Książki magazine – Agnieszka Gogola

Page 1

2


A KTO Z NAMI [NIE] PRZECZYTA... Pierwszego września 1939 roku życie Sama Pivnika zmieniło się nieodwracalnie. Przeżył będzińskiedzinskie getto, a potem przez sześć miesięcy pracował jako więzień na osławionej rampie w obozie Auschwitz-Birkenau. Teraz Sam Pivnik, już po osiemdziesiątce, opowiada, jak wyratowal się z najbardziej niebezpiecznych i przerażajcych opresji wojennych.

SAM PIVNIK

W niewielkim miasteczku Monterey, tuż po zakonczeniu I wojny światowej żyje grupa paisanos, potomków hiszpanskich konkwistadorów. To lekkoduchy, których łqczy

JOHN STEINBECK

głęboka pogarda dla pracy. Adaptując na własny użytek tematy i konstrukcję legend o królu Arturze, Steinbeck stworzyl w kalifornijskim miasteczku prawdziwy Camelot i zasiedlił go barwnąl gromadą rycerzy o manierach rodem z Rabelais’go.

Najbardziej intymna i osobista - spośród dotychczas opublikowanych - biografia legendy Hollywood. Oparta na nagraniach z Katharine Hepburn oraz z osobami, które ją znały, książka Chandler przybliża postać i życie wybitnej aktorki, uznanej przez Amerykanski Instytut Filmowy za największą gwiazdę wszech czasow.

2&$/$â<

TORTILLA FLAT

CHARLOTTE CHANDLER

KATHERINE HEPBURN

To nie jest biografia. Nie ma tu dat, nie ma chronologii, nie ma ku pamięci. To za proszenie do świata lirycznej komediantki, Krystyny Sienkiewicz. Ta książka jest podróżą po życiowych drogach i bezdrożach pamięci, po pięknej krainie zdobionej wyjątkowym gustem i talentem.

KRYSTYNA SIENKIEWICZ

Agnieszka Osiecka w roli krytyka filmowego miała przenikliwe oko, rzadkie wyczucie stylu i szlachetną niechęć do wodolejstwa. Ta książka to wyjątkowy zbiór recenzji npisanych przez Osiecką w latach 1956-1960 i zilustrowanych ponad 50 plakatami filmowymi z czasów, kiedy kwitła polska szkoła plakatu.

AGNIESZKA OSIECKA

CACKO

),/0,'â$ *$:ą'< 2 ),/0$&+


63,6 75(ė&,

4

7.PLPTKI Z WYŻSZEJ PÓŁKI

Stephen Kingźle życzy strzelcom, Holland bierze na warsztat Tokarczuk, nie tylko Polacy ekshumują

8.RADOŚĆ ZDARZA SIĘ SZEŚĆ RAZY

Ekstaza na parkiecie, pływanie w górskim jeziorze w Walii, nocna ucieczka z muzeum. Co jeszcze przydarzylosię Zadie Smith?

12. JAK OBAMA STAŁ SIĘ TROCHĘ ZŁY

Program pozasądowych egzekucji? Yes, we can! O ciemnym obliczu arnerykańskiej Realpolitik pisze z Waszyngtonu Mariusz Zawadzki

18. KTOŚ WIĘCEJ NIŻ CZŁOWIEK

Glamowy kosmita i naczelny dandys popkultury. Twarze Davida Bowiego policzył Robert Sankowski

28. CHCECIE LOVE STORY? NO TO JĄ MACIE Nieposażna panna, szlachetny kawaler, zaloty, małżwństwo. I kropka. Tak wyobrażałato sobie Jane Austen. Ale jak pisac o miłości w czasach intercyzy, rozwodów i wspólnej opieki nad dziećmi? On to wie. Rozmowy Wojciecha Orlińskiego z Jeffreyem Eugenidesem

32. DYNASTIA MADE IN GERMANY

„Krupp” rymuje się z „trup”. Bulwersującą sagę rodu niemieckich przemysłowców spisuje Janusz Rudnicki

38. NOWY PILCH

W połowie minionego wieku na śląskiej poczcie pracował listonosz Fryderyk Moitschek..pierwszy rozdział nowej powieści Jerzego Pilcha

44....I NOWY RYLSKI

Opel kadett, szofer, dwaj Jugole, jeden automat i szparagi. To sie musi źle skończyć. Fragment nowej powiesci Eustachego Rylskiego

50. DLACZEGO KOBIETY ZMĄDRZAŁY

Bo poszły na wojnę o prawo do czytania. I zwyciężyły. Ale na każdej wojnie zdarzają się niewinne ofiary - ubolewa Miłada Jędrysik

54. ZROZUMIEĆ NIEDŹWIEDŹIA

Dlaczego rosyjski pilot, pikując ku katstrofie, nie wzywa Boga, tylko szydzi z własnej nieudolności? - zastanawia się Wacław Radziwinowicz

56. KRALL: 14 KSIĄŻEK, I BASTA

Dość już, Haniu, się naniewiedziałaś, dość już ci się nazdawało. Rozmowa Doroty Wodeckiej z Hanną Krall

62. PREMIERY NA WIOSNE

Coetzee, Bargielska, Janion... Książki kwartału poleca Juliusz Kurkiewicz

68. JAKA PIĘKNA KATASTROFA

Walące się mosty, spadające samoloty. To będzie się nadal zdarzać. Dlaczego katastrofy są pożyteczne - wyjaśnia Piotr Cieśliński

74. CO PAN TERAZ CZYTA?

Ryszard Krynicki odpowiada na pytania Donaty Subbotko


OD REDAKCJI

&=< %ą'=,(6= :,('=,$â &2 35=(ĥ<â(ė"

5

fot. Filip Klimaszewski

JULIUSZ KURKIEWICZ REDAKTOR MAGAZYNU

W

Wojnie i pokoju Natasza Rostowakocha się w bajronicznym Andrzeju Bałkońskim, by w końcu wylądowaćw ramionach niezgrabnego, ale dobrodusznego Pierre’a Bezuchowa. Pod tym względem powieść Tołstoił jest klasyczną „intrygą małżeńską” - pytanie czy Napoleon zdobędzie Moskwę, jest równie istotne jak czy nieśmiały Pierre podbije wkońcu serce Nataszy. Jak pamiętamy - podbił. Pełna życia dziewczyna zmienia się w epilogu w matkę i żonę, „płodną samicę”, co stanowi wprawdzie dobitne domknięcie intrygi, ale przyznajmy, w nie najlepszym guście. Drogi Tołstoju, dlaczego zrobiłeś to Nataszy? Na szczęście ten wariant fabularny jest dziś nie do powtórzenia, no bo który poważny pisarz miałb zakończyć powieść szczęśliwym małżeństwem i prokreacją jako kropką nad i? W „Intrydze małżeńskiej” Jeffreya Eugenidesa miłosny trójkąt jest wprawdzie jak trzeba, i nawet charakteryska bohaterów podobna jak u Tołstoja, ale zakończenie w pełni nowoczesne, jakie - nie zdradzę. Zresztą ta pełna wdzięku powieść jest nie o miłości między ludźmi, ale też do książek. Madeleine - tak ma na imię bohaterka Eugenidesa studiuje literaturę. Choć jest raczej staroświecką czytelniczką, taką, która w zaciszupokoju czyta siostry Bronte, chce też należeć do intelektualnej awangardy, więc zapisuje się na mętne seminarium z dekonstrukcji. Wyniesi z niego niewielkie korzy-

ści. Poza jedną - w jej ręce trafiają „Fragmenty dyskursu miłosnego” Rolanda Barthes’a. Madeleine rozpoznaje w nich opis własnych miłosnych cierpień, a w autorze - bratnią duszę. Miłość, zazdrość, tęsknota - niby wiemy, co one maczą, ale gdy tylko próbujemy je opisać, zaczynają się schody. Aktem ostatecznej kapitulacji jest odwołanie się do wspólnoty doświadczenia. „No wiesz, no sam wiesz” - ta defmicja miłości jest odpowiednikiem definicji konia ks. Chmielowskiego. Miłość czym jest, każdy czuje. Ale czy jeśli nie wiemy, czym jest miłość, jesteśmy w stanie ją przeżywać? La Rochefoucauld miał wątpliwości. „Są ludzie, którzy nigdy nie byliby zakochani, gdyby nie słyszeli o miłości” - stwierdził. Właśnie dlatego Madeleine zalwchuje się w książce. Nie może się oprzeć, bo to, co ona uważała za jedno uczucie, pisarz potrafił rozebrać na czynniki pierwsze i nazwać. Gdy Madeleine nie odstępuje na krok telefonu, bo za chwilę być może zadzwoni jej ukochany, czuje dokładnie to, co opisał Barthes. „Kołatanie lęku wywołane oczekiwaniem ukochanej osoby, gdy przez chwilę się spóżnia. Rozkaz, abym się nie ruszał”. Po co nam książka? Jedną z lepszych odpowiedzi jest ta, że lubimy ciekawe historie. Po prostu chcemy się dowiedzieć, czy Natasza będzie w końcu z Pierre’em. Ale nawet w tym książka nie jest niezastąpiona - ostatecznie kiedyś ludzie opowiadali sobie historie przy ognisku. Jednak tylko książka, czy raczej: tylko niektóre spośród książek tłumaczą nam to, co przeżywamy. Po głowie kołacze mi pytanie prof. Janion: „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś?”. I wcale nie musi chodzić o miłość. Może chodzić np. o chorobę, jak w napisanym prawie sto lat temu eseju Virginii Woolf, w którym cierpiąc na migreny autorka ubolewała, że angielszczyzna, która potrafi wyrazić tragedię króla Leara, nie ma słów, by oddać bóle głowy. Po czym ten język wynalazła. Albo o radość, jak w naj nowszym eseju rodaczki Virginii Woolf - Zadie Smith, w którym pisarka tłumaczy, dlaczego nie powinniśmy jej doznawać zbyt często. A w dodatku - i to jest jeszcze jedna rzecz, którą literatura potrafi - robi to w taki sposób, że nie tylko dowiadujemy się, czym radość jest, ale jednocześnie ją przeżywamy. Jest rok 1999. Zapraszam na szaloną noc w londyńskim klubie.


REKLAMA

PiszÄ… dla nas t +PBOOB #BUPS Pisarka, jej naj nowsza powieść to Ciemno, prawie nocâ€? (2012).

t +FS[Z 1JMDI Pisarz, laureat Nike za â€œPod Mocnym AnioĹ‚emâ€? (2000). WkrĂłtce ukaĹźe siÄ™ jego nowa powieść “Wiele demonĂłwâ€?.

t +BOVT[ 3VEOJDLJ Pisarz, felietonista “Gazetyâ€?. Autor m.in. â€œĹšmierci czeskiego psaâ€? (2009).

t &VTUBDIZ 3ZMTLJ Pisarz, autor m.in. “Warunkuâ€? (2005). WkrĂłtce ukaĹźe siÄ™ jego nowa powieść “Obok Juliiâ€?.

t .BSDJO 4FOEFDLJ Krytyk literacki, poeta. Niedawno opublikowaĹ‚ wiersze zebrane “BĹ‚am. 1985-2011â€? (2012).

t .BHEBMFOB 5VMMJ Pisarka, wielokrotna finalistka Nike, ostatnio za â€œWĹ‚oskie szpilkiâ€? (2011).

t .BDJFK 8BTJFMFXTLJ Reporter, współautor,,81:1. OpowieĹ›ci z Wysp Owczychâ€? (2011). WkrĂłtce ukaĹźe siÄ™ jego ksiÄ…Ĺźka o wyspie Pitcairn,,.Jutro przypĹ‚ynie krĂłlowaâ€?.

t .BSJVT[ ;BXBE[LJ Korespondent “Gazety Wyborczejâ€? w USA. Autor ksiÄ…Ĺźki,,Nowy wspanialy Irakâ€? (2012).

Projekt i skład: Agnieszka Gogola Pracownia Liternictwa i Typografii ASP Kraków 2013 Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipisicing elit, sed do eiusmod tempor incididunt ut labore et dolore magna aliqua. Ut enim ad minim veniam, quis nostrud exercitation ullamco laboris nisi ut aliquip ex ea commodo consequat. Duis aute irure dolor in reprehenderit in voluptate velit esse cillum dolore eu fugiat nulla pariatur. Excepteur sint occaecat cupidatat non proident, sunt in culpa qui officia deserunt mollit anim id est laborum. Sed ut perspiciatis unde omnis iste natus error sit voluptatem accusantium doloremque laudantium, totam rem aperiam, eaque ipsa quae ab illo inventore veritatis et quasi architecto beatae vitae dicta sunt explicabo. Nemo enim ipsam voluptatem quia voluptas sit aspernatur aut odit aut fugit, sed quia consequuntur magni dolores eos qui ratione voluptatem sequi nesciunt. Neque porro quisquam est, qui dolorem ipsum quia dolor sit amet, consectetur, adipisci velit, sed quia non numquam eius modi tempora incidunt ut labore et dolore magnam aliquam quaerat voluptatem.

CAPELA CRACOWIENSISI - CYKL KONCERTĂ“W EDUKACYJNYCH

6


.6,ûĥ., :$57( 8:$*,

REKLAMA

7 Podziwiani przez niekórych jako doskonali wojownicy, potępiani przez innych jako bezwzględni zabójcy - snajperzy bojowi to więcej niż strzelcy. To zdyscyplinowani, opanowani profesjonaliści, wyszkoleni w strzelaniu do celu, prowadzeniu zwiadu i maskowaniu się. Bohaterami książki są m.in. Simo Hayha, człowiek o największej potwierdzonej liczbie trafień we wszystkich współczesnych wojnach, słynny snajper Iłjli radziecki Wasilij Zajcew, którego historia zainspirowała twórców filmu. „Wróg u bram”, radziecka kobieta snajper Ludmiła Pawliczenko, „samotny wilk” z Wehrmachtu - Sepp Allerberger, brytyjski snajper C. Shore i wielu innych. „Pawliczenko pojawiła się w biurze werbunkowym na wysokich obcasach i w jedwabnej sukience. Jej paznokcie zdobił elegancki manicure, a ciemne, falujące włosy miała krótko obcięte. Była szczupła, zgrabna i piękna, o delikatnych rysach i ciemnobrązowych oczach, które zdawały się wżerać w męskie dusze. Ochotnicy stali w kolejce wokół budynku. Rekrutację prowadził starszy żołnierz, wycofany z frontu ze względu na wiek lub stan zdrowia. Spojrzał zaskoczony, kiedy stanęła przed nim i zakomunikowała: „Chcę się zaciągnąć jako snajper”. Ta elegancka kobieta wyglądała bardziej na modelkę niż na zabójczynię Niemców. Roześmiał się. - Dlaczego nie pracujesz w fabryce, jak inne kobiety? - spytał. Jesteś tam potrzebna, kiedy mężczyźni maszerują na front. (...) Pawliczenko wyjęła swoje dyplomy, odznakę woroszyłowską i odznaczenia paramilitarne, po czym rzuciła to wszystko na biurko rekrutującego oficera. Mina mu się zmieniła. Spojrzał na dokumenty, po czym podniósł oczy i z niechętnym szacunkiem przeniósł wzrok na młodą elegantkę z drugiej strony biurka. - Zniszczysz sobie paznokcie - powiedział, przybijając pieczątkę na jej podaniu. Przyjęte. (...) „Wiedziałam, że moim zadaniem jest strzelać do ludzi - wspominała później Pawliczenko. - Teoretycznie wszystko było w porządku, ale wiedziałam, że rzeczywistość będzie całkowicie odmienna”. Miała odkryć, tak jak wcześniej inni, że między strzelaniem do tarczy na strzelnicy a strzelaniem między parę oczu, które nagle widać w lunecie, jest wielka różnica. Zadawała sobie pytanie, czy ma ten szczególny rodzaj odwagi. Odpowiedź poznała już po kilku dniach od przybycia w ten lesisty i górzysty kraj między Dniestrem i Odessą. Podczas walk pod Odessą 9 października 1941 roku została ranna odłamkiem w głowę. Dowódca jej kompanii, podporucznik Petrenko, zginął. Starszy sierżant Leonid Kiczenko, snajper i starszy podoficer oddziału snajperskiego Pawliczenko, został ranny. Dowodzenie objęła Pawliczenko, dzielna postać z brudnym bandażem owiniętym wokół głowy, z czapką nisko zsuniętą, aby utrzymać na miejscu opatrunek, z twarzą pokrytą krwią, z całych sił starająca się nie zemdleć. - Tchórze! - wrzeszczał oficer polityczny w stronę jej kolegów. Popatrzcie na tę kobietę. Pawliczenko ma jaja jak facet”.

WYDAWNICTWO ZNAK POLECA 1$-:$ĥ1,(-6=( :<'$5=(1,( /,7(5$&., 52.8 7$-1< '=,(11,. : .2č&8 238%/,.2:$1<


3/27., = :<ĥ6=(- 3Ðâ.,

88

Amerykański pisarz, którego dotychczasowe powieści osiągnęły łączny nakład kilkudziesięciu milionów egzemplarzy, czyniąc z niego jednego z najbogatszych autorów świata, zapowiada nowe dzieło na maj (w Polsce ukaże się w październiku). Książka będzie nosić tytul „ Inferno”, a jej fabuła będzie osnuta wokół historii powstania „Boskiej komedii”. W powieści powróci Robert Langdon, bohater znany już z m.in. z „Kodu Leonarda da Vinci” - hitu zekranizowanego przez Hollywood, ale ostro krytykowanego przez wytykających jego niedorzeczności historyków i teologów.

Mistrz literatury grozy, poruszony grudniową strzelaniną w szkole w Sandy Hook w Connecticut, napisał 25-stronicowy esej „Guns”, w którym opowiada się za ścisłą kontrolą wydawania pozwoleń na broń palną. Szefowi i czlonkom National Rifle Association (organizacji,która lobbuje za utrzymaniem prawa do posiadania broni) życzy, by „ktoś ich zaciągnął na miejsce tych tragedii, gdzie musieliby zalożyć kalosze i gumowe rękawiczki i pomóc sprzątać krew, mózgi, kawalki jelit wciąż zawierające na wpół strawione jedzenie, które było ostatnim posiłkiem przypadkowej ofiary”. A wszystkim tym, którzy winą za podobne tragedie obarczają popkulturę, odpowiada: „Twierdzenie, jakoby to amerykańska kultura była odpowiedzialna za szkolne strzelaniny, można by porównać z oświadczeniem prezesów firm tytoniowych, że to zanieczyszczenie środowiska jest główną przyczyną raka pluc”.

Agnieszka Holland przymierza sie do ekranizacji powieści kryminalnej’ ‚‚Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk. Kto zagra ekscentryczna starsza panią, miłośniczkę zwierząt i poezji Williama Blake’a, dla której własne przekonania i poczucie sprawiedliwości są ważniejsze od przepisów prawa? Na razie nie wiadomo. Reżyserka ukończyła niedawno mini serial HBO ‚‚Gorejący krzew” o Janie Palachu, który dokonał samospalenia w 1969r., w proteście przeciw inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.

Nieżjący od 40 lat chilijski noblista decyzją sądu ma zostać ekshumowany. Za oficjalną przyczynę śmierci i poety uznany został rak, jednak jego ówczesny szofer wyznał kilka lat temu, że widział, jak nieznany nikomu lekarz podał choremu tajemniczy zastrzyk. Pablo Neruda należel do Komunistycznej Partii Chile i przyjaźnił się z prezydentem Salvadorem Allende obalonym w wyniku zamachu stanu, co miało miejsce zaledwie 12 dni przed śmiercią poety. Ludzie gen. Pinocheta poszukiwali wcześniej jego domu(powiedział im:,,Szukajcie, znajdziecie tylko jedna niebezpieczna rzecz: poezję’’). Zdaniem patologów nawet jeśli Neruda został otruty, po tylu latach trudno to będzie jednoznacznie powiedzieć.

W książce o kryptologach „Station X. The Codebreakers of Bletchley Park” Michael Smith opisuje, jaki niepokój wśród brytyjskich służb wzbudziła w 1941 r. powieść Christie „N czy M?”. Jeden z jej bohaterów, który twierdzi, że zna szczegóły tajnych działań armii, nazywa się Bletchley, czyli tak samo jak posiadłość, gdzie rozpracowywane byly szyfry Enigmy. Do tego królowa kryminałów znala osobiście dyrektora tego ośrodka. Jak się jednak okazało Christie naswała Bletchley najmniej przez siebie lubianą postać z zemsty - bo utkneła niegdyś w tej miejscowości, jadąc pociągiem z Oksfordu do Londynu.


&=8-(6= 72" 8

ZADIE SMITH

35=(â $*1,(6=.$ 32.2-6.$ WARTO CHYBA NAJPIERW ODRÓŻNIĆ PRZYJEMNOŚĆ OD RADOŚCI. ALE MOŻE WSZYSCY ODRÓŻNIAJĄ JE BEZ NAJMNIEJSZEGO TRUDU I STALE, TYLKO JA MAM Z TYM PROBLEM.

W

ydaje mi się, że wielu ludzi uważa radość po prostu za bardziej intensywny wariant przyjenmości. Dochodzi się do niej tą samą drogą - tyle że po prostu trzeba pójść kawałek dalej. Moje doświadczenie tego nie potwierdza. Gdyby toś mnie zapytał, czy chciałabym częściej doznawać radości, wcale nie byłabym pewna, czy odpowiedzieć „tak” - właśnie dlatego, że radość to trudna emocja. Zupełnie nie jest dla nrnie oczywiste, jak możemy ją godzić z całą resztą codziennego życia. Na początek powiem może, że przyjenmość, przynajmniej odrobinę przyjemności, odczuwam codziennie. Ciekawe, czy częściej niż przeciętny człowiek. Było tak nawet w dzieciństwie, które dla większości ludzi jest okresem nieszczęścia. Powodem nie jest to, że przydarzają mi się jakieś nadzwyczajnie cudowne rzeczy - raczej to, że nie potrzeba mi wiele. Czerpię na przykład niezwykłe zadowolenie z jedzenia - wszystko jedno jakiego. Kanapka z jajkiem kupiona w jednej z brudnych furgonetek przy Washington Square naprawdę potrafi nieudany dzień zmienić w udany. Cokolwiek podtyka mi się pod nos, w sensie spożywczym, zwykle dostaje odemnie pięć gwiazdek. Można by pomyśleć, że w takim razie ludzie lubią dla mnie gotować i razem ze nmą jeść - ale okazuje się, że to dla nich nudne. Tam gdzie komuś nie dostaje znawstwa, nie może być mowy o właściwej ocenie kompetencji ani o wdzięczności za specjalne starania. „Tylko nie mów, że było pyszne - ostrzega mnie mąż. - Dla ciebie wszystko jest pyszne”. „No ale to naprawdę było pyszne”. Doprowadza go to do szału. Przez cały dzień potrafię się cieszyć na myśl o sorbecie na patyku. Wypełniający resztę mojego życia uporczywy niepokój zostaje uśmierzony na czas, kiedy mam w ustach smalkczegoś dobrego. Wprawdzie kiedy to coś się kończy, niepokój powraca, ale przecież nie mamy aż tylu niezawodnych źródeł przyjenmości, żeby kręcić nosem na to, które jest tak łatwo dostępne, szczególnie tutaj, w Ameryce. Sorbet ananasowy na patyku. Nawet ogromny niepokój związany z pisaniem da się uciszyć na te osiem minut, które zajmuje zjedzenie takiego sorbetu. Inne źródło codziennej przyjemności to dla mnie - szkoda, że nie umiem lepiej tego nazwać - „twarze innych ludzi”. Ruda dziewczyna, o cudownyni dużym nosie, którego prawdopodobnie nienawidzi, o zielonych oczach i cerze wrażliwej na słońce, złożonej w większej części z piegów niż ze skóry. Albo zwalisty mężczyzna palący papierosa w deszczu, ze zmokłym wąsem, powyżej i poniżej którego - zupełnie niespodzianie - widnieją bystre oczy, zadarty nos i pulchne usta chłopca, którym był, kiedy miał osiem lat. Wracając z biblioteki po skończonej pracy, idę do domu trochę szybszym krokiem, żeby opowiedzieć mężowi o kan-

*'<%< 6,ą 1,( 35=<'$5=<â$ PRZYNAJMNIEJ 5$= : ĥ<&,8 1,( '$/,%<ė0< 5$'< ĥ<ý

5$'2ėý


fot. Sebastian Kim


11

cia stym nastoletnim stworzeniu o kocich oczach, w obcisłych dżinsach, kozakach na słupku, najzwyczajniejszej na świecie szarej bluzie, w makijażu z zeszłego wieczoru i jedwabistej peruce Pocahontas, lekko przekrzywionej na naturalnynym afro. Chłopal, szedł chodnikiem, kręcąc biodrami i zarzucając warkoczami, cały Broadway był jego prywatnym wybiegiem. „Miss Thang, ale po godzinach” - dodaję dla wyjaśnienia, ale mój mąż kiwa głową lekko zniecierpliwiony. Dodatkowe wyjaśnienie było niepotrzebne. On też jest zawodowym gapiem. Do porad drukowanych w pismach kobiecych należy zwykle podchodzić z rezerwą, ale w odwiecznych zaleceniach dotyczących „wspólnoty zainteresowań” jest dużo racji. To się faktycznie sprawdza. Lubię słuchać, jak mąż opowiada o niosącej gruby podręcznik medycyny Chince, którą widział w korytarzu - pięknej jak z obrazka. Albo o wysokim Kenijczyku w windzie, przy którego smukłym wdzięku sąsiednie ciała zostały zdegradowane do statusu pokurczonych trolli. Z reguły nie widuję osób, które opisuje - mój mąż pracuje na ósmym piętrze biblioteki, ja na piątym - ale samo słuchanie o nich bywa niemal równie przyjemne, jak zobaczenie ich na własne oczy. Jeszcze przyjemniejsze jest wspólne odgrywanie chodu, gestów i głosów tych nieznajomych. Czy całych dialogów - rozmowy dwóch osób w kolejce do bankomatu albo dwójki studentów siedzących na ławce obok dystrybutora z wodą. Do tego trzeba doliczyć całe mnóstwo rzeczy, które robi i mówi nasz pies, zazwyczaj obrażliwych, wyrażających wszystko to, czego nam nie wypada zrobić czy powiedzieć - ani sobie nawzajem, ani innym ludziom. „Udajecie psa”, powiedziała ostatnio nasza córka, czym nas całkowicie zaskoczyła. Ma prawie trzy lata i oto nagle wszystkie nasze prywatne języki tracą prywatność, stają się dla niej zrozumiałe. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że kiedyś będzie w pełni świadoma i że zanim to nastąpi, będziemy musieli przestać się kłócić, palić papierosy, jeść mięso, korzystać z internetu, rozmawiać o twarzach innych ludzi i podkładać głos psu, ale teraz to już fakt, nasza córka jest w pełni świadoma, a my, jak się okazuje, nie umiemy się zmienić. „Przestańcie udawać psa - upomniała nas. - To bardzo niemądre”. Spojrzeliśmy na czworonoga i po raz pierwszy od ośmiu lat zrobiło nam się wstyd. Niekiedy córka bywa dla mnie przyjemnością, chociaż przeważnie jest radością, co znaczy, że wzbudza tę dziwną mieszaninę przerażenia, bólu i zachwytu, którą z czasem zidentyfikowałam jako radość i z którą teraz muszę się jakoś nauczyć żyć na co dzień. To dla mnie nowy problem. Do niedawna doznałam w życiu radości pięć, może sześć razy i za każdym usiłowałam o niej jak najszybciej zapomnieć ze strachu, że jej wspomnienie przytępi i zniszczy wszystko inne. Powiedzmy, że sześć. Z tego trzy razy byłam zakochana, ale tylko raz miłość była realna, to znaczy istniała szansa, że będę mogła czerpać z niej przyjemność długofalowo. Dwa razy byłam pod wpływem środków odurzających - za każdym razem innego rodzaju. Raz znajdowałam się w wodzie, raz w pociągu, raz na wysokim murze, raz na wysokim wzgórzu, raz w klubie tanecznym i raz w szpitalnym łóżku. Trudno wyciągnąć ogólne wnioski z tak małego i mocno urozmaiconego zbioru danych. Niepewna pozycja na tej liście to klub, a ponieważ było to zasadniczo doświadczenie zbiorowe, mam poczucie, że o pomoc w rozstrzygnięciu mogę zwrócić się do publiczności. Zwracam się przede wszystkim do moich rodaków, Anglików.

Rodacy, Anglicy! Do was, do tych z was, którzy mieli to szczęście, że wzięli ecstasy pierwszej generacji i nie wiązało się to z żadnymi niepożądanymi skutkami, ze śmiercią włącznie - tak, do was właśnie kieruję pytanie: Czy to była radość? Szczególnie chętnie wysłuchałabym tych, którzy byli w klubie Fabric, obok starego targu mięsnego SmithfIeld, pewnej nocy 1999 r. (niestety, nie umiem podać dokładnej daty), kiedy didżej wmiksował „Can I Kirk It?”, a potem „Smells Like Teen Spirit” do ostro house’owego setu, który przez poprzednie cztery godziny grał chyba bez przerwy. Wychodziłam wtedy z otchłannej damsko-męskiej (!) toalety i chciałam znaleźć moją przyjaciółkę Sarah, a jeśli nie ją, to chociaż mojego kumpla Warrena, a jeśli nie jego, to kogokolwiek, kto by się zlitował nad dziewczyną, która wzięła ecstasy i zaraz miała poczuć kopa, i która zgubiła wszystkich i wszystko, łącznie z własną torebką. Na niepewnych nogach weszłam w tłum. Mężczyźni w większości mieli nagie torsy, a większość kobiet, tak jak ja, była ubrana w modne wówczas dziwaczne półbluzki, które zakrywały tylko przód, a jako tako trzymały się ciała dzięki kilku cienkim sznureczkom zawiązanym z tyłu na delikatne kokardki. Przepychałam się w ścisku nagich pleców, zrozpaczona, i zastanawiałam się, gdzie w modnym klubie można się położyć i przespać do rana (na schodach? przy wyjściu awaryjnym?). Ale wszystko, na co patrzyłam, szybko rozpadało się na kawałki i układało w złożone z fragmentów wzory, tak jakbym poruszała się wewnątrz kalejdoskopu. Zresztą dokąd ja chciałam właściwie dotrzeć? Nie było już baru ani strefy chili-out - tylko parkiet. Wszystko było parkietem Wszyscy tańczyli. Stałam w miejcu, zgniatana ze wszystkich stron przez tańczących, pewna, że lada chwila oszaleję. Wtedy nagle usłyszałam Q-Tipa - chwała ci, Q-Tipie! - nie syntezator, nie wokoder, tylko ludzki głos Q-Tipa rapujący w rytm wybijanego przez człowieka rytmu. Czaszka mi się otworzyła, wpuściła Q-Tipa, a z morza ciał wychynął chudy jak szczapa chłopak o ogromnych oczach i wziął mnie za rękę. W kółko zadawał mi to samo pytanie: „Czujesz już?”. Czułam. Myślałam, że nogi zaraz mi odpadną od absurdalnych obcasów, bałam się, że mogę umrzeć, ale jednocześnie ogarnął mnie zachwyt, że w tym właśnie momencie historii powszechnej leci „Can I Kick It?” i przechodzi teraz w „SmelIs Like Teen Spirit”. Chwyciłam chłopaka za rękę. Czubek głowy mi odleciał. Tańczyliśmy i tańczyliśmy. Bez reszty poddaliśmy się radości. Wiele lat później, w piosence The Streets „Weak Become Heroes” usłyszałam to doświadczenie odtworzone prawie idealnie w wersji rymowanej. Zrozumiałam, że tak jak większość żyjących w roku 1969 Amerykanów widziała lądowanie na Księżycu, tak w latach 90. prawie każdy Brytyjczyk między 16. a 30. rokiem życia zetknął się z kimś podobnm do tego chudego ćpuna, z którym tamtej nocy tańczyłam w klubie Fabric. W utworze The Streets taki ktoś nazywa się „European Bob”. Podejrzewam, że to archetypowa postać mojego pokolenia. Innym okazem tego gatunku jest „Super Hans”, jeden z bohaterów angielskiego serialu komediowego „Peep how”, chociaż może ściślejsze będzie stwierdzenie, że „Super Hans” to „European Bob” w „podeszłym wieku” (koło czterdziestki). Nie pamiętam, jak miał na imię mój ćpun, więc będę nazywać go Smiley. Takich jak on spotykało się wyłącznie na klubowych parkietach albo na plażach Ibizy. Nosili zwykle nieprzeniknione ksywki, nie dawało się stwierdzić, czy mieli dom lub rodzi-


nę. Bez dwóch zdań mieli za to nieograniczone możliwości brania i wykazywali kosmiczną życzliwość wobec wszystkich, niezależnie od ich koloru skóry, wyznania i stanu upojenia. Ich najbardziej ujmującą cechą była wspaniałomyślność. Przez całą noc taki Smiley był gotów zrobić dla ciebie dosłownie wszystko. Zawołać taksówkę, przejść pieszo wiele mil, żeby w środku nocy znaleźć coś do jedzenia, przytrzymać ci włosy, kiedy wymiotujesz, wysłuchać rozwlekłych narzekań na rodziców i przyjaciół - i potwierdzić, że wszystkie twoje żale są uzasadnione - mimo że, wszystkie osoby stanowiące przedmiot dysputy były dla niego kompletnie obcymi ludźmi. Wbrew twoim początkowym podejrzeniom Smiley nie chciał się z tobą przespać, okraść cię ani w żaden sposób oszukać. Po prostu niezmiernie ważne było dla niego to, żebyś się dobrze bawiła, tutaj, teraz, z nim... „I jak, czujesz?” - to było jego nieśmiertelne pytanie. „Czujesz? Bo ja czuję. Czujesz już?”. I to, żebyś ty czuła wydawało się dla niego niemal ważniejsze od tego że, on sam czuł. Czy to była radość? Prawdopodobnie nie. Ale całkiem udane jej naśladownictwo. Zawierało w sobie, w odpowiednio mniejszej skali, wielkie zmagania, jakie poprzedzają zwykle radość, a także uczucie - kiedy jest się już „w” radości - że jako podmiot doświadczający w pewnym sensie wniknęło się w tę emocję i rozpuściło w niej. Przyjemność można dawać i brać; jest to uczucie, którego chce się doświadczać, które chce się mieć. Urlop nad morzem to przyjemność. Nowa sukienka to przyjemność. Ale wtedy, na parkiecie, ja byłam radością, czy też jednym z jej małych kawałków, obok setek innych tańczących ludzi, z których każdy też stanowił jej część.

