, dla mnie, podró¿nika, nadzwyczaj interesuj¹c¹ – wieloznacznie wznosz¹c palec, wyjaœni³ zagraniczny dziwak. Niezmiernie wa¿na informacja najwidoczniej istotnie wywar³a silne wra¿enie na podró¿niku, bo z przera¿eniem rozejrza³ siê po domach, jak gdyby siê obawia³, ¿e w ka¿dym oknie zobaczy co najmniej jednego ateistê. „Nie, to nie Anglik” – pomyœla³ Berlioz, Bezdomnemu zaœ przysz³o do g³owy: „Ciekawe, gdzie on siê nauczy³ tak gadaæ po rosyjsku!” – i poeta znowu siê zasêpi³. – Ale pozwólcie, ¿e was, panowie, zapytam – po chwili niespokojnej zadumy przemówi³ zagraniczny goœæ – co w takim razie pocz¹æ z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, istnieje dok³adnie piêæ? – Niestety – ze wspó³czuciem odpowiedzia³ Berlioz. – ¯aden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartoœci i ludzkoœæ dawno od³o¿y³a je ad acta. Przyzna pan chyba,

16


¿e w kategoriach rozumu nie mo¿na przeprowadziæ ¿adnego dowodu na istnienie Boga. – Brawo! – zawo³a³ cudzoziemiec. – Brawo! Pan dok³adnie powtórzy³ pogl¹d nieokie³znanego staruszka Immanuela w tej materii. Ale zabawne, ¿e stary najpierw doszczêtnie rozprawi³ siê z wszystkimi piêcioma dowodami, a nastêpnie, jak gdyby szydz¹c z samego siebie, przeprowadzi³ w³asny, szósty dowód. – Dowód Kanta – z subtelnym uœmiechem sprzeciwi³ siê wykszta³cony redaktor – jest równie¿ nieprzekonuj¹cy. I nie na darmo Schiller powiada, ¿e rozwa¿ania Kanta na ten temat mog¹ zadowoliæ tylko ludzi o duszach niewolników, a Strauss je po prostu wyœmiewa. Berlioz mówi³, a zarazem myœla³ przez ca³y czas: „Ale kto to mo¿e byæ? I sk¹d on tak dobrze zna rosyjski?”. – Najlepiej by³oby pos³aæ tego Kanta na trzy lata na So³owki za te jego dowody! – paln¹³ nieoczekiwanie Iwan. – Ale¿, Iwanie! – wyszepta³ skonfundowany Berlioz. Propozycja zes³ania Kanta na So³owki nie tylko nie zdumia³a cudzoziemca, ale nawet wprawi³a go w prawdziwy zachwyt. – Otó¿ to! – zawo³a³ i jego lewe, zielone, zwrócone na Berlioza oko zab³ys³o. – Tam jest jego miejsce! Przecie¿ mówi³em mu wtedy, przy œniadaniu: „Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale wymyœli³ pan coœ, co siê kupy nie trzyma. Mo¿e to i m¹dre, ale zbyt skomplikowane. Wyœmiej¹ pana”. Berlioz wyba³uszy³ oczy. „Przy œniadaniu… do Kanta! Co on plecie?” – pomyœla³. – Ale – mówi³ dalej cudzoziemiec do poety, niespeszony zdumieniem Berlioza – zes³anie go na So³owki jest niemo¿liwe z tej przyczyny, ¿e Kant ju¿ od stu z gór¹ lat przebywa w miejscach znacznie bardziej odleg³ych ni¿