DONIEDAWNA DOZNAŁAM W ŻYCIU RADOŚCI ZALEDWIEPIĘĆ, MOŻE SZEŚĆ RAZY. ZA KAZDYM RAZEM USIŁOWAŁAM O NIEJ JAK NAJSZYBCIEJ ZAPOMNIEĆ - ZE STRACHU, ŻE JEJ WSPOMNIENIE PRZYTĘPI I ZNISZCZY WSZYSTKO INNE Taki Smiley i jemu podobni na swój sposób rozumieli tę istotną różnicę. Tłumaczyłoby to ich zaabsorbowanie tym, co czują inni. Bo dopóki chemiczna ekstaza trwała, czuli się tak, jakby wykroczyli poza własne ego. I mogłaby to być prawdziwa radość, gdyby nieodmiennie nie następował później ranek. Nie chodzi mi tylko o morderczy ból głowy, nieostre widzenie i bóle brzucha. Możliwość uznania tego doświadczenia za radość przekreślało to, że kiedy odtworzyło się w pamięci rzeczywiste zdarzenia minionej nocy, przychodziła brutalna świadomość, że każda chwila wzniosłego piękna - każda rozmowa, która sprawiała wrażenie dotykającej sensu istnienia, każdy utwór, który wydawał się arcydziełem - teraz, w bezlitosnym świetle poranka, nie miała ani krzty wartości. A najgorsze upokorzenie czekało w salonie, kiedy wreszcie udało się zwlec z łóżka i tam dotrzeć. Tam oto, na matczyną kanapę, w miejsce istoty o błyskotliwym dowcipie, uduchowionego, animistycznego zbawcy, którego, jak ci się wydawało, poznałaś zeszłej nocy, ktoś podrzucił przeraźliwie nudnego chuderlawego ćpuna, który palił już jointa i prosił, żeby pożyczyć

mu dwie dychy na taksówkę. Nie była to jednak kompletna strata czasu. Na poziomie neuronowym takie doświadczenia uczą, jak można by odczuwać radość „nie pod wpływern”. Dzięki nim łatwiej było później rozpoznać radość, gdy przychodziła. Neurobiolog pewnie umiałby jasno wytłumaczyć, dlaczego moment po urodzeniu dziecka pojawia się uczucie ekstazy, podobnie jak podczas pływania z kimś drogim sercu w górskim jeziorze w Walii. Może w te same synapsy, w które fałszywie uderza ecstasy, autentycznie uderzają chłodna woda, niektóre środki do znieczulenia zewnątrzoponowego i oksytocyna. A kiedy siedzi się na wysokim wzgórzu na południu Francji i nagle przybiega ktoś, kto miał dostęp do telefonu, i przekazuje wiadomość, że dwa lata napięcia, mozolnej nauki i szkolnych lęków nie poszły na marne - może te same synapsy czy jak je zwać, zrywają się do szczęśliwego tańca. Nie trzeba być neurobiologiem żeby wiedzieć że intensywne stany zakochania szczególnie jeśli towarzyszy im niebezpieczeństwo - wprowadzają umysł w coś w rodzaju ekstazy, ale tak jak w padku narkotyku o tej nazwie niedługo potem na stępuje zwykle zgroza i rozczarowanie. Kiedyś, kiedy znajdowałam się w takim stanie.. chodziliśmy z ukochanym po muzeum tak długo, że nie zauważyliśmy, kiedy zamknięto je na noc. Chcąc się wydostać, weszliśmy na otaczający jego teren wy soki mur, a gdy się okazało, że z drugiej strony jest on jeszcze wyższy, zastanawialiśmy się, co lepsze: połamane nogi czy niewygodny sen na kamiennym lwie Ostatecznie pomógł nam zejść przechodzień, wszystko stalo się prozaiczne i po kilku miesiącach zakochanie minęło. To, co wydawało się miłością, okazało się tylko teen spirit. Ale jakie to było cudowne siedzieć tak na murze, w odurzeniu radością, i nic a nic nie przejmować się wizją połamania nóg... Prawdziwa miłość pojawiła się dużo późnie. Prowadziła do niej długa, męcząca droga i aż do ostatniej chwili byłam przekonana, że się nie zdarzy. Jej pojawienie się tak mnie zaskoczyło, byłam na nie do tego stopnia niegotowa, że zaplanowłam na ten dzień zwiedzanie muzeunl w Auschwitz. W pociągu, z którego mieliśmy się przesiąść do busa, położyłam ci stopy na kolanach. W bliskiej perspektywie mieliśmy wszystko, przez co życie jest nie do zniesienia, a czuliśmy to jedno, dzięki czemu warto żyć. To niewątpliwie była radość. Ale myślenie czy mówienie o niej nic nie da. Nie ma dla niej miejsca obok kłótni o to, kto ostanio posprzątał dom czy odebral dziecko. Jest bez znaczenia, kiedy siedzi się spokojnie i ogląda stary film czy naśladuje scenkę ze sklepu z udziałem dwóch starszych pań, czy kiedy ja delektuję się sorbetem na patyku, a ty patrzysz na mnie z krzywą mina czy kiedy pracujemy na różnych piętrach tej samej biblioteki. Radość nie pasuje do codzienności. Nikt o tym nie mówi, ale prawdziwej przyjemności; w niej bardzo niewiele. A jednak gdyby się nie zdarzała, przynajmniej raz w życiu, jak dalibyśm radę żyć? Ostatnia myśl: czasami radość niebezpiecznie się pomnaża. Sławetnym przykładem są dzieci. Niewystarczająco straszne jest to, że w pewnym momencie utraci się ukochanego człowieka, z którym dzieliło się autentyczną radość? Dlaczgo do tego koszmaru dokładamy jeszcze dziecko, którego utrata gdyby do niej doszło, oznaczałaby całkowitą zagładę.

12


13

JAK OBAMA NAWET SYMPATYCY POKOJOWEGO NOBLISTY ZACHODZĄ W GŁOWĘ, DLACZEGO PRZYZNAŁ

http://ssl.gstatic.com/gb/images/k1_a31af7ac.png

SOBIE PRAWO DO DECYDOWANIA O ŻYCIU I ŚMIERCI LUDZI NA DRUGIM KOŃCU ŚWIATA. BUSH PODTAPIAŁ, ON ZABIJA ZA POMOCĄ DEONÓW


'=,(č : %,$â<0 '208

67$â 6,ą 752&+ą =â< STRATEGICZNA WIZJA. AMERYKA A KRYZYS */2%$/1(- 327ą*, =%,*1,(: %5=(=,č6., 35=(â .5=<6=72) 6.21,(&=1< WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW

15 MARCA 2011 BARACK OBAMA JAK ‚ZWYKLE OBUDZIŁ SIĘ O 7 RANO. O 7.30 BYł NA SIŁOWNI, NA TRZECIM PIĘTRZE BIAŁEGO DOMU, GDZIE CODZIENNIE ĆWICZY PRZEZ GODZINĘ. PRZY ŚNIADANIU PRZEJRZAŁ GAZETY - W PAPIEROWEJ WERSJI I RAPORT CIA O ZAGROŻENIACH DLA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWA. PO CZTERECH LATACH CZYTANIA TYCH RAPORTÓW - JAK PRZYZNAJE - NIE CZĘŚCIEJ NIŻ RAZ NA MIESIĄC ZNAJDUJE W NICH COŚ ZASKAKUJĄ CEGO.

B

rak zaskoczeń to zresztą, zdaniem prezydenta, zasadniczy mankament jego pracy. Całe życie jest zrutynizowane. Cały czas w „bańce mydlanej”. - Nigdzie nie wyjdziesz.Nie spotkasz w barze za rogiem przyjaciela. Prawie żadnych niespodzianek - opowiada Obama. - Niby próbujesz do tego przywyknąć, ale się nieda. Przynajmniej mnie się nie udało.

PATENTY ZAMIAST PORCELANY Po śniadaniu spotkanie z doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Tomem Donilonem. Potem wywiad dla telewizji o programie edukacyjnym„żadne dziecko nie zostaje z tyłu” (No Child Left Behind). Potem lunch z wiceprezydentem Bidenem. Potem przyjęcie dla zwycięzców szkolnej olimpiady naukowej. Potem spotkanie z cierpiącym na śmiertelną chorobę chłopcem, który marzy o tym, by osobiście porozmawiać z prezydentem. Obama przyjmuje go w Gabinecie Owalnym, gdzie zresztą spędza większość czasu w ciągu dnia. Dlatego po przeprowadzce do Białego Domu zarządził tam małe przemeblowa-

nie. Przede wszystkim kazał zabrać porcelanę, która stała w kredensie za czasów George’a W. Busha. - To nie mój styl - wyjaśniał dziennikarzom. Zamiast niej wstawił trzy oryginalne modele patentowe wynalazków, które wypożyczył z Narodowego Muzeum Amerykańskiej Historii - telegraf Samuela Morse’a z 1849 r., koło łopatkowe do napędzania parostat Henry’ego Williamsa z 1877 r. i przecinarkę Johna Peera z 1874 r. - Patenty znakomicie współgrają z osobowością prezydenta, który interesuje się historią Stanów Zjednoczonych, technologią i duchem innowacji - twierdzi kurator Białego Domu William Allman. „Innowacja” to rzeczywiście jedno ze słów, które Obama wypowiada w swoich przemówieniach najczęściej. Po spełnieniu życzenia chorego chłopca czas na ostatni punkt dnia - naradę z pryncypałami, która w oficjalnym komunikacie Białego Domu figuruje jako „Spotkanie z sekretarzem obrony Robertem Gatesem”. W żargonie Białego Domu pryncypałowie to najważniejsi członkowie gabinetu odpowiedzialni za bezpieczeństwo - oprócz sekretarza obrony również sekretarz stanu (wtedy Hillary Clinton), szef połączonych sztabów (wtedy admirał Mike Mulien), szef administracji (wtedy Willianl Daley), doradca ds. bezpieczeństwa narodowego (Donilon) i szef CIA (wtedy Leon Panetta). Z pryncypałami Obama spotkał się róm1ież dzień wcześniej - wtedy wspólnie zastanawiali się, jak zabić Osamę ben Ladena, którego kryjówkę CIA być może odkryła w Pakistanie (ale miała tylko 50 proc. pewności).

JAKIE MAMY OPCJE? Tym razem tematem jest Libia. Dlatego w pokoju siedzi jeszcze kilkunastu doradców i generałów z Pentagonu. Plus na wideotelefonie z Nowego Jorku ambasador USA przy ONZ Susan Rice. Właśnie ważą się losy libijskiej rewolucji. Kolumna czołgów zmierza na Bengazi, stolicę rebelii przeciwko dyktaturze.

14


15

Pułkownik Kaddafi zapowiedział w telewizji, że buntowników dopadnie nawet w klozetach. Anglicy i Francuzi chcą ratować Bengazi. Proponują, żeby przyjąć w ONZ rezolucję zakazującą lotów samolotom Kaddafiego pod groźbą zestrzelenia. - Jakie mamy opcje? - pyta generałów prezydent. Wyjaśniają, że są dwie. Pierwsza: nie robić nic. Druga: poprzeć rezolucję ONZ. Obama pyta, czy opcja numer 2 uratuje rewolucjonistów. Generałowie odpowiadają, że nie, bo Kaddafi prawie nie ma samolotów. Groźne są jego czołgi i żołnierze. Obama jest zirytowany. - To po co my się w ogóle tutaj spotykamy? - pyta. - Rozejdźmy się i wróćmy tu za dwie godziny. W tym czasie niech Pentagon wymyśli opcje, które dają realny wybór. Prezydent wychodzi na kolację. O 19.30 wszyscy wracają. Tym razem generałowie proponują trzy opcje: nie robić nic, ogłosić zakaz lotów albo przyjąć ostrzejszą rezolucję o „ochronie libijskich cywilów wszelkimi możliwymi środkami”. Trzecia opcja oznacza po prostu bombardowanie czołgów Kaddafiego. Obama kolejno pyta o zdanie wszystkich obecnych, również doradców siedzących przy ścianie.

ŻEBY ZACHOWAĆ JASNOŚĆ UMYSŁU, UNIKA PROZAICZNYCH DECYZJI, KTÓRE CODZIENNIE MUSZĄ PODEJMOWAĆ ZWYKLI SMIERTELNICY. NIGDY NIE ZASTANAWIA SIĘ, W CO SIĘ UBRAĆ I CO ZJEŚĆ

Nie dopuszcza do dyskusji; chce wysłuchać opinii, a potem podejmie decyzję. Większość pryncypałów proponuje, żeby nie robić nic. Ich zdaniem trzeci kraj muzułmański zaatakowany przez USA to już przesada. - Jak wytłumaczymy to Amerykanom? Kogo w ogóle obchodzi jakaś Libia? - pyta Daley. Tylko ambasador Rice jest za rezolucją o „wszelkich środkach” i bombardowaniami, jeśli Kaddafi się nie zatrzyma. Pani Clinton jest za łagodniejszą rezolucją o zakazie lotów. Obama decyduje, że będzie tak, jak proponowała ambasador Rice. Wychodzi do Gabinetu Owalnego i dzwoni do brytyjskiego premiera Camerona oraz francuskiego prezydenta Sarkozy’ego. Obydwaj obiecywali, że tylko w pierwszych dniach potrzebują dużej pomocy Ameryki, potem sami przejmą ciężar operacji wojskowej. Obama chce się upewnić, że podtrzymują obietnicę. W Paryżu jest już trzecia w nocy, ale Sarkozy twierdzi, że wcale nie spał. - Jestem młody! - wyjaśnia dumnie Francuz (w domyśle: „Mam młodą i ponętną żonę, która nie daje mi spać”).

ZBIG ZGŁASZA VOTUM SEPARATUM Cztery dni później, kiedy czołgi Kaddafiego już wjeżdżały na przedmieścia Bengazi, a tysiące ludzi w panice uciekały z miasta, samoloty NATO i amerykańskie okręty u wybrzeży Libii „wdrożyły” decyzję, którą na wieczornej naradzie podjął Obanla. Mam do niej stosunek mocno osobisty, bo byłem tamtego dnia - oraz przez następne kilka tygodni - w Benga-

zi i wspólnie z rewolucjonistami cieszyłem się z anlerykańskofrancusko-brytyjskiej interwencji deus ex machina. Takiej euforii, jaka panowała wtedy w mieście - wyzwolonym po wielu latach dyktatury i uratowanym tuż przed nieuchronną, wydawałoby się, egzekucją - nie było mi dane oglądać nigdy wcześniej ani później. żeby nie wywoływać złych emocji w świecie arabskim pamiętającym inwazję na Irak, Amerykanie roztropnie postanowili pozostać w cieniu europejskich sojuszników. Było to stosunkowo łatwe, bo trudno rozpoznać kraj pochodzenia rakiety, szczególnie po jej wybuchu. Dla odmiany w Waszyngtonie nie było entuzjazmu. Pytano, czemu Obama, już uwikłany w dwie wojny odziedziczone po Bushu, angażuje się militarnie w jalillnś afrykańskim kraju bez żadnych widoków na to, że Ameryka będzie miała z tego jaką kolwiek wymierne korzyści. Mało kogo przekonywałelementarny argument - że prezy dent stanął w obronie wolności i praktycznie bez ryzykowania życia amerykańskich pilotów (bo artyleria przeciwlotnicza Kaddafiego była przestarzała i niegroźna) uratował tysiące ludzi przed masakrą. - Czy teraz będziemy interweniować wszędzie na świecie, gdzie zabijani są ludzie? - wzruszał ramionami Brent Scowcroft, doradca ds. bezpieczeństwa za prezydentów Forda i Busha ojca. - A co z Zimbabwe? Kaddafiego łatwo nienawidzić, ale jest wiele innych miejsc, w których dzieje się zło. Przemoc jest w Jemenie i Balrrajnie. Czy będziemy ratować demonstrantów również w tamtych krajach? - To, że nie będziemy interweniować wszędzie, nie znaczy, że nie powinniśmy interweniować nigdzie - odpowiadał mu Zbigniew Brzeziński, doradca ds. bezpieczeństwa państwa za rządów Jimmy’ego Cartera. Dyskutowali w studiu telewizji PBS. Zawsze trzeba brać pod uwagę okoliczności - ciągnął Brzeziński. - Brak reakcji Ameryki byłby nie tylko moralnie wątpliwy, ale również politycznie błędny. Efekty stłumienia rewolucji byłyby odczuwalne w Balrrajnie, Jemenie, Egipcie, Tunezji, Algierii. I byłyby katastrofalne dla całego regionu, ale też dla nas. Brzeziński, którego najnowsza książka ukazuje się właśnie w Polsce, nie po raz pierwszy wygłaszał wtedy opinie niezgodne z poglądami większości. Ale jakoś tak się składało, że w ostatnich 20 latach najczęściej on miał rację, a nie większość. W połowie lat 90. na próżno domagał się interwencji w Bośni, żeby zapobiec masakrom muzułmanów. Po zamachach 11 września jako jeden z pierwszych zaczął krytykować wojnę z terroryzmem „zniszczenia, jakich te trzy słowa: wojna z terroryzmem, dokonały w Ameryce, w zasadzie samozniszczenia, są większe, niż mogli sobie wyobrazić fanatycy, którzy w afgańskich jaskiniach knuli zamachy 11 września” - pisał sześć lat temu. W sierpniu 2007 r., kiedy większość Demokratów liczyła na to, że kandydatką partii na prezydenta zostanie senator Hillary Clinton, Brzeziński ogłosił, że lepszy byłby skazywany wtedy na porażkę senator Obama. Nawiasem mówiąc - nowy prezydent zakazał używania w oficjalnych dokumentach sformułowania „wojna z terroryzmem”. Brzeziński ośmiela się bezceremonialnie kopać świętą krowę amerykańskiej polityki zagranicznej: - Możemy krytykować politykę zagraniczną Francji, ale powiedzieć złego słowa na politykę Izraela nam nie wolno, bo kończy się to oskarżeniami o antysemityzm. Uważam, że jeśli Izrael nie zawrze pokoju z Palestyńczykami, to skończy się tam czymś w rodzaju apartheidu. Proszę popatrzeć na osiedla nawzgórzach Zachodniego Brzegu,


ufortyfikowane, z basenami. A potem na arabskie slumsy pod wzgórzami, gdzie ludzie żyją bez dostępu do bieżącej wody. I choć Zbig odszedł z wielkiej polityki już 32 lata temu, razem z krytykowanym Carterem, to niewątpliwie pozostaje jednym z najbardziej niezależnych i mocno słyszalnych głosów w Waszyngtonie. Niestety, jego diagnoza jest dosyć ponura: ponad 20 lat po zakończeniu zinmej wojny „mało kto oczekuje, że UE będzie poważnym graczem, a dominacja Ameryki wygląda mizernie. Tylko przez chwilę wydawało się, że demokracja, pokój i coraz bardziej równy podział dóbr będą wkładem Zachodu w rozwój ludzkości. Globalne polityczne przebudzenie, negatywne skutki polityki zagranicznej USA i rosnące wątpliwości co do żywotności amerykańskiego systemu stawiają to pod znakiem zapytania”. A jednak wciąż to od poszczególnych decyzji prezydenta Ameryki zależą w dużej mierze losy świata.

TAK, NIE JESZCZE POMYŚLIMY W Waszyngtonie jest już wieczór, ale kolejny nudny, zrutynizowany dzień Baracka Obamy jeszcze się nie kończy. Być może najważniejsza jego część dopiero się zaczyna. Około 22 córki prezydenta kładą się spać, a on zamyka się w swoim studiu na drugim piętrze Białego Domu razem z plikiem papierów, który kilka godzin wcześniej zostawiła mu do przejrzenia sekretarka. Są tam raporty i wiadomości od różnych członków gabinetu doradców - często z informacją, że trzeba podjąć jakąś decyzję. W takich przypadkach na końcu raportu znajdują się pytania i kwadraciki z opcjami „tak”, „nie” i np. „jeszcze pomyślimy”. Obama musi zakreślić jeden z nich - jak na szkolnym egzaminie. Czasami uznaje, że kwadraciki są niewystarczające, i dopisuje na marginesach uwagi albo pytania. Rano sekretarka zabiera stos przejrzanych papierów, na każdym stawia pieczęć z napisem: „Back from the Oval”, i rozsyła z powrotem do nadawców. Taka forma kommlikacji została wprowadzona przez Obamę. Jego poprzednik nie lubił czytać. Wolał, żeby doradcy ustnie, osobiście referowali mu sprawy, i podczas tych spotkań informował ich o swoich decyzjach. Nocna lektóra raportów jest wyczerpująca, dlatego Obama czasami urozmaica ją przeglądaniem internetu na iPadzie lub oglądaniem koszykówki w TV. - Łatwe sprawy nie trafiają na moje biurko - mawia. - Jeśli jakaś decyzja jest prosta, to podejmuje ją ktoś na niższym szczeblu. Dokładnie takie samo zdanie wypowiedział kiedyś Bush. Obydwaj, choć tak różni, potwierdzają, że najtrudniejsze w pracy prezydenta USA jest seryjne podejmowanie decyzji. Obama zwierzył się dziennikarzom, że aby zachować jasność umysłu, świadomie nie zajmuje się prozaicznymi sprawami. Nigdy nie zastanawia się np., w co się ubrać i co zjeść. Każdego ranka wkłada garnitur, który mu przygotują - zawsze niebieski albo szary - i codziennie bez szemrania zjada to, co mu podają. - Psychologowie dawno już potwierdzili empirycznie, że seryjne podejmowanie decyzji osłabia skuteczność decydenta, dlatego powinien się on „oszczędzać” - wyjaśnia Obama. Metodyczne, naukowe podejście do rządzenia wykazuje on zresztą przy wielu okazjach. Po wygraniu reelekcji w listopadzie zaprosił do Białego Domu najlepszych historyków spe-

cjalizujących się w amerykańskich prezydentach, żeby opowiedzieli mu o specyfice drugiej kadencji, jej pułapkach i szansach. Zaprosił ich zresztą już po raz drugi - poprzednie spotkanie odbyło się w 2009 r., kiedy wśród Republikanów zrodził się populistyczny ruch Tea Party, czyli „partia herbaciana”, którego zwolennicy uważają Obamę za diabła wcielonego. - Wypytywał nas o populistyczne ruchy w historii USA Jaka była ich geneza i jaką odegrały rolę. Słuchał, ale jakie z tego wyciągnął wnioski, nie wiemy - opowiadał historyk HW.Brands

PRZYGOTUJCIE MI SZKIC LISTU DO GINGERA Do papierów, które każdej nocy przegląda Obama, sekretarka załącza około dziesięciu listów od tzw. przeciętnych Amerykanów. W lutym 2010 r. pewna kobieta z Wirginii o imieniu Ginger pisała: „Szanowny panie prezydencie, ostatniej nocy usłyszałam w telewizji, że kasuje pan program badań kosmicznych Ares, którego celem miało być stworzenie rakiet nowej generacji. Mój mąż bierze udział w tym projekcie. Jak może pan dalej finansować dwie wojny i obcinać pieniądze na badania naukowe? Chociaż bliżej mi do Republikanów, to głosowałam na pana. Myślałam, że będzie pan przywódcą na miarę Martina Luthera Kinga albo JFK. Zawiodłam się”.

DRONY WYKONUJlĄ WYROKI NIE TYLKO NA TERRORYSTACH, ALE TEŻ NA TYCH, KTÓRZY”ZACHOWUJĄ. SIĘ PODEJRZANIE” Obama napisał na marginesie: „Czy możecie mi wyjaśnić, jak program Ares ma się do dalekosiężnych planów NASA, żebym mógł odpowiedzieć na ten list?”. Kilka dni potem dostał wyjaśnienie i napisał na nim: „Przygotujcie szkic krótkiego listu do Ginger, który odniesie się do jej głównego problemu - przyszłości zawodowej jej męża - żebym mógł go wysłać”. W kampanii wyborczej 2008 r. Obama obiecywał rozwój badakosmicznych, ale w obliczu kryzysu musiał z tego zrezygnować. Tym samym sprawił zawód Ginger i wszystkim, którzy uwierzyli, że,,zmieni Waszyngton”.

PIERWSZA ZDRADA OBAMY W kampanii 2008 r. senator Obama zapowiadał koniec part nych konfliktów i gierek oraz początek nowej ery wspólnego działania dla dobra Ameryki. Obiecywał, że co miesiąc będzie zapraszał do Białego.Domu przywódców republikańskiej opozycji. Wierzył,że siłą uroku osobistego i racjonalnych argumentówuda mu się zmienić stare nawyki. Na początku istotnie podejmował próby, żeby naprawić atmosferę w Waszyngtonie. W maju 2009 r. doradcy informowali go - jak zwykle pisemnie - że proponują o 165 mln dolarów więcej na walkę z wirusemHIV na całym świecie. Sponsorował ją już Bush i dzięki niemu mliliony ludzi w Afryce nie zachorowało albo zaczeło przyjmować leki retrowirusowe powstrzymuiące rozwój choroby. Obama zakreślił kwadracik „tak” i dopisał: „Trzeba przypomnieći pochwalić zasługi administracji Busha”. Na notatce omawiającej pierwszy projekt budżetu na-

16


17

pisał na marginesie: „Czy moglibyśmy rzucić okiem również na propozycje Republikanów, np. kongresmena Paula Ryana, i ocenić, czy są sensowne?” Pojednawcze gesty zdały się na nic - głównie ze względu na ambicję Obamy, by zmienić Amerykę mimo sprzeciwu połowy Amerykanów. Kontrowersyjna reforma ubezpieczeń zdrowotnych pogrzebała jego szanse na zostanie prezydentem ponadpartyjnym. Po pierwsze, wprowadza ona kary dla wszystkich, którzy się nie ubezpieczają, choć ich na to stać. Po drugie, firmy ubezpieczeniowe nie będą mogły już odmawiać ubezpieczania osób o podwyższonym ryzyku, np. cierpiących na przewlekłe choroby albo kobiet w ciąży (dotąd kobiety w USA mogły się ubezpieczyć, zanim zaszły w ciążę; jeśli już spodziewały się dziecka, koszty prowadzenia ciąży i porodu - od ok 7 tys. dolarów wzwyż - musiały pokrywać same albo były zmuszone ubiegać się o opiekę instytucji charytatywnych). Zdaniem Republikanów zmuszanie ludzi i firm do zawierania ubezpieczeń jest pogwałceniem świętej amerykańskiej wolności. I początkiem socjalizmu. W efekcie Obama, który obiecywał zasypać podziały, podzielił Amerykę jak prawie żaden inny współczesny prezydent. Wszystkie ważne głosowania w Kongresie odbywają się według dyscypliny partyjnej - Demokraci na tak, Republikanie na nie. Prawie wszyscy wyborcy Demokratów mają o prezydencie dobre zdanie, ale Republikanie uważają, że jest niebezpiecznym szaleńcem, socjalistą, oszustem z Kenii, który sfałszował akt urodzenia lub potajemnie wyznaje islam.

OUTSIDER I JEGO KLAN Z CHICAGO Niektórzy uważają, że do tak drastycznej polaryzacji przyczynił się trudny charakter Obamy. Podczas kampanii w 2008 r. nie chciał przypinać do klapy marynarki małej blaszanej flagi, bo uważał, że to idiotyczne, by coś takiego było certyfikatem patriotyzmu. Dopiero kiedy prawicowi blogerzy zrobili z tego aferę, doradcy przekonali kandydata, żeby dla świętego spokoju został patriotą na pokaz. Historia ta dobrze pokazuje pewną niefortunną cechę prezydenta - mianowicie jego niechęć do teatralnych gestów i rytuałów, bez których skuteczne uprawianie polityki jest trudne. Choć jest dobrym mówcą i potrafi porwać tysiące ludzi na wiecu, to podczas spotkań w niewielkim gronie radzi sobie średnio. Pogodne usposobienie i czarujący uśmiech są nieco mylące - Obama to introwertyk Nie potrafi być duszą towarzystwa jak Clinton albo Bush junior. - Nie rozumie, że nawet wyłączpje kurtuazyjne konwersacje są potrzebne - opowiada jeden z doradców. Na kolacji dla biznesmenów prezydent spowodował coś w rodzaju skandalu: wygłosił przemówienie, a potem wyszedł. Goście byli skonsternowani. W odróżnieniu od poprzedników w tzw. czasie wolnym niemal wcale nie spotyka się z politykami. Nie socjalizuje się. Wieczory i weekendy spędza z rodziną. Dlatego wielu uważa, że jest chłodny i wyniosły. Nawet człowiek tak wpływowy jak senator Harry Reid, który przewodzi Demokratom w wyższej izbie, nieraz już skarżył się dziennikarzom, że o planach prezydenta nie jest w ogóle informowani - Obama uważa się za najbystrzejszego człowieka w każdym gronie, z którym się spotyka - twierdzi pewien demokra-

tyczny deputowany do Kongresu. Bill Clinton potrafił w środku nocy dzwonić do znajomych polityków, dyskutować z nimi o szczególach ustaw, ustalać taktykę przed rozmowami z opozycją itp. Obama dzwoni do kilku najbliższych doradców, których znał, jeszcze zanim został prezydentem, takich jak dwaj magicy od wygrywania wyborów i PR-u, czyli David Axelrod i David Plouffe. W kręgu wtajemniczonych jest jeszcze kilkoro niezwiązanych z polityką przyjaciół Obamów z Chicago, gdzie mieszkali wiele lat. Tylko kilkanaście osób zna prywatny adres emailowy prezydenta. Z tego wszystkiego biorą się narzekania, że Biały Dom stał się w Waszyngtonie jakby obcą wyspą, zaludnioną przez klan, który prezydent ściągnął ze sobą z Chicago.

DRUGA ZDRADA OBAMY... Obama nie tylko nie zmienił Waszyngtonu, ale też w najważniej szych momentach kariery wyparł się swoich ideałów, żeby osiągnąć cel. Zasadniczy zarzut wobec amerykańskiej polityki jest od lat niezmienny: politycy wchodzą w niejasny układ ze światem biznesu, kiedy przyjmują dotacje na kampanie wyborcze. A potem, kiedy piszą i uchwalają ustawy, odwdzięczają się sponsorom (czasami jest odwrotnie - np. kongresmen najpierw proponuje w ustawie paragraf korzystny dla koncernu lub całej branży, a w zamian dostaje od lobbystów obietnicę sutych dotacji w wyborach). Obama zapowiadał, że wpływ wielkich pieniędzy na politykę trzeba ograniczyć. Początkowo obiecywał, że w kampanii wyborczej użyje państwowych dotacji, żeby nie uzależniać się od korporacji i milionerów. Z tego samego źródła finansowania korzystał jego rywal, republikanin John McCain Ci dlatego, zgodnie z prawem wyborczym, nie mógł przyjmować datków od osób prywatnych). Ale latem 2008 r. Obama niespodziewanie złamał obietnicę - ogłosił, że rezygnuje z państwowych dotacji i będzie fmansował kampanię za pieniądze, które zbierze sam. W efekcie na ostatnie miesiące kampanii miał trzy razy więcej środków niż McCain. Nawet jeśli większość sponsorów Obamy stanowili drobni darczyńcy, to i tak wolta idealistycznego kandydata ,,zmiany” wywołała zdumienie. - Obiecaliśmynie korzystać z prywatnych pieniędzy, bo za bardzo chcieliśmy się przypodobać elitom takim jak redakcja ,,New York Timesa” - wyjaśniał Plouffe, któryw 2008 r. był jednym z głównych strategów kanlpanii. - Potem Obama był autentycznie rozdarty... Ale po wewnętrznych cierpieniach zdecydował,że zwycięstwo jest ważniejsze niż ideały.

TRZECIA ZDRADA OBAMY Kandydat Obama zapowiadał, że za jego rządów ustawy będą pisane w sposób jawny, przejrzysty i nie będzie tajnych układów z korporacjami. - Jestem w tym wyścigu po to, żeby wam obiecać, że kończą się czasy, w których lobbyści ustalali porządki w Waszyngtonie- mówił w 2007 r. na wiecu w lowa. Dlatego dla wielu szokiem była wiadomość, która gruchnęła niecałe dwa lata później. Ważyły się wtedy losy reformy ubezpieczeń zdrowotnych. Miała ona potężnego przeciwnika - firmy, które naturalnie nie chciały ubezpieczać ludzi przewlekle chorych i kobiet w ciąży,bo to się fmansowo nie opłaca.


Ale Biały Dom znalazł sobie równie potężnego sojusznika - zawarł tajne porozumienie z koncernami farmaceutycznymi. One obiecały, że pokryją część kosztów reformy, a Obanla obiecał, że nie będzie to więcej niż 80 mld dolarów przez dziesięć lat. Dodatkowo prezydent zobowiązał się, że zostanie utrzymany wzakaz sprowadzania tańszych leków z Kanady (bo nie mają certyfikatów). Koncerny w ramach wdzięczności wyłożyły 150mln dolarów na kampanię reklamową popierającą reformę. Jak na zyski tej branży były to grosze, ale jak na amerykańską politykę - suma gigantyczna. Okazało się że szczytny cel - czyli ochrona dla dziesiątek milionów dotąd nieubezpieczonych Amerykanów - uświęca środki. Prezydent osobiście nie zbrukał sobie rąk; prace nad ustawą pilotował szef jego administracji Ralm Emanuel. Na obronę Obamy trzeba powiedzieć, że jednak zrobił coś dla przejrzystości amerykańskiej polityki. Mianowicie jako pierwszy prezydent w historii udostępnił mediom księgę wejść i wyjść gości Białego Domu. Malkontenci kręcą nosem, że jest na niej wielu lobbystów, ale przynajmniej wiadomo, kiedy przychodzili i z kim konkretnie rozmawiali. W księdze odnotowano np., że Zbigniew Brzeziński był zaproszony do Białego Domu 13 maja 2011 r. na godzinę li rano. Spóźnił się o cztery minuty, odebrał plakietkę gościa o numerze 83891 i został przyjęty przez „urzędnika Obamę”. Temin spotkania, w którym brało udział także pięciu innych byłych doradców ds. bezpieczeństwa, wyznaczono zaledwie cztery dni wcześniej. Nie ma wzmianki, o czym rozmawiano, jednakże pewną przesłanką może być to, że 2 maja amerykańscy komandosi zabili w Pakistanie Osamę ben Ladena. Przez ostatnie cztery lata w Białym Domu gościły prawie 3 mln ludzi. Spośród nich 120 174 osoby odwiedziły Obamę (do końca sierpnia 2012 r.; dane są aktualizowane w księdze z kilkumiesięcznym opóźnieniem). Statystycznie wynika z tego zatem, że przyjmował po 91 gości dziennie (ale średnią mocno podbijają prezydenckie przyjęcia wydawane na trawnikach przed Białym Domem).

REKLAMA

CZWARTA ZDRADA OBAMY...... to drony, bezzałogowe samoloty, które zabiły już w Pakistanie, Jemenie i Somalii około 3 tys. ludzi. Operatorzy - sterujący dronami z odległych o setki kilometrów baz w Afganistanie i Arabii Saudyjskiej - wykonują wyroki nie tylko na konkretnych osobach, ale też na ludziach bezimiennych, którzy „zachowują się podejrzanie” (nie wiadomo dokładnie, co to znaczy, bo program jest tajny). Nowy dyrektor CIA John Brennan twierdzi, że drony nie zabijają niewinnych ludzi, lecz jedynie samych terrorystó i wrogów Ameryki. W pewnym sensie ma rację, bo podobno wszystkich zabitych w bombardowaniach mężczyzn CIA klasyfIkuje jako „wrogich bojowników”. Jednak nie jest to sens powszechnie uznawany za sensowny. Sympatycy Obamy, np. pisarz Teju Cole w ostatnim „New Yorkerze”, coraz częściej zachodząw głowę, jak to możliwe, że człowiek oczytany, pisarz, profesor prawa z Harvardu, prezydent, który sprowadził do Białego Domu popiersie Martina Luthera Kinga i w końcu laureat pokojoweg Nobla, realizuje program pozasądowych egzekucji i sam sobie przyznał prawo do decydowania o śmierci ludzi żyjących na drugim końcu świata. W prawicowej telewizji Fox News zauważają z mściwą satysfakcją, że Bush jedynie podtapiał podejrzanych o terroryzm i przetrzymywał ich w tajnych więzieniach lub w Gantanamo, tymczasem Obama zabija ich na miejscu, nie zadając żadnych pytań. Felietonista „Washington Post” Charles Krauthammer uważa, że sprawa jest prosta i czysta - Al-Kaida wypowiedziała wojnę Ameryce i jej członkowie są zabijani w absolutnej zgodzie z konwencjami genewskimi. Ale jak drony rozpoznają członków Al-Kaidy? Niestety, nie znamy odpowiedzi. Możemy za to z absolutną pewnością potwierdzić, że około pierwszej nocy, po trzech godzinach przeglądania notatek, prezydent USA kładzie się spać. Korzystałem m.in. z artykułów dziennikarzy.Vanity Fair”. „New Yorkera” i „New York Timesa”, którzy mieli okazję spędzić dłuższy czas z prezydentem Obamą

18


19

=$:6=( &+&,$รข(0 %<รฝ .,0ฤ :,ฤ &(- 1,ฤฅ &=รข2:,(.,(0 , %<รข .260,7รป ROCKENDROLLOWY 675$&(ฤ &( WIELKIM (.63(5<0(17$725(0 ELEGANCKIM GWIAZDOREM POP. =0,(1,$รข 7:5=( 7</( 5$=< ฤฅ( 2 :6=<67.,&+ :&,(/(1,$&+ 3$0,(7$-รป TYLKO NAJWIEKSI FANI.

BOWIE


KAMELEON


21 21

2013. P

OWRÓ Czy 66 T CZY P -letni dziś D gna się OŻEGN avid B z fana AN ow mi? Ta wszysc kie py ie ostateczn IE y, gdy ie żet an 8 styc sty, na znia, w ie zadawali jego s t s r obie d o dysk d niu ur nie int o p od er da ona iosenki „Whe netowej poja zin artywił się re Are W album te .T serca, który B he Next Day e Now?”. Zap leowia”, o pierws Choć n wie pr zy od a zeszed owy sin łd ta g listy pr zebojó el wskoczył d ziewięć lat t ku emu. w, Dav o Top 1 zygnac id p 0b ji biciele z tras koncer odtrzmuje d rytyjskiej towych ecyzję podejr o re. Dlate zewają bardzie go je , że j dziej, ż pożegnaniem nowy album go wiele„ m n ballada Where Are W iz powrotem oże być , a w t e Now . Tym o ? ba w się zdję ” to me cia tak arzyszącym lancho rjej klip lijna wazne ca lat 7 ie prze go dla 0. Nos artysty w talgia jących Berlina ijają wyzier nowe a też z z końwydaw David s e zdję nict ie ry dek dzi pod fotog wo. Dojrzały ć promuady tem , zamy rafią, d ślo o k u sem. S potkali pozował z W tórej równo ny czteilliame się, gd cja ma mB yp ga aby prz zynu „Rolling od koniec 19 urrough73 r. re eprow S t o n e” adzili z dako sobie e sobą wpadła na p zbyt w omysł, w ywiad. iele - D ko „No avid Nie va piosen Express”, pisa z dzieł Willia wiedzieli ki. Ale ma zna r z s ły sza wy łt błysko tliwych wiad toczył s ł ledwie dwie ylię glad jego fragme zdanie ko i .N nt stem s ie zgadzam s ów. - Często był pełen traszny ię z tym m łgar , co sam zmieniam - wtóro zem wał mu m ówił Bo mówię. Je Burrou wie. - J ghs. a też!

MŁODO

ŚĆ. GW Byłem IAZDA gwiazd ą w p wody INSTAN roszku mówił . Wyst T o sobie czelnym arczyło . Był po ucznie dodć noć zd m. Do dzi! go olnym bry glo do szk i bezs szyb olnego miki zd k o zapr c hóru, a umiew owa na zaję ał doro i taniec ciach z słą wra . Zwrac rytz liwością ał uwa o dziew gę takż na mu clznę u e z ykę wygląd szkodz że jego em - w ił lewe źrenica b ó o jce ko tak już na z ralnie r niefort awsze ozszerz unnie, pozost ona. M r. po ra ała nie iał dzie z pierw natuwięć la szy szy zes t, gdy pół zało usłyszał rock w 1 956 and ro żył, gd od lekc lla. a p y skoń ji gry n ie c r z wa ył 15 la ukulele tach. P t. Zacz . Dziś g oczątk y n r o a ał wo wy na 14 in dziwym stępow strume nazwis a ł n p od swo kiem Bowie David im pra przybr wJones. ał w 1 z muz 9 Pseudo 67 r., a ykiem by unik nim ameryk es. Pier nąć po ańskie wszym m j y k łek a S p inglem eli The nazwis , który kiem, b Monke w y y ”J dał po na pas he Lau d now tiszow ghing y a m G n piosen Na pie ome”. D ka nie rwszy ziwacz przebó lata, do j musia odniosałasuk 1969 c ł e c s z u e . k kiedy u ać jesz cze dw kazała się „Sp a ace Od dity”.


22 22

fot. Brian Duffy

1973. D

AVID Z W 1972 KOSMO r. David wymyś tury i k SU lił swoje omikso wych w pierws dą roc ze i naj y ka i nie obraże słynnie ść prze ń andr stylu ż jsze alt o s g ła iniczny ycia nie mił er eg ości i p kosmit sem - d . Płyta „The R a z dziw o - Ziggy’ego o k ise and oju. Po o dziś Stardu aczną nosi je w rank Fali of mów w sta. S fryzurą dnak k ingach Ziggy szech c p lę S „ r z R s t ardust kę, pog ybył na klejony z gwia olling zasów. playa. Stone’a and th Ziemię r zd pop Ale Bo ą I ku zas ż ając się e Spid ”, „Q” cz wie szy kul, aby s koczen w uzale nowy b ers fro y maga bko się t a ć iu fanó się gw z m ohater n ie z n M y u n w n a d ia ia r u w zi. - Zig s” okaz ch i gw z- Aladd „Time” ysłał Zig pozazie ała się gy jedz iazdors ląduje in Sane gy’ego mskich gigant ie do A w zest kim . Tym r n a inspira e na na o y m m a c a wieniu znym s eryki zem bia eryturę cji - Da kładce oznajm najważ ukce . Natyc ła vid poż wydan a przy niejszy ił ledw hmiast yczył te twarz z przec ego w 1 okazji ie ch albu n r a in o n lo k a p ż 9 s ją p y o y 7 o prem cym ją ł kolejn m mysł o 3 r. alb magaz d dawn ierze lo imitują umu „ ą mask yn „Vog bolem lat 70. Aladdin cym bły ngę. Stard ych gw Dodziś ue” pos liści po ia u s S kawicę sta zas funkcjo ane” st tanow zd bryt kryli tw ił na sw tąpił ała się makija yjskieg nuje ja arz mo na wie ojej ok żem nie ko mot o music delki w le ła y alu. Po dce um miała lat zna w na k łaśnie stać uw oszulk kiem ro ieścić K charak ach no iecznio zpozna terysty ate Mo szonyc cznym ss upo w c zym Bo h zowan makija p r z e wiego, z ą i uch f zem z a n ó w. Gdy arakter „Aladd w yzowa in Sane ną na D 2003 r. ” avida, sty-


2013. P OWRÓ T CZY P Czy SS OŻEGN -letni d ANIE ziś Dav Takie p id Bow ytanie ie osta zadaw tecznie urodzin ali sob żegna artysty ie WSl’ się z fa , na jeg {S edysk d cy, gdy nami? o stron o piose 8 stycz ie in nki “W nia, w d te The Ne r n e here A to niu w xt Day e j re We N pojawił ”, pierw dziewię ow?”. Z się telsl’{ od a ć lat te a p o t 23 a w ku serc iada on mu. Ch tyjskie a, który a album oć j listy p Bowie . rzebOjÓ nowy singel z tras k przesz w skocl’{ł W, Dav oncerto edł id d o p T w o o ych. Dla dtrl’{m ze now p 10 br uje dec y album tego je yyzję o r go wie moze b Tym ba el’{gna lb ic y ć rdZiej ie b le a cji rd p o Z ze “Wh dejrzew iej poz a w tow ere Are egnan ają, arl’{szą ie W m e N c n ym jej ow?” to iz pow przewij klipie rotem. melan ają się cholijn zdjęcia 70. No a balla tak wa stalgia da, z n ego dla wyziera wo. Do artysty też ze z jrzały, z B d e ję r a lina z k ć prom myślon równo ońca la ującyc y David cztery h nowe t siedzi p dekady Spotka wydaw o te d mu po li się, g fo to nictg rafią, d zował dy pod Stone” z Willia o które koniec wpadła mem B j 1973 r. na pom urroug Nie wie redakC ysł, aby hsem. dzieli o ja m a p g s r a z o l’{nu “R eprow “Nova bie zby adzili z olling Expres t wiele e sobą s”, pisa - David słyszał rz wywia z dzieł ledwie d. W illiama dwie je i był pe znał ty go pio łen bły lko s e n s k k i. otliwyc Ale wy Nie zga h fragm wiad to dzam s entów. clzył się ię z tym - Często , co sam g mówi! Bowie. zmienia ladko mówię - Ja tez . m J e zdanie s te ! - wtóro m stras . znym Ig wał mu Burrou arzem ghs.

23

W KINI

E. DAV ID

„Gdyby Bowie urodził gwiazd ą niem się kilk ego kin adziesią z kryty a na m t lat w ków m iarę Ru cześnie uzyczn talentu dolfa V ych. Ale j, być do prz a le może n i t w in eobraż o” - nap staci. P zostalb ania się spółcześni tw isał kie o „Czło y wielk ó n dyś o D r w c a scenie y filmo ieku, k ą mach, a v w tóry sp id w udowa i z r p ie jede óżne, c otrafili adł na Z dniając n z s brytyjs a k s o e r iemię” m kom zystać , że ma ki jenie wokali z jego pletnie spory c w prz Lawren sta zag dziwac talent ejmują ce”, sta r a a z ł k n je t e poc o s y r z m r s c z ki. Wcie ze w p ejący s drama birync onad 2 ię wam lał się ie”, Pon cie wo 0 filw je p c ir n ju tak róż nym „W w „Zag squiac ne role adce n ie”. „Gw sz Pilat w „O esołych , s ie t ia jak a ś ś zdy ro tnim k mierte wiąt. p na swo ck and uszeniu lności” ułkown ich wła , r k o ik s r C n ll ó u h a zamie ych wa l goblin Observ rystusa runkac er” Uz H ów w „ nione ” czy A h L w n a o d ggard. pisała o sadzać aktoró y Warh w na o - „Ich sz jego fi ich w ol w „B gół gra bardzo czególn lmowy w jak n ją w film am c a harakt d iedobr o o s o r o b bku dz owość erystyc ach ej fabu ko ze w iennika często znych le akur zględu rka „Th jest pre rolach. at gra, na Bow e t i tak gu David ekstem iego”. jest inn zik obc , aby o bhodzi c y. Nie jest ist ię sam otne, film. O glądas z go ty l-

JAK VA

LENTIN

O


1997. D AVID I A

Etykiet 24 a muzy cznego da kole k a jna dek meleo na, któ ada pr resowa ra przy zynosił l się ro lgnęła a w jeg zwijają ślałem do Bow o twór cą się g sobie, iego je c z o w ści kilk a ż ltownie e byłob szcze w czas by a zaska y fanta latach kulturą liśmy kujący s 70., nie t k mówi!, ycznie, lu ch art bum „E b o wą i ro wzięła nie pre gdyby s arthlin tyczny d się znik z ś c ą m y c c g z y po p h wolt ując, cz ” zaska na tym ąd. Pra rostu m ymi się w nie . Pod k kujący y mial , że ląc ktyczn j o o n fl n niec la g ir a o z li zrobić ie każ myśli s tem z t ę euro wymi g zyczne t 90. D pejską wój ze akimi s a z t d syntez u ję n avid za kami m cie, dź spół, cz wrażliw tylami y. To je inte za to D w u ię y ja z o y m kową fo k drum ść z am st to, c cznym oże ota avid do o wych ’n’bass i. - Pom erykań tografi czającą rzucil d płaszcz o c s ę yd z k t y ą z go rzec ego, cz i mi na o swoje indust muzyk u styliz ym wó z:ywist jlepiej ria!. - S ą. Z tym j kolek owany w o - tłuma p cji slyn ś o ć m na b ra częś album . Efekte czyl po nych z em jes rytyjsk ć moje m byl a djęć ko mysl n t ą flagę j p t lw o dobnie ó a płytę lejną p zaproje . Uwielb rczości poleg . „Earth ozycję ktowan . a ling” nie iam tw - na ok ym prz orzyć m ladce p podbił ez slyn łyty po u li s nego k t przebo zowal reatora jów, ale w char - Nad w Alexan akterys szystkim dra Mc tyczny Queen , co rob bym p m a rzejmo ię, mus wać się zę mie ty - sam ć c z c imiś su najlepie gestiam ałkowitą kow j wiem jąc kole itą kon i, wola , co jes jne tra trolą. D lbym s t dla m sy kon skiego lu latego c n c h ie e ać dzie r d t projek o o w moje k b e r e o ci, pon - mówił tanta K ddawa ostium szych p ieważ o l a s n n ię y proje a s rzyklad aia Yam począ w ręce ne nie ktuję s t ów trw k k a u r m dać na są profe e a s oto prz wojej k torów am. Je ającej p wysta sjonali y okaz mody. śli już m ariery. rzez kil wie „Da stami. ji S S z k z iala o y lo ka dek b n vid Bow Co do c k c n e o y r je p t ów pro asiasty dnak z ad wsp ie is...” w ałej res m m k ó o u łp ie s z jących nił zda tium za londyń racy w album okalist nie i pla projek skim V y ze św „Aladd t ictoria n o u w any prz in Sane iatem m and Alb ez japo ” to jed o ert Mu ńen z na seum (2 dy. M.in. jej e js fekty b 3 marc ędzie m lynnieja - 28 li ożna o pca 20 gla13)

LEXAN

DER

LATA 8

0. DAV

2013. D AVID W

ID W S

TYW P

OP

MUZEU

fot. Frank W Ockenfels

M


fot. Frank W Ockenfels

25


26

LATA 8

0.. DAV

ID W S

Nawet najbar dziej o r. Przef ddani f arbow ani nie ał włos gancki spodzie y na natu garnitu wali się ralny b r zaczą wolty, ślił mia lond, p ł n jaką Bo nem „ agrywa orzucił wie wy plastik ć p - nagra s r z z a e kona o lo b w o n ego so ny w te je, któr e kostiu ulu”. O e z typ j konw my i ub ł w 1975 sobą, g czywiś ową dla encji a rany w dyby c lbum „Y cie znó siebie ele hwil okres B w świe oung A p r z e korą ok owiego ę później nie t m n ie e r ic w reans” ok spróbo yczuł k , kiedy grywa azał się wał cze oniunk w prze eksper dzielon tu rę goś no przebo yment cy się n w ym mu jem. N alne pły ego. K urt pun ie byłb rem m ty „Low k, now y ieście w oniec lat 70. t na poc ”, „Her ą falę i o berliń zątku k s p o ó e ln n s ” e ie o ski i „Lodg w rom lejnej d z B ce”. Poz r ia antic. G nem En er”, któ ek y popo re wpły dy zmę o nawego d ady zapragnie czony nęły na andysa zmiany a rtystow rodząbędzie , nagra skimi e się trzy przebo kscesa mał pr mi zez całe jowy album „ Let’s D lata 80 a n . -

TYLU P

OP

ŻYCIE R ODZIN NE. SKA NDALIC ZNY M IESZCZ ANIN

- Jak to możliw e, że Zo dzienn wie Bo ikarz „D wie wy aily Ma gelą Ba rósł na il”, przy rnett. P tak n p o minają o brali się związk c trwają ormalnego fa ów w s w 1970 ceta? ce dzie h r. ow-biz i zasłyn jak rzek pytał z sięć lat nesie. N ęli jako omo p dumio małżeń a w r je z ny et jeśli yłapała d s ne życie t e w n o David z najbar odłoży Davida - małżo a d z ć z A w n ie n a łóżku z j skand nkowie bok sły z tego, Mickie alizując że żyją otwarc nną op m Jagg ych w woln ie przy owieść dzony e z y A r nawali em, i ta m zwią ngie o t w 1971 s k wied zku, na ym, r. Zowie sławne li kontr dodate ię do biseksu nie ma go ojca owersy a k li o z m b j o e . u U d je j,c nak bio ce fictio kończy hętnie uzależn ł Londo grafii d korzyst n. Zrez ili się o z n y a d ie g li n F mu ojc nował cka gw ilm Sch arkoty a używ z wym iazdy r ool i je yślone a jego p ocka z k ków. Urost uzna nes. Sa g o r n omple a ym reż przez r wdziw m Dav ksem yserem ego na odzicó id po r superm z o w fi w z lm s im is t aniu z A ka, prze ów scie odelką ienia, a dstawia zamia Iman. W nngie st rym pe st pseu worzył jąc się o 2000 r. wnie w d udany o d urodził n ydaje s l a iniejszy t jako Du związe a im się ię, że z ch rzec ncan Jo k z poc wiązek córka A zy na ś h o dzącą z gwiazd lexand wiecie Somali y rocka ria Zah - śmieje ra Jone i z supe się Dav s. - Nie r modelk id. Po c któą to jed zym do na z na daje: I mają jfajrację!

1976. D AVID

SPADA NA ZIE MIĘ

Rok pr zed pre mierą sposób „Gwiez postan dnych owil zm orygin wojen” ierzyć alną fa z tema się bry n t tem sc astyczn cą o ko tyjski r ience fi ą przyp smicie eżyser ction w o p w rzybyw Nicolas ieść „C go gin nieco ającym ącego złowie Roeg, r k z n b , ealizują dzienny k a raku w tóry sp naszą dziej n c niezw ody św planet iż ocz:y adl na Z ykle ę w po iata. W wisty, c iemię” rą. Dav szukiw ybór B hoć nie opowia id nagr o a w n d m iu ie a ia a jąg r l a l o jednak na poły wcześn tunku do głó dla sw kilka p iej zbyt wnej ro fantast o ły je y w li t c , społec wydaw ielu ok zne po na któr zność. azji, by al się b staci i k ych z p s a P r o t r e o a w łem się ował się nąć prz prostu oczenie ed przerzu tak sam na obc m wcie ciłem n o wyali ego ob lal się w kameczenia a ekran serwują enowa w tym, r ozma n postać jak pra cego z łem da , którą cuje się y jak bohater boku lu ite nego d s a fi n dzką m wted lmu. N a planie nia wy Myślę, ie miałe y byłem , więc p powied że mus m zbyt . Czuo prost zieć, i o iałem n wość d wiele d u uczy dgr aprawd osłown łem się oświad ę przek ywałem kole ie rozp kwestii każdeg jn o e n a d u , które s c a ją o zdjęc e s c n ię o y o p t miaak. jak dtwarz rzed ka iowego bym b ać pos merą. C dnia w yl sobą tać kog o było ciągałe . oś, kog o tyle ła m jakie o osob ś 10 gr twiejsz o amów e , że prak kokain tycznie y - wsp omina ł.


27

LOVE STORY TU I TERAZ

fot. Nan Goldin

'=,Ä— $11$ .$5(1,1$ 1,( 6.2Ä?&=<â$ %< 6,( 6$02%Ă?-67:(0 $11$ :<:$/&=<â$%< 1,(=â( $/,0(17< $ .$5(1,1 086,$â%< '2*$'$Ă˝ 6,Ä… = :52Ä?6.,0 , &2 '58*, :((.(1' 63Ä…'=$Ă˝ Z SYNEM


28


PREMIERA WIOSNY 29

,175*$ 0$âĥ(č6.$ JEFFREY EUGENIDES 35=(â -(5=< .2=â2:6., ZNAK KRAKÓW

JULIUSZ KURKIEWICZ

M

adeleine, bohaterka „Intrygi małżeńskiej”Jeffreya Eugenidesa, to zagorzała czytelniczka. Gdy widzi książkę, która służyła dotąd głównie jako podstawka pod kubki z kawą, z miejsca zaczyna ją czytać, by choć trochę ulżyć jej smutnemu losowi. Z podobnym współczuciem traktuje profesora, u którego zamierza pisać licencjat. Jest 1982 r., na uczelniach triumfują teoretycy postmodernizmu i na tego starego wygę wszyscy patrzą z pogardą. Na swym kursie udowadnia on, że zwycięstwo feminizmu było pośrednią przyczyną upadku powieści. No bo czymże zajmowali się kiedyś naj świetniejsi pisarze - od Jane Austen po Tołstoja - jeśli nie intrygą małżeńską, czyli podchodami, by młoda kobieta upolowała jak najlepszą partię, bo to jedyna możliwość ustawienia się na resztę życia? Konserwatyzm profesora współgra z temperamentem bohaterki - staroświeckiej czytelniczki, która przede wszystkim chce wiedzieć, co wydarzyło się dalej. Książka zaczyna się jak typowa powieść uniwersytecka z kapitalną satyrą na studenckie i profesorskiepozy. Szybko okazuje się jednak, że ambicje Eugenidesa są większe. Chce pokazać, że można dziś na poważnie napisać powieść miłosną z intrygą małżeńską, która nie miałaby nic z taniego romansidła. Innymi słowy udowodnić, że stary profesor nie miał racji. W tym celu u boku Madeleine - panny na tyle zamożnej, że mogłaby w ogóle darować sobie małżeństwo - stawia dwóch zalotników, kolegów z uczelni. Leonard jest nie tylko przystojniakiem, ale ma też zadatki na genialnego naukowca. Nieśmiały marzyciel Mitchell, choć uwielbiany przez rodzinę Madeleine, wydaje się nie mieć przy nim szans. Załamany odrzuceniem wyprawia się na roczny sabbatical do Europy i Indii, gdzie pogłębiają się jego religijne skłonności. Tymczasem w życiu Leonarda dochodzi do zaskakującego zwrotu, który być może otworzy przed Mitchellem szansę na zbliżenie się do Madeleine. Intryga, jak

to intryga, w streszczeniu może wydawać się banalna. Ważne, że Eugenides potrafi nasycić ją psychologiczną wiarygodnością. Madeleine jest uczciwą dziewczyną, o niepohamowanym apetycie seksualnym, trochę rozpuszczoną, skłonną do altruizmu, ale też gotową walczyć o życiowe i zawodowe spełnienie. Mitchell to przeżywający rozterki idealista w typie Tołstojowskiego Lewina - jego duchowe poszukiwania i mistyczne zapędy idą w kąt, gdy ma szansę przespać się z ukochaną. Wszechwiedzący narrator patrzy na ich miłosne szaleństwa z życzliwego dystansu. Jakby analizował sam fenomen miłości. Czy kochając innych, nie kochamy tak naprawdę własnego zakochania? Czy miłość można rozłożyć na czynniki pierwsze, obnażyć i dzięki temu wyzwolić się spod jej tyranii? W roli narzędzia zemsty, którym u Eugenidesa posługuje się zawiedziona kochanka, zostaje obsadzony egzemplarz „Fragmentów dyskursu miłosnego” Rolanda Barthes’a. Ta demistyfIkacja miłości tak szczegółowo i przekonująco opisuje jej udręki, że możemy powątpiewać, czy nie jest przypadkiem zakamuflowanym miłosnym wyznaniem. Eugenides (ur. w 1960 r.), amerykański pisarz o greckich korzeniach, autor zaledwie trzech powieści, wśród których są sfilmowane przez Sofię Coppolę „Przekleństwa niewinności” (1993), należy do pokolenia Jonathana Franzena i wraz z nim uważany jest za odnowiciela amerykańskiej powieści realistycznej. Franzen jest być może lepszym rzemieślnikiem, na konto Eugenidesa należy natomiast zapisać jakość tak niewymierną jak niewymuszony wdzięk. Ten wdzięk oraz motyw przewodni jego powieści - czar młodości, która jak ognia boi się ustatkowania - sprawiają, że porównania do J.D. Salingera stają się w pełni uzasadnione. Nawet jeśli w „Intrydze małżeńskiej” zdarzają się konstrukcyjne kiksy (o jedno przypadkowe spotkanie za dużo), rekompensowane są z nadmiarem bezpretensjonalnością. To rzadki dziś przypadek książki, w której można się zakochać. Na zabój.


fot. Grant Delin

pisarz. Czy to pzańskie poglądy? Nie mogłem się powstrzymać przed ironią, choć żartuję nie tyle z tych myślicieli, ile ze studentów i epigonów bezmyślnie kopiujących ich temlinologię.

Z JEFFREYEM EUGENIDESEM ROZMAWIA WOJCIECH ORLIŃSKI Pańscy bohaterowie ręcznie piszą do siebie listy, ważna część fabuły wiąże się z tym, że jeden z nich nie dotarł do adresata. Z perspektywy czasów Facebooka i e-maili widać, jak bardzo zmieniła się miłość w ciągu zaledwie trzech dekad. Czyżby? Moich bohaterów kształtuj ą te same warunki ekonomiczne, społeczne, religijne, kulturowe co nas. Inna jest tylko technologia. Ale chociaż papierowe listy są w zaniku, ich treść i powody, dla których je wysyłamy, już nie. Więc łatwo byłoby tę samą fabułę osadzić w roku 2013. Dzisiaj też się przecież zdarza, że e-mail nie dotrze do adresata. Dlaczego w takim razie zdecydował się pan umieścić akcję w roku 1982? Bo jestem z pokolenia moich bohaterów. Kończyłem studia razem z nimi, mogłem więc wiarygodnie ich przedstawić. Pamiętam, jak wtedy wyglądało życie towarzyski, o czym się rozmawiało, jakieksiążki czytało. Jakie? Na pewno „Fragmenty dyskursu miłosnego” Rolanda Barthes’a. Nie miałoby sensu umieszczać dyskusji o Barcie w innym czasie. To był gorący temat na przełomie lat 70. i 80., naturalny dla studentów i literaturoznawców. Wszyscy mieli o nim jakieś zdanie. I pretekst do wymądrzania się. Pańska bohaterka Madeleine kpi z osób, które używają Barthes’a jako usprawiedliwienia dla własnego mętniactwa. Fascynuje ją jednak sam

Madeleine zaczyna uczęszczać w pewnym momencie na seminarium z semiotyki. Najpierw musi przejść idiotyczną rozmowę kwalifikacyjną, w trakcie której odpowiada profesorowi na osobiste pytania o ulubioną potrawę czy rasę psów. Profesor przechodzi kryzys wieku średniego i najwyraźniej traktuje dekonstrukcję jako odpowiednik porsche - wabik na seksowne zbłąkane dusze. Po tym ezoterycznym wywiadzie Madeleine czuje się duchowo zweryfikowana, wreszcie należy do krytycznoliterackiej elity uniwersytetu! Ale gdyprzychodzi na zajęcia, czuje się nieswojo wśród ubranych na czarno studentów. Oni dyskutują o śmierci autora, ona, ze swoimi staroświeckimi pytaniami o to, „co autor chciał przez to powiedzieć”, czuje się nie na miejscu. Jej naturalny zdrowy wygląd wydaje się w gronie tych cierpiętników tak podejrzany jak głos oddany na Reagana. Choć dzisiaj jako dojrzały czytelnik doceniam francuskich postmodernistów, pokusa parodiowania ich stylu jest ogronma. Przecież celowo wyrażali się niejasno. To było przekleństwo ciągnące się za semiotyką, cały tłum naśladowców, którzy nic z niej nie zrozumieli, ale używali kilku pojęć, bo mądrze brzmiały. Nie wypieram się, mam kilka takich złośliwych żarcików w powieści. Czy patrząc z perspektywy roku 2013, myśli pan, że cała postmodernistyczna rewolucja w podejściu do literatury i filozofii wytrzymała próbę czasu? Jestem tylko pisarzem, wykładowcą creative writing. Ale gdy patrzę na moich kolegów z Princeton, prawdziwych profesorów - no cóż, oni wciąż się odwołują do Derridy. Na pewno nie była to więc przelotna moda. Uważam, że postmoderniści mieli rację nawet tam, gdzie ich filozofia mi się nie podoba. Czyli? Mam na myśli ich podejście do literatury, zgodnie z którym znika autor i wartość twórczej oryginalności. To właśnie stało się w internecie, gdzie wszystko jest zapożyczone, zremiksowane, zsamplowane. Cała internetowa kultura 2.0 to przeciespełnienie tego, o czym teoretyzowali Francuzi. Ale ja nie lubię pisarzy, którzy uznali tę filozofię za pretekst do porzucenia tradycyjnej narracji, z fabułą i bohaterami. W swoim wyobrażeniu powieści jestem raczej staroświecki. Chcę opowiedzieć historię, która zainteresuje czytelnika. Z przekory wobec panującej na uniwersytecie mody pańska bohaterka czyta klasyczne powieści i chce pisać licencjat o intrydze małżeńskiej, m.in. u Jane Austen i Tołstoja. Miłość zmieniła się od tamtych czasów? Zmieniło się małżeństwo. Świadczy o tym choćby liczba rozwodów. Fabułę „Anny Kareniny” trudno przenieść w dzisiejsze realia. U Tołstoja bohaterka traci dom, prawo do kontaktu z synem, podlega tak daleko idącemu ostracyzmowi, że musi wyemigrować. Tu nie idzie o odmienny kostium czy gadżety, to naprawdę inna sytuacja, inna waga rozwodu. Czy wyobraża pan sobie uwspółcześnioną adaptację filmową tej powieś Dziś standardowym rozwiązaniem byłaby wspólna opieka nad dziećmi, podział majątku. Rozwód nie groziłby Annie


31

ruiną, powieść nie skończyłaby się samobójstwem. Anna wywalczyłaby niezłe alimenty, kto wie, może nawet doprowadziła męża w sądzie do fmansowej ruiny. A on, chciałby czy nie, co drugi weekend musiałby spędzać z synem. Mogę sobie doskonale wyobrazić realistyczną powieść współczesną, w której rozwodnik się zabija. Ale z innych niż u Tołstoja powodów. Gdy sam się zastanawiałem nad intrygą małżeńską w XIX W. i dzisiejszą, doszedłem do wniosku, że dwie najważniejsze różnice to właśnie rola kobiety i podejście do małżeństwa. W klasycznych intrygach małżeńskich, np. u Jane Austen, cała uwaga czytelnika skupia się wokół pytania: „za kogo wyjdzie główna bohaterka?”. Tak jakby kobieta w ogóle nie mogła sobie wyznaczyć innego celu w życiu. Od tego, kogo poślubi, ma zależeć wszystko. Te powieści kończą się ślubem. Nic, co się wydarzyło po nim, nie jest wystarczająco istotne, żeby autor nas o tym poinformował. To nie jest sytuacja współczesnej kobiety. Dla Madeleine pytanie, kogo poślubi (jeśli w ogóle), jest tylko jednym z wielu, które sobie zadaje, wchodząc w dorosłość. Współczesny pisarz musi inaczej konstruować intrygę małżeńską. Nie może powiedzieć czytelnikom: „A teraz opowiem wam historię pewnej kobiety”, a zakończyć ją ślubem.

JEFFREY EUGENIDES: STUDIOWAŁEM W CZASACH, GDY DEKONSTRUKCJĘ TRAKTOWANO JAK ODPOWIEDNIK PORSCHE- WABIK NA SEK SOWNE ZBŁĄKANE DUSZE

Dziś małżeństwo jest wciąż czymś ważnym, ale nie odczuwamy już takiej presji ze strony religii czy społeczeństwa. Zawieramy związek małżeński, bo chcemy, a nie dlatego, że ktoś nas do tego zmusza. Ale - i tu dochodzimy do paradoksu - chcemy w dużym stopniu dlatego, że mamy pewne wyobrażenia o miłości, zaczerpnięte między innymi z XIX-wiecznych powieści. Dlatego motto książki brzmi: „Są ludzie, którzy nigdy by nie byli zakochani, gdyby nie słyszeli o miłości”. Miłość to konstrukt społeczny, który ma bardzo poważne konsekwencje. Moi bohaterowie na początku mają błędne wyobrażenie tego, jak powinna wyglądać osoba, z którą chcieliby się związać. Dlatego zakochują s i ę w niewłaściwych ludziach. Pod koniec cóż, niekoniecznie są szczęśliwsi, ale przynajmniej trochę mądrzejsi. Finał powieści Austen, czyli znalezienie właściwej osoby, dla mnie jest dopiero początkiem problemu. W latach 80. nastoletnie panny rzadko wychodziły za mąż, tak jak za czasów Austen, ale decyzję o małżeństwie podejmowało się i tak o wiele wcześniej niż dziś. Pana bohaterka ledwo przekroczyła dwudziestkę i już szuka kandydata -męża. Gdyby trochę poczekała, może lepiej na tym wyszła. O, w tej sprawie stanowczo się nie zgodzę. Nie wirzę w mądrość przychodzącą z wiekiem i mam na to solidny argument - drugie małżeństwa staty stycznie są bardziej nieudane od pierwszych.Najwyraźniej doświadczenie nie pomaga w decyzjach dotyczących miłości. Wprost przeciwnie.

Mówiliśmy o „Annie Kareninie”. W „Intrydze małżeńskiej” też jest samobójca, przynajmnie potencjalny. Mam na myśli Leonarda cierpiącego na chorobę maniakalno-depresyjną. Ciekaw jestem, skąd pan wziął materiał do jego we wnętrznych monologów. To głównie moja wyobrażnia, podbudowana opiserr symptomów choroby z popularnej broszury. Pisząc „Intrygę małżeńską”, chciałem trochę odreagowac wysiłek włożony w moją poprzednią powieść „Middlesex”. Wtedy rzeczywiście spędziłem nmóstwo czasu w amerykańskich i europejskich bibliotekach. odtwarzając obyczajowe realia różnych epok, bo to po części saga rodzinna rozpoczynająca się w Azjl Mniejszej w latach 20., a kończąca we współczesnym San Francisco. W dodatku w związku z postacią głównego bohatera badałem fenomen transseksualności i hermafrodytyzmu. Moją ambicją był jak najdokładniejszy opis doświadczeń osoby, która z powodu zaburzeń hormonalnych nie czuje się do końca ani mężczyzną, ani kobietą. Poruszałem w tej powieści tematy, które były dla mnie i dla czytelników czymś nowym i odkrywczym. Z tym wiązała się odpowiedzialność. Przy „Intrydze małżeńskiej” miałem świadomość, że nie tworzę pierwszego w dziejach literatury opisu zespołu maniakalno-depresyjnego. Nie odbywałem więc naukowych badań. A opis podróży Mitchella do Indii i pracy w hospicjum Matki Teresy? Z tym było trudno, ale nie z powodu kłopotów z zebraniemmateriału - miałem go pod dostatkiem, bo na początku lat 80. tak jak Mitchell pojechałem na roczny sabbatical do Europy i Indii i też pracowałem w tym hospicjum. okazało się, że wykorzystanie własnych wspomnień przy pisaniu powieści, choć wydaje się tak banalne, było wielkim wyzwaniem. Po prostu moje prywatne przeżycia zaczęły konkurować z fabułą. Gdy tylko Mitchell pojawiłsię w Indiach, zaczął mi się wymykać spod kontroli, bo nabierał za dużo moich cech. A miałem pisać o Mitchellu, nie o sobie. Mógłby pan wyjaśnić laikowi, jak to jest, gdy pisarzowi buntuje się jego postać? Indyjskie przeżycia Mitchella odświeżyły moje wspomnienia.Myślałem, że to ułatwi mi pisanie. Ułatwiło aż za bardzo. W pewnym momencie fragment o hospicjum Matki Teresy miał prawie 200 stron. To za dużo jak na rolę, jaką Mitchell powinien odgrywać w powieści: jest w końcu tylko jednym z trojga głównych bohaterów, a jego wyjazd do Indii - tylko jednym z elementów fabuły. Gdybym zostawił tak długi wątek, „Intryga małżeńska” miałaby zaburzoną kompozycję. To już nie byłaby powieść o trójkącie między Madeleine, Leonardem i Mitchellem, tylko o życiu Mitchella i jego znajomych. Musiałem więc skrócić ten fragment do 40 stron. W końcu mi się to udało, ale łatwo nie było. żal mi było każdego słowa. Pana opisy agonii pacjentów są tak przerażające,że wolałbym usłyszeć, że to tylko wyobraźnia. Scena mycia pacjenta z wielkim guzem to moje wspomnienie. W innej pojawia się pacjent, który zaraził się gronkowcem przez drobne skaleczenie i bakteria pożarła mu całą twarz. Usłyszałem o tym od kogoś innego. Mój największy problem, tak jak Mitchella, polegał na pogodzeniu się z tym, że ośro-


dek Matki Teresy nie był szpitalem, tylko hospicjum. Kalkuta w latach 80. była miastem pełnym niewyobrażalnej nędzy, a do ośrodka trafiali najbiedniejsi z biednych. Matka Teresa opiekowała się tymi, którymi nikt inny nie mógł się zaopiekować, bo nie mieli krewnych ani pieniędzy. Ale pomagała im nie w takim sensie, że ich leczyła, tylko w takim, że pozwalała im umrzeć w spokoju. To było szokujące dla przybysza z Zachodu. My odczuwamy imperatyw, żeby za wszelką cenę ratować ludzkie życie. W Kalkucie trzeba było się pogodzić z tym, że wobec rozmiaru nędzy jednostka jest bezradna. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy tak jak pan i Mitchell porzucają bezpieczny i dostatni Zachód, żeby zwiedzać takie miejsca. Wielu młodych ma religijne rozterki i pociąga ich idea dalekiej podróży, traktowanej częściowo jako coś w rodzaju pielgrzymki. Nawet jeśli ta motywacja jest panu obca, to chyba potrafi pan zrozumieć, dlaczego młody człowiek chce na początku drogi życiowej wyrwać się ze swojego środowiska, przeżyć trochę przygód, zobaczyć kawałek świata? A dlaczego młodzi ludzie tak często wybierają właśnie Indie? Poszukiwanie oświecenia w dwa miesiące - czy to nie taniocha? Za moich czasów to była dosłownie taniocha. Nawet za niewielkie pieniądze można było spędzić rok, po prostu podróżując i zwiedzając. Miałem znajomych, którzy przyjeżdżali do USA na trzy miesiące, żeby popracować i odłożyć trochę pieniędzy, a potem wracali do Indii i żyli za nie przez pozostałą część roku. Mitchell wyrusza w tę podróż ze swoim przyjacielem Larrym. Mają inne priorytety. Mitchell odkrywa swoją duchowość, Larry - seksualność. Ale starałem się pokazać, że dla obu najważniej sza jest ciekawość świata. Chcą zobaczyć, jak się żyje poza USA Poza tym obaj wiedzą, że wchodzą w dorosłość w czasach recesji, więc po prostu nie spieszy się im do szukania pracy. I tak wiedzą, że będzie trudno. Pańscy studenci są dziś w podobnej sytuacji. W gorszej. Ale jednak sytuacja moja i studentów, z którymi się spotykam w Princeton, jest specyficzna. Jeśli studiujesz literaturoznawstwo czy fIlologię, wiesz, że z pracą będzie źle. I w moim przypadku rzeczywiście tak było, tylko że podobnie byłoby nawet w okresie dobrej koniunktury. Dla humanisty recesja jest czymś, co uderza przede wszystkim w innych. Pochodzę z Detroit, siedziby koncernu Forda, więc widziałem, jak upadek przemysłu motoryzacyjnego niszczy ludzi, rodziny i miasto. Moi rówieśnicy racjonalnie planowali karierę, wybierali kierunki, które teoretycznie powinny im gwarantować zatrudnienie. A znaleźli się w tej samej sytuacji jak ja. Miał pan okazję dyskutować o tym ze swoimi studentami? Tak, i to jest jeden z powodów, dla których tak stanowczo się z panem nie zgadzałem w kwestii aktualności mojej powieści. Wielu moich studentów identyfikuje się z moinli bohaterami i ich rozterkami. Czytają dużo książek o tym, na czym polega miłość, jaki jest sens życia, ale potem muszą ułożyć sobie własną intrygę małżeńską i okazuje się, że życie wygląda inaczej niż u Jane Austen. Dostaję wiele listów od dziewczyn, któ-

re piszą, że czują się jak Madeleine, i od chłopców, którzy wyruszyli w duchową podróż jak Mitchell. A nawet od osób, które cierpią na chorobę maniakalno-depresyjną, albo od ich najbliższych. Osobna grupa listów pochodzi od dziewczyn, które związały się z chorymi chłopakami. Czy ma pan jakąś wizję tego, co się dzieje z pańskimi bohaterami teraz, gdy osiągnęli już dojrzały wiek? Czy wszyscy dożyli roku 2013, nawet nieszczęsny Leonard? Leonard żyje, ale całe jego życie upłynęło w cieniu choroby. Z psychozy maniakalno-depresyjnej nie można się obudzić nie odlrryjemy pewnego dnia, że już nam przeszło. Ma pan greckie korzenie. W pana książce pada ta, kie bluźniercze zdanie, że Grecja nie jest częścią Europy, tylko należy do Bliskiego Wschodu. Dostaje pan nienawistne listy od rodaków znajdujących się dziś pod ostrzałem europejskiej krytyki? Jestem w połowie Grekiem, ale pochodzę z azjatyc kiej strony Bosforu. Moi greccy dziadlmwie musiel uciekać z Turcji po wojnie grecko-tureckiej (1919-22) ale do końca życia czuli się kulturalnie związani z Lewantem. W Ameryce robili zakupy w libańskich sklepach, bo po prostu bliżej im było do tych sm ków niż do kuchni europejskiej. To zdanie nie jest więc deklaracją polityczną. Do tyczy kultury: smaków, obyczajów, architektury Stwierdziłem po prostu, że w Atenach widać bliskow schodnie wpływy. W USA można dostrzec wp}yw1 meksykańskie, ale to nie znaczy, że w sensie dosłow nym jesteśmy częścią Ameryki Łacińskiej. Chciałen opisać odczucia człowieka, który pierwszy raz w ży ciu przyjeżdża do Aten, jak Mitchell. A już na pewno nie chciałem krytykować Greków. Uważanl, że niesłusznie robi się z nich kozła ofiar nego, odpowiedzialnego za wszystkie problemy Europy. Nikt nie skorzystał na wprowadzeniu euro tyle co Niemcy. To prawda, że Grecja jest źle zarządza nym krajem, ale Niemcom odpowiadała ta sytuacje dopóki się dzięki niej bogacili. Na ile problem zmiany intrygi małżeńskiej wiąż. się ze zmianą definicji samego małżeństwa, któr. dokonuje się na naszych oczach? W Polsce i USA trwa w tej chwili dyskusja o związkach partner skich i małżeństwach gejowskich. Czy to ostatecz nie zburzy wyobrażenia o miłości, które czerpie my z powieści Jane Austen? Nasze wyobrażenie miłości ma swoje źródła w rewolucji przemysłowej, która preferowała model rodzi ny nuklearnej, złożnej z rodziców i ich dzieci, w od różnieniu od rodziny rozbudowanej, którą tworzy cały klan. Na razie model rodziny nuklearnej trzym się dobrze. Proszę zauważyć, czego dokładnie domagają się geje. Czy chcą zakładać komuny seksualne Nie, chcą na swój sposób żyć w rodzinie nuklearne dwóch partnerów i adoptowane dzieci. To pokazt: je, jak trwały jest ten model. Małżeństwo nie musi się nazywać małżeństwerr nie musi być związkiem mężczyzny i kobiety, ale schemat pozostaje ten sam. Intryga małżeńska rozumiana jako rodzaj powieści. Tak. powieści o miłości powinny sie zmieniać. Ale nie koniecznie sama miłość.