17


So³owki i wydobycie go stamt¹d jest zupe³nie niemo¿liwe, zapewniam pana. – A szkoda! – agresywnie oœwiadczy³ poeta. – Ja równie¿ ¿a³ujê – b³yskaj¹c okiem, przytakn¹³ mu niewyjaœniony podró¿nik i ci¹gn¹³ dalej: – Ale niepokoi mnie nastêpuj¹ce zagadnienie: skoro nie ma Boga, to kto kieruje ¿yciem cz³owieka i w ogóle wszystkim, co siê dzieje na œwiecie? – O tym wszystkim decyduje cz³owiek – Berlioz pospieszy³ z gniewn¹ odpowiedzi¹ na to, trzeba przyznaæ, niezupe³nie jasne pytanie. – Przepraszam – ³agodnie powiedzia³ nieznajomy – po to, ¿eby czymœ kierowaæ, trzeba b¹dŸ co b¹dŸ mieæ dok³adny plan, obejmuj¹cy jakiœ mo¿liwie przyzwoity czas. Pozwoli wiêc pan, ¿e go zapytam, jak cz³owiek mo¿e czymkolwiek kierowaæ, skoro pozbawiony jest nie tylko mo¿liwoœci planowania na choæby œmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysi¹c lat, ale nie mo¿e ponadto rêczyæ za to, co siê z nim samym stanie nastêpnego dnia? Bo istotnie – tu nieznajomy zwróci³ siê do Berlioza – proszê sobie wyobraziæ, ¿e zaczyna pan rz¹dziæ, sob¹ i innymi, ¿e tak powiem – dopiero zaczyna siê pan rozsmakowywaæ i nagle okazuje siê, ¿e ma pan… kche… kche… sarkomê p³uc… – I cudzoziemiec uœmiechn¹³ siê s³odko, jak gdyby myœl o sarkomie p³uc sprawi³a mu przyjemnoœæ. – Tak, sarkoma – po kociemu mru¿¹c oczy, powtórzy³ dŸwiêczne s³owo – i pañskie rz¹dy siê skoñczy³y! Interesuje pana ju¿ tylko los w³asny, niczyj wiêcej! Krewni zaczynaj¹ pana ok³amywaæ. Pan czuje, ¿e coœ jest nie w porz¹dku, pêdzi pan do uczonych lekarzy, potem do szarlatanów, a w koñcu, byæ mo¿e, idzie pan nawet do wró¿ki. Zarówno to pierwsze, jak drugie i trzecie nie ma ¿adnego sensu, sam pan to rozumie. I ca³a historia koñczy siê tragicznie – ten,

18


który jeszcze niedawno s¹dzi³, ¿e o czymœ tam decyduje, spoczywa sobie w drewnianej skrzynce, a otoczenie, zdaj¹c sobie sprawê, ¿e z le¿¹cego ¿adnego po¿ytku mieæ ju¿ nie bêdzie, spala go w specjalnym piecu. A bywa i gorzej – cz³owiek dopiero co wybiera³ siê do Kis³owodzka – tu cudzoziemiec zmru¿onymi oczyma popatrzy³ na Berlioza – zdawa³oby siê, g³upstwo, ale nawet tego nie mo¿e dokonaæ, bo nagle, nie wiedzieæ czemu, poœlizgnie siê i wpadnie pod tramwaj! Czy naprawdê uwa¿a pan, ¿e ten cz³owiek sam tak sob¹ pokierowa³? Czy nie s³uszniej by³oby uznaæ, ¿e pokierowa³ nim ktoœ zupe³nie inny? – Tu nieznajomy zaœmia³ siê dziwnie. Berlioz z wielk¹ uwag¹ s³ucha³ nieprzyjemnego opowiadania o sarkomie i tramwaju, zaczê³y go drêczyæ jakieœ trwo¿ne myœli. „Nie, to nie cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… – myœla³ – to jakiœ przedziwny facet… ale kim on w takim razie jest?”. – Ma pan, jak widzê, ochotê zapaliæ? – nieznajomy zwróci³ siê niespodziewanie do Bezdomnego. – Jakie pan pali? – A co ma pan do wyboru? – ponuro zapyta³ poeta, któremu skoñczy³y siê papierosy. – Jakie pan pali? – powtórzy³ nieznajomy. – „Nasz¹ Markê” – z nienawiœci¹ odpowiedzia³ Bezdomny. Nieznajomy niezw³ocznie wyci¹gn¹³ z kieszeni papieroœnicê i poda³ j¹ Bezdomnemu: – „Nasza Marka”. I redaktorem, i poet¹ wstrz¹sn¹³ nie tyle fakt, ¿e w papieroœnicy znalaz³a siê w³aœnie „Nasza Marka”, ile sama papieroœnica. By³a olbrzymia, z dukatowego z³ota, a kiedy siê otworzy³a, na jej wieczku zaiskrzy³ b³êkitnymi i bia³ymi ogniami trójk¹t z brylantów.