32


fot. Arnold Newman

33

-$. +$572:$â$ 6,ą


34

RODZINA KRUPP


MADE IN GERMANY 35

KRUPP. DEUTSCHE LEGENDE UND GLOBALES UNTERNEHMEN HAROLD JAMES VERLAG C.H. BECK MONACHIUM JANUSZ RUDNICKU

6â2:$ +,7/(5$ 75$),$â< '2 /8'=, ,&+ $50$7< : /8'=,

,&+ 1$=:,6.2 5<08-( 6,Ä… = 7583 JEDEN Z KRUPPĂ“W MĂ“WI: „NASZA STAL JEST NIE TYLKO TWARDA, WTEDY BY SIĘ Ĺ AMAĹ A. ONA JEST JEDNOCZEĹšNIE GIĘTKAâ€?. TACYWĹ‚. AĹšNIEBYLI KRUPPOWIE. TO ONI UBRALI HITLERA NA WOJNĘ.

M

yjÄ™ podĹ‚ogÄ™, dzwoni telefon, przerywam, rozmawiam, koĹ„czÄ™, wracam do mop a i nie wiem, gdzie juĹź byĹ‚em, gdzie jeszcze nie. To, co byĹ‚o mokre, juĹź wyschĹ‚o i wyglÄ…da tak samo jak to, co suche. I stojÄ™ jak na skrzyĹźowaniu, i trzymam ten kij w rÄ™ku, i nie wiem, w ktĂłrÄ… stronÄ™. WiÄ™c myjÄ™ od poczÄ…tku, do nastÄ™pnego telefonu lub zdania, myĹ›li, ktĂłre muszÄ™ zapisać natychmiast, inaczej wyfrunie przez okno, wtedy wyjść bÄ™dÄ™ musiaĹ‚ z mieszkania do sklepu i kupić kannnik, co wcale nie takie proste jest w mieĹ›cie Luksemburg. A potem wystawić go za okno i czekać, aĹź zdanie wrĂłci. NiektĂłre ksiÄ…Ĺźki sÄ… jak mycie podĹ‚ogi. Wystarczy odejść od nich na chwilÄ™ i juĹź nie wiadomo, kto kimjest i po co. U Kru pĂłw imiona to przewaĹźnie Alfred lub Friedrich, a jeĹ›li nie, to Alfred Friedrich lub Friedrich Alfred KtĂłry syn, ojciec wodÄ™

teraz mÄ…ci? Czyja cĂłrka teraz pĹ‚acze i dlaczego? A jeĹ›li cĂłrka, to musi być matka, ktĂłra to? Odwrotnie, matka pĹ‚acze, o cĂłrkÄ™ chodzi, ale ktĂłrÄ…? Jak ich wszystkich odróşnić, mop postawiĹ‚em na stronie takiej i takiej, tyle wiadomo, ale co dalej, kiedy wszystko suche?

RODZINA JAK OĹšMIORNICA U Dostojewskiego teĹź tak byĹ‚o z tymi nazwiskami jak akordeon. A jak Dostojewski, to spowiedĹş Stawrogina, ostatnie trzy rozdziaĹ‚y „BiesĂłwâ€?, ktĂłre sam usunÄ…Ĺ‚. Bo sunuenie mu pÄ™kĹ‚o. Bo w nich o gwaĹ‚cie.na dziesiÄ™cioletniej dziewczynce, ktĂłra potem siÄ™ powiesiĹ‚a. Bo sam miaĹ‚by siÄ™ tego gwaĹ‚tu dopuĹ›cić, tak twierdziĹ‚ w rozmowie z Turgieniewem, ten jednak „spowiedziâ€? jego nie kupiĹ‚, brzmiaĹ‚a mu na zmyĹ›lonÄ…, wiÄ™c chaos, ile Dostojewskiego w Stawroginie, nikt juĹź siÄ™ nie dowie. A jak dziecko, gwaĹ‚t i samobĂłjstwo, to Visconti, krĂłtkie ujÄ™cie wiszÄ…cych nĂłg w â€žZmierzchu bogĂłwâ€?. A jak „Zmierzch bogĂłwâ€?, to Kruppowie, bo przecieĹź to oni majÄ… chodzić mi po gĹ‚owie, a nie ja po pokoju od okna do okna. Visconti utrzymywaĹ‚, Ĺźe podobieĹ„stwa sÄ… przypadkowe, ale podobieĹ„stw tyle, Ĺźe przypadkiem byćnie mogÄ…. Dynastia, fortuna, stal, pakt z Hitlerem, homoseksualizm, pedofi-


36

KRUPP. EINE DEUTSCHE FAMILIE LEON FISCHER

ULLSTEIN BUCHVERLAGE BERLIN

lia. Visconti dołożył kazirodztwo. I znowu, który to ojciec, czyj to syn? Tej matki, którą gwałci? Tak, synek bierze matkę, hejże, hejże, ha, synek bierze matkę. Rodzina jak ośmiornica, macają się ze sobą wszystkie macki. Inscenizatora zła, diabła o anielskim wyglądzie grał Helmut Berger. Jego pierwsza rola u Viscontiego, w pierwszej części trylogii niemieckiej (potem zagrał jeszcze w „Ludwigu” i „Portrecie rodzinnym we wnętrzu”). Jego gwiazda, przed kamerą i w łóżku. W latadl 70. ikona kina, światowy, biseksualny playboy nazywany najpiękniejszym mężczyzną świata, dziś pełna alkoholu obrzękła beczka, o którą nawet roweru nie można oprzeć. Zapraszany od czasu do czasu do talk-show bełkocze coś do siebie, dostarczając widzom solidnej porcji radości ze swjego upadku. ,,Zmierzch bogów” kiedyś był dla mnie dziełem, freskiem, piekłem, dziś trąci. Raz teatralną myszką, raz pokracznym filmem telewizyjnym. Charlotte Rampling ma momenty, w których gra jak Pola Negri. I tak to z winy Kruppów przeżywam zmierzch kolejnego mojego boga.

LUSTRO PRAWDY PĘKA W SZWACH Czytam o nich, o Kruppach, dwie książki równocześnie, to praktyczne. Jedna, „Krupp. Niemiecka legenda i globalne przedsięwzięcie” Anglika Harolda Jamesa, mnie nuży, więc przerzucam się na drugą. Druga, „Krupp. Niemiecka rodzina” Niemca Leona Fischera, mnie irytuje, więc wracam do pierwszej. Pierwsza opiera się na faktach tak mocno, że te aż jęczą. To sążnista kronika dziejów fIrmy Krupp. Zaczyna się obiecująco, pierwsze czterdzieści parę stron to szczegóły dotyczące techniki wyrobu stali, pozostałe trzysta już nie takie frapujące. Na samym końcu podziękowania dla fundacji Alfried Krupp von Bohlen und Halbach za pomoc fachową i, domyślam się, fInansową, ponieważ autor robi taki make-up Krup-

pom, że lustro prawdy pęka w szwach. Alfred Krupp, ten, który wymyślił i sfInansował słynną uliczkę na Capri (via Krupp), ten, który uciekał tam na początku XX w. od żony, aby smakowaćzakazane owoce homoseksualnej pedofilii, który swego niepełnoletniego kochanka ściągnął za sobą do Niemiec, aby ten ściągał mu napletek, w książce tej występuje jako ofIara nagonki prasy lewicowej, która w przeddzień wyborów w 1903 r. miała szkalować prawicę. Jego samobójstwo, wkrótce po wysłaniu żony na przymusowe leczenie do kliniki psychiatrycznej, ponieważ nie wytrzymała nagonki i popadła w zaburzenia afektywne dwubiegunowe, jego samobójstwo więc nie jest tu samobójstwem, lecz śmiercią na udar, specyficzną, do mózgu wylała się krew razem z kulką, która wpaść musiała przez otwarte okno. A liczba stron o odszkodowaniach dla robotników za pracę przymusową w trakcie II wojny większa od tych, które poświęcono pewnemu znanemu Austriakowi. Jakby to był epizod, a nie wieloletni miłosny klincz. Jeden z Kruppów mówi: „Nasza stal jest nie tylko twarda, wtedy by się łamała. Ona jest jednocześnie giętka”. Dobrze powiedziane, nie muszę

W XIX W. ARMATAMI KRUPPÓW ZACHWYCAŁY SIĘ DAMY. W TRAKCIE II WOJNY ALFRIED KRUPP BYŁZ NICH DUMNY. “BEZE MNIE TA WOJNA BY ZDECJItA. KARMIĘ JĄ. DZIEN PO DNIU” się dużo wysilać, tacy właśnie byli Kruppowie. To oni ubrali Hitlera na wojnę. Jego słowa trafIaly do ludzi, ich armaty z Essen w ludzi. I czołgi, to na ich lufy ostrzyli sobie zęby ułani w „Lotnej”. „Krupp” rymuje się z „trup”. Druga książka również na faktach, lecz skacze po nich frywolnie jak konik polny po łące.


37

Nosi podtytuł „powieść” i rości sobie do niej pretensje. Nazwiska autentyczne, fakty mniej więcej też, ale ten scenografIczny pędzel - skaranie boskie! Jeśli zdarzyć się ma coś niepokojącego, natura wystąpi w roli fototapety. Takiej na przykład od razu w pierwszym zdaniu książki: „Liście olbrzymich drzew w parku zabarwiły się właśnie na czerwono i żółto. Zdawało się, że jesień tego roku zaczęła się o wiele za wcześnie”. Potem jest o lekkim wietrze, który nie bez kozery mierzwi fale pobliskiego jeziora. W domu Kruppów dojdzie do scysji. A ja opieram się na obu książkach, raz z jednej wyjmę jakiś kwiatek, raz z drugiej, żeby ten wazon z nich wyglądał po ludzku. Rzepkę w ogrodzie Kruppów zasadził w roku 1811 Friedrich (1787-1826). Ciągnął ją, ciągnął i wyciągnąć nie mógł, odlewnia stali przez ponad 20 lat nie przynosiła zysku, przeciwnie, Friedrich, bardziej alchemik niż przedsiębiorca, chętniej eksperymentował, niż sprzedawał, dlatego kiedy umarł, niebożę, wykończony grużlicą i psychicznym załamaniem, przy trumnie jego więcej stało wierzycieli niż klientów. Przerywam, bo mnie coś frapuje. Rzepkę dziadek, na pomoc woła babcię, ta woła wnóczka dlaczego Tuwim pominął rodziców? Dochodzi po nim kot, kura, gęś, bocian, żaba, ptak, gdzie i mama? Nie byli do rymu?

GWÓŹDŹ DO TRUMNY OPATENTOWANY Rzepkę wyciągnął i postawił na nogi jego syn, Król Maciuś Pierwszy. Na czele firmy stanął 14-latek (!) Alfred (1812-1887) i on to, z biegiem czasu, z biegiem dni, stworzył z firmy ikonę niemieckiego przemysłu, symbol pionierskich dokonań w technice. A także siatkę podstawowych zabezpieczeń socjalnych dla pracowników. Nieżle zarabiali, mieli się gdzie leczyć (kasa chorych i szpitale zaldadowe), gdzie mieszkać (osiedla robotnicze) i gdzie kupować (sklepy załadowe). Powstała Planeta Krupp, „Rodzina Kruppiańczyków”, w której każdy pracownik dumny był z jakości wytwarzanych produktów i dzięki dumie tej czuł więż ze wszystkimi innymi jej członkami. Była ona zupełnym przeciwieństwem tez głoszonych wówczas przez Karola Marksa o wyniszczającym kla sę robotniczą kapitalizmie. Alfred w pracy był kreatywnym indywidualistą narzucającym swoją wolę patriarchą, sceptycznie nastawionym do bankierów, służalczym niemalże wobec władzy państwowej, niestrudzonym i po mysłowym w pozyskiwaniu zagranicznych rynków szefem. W roku 1851 na światowej wystawie techniki w Londynie ugięły się wszystkim kolana. Dmwiedziawszy się wcześniej, że Anglicy wystawią stalowy blok o wadze 1200 kilo, Alfred powiedział: „No to wyślemy im dziadka”, i wysłał armatę, steliwo z Essen - było dwa razy cięższe. Anglicy tę demonstrację potęgi przełknęli, ale nie dali za wy graną, aby świat odróżniał ich wyroby od niemieckich, gorszych, rzecz jasna, wymusili nakaz wytłaczania na tych ostatnich napisu „Made in Germany”, czym opatentowali sobie sami gwóźdź do trumny. Alfred w domu był... W domu go nie było, był, jak spał, a że cierpiał na bezsenność... Przesadziłem, lecz spał rzeczywiście mało. Mąż swojej pracy, nie żony, bo żona pro forma, dzieci trzeba było miec, następców i spadkobierców. Niemającej sobie przez lata równej w Niemczech fortuny, pęczniejącej pro porcjonalnie do dynamicznego rozwoju przemysłu kolejowego i zbrojeniowego. I do upadającego stanu jego zdrowia, hi-

pochondria i coraz częstsze nerwowe kryzysy i dłuższe pobyty w sanatoriach. W roku 1873 powstaje villa Hugel, na wzgórzu oddalonym o 8 km od zaldadów w Essen. Połączenie z nimi z początku telegrafIczne, zaraz potem, już w roku 1877, rok po jego wynalezieniu, telefon. Jazda do pracy żaden problem, willa miała stację kolejową i własny pociąg. Tak zwana willa, w istocie pała, 8100 m kw. powierzchni mieszkalnej i użytkowej oraz park, hektarów 28.

Z TEŚCIOWĄ SPOTKANIA. DWA Trzeci z dynastii, Friedrich Alfred (1854-1902), to pierwsz Krupp nie tylko ze stali. Organizował dla załóg koncerty, przedstawienia teatralne i naukowe wykłady. To ten, który w pierwszej książce umiera na wylew, a w drugiej strzela sobie do głowy. Jego małżeństwo zaczęło się i skończyło na ślubie i dwóch wizytach w sypialni, mieli dwie córki. Żonę omijał z daleka, skarżył się lekarzom, że spać spokojnie może tylko wtedy, kiedy ona znajduje się w bezpiecznej od niego odległości. Na przykład około 1700 km, tyle ile z Essen na Capri. Na pogrzebie cesarz Wilhelm II szedł za jego trumną, a potem na dworcu, przed wyjazdem, wygłosił mowę, w której bronił honoru wielkiego Niemca zaszczutego przez prasę. Z dwóch córek dzieci miała tylko Bertha, za to miała ich ośmioro. Z Gustavem von Bohlen i Halbach. W sumie osiem minus siedem, bo liczył się dla niej tylko pierworodny Alfried (1907-67), resztę traktowała jak powietrze, nie udzielając im na starość audiencji. Oczko w jej głowie było niesforne, postanowiło na przykład wziąć i ożenić się wbrew jej woli. Z rozwódką, która nie miała formatu, żeby stać się i być dumną perłą w koronie dynastii. Historia trędowatej w pałacu wyglądała mniej więcej tak: jest rok 1937, po ślubie w gronie paru przyjaciół, bo rodzina zbojkotowała, Alfried Krupp von Bohlen i Halbach przywozi Anneliese do willi Hiigel, na której powiewają flagi z Hakenkreuzem, dopiero co wyjechał był stamtąd w porządku w sumie gość Adolf Hitler. Maybach SW 38 sunie przez park, Alfried jest podniecony, z daleka pokazuje jej pałac, Anneliese jest przestraszona jego ogromem i przepychem, Alfried nie ukrywa dumy, ale cóż to, dlaczego przed wejściem stoi tylko majordomus? Gdzie matka, ojciec, rodzeństwo? Dobrze, można nie podzielać wyboru, ale nie wyjść na przywitanie syna i brata z poślubioną właśnie małżonką? Która przy jego boku? Majordomus się kłania i rzecze: pani Krupp poprosiła mnie, abym przygotował państwu pokoje w Małym Domu. Alfried zaszokowany, Anneliese szczęśliwa, im mniejsze mieszkanie, tym lepiej, przytulniej. kici-koci i buziaczkowato. I oczy jej piękne i wieOOe, jeszcze większe się robią, kiedy do Małego Dom1t wchodzi, bo w takim dużym jeszcze nie była. Alfried odwiedza matkę, oświadcza jej, że synowa przy nadziei, lecz serce matki jak przerębel, wrzątkiem nie stopisz. I tak żyją, Alfried i Anneliese jak Jaś i Małgosia, a matka jak Baba Jaga. Alfred coraz bardziej zajęty, praca i praca, Anneliese coraz bardziej samotna, dom i dom. Dnia pewnego słonecznego postanawia wyjść do parku, przypadek chce, że Bertha również, spacerują w tej samej jego części, przystają oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów, Bertha mówi coś służącemu, ten kiwa głową, podchodzi do Anneliese, kłania się


i rzecze: pani Krupp von Bohlen i Halbach prosi, aby na czas jej pobytu w parku pozostawała pani poza zasięgiem jej wzroku. Bertha złożyła wizytę w Małym Domu dwa razy. Pierwszy zaraz po urodzeniu dziecka. Weszła, spojrzała na wnuka i wyszła. Drugi po dwóch latach, weszła, zaproponowała synowej milion marek i wyszła. Anneliese na rozwód przystała, małżeństwo skończyło się po czterech latach, formalnie, w istocie wcześniej, on był coraz bardziej milczący i nieobecny, ona coraz bardziej swoje smutki topić zaczęła w alkoholu, aż sama zaczęła w nim tonąć. Ich syn Amdt (1938-86) został naturalnie przy Kruppach, po paru latach matka kupowała mu będzie kobiece ubrania.

OJCIEC I SYN W JEDNEJ STALI PARTII Flag ze swastyką nie opłacało się ściągać, koleżka Hitler wpadał i wypadał z willi Hiigel jak przez drzwi obrotowe. Pierwszy raz przyjmowany być musiał jak wcześniej cesarz. Młody Gustav sprawdzał linijką prawidłową odległość między złotymi sztućcami, kieliszkami a rogiem stołu, podczas gdy cheJ de table odczytywał mu harmonogram, taki oto: Wszystkie przygotowania muszą zostać zakończone do godziny 11.35. Służba ma wtedy 13 minut na przebranie się. Punktualnie o godz. 11.48 przeprowadzona zostanie inspekcja ubiom O godz. 1158 wszyscy służący domu utworzą szpaler przed drzwiami - z wyłączeniem siednliu kucharzy i pomocy kuchennych, którzy zostaną w kuchni. O godz. 12.07 nadjedzie Jego Wysokość, o 12.11 przekroczy próg domu. Wówczas poprzez wejście z kuchni na swoje pozycje pospieszy służba kuchenna i stołowa, służba domowa wycofa się natomiast wyjściem do pralni”. Świat Kruppów, żona i matka dziecka Alfrieda do willi wejść nie mogła, persona non grata, Hitler mógł. Rodzina na zewnątrz jak popiersie ze szlachetnej stali, ale zrobić temu popiersiu rentgena - w klatce (piersiowej) kłębowisko węży. Gustav i Alfried, ojciec i syn, w jednej stali partii, NSDAP. Jak wyglądałaby bez nich II wojna światowa, to pytanie jak najbardziej zasadne. Alfried miałpowiedzieć: „Beze mnie ta przeklęta wojna zdechłaby sama. Ale ja żyję, jestem tu Ja jestem tym, który ciągle ją karmi. Armatami, wozami pancernynli, granatami. Dzień po dniu”. Gdzie miałby to powiedzieć? Najlepiej pasowałby bunkier w willi Hugel, wtedy kiedy w dzień zaczęli bombardować ich Amerykanie, a w nocy Anglicy, cel ataku Zagłębie Ruhry, spada na nie jedna trzecia bomb aliantów, zrozumiałe. Obrazek z sagi rodu: z wyciem syren Alfried i Bertha sadzali schorowanego już Gustava na wózek inwalidzki i podjeżdżali pod schody prowadzące na dół. Gustav nie chciał być niesiony i pokonywał je zawsze sam, stopień po stopniu. Siedzieli na dole z całą służbą, czasami całą noc, jak szczury. To, co produkowali i wysyłali na front, wracało do nich rykoszetem. Gustav przed trybunałem norymberskim nie stanął, nie wiedziałby za co. Utrata pamięci i demencja spadły mu na głowę z nieba. Do roku 1950 siedział na werandzie i patrzył donikąd, w roku 1950 umarł, do więzienia poszedł Alfried Dostał 12-letni wyrok, nie za zbrodnie wojenne, ale za organizację pracy niewolniczej (100 tys. robotników przymusowych ogółem) i rabunek na ziemiach okupowanych. Wyszedł po dwóch latach, na fali anmestii, i wziął się do odbudowy Niemiec i relacji z synem.

JEGO WYSOKOŚĆ ŚWIR Odwiedził go w internacie i zobaczył lalę. Arndt, l3-latek, był tam pośmiewiskiem, malował sobie twarz i ubierał się fantazyjnie, więc Alfried przeniósł go do innego internatu, następnie znowu się ożenił, następnie znowu syna odwiedził, nie mogąc zrozumieć, dlaczego matka przysyła mu kobiece ubrania. Następnie znowu się rozwiódł, także z firmą, która stała się fundacją, a następnie spółką kapitałową, dzięki temu, że Arndt zrzekł się dziedzictwa, dzięki czemu Alfried mógł sobie spokojnie umrzeć na raka żołądka. A Arndt? Został emerytem, zanim zaczął pracować, za zrzeczenie się praw do stalowego tronu i nazwiska żył sobie za odprawkę, dostawał 2 mln marek rocznie plus drobne z dochodów zakładów Kruppa i na otarcie łez przypisano mu parę przydrożnych zamaków. Jako zadeklarowany homoseksualista uległ naciskom krewnych i dla przedłużenia dynastii ożenił się z kobietą, austriacką księżniczką Henriette von Auersperg, z którego to związku z łóżka wyszły jaja. jedyne, co poślubiona od niego dostała, to listy.

ARNDT VON BOHLEN UND HALBACH, OSTATNI Z BYNASTII KRUPPÓW, W 1969 ZRZEKŁ SIĘ RODOWEGO NAZWISKAI PRAW DO FIRMY W ZAMIAN ZA 2 MLN MAREK ROCZNIE. W WIEKU 30 LAT ZOSTAŁ EMERYTEM. LUBIŁ SZMINKĘ, DAMSKIE STROJE, PALMY I CHŁOPCÓW Z MARAKESZU

Wiódł życie. Przez jakiś czas playboya, na pewne wpaść musieli na siebie z Bergerem, dużo podobieństw, no i fakt, że postać Martina w „Zerzchu bogów” wzorowana była na nim. Urządzał bizantyjskie orgie, brał narkotyki. Mieszkał w Marrakeszu uwielbiał Afrykę, odbiła mu palma, inscenizował biesiady teatralne w swoich zamkach, podczas których zasiadał na tronie i kazał się tytułować. Król Jego Wysokość Świr z berłem w dłoni w posttaci penisa. I fobie, i histerie, i samotność. Ostatni Krupp najwięcej czasu spędzał ze sobą w lustrze uwielbiał to, zachwycał się obliczem, które widział lecz była to miłość bez wzajenmości. Twarz plądrował mu krok po kroku rak dna jamy ustnej, więc bez litośnie torturował się operacjami plastycznymi. Pod koniec miał tylko jeclno zmartwienie - jak wygląda jego sztuczna broda ze skóropodobnej plasteliny, czy dostatecznie maskuje wyżarte podspodem ciało. Musiał trzymać ją w rękach, żeby się nie rozpadła, nie rozleciała w kawałki, na próżno. Już jego dziadek i ojciec wiedzieli, jak trudno zachować twarz.

38


39

WIELE DEMONÓW 3,(5:6=< 52='=,$â

12:(- 32:,(ė&, JERZEGO PILCHA http://www.picstopin.com/703/jerzy-pilch/http:||www*lantanaeditore*com|site|wp-content|uploads|Pilch_sito1*jpg/


'2%5< 32&=รป7(.

WIELE DEMONร W JERZEGO PILCHA 8.$ฤฅ( 6,ฤ : 0$5&8 1$.รข$'(0 :$56=$:6.,(*2 WYDAWNICTWA WIELKA LITERA

&=< :6.5=(6=$รข =0$5รข<&+" = &$รขรป 3(:12ฤ &,รป 35=<:5ร &,รข '2 ฤฅ<&,$ 35$.7<&=1,( 0$57:(*2 8/8%,(ฤ &$ 3$1, 3$67252:(- 1$-,17(/,GENTNIEJSZEGO Z PARAFIALNYCH KOTร W.


41

W POŁOWIE MINIONEGO WIEKU NA SIGLAŃSKIEJ POCZCIE PRACOWAŁ LISTONOSZ FRYDERYKMOlTSCHEK, KTÓRY ZNAŁ SEKRET LUDZKIEGO ŻYCIA, WIEDZIAŁ, KU CZEMU ZMIERZAMY I CO BĘDZIE PO ŚMIERCI. WIERZYŁA W NIEGO TYLKO GARSTKA, CHOĆ WSZYSTKO, CO GŁOSIŁ, A RACZEJ WSZYSTKO, CO ODCZYTYWAŁZ GRUBEGO SKOROSZYTU, ZGADZAŁO SIĘ CO DO JOTY.

L

udzie umierali, chorowali i zdrowieli wedle jego przepowiedni, tak jak mówił, była nazajutrz pogoda, trafnie przewidywał powodzie i surowe zimy, nawet nasza A-klasowa drużyna, i to nieraz co do bramki, osiągała wynik wytypowany przez Fryca. Zuzce Bujok przepowiedział letarg i ocknięcie się z letargu, Józkowi Lumentigerowi abstynencję i porzucenie abstynencji, Polsce komunizm i wyjście z komunizm. Z domu państwa Kubatschke wygnał ducha za życia chorobliwie, a po śmierci opętańczo zazdrosnego męża. Doktorowi Nieobadanemu przepowiedział wpierw cztery, a potem, widząc, co się święci, siedem córek. Pana Ujmę, dyrektora pijalni wód, wyleczył ze skłonności do mężczyzn. Emilce Morżolikówrue wybił z głowy samobójcze myśli. Podobno ładnych parę lat przed wojną i dobrych kilkadziesiąt lat przed upadkiem muru berlińskiego miał w swym skoroszycie nakreślone kopiowym ołówkiem nowe mapy Europy i Azji - ci, co widzieli, twierdzili, że z wyjątkiem Prus Wschodnich i Turkmenistanu zgadzało się wszystko co do milimetra. Czy wskrzeszał zmarłych - pewne nie jest. Z całą pewnością przywrócił do życia praktycznie martwego ulubieńca pani pastorowej, naj inteligentniejszego z trzech parafialnych kotów - Judę Tadeusza. Grecie i Marynie - obu krowom Józefa z Ubocza - zdjął z wymion bolesną opuchlinę. Niby nic wielkiego, ale Fryc uczynił to z odległości. Na sparaliżowanego wilczura, ukochanego psa Frau Scherschenick, ryknął strasznym głosem: - Odrzuć laskę! Zaprawdę powiadam tobie: Odrzuć laskę! - i oszalałe ze strachu zwierze laski wprawdzie nie odrzuciło, bo jako żywo jej nie używało, ale na równe łapy wstało. I nie tylko wstało! Parę ład nych lat jeszcze po świecie się całkiem sprawne błąkało! A jak Fryca widziało albo tylko z daleka wyczuwało, snadź kolejne ozdrowięńcze moce w nie wstępowały, bo ze zdrowym skowytem gdzie pieprz rośnie umykało. Tak jest, Fryc Moitschek, nawet jan nie był stuprocentowym cudotwórcą, miał dar. Wchodził do domu i bezbłędnie wyczuwał jałowy ruch w prze wodach elektrycznych. - Gdzieś się świeci, panie gospodarzu! - mówił i rozglądał się niespiesznie - Gdzieś się świeci! Na okrągło! Biały dzień, do wieczora daleko, a u was najmniej jedna żarówka od wczoraj, a może od niewiadomo kiedy niezgaszona, panie gospodarzu! I wszyscy domownicy podrywali się na równe nogi i sprawdzali pomieszcze, do których ociągnięta była elektryka, i zawsze, a to w piwnicy a to na strychu, a to w od niepamiętnych czasów zamkniętym na wszystkie spusty lamusie, znajdowali daremnie tlącą się żółtawą czterdziestkę.

Fryc zawczasu wiedział, do kogo przyjdzie paczka z Ameryki, które dziecko straci się w lesie przy zbieraniu borówek, kto komu ukradnie kubik drewna i w jakiej szopie je skryje. Bezbłędniewskazywał przygraniczne schroniska, w których zaszywali się pochopni kochankowie, i austro-węgierskie bnkry, w których skłonni do występku gimnazjaliści palili papierosy.

Byli wprawdzie tacy, co twierdzili, że Fryc tajemnicę prądu rozgryzał, zerkając dyskretnie na obroty licznika w sieni, że o paczkach wiedział, bo był listonoszem i niekiedy nawet umyślnie - celem dania pola profetycznym popisom - przesyłki przetrzymywał; że nie on jeden czuł, które dziecko gapowate, kto ma do złodziejki skłonność, kto z kim na boku szyje i w jakim schronisku się kryje, nie mówiąc o tym, gdzie kawalerka cygarety kurzy. Sceptyków i niedowiarków nie było mało, szczerze mówiąc, była ich zdecydowana większość. Większość większością, a tajemnica tajemnicą. Daru Fryca nie dało się sprowadzić do znajomości natury ludzkiej, orientacji w topograf li okolicy, biegłości w czytaniu liczników elektrycznych czy nie wiadomo jakich przewag wynikających z roznoszenia poczty po chałupach. Zdarzały mu się czyny, których ani darem intuicji, ani techniczną fachowością, ani psychologiczną przenikliwością, ani w ogóle ludzkim rozumem wyjaśnić niepodobna. W końcu kto jak nie on wskazał miejsce, w którym zarośnięta nigdy nietopniejącyrni brunatnozielonymi krami leżała ciemnowiśniowa - tak ciemnowiśniowa, że prawie czarna - piżama młodszej Mrakówny? Po ładnych paru latach namysłu, ale wskazał. W końcu kogo jak nie jego wezwał do łoża śmierci starzyk Schkryfani i podał mu nazwisko wędrownego malarza, który wprawdzie w ziemskim wymiarze okazał się Bogu ducha winny, ale od którego wszystko się zaczęło? W końcu kto jak nie Fryc od początku wiedział - choć dla dobra sprawy długo nie zdradzał - kim jest przeraźliwie chudy gość w czarnym owerolu i komu przypadnie zapierająca dech, smagła, długoszyja i nonszalancka piękność z sań? W końcu kto jal< nie on znalazł w Białym Lesie koliste lądowisko, z którego starsza Mrakówna i jej katolicki ukochany odlecieli nie wiadomo dokąd, nie wiadomo jaką i nie wiadomo przez kogo pilotowaną machiną? W końcu kto jak nie on pomniejszył trumnę pana Wzmożka? W końcu czyją jak nie jego ręką zapisane kartki do dziś po domach krążą, do dziś są przez jednych pieczołowicie przepisywane, przez innych przeklinane; przez jednych z wypiekami i drżeniem odczytywane i w najtajniejszych schowkach skrywane, przez drugich wyszydzane, na strzępy targane i w piecach spalane?

Pewnie, że niektóre rzeczy się nie zgadzały, i to nie zgadzały się - delikatnie mówiąc - nie tylko w szczegółach, ale - na Boga! - nie jesteśmy na terenie lustrzanej symetrii i ścisłych wyliczeń! Z matematyki jest tu wyłącznie jedna wielka niewiadoma! Jeśli nawet z przepowiedniami, uzdrowieniami i cudami nie wszystko było w porządku, jeśli nawet przepowiednie, uzdrowienia i cuda nie były jego najmocniejszą stroną - tajemnica Fryca ani nie malała, ani nie pierzchała. Dziś widać, że raczej się wzmagała, że była głębsza, niż się zdawało najbardziej oddanym wyznawcom. Szło nie tylko o do cna zgrany reper-


tuar fałszywych proroków: życie wieczne, koniec świata, dusza w piekle, ciało w raju, księga ksiąg! Szło nie tylko o proroctwa, nie tylko o uzdrowienia i nie tylko o cuda. - Fryc wie, o co w tym wszystkim chodzi - mawiał pan Naczelnik, gdy kolejny zachwycony naszymi stronami przybysz pytał o podobno mieszkającego w pobliżu i niewiarygodnych rzeczy dokonującego proroka. - Wiara nie wiara, prorok nie prorok, ale to jest człowiek, który wie, o co w tym wszystkim chodzi. - W tym wszystkim, czyli w czym? - syczała znad rozpalonego do białości pieca starka Zuzanna. - Co wie? I o czym? O czym wszystkim? Głos starki był jak rozżarzone węgle pod blachą, zachwycony naszymi stronami przybysz zastygał z niepokoju, pan Naczelnik niefrasobliwie uśmiechał się pod wąsem. - Owszystkim. ° niebie i ziemi. ° końcu i początku. Fryc wie. Fryc wie, po co się rodzimy w bólu, czemu żyjemy bez sensu i dlaczego umieramy w męczarniach. Fryc ma zapisaną w swoim skoroszycie odpowiedż na pytanie, skąd tyle zła na świecie. - Tylko Pan Bóg takie rzeczy wie! - starka nie podnosiła głosu, mówiła prawie szeptem i było to tym przeraźliwsze; zachwyceni pięknem naszych stron przybysze bledli śmiertelnie. - Tylko on! I Pan Jezus! Tylko oni wiedzą! I tylko oni cuda sprawiają! Tylko oni przyszłość znają i tylko oni uzdrawiają! - Uzdrawiają, ale - jak by powiedzieć, aby nie urazić - nie wszystkich. Zdecydowanie nie wszystkich. Plan boży względem uzdrowień najwyraźniej

„WYPĘDZIŁ WIELE DEMONOW, ALE NIE POZWOLIŁ DEMONOM MÓWIĆ, BO GO ZNAŁY” MAREK 1,34

zakłada, że zdecydowana większość uzdrowiona nie zostanie. Jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięćdziesiąt dziewięć procent uzdrowieniami boskimi nie jest objęte. Mało komu to pasuje, chorym najmniej, i mimo wszystlm uzdrowienia szukają. Wszędzie i za wszelką cenę. Grzech i gusło? Nie tylko rozumiem, ale z całych sił popieram taki grzech i takie gusło. Jakby kto bliski bezpowrotnie słabnąć zaczął, jakbyś ty, Zuzko - nie daj Boże - chora była i nic by nie pomagało, ja bym nie tylko do Fryca poszedł, ale i do samego piekła, i samego Belzebuba bym przyprowadził, jakby obiecał, że pomoże. Starka opuszczała głowę, pąsowiała, przez dobrą chwilę jak by powiedział dawny opowiadacz - gra zmiennych uczuć widoczna była na jej obliczu, potem zaś równie niewyraźnie, co dobitnie mamrotała: - Do tego domu Belzebuba nie trzeba sprowadzać - mieszka tu od dawna.

Zachwyceni pięknem naszych stron przybysze pojawiali się często. Wszyscy byli odziani w popielate garnitury, wszyscy byli średniego wzrostu, wszyscy mieli niewielkie łysiny i nieco rozmyte rysy twarzy, wszyscy przyjeżdżali czarnymi prowadzonymi przez milczących kierowców wołgami; wszyscy z niezwy-

kłą uprzejmością upewniali się, czy aby dobrze trafili, czy aby na pewno mieszka.. pan Naczelnik, jeśli tak, to doskonale, przybywa!. z polecenia towarzysza Gońca i tylko z tej racji po zwalają sobie za!dócić spokój; towarzysz Goniec o ile im wiadomo, jest wielkim przyjacielem pam Naczelnika, wiele dobrych słów o panu Naczelniku od towarzysza Gońca słyszeli, w tym także ja!najgorętsze zapewnienie, że tylko pan Naczelnil jest im w stanie pomóc. Podobno nikt tak jak parn nie zna okolicy? - Przesada! Przesada! - pan Naczelnik pęczniał z dumy - jeszcze by się niejeden z lepszą ode mnie orientacją znalazł. Młody faktycznie nie. Ale paru żwawych starzyków orientację ma. - Zdaje się jednak nie we wszystkich aspektach? - Czy ja wiem? Czy ja wiem? - pan Naczelnik za kładał kurtkę pocztowego munduru, w moim kie runku spoglądał euforycznie, w kierunku starki Pl’ tająco, potakiwałem głową, Starka nie zaprzeczała wzrok bezbarwnego przybysza prześlizgiwał się po mnie obojętnie, choć nie bez czujności. Szliśmy przez wyłożone rzecznymi kamieniam podwórze, pod bramą stała czarna wołga; Tomek Holeksa, Bolek Branny, Rudek Odstertschill, Felek Podpalartschyk, nawet Emilka Morżolikówna i Wzmożek Matkobójca obmacywali karoserię i za glądali do środka, jakby pod przebieralnią na basenie stali won, smarkaterio! Jeszcze przedwczoraj na łąkach przy Starym Młynie gromiliśmy Anglików, gromiliśmy ich nie jakieś marne 6:3, ale 14:2, co zresztą nie dziwota mieliśmy w składzie trzech Hidegkutich i dwóch Puskasów, jeszcze wczoraj zakradaliśmy się pod ciemne okna “Ochorowiczówki”, jeszcze przed południem zgodnie drętwieliśmy na widok nowych pończoch na wiadomo czyich nogach - teraz należałem do innego świata. Byłem mieszkańcem lśniącego jak dopiero co wysmołowany dach zamczyska - oni byli pospól stwem stłoczonym u wrót. Wyniosłość okazywała się sztuką straszliwie łatwo dostępną. Nagle wyłaził ze mnie urodzony, rasowy, wręcz błękitnokrwisty możnowładca. Nie zwracałem uwagi na tłum milczałem, nie reagowałem ani na przyjazne, ani na wrogie nagabywania, nie przyznawałem się do dawnych znajomości, a wszystko, czego nie czyniłem po staremu, i zwłaszcza wszystko, co czyniłem po nowemu, czyniłem z absolutnie perfekcyjnym arystokratyzmem. Byłem z innej planety. Otwierały się wrota, rozdziawione gęby motłochu wypełniała buchająca z wnętrza dworska aura, wyciągnięte dłonie pragnęły choć musnąć skraj królewskiej tapicerki, wybałuszone oczy pożerały opalizujące bagienną zielenią lampki tablicy rozdzielczej przy wtórze uruchamianego motoru wstępowałem do komnat. Wnętrze samochodu pachniało tytoniem, benzyną, korkiem, pastą do butów, flanelową koszulą praną w szarym mydle - mieszanka wybuchowe w sensie ścisłym. Zapadałem się w - tak symetrycznie pofałdowane, że sprawiały wrażenie brązowege odlewu - ruskie siedziska, gapiłem przez okna na spadziste łąki i słuchałem monotonnych głosów sławiących nasze okolice. Wszyscy zachwyceni pięknem naszych stron przybysze mówili identycznie - nie trzeba nawet zaznaczać, że ich głosy zlewały się w jeden głos, była to jednogłośność absolutna. Ten sam ton: asekuracyjny. Ten sam sens: obłudny I ta sama stylistyka: zawiła. - Czas płynie, panie Naczelniku, czas płynie nieubłaganie, do emerytury zostało wprawdzie jeszcze trochę, ale i to jak z bicza przeleci, trzeba zwolnić tempo, ma się rozumieć: zwol-

42


43

nić w znaczeniu osobistym, zwolnić w znaczeniu: sił do biegu nabrać, nawet jakby to końcówka biegu być miała końcówka, ma się rozumieć, w znaczeniu przyrodniczym, młodzi towarzysze naszą pracę będą kontynuować, duch towarzysza Stalina żyje w nich i coraz wyraźniej jest w ich działaniu widoczny... - Podobno nie tylko duch towarzysza Stalina żyje? - rzeczowość w głosie pana Naczelnika była tak skrajna, że wyraźnie zahaczała o brak należytej nazwisku generalismusa odświętności. - Gadanie ludzkie. Niestety, w tym wypadku tylko gadanie ludzkie. Co pan słyszał, panie Naczelniku? I jeśli można od kogo? Co i od kogo? - Tabor cygański przejeżdżał przez Sigłę, cyganie grali i śpiewali. Rzewnie, bardzo rzewnie. Słowa najrzewniejszej pieśni opowiadały o złym Berii Brewerii i jeszcze gorszym Chruszczyku-Łotrzyku; uwięzili oni, a potem otruli towarzysza Stalina, ale ani jedno, ani drugie się nie powiodło, trucizna nie zmogła żelaznego organizmu, kraty w oknach okazały się za słabe dla palców Josifa Gieroja, wymknął się on zdradzieckim oprawcom, zbiegł do Gori, tam się kuruje, tam gromadzi swych naj wierniejszych pretorian i niebawem na ich czele na Moskwę ruszy. - Tak Cyganie śpiewali? Panie Naczelniku? - Tyle usłyszałem i tyle zrozumiałem. Coś jeszcze śpiewali, ale strofy w niebiosa umknęły, tabor jechał żwawo... - Zostawmy to. O czym to ja... - Że duch Stalina żyje... - Bezlitosny człowiek z pana, panie naczelniku... Tak duch jego żyje i żył będzie... Specjalnie w młodzieży... Trzeba młodym powoli robić miejsce, trzeba zwolnić tempo, trochę spasować choć w sobotę, choć w niedzielę. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił - tyle jeszcze z religii człowiekowi zostało. Wyjechałoby się gdzieś, na trawie poleżało, jak ptaki śpiewają, posłuchało, ognisko rozpaliło, kielicha z przyjaciółmi wypiło. Gdzie jak nie tu? Gdzie jak nie tu, panie Naczelniku? - Nigdzie - burzenie retoryki szło tak nieustępliwie, że nie było siły: aparatczycy zaczynali się całkowicie gubić; jeszcze poprawiali się na siedzeniu, jeszcze na resztkach pochwalnego transu narracyjnego próbowali choć kawałek ujechać. - Gdzie jak nie tu? Okolica piękna, powietrze zdrowe, widoki niezwykłe, nieraz jak się w te strony zawitało, myślało się: szczęśliwi ludzie muszą tu mieszkać... - Jak sto diabłów - puentował z maksymalną stanowczością pan Naczelnik. Tym razem zachwyceni naszymi okolicami przybysze milkli, jeśli nie na dobre, to na dobrą chwilę. Potem spoglądali pytająco: - Panie Naczelniku? Pan naigrawa się? Nie pierwszy raz dzsiaj? -Skąd! - Co pan w takim razie chce powiedzieć? - Nic. W całej rozciągłości pragnę jedynie potwierdzić wyjątkową szczęśliwość naszych stron. - I ich piękno? - I ich piękno. Macie towarzyszu absolutną rację. Gdzie jak nie tu? I wszyscy obracaliśmy głowy i patrzyliśmy z ukontentowaniem na sunące za oknami wołgi doliny Kościejowa, Wiecznej Osady, Czerchli, Kopytnej’ Głębin. Jechaliśmy w głąb liściastych lasów Bukowej, Dziechciejowa, Lutrzenki - auto przystawało na końcu drogi, szliśmy po łagodnie wznoszącym się stoku Skałecznego, dym płynął nad dachami pojedynczych domostw; potem wstępowaliśmy na wąskie ścieżki, białe stru-

mienie wzdłuż nich biegły, leśne węże grzały się na brzegach. Docieraliśmy na niebagatelne wysokości, pod nami były wszystkie góry i wszystkie doliny, szliśmy jeszcze wyżej, z dusznych od bliskości niebios polan widać było masywne cienie Tatr i kruche wieże cieszyńskich kościołów, pan Naczelnik unosił rękę, obracał twarz ku kolejnym stronom świata i wskazywał dogodne parcele. - Stok południowy - najlepszy. Stok wschodni - bardzo dobry. Stok zachodni - wbrew pozorom niezły. Stok wprawdzie północny, ale bardzo ciekawy. Droga - widać jasne pasmo do samego celu dochodzi. Niewielką daczę można postawić w parę tygodni. Choć jak już, to doradzam coś obszerniejsz go i masywniejszego. Dolina widna, ale jednak - że powiem coś od siebie - jesteśmy w górach. Zimne wieczory i ranki nie tylko od świętej Hanki. Nieraz wcześniej, choćby na świętojańskie deszcze, dobrze w konlinku przepalić, a jak będzie konlinek, to piec czy nawet dwa piece przy sposobności - żaden przecież problem, a i koszta nie tak wielkie. Przybysze doznawali uniesienia, zachwyconym spojrzeniem omiatali miejsca swych przyszłych siedzib, brali w posiadanie dolinę po dolinie, podobało im się wszystko i podobało się im wszędzie, byli gotowi kupować stok południowy, wschodni, zachodni i północny, byli gotowi osiąść w Centrum, w Jaworzniku, w Białym, byli zachwyceni Bawolą Górą, Obchodzitą, ł:.oszowem, Czantorią, Kalinową Skałą, nie mogli się zdecydować, czy piękniejszy widok jest z Kamienistego, z Jarzębinowej, czy z Żółtego Krzyża - wszędzie było jednako pięknie i wszędzie było jeszcze piękniej, i jechaliśmy dalej, i wspinaliśmy się jeszcze wyżej, i wreszcie docieraliśmy za wszystkie potoki, za wszystkie góry i za wszystkie doliny, i byliśmy w miejscu, z którego widać było całą ziemię, byliśmy w miejscu, z którego widać było i Bieszczady, i dachy Krakowa; niebo nad naszynli głowami było granatowe, złote ciała niebieskie płyneły

SŁOWA NAJRZEWNIEJSZEJ PIEŚNI OPOWIADAŁY O ZŁYM BERII BREWERII I JESZCZE GORSZYM CHRUSZCZYKU-ŁOTRZYKU; UWIĘZILI ONI A POTEM OTRULI TOWARZYSZA STALINA, ALE ANI JEDNO, ANI DRUGIE SIĘ NIE POWIODŁO. TRUCIZNA NIE ZMOGŁA ŻELAZNEGO ORGANIZMU, KRATY W OKNACH OKAZAŁY SIĘ ZA SłABE DLA PALCOW JOSIFA GIEROJA, WYMKNĄŁ SIĘ ON ZDRADZIECKIM OPRAWCOM, ZBIEGŁ DO GORI, TAM SIĘ KURUJE, TAM GROMADZI PRETORIAN I NIEBAWEM NA ICH CZELE NA MOSKWĘ RUSZY

po nim niczym fantastycznie opalone wczasowiczki, zapach pierwszego siana był niepojęty i obezwładniający, słychać b dać było tylko biały dom stojący pośrodku dymiącej trawy, z otwartych okien płynęła muzyka, ktoś grał na pianinie, ktoś śpiewał „Lili Marlene”. Przybysze rozglądali się trium-


REKLAMA

falnie, wreszcie trafiliśmy, wreszcie jest miejsce nliejsc, wreszcie mamy to, czego szukamy! Tu! Tylko tu! Tylko i wyłącznie tu! - Nie bardzo. Nie bardzo, a nawet zupełnie nie - pan Naczelnik przecząco kręcił głową. - Podeszliśmy tu bardziej dla ciekawości, dla nieziemskiego widoku i dla dopełnienia eskapady niż dla interesu. Tak jest: wiadomy dom i wiadoma ojcowizna. Nie do sprzedania i nie do kupienia. Prorok nie prorok, listonosz nie listonosz - nie odstąpi ani metra. Nie ma co prorokować - rzecz pewna. Ani metra za żadne pieniądze. Szkoda gadać. Moja zwierzchność tu nie sięga. Wasza zwierzchność, towarzyszu - proszę darować - także nie.-Obywatel prorok ma wysoko postawionych znajomych? Zaginioną małżonkę kogoś ze ścisłego kierownictwa partii i rządu odnalazł i ocalił? Czy wiem o tym? Nie tyle wiem, bo czarno na białym nikt nie poświadczył... Ale coś ludzie gadali... A jak gadali, to słyszeli... Owszem, na chłopski rozum: bez takich znajomości Fryc nie dałby rady. Od ludzi grosza nie bierze, a wypłata listonosza na niektóre jego wydatki nawet w połowie - co tam w połowie! - nawet w jednej dziesiątej, a niekiedy moim zdaniem i w jednej setnej nie starczy! Ale chłopski rozum nie tylko dla mnie nie jest najwyższą instancją. Są instancje wyższe, subtelniejsze i nade wszystko nie dostępniejsze. Nie, w takim razie nie zajdziemy choć na szklankę wody. Ani w takim razie, ani w innym. W tym domu nie akceptuje się żadnych odwiedzin, niezapowiedzianych zwłaszcza. Moich też nie. Powtarzam: Naczelnikiem jestem na poczcie. Dobra znajomość, nawet zażyłość, owszem, istnieje, być może nawet głęboka, ale daleka od poufałości, a wpadanie bez zapowiedzi jest poufałością. Obie strony tego rygorystycznie pilnują. Tym rygorystyczniej, że nie tylko w Sigle łażenie po chałupach to jest codzienność, i nie dziwota: dwa telefony na krzyż... Jak ludzie mają zapowiadać, że wpadną z wizytą? Heroldów słać? W tym wypadku sytuacja inna i szczególna. Gdy się wchodzi na przedsionki Bóg wie czego - trzeba ze specjalną pieczołowitością, a nawet ostrożnością pilnować reguł. Umówić się również niepodobna. Nie ma co kombinować. Nie przyjmą nas. Psami nie poszczują, ale niepokojące rzeczy mogą się zdarzyć. Zbierajmy się, pora późna. Widzieliśmy wszystko, a nawet więcej. Widzieliśmy więcej, niż powinniśmy. Miejsce niezwykłe, ale tylko na jeden rzut oka, zapuszczać się głębiej, a nawet przystawać dłużej nikt nie śmie. I zachwyceni pięknem naszych stron przybysze bez szemrania odpuszczali, bez żalu rezygnowali, na nic nie naciskali, przelotna chęć wywarcia presji służbowej odlatywała z furkotem, zachwyt płynnie znikał z ich rozmytych rySÓW; nie było wiatru, niebo dalej bezchmurne, ten sam upał na wysokościach, a nas nagle zimny dreszcz przechodził; szybkim krokiem, nadmiernie szybkim, jakby dla koniecznej rozgrzewki, ruszaliśmy w kierunku czekającej u stóp zbocza wołgi; W ostatniej chwili oglądałem się za siebie: na progu domu stał odziany na czarno mężczyzna, unosił dłoń ku oczom i spoglądał w naszym kierunku - zaczynałem się trząść i biegłem, i ledwo zauważałem, że i pan Naczelnik, i towarzyszący nam przybysz też się trzęsą i też biegną; kierowca czekał na nas z zapalonym silnikiem i otwartymi drzwiarni, wpadaliśm:-do środka, auto ruszało z piskiem opon, z.a.ciś.ruęte!la. kierownicy dłonie szofera były białe’ jak śnieg, tłuste krople potu spływały mu z czoła.

WYDAWNICTWO ALETHEIA POLECA

44


9 MILIMETRÓW POD FOTELEM 46

OBOK JULII EUSTACHEGO RYLSKIEGO 8.$Ä¥( 6,Ä… : 0$5&8 1$.â$'(0 :$56=$:6.,(*2 WYDAWNICTWA WIELKA LITERA

6=7</(78-(&,( .2%,(7<" : :2/1<&+ &+:,/$&+ -(12


46

SALUZZO )5$*0(17 12:(- 32:,(ė&,

fot. Krzysztof Dubiel

EUSTACHEGO RYLSKIEGO


47

DROGA DO SALUZZO MINĘłA NAM DOBRZE. NA GRANlCY W MENTONIE BYŁO PUSTO. LIGURIA OD STRONY ZATOKI, A POTEM PIEMONT PO CÓTE D’AZUR WYDAŁY MI SIĘ BEZ CHARAKTERU.

Z

a Cuneo zaczęły się mgły. Dzień skłaniał do smutku. Tomo był zniechęcony, Błagoje próbował go ożywić, ale po półgodzinie dał spokój i Jugole zamilkli. W oplu kadetcie przygotowanym do podróży przez Aleksego, jednego z dwóch goryli Kima Sewastopola, rozpanoszył się kwaśny odór starych aut służących różnym użytkownikom - i każdy z nich pozostawił w środku swój zapach. Palono w nim papierosy, jedzono kanapki, naj pewniej uprawiano seks, wywrzaskiwano pretensje, oddawano przysługi, czyhano na rewanże, tłumiono despekty, licytowano się na puste przechwałki, sprzątano po tym nieuważnie, tak jak to się dzieje, gdy wnętrza aut, mieszkań, domów nieustannie pozostawia się następnym. Diesel chodził jak traktor, kierownica miała luz na trzy czwarte obrotu, pedał gazu wpadał pod podłogę, sprzęgło wymagało zmiany, a hamulce rwały jak ból zęba. Małorus Aleksy, z zadem jak sagan, bliski pięćdziesiątki, z którego usług Kim Michajłycz korzystał już niechętnie, wręczając mi kluczyki i dokumenty, powiedział, że pod moim siedzeniem leży przetarty, naładowany dziewięciomilimetrowy Vigneron z przyciętą lufą, stanowiący w istocie wyposażenie opla, nigdy zresztą nieużyty, ale strzeżonego Bóg strzeże i skoro zawsze tam był, niech zostanie. Sprzeciwiłem się gwałtownie tej obecności, przekonując Małorusa, że przy każdej kontroli jesteśmy z tym automatem ugotowani. - Kontroli nie będzie - odpowiedział Aleksy, napierając na mnie swym potężnym ciałem, bo miał zwyczaj obnosić się ze swą zwalistością i demonstrować ją każdemu, kogo podejrzewał o niegotowość na jego argumenty. - Nikt was nie skontroluje, jeśli uwiniecie się do wieczora. Tomo i Błagoje Sumak chcą, by automat był tam, gdzie jest, na wszelki wypadek Mówię ci o tym, byś wiedział, na czym siedzisz, a poza tym nie twój interes. Upierałem się, że to nonsens, ale Małorus był nieprzejednany; pilnujesz drogi i miejsca, to wszystko. Nie lubiłem Aleksego w przeciwieństwie do drugiego goryla, Prowansalczyka Marca Vemeuilla, który był fIzyczną antytezą Ukraińca i człowiekiem nienagannie wychowanym. Mój chlebodawca ufał mu bardziej i jeśli sytuacja wymagała, by był chroniony na serio, wybierał Francuza. Zapytałem, czy Kim Michajłycz wie o automacie, i cofnąłem się o krok - To nie jest sprawa bossa - Aleksy znów się do mnie zbliżył. - To sprawa Toma i Błagoje, a ty wiesz o niej tylko dlatego, że prowadzisz ten wóz. Saluzzo było jak opustoszałe. Zaparkowaliśmy przed kościołem San Giovanni. Bez trudu znalazłem trattorię, o krórej wspomniał mi SewastopoL Błagoje wyskoczył z auta, Tomo się ociągał. Potem zeszli uliczką w dół wśród malowniczych zaniedbanych domów i zniknęli za katedrą. Czułem się nieswojo z ich bałkańską przebiegłością. Nudzi-

ły mnie ich tęskne, cicho skowytane pieśni z okolic Kragujevaca, Preljina, Gruży. Słabo mi się robiło od ich wspomnień i wspomnień ich ziomków, w których zawsze lała się krew ludzi i zwierząt, wszędzie snuły się duchy partyzantów marszałka Tity, a o wszystkim przesądzał nóż. Nie rozumiałem, czemu każda ich kobieta była jak Jovanka Broz lub jeszcze piękniejsza. Ze wstydem stawałem z nimi w koło, sztywny jak kij od szczotki, a ich matka, którą raz była Jugosławia, skąd dali nogę, innym razem święta Serbia, a najczęściej wieś pod zalesionym stokiem z mgłami atakującymi doliny, z cerkwią, kamiennym mostem, wygiętym w łu!{ nad rozdokazywanym strumieniem, budziła we mnie lęk i chęć ucieczki. Wymiotowałem od ich rakii, trułem się dymem ich bez opamiętania palonych papierosów, onieśmielały mnie ich dziwki. Fatalnie czułem się z ich nieopanowaniem i tą wygodą zdawania się zawsze na instynkt i najpierwsze emocje. Jak tylko ich ujrzałem, rok temu, na wysokim podjeździe do domu mego chlebodawcy, gdy odstawieni w ciemne garnitury, skropieni Paco Rabanne, wysocy, zręczni, za eleganccy jak na porę dnia i miejsce, pokłonili się Kimowi Sewastopolowi w imieniu własnym i ojczyzny, to poprosiłem w duchu opatrzność, by nie zdawała mnie na ich towarzystwo. Wszedłem do trattorii. Zamówiłem kawę, carpaccio, makaron i pieczywo. Kim Sewastopol nie wtajemniczał mnie w swoje interesy, a tym bardziej mnie do nich nie używał. Trzymał mnie z dala od swoich spraw i raczej stwarzał mi możliwości zażywania piękna, jakim się otaczał, lecz nie miałem wątpliwości, że ceną tego piękna nie było inne piękno, jak w przypadku starych miejscowych rodzin, do których mego pana zawozi” łem, tylko brud, gwałt, wiarołomstwo, nieustanne mijanie się z normą. Wernisaże, premiery fimowe, opera, bankiety z zastępami pięknych opalonych kobiet z całej Europy - to były przybytki, do których wstępowaliśmy, jak złodzieje, którzy zwinęli zaproszenia. Wygodny dom w Antibes, z ogrodem, basenem, kortem do tenisa, kręgielnią, błyszczał urodą, nad którą czuwało sześć osób, najsurnienniej, jak to możliwe, lecz jego fundamenty to była zaraza. Kim Sewastopol z daleka mnie trzymał od jej jadów. Podejrzenie, że po czterech latach mej nienagannej służby i po trzech z okładem przyjaznych relacji postanowił zaprowadzić mnie do podziemi, bym się dowiedział, czemu naprawdę służę, tylko z zazdrości o rudą Angieleczkę z Darlington lub łatwe kontakty, na jakie sam długo musiał pracować - to podejrzenie wydało mi się niedorzeczne, bo mój chlebodawca z całym swym groźnym i nikczemnym najpewniej życiem był ponad taki prostacki rewanż. Nie namówił go też na to żaden, cudzy lub własny, kaprys, bo Kim Michajłycz był na nie za twardy. Zamieszała się w to, myślałem, mieszając makaron z pomidorami i parmezanem, jakaś konieczność. Jakaś nieszczęsna konieczność. Lecz po czym miałbym ją poznać i jak ją ocenić w konfrontacji z misją, jaką w Saluzzo wykonać mieli Jugole, których przywiozłem. Warunki jakiej kontrabandy mieli tu omówić? Z kim porozmawiać? Które pieniądze oddać lub pewniej odebrać? Kto był dłużnikiem, którego mieli postraszyć? Komu przestrzelić kolana lub połamać palce? Co ze sobą przywieżli i co mieli zabrać? I czemu tego zapuszczonego, śmierdzącego swymi pasażerami opla nie prowadził żaden z nich? W końcu na swoje niewyszukane roboty, o których zdarzało im się czasami napomykać, nie woził ich szofer. Cze-


go miałem być świadkiem i co miało z tego dla mnie wyniknąć? Stawiałem sobie pytania szeptem, co zawsze wzbudzało zainteresowanie postronnych, jeżeli się zapominałem w miejscach publicznych. Teraz zauważyłem, że przypatruje mi się starsze małżeństwo z rogu sali. Zamówili espresso i chybaby już sobie poszli, gdybym ich sobą nie zaciekawił. Po trzech kwadransach Jugole wrócili z torbami, z których wystawał por, rzepa, szparagi. Zapytałem ich, czy byli na targu, a oni odpowiedzieli. że po to tu przyjechaliśmy. Warzywa poszły do bagażnika i ruszyliśmy z powrotem. Listopadowy dzień się przechylił. Znów zbierało się na jesienne mgły. - Nie moja rzecz - odezwałem się po półgodzinie. Tomo siedzący obok otworzył oczy i spojrzał na mnie bystro. - Nie moja rzecz - powtórzyłem. - Ale nie pojechaliście do Saluzzo po szparagi. Błagoje warknął z tylnego siedzenia, że dobrze się urządziłem przy bossie, że jeżdżę tu i tam i nic nie jest moją rzeczą. - Nie przesadzaj - rzekłem, a Tomo, przypatrując mi się z niechęcią, powiedział, że Błago ma rację, że wszystko można powiedzieć o mym zajęciu, ale nie to, że się natyram, i że każdy by chciał nic nie wiedzieć. - Bez przesady, Tomo. Moja robota ma też złe strony. Gdyby ich nie miała, tobym z wami tu nie był. Jechaliśmy teraz płaskim krajem w szpalerze topól, drogą jak strzelił, 130 km na godzinę i diesel się wyrównał. - Jeżeli wam powiedziałem, że to nie moja rzecz, to tylko po to, by wam nie przyszło do głowy, że wolałbym wiedzieć, co robiliście w Salluzo poza wizytą na targu. Każdy robi swoje. Ja jestem swfer. - To pilnuj drogi, Jano - warknął Tomo i zamknął oczy. Ale nie było czego pilnować, droga prowadziła sama, a monotonia krajobrazu usypiała, więc pilnować trzeba było siebie. Domy były zadbane, pola starannie uprawione, drzewa poprzycinane, ścieżki wysypane żwirem, zwierzęta na oku. Jeżeli chciało się jechać przez kraj, który nie zaskakiwał, to Liguria i Piemont były dobrym pomysłem. - To kobieta, niemłoda, ze 40 lat albo i więcej - odezwał się Błagoje po kwadransie, jak odzywamy się o niczYm, gdy pęta nas nuda, a sen nie przychodzi. - I kurwa do tego. Mam na nie sakramenckie oko, nie to co ty, Jano. Więc jak mówię, że kurwa, to kurwa. - Zamknij się, Błago - Tomo otworzył oko i spojrzał nim przed siebie. - Za dużo gadasz. - Dzwonimy, otwiera drzwi, w ręku lanlpka wermutu, a w ustach players ze złotym ustnikiem i wymalowana, choć brzydka jak noc. Co ona miała przez twarz, Tomo? - Zamknij się, Błago - zajęczał Tomo. Spojrzał na mnie drugim okiem i dodał: -A ty pilnuj drogi. Błagoje nie mógł się powstrzymać. Nosiły go po oplu nuda, zdrowie i młodość. - Wiem, że to był wermut, bo po wszystkim żeśmy go łyknęli. Dobre tu mają wermuty. Zgadza się, Tomo? Szarzało, zwolniłem do setki, mijaliśmy miejscowość za miejscowością z otynkowanymi na biało domami. Niektóre z nich miały dachy pokryte czerwoną, ceramiczną dachówką i wyglądały jak muchomory. Pojawiły się też kominy fabryk na horyzoncie. Zapuściłem radio, ruszyłem skalą, odezwał się Chopin, Tomo natychmiast go wyłączył. Na drogę sunął opar za oparem, nie miałem długich świateł ani przeciwmgielnych. Zapytałem: - To po czym, Tomo? - Co poczym?

- Po czym napiliście się wermutu, który wam tak smakował? Tomo odwrócił się do Błagoje i wycedził przez zęby, żeby stulił pysk. Do końca podróży, jeśli łaska. Był wysoki, barczysty, cienmy, przystojny i przypominał kapitana z tym swoim posępnym wdziękiem desperata spisanego na straty. A Błagoje młodzieńca ze złotym zębem, tak mi się w każdym razie zaczęło podczas tej jazdy wydawać. Cienmo się już zrobiło, jak to o piątej po południu jesienią. Nie było gwiazd ani księżyca, tylko coraz więcej mgieł. Tomo popatrzył na mnie, walcząc ze snem. - Kim jesteś, Jano? - Szoferem - odpowiedziałem. - A dokładnie? - Sługą mego pana, Kima Se\va5topola. - To trzymaj się tego. W istocie tak to \vyglądało. Odpowiadała mi rola sługi łaskawie traktowanego i dystans, jaki dzielił mnie do mego chlebodawcy i jego przyjaciół, i uprzejma protekcjonalność, z jaką się do mnie zwracano, i delikatność poleceń nieprzekraczających moich umiejętności. Wśród kontentych, dobrze ubranych, niemłodych ludzi czułem się na swoim miejscu, nieustannie gotowy do świadczenia im uprzejmości, jaka wynika ze zdrowej relacji pan i jego sługa, jeżeli tylko jakaś menda nie prowokuje w nas buntu. Z radością wyskakiwałem zza kierownicy brytyjczyka, by otworzyć tylne drzwi limuzyny memu chlebodawcy, i kłaniałem mu się w odpowiedzi na: „Wielkie dzięki, Jan Joanowicz”. Bez wstydu nadskakiwałem każdemu wyróżnionemu przez Kima Michajłycza gościowi jego domu, basenu, kortu tenisowego czy restauracji, do których lubił zapraszać. Szczęśliwy byłem, gdy od Ziny Kamieńskiej z komitetu budującego dom wspomnień w Antibes dostałem nowego franka za podniesienie z ziemi upuszczonego bukieciku rezed, a jej nieładnej córce Oldze - zobowiązany za uśmiech, jaki mi do tego franka dołożyła. Wzruszony, gdy pozwolono mi odwieźć Marię Kiriłłowną Rannik do jej biednego mieszkania w złej dzielnicy Marsylii, a potem pokłonić się jej nisko w imieniu wszystkich ofiar naszej obojętności. Wdzięczny, gdy w imieniu Julii zapytałem ją o sierpień nad Swidem, pół tysiąca kilometrów od Moskwy w stronę Kargopola, a ona odpowiedziała: „Niechźe się pan zajmie czymś praktyczniejszym”, zwalniając mnie z odpowiedzialności za ten dziwny epizod z życia mojej pięknej nauczycielki.

PRZYSZŁO MI DO GŁOWY, ŻE DO PRZYJEMNOŚCI, JAKIE MNIE WYPEŁNIAJĄ, DODAM JESZCZE JEDNĄ. I SKUJĘ MORDĘ NOCNEMU PORTIEROWI Urodzony był ze mnie sługa. Nie niewolnik, lecz sługa z prawem do najświetniejszych przedstawień. Przepracowany i zapuszczony diesel na wysokich obrotach usypiał. Opary o przedziwnych kształtach cofały we wspomnienia dziecięcych fantazji. Tomo zamknął powieki. Głowa opadła mu na pierś. - Zadźgaliście kobietę? - zapytałem szeptem

48


49

Nie było odpowiedzi ani wyjaśnienia, bo nie mieli się czego obawiać, więc też przed kim spowiadać. Wiózł ich kumpel. Ktoś, z kim mogli się posprzeczać, pobić, przez jakiś czas nie lubić, nie widywać, nie dzielić z nim kobiet ani zabaw, nie przegrywać do niego w pokera, nie poklepywać go po ramionach, nie ściskać na powitanie, ostatecznie nie powierzać mu tajemnic, ale wiózł ich ktoś, kogo lojalność się nie unieważnia. Kumpel pójdzie za nami w ogień, bo liczy na wzajenmość, bo ma ją zawsze na oku. To ktoś więcej niż przyjaciel, bo przyjaźnie się kończą lub więdną, a kumpel to opoka niekruszejąca nawet po jego lub naszej śmierci. Mężczyzna obejść się może bez wszystkiego, z pieniędzmi i kobietami włącznie, lecz braku kumpli nie przeźyje, tego stanu, który nie zależy od pogody, dnia tygodnia, gwiezdnych konstelacji. Dzierżawca szrotu pod Tulonem, właściciel knajpy w Hycres dla swojaków z Bałkanów i szofer urki w chwili blasku, byliśmy jak z szelmowskiej opowieści. Ale tylko ja wiedziałem, jak bardzo lęki, jakim byłem podszyty, i emocje z katalogu wszelkich neu roz wykluczają mnie z kompanii. - Sztyletujecie kobiety? Błagoje parsknął śmiechem. - Sztyletujecie kobiety? - powtórzyłem tonem jaki na ich miejscu by mnie zastanowił. - W wolnych chwilach, Jano - odrzekł Błagoje, po czym, wy glądając przez szybę, dodał: - Nie jechaliśmy tędy. Odpowiedziałem mu, że kiedy w Saluzzo posz! na targ warzywny, zajrzałem do mapy i znalazłen skrót przez góry. Powiedziałem mu, że zyskamy 80 km, jeżeli odbijemy w stronę granicy z Francją a po drodze zdążymy wstąpić do oberży na kawę. - Kawy to bym się napił - mruknął Błagoje i opad z powrotem na siedzenie z głową w ramionach. Góry nie były wysokie, droga wiodła w nie wy godnie, długimi łukanli. Mgła rzedła. Domów było coraz mniej, a po kilkunastu kilometrach skończyły się zupełnie. Po półgodzinie wjechaliśmy na pusty parking. Budowla u jego końca, ani zamek, anhangar, wciśnięta w las, była cienma. - Kawy to tu się raczej nie napijemy - rzekł Błagoje. - Ale możemy się odlać. Błagoje załatwiał się na beton odwrócony pIecami. Tomo podszedł do budynku. Sięgnąłem pod fotel. Automat śliski był

REKLAMA

od oliwy, jaką go zabezpieczono, nie wsiąkła w całości w ręcznik frotte. Odbezpieczyłem go i posłałem serię w plecy Toma. Jakby przyspieszył pchnięty pociskami. Broń była niezawodna, poręczna i delikatna, nie poczułem kontry. Błagoje odwrócił się do mnie z kutasem na wierzchu. Uśmiechnął się jak do kumpla, który w zabawie poszedł za daleko. Padł jak ścięty. Tomo wspinał się na schody oberży, podciągając się o drewnianą poręcz. Na ich szczycie zachwiał się i runął w tył. Ręce tłuste miałem od oliwy. Wytarłem je w ręcznik, zawinąłem go wokół broni i włożyłem z powrotern pod siedzenie. Przy szybie leżała paczka białych kentów Toma Ustica. Zapaliłem, papieros wydał mi się lekki, słodki, mdły. Zamieniłem go na swojego gauloise’a bez filtra. Zaciągnąłem się głęboko. Papieros boski miał smak, jak wysuszony skwarnym latern sport na placu przed warsztatami, gdy przyszło mi do głowy, że tego pięknego sierpniowego poranka do przyjenmości, jakie mnie wypełniają, dodam jeszcze jedną i skuję mordę nocnemu portierowi. (...) Od południa zacięło nagle lodowatym deszczem i zrobiło się zinmo. Wełnista chmura przywędrowała nad parking, odsłaniając na północy czyste niebo z brylancikami gwiazd. Otaczające mnie zewsząd drzewa się powyostrzały. Jaśniejszą stroną parkingu pomknęło w tarninę jakieś nastroszone zwierzątko - kuna, łasiczka, wiewiórka cierpiąca na bezsenność. W światła reflektorów wleciał obłąkany nietoperz. Z lasu odezwała się zagapiona wilga. (...) Kilka lat potem, już w kraju, podczas nieudanego rachunku sumienia, wzruszony rzewną urodą łąki pod Drohiczynem, tak innej od wystawność Śródziemnomorza, zapytałem siebie, czy gdybym lubił Toma i Błagoje, nie skończyliby tak źle. Nie potrafiłem sobie na to pytanie odpowiedzieć, a ściślej potrafiłem, więc nie odpowiedziałem. Ale na razie w prowincji Cuneo, na granicy kra jów, które zaanektowały więcej piękna, niż im się należało, byłem samotnym zakładnikiem własnych zobowiązań wobec obcego mi kanonu, elementem tajemniczej konstrukcji, w której nie można było być widzem, marnie do życia podłączonym mizantropem, wilkiem z podkulonym ogonem. Bezkarnym, niesłużącym nikomu, nawet sobie owładniętym przyjenmością, której po raz pierwszy zacząłem się bać.