19


Ka¿dy z literatów pomyœla³ co innego. Berlioz: „Nie, to jednak cudzoziemiec!”, a Bezdomny: „O, cholera!…”. Poeta i w³aœciciel papieroœnicy zapalili, a niepal¹cy Berlioz podziêkowa³. „Trzeba mu bêdzie odpowiedzieæ tak – zdecydowa³ Berlioz. – Tak, cz³owiek jest œmiertelny, nikt temu nie przeczy. Ale rzecz w tym…”. Jednak nie zd¹¿y³ nawet zacz¹æ, kiedy cudzoziemiec powiedzia³: – Tak, cz³owiek jest œmiertelny, ale to jeszcze pó³ biedy. Najgorsze, ¿e to, i¿ jest œmiertelny, okazuje siê niespodziewanie, w tym w³aœnie sêk! Nikt nie mo¿e przewidzieæ, co bêdzie robi³ dzisiejszego wieczora. „Jakieœ g³upie podejœcie do zagadnienia…” – pomyœla³ Berlioz i zaprotestowa³: – No, to to ju¿ przesada. Wiem mniej wiêcej dok³adnie, co bêdê robi³ dziœ wieczór. Oczywista, jeœli na Bronnej nie spadnie mi ceg³a na g³owê… – Ceg³a – z przekonaniem przerwa³ mu nieznajomy – nigdy nikomu nie spada na g³owê ni z tego, ni z owego. W ka¿dym razie panu, niech mi pan wierzy, ceg³a nie zagra¿a. Pan umrze inn¹ œmierci¹. – A mo¿e wie pan jak¹? – ze zrozumia³¹ ironi¹ w g³osie zasiêgn¹³ informacji Berlioz, daj¹c siê wci¹gn¹æ w tê rzeczywiœcie raczej idiotyczn¹ rozmowê. – I mo¿e mi pan to powie? – Chêtnie – przysta³ na to nieznajomy. Zmierzy³ Berlioza spojrzeniem, jakby zamierza³ uszyæ mu garnitur, wymrucza³ przez zêby coœ w rodzaju: „raz, dwa… Merkury w drugim domu… ksiê¿yc wzeszed³… szeœæ – nieszczêœcie… wieczór – siedem…” – i g³oœno, radoœnie oznajmi³: – Utn¹ panu g³owê!