51


.2%, (

52

7$ = .

6,ûĥ

72 / 8%

.û"

,(ĥ1

fot. Patrycja Płatnik

(


SEKSWAKACJE STULECIA 53

„GDYBY PAN MNIE ZOBACZYŁ, NA PEWNO WZBUDZIłABYM PANA WSPOł.CZUCIE. KIEDY JESTEM SAMA, W ROZPACZY ODKŁADAM KŚIĄŹKĘ, BIORĘ JĄ Z POWROTEM DO RĘKI, CHODZĘ PO POKOJU, WYLEWAM MORZE ŁEZ, WYCIERAM OCZY, ZNOWU CZYTAM, ALE UDAJE MI SIĘ PRZEBRNIĄĆ TYLKO PRZEZ TRZY LINIJKI.

R

zucam książkę, płaczę, przepraszam, dobry panie Richardson, już dłużej nie mogę! To Pana wina - napisał Pan więcej, niż mogę znieść, rzucam się na sofę. Tak do Samuela Richardsona, autora romansu stulecia „Pamela, czyli cnota nagrodzona”, pisała w 1748 r.lady Bradshaigh, jego najwierniejsza czytelniczka i korespondentka. Jak wiele dam z epoki zachłysnęła się możliwościami, jakie dawał tworzący się właśnie gatunek - powieść. Kobietom pozwalał snuć coraz odważniejsze fantazje, identyfikować się z heroinami, na których cnotę dybali zdeprawowani arystokraci, i uciekać w zacisze buduaru od codzienności matki i pani domu. Zaczynała czytać nawet służba - sam Richardson twierdził, że „Pamelę” napisał dla „niższych klas”. Jego heroiną była właśnie służąca. Powieść natychmiast zaniepokoiła strażników miejsca kobiety w społeczeństwie - słaba płeć była przecież zbyt egzaltowana i przez to narażona na zgubne skutki lektury. Nawet Goethe pisał do swej siostry, zachwyconej kolejną powieścią Richardsona, żeby „zostawiła te głupoty”. DIABEŁ PODSUWA ROMANSIDŁO Zwłaszcza wiek XIX, kiedy czytanie stało się naprawdę powszechne, lubował się w sianiu paniki moralnej. Zagrożeniem dla moralności miały być i romanse, i powieści awanturnicze, i książki dla młodzieży. Na obrazie Antoine’a Wiertza z 1853 r. naga kobieta leży w lubieżnej pozie, pogrążona w lekturze, a spoza kadru postać z diabelskimi różkami podsuwa jej kolejne romansidło. To upozowana na moralitet pornografia, typowa dla stulecia postępu. Upadek moralny dziwnym trafem dotyczył zawsze tylko młodzieży i kobiet. To ich seksualność patriarchalne społeczeństwo brało w ryzy. Wiadomo - miało to służyć przede wszystkim ochronie potomstwa i jego legalności. Kobiety, które sprzeniewierzały się temutam porządkowi, miały do wyboru trzy role: dziwki, czarownicy albo wariatki. Zwłaszcza jeśli zabrakło im chroniącego przed infamią społecznego statusu. „13 kwietnia 1645: pan Edward Hopkins, gubernator Hartford w Connecticut, przyjechał do Bostonu i przywiózł ze sobą żonę, która popadła w smutną niemoc, w utratę zmysłów i rozumu przez lata narastającą”. Według kronikarza z epoki przyczyną było to, że „całkowicie poświęciła się czytaniu i sama napisała wiele książek. Jej mąż, bardzo kochający i czuły, nie chciał jej tego pozbawiać, ale kiedy zobaczył swój błąd, było już za późno. A przecież gdyby zajmowała się sprawami domowymi, nie zboczyła ze swej drogi i nie zaczęła się mieszać w rzeczy, które przystoją mężczyznom, których umysły są silniejsze, pozostałaby w zdrowiu”.

Strach przed zmianą społecznego porządku pod wpływem czytania nie był do końca nieuprawniony. Pod koniec XVIII w. pewien niemiecki podróżnik nie mógł wyjść z podziwu, że w Paryżu czytają wszyscy. „Wszyscy, a szczególnie kobiety, trzymają książki w kieszeniach. Ludzie czytają, kiedy jadą powozem i kiedy są na spacerze, czytają na przerwach w teatrze, w kawiarniach, nawet w kąpieli. Kobiety, dzieci, podróżnicy i praktykanci czytają w sklepach”. No i mieliśmy rewolucję francuską. Belinda Jack prześledziła losy kobiet czytelniczek od pierwszych skrybek w starożytnym Babilonie (tak, były takie), poprzez żyjącą na przełomie XIV i XV w. Christine de Pisan, autorkę „Księgi o mieście kobiet”, prafeministkę zirytowaną panującą w ówczesnej kulturze mizoginią, po Virginię WooIf, która we „Własnym pokoju” wyliczyła przyczyny litera kiej „niemocy” kobiet, niezdolnych rzekomo do tworzenia literatury. „By móc pisać wiersze albo powieści, musicie mieć 500 funtów rocznego dochodu oraz własny pokój zamykany na klucz” - pisała WooIf, podkre ślając, że podstawą twórczego rozwoju jest finansowa i społeczna niezależność, której kobietom przez stulecia odmawiano. LORD SZALONY, ZEPSUTY I NIEBEZPIECZNY Powiedzenie, że czytanie, upowszechnienie druku, a potem edukacji przyczyniło się do emancypacji kobiet, to banał. Musiało, bo poszerzało horyzonty, wyrywało z zamkniętego środowiska, czy był to buduar, kuchnia, czy obejście. Więc przewrotnie zabrzmi teraz opowieść o kobiecie, której czytanie przyniosło zgubę - niedole cnoty rodem bardziej z powieści piekielnego markiza de Sad e niż dobrodusznego drukarza Richardsona. To najsmutniejsza historia, jaką ostatnio słyszałam. Smutna, bo nie ma w niej radosnych wspomnień, są tylko stracone nadzieje. Szwajcaria, elegancka willa, dwóch młodych, pięknych, bogatych poetów i zapatrzone w nich „wyzwolone” młode kobiety. Historia opisywana wielokrotnie, fascynująca pisarzy i filmowców, w tym Kena Russella, który przedstawił j ą w słynnym „Gotyku”. Jednak dopiero lektura książki Tony’ego Perrotteta „The Sinner’s Grand Tour. A Journey Through the Historical Underbelly of Europe” (Grand Tour grzesznika: podróż przez historyczne podbrzusze Europy) zwróciła moją uwagę na losy bohaterki tych „wakacji stulecia” - najmniej znanej, a chyba najbardziej tragicznej. Jest rok 1816. 28-letni lord George Gordon Byron, którego talent literacki szedł w parze z talentem do wychodzenia poza społeczne i obyczajowe ramy, „szalony, zepsuty i niebezpieczny” - jak określiła go jedna z jego kochanek lady Caroline Lamb - musiał uciekać z Wielkiej Brytanii przed homoseksualnym skandalem. Kiedy przebywał w willi nad Jeziorem Genewskim, którą wynajął na całe lato, dołączył do niego młodszy o pięć lat Perey Bysshe Shelle. Towarzyszyły im dwie 18-letnie przyrodnie siostry, Mery Wollstonecraft Godwin (później Shelley) i Clairi CIairmont. Będą dyskutować o literaturze i snuć opowieści grozy, a Mary spisze historię Frankensteina i sama przejdzie do historii. Claire próby literackie nie wychodziły, choć zaczęła pisać tekst pod obiecującym tytułem „Idiota”. Ta przyjemna brunetka ceniona za poczucie humoru, która przybrała nowe imię za-


miast banalnego „Jane”, była kochanką Byrona. Sama wskoczyła mu do łóżka. Wcześniej, jako początkująca pisarka, słała do niego prośby o poradę, a potem „bombardowała go codziennymi pełnymi pasji komunikatami” i zaaranżowała spotkanie w gospodzie za miastem. JAK KOBIETY ODKRYŁY WOLNĄ MIŁOŚĆ To zachowanie jak na początek XIX w. dość nietypowe, ale młode kobiety wychowywały się w wywrotowym otoczeniu. Ojcem Mary i ojczymem Claire był radykalny filozof William Godwin, który zadbał o ich wszechstronną, ale odbiegającą od tradycyjnej edukację. Od dzieciństwa zachęcał dzieci do czytania. Jego pierwsza żona, Mary Wollstonecraft, zmarła podczas porodu matka Mary, była prekursorką feminizmu, autorką rewolucyjnej broszury „Wołanie o prawa kobiety” (1792). A także zwolenniczką wolnej miłości, zniesienia opresyjnych małżeńskich więzów, choć wzięła ślub niedługo przed śmiercią. Druga żona Godwina, matka Claire, zanim wyszła za mąż, miała dwójkę dzieci z nieślubnych związków. Właśnie to, co działo się na marginesach tych uregulowanych seksualnie społeczeństw, jest najciekawsze dla nas, podglądaczy z przyszłości. Trafiali tam „galernicy wrażliwości” niemieszczący się w zbyt sztywnych ramach epoki, umysły zbyt wyzwolone, chromosomy zbyt nietypowe. Prekursorzy i prekursorki, którzy nierzadko słono płacili za swą odwagę. Moralista powiedziałby, że to czytanie wolnomyślnych książek zgubiło Claire - także czytanie Mary Wollstonecraft seniorki, której książki pochłaniała. Ona sama będzie twierdzić, że zgubili ją mężczyźni, ale tak się złożyło, że oni również te książki pisali. Realista dodałby zapewne, że popełnianie kolosalnych życiowych pomyłek jest przywilejem młodości niezależnie od epoki. „Jam się przenigdy nie zgadzał z tym tłumem / Którego dzisiaj wszystkim jest rozumem / Wybrać zśród ludzi kochankę lub druha, / Innych, choć pięknych i wielkiego ducha, / Strącić w pomroki zimnej niepamięci” - zanim te strofy powstały, Claire musiała znać zawartą w nich pochwałę wolnej miłości z długich dyskusji z autorem. I także tę: „Miłość w tym różna od prochu i złota, / Że, choć dzielona, nie traci żywota”. Pochodzą z wydanego w 1821 r. poematu „Epipsychidion” w przekładzie Jana Kasprowicza. Gdy Mary miała 16 lat, zakochała się bez pamięci w Shelleyu, również piewcy romantycznej wolnej miłości. Był nieszczęśliwie żonaty. W lipcu 1814 r. uciekła z nim za granicę. Claire pojechała z nimi.Między nią a Shelleyem narodzi się silna przyjaźń i intelektualne porozumienie, którego ona pod koniec życia się wyprze. BOYS WI BE BOYSLL Claire Clairmont znamy głównie z nieprzychylnych uwag Byrona, dla którego szybko stała się ciężarem. „Nigdy jej nie kochałem ani nie udawałem, że ją kocham - pisał do przyjaciela - ale mężczyzna jest mężczyzną. Jeśli 18-letnia dziewczyna obskakuje cię o każdej porze dnia i nocy, jest tylko jedna droga”. W styczniu 1817 r. Claire urodziła córkę. Mała Allegra stała się zakładniczką trudnych stosunków obojga. Byron, który unikał Claire, jak mógł, przejął opiekę nad dzieckiem, ale wkrótce odesłał je do klasztornej szkoły, gdzie zmarło w wieku pię-

ciu lat, prawdopodobnie na tyfus. Zrozpaczona Claire nie mogła mu wybaczyć, że wbrew ustaleniom oddalił córkę od siebie, i obwiniała go o jej śmierć. Przeżyła ich wszystkich. Shelleya, który utopił się w wieku lat 29, i Byrona, który zmarł w wieku lat 36. Także Mary Shelley, która zmarła jako sławna pisarka w 1851 r. Claire dożyła osiemdziesiątki i zaczęła pisać wspomnienie o „lecie miłości”, odkryte przypadkiem przez młodą badaczkę w 2009 r. Kilkanaście stron zapis anych drobnym starczym pismem to gorzkie oskarżenie „systemu wolnej miłości” Shelleya. Nie chodziło chyba tylko o to, że epoka zmieniła s ię na wiktoriańską, a człowiek na starość staje się często bardziej konserwatywny, czasami też przechodzi na katolicyzm, jak dożywająca swych dni we Florencji Claire. To był żal, który narastał przez całe życie. Claire za wolną miłość zapłaciła najwięcej. Dwaj bogaci arystokraci musieli co najwyżej odganiać się od natrętnych nastolatek i organizować im porody albo im zapobiegać. Dzisiaj czcimy ich jako wielkich romantycznych poetów. Mary Wollstonecraft Godwin po tragicznej śmierci Harriet, pierwszej żony Shelleya, wyszła za niego za mąż, co uregulowało jej status. Claire nie poślubiła żadnego mężczyzny, utrzymywała się jalw guwernantka, a finansową stabilność zyskała dopiero po latach dzięki spadkowi po Shelleyach. POTWORY PODŁOŚCI I ZDRADY „Pod wpływem wiary w wolną miłość zobaczyłam, jak dwóch najpierwszych poetów Anglii... najbardziej wyrafinowanych i szacownych przedstawicieli epoki zamieniło się w potwory kłamstwa, podłości, okrucieństwa i zdrady... Pod wpływem wolnej miłości Lord B. stał się ludzkim tygrysem zaspokajającym swe pragnienie, zadając ból bezbronnym kobietom, które pozostając pod wpływem wolnej miłości... kochały ich” - napisała umierająca Claire. Jeszcze bardziej dostaje się Shelleyowi, heroldowi wolnej miłości. Niektórzy biografowie sugerują, że Claire była również jego kochanką, choc Mary Shelley zarzekała się, że to niemożliwe. Nieważne. W mniemaniu Claire zawinił przede wszystkim tym, że sączył do jej ucha ideologię która ją skrzywdziła. „Ona nie uważa, że jest za cokolwiek odpowie· dzialna. To stara kobieta, która atakuje idealizm młodej kobiety, co jest bardzo zrozumiałe. Ale za łatwe byłoby zlekceważyć ból, który był jej udziałem” - tak wspomnienia Claire, które wzbudziy niezłą sensację w kręgach badaczy i miłośników romantyzmu, skomentował wybitny brytyjski biograf Michael Holroyd. Morał z tej historii jest banalny. Na pytanie „Czytać czy nie czytać?”, jest bowiem tylko jedna odpowiedź: „Czytać”. Gdyby Claire Clairmont urodziła się 250 lat później, dzięki wykształceniu mogłaby zarobić na siebie i na Allegrę. Może i dostałaby od sądu zakaz zbliżania się do Byrona, może na starość i tak stałaby się dewotką. Może byłaby samotna.Ale miałaby większe szanse, by nie zabraćdo grobu tyle żalu. My, jej potomkinie, nie musimy już płacić ta kiej ceny za wolność wyboru. Jesteśmy dłużnikami tej naiwnej nastolatki, której nie starczyło talentu i szczęścia, żeby znaleźć się na kartach podręczników literatury, inaczej niż reszcie bohaterów wakacji nad Jeziorem Genewskim. I innych kobiet, które przed nią i po niej wychodziły przed społeczny szereg. Bez nich ta wolność może przyszłaby później, może inaczej.

54


=52=80,(ý 1,('ģ:,('ģ,$ 55

Amerykańcy, ach, Amerykańcy - tyle wystarczy powiedzieć i Rosjanie już ryczą ze śmiechu. Ale z samych siebie też szydzą bezlitośnie

526-$1,1 72 3275$), GOGOL W CZASACH GOOGLE’A :$&â$: 5$'=,:,12:,&= AGORA WARSZAWA

WACŁAW RADZIWINOWICZ

POD SYBERYJSKIM IRKUCKIEM ROZBIŁ SIĘ ODRZUTOWIEC TU-154 ZE 145 OSOBAMI NA PKŁADZIE. EKSPERTÓW, KTÓRZY ZBADALI JEGO CZARNE SKRZYNKI, ZADZIWIł. A PRZYCZYNĄ KATASTROFY, A JESZCZE BARDZIEJ OSTATNIE SŁOWO PILOTA.

K

apitan, pikując już ku pewnej zgubie, nie wzywał opatrzności, nie przywoływał marny, jak zrobiłby to pewnie stojący w obliczu śmierci przedstawiciel innej narodowości, tylko dziarsko wykrzyknął: „Pizdziec!”, co jest tyleż ordynarnym, co ironicznym stwierdzeniem, że człowiekowi coś nie wyszło. Poczucie humoru nie opuszcza Rosjan nigdy. Nawet w chwilach najtrudniejszych, choćby wtedy, kiedy, jak mówi słynna anegdota: „Lewy brzeg Kanału Białomorskiego budowali ci, co opowiadali kawały polityczne, a prawy ci, co ich słuchali”. Potrafią przy tym jak nikt śmiać się z samych siebie, choćby szydzić z własnej nieudolności. Opowiadają na przykład

o Japończyku, który pytany o to, jak mu się podoba w Rosji, odpowiada: „Dzieci macie wspaniałe, kobiety przepiękne. Ale wszystko to, co robicie rękanli, nie nadaje się do niczego”. Takie łatki w rosyjskich anegdotach przypinają Rosjanom prawie wyłącznie właśnie Japończycy. Dlaczego im akurat wolno? Wyjaśnił rni to pewien rnieszkaniec będących przedmiotem sporu terytorialnego rniędzy Moskwą a Tokio Wysp Kurylskich. Zapewnił, że jeśli Japonia odzyska jego wysepkę, on się stamtąd wyprowadzi, bo Japończycy z zamiłowaniem do porządku, akuratnością, powagą „są dla nas jak Marsjanie. Ani się dogadać, ani konkurować z nimi nie możemy”. Z narodów bliższych, a szczególnie tych, które uważają za swoich konkurentów, szydzą na całego. Michaił Zadornow, jeden z najbardziej dziś wziętych satyryków, po prostu wychodzi na scenę i mówi: „Arnerykancy, ach, Arnerykancy”, rozkłada ręce i z politowaniem kręci głową. To wystarczy, by publiczność śrniała się do łez. Bo ten gest sprawia, że każdy widz przpomina sobie mnóstwo historyjek o - zdaniem Rosjan - tępych ponad wszelką miarę obywatelach USA. Z Niemcami i innymi rnieszkańcami Europy Zachodniej w anegdotach rosyjskich nie jest tak źle. Oni dziś w kawałach


REKLAMA

rosyjskich występują jednak przede wszystkim w roli żony Lota zamieniającej się w słup soli ze zdziwienia nad „srniekałką” Rosjan (zdolność do znajdowania niekonwencjonalnych wyjść z sytuacji ). Tak kamienieje właściciel niernieckiego hotelu, który obsztorcował gościa z Rosji kąpiącego się w basenie o niedozwolonej godzinie. Rosjanin wychodzi z wody w samych slipkach, wyciąga z nich suchutką studolarówkę i podaje ją Niemcowi „suchy banknot z kąpielówek. Tylko Rosjanin to potrafi!” - zapewnia pełne sale opowiadający tę historyjkę Zadornow. Ulubionym pośrniewiskiem są dziś w Rosji Bałtowie, zdaniem Rosjan ograniczeni i strasznie powolni. A tajemnica tej umysłowej ospałości tkwi w tym, że - jak opowiadają Rosjanie - ciało normalnego człowieka w 97 proc. składa się z płynów, a takiego na przykład Łotysza - z płynu hamulcowego. W Polaku Rosjanie nie widzą dziś bohatera żartów. Chyba że wspominają legendarnego Iwana Susanina, który w czasach smuty wyprowadził ścigający cara polski oddział na bagna i tam utopił w błocie. Najpopularniejsza anegdota na jego temat ma formę ogłoszenia drobnego: „słownik polskich przekleństw sprzedam. Iwan Susanin”.

NAJBARDZIEJ BEZLITOŚNIE ROSJANIE NABIJAJĄ SIĘ JEDNAK ZE SWOICH. Z LENINA, STALINA, BREŻNIEW. CORAZ CZĘŚCIEJ TEŻ Z PUTINA I JEGO WYWODZĄCYCH SIĘ Z KGB PRETORIAN Dzisiejszego popa i dawnego komisarza. Z pazernych, rozrzutnych, a przy tym jeszcze bardziej tępych niż Bałtowie „nowych Ruskich”. I z gaiszników (od GAI - Państwowa Inspekcja Samochodowa), czyli milicjantów z drogówki zajmujących się wyłącznie wymuszaniem łapówek od kierowców. Tego, co myślą, czego chcą, z czym się nie godzą dzisiejsi Rosjanie, nie sposób dowiedzieć się z poddanych kontroli państwa mediów. Wiele więcej da - tak jak to było w czasach ZSRR - słuchanie rosyjskich anegdot. Albo przyglądanie się losom tych, którzy je tworzą. Choćby takiego Wiktora Szenderowicza, kilka lat ternu autora cotygodniowego programu satyrycznego,,Kukły” w telewizji NTW. Putin upaństwowił tę telewizję. Szenderowicz przeniósł się do TW6. Putin zlikwidował ten kanał. Dziś raz w tygodniu, i to nie w każdym, występuje w radiu Echo Moskwy. Jak długo przetrwa ta radiostacja, nikt nie potrafi przewidzieć. Czym się tak zasłużył satyryk? Podpadł prezydentowi, kiedy w pierwszych nliesiącach jego urzędowania pokazał w swoich „Kukłach” ówczesnego szefa adnlinistracji kremlowskiej, który jako Mojżesz spotyka się z Najwyższym i opowiada o nim politykom rosyjskim. - A jak mamy go teraz nazywać? - zapytali oni. - Gospod’ Bog [Pan Bóg] - odpowiedział Mojżesz. I dodał: - W skrócie GB [tak samo jak Gossudarstwiennaja Bezopasnost’, czyli bezpieka]. 3 sierpnia 2006 Fragment wydanej właśnie książki złożonej z artykułów wieloletniego korespondenta “Gazety vvyborczej” w Moskwie

56


57

.6,没磨(.

fot.Chris van Houts

I WYSTARCZY


.6,ûĥ., ==$ .8/,6

58

='$ĥ<ý 35=(' 3$1(0 %2*,(0 HIPNOZA %,$â$ 0$5,$ HANNA KRALL ė:,$7 .6,ûĥ., WARSZAWA

Hanna Krall. Reporterka i inspiratorka. Właśnie zakończyła się edycja jej pism zebranych ( pięć tomów, 14 książek ). Jej reportaże sa obecne m. in. w teatrze Krzysztofa Warkikowskiego - „(A)pollonia”, „Dybuk”. Były podstawą scenariuszy filmów Krzysztofa Kieślowskiego i Jana Jakuba Kolskiego.

Z HANNĄ KRALL ROZMAWIA DOROTA WODECKA

Dwa lata temu, 20 lipca, w sosnę, pod którą napisałam wszystko, co napisałam, uderzył piorun. Prawda, że to znak? Potem obiegł po metalowej siatce ogrodzenie, zapalił kaloryfer, spalił kable, próbował zabić mi męża, na koniec uziemił się w piwnicy. Huk, dom się cały trzęsie, brzęk szkła, bo szyby wylatują... Jak, nie przymierzając, w powstaniu. Przez kilka godzin nic nie słyszałam. Dziwne uczucie. I to ma być znak, że koniec pisania? 14 książek nie wystarczy? W tych pięciu tomach jest 14 książek. A wystarczy? Nie myślę, że życie zamierza się do mnie jeszcze zgłaszać. Przeciwnie. Mówi, że dość już, Haniu, się naniewiedziałaś, dość już ci się nazdawało. Dość, Haniu Odpocznij. Po “Białej Marii” też miał być koniec, a życie i tak się zgłosiło. I musiała pani dopisać kolejny rozdział. Zadzwonił Paweł, bratanek poety Tadeusza Różewicza. I ode-

zwała się córka prokuratora. Tego samego dnia. On rano, ona po południu. Albo na odwrót. Oboje mówili o Stanisławie Sojczyńskim, o którym w książce ledwie wspomniałam. Napisałam, że lekarz stwierdził jego zgon. I że Sojczyński był przed wojną nauczycielem polskiego, podczas wojny dowódcą batalionu AK, po wojnie został w lesie, schwytano go i skazano na śmierć. Okazało się, że Różewicz służył w jego oddziale i dostał rozkaz: odmeldować się i wrócić z wierszami. Bo tylko słowem da się tych ludzi skleić w jedną całość - uważał dowódca. Poeta go uwielbiał, mówił Paweł. Prokurator żądał kary śmierci, mówiła kobieta. Musiałam dowiedzieć się więcej o tym człowieku. Przy okazji dowiedziałam się o jego łączniczce. O ich synu. O pewnym adwokacie. O pewnej siostrzenicy... Może „Biała Maria” będzie książką, która się nigdy nie skończy? Próbowałam policzyć pani bohaterów. Pogubiłam się, bo to kilkadziesiąt osób. Ten od dzięciołów w Otwocku miał wylew i przestał mówić. Ta, co sprzedawała na bazarze Różyckiego, umarła na raka. A ten od powstania w getcie umarł ze starości. Po powstańcu umarła Ninel, której imię było odwrotnością słowa „Lenin”. A jeszcze ostatni kantor umarł i ostatni gracz, i ostatni, który haftował woalki. A ja myślę za każdym razem: „No, proszę, i znowu zdążyłam”. I co ja mam z nimi wszystkimi zrobić? Zapamiętać. Taki tłum? Chociaż jedną osobę. Mogłaby pani zapamiętać jedną? Pamiętam dziewczynkę w dużych mrocznych mieszkaniach. Tę, której nie wolno było podchodzić w dzień


59

do okien. I której nie wolno było chodzić do ubikacji między 15.30 a 16. Która sama w pustym mieszkaniu siedziała całymi dniami pod parapetem. Niech ją sobie pani pamięta. Sporo było takich dziewczynek. Opowie mi pani o tej? Nie. Powiedziałabym, dlaczego nie, ale i tego nie powiem. Napisała pani w „Sublokatorce”, że musiałaby o tej dziewczynce mówić, gdyby pani nie mogła żyć dręczona jej natrętną obecnością. Ale pani może żyć. Nie powinna pani wszystkiego mnie przypisywać. To niemądre. Każde słowo i każde zdarzenie opisane w „Sublokatorce” miało miejsce, ale to nie znaczy, że przydarzyło się mnie. Na przykład polski oficer spoliczkowany przez Niemca to ojciec redakcyjnej koleżanki. Opowiadała mi o tym jako o najboleśniejszym przeżyciu okupacyjnym całej rodziny. Czekałam, co dalej. Nic dalej, to było najstraszniejsze. Nie jestem pewna, czy się nie zaśmiałam, dość nietaktownie. Bo już? Nikt go kolbą po głowie, jak nie miał siły szybciej iść? A „Mario, jak możesz, Francja padła!”, też z „Sublokatorki”, to zdanie Marii Paschalskiej. Jeździłarowerem hałaśliwie i beztrosko. Jak mogła, przecieżFrancja padła. Maria otwiera późniejsze „Różowestrusie pióra”, bo pisała mi, że umiera jej mąż. Mariateż zresztą... A piec kaflowy? Ten biały? Ze sztukaterią zdobioną rokajami? Zabrałanl Henrykowi Samsonowiczowi. Stoi taki w jego mieszkaniu. Pożydowska kurtka z wielbłądziej wełny? Z tytoniem w kieszeniach po jej poprzednim nastoletnim właścicielu? Noszona przez dziewczynkę aż do matury? Ją zabrałam Wiesi Grocholi. No i tak dalej. Kogo pani zapamiętała? Dziewczynkę. Miała sześć albo siedem lat. Szczupła, blada, z warkoczykami do rarnion. W białych skarpetkach i w niebieskiej aksamitnej sukience. Też miałam taką. I biały koronkowy kołnierzyk miałam. Tę dziewczynkę zapamiętała najpierw „normalna Polka. Blondynka, niemłoda, z jasnymi oczami. Spokojna, zrównoważona”. Była jej rówieśnicą. Widziała, jak dziewczynka stoi pod murem, trzymając za rękę ojca, a potem przewraca się od kuli. Po latach ta „normalna Polka” poszła do rabina Schudricha zapytać, co ma zrobić z tą małą. Bała się, że jak umrze, to tej dziewczynki nie będzie już w nikim. Na targach książki przedstawiła mi się kobieta. To ja jestem „normalna Polka”. Powiedziała mi, że urodziła się jej wnuczka, która ma taką twarz jak zastrzelona dziewczynka. Bałam się o tym napisać. Bałam się, że ludzie nie będą w stanie uwierzyć. Tak, jak bałam się, że nie będą w stanie uwierzyć, że w Adamie S. zamieszkał dybuk. To był jego brat, którego nigdy nie poznał. Miał sześć lat, kiedy „jakoś się zgubił w getcie”. Trudno uwierzyć w dybuka. I w to, że Adam S. razemz buddyjskim mnichem zobaczyli przesuwający się po ścianie szary cień. Pani wierzy w żydowskie duchy? Ludzie z Muranowa zapewniali, że są. Zapraszali księdza, za-

praszali rabina, ale nie chciały odejść. Są i są. U siebie przecież A w pani mieszka dybuk? W bloku z płyty miałby zamieszkać? Duchy mogą sobie w brać lepsze miejsce. Naleję pani herbaty. Te filiżanki dostałam od czytelników. To jest Biała Maria? Taki sam porcelanowy serwis Rosenthala miała niedoszła chrzestna matka pewnej dziewczynki. Może powinnam dokupić talerzyki? Zrujnowałoby mnie kompletowanie serwisu. Tamta dostała go od wysiedlanej Niemki w zamian za słoninę na drogę. Była bardzo wierząca. Nie mogła skłamać przed Bogiem i zostać chrzestną żydowskiej dziewczynki. Za sprzedany serwis postawiła sobie i mężowi ładny grobowiec. Biała Maria za grób. Z marmuru o nazwie Biała Marianna. Biały serwis jeszcze kiedyś był. W rocznicę powstania w getcie u Marka Edebnana. Przy długim nakrytym stole siedziało was ledwie kilkoro. Patrzyliście na puste talerze naszykowane dla tych, którzy nie przyszli. Przyjeżdżali, ale bali się tajniaków, którzy otaczali dom. Pospiesznie wracali do swoich samochodów. Przykro mu było? Dziwił się, że tchórzą. Rano byłam u niego w szpitaIu. Siedzieliśmy w pokoju lekarskim, kiedy przyszła z kwiatami pierwsza delegacja. „W imieniu rady zakładowej,w tak ważnym dla pana dniu.. “. Po chwili zapukali kolejni: „W imieniu egzekutywy, podstawowej organizacji partyjnej, w tak ważnym dla pana dniu.. “. No i z życzeniami dyrekcja. I tak stali wszyscy, bo przecież w każdym przyzwoitym polskim domu w takich sytuacjach pojawia się szkło. Marek był kimś w rodzaju soleniza ta. Szepnęłam mu, że mam w torebce butelkę. Koniak, z Pewexu bądź co bądź. Wypiliśmy, a potem poszliśmy po sałatę do warzywniaka. Na ten uroczysty obiad, na który powinni przyjechać goście. Tajniak, który pilnował Marka, zapytał: „Panie doktorze, a do mięsnego nie idzie pan? Żona dała mi kartki do wykupienia”. Potem był ten stół, Paula Sawicka wstawiła piękną, białą porcelanę... Była mu pani potrzebna? Markowi Edehnanowi? Nie przyszło mi to nigdy do głowy. Ale Jola Dylewska opowiadała mi, że byłau niego w domu, kiedy zadzwonił ktoś z Ameryki, że umarła Stasia, jego miłość z geta. Odłożył słuchawkę i powiedział: „stasia nie żyje, trzeba dzwonić do Hani”. Czy to znaczy, że byłam na coś potrzebna? Żeby powiedzieć: „Stasia nie żyje... “? Przemyślenia na temat godnej śmierci na podstawie „Zdążyć przed Panem Bogiem” były jednym z tematów na maturze. Do wyboru ze „Świętoszkiem” Moliera. Byliśmy z mężem nad Narwią. Kiedy zobaczyłam te tematy na pasku w telewizorze, pomyślałam, że to niemożliwe, że mi się zdaje. Poczekałam, aż powiedzą: „Tematem na maturze była książka... “. Rozpłakałam się. Cenzura zdejmowała tę książkę z maszyn dru-


karskich. W 1976 r., kiedy „Odra” zaczynała druk w odcinkach. Przedwczoraj byłam w Bristolu na śniadaniu z dziennikarzem z „New Yorkera”. Dobrze brzmi, prawda? Na śniadaniu z dziennikarzem z „New Yorkera”. Imponująco brzmi, można by nawet powiedzieć. Uściślijmy, że to nieprawdziwa kawiarnia. Prawdziwa to była na studiach. Wpadało się na rożki z jabłkiem na antresolę. Nie ma rożków, nie ma antresoli i jest nowobogacko. Węc w tej to nieprawdziwej kawiarni byłam na śniadaniu z prawdziwym nowojorskim dziennikarzem, który powiedział mi, że będąc chłopcem, przeczytał „To Outwit God” i że ta książka go ukształtowała Był ciekaw, jakie wrażenie to na mnie robi. I? Znam te teksty. Pisarz Jachym Topolopowiadał mi, że przeczytał „Stihnout to pred Panem Bohem” w podziemnym „Revolver Review” i pomyślał, że skoro tych ludzi stać było na takie bohaterstwo, to jego stać przynajmniej na przystąpienie do opozycji havlowskiej. A w Gdyni podszedł do mnie na ulicy obcy człowiek. I wie pani, co powiedział? „Wychowałem się na pani książkach”. Był to siwy, brodaty staruszek. Ooooo, chyba przesadził. Ładna historia, pomyślałam sobie. A Leonard Bemstein opowiadał, że zabrał „To Outwit God” na urodziny swojej siostry i w trakcie przyjęcia zaczął im czytać na głos. Siostra prosiła, by dał spokój, bo to nie jest książka na birthday party. „Tak, tak, ja wiem - mówił - ale poczekajcie, jeszcze kawałek”. I czytał przez 40 minut. Mówił mi o tym 1 września 1989 r. Na śniadaniu. W Bristolu? Nie, w Victorii. W 50-lecie wybuchu II wojny światowej. Przyjechał do Polski prowadzić koncert. Objął mnie wtedy, a ja tak nie znoszę, jak ktoś mnie obejmuje. Dlaczego? Boję się emocji- Nie mogę, nie chcę ich brać na siebie. Nie lubię rozedrgania. Bemstein był rozwibrowany, wrócił przed chwilą z getta - jego przewodniczką była doktor Świdowska, lekarka ze szpitala na Urnschlagplatzu. Czułam, jakby tuliło się do mnie rozpłakane dziecko. Nie - błagam - tylko nie to. Pójdzie pani na uroczystości 70. rocznicy wybuchu powstania? Pójdę na grób Marka Edelmana. W zeszłym roku po raz pierwszy nie byłam przy pomniku. Zaczęliśmy tam razem chodzić w 1972 r. Uroczystość państwowa, delegacje, wieńce, werble, wojsko. Kilkanaście przypadkowych osób, mieszkańcy okolicznych bloków. Zawsze źle staliśmy. To znaczy Marek zawsze źle stał i porządkowi go przesuwali. O, tak, wyciągniętą ręką. „No widzisz, znowu żeś stanął źle”, mówiłam do niego. A on: „O przepraszam”. Po pewnym czasie zaczęłam przynosić znicz. Kamionkowy, nie znoszę plastiku. I szliśmy na Miłą 18, wchodziliśmy schodami na kopiec, pod kamień poświęcony Anielewiczowi i jego żołnierzom. Oni tam wszyscy leżą, więc uznałam, że tam trzeba zapalić. Marka krępowały symboliczne gesty. Powiedziałam: „Jak już tu jesteś, to zapal, co ci szkodzi”.

Z początku coś mruczał do siebie nad tym zniczem. Nie rozumiałam, bo w jidysz. Pytałam: „Co tam mruczysz?”. Co mruczał? Że ich nie ma, a on jest I jakim prawem on jest, a ich nie ma. Powiedziałam, że jak już żyje, to może by jednak zapalił. Kolejnym współuczestnikiem naszej liturgii został Jacek Kuroń. Jak nie siedział w więzieniu, chodził z nami pod pomnik i na Miłą i każdy miał swoje zadanie. Ja trzymałam znicz, Marek zapalał, a Jacek osłaniał od wiatm. Brakowało kogoś do stawiania, potem przydał się Tomek, wnuk Marka Kiedy umarł Jacek, chodził z nami Leszek Goździk. Trzeba go było nauczyć tego osłaniania. „Przecież nie ma wiatru”, mówił. „Nie chodzi o wiatr - wyjaśniałam - tylko o tradycję”. Ale Goździk też umarł. A potem Marek nie miał siły, żeby wejść po tych schodach, i ze zniczem weszły dzieci. A kiedy Marek umarł, to już nie poszłam. Mówiono mi, że wszystko zorganizowały córki Pauli Sawickiej, że wszystko odbyło się tak, jak miało się odbyć. Był znicz, ktoś zapalał, ktoś osłaniał, ktoś stawiał. To źle? Dobrze. Mówiono mi, że dobrze. Historie z czasów Zagłady mają wielką moc uogólnienia, tak jak Biblia czy greckie opowieści. Ludzie poprzez takie historie będą opowiadali o miłości, o zdradzie, o tchórzostwie, o bohaterstwie. Powstaną komiksy, fIlmy, może opera albo balet? I dobrze. Na wszystkie sposoby trzeba opowiadać. Po co? Żeby wiedzieć, co w nas siedzi i do czego jesteśmy zdolni. Rabin Schudrich powiedział, że los Żydów był okropny, ale los polskich bystanders też przyjemny nie był.

TEN OD POWSTANIA W GETCIE UMARŁ ZE STAROŚCI. PO POWSTAŃCU UMARŁA NINEL, KTÓREJ IMJĘ BYŁO ODWROTNOSCIĄ. SŁOWA „LENIN”. A JESZCZE OSTATNI KANTOR UMARŁ Wszyscy byliśmy tak naprawdę bystanders. I ta „normalna Polka”, i ja. Opowiadać powinna dziewczynka w aksamitnej sukience. Ale nie zdążyła opowiedzieć, jak to jest, kiedy się przewraca od kuli. Ci, którzy zginęli, powinni opowiadać. Opowiadają bystanders. Dlaczego nie opowie pani o sobie? Jest pani świadkiem. Nie lubię obecności reportera Jest w tym jakaś próżność, czasem natręctwo. Czasem głupota. Z jednym wyjątkiem. Józef Mackiewicz mógł napisać o sobie, bo był przy śmierci. Jego „Ponary - Baza” to najbardziej pomszający tekst, jaki czytałam o Zagładzie. Widział zabijanie Żydów na torach kolejowych w Ponarach w 1943 r. I żeby to opisać, miał do dyspozycji wszystkie słowa. Nikt ich nie zużył. Pisał po dwóch latach, nikt wcześniej o Zagładzie nie pisał. Mógł sobie pozwolić, że stało się „coś strasznie strasznego”. Wtedy, gdy ten w czarnym mundurze uderza głową dziecka w słup telegraficzny. Pamięta pani?


61

Pamiętam rękę zastrzelonej kobiety, która przecinając powietrze, szuka rączki swojej córeczki. A ja szmatkę, którą ta dziewczynka miała we włosach. I wróble, które uciekły z dachu wagonu. Chciałabym, by Zagłada była częścią polskość, by Polacy traktowali ją jak część swojej historii, a nie jak historię obcą, wewnątrzżydowską. Naiwne prawda? A czym jest pani polskość? Polskość? Język. Narew. Warszawa. Ja często błą dzę w obcych miastach. Miewam okropne sny - że zgubiłam się i wiem, że nigdy nie znajdę drogi. I Warszawa jest jedynym miastem, w którym nie boję się, że zabłądzę. I to samo z polszczyzną. I za to jestem im obu ogromnie wdzięczna. Narew to tam, gdzie piorun strzeIił? Mąż postawił na skarpie wiejską chatę. Po 103 schodach zbudowanych z podkładów kolejowych można zejść nad rzekę. Dziwne miejsce. Naznaczone resztkami uzbrojenia, szkieletów i pocisków po froncie, który tamtędy przechodził. Nie uprawiamy tam martyrologii, tylko pomidory, bakłażany i pietruszkę. Zastanawiamy się, czy ludzie, których kości znajdujemy, zdążyli zauważyć, jak rozległy jest widok na łakę, rzekę i łachy piasku po drugiej stronie. Wtedy było widać rzekę ze skarpy, teraz zasłaniają topole. A Warszawa dlaczego? W Warszawie się urodziłam i nie licząc miejsc, gdzie byłam tylko przez chwilę, spędziłam w niej całe życie. Przeżyłyśmy tu z mamą powstanie, od pierwszego do ostatniego dnia. W piwnicach na Koszykowej 32 i 28. Kiedyś mama poszła po wodę i wróciwszy z pełnym wiadrem, z dumą pokazała, że nie wylało się nic, chociaż strzelali do niej Zabrakło im kilku centymetrów. Trafili w płaszcz. który miała przerzucony przez rękę. Pamiętam dziury po kulach w tym płaszczu. Cała piwnica z podziwem oglądała - te dziury i pełne wiadro. Mama ratowała rannych? Mnie ratowała Chociaż nie byłam ranna. Bała się pani w tej Warszawie? Nie pamiętam strachu. Pamiętam uważność. W „Sublokatorce” bohaterka daje córce rady, jak przeżyć. „Nie dopuszczaj do siebie żadnego smutku. Smutek mógłby cię osłabić. Wyodrębnij siebie ze świata. Wtopienie się w ludzi i w świat zdjęłoby z ciebie odpowiedzialność za własne przeżycie i rozproszyłoby uwagę”. Błagam, żadnej rzewliwej martyrologii! Kiedy 2 pażdziernikawyszłyśmy z mamą z piwnic i szłyśmy ze wszystkimi, ulicami, których nie było, kiedy zobaczyłyśmy, co stało się z Warszawą, nie byłyśmy zdruzgotane swoim losem, tylko losem miasta. Myślę, że wszyscy byli tym zdruzgotani. W takiej ciszy szliśmy, w takim przerażeniu... Na tej fotografii to mama? Ciocia Jasia. Ta, która na starość zapomniała, co jest najważniejsze?

Która ratowała dziewczynkę? I która w „strusich piórach” mówiła pani, w czym powinna pani wystąpić na ślubie wnuka? Tak. Mama jest tutaj. Kiedy umarła, zgarnęłam wszystkie jej rzeczy do szuflady. Dwa tygodnie temu otworzyłam tą po raz pierwszy. Po 23 latach. Znalazłam nasze listy, laurki od mojej córki i zdjęcia. To ona nad Morskim Okiem. I w Ciechocinku Fotografowała się w tych samych miejscach przed wojną i po niej. Teraz widzę, że była ładna. A to na molo w Sopocie. Jakoś mało się zmieniała. Ma jasne włosy. Szatynka. Była kosmetyczką i zaraz po wojnie postanowiła, że otworzy gabinet na ,,Batorym”. Nie połapała się, że na taką ekstrawagancję trzeba być w partii albo mieć jakieś majomości. Myślała, że wystarczy, że ma za sobą znaną przedwojenną szkołę kosmetyczną. Na wszelki wypadek otworzyła gabinet w Gdyni - żeby być bliżej „Batorego”. Wtedy ten zawód był, zdaje się, traktowany poważnie, bo mama należała do Gdańsko-Pomorskiej Izby Lekarskiej. Znalazłam jej legitymację z adresem gabinetu. Gdynia ul. Świętojańska 63. I teraz wyjdzie na jaw moje zupełne zidiocenie reporterskie. Czym się objawi? Zobaczyłam tę Świętojańską i natychmiast pomyślałam: ,,Aha, jest adres, to będę musiała pojechać”. Paranoja, prawda? Po co jechać? Po co?! Wróciła potem do Warszawy i pracowała w biurze na Krakowskim Przedmieściu. Niedaleko Bristolu. Kiedy nie zdążyłam rano zjeść śniadania, wpadałam do niej po kanapki w przerwie między wykładami. Z uniwersytetu miałam niedaleko. Zawsze mieszkałyście razem? Na.Targowej. Targowa 32, drugie podwórko, druga klatka schodowa.. 23 lata nie wyciągała pani z szuflady pamiątek. Tak długo ją pani opłakiwała? Nie opłakuję jej, bo ona cały czas jest ze mną. Rozpłakałam się dwa razy. Kiedy ją wymeldowywałam, w administracji. Panie zaczęły poić mnie koniakiem. Widocznie miały koniak na takie okazje. I drugi raz, zupełnie bez powodu Przechodziłam po prostu koło jej biura. Ale po co te wylewności? Łzawe historie są niepotrzebne. Porozmawiajmy rzeczowo. A tato? O tacie wiem niewiele. Mama uważała, że zginął na Majdanku, to i ja tak uważam. Nie ma pani jego zdjęcia? Ani jednego. Jestem do niego podobna, więc wystarczy, że spojrzę w lustro. Było w domu ślubne zdjęcie rodziców. Pamiętam, że mama miała welon, a ojciec uśmiechał się z zamkniętymi ustami. 0, tak. I kiedy zabierałam mamy rzeczy, nie znalazłam zdjęcia. Czasami mi się śni, że robię porządki u mamy i znajduję ślubną fotografię... Pamięta go pani? Wydaje mi się, że pamiętam. Jedliśmy w trójkę śniadanie.


REKLAMA

Na stole leżał pęczek szczypiorku. Umoczyłam go w cukrze i zaczęłam jeść. Ojciec spojrzał karcąco na mamę. Już po tym spojrzeniu zrozumiałam, że zrobiłam coś nie tak, ale nie mogłam się wycofać. Powiedział: „Ona nie wie, jak się je szczypiorek?!”. Same idiotyzmy człowiek pamięta. O tym szczypiorku chce pani pisać? Ten szczypiorek bardzo nam obniży poziom, pani Doroto. Gdzie był ten stół? Pójdziemy do tej kamienicy? Nie, nie pójdziemy, nie ma domtL Od razu w 1939 r. został zbu rzony. A potem się zaczęło, co się zaczęło. Porządkuje pani archiwum? Raczej szuflady, w których jest bałagan. I co pani z tym bałaganem robi? Przyglądanl się. Znajduję rzeczy, o których zapomniałam. Zdjęcie jakiejś rodziny przy stole. Zdjęcie jakichś uczennic. Zdjęcia z getta łódzkiego. Tłumy ludzi, perspektywa ulicy. Dobry fotograf je zrobił. Zadzwoniłam do Muzeum Historii Żydów Przyszła pani. Obejrzała, policzyła, wypełniła formularz, podpisała. Ja też podpisałam. I dobrze I tak ze wszystkim? Formularz i podpis? Nie ze wszystkim. Swoje rzeczy wyrzucam. Jak to „wyrzucam”? Tak to. Wyrzucam. Nie wie pani, jak się wyrzuca. Bierze się worek plastikowy, bierze się do ręki kolejną kartkę... Gniotę w kulkę i do worka?! Zostawiłam listy i niektóre notatki. Czasami niewykorzystane. Są ciekawe i dziwię się, dlaczego o tym nie napisałam. To co pani wyrzuca? Kolejne wersje rękopisów. Rękopisy?! Oczywiście. A po co ktoś ma widzieć, jak się męczyłam. A z szafą co się stało? Z szafą? Z tą, co stała przy piecu. Bardzo praktyczną. Wyjęto jej część pleców i można było za ubraniami przecisnąć się na drugą stronę. Tak jak ta dziewczynka. Pani wchodzi po spektaklu za kulisy. Chce pani sprawdzić, jak wyglądają aktorzy bez szminki... Nie do garderoby nie będę pani zapraszać. Proszę pozostać na widowni, dobrze? A dosłownej szafy w moim życiu wcale nie było.

Rozmowa z Hanną Krall znajdzie się również w książce Doroty Wodeckiej “Polonez na polu minowym”. która ukaże się w marcu nakładem Agory

WYDAWNICTWO TYTUŁ POLECA

62


KUPUJ I CZYTAJ 63

.6,$ĥ., 1$ :,26(11( :,(&=25< , 12&(

1$-/(36=<&+ 12:2ė&, .:$57$â8


32:,(Ä—Ă˝

'=,(&,Ä?67:2 -(=86$ J.M. COETZEE 35=(â 0,(&=<6â$: *2'<Ä? =1$. .5$.Ă?: MARZEC

B

Ăłg Coetzeego. Porzućcie wszelkÄ… nadziejÄ™ ci, ktĂłrzy czekaliĹ›cie, aĹź Coetzee napisze drugÄ… „HaĹ„bÄ™â€?. Co prawda po powieĹ›ci zbiorze wykĹ‚adĂłw „Elizabeth Costelloâ€?, pirandellowskim „Powolnym czĹ‚owiekuâ€?, gdzie literacki bohater spotykaĹ‚ siÄ™ z pisarkÄ… stwĂłrczyniÄ…, i autobiograficznym „Lecieâ€?, gdzie uĹ›mierciĹ‚ samego’siebie, tym razem napisaĹ‚ przynajmniej „klasycznÄ…â€? fabuĹ‚Ä™, ktĂłra nie chwali siÄ™ na kaĹźdym kroku swojÄ… umownoĹ›ciÄ…. SpeĹ‚nia obietnicÄ™ zawartÄ… w tytule. To ni mniej, ni wiÄ™cej, tylko nowa wersja ewangelicznej opowieĹ›ci o chĹ‚opcu, ktĂłremu şłób za kolebkÄ™dano. Na poczÄ…tku Coetzee jeszcze nieĹşle siÄ™ maskuje, bo nie jesteĹ›my w Betlejem, tylko w hiszpaĹ„skojÄ™zycznej Novilli (czyli JaĹ‚Ăłwce), w ktĂłrej zjawia siÄ™ męşczyzna z kilkuletnim chĹ‚opcem. Nie sÄ… ojcem i synem, męşczyzna odnalazĹ‚ samotne dziecko na statku. Nie wiemy, skÄ…d przybyli ani przed jakÄ… wojnÄ… uciekli. ZostajÄ… imprzydzielone nowe imiona i orientacyjny wiek - Simon ma mieć lat 40, David pięć - a nastÄ™pnie trafiajÄ… do oĹ›rodka opiekujÄ…cego siÄ™ takimi jak oni przesiedleĹ„cami. Pierwsze sceny - biurokratyczne przepychanki, kĹ‚opoty z zakwaterowaniem - przypominajÄ… KafkÄ™. AleNovilla okazuje siÄ™ miejscem mniej nieprzyjaznym, niĹź siÄ™ wydawaĹ‚o. Simon znajduje pracÄ™ przy rozĹ‚adowywaniu statkĂłw, powoli siÄ™ urzÄ…dza i znajduje przyjazne dusze, a takĹźe ciaĹ‚a (nawiÄ…zuje romans z matkÄ… szkolnego kolegi Davida). Gdy ich Ĺźycie zaczyna siÄ™ toczyć nonnalnym torem, przystÄ™puje do gĹ‚Ăłwnej misji - znalezienia matki dla chĹ‚opca WybĂłr pada na 30-letniÄ… Ynes, piÄ™knÄ…, kapryĹ›nÄ… i przyzwyczajonÄ… do luksusu. Simon, co dla czytelnika jest poczÄ…tkowo zaskoczeniem, nie tyle chce, by Ynes wzięła na siebie rolÄ™ matki Davida, ile upiera siÄ™, Ĺźe to ona jest jego matkÄ…. A Ynes ostatecznie godzi siÄ™ z przeznaczeniem. „ŝeby Ĺźyć normalnym Ĺźyciem, chĹ‚opiec musi mieć matkÄ™, musi, by tak rzec, narodzić siÄ™ z matkiâ€? - twierdzi Simon, ktĂłry wobec Ynes odgrywa podwĂłjnÄ… rolÄ™

- najpierw archanioĹ‚a Gabriela, a potem Ĺ›w. JĂłzefa. Razem stworzÄ… nietypowÄ… rodzinÄ™, ktĂłrej nie Ĺ‚Ä…czy seks, ale opieka nad chĹ‚opcem. RodzinÄ™ niepozbawionÄ… napięć, bo starzejÄ…cy siÄ™ Simon, opiekun, ale nie prawdziwy ojciec, bÄ™dzie musiaĹ‚ walczyć z zazdroĹ›ciÄ… o wyjÄ…tkowÄ… więź Ĺ‚Ä…czÄ…cÄ… matkÄ™ i syna. Choć odniesieĹ„ do szacownego pierwowzoru znajdziemy tu wiele, nie mamy do czynienia z psychologicznÄ… wersjÄ… biblijnej historii, mĂłwiÄ…cÄ… nanl, jak to wszystko wyglÄ…daĹ‚o naprawdÄ™ - nie wĹ›rĂłd biblijnych herosĂłw, ale targanych namiÄ™tnoĹ›ciami ludzi (przypadek “Ostatniego kuszenia Chrystusaâ€? Kazantzakisa). Ani tym bardziej z jej wersjÄ… rewizjonistycznÄ…, mĂłwiÄ…cÄ… nam, Ĺźe autorzy Ewangelii chcieli zmarginalizować wÄ…tki niewygodne (jak w nieprzeĹ‚oĹźonynl jeszcze na polski „Testanlencie Mariiâ€? Colrrla TĂłibina). O czym zatem jest ta powieść? PosĹ‚ugujÄ…c siÄ™ niepokojÄ…cÄ…, wywoĹ‚ujÄ…cÄ… ambiwalentne uczucia postaciÄ… Davida, maĹ‚ego czarnoksięşnika - przepeĹ‚nionego współczuciem, ale teĹź okrucieĹ„stwem, mĂłwiÄ…cego wĹ‚asnym, niezrozumiaĹ‚ym przez otoczenie jÄ™zykiem i upierajÄ…cego siÄ™, Ĺźe dwa plus dwa nie rĂłwna siÄ™ cztery - Coetzee zadaje raczej pytania metafizyczne. Kim mĂłgĹ‚by być BĂłg, gdyby byĹ‚? Czym byĹ‚by dla niego czas? Kim bylibyĹ›my dla niego my? Czy nie przypominaĹ‚by Don Kichota, ktĂłry spÄ™dziĹ‚ trzy dni w jaskini Montesinos, gdy oczekujÄ…cy u wyjĹ›cia Sancho Pansa upieraĹ‚ siÄ™, Ĺźe minęły tylko dwie godziny? Czy idea wcielenia nieskoĹ„czonego Boga w skoĹ„czonÄ… historiÄ™ ma w ogĂłle sens? Coetzee podjÄ…Ĺ‚ ryzyko, ktĂłre podejmujÄ… wszyscy pisarze uciekajÄ…cy siÄ™ do alegorii - Ĺźe wprawdzie Ĺ‚atwo jÄ… odczytamy, ale pozostawi ona nas rĂłwnie obojÄ™tnymi jak juĹş rozszyfrowana Ĺ‚amigĹ‚Ăłwka.U Coetzeego historia jest niejasna, ale fascynujÄ…ca. Gdy w autobusie chĹ‚opiec deklaruje niczego nieĹ›wiadomemu Simonowi, Ĺźe zaraz zaĹ›piewa po angielsku piosenkÄ™, i anielskim gĹ‚osikiem Ĺ›piewa po niemiecku „KrĂłla Olchâ€? Goethego, ciarki chodzÄ… po plecach.

64


WSPOMNIENIA 65

=$-Ăť& 2 %856=7<12:<&+ 2&=$&+ EDMUND DE WAAL 35=(â (/ÄĽ%,(7$ -$6,Ä?6.$ &=$51( :2â2:,(& .:,(&,(Ä?

W

ielka odyseja maleĹ„kich figurek. Ceniony brytyjski artysta ceramik Edmund de Waal na poczÄ…tku lat 90. wyjechaĹ‚ do Japonii, by zgĹ‚Ä™biać tajniki wyrobu porcelany. Przy okazji odwiedziĹ‚ teĹź ekscentrycznego wuja, ktĂłry doĹźywaĹ‚ swych dni w Tokio. Ten gej, esteta i sybaryta w swym dĹ‚ugim Ĺźyciu byĹ‚ krawcem, amerykaĹ„skim ĹźoĹ‚nierzem wyzwalajÄ…cym EuropÄ™ i bankowcem. Gdy umarĹ‚ kilka lat później, jego Ĺźyciowy partner przekazaĹ‚ de Waalowi pamiÄ…tkÄ™ po nim - kolekcjÄ™ 264 netsuke, maleĹ„kich figurek z drewna i koĹ›ci sĹ‚oniowej przedstawiajÄ…cych ludzi i zwierzÄ™ta, w tym zajÄ…ca o bursztynowych oczach. Netsuke, czÄ™sto stare i niezwykle pracochĹ‚onne w wykonaniu, sÄ… kolekcjonerskimi rarytasami. Ale dla de Waala kolekcja okazaĹ‚a siÄ™ przede wszystkim kluczem do wĹ‚asnej przeszĹ‚oĹ›ci. Tak wyglÄ…da geneza ksiÄ…Ĺźki wspomnieniowej, ktĂłra na Ĺ›wiatowych listach bestsellerĂłw nie miaĹ‚a sobie rĂłwnych w ostatnich latach. ZbiĂłr figurek byĹ‚ w rodzinie od piÄ™ciu pokoleĹ„. W latach 70. XIX w. nabyĹ‚ go w ParyĹźu przodek de Waala Charles Ephrussi, czĹ‚onek najpotęşniejszego obok RothschildĂłw rodu Ĺźydowskich bankierĂłw. Ten koneser sztuki i znajomy Prousta, ktĂłry potem staĹ‚ siÄ™ pierwowzorem Swanna z „W poszukiwaniu straconego czasuâ€?, padĹ‚ ofiarÄ… mody na wszystko, co japoĹ„skie. Gdy moda przeminęła, spakowaĹ‚ kolekcjÄ™ i wysĹ‚aĹ‚ jÄ… w prezencie kuzynowi, przyszĹ‚ej gĹ‚owie wiedeĹ„skiej odnogi rodziny. A poniewaĹź ten na sztuce siÄ™ nie znaĹ‚, upchnÄ…Ĺ‚ kĹ‚opotliwy podarunek w garderobie Ĺźony, gdzie sĹ‚uĹźyĹ‚ do zabawy dzieciom, w tym maĹ‚oletniemu wĂłwczas „japoĹ„skiemuâ€? wujkowi de Waala. Potem rodzinÄ™ rozjechaĹ‚ walec nazizmu. Ci, ktĂłrzy uszli z şyciem, byli szczęściarzami; z fortuny, na skutek jej „aryzacjiâ€?, nie pozostaĹ‚o nic. Z wyjÄ…tkiem kolekcji netsuke, ktĂłrÄ… przed gestapowcami zajÄ™tymi inwentaryzacjÄ… bardziej rzucajÄ…cych siÄ™ w oczy dzieĹ‚sztuki Ephrussich uratowaĹ‚a byĹ‚a sĹ‚uşąca - maleĹ„kie figurki Ĺ‚atwo byĹ‚o wynieść i zaszyć w sienniku. Po wojnie oddaĹ‚a je babce de Waala,

ktĂłra w miÄ™dzyczasie poĹ›lubiĹ‚a pewnego Holendrai zamieszkaĹ‚a w Wielkiej Brytanii. StamtÄ…d trafiĹ‚y do Japonii wraz z wujem, bo rodzina uznaĹ‚a, Ĺźe powinny wrĂłcić do swej ojczyzny. A de Waal przywiĂłzĹ‚ je z powrotem. KsiÄ…Ĺźka jest w jakiejĹ› mierze opisem kilku ostatnich rozdziaĹ‚Ăłw dziejĂłw europejskiego Ĺźydostwa. Ephrussi, ktĂłrzy byli potęşnymi rosyjskimi kupcami zboĹźowymi, w drugiej poĹ‚owie XIX w. przenieĹ›li siÄ™ do ParyĹźa i Wiednia z Odessy. Zaczynali z pozycji nomadĂłw, dla ktĂłrych wiÄ™zi rodzinne i powodzenie ich licznych przedsiÄ™biorstw byĹ‚y waĹźniejsze niĹź miejsce, w ktĂłrym zamieszkali. Jednak szybko zbudowali nie tylko okazaĹ‚e siedziby, ale teĹź w nowych ojczyznach poczuli siÄ™ jak u siebie. Ich przeprowadzka na ZachĂłd zbiegĹ‚a siÄ™ w czasie z wielkirni przedsiÄ™wziÄ™ciami urbanistycznymi, przebudowÄ… ParyĹźa pod kierunkiem Haussmanna i budowÄ… Ringu na miejscu Ĺ›redniowiecznych fortyfikacji w Wiedniu, ktĂłre zdawaĹ‚ysiÄ™ symbolizować ostateczny konil Ĺ›redniowiecznych przesÄ…dĂłw i â€žotwarcie spoĹ‚eczeĹ„stwâ€?. ByĹ‚o ono pozorne. Historii podobnej do tej znamywi leo MajÄ… one swojÄ… dramaturgiÄ™ - piÄ™kne dekoracje, wielkie ambicje, zawiedzione nadzieje, ZagĹ‚ada. To niemal gotowa sztanca kiepskiego melodramtu. Sukces ksiÄ…Ĺźki de Waala wynika z tego, Ĺźe w tej sztancy ona siÄ™ nie mieĹ›ci. Nie jest to ani nostalgiczna opwieść o tym, jak wspaniale byĹ‚o w bez powrotnie minionej dawnej Mitteleuropie (tych, ktĂłrzy tak sÄ…dzÄ…, otrzeĹşwi lektura antysemickich pamfletĂłw), ani optymistyczna opowieść o moĹźliwoĹ›ci odzyskania rodzinnej historii i genealogii (wiele szczegółów pozostanie zatartych). Jej sercem pozostaje odyseja nie ludzi, ale przedmiotĂłw - maleĹ„kich, pozornie bezbronnych, ktĂłre Ĺ‚atwo zgubić wĹ›rĂłd bilonu i kluczy. Jako bibelot byĹ‚y obracane w dĹ‚oniach przez wĹ‚aĹ›cicieli, ale okazaĹ‚y siÄ™ trwalsze od nich i ich paĹ‚acĂłw. Gdy spojrzymy na historiÄ™ rodziny Ephrussich z perspektywy figurek, straci ona swĂłj patos. OkaĹźe siÄ™ tylko częściÄ… o wiele wiÄ™kszego spektaklu, ktĂłrego caĹ‚oĹ›ci nie znamy.


ROZMOWA

JANION. TRANSE-TRAUMY-TRANSGRESJE. 1,('2%5( '=,(&,Ä… ROZMAWIA KAZIMIERZ SZCZUKA .5<7<.$ 32/,7<&=1$ :$56=$:$ LUTY

S

yzyf w wjskowym mundurze. Najbardziej przejmujÄ…cy jest poczÄ…tek: o ojcu alkoholiku, ktĂłry urzÄ…dzaĹ‚ dzikie awantury i przepiĹ‚ majÄ…tek matki, i o matce, ktĂłra robiĹ‚a wszystko, by wyksztaĹ‚cić dzieci - tÄ™ dwĂłjkÄ™, ktĂłra przeĹźyĹ‚a nÄ™dzÄ™ - ale i tak musiaĹ‚a na kilka lat oddać cĂłrkÄ™ krewnym na wychowanie. Jest wspomnienie dnia wielkiego wstydu, gdy dziewczynka, mieszkajÄ…c juĹź u wujostwa, ukradĹ‚a dla draki czekoladki w sklepie. ZostaĹ‚a nakryta, odbyĹ‚ siÄ™ publiczny sÄ…d, wszyscy zebrali siÄ™, Ĺźeby jÄ… „wpÄ™dzać w poczucie haĹ„byâ€?. A potem okupacja - litewska, radziecka, niemiecka. I scena opisana juĹź kiedyĹ› w rozmowie z KatarzynÄ… Bielas: kilkunastoletnia Maria Janion jest Ĺ›wiadkiem wyprowadzania wileĹ„skich ĹťydĂłw na Ponaxy. PoprzysiÄ™ga sobie, Ĺźe ich pomĹ›ci. Opowieść z kaĹźdÄ… stronÄ… napeĹ‚nia siÄ™ Ĺźyciem, obrasta dygresjami. O â€žKing Konguâ€? obejrzanym przed wojnÄ… w wileĹ„skim kinie: zrobiĹ‚ na mnie niesĹ‚ychane wraĹźenie i wĹ‚aĹ›ciwie mam poczucie, Ĺźe moje pierwsze poruszenie erotyczne popĹ‚ynęło wĹ‚aĹ›nie z inspiracji tym filmem (...). „Jest wielka czuĹ‚ość w King Kongu, wiÄ™c moĹźe tu idzie o rozrzewnienie, Ĺźe takie potworne, wielkie zwierzÄ™ tak siÄ™ rozczula i tak siÄ™ zakochujeâ€?. O ubraniach: - „Nie znoszÄ™ tych wszystkich ozdĂłbek, plisowanych spĂłdnic, falbanek i bufek. Mama ciÄ…gle prĂłbowaĹ‚a mi coĹ› takiego wtryniać, ale tylko fukaĹ‚am. Mundur wojskowy, o, to byĹ‚by mĂłj ideaĹ‚ strojuâ€?. Ale to nie jest wesoĹ‚a ksiÄ…Ĺźka. „Rozumiem kondycjÄ™ ludzi mojej epoki jako tragicznÄ…, straszliwÄ… (...). Zawsze odczuwaĹ‚am fakt istnienia jako brzemiÄ™ (...). Ale skoro juĹź siÄ™ istnieje, trzeba wtaczać ten gĹ‚az pod gĂłrÄ™â€?. W tym Ĺźyciu, pozornie pozbawionym wielkich zewnÄ™trznych wydarzeĹ„, w ktĂłrym marksizm nieprzypadkowo stopiĹ‚ siÄ™ z romantyzmem, jest trud Syzyfa. ZamkniÄ™ty w czterech Ĺ›cianach bibliotek (albo sali wykĹ‚adowej) chce w pojedynkÄ™ zmienić Ĺ›wiat.

66


32:,(ėý 67

0$â( /,6< JUSTYNA BARGIELSKA CZARNE :2â2:,(& MARZEC

N

ożownik Pajda z podwarszawskiego lasku romansuje jednocześnie z dwiema mieszkankami tego samego bloku - singielką Agnieszką, ,,kierowniczką pracowni, badaczką, jak również wolontariuszką fundacji”, oraz byłą dziennikarką, a obecnie gospodynią domową Magdą, opiekującą się dwojgiem kilkuletnich dzieci. Z dwóch przecinających się historii (panie widują się na klatce schodowej i na osiedlowej siłowni) pączkują kolejne - absurdalne, oniryczne, perwersyjne, podszyte grozą i najczęściej nieodparcie zabawne. Choćby „pomniczkowej” podstępem odzyskującej od konkubenta pieniądze, których nie przeznaczył na nagrobek dla ich dziecka, tylko roztrwonił z nową kochanką. Bargielska trzyma czytelnika w szachu, prowadząc go zawsze gdzie indziej, niż ten by się spodziewał. Jesteśmy w Polsce współczesnej, która kupuje w Lidlu i wpatruje się w telewizor, gdzie „pozdrawia wszystkich Polaków” niemiecki papież. Ale ten papież za chwilę pozdrowi psa, który wcześniej chciał zgwałcić i zamordować swoją właścicielkę. A córka jednej z bohaterek układa piosenkę instrukcję, jak uniknąć bycia molestowaną przez pedofila: „Nikomu staremu, / Nikomu obcemu / Tylko młodym znajomym / Pokazuję majtki”. Tytuł powieści został zaczerpnięty z „Pieśni nad pieśniami”, w której pustoszące winnicę zwierzęta symbolizują złe siły zagrażające miłości. W opowieściach Bargielskiej chodzi też o życie i literaturę. Agnieszka, Magda i inne ich autorki są w prostej linii spadkobierczyniami Szeherezady. Spisy treści poszczególnych rozdziałów - będące hołdem dawnym powieściom i ich parodią - mówią nam, co będzie dalej. Bo zawsze musi być jakiś dalszy ciąg. Gdy słuchamy historii, która nas śmieszy i przestrasza, możemy na chwilę zapomnieć o śmierci, nawet jeśli to właśnie jej ta historia dotyczy.


5(3257$ÄĽ

0< :â$Ä—&,&,(/( 7(.6$68 5(3257$ÄĽ( = 35/ 8 0$â*25=$7$ 6=(-1(57 =1$. KRAKĂ“W LUTY

J

ak PRL walczyĹ‚ o spadek po Napoleonie. W czasach gdy nie moĹźna byĹ‚o pisać otwarcie o wadach systemu, reporterzy doszli do wniosku, Ĺźe muszÄ… nauczyć czytelnika czytać. MiÄ™dzy wierszami. Wystarczy przedstawić wycinek Ĺźycia, los szarego czĹ‚owieka, a czytelnik resztÄ™ doĹ›piewa sobie sam. Tak powstaĹ‚a reporterska szkoĹ‚a maĹ‚ego realizmu, do ktĂłrej w latach 70. naleĹźaĹ‚a Szejnert. Jak naprawdÄ™ wyglÄ…daĹ‚o Ĺźycie codzienne w PRL -u? W przyszĹ‚oĹ›ci nie nauczÄ… nas tego ani najlepsze podrÄ™czniki historii, ani przejaskrawione filmy Barei. Co innego reportaĹź o kulisach pracy Supersamu - naj nowoczeĹ›niejszego, w peĹ‚ni samoobsĹ‚ugowego supermarketu w Polsce. Ale tylko do czasu, bo problemy z aprowizacjÄ… i kolejki doprowadziĹ‚y do ustawienia w nim „tradycjiâ€?, czyli tradycyjnej lady, przy ktĂłrej sprzedawano najbardziej poşądany towar - miÄ™so. Ta lada to mur miÄ™dzy personelem i klientami. „To co, ciepĹ‚ego nie dawać? - rozmawiajÄ… przedstawicielki pierwszego. - Nie dawać, aĹź tamto wykupiÄ…. Damy Ĺ›wieĹźe, to tamto nie zejdzie nigdyâ€?. TytuĹ‚owy reportaĹź przedstawia fantastycznÄ… awanturniczÄ… historiÄ™ walki o spadek po Ludwiku Napoleonie DÄ™bickim, powstaĹ„cu listopadowym, a później polskim bohaterze walk o amerykaĹ„skość Teksasu. Gdy zginÄ…Ĺ‚ na polu walki, wĹ‚adze stanu wynagrodziĹ‚y jego rodzinÄ™ kawaĹ‚em ziemi, na ktĂłrej później odkryto zĹ‚oĹźa ropy naftowej. Szejnert przedstawia ponadstuletniÄ… epopejÄ™ walki o spadek, w ktĂłrej uczestniczÄ… prawdziwi spadkobiercy i zwykli oszuĹ›ci. Jak w lustrze przeglÄ…dajÄ… siÄ™ w niej wady biednego, upodlonego spoĹ‚eczeĹ„stwa. Sprawa nie zostaĹ‚a zamlmiÄ™ta do dziĹ›. W tym reportaĹźu moĹźna dostrzec zapowiedĹş „dojrzaĹ‚ejâ€? Szejnert, prowadzÄ…cej Ĺ›ledztwo dotyczÄ…ce losu kolejnych pokoleĹ„ wsĹ‚uchujÄ…cej siÄ™ w miarowy poszum rzeki czasu.

68


69

fot. Paolo Pellegrin

/8'=.2ėý 3275=(%8-(


KATASTROFY


NIE PRZEPRASZAMY ZA USTERKI 71

7+( )25*,9( '(6,*1 UNDERSTANDING FAILURE HENRT PETROSKI BELKNAP PRESS CAMBRIDGE

PIOTR CIEŚLIŃSKI

W ROKU 1977 PAUL SIBLY I ALISTAIR WALKER OPUBLIKOWALI ANALIZĘ, W KTÓREJ ZAUWAŻONO DZIWNĄ REGULARNOŚĆ W KATASTROFACH NOWYCH MOSTÓW. OTÓŻ, POCZYNAJĄC OD PIERWSZEJ POŁOWY XIX W, MNIEJ WIĘCEJ CO 30 LAT ZAWALAJĄ SIĘ ŚWIEŻO UKOŃCZONE PRZEPRAWY.

O

czywiście, w międzyczasie załamują się także mosty, które zdążyły się zestarzeć, nadmiernie obciążone albo takie, których od lat nikt nie konserwował. Ale te katastrofy są zrozumiałe. Sibly i Walker zaniepokoili się tym, że cyklicznie urywają się przęsła mostów nowiutkich, dopiero co zaprojektowanych, będących dziełem sztuki inżynierskiej. Z ich opracowania wynikało, że ostatnie tego typu katastrofy zdarzyły się w walijskim Milford Haven oraz australijskim Melbourne w 1970 r. Jeśli to rzeczywiście prawidłowość, to następny dramat powinien nastąpić 30 lat później, czyli w okolicach roku 2000. I rzeczywiście - dwa dni po otwarciu londyńskiego mostu Milenijnego trzeba było go zamknąć, bo zaczął się niebezpiecznie kołysać. Henry Petroski w jednej ze swoich ostatnich książek o katastrofach budowlanych („To Forgive Design: Understanding Failure”) zastanawia się, czy most Milenijny to właśnie kolejne ogniwo tego 30-letniego cyklu, czy też okres między katastrofami nieco się zmienił i ta następna jest wciąż przed nami. W każdym razie ja po lekturze jego książki wszelkich mostów staram się unikać. Ale przecież się nie da. Rzeki trzeba jakoś pokonywać. Droga powietrzna też jest niebezpieczna. Proszę bardzo - ostatnio w dreamlinerach Boeinga, cudach techniki, podczas ich dziewiczych lotów doszło do pęknięć szyby, wycieków paliwa,

ale największym zaskoczeniem był pożar akumulatorów litowo-jonowych, które są używane w laptopach, więc uchodziły za technologię wypróbowaną. Drearnlinery są uziemione do odwołania - Boeing wyciąga wnioski z historii. Wiecie, dlaczego w samolotach okna są okrągłe jak bulaje na statkach, a firma De Havilland, producent cometów, niegdyś bardzo renomowana, już nie istnieje?