20


Bezdomny dziko wytrzeszczy³ oczy na bezczelnego cudzoziemca, a Berlioz zapyta³ z kwaœnym uœmiechem: – A któ¿ to zrobi? Wrogowie? Interwenci? – Nie – odpowiedzia³ cudzoziemiec. – Rosjanka, komsomo³ka. – Hm… – zamrucza³ zdegustowany ¿artem nieznajomego Berlioz. – No, pan daruje, ale to ma³o prawdopodobne. – I ja proszê o wybaczenie – odpowiedzia³ cudzoziemiec – ale tak w³aœnie bêdzie. Czy móg³by mi pan powiedzieæ, jeœli to oczywiœcie nie tajemnica, co pan bêdzie robi³ dziœ wieczorem? – To ¿adna tajemnica. Teraz wpadnê do siebie, na Sadow¹, a potem o dziesi¹tej wieczorem w Massolicie odbêdzie siê zebranie, któremu bêdê przewodniczy³. – To siê nie da zrobiæ – stanowczo zaprzeczy³ obcokrajowiec. – A to dlaczego? – Dlatego – odpowiedzia³ cudzoziemiec i zmru¿onymi oczyma zapatrzy³ siê w niebo, po którym w przeczuciu wieczornego ch³odu bezg³oœnie œmiga³y czarne ptaki – ¿e Annuszka ju¿ kupi³a olej s³onecznikowy, i nie doœæ, ¿e kupi³a, ale ju¿ go nawet rozla³a. Tak wiêc zebranie siê nie odbêdzie. Pod lipami zapanowa³o zrozumia³e milczenie. – Przepraszam – odezwa³ siê Berlioz po chwili, spogl¹daj¹c na cudzoziemca, który najwyraŸniej gada³ od rzeczy – co ma do tego olej s³onecznikowy… i jakaœ Annuszka? – Olej s³onecznikowy tyle ma do tego… – nagle odezwa³ siê Bezdomny, który najwyraŸniej postanowi³ wypowiedzieæ nieproszonemu cudzoziemcowi wojnê. – Czy nie byliœcie kiedyœ, obywatelu, na leczeniu w szpitalu dla umys³owo chorych?

21


– Iwan! – cichutko zawo³a³ Berlioz. Ale cudzoziemiec, ani trochê nie ura¿ony, rozeœmia³ siê wesolutko. – By³em, by³em, i to nie raz! – wykrzykn¹³ ze œmiechem, ale wpatrzone w poetê oko nie œmia³o siê. – Gdzie¿ to ja nie bywa³em! Szkoda tylko, ¿e nie zd¹¿y³em zapytaæ profesora, co to takiego schizofrenia. Wiêc niech ju¿ go pan sam o to zapyta, Iwanie Niko³ajewiczu. – Sk¹d pan wie, jak ja siê nazywam? – No, wie pan, któ¿ by pana nie zna³! – Nieznajomy wyci¹gn¹³ z kieszeni wczorajszy numer „Litieraturnej Gaziety” i Bezdomny zobaczy³ od razu na pierwszej kolumnie swoj¹ podobiznê, a pod ni¹ w³asne wiersze. Ale ten dowód s³awy i popularnoœci, który jeszcze wczoraj tak cieszy³ poetê, tym razem jakoœ ani trochê go nie uradowa³. – Przepraszam – powiedzia³, a twarz mu spochmurnia³a. – Czy móg³by pan chwilê poczekaæ? Chcia³em powiedzieæ koledze kilka s³ów. – O, z przyjemnoœci¹! – zawo³a³ nieznajomy. – Tu jest tak mi³o pod tymi lipami, a mnie siê nigdzie nie spieszy. – S³uchaj, Misza – szepta³ poeta, odci¹gaj¹c Berlioza na bok – to nie ¿aden turysta, tylko szpieg. To rosyjski emigrant, któremu uda³o siê do nas przedostaæ. Wylegitymuj go natychmiast, bo zwieje. – Tak myœlisz? – szepn¹³ z niepokojem Berlioz i pomyœla³: „Przecie¿ on ma racjê…”. – Mo¿esz mi wierzyæ – zachrypia³ mu do ucha poeta. – Udaje g³upiego, ¿eby wypytaæ o to i owo. S³ysza³eœ, jak on gada po rosyjsku – poeta mówi³ i zarazem zezowa³, pilnuj¹c, ¿eby nieznajomy nie uciek³. – ChodŸ, zatrzymamy go, bo da nogê… I poeta poci¹gn¹³ Berlioza za rêkê w stronê ³awki. Nieznajomy ju¿ nie siedzia³, ale sta³ obok niej, trzymaj¹c