CODZIENNIE PRZEZ 300 LAT BEZ WYPADKU. AKURAT Henry Petroski wspomina pierwszy na świecie komercyjny pasażerski samolot odrzutowy. Brytyjski Comet zapowiadał się na wielki sukces, debiutował w 1952 r., był cichszy niż konkurencja, a także dużo szybszy. Niestety, już w 1954 r. nastąpiły dwie fatalne katastrofy. Comety zaczęły znikać z radarów, potem w morzu znajdowano tylko ich fragmenty. Rozpadały się nagle w locie. Po długim śledztwie okazało się, że przyczyną nie byli terroryści czy błąd pilotów, lecz... duże prostokątne okna, wydawało się, że jedna z zalet maszyny. W ich rogach tworzyły się wyjątkowo silne naprężenia, które prowadziły do zmęczenia materiału i pękania kadłuba. Po lekturze Petroskiego jestem przekonany, że jeśli chcemy w Polsce dogonić najbardziej technologicznie zaawansowane kraje świata, to musimysię pogodzić z tym, że katastrof będzie więcej. I to nie takich, które biorą się z niedbalstwa, łamania procedur, kiepskiego wyszkolenia. Tych już teraz nanl nie brakuje, wystarczy wspomnieć katastrofę tupolewa w Smoleńsku czy zderzenie pociągów w Szczekocinach. W obu wypadkach zawinili ludzie - gdyby wszyscy robili to, co do nich należało, nikomu nie spadłby włos z głowy. Tego typu wypadków można uniknąć. Miarą postępu są katastrofy, na które nie ma żadnych szczepionek. Zdarzają się i będą się zdarzać, choć organizacja pracy jest najwyższej próby, specjaliści najlepsi na świecie, a stosowane technologie - najbardziej zaawansowane.


Koronnym przykładem jest podbój kosmosu - awangarda techniki, a jednocześnie dziedzina, w której dochodzi do spektakularnych wypadków. Agencja kosmiczna NASA, niekwestionowany lider w branży, straciła w odstępie kilkunastu lat dwa promy kosmiczne - pierwsze statki orbitalne wielokrotnego startu i lądowania. Naszpikowane elektroniką, sterowane komputerami, wyposażone w najnowsze technologie i najbardziej wytrzymałe ze znanych materiałów konstrukcyjnych. Oczywiście dokładnie przetestowane, zanim poleciały na orbitę· Kiedy w 1981 r. startował pierwszy prom, prawdopodobieństwo katastrofy NASA szacowała na 1 do 100 tys. To oznaczało, że ta maszyna mogłaby startować i lądować codziennie przez 300 lat bez wypadku. Prawdziwy cud techniki... Prawda jest taka, że szacowanie ryzyka dla całkiem nowej technologii, która nigdy nie była sprawdzona w praktyce, to wróżenie z fusów. Jak wyprawa żeglarzy, którzy zapuszczają się na nieznane wody. Potrafimy uwzględnić w rachunku wszystkie znane czynniki, ale to dalece nie wystarcza. Jeśli nikt nigdy wcześniej nie miał do czynienia z taką konstmkcją, to nie do końca wiadomo, czego się po niej spodziewać. Jakie usterki okażą się śmiertelnie groźne, a jakimi można się nie przejmować?

DOBRZE POTRAFIMY PRZEWIDYWAĆ JEDYNIE PRZESZŁOŚĆ Ktoś mógłby zapytać: dlaczego w ogóle tolerować jakiekolwiek usterki, może warto przyjąć zasadę, że lecimy w nieznane tylko wtedy, gdy wszystko zawsze działa bez zarzutu? Ale wtedy, proszę państwa, nigdzie byśmy niczym nie polecieli. Prom składa się z tylu części, że nie ma mowy, by jakaś ich kombinacja w pewnych wamnkach nie sprawiała jakichś kłopotów. To statystyka. 28 strcznia 1986 r. prom Challenger eksplodował tuż po starcie. Przyczyną była nieszczelna uszczelka, banalny drobiazg, jak w domowym kranie. Różnica była taka, że przez nieszczelność nie uciekała woda, lecz gorący płomień, który podpalił zbiornik z wodorem i tlenem. W rezultacie cały statek w 73 sekundzie lotu zamienił się w kulę ognia. Jak się potem okazało, kłopoty z uszczelką były wcześniej znane technikom NASA. Richard P. Feynman, amerykański fizyk, noblista, który był członkiem komisji badającej przyczyny katastrofy, wspominał w swej autobiografii: „Gdyby wszystkie uszczelnienia puszczały, nawet NASA zauważyłaby, że problem jest poważny. Jednak nieszczelnych było tylko kilka złączy w niektórych lotach. Więc NASA wypracowała sobie szczególny stosunek do tego zagadnienia - jeśli jedno ze złączy okazuje się trochę nieszczelne podczas jednego lotu i kończy się on powodzeniem, problem nie jest poważny”. Feynman porównał starty promów do rosyjskiej ruletki - do czasu się udawało. Ale pamiętajmy, że pisał to, gdy stało się jasne, co było przyczyną katastrofy. Łatwo być mądrym po szkodzie. Podobnie wymądrzało się siedem różnych komisji powołanych przez Kongres USA do ustalenia, dlaczego amerykańska armia została tak kompletnie zaskoczona japońskim atakiem na Pearl Harbor w 1941 r. Jeśli się zestawi bowiem wiele niepokojących sygnałów, które pojawiały się tygodnie i dni przed atakiem, to wydaje się niemal oczywiste, że musiał on nastąpić. Amerykański wywiad przechwytywał meldunki, w których Tokio polecało swoim agentom zbadać położenie okrętów

w Pearl Harbor, potem z amerykańskiego nasłuchu radiowego zniknęły wszelkie ślady łączności radiowej największych japońskich lotniskowców. Rozszyfrowano też polecenie dla dyplomatów japońskich w Londynie i Waszyngtonie - mieli natychnliast zniszczyć klucze szyfmjące. Te i wiele innych wydarzeń zdawały się nie pozostawiać wątpliwości, że Japonia szykuje się do wojny. Tyle że to wiemy teraz. Przedtem służby wywiadowcze były zalewane mnóstwem innych zagadkowych i niepokojących informacji, istotnych i bezużytecznych. Odpowiednio je dobierając, można było na ich podstawie dojść do dowolnej liczby sprzecznych wniosków. Dobrze przewidywać potrafimy jedynie przeszłość. Znaczny margines bezpieczeństwa i długi rejestr awarii Z ustaleń komisji badającej wypadek Challengera wynikało, że w pierwszych lotach promy miały wiele usterek. Bagatelizowano je, bo wydawały się nieistotne.

PROM KOSMICZNY SKłADA SIĘ Z TYLU CZĘSCI, ZE NIE MA MOWY, BY JAKAŚ ICH KOMBINACJA W PEWNYCH WARUNKACH NIE SPRAWIAŁA JAKICHŚ KŁOPOTÓW. TAKO RZECZE STATYSTYKA

Feynman pisał np. o zawodnych odrzutowych silnikach korekcyjnych używanych do sterowania położeniem promu: „Istnieje tu znaczny margines bezpieczeństwa, lecz także długi rejestr awarii, z których żadna nie była na tyle poważna, by istotnie wpłynąć na powodzenie misji. Działanie silników kontrolują czujniki - jeżeli jeden nie odpali, komputery wybierają następny. Jednak silników tych nie konstmowano po to, żeby ulegały awariom, i problem ten należałoby rozwiązać. W innym miejscu Feynman wspomina o głównych silnikach promu, najmocniejszych, jakie kiedykolwiek zbudowano. Było z nimi sporo kłopotów, zwłaszcza z pękającymi łopatkami turbin. Niektórzy spośród obsługi trzymali za nie kciuki w czasie każdego startu. W 2003 r. na tysiąc e kawałków rozpadł się drugi prom - Columbia - tym razem wracając z orbity. Okazało się, że kawałek pianki otulającej zbiornik z paliwem oderwał się w czasie startu uderzył w skrzydło promu i zrobił w nim niewielką dziurkę To przez nią wdarła się plazma, rozgrzana tarciem tarciem o atmosferę do 1600 st. C. Problem był oczywiście znany. Technicy NASA byli świadomi tego, że podczas startu wokół promu unosiły się liczne kawałki pianki, które czasem trafiały w delikatne podbrzusze statku. Bywało, że robiły tylko malutką dziurkę w jednej z tysięcy żeroodpornych płytek, którymi pokryty był prom a niekiedy ją całkowicie zrywały. Zdarzały się takie starty, podczas których ze spodu promu odrywała się nawet setka takich płytek o rozmiarze 15 na 15 cm. Poza tym pracownicy uzupełniający braki w żaroodpornym pokryciu robili to wielce niefrasobliwie. Chcąc ułatwić sobie pracę, spluwali w miejsce przyklejenia, ponieważ wtedy klej szybciej tężał. Co prawda procedury tego nie przewidywały, ale nic złego się nie działo, prom lądował bez szwanku i nikt nie wszczynał z tego powodu alarmu.

72


73

DRAPIEŻNIKI W TECHNOSYSTEMIE Socjolog Charles Perrow z Uniwersytetu Yale zdiagnozował taką podatność na poważne wypadki we wszystkich złożonych systemach. Cierpią one na nieuleczalną chorobę - składają się z tylu elementów, że od czasu do czasu po prostu musi zawieść jeden z tysięcy zaworów, czujników, przekładni, obwodów elektronicznych. Projektanci to oczywiście uwzględniają, wprowadzając spory margines bezpieczeństwa. Mimo to - przekonywał Perrm - może nastąpić czarna seria usterek, która doprowadzi do katastrofy. Tak zdarzyło się w elektrowni atomowej w Fukushimie, która była teoretycznie przygotowana zarówno do trzęsienia ziemi, jak i do tsunami. Mimo to fatalnym zbiegiem okoliczności padły wszystkie zapasowe systemy (czasem poczwórne). Praktycznie nie dało się tego przewidzieć. Jedne konstrukcje są bardziej odporne na takie przypadkowe serie awarii, inne mniej.

KATASTROFY PEŁNIĄ PODOBNĄ FUNKCJĘ JAK DRAPIEŻNIKI W NATURZE - LIKWIDUJĄ TECHNOLOGIE ZBYT UŁOMNE nie dopuszczając do tego, by stały się standardem bo to miałoby jeszcze bardziej opłakane skutki. Słowem, są narzędziem selekcji naturalnej, dzięki której nasza cywilizacja może naprawiać błędy i się rozwijać. To gorzkie, ale niezbędne lekcje, bez których nigdy nie opuścilibyśmy jaskiń, nie mówiąc o dotarciu na Księżyc. Sukcesy niczego nas nie uczą - przekonuje Petroski. Seria udanych lotów tylko utwierdzała NASA w tym, że z promem wszystko jest w porządku. Dopiero dwa poważne wypadki i ich analiza wykazały, że prom jest konstrukcją obarczoną wadami, których nie da się usunąć w rozsądnym czasie za rozsądną cenę. Promy przeszły więc do historii. Kolejny statek, który konstruje NASA, wraca do koncepcji serii rakiet Apollo, które przed półwiekiem latały na Księżyc. Promy w takim kształcie okazały się ślepym zaułkiem ewolucji, czyli gatunkiem, który wymarł. Ale większość technologii udaje się dzięki katastrofom poprawić.

FALUJĄCY MOST W serwisie YouTube można obejrzeć sfilmowaną katastrofę mostu, który w 1940 r. został przerzucony nad wąską cieśniną łączącą miasto Tacoma z półwypem Kitsap w stanie Waszyngton. Most Tacoma Narrows, wiszący, czyli utrzymywany przez stalowe liny rozpięte między stojącymi na brzegach pylonami, wówczas był trzeci pod względem rozpiętości na świecie. Zaczął go projektować CIark Eldridge ze stanowego zarządu dróg, ale dokończył Leon S. Moisseiff. Trudno było sobie wyobrarazić lepszego specjalistę. Moisseiff uczestniczył w budowie praktycznie wszystkich mostów wiszących, które powstały w Stanach w latach 20. i 30., m.in. słynnego Golden Bridge w San Francisco. Pierwotną koncepcję Eldridge’a zmodyfikował - usunął spod przęseł usztywniającą kratownicę, żeby most uczynić bardziej wysmukłym.

I rzeczywiście Tacoma Narrows był piękny. Miał tylko po jednym pasie w obu kierunkach, bo nie przewidywano większego ruchu. Wisiał nad morzem niczym wstążka albo skrzydło latawca. To drugie szybko okazało się właściwszym porównaniem. Już w trakcie budowy robotnicy skarżyli się, że strasznie nim buja, ssali cytrynę, żeby uniknąć mdłości, nazywali go między sobą „galopującą Gertą”. Po hucznym otwarciu, w którym brało udział 10 tys. ludzi, Tacoma Narrows stał się słynny. Ludzie specjalnie przyjeżdżali z daleka, ustawiali się w kolejce i czekali, aż most wpadnie w rezonans i zacznie falować niczym morze, które rozpościerało się pod nim. Jezdnia wybrzuszała się albo zapadała pod jadącymi samochodami, co jakiś czas znikającymi z oczu kierowcom z tyłu. Nawet przy niezbyt silnym wietrze. Było to wielką atrakcją, nikomu do głowy nie przyszło, że most, przecież dzieło najnowszej sztuki inżynierskiej, może być zagrożony. Jeden z banków nawet reklamował przy wjeździe swoje lokaty hasłem: “Tak pewne jak Tacoma Narrows”. Ale prawdę powiedziawszy, żaden most wiszący wcześniej tak się nie kołysał. Projekt oczywiście niczego takiego nie przewidywał, nikt nie znał dokładnej przyczyny jego napowietrznego tańca. 7 listopada, cztery miesiące po otwarciu, „galopująca Gerta” nagle przyspieszyła - jeśli do tej pory tańczyła w rytm walca, to tego ranka był to twist. Jezdnia dostała drgań skrętnych, zaczęła się gwałtownie kołysać na boki i wkrótce runęła do morza. Przypadkowo w okolicy była ekipa filmowa, która uwieczniła to na taśmie. Na środku mostu można zauważyć auto dziennikarza, który szukał materiału na dobry reportaż. Był zmuszony rejterować na czworakach. Niestety, w aucie został pies Tubby, jedna z dwóch ofiar tej katastrofy. Drugą był mocno nadszarpnięty prestiż amerykańskich inżynierów. Ten wypadek określa się mianem „Pearl Harbor inżynierii mostowej”. Należy on do czarnej serii zdarzających się co 30 lat mostowych katastrof, którą wykryli Paul Sibly i Alistair Walker.

PRZYSIĘGA INŻYNIERA HIPOKRATESA Henry Petroski sądzi, że te feralne 30 lat odstępu to może być naturalny okres, w czasie którego na scenie pojawia się nowe pokolenie inżynierów niepamiętające doświadczeń poprzedników bądź lekceważące je, a z pewnością chcące ich przerosnąć i budować mosty dłuższe, lżejsze, piękniejsze. Pionierzy mostów wiszących starali się je dociążać i usztywniać na różne sposoby, żeby miały bezwładność, nie kołysały się i nie wyginały. Wystarczy spojrzeć na most Brooklyński na Manhattanie - szeroki, solidny i ciężki, dodatkowo spięty siatką usztywniających lin. Konstruktorzy nowszych mostów stopniowo rezygnowali z tych zabezpieczeń w pogoni za smuklejszym kształtem. Pojawiały się też nowe materiały i technologie, dzięki którym konstrukcje odchudzano, a przęsła wydłużano. Często były to zmiany drobne, ale z biegiem lat modyfikacje kumulowały się i inżynierowie nieświadomie przekraczali granice bezpieczeństwa wypracowane przez poprzednie pokolenia. Dopóki jednak mosty się trzymały, panowało złudne przekonanie, że wszystko jest pod kontrolą. Sukcesy wbijały inżnierów w pychę. Klęska w końcu musiała nastąpić i była nawet w pewien sposób konieczna, by ich obudzić, wypracować nowe standardy i oznaczyć rafy na nowych wodach.


REKLAMA

0,675=2:,( 6â2:$ W Kanadzie jest zwyczaj, że po uzyskaniu dyplomu inżynierowie biorą udział w nieformalnej inicjacji, w czasie której składają przyrzeczenie na wzór lekarskiej przysięgi Hipokratesa. Na mały palec prawej ręki zakładają też wtedy stalowy pierścień, który ma być swoistym memento. Według legendy pierwsze pierścienie robiono z fragmentów przęsła mostu na rzece św. Wawrzyńca w Quebecu, który zawalił się z winy konstruktorów w 1907 r., zabijając 75 osób. Może polscy politycy powinni nosić pierścienie inkrustowane poszyciem tupolewa ze Smoleńska? Przy okazji rozwiązałby się problem, co począć z wrakiem.

KOLEJNA LEKCJA: ŚLICZNE WANTY? W dziedzinie inżynierii teoria zwykle nie nadążała za praktyką i poczynając od starożytnego Egiptu, wszelkie konstrukcje powstają metodą prób i błędów. Inżynierowie hołdują przekonaniu, że porażka jest matką sukcesu. Zawalenie się mostu Tacoma Narrows uświadomiło im na przykład, że w rachunkach trzeba uwzględniać siły aerodynamiczne, które wówczas ani nie były brane na poważnie, ani też dobrze ich nie rozumiano. Modele mostów są dziś obowiązkowo testowane w tunelu powietrznym. Oczywiście nasuwa się pytanie: czego jeszczenie rozumieją współcześni konstruktorzy? I czy ciąg mostowych katastrof został już na dobre przerwany? Teraz króluje nowy rodzaj mostu - wantowy, zwany też podwieszonym. Jego przęsła są utrzymywane przez stalowe liny promieniście wychodzące z centralnego pylonu. Przypomina to wanty w żaglowcu - z daleka taka konstrukcja wygląda jak statek ze zwiniętymi żaglami. W ten sposób zbudowane zostały mosty w Warszawie, Gdańsku, Płocku czy we Wrocławiu. Petroski sądzi, że właśnie tego typu most może udzielić nam kolejnej lekcji. Zwłaszcza że od lat 90. budowle te doświadczają w czasie deszczu i na wietrze wibracji, których - znowu - nikt dobrze nie rozumie. Walczy się z nimi, instalując różne układy tłumiące. Rekordowej długości most Normandzki w północnej Francji, rozpięty nad bagnistymi rozlewiskami Sekwany, kołysał się tak mocno, że trzeba było zamontować dodatkowe poprzeczne liny, co zepsuło mocno jego wygląd. Ale projektanci przyzwyczaili się do kłopotów z wibracjami, traktują je już niemal jak normę, choć to przecież niezrozumiała anomalia. Może więc czas na katastrofę? Zanim zabierzemy się do futurystycznych projektów przerzucenia przęseł nad cieśninanmi Gibraltarską lub Beringa... Na szczęście nie zawsze nauczką musi być śmiertelny wypadek. Amerykańskie dreamlinery w porę uziemiono, a na ich usterkach najbardziej może skorzystać europejski Airbus 350 budowany z podobnych pionierskich materiałów kompozytowych. Europejczycy już zapowiedzieli, że w swojej maszynie zamiast sprawiających nieoczekiwane kłopoty akumulatorów litowo-jonowych zastosują tradycyjne kadmowe. Jest jeszcze inny, prostszy sposób, by uniknąć tych wszystkich katastrof - wystarczy nie wprowadzać żadnych zmian i innowacji, nie robić nic nowego, oprzeć się tylko na sprawdzonych od lat technologiach, których wady znamy od podszewki. Ale to dopiero byłaby katastrofa.

BIBLIOTEKA GAZETY WYBORCZEJ

74


75

RYSZARD KRYNICKI *'<%<0 %<â 7$07<0 &+â23&(0 .7Ă?5<0 -8ÄĽ 1,( %Ä…'Ä…

http://ssl.gstatic.com/gb/images/k1_a31af7ac.png

&+&,$â%<0 02ļ( %<ý .$3,7$1(0 1(02


DONATA SUBBOTKO Co pan teraz czyta? Książkę „Śniegi, lodowce - lądolody” Aleksandra Kosiby, polskiego glacjologa i klimatologa. Dlaczego sięgnął pan po tę książkę? To kolejna ksiąźka o lodowcach, którą czytam z nadzieją, że znajdę w niej polski odpowiednik słowa „Gletscherstube”, które występuje w wierszu Paula Celana z tomu „Atemwende” (Zmiana oddechu). Ten wiersz, zaczynający się od słowa “Weggebeizt” (wytrawiona), znany jest polskiemu czytelnikowi z tłumaczeń Feliksa Przybylaka i Jakuba Ekiera oraz z interpretacji Hansa-Georga Gadamera w eseju „Kim jestem Ja i kim jesteś Ty?” przełożonym przez Małgorzatę Łukasiewicz. Próbowałem ponownie przetłumaczyć ten wiersz, chociaż jest on prawie nieprzetłumaczalny, ponieważ zawiera dwa niemożliwe do wiernego przełożenia neologizmy, sześć terminów fachowych - jeden z dziedziny technik graficznych i pięć z dziedziny glacjologii. Z tych pięciu terminów cztery mają sw je odpowiedniki w języku polskim, natomiast jednego, właśnie „Gletscherstube”, nie udało mi się dotąd znaleźć w żadnej ksiąźce ze skromnej polskiej literatury przedmiotu. Takźe u Kosiby, chociaż tego nie jestem do końca pewny, bo rzeczony terinin Celan zaczerpnął prawdopodobnie z dzieła Siegmunda Gtinthera „Physische Geographie”, gdzie występuje on w postaci hipotetycznej - mowa jest tam o tym, że wielokrotnie podejmowana kwestia, czy we wnętrzu lodowca mogą się tworzyć zbiorniki wodne, tzw. Gletscherstuben, nie jest jeszcze możliwa do udowodnienia. Celan czytał książkę Gtinthera i w swoim egzemplarzu zakreślił miejsce, gdzie o tym jest mowa. Jednakże książka ta ukazała się jeszcze pod koniec XIX W 1895 r. i od tego czasu badania potwierdziły, że we wnętrzu lodowców na skutek ablacji zbiera się woda, która albo spływa po podłożu, albo wydrążonymi przez siebie tunelami. W książce Kosiby znajduje się dokładny opis takich tuneli. Jest zatem wysoce prawdopodobne, że właśnie owe tunele miał na myśli Gtinther. Chodzi jednak o to, że słowo „Gletscherstuben” dosłownie znaczy „izby lodowcowe” (a nie „tunele lodowcowe”), i w tym znaczeniu pojawia się u Celana. Śnią się panu czasem słowa, książki albo poeci? Słowa i liczby, lecz nie pamiętam ich po obudzeniu. Sny są dla pana inspiracją poetycką? Są. Napisałem wiele wierszy, w których próbowałe przełożyć język snu na język poezji, np. „Pośród nich, w środku” albo „stuk-puk”. Jeśli wystarczy mi czasu chciałbym ułożyć antologię snów w polskiej poezji. Pamięta pan pierwszą przeczytaną przez siebie książkę czy wiersz? Tak się złożyło, że nie była to żadna książka ani tym bardziej wiersz, tylko poniemiecka wierszowana sentencja na kafelkach przy piecu kuchennym napisana gotykiem: „Sich regen, bringt Segen”, przypominającą trochę polskie: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Dzieciństwo spędziłem na wsi na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Tam w latach powojennych nie było zbyt wielu polskich książek. Szkolna biblioteczka mieściła się na dwu półkach,

76


77

w dodatku większość książek to były propagandowe produkcyjniaki. Było to w pierwszej połowie lat 50, królował socrealizm. Tym bardziej pamiętam, z jakim zachwytem czytałem znalezioną w bibliotece gminnej książkę o przygodach niejakiego barona Mtinchhausena. Najwyraźniej nie byłem pierwszy, który ją czytał z takim zapałem, bo była kompletnie zaczytana, brakowało w niej początku i końca, długo więc nie wiedziałem, ani jaki ma tytuł, ani kto jest jej autorem. Po latach okazało się, że były to „Przygody barona Mtinchhausena” Gottfrieda Augusta Btirgera z francuskiej wersji Theophile Gautiera przełożone przez Julię Hartwig i wydane w 1951 r. Oczywiście jak wszyscy z tej ksiąźki zapamiętałem przede wszystkim scenę, kiedy Mtinchhausen wyciąga z bagna siebie wraz z koniem za harcap. Przez długi czas potem wyobrażałem sobie, że tak właśnie mógł powstać wszechświat - wyciągnął sam siebie z nicości. Z pierwszej wyprawy do Gorzowa Wielkopolskiego przywiozłem sobie,,20 000 mil podmorskiej żeglugi” Veme’a, tanie wydanie za dwa czterdzieści, z ledwo czytelnymi ilustracjami. Gdyby miał pan wybierać, bohaterem której książki mógłby pan być? Gdybym był tamtym chłopcem, którym już nie będę, chciałbym może być kapitanem Nemo. Ale to inna bajka. Czy można powiedzieć, że jakaś książka sprawiła, że został pan poetą? Ja nie chciałem zostać poetą. Chciałem pisać prozę, a niespodziewanie odnalazłem się w języku poezji. Który swój tom czy utwór lubi pan najbardziej? Ze swoich ksiąźek najbardziej lubię tę jeszcze nienapisaną. Z wierszy - „Moja córeczka uczy się czytać”. A żeby nie czuł się osamotniony, dodam jeszcze „Koty” i „Przekreślony początek”. A gdyby mógł pan wybierać spośród całej historii literatury, autorem którego wiersza najbardziej chciałby pan być? „Pieśni nad Pieśniami”. Ma pan swoje rytuały związane z czytaniem? Ulubione miejsce, porę dnia? Nie mam. Czytam, kiedy znajduję na to czas. Dawniej wiele czasu spędzałem w bibliotekach, teraz czytam przeważnie w domu. Jednak moja biblioteka dawno mnie już przerosła i coraz częściej się zdarza, że nie mogę znaleźć potrzebnej mi akurat książki i muszę korzystać z bibliotek publicznych. Czy książka to musi być papier’? Nie korzystam z e-booków ani nie słucham audiobooków, głównie jednak dlatego że, nie potrafię się nimi posługiwać. Natomiast korzystam z internetu znajduję w nim książki, których nie ma w bibliotekach albo są trudno dostępne np. różne wydania Biblii. A ostatnio wypożyczyłem z Biblioteki Jagielońsk iej “Index zur Lyrik Paul Celans” i okazało się, że ta trudno dostępna książka ma defekt - osiem stron pozostało niezadrukowanych. Na szczęście znalazłem ją w sieci i mogłem sobie te brakujące strony wydrukować. O której książce powiedziałby pan, że zmieniła pana życie? Tego, że zmieniła moje życie, nie mógłbym chyba powiedzieć

o żadnej książce. Ale kiedy miałem 12 lat, wielkim przeżyciem było dla mnie czytanie „Ballad i romansów” Mickiewicza, a krótko przed maturą niemal równoczesne odkrycie Leśmiana, Poego, Kafki i Schulza. Później, w czasie studiów odkryłem dla siebie Rilkego, najpierw w tłumaczeniach Witolda Hulewicza i Stefana Napierskiego, później Mieczysława Jastruna. Nie wiem, czy Mickiewicz, Leśmian, Poe, Kafka i Schulz zmienili moje życie, ale nie umiem sobie wyobrazić, jakim byłbym człowiekiem, gdybym ich nie czytał. Gdyby miał pan podać jednego twórcę, który z jakichś pow dów stał się pana „przewodnikiem po świecie”, to kto by to był? Zbigniew Herbert, i to w sensie dosłownym, bo to dzięki niemu po raz pierwszy w życiu udało mi się (w roku 1973, kiedy miałem 30 lat) wyjechać za granicę - i to do kraju mojego urodzenia, do Austrii. Herbert otrzymał Nagrodę im. Herdera i jako laureat tej nagrody mógł wyznaczyć młodego pisarza do dziewięciomiesięcznego stypendium w Wiedniu. Miałem to szczęście, że wybrał akurat mnie. Wtedy, w 1973 r., bylem tylko kilka dni w Wiedniu, w maju. W październiku, kiedy wybierałem się na stypendium, zatrzymano mnie na granicy, ale cztery lata później udało mi się ponownie wyjechać i okazało się, że stypendium czeka na mnie i mogę pozostać przez dwa semestry w Wiedniu i żyć jak wolny człowiek, uczyć się, czytać, tłumaczyć Nelly Sachs i Paula Celana. Czego pan szuka w literaturze? Trudno mi odpowiedzieć. Wiedzy o świecie, o innych ludziach, o sobie. Wiedzy, czyli prawdy i zrozumienia. Jest jakieś zdanie, strofa wiersza, które są dla pana szczególnie ważne? Jest ich wiele, i oczywiście nie są to tylko zdania z poezji. Ale najważniejsze są dwa: „Nie zabijaj” i “Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. Czy istotny jest dla pana portret autora, którego pan czyta? Lubi pan wiedzieć, jak ten człowiek wygląda? Przy czytaniu nie ma to dla mnie znaczenia, ale lubię portrety ważnych dla mnie pisarzy, tak jak lubię zdjęcia bliskich mi osób. Mam np. zdjęcia Nelly Sachs i Paula Celana zrobione przez Renate von Mangoldt. A także fotografie m.in. Juliana Stryjkowskiego, Wisławy Szymborskiej, Mirona Białoszewskiego, Zbigniewa Herberta, Josita Brodskiego i Stanisława Barańczaka. I zdjęcia Hansa Magnusa Enzensbergera, które sam zrobiłem. Czyjś wizerunek pana zaskoczył? Twarz W.H. Audena. Napisałem nawet o tym w stanie wojennym wiersz dedykowany Barańczakowi, który przysłał mi jego „Collected Poerns”. Jakiej literatury pan nie lubi? Co jest, a co nie jest literaturą? Nie lubię ekshibicjonizmu w literaturze. Nie lubię egotyzmu. Z którym pisarzem wolałby pan nie mieszkać pod jednym dachem? Pewnie z Ryszardem Krynickim.


Myśli pan, że za 100 lat ludzie wciąż będą pisali i czytali ksiąki? To trochę tak, jakby zapytała pani, czy będą używali koła. Będą pisali, będą czytali, chociaż zapewne nie będą to tradycyjne książki. Nowoczesne nośniki mają jednak to do siebie, że szybko się zmieniają i trzeba nieustannie kopiować pliki, przenosić je z nośnika, który przestał być używany, na nowszy. Samo kopiowanie zabiera wiele czasu, kopiuje się więc przede wszys kim to, co w danej chwili wydaje się najważniejsze, reszta po pada w zapomnienie i tkwi na dyskietkach starego typu, któ-

REKLAMA

rych za kilkanaście lat nikt już nie będzie umiał otworzyć. Ludzkość to już wielokrotnie przerabiała: najpierw były gliniane tabliczki albo węzły, potem zwoje, kodeksy rękopiśmienne, wreszcie druk. Dlaczego tak wiele tekstów, choćby starożytnych filozofów, zaginęło? Przecież nie tylko przez wojny i klęski żywiołowe. Także dlatego, że wielu z nich nie zdążono albo nie chciano skopiować. Dotyczy to zresztą nie tylko książki. Wiadomo, że kopia cyfrowa filmu jest lepsza i trwalsza od taśmy filmowej czy wideo. Ale tylko niektóre dzieła mają szansę na taką nieśmiertelność.

78


:<'$:&< 32/(&$-û 79

BRACIA SISTERS PATRICK DEWITI Czarne

SPÓŹNIONA KOCHANKA JANEJ USKA Czarna Owca

Oryginalny western niespełna 4O-Ietniego Kanadyjczyka w którym pobrzmiewają echa ewangelicznych przypowieści. Czy bracia Sisters, którzy w połowie XIX w. zarabiają na życie jako płatni mordercy, zaczną żyć jak uczciwi ludzie? Na razie nic na to nie wskazuje, bo ich stały zleceniodawca wysyła ich z Oregonu do San Francisco, by zabili człowieka, który wykradł mu największy skarb. Nie chodzi ani o pieniądze , ani o kobietę, ale o ... alchemię i gorączkę złota.

Zapis seksualnych przygód dojrzałej kobiety. Autorka książki, energiczna rozwódka o dość staroświeckich upodobaniach, zamieściła w gazecie ogłoszenie: „Zanim w marcu skończę 67 lat, chciałabym nacieszyć się seksem z mężczyzną, który mi się spodoba”. Ku jej zaskoczeniu anons spotkał się z olbrzymim odzewem. Do tego stopnia, że Jane Juska musiała wziąć urlop, by znaleźć czas na spotkania z piszącymi do niej mężczyznami.

ŹYJ WYSTARCZAJĄCO DOBRZE AGNIESZKA JUCEWICZ GRZEGORZ SROCZYŃSKI Agora 20 rozmów z najlepszymi polskimi psychologami pozwala czytelnikowi zobaczyć z zewnątrz kawałek siebie, własnych lęków, natręctw i namiętności. A dzięki temu znaleźć odpowiedź na pytania: Jak nie bać się być sobą? Jak cieszyć się tym, co już mamy?

JA, MY,ONI TERESA TORAŃSKA W ROZMOWIE Z MAŁGORZATĄ PURZYŃSKĄ Agora To być może jeden z najważniejszych wywiadów Teresy Torańskiej, choć tym razem to nie ona zadawała pytania. Zmarła w styczniu tego roku reporterka zaczęła się spotykać z Malgorzatą Purzyńską w 2005 r. Już po kilku rozmowach miała o niej powiedzieć: „Nie odpuszcza mi. Nie mogę jej zbyć byle odpowiedzią, i to mi się podoba. Ma słuch”. Autorka słynnych „Onych” opowiada o swoim życiu, bohaterach i kulisach pracy.

JAK BŁĄDZIĆ SKUTECZNIE ZBIGNIEW MIKOlEJKO W ROZMOWIE Z DOROTĄ KOWALSKĄ Agora O śnie i jawie, życiu i śmierci, bliznach dzieciństwa i problemach dojrzałości, zmysłach i uczuciach, komunizmie, przemocy, przeznaczeniu, mężczyznach i kobietach, inteligentach i chłopach - o tym swoim punkcie widzenia na to wszystko opowiada w 15 rozmowach prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, publicysta i pedagog, który nie stroni od wyrażania kontrowersyjnych poglądów.

SAFARI MROCZNEJ GWIAZDY. LĄDEM Z KAIRU DO KAPSZTADU PAUL THEROUX Czarne Kolejna podróż z autorem „Wielkiego bazaru kolejowego” tym razem do Afryki. Theroux spędził tam w młodości dużo czasu, pracując jako nauczyciel dla Korpusu Pokoju. Podróż jest więc także symbolicznym powrotem do lat młodości. Droga wiedzie wzdłuż Nilu, przez Sudan i Etiopię, Kenię i Ugandę.

TAK BLISKO TAMMARA WEBBER Jaguar Romans obyczajowy. Pewnej nocy, tuż po wyjściu z imprezy, Jacqueline zostaje zaatakowana przez przyjaciela byłego chłopaka. Ocalona przez nieznajomego, który znalazł się przypadkiem we właściwym miejscu, chce zapomnieć o koszmarnym wydarzeniu. Jednak skryty wybawca nie spuszcza z niej oka.

PLOMIEŃ CROSSA SYlVIA DAY Wielka Litera Druga część powiściowej serii jedyna, która w zalewie literatury erotycznej zdołała zagroźić bestselerowej trylogii E.L. James. Bohaterowie są piękni i bogaci, ale mają też bolesne wspomnienia, przez co boją się stworzyć stały związek.

NIEWIDZIALNI STEF PENNEY Sonia Draga Nowa powieść autorki „Czułość wilków”. Mroczna opowieść o sekretach i kłamstwach. Lata 80.,prywatny detektyw po wypadku samochodowym nie pamięta, że obiecał odnaleźć zaginioną przed laty kobietę, której rodzinę prześladują nieszczęścia.

PIEŚŃ MIECZA BERNARD CORNWELL Erica Obfitująca w batalistykę i intrygi powieść o krwawych początkach angielskiej państwowości. Jej autor ma na koncie 40 powieści historycznych przetłumaczonych na 20 języków i wydanych w nakładzie 10 mln egzemplarzy.

SKLADANY NÓŻ K.J. PARKER MAG Powieść fantasy o pierwszym obywatelu Republiki Wesańskiej. Dał swemu ludowi bogactwo, potęgę oraz prestiż, ale teraz musi bronić siebie oraz swój kraj przed masą zagrożeń.

ŻONA RZEŹNIKA IZABELA SZOLC Amea Powieść o Karlu Denkem, szanowanym obywatelu, który na poczatku XX w. w Ziębicach zwabiał do swego domu włóczęgów by ich zamordować i przerobić na peklowane mięso.


SERIA FORTUNA I FATUM - WYDAWNICTWO WAB


1


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.