22


w rêku jak¹œ ksi¹¿eczkê w ciemnoszarej oprawie, sztywn¹ kopertê w dobrym gatunku i bilet wizytowy. – Zechc¹ mi chyba panowie wybaczyæ, ¿e w ferworze dyskusji zapomnia³em siê przedstawiæ. Oto moja wizytówka, oto paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacjê – z naciskiem powiedzia³ nieznajomy, patrz¹c przenikliwie na obu literatów. Ci siê zmieszali. „Do diab³a, on wszystko s³ysza³…” – pomyœla³ Berlioz i uprzejmym gestem da³ do zrozumienia, ¿e nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Kiedy cudzoziemiec podsun¹³ je redaktorowi, poeta zd¹¿y³ spostrzec wydrukowane na wizytówce zagranicznymi literami s³owo „profesor” i pierwsz¹ literê nazwiska – „W”. – Bardzo mi przyjemnie – niewyraŸnie mrucza³ tymczasem skonfundowany redaktor i cudzoziemiec schowa³ dokumenty do kieszeni. W ten sposób stosunki dyplomatyczne zosta³y znów nawi¹zane i ca³a trójka usiad³a na ³awce. – Wiêc zaproszono pana do Moskwy w charakterze konsultanta, profesorze? – zapyta³ Berlioz. – Tak, mam byæ konsultantem. – Pan jest Niemcem? – zainteresowa³ siê Bezdomny. – Ja? – odpowiedzia³ profesor pytaniem na pytanie i nagle popad³ w zadumê. – Tak, chyba jestem Niemcem. – Pan œwietnie mówi po rosyjsku – stwierdzi³ Bezdomny. – O, w zasadzie jestem poliglot¹. Znam bardzo wiele jêzyków – odpar³ profesor. – A jaka jest pañska specjalnoœæ? – zapyta³ Berlioz. – Jestem specjalist¹ od czarnej magii. „Masz tobie!” – coœ za³omota³o w g³owie Berlioza. – I… zaproszono pana do nas jako specjalistê? – lekko zaj¹kn¹³ siê redaktor.

23


– Tak, jako specjalistê – potwierdzi³ profesor i wyjaœni³: – W waszej bibliotece narodowej znaleziono oryginalne rêkopisy Gerberta z Aurillac, z dziesi¹tego wieku. Poproszono mnie, ¿ebym je odcyfrowa³. Jestem w tej dziedzinie jedynym specjalist¹ na œwiecie. – A! Wiêc jest pan historykiem? – z szacunkiem i z ogromn¹ ulg¹ zapyta³ Berlioz. – Jestem historykiem – potwierdzi³ uczony i doda³ ni w piêæ, ni w dziewiêæ: – Dziœ wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy siê nadzwyczaj interesuj¹ca historia. I znów poeta i redaktor ogromnie siê zdziwili, profesor zaœ pokiwa³ palcem, przywo³uj¹c ich bli¿ej, a kiedy obaj nachylili siê do niego, wyszepta³: – Nie zapominajcie, ¿e Jezus istnia³ naprawdê. – Widzi pan, profesorze – powiedzia³ Berlioz z wymuszonym uœmiechem – szanujemy, oczywiœcie, pañsk¹ ogromn¹ wiedzê, ale na tê sprawê mamy zupe³nie odmienny pogl¹d. – A tu nie trzeba mieæ ¿adnych pogl¹dów – odpar³ dziwny profesor. – Jezus po prostu istnia³ i tyle. – Ale potrzebne s¹ na to jakieœ œwiadectwa… – zacz¹³ Berlioz. – Nie trzeba ¿adnych œwiadectw – odpowiedzia³ konsultant i j¹³ mówiæ niezbyt g³oœno, przy czym jego cudzoziemski akcent nie wiadomo dlaczego znik³. – Wszystko jest bardzo proste: W bia³ym p³aszczu z podbiciem koloru krwawnika posuwistym krokiem kawalerzysty wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesi¹ca nisan…

24



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